16530
Szczegóły |
Tytuł |
16530 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16530 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16530 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16530 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Józef Ignacy Kraszewski
KARTKI Z PODRÓŻY
1858-1864
I
WYJAZD Z RZYMU • ROZSTANIE Z KAPITANEM ONOFRIO • PORTA
MAGGIORE I POMNIK PIEKARZA • KOLEJ ŻELAZNA • PUSTYNIE RZYMSKIE I
RUINY • WIDOKI • BRIGANTI • VETTURIN • TORRE PIGNATTARA • SARKOFAG •
BUDOWA POMNIKA • FRASCATI • TORRE NUOVA • PODEJRZANA PODKOWA I
KOWALE • NOC I GÓRY • LUGNANO • KRAJOBRAZ NOCNY I PODROŻ PO
KSIĘŻYCU • PIOSENKA • KAPITAN ZABŁOCKI • GOSPODA W VALMONTONE •
WIDOKI • ANAGNI • FERENTINO • LUD • NAPIS NA BRAMIE SANGUINARIA •
KRAJOBRAZ NOWY • FROSINONE • CEPRANO • „LOCANDA TRANI” •
MIASTECZKO I ŚWIĘTO PATRONA • BALON • RANEK, GRANICE I DOGANY •
OBRAZY MALOWANE I PRAWDZIWE • LA MURATA • S[AN] GERMANO I MONTE
CASSINO • RUINY • BENEDYKTYNI • „LOCANDA NUOVA” • SAN VITTORE •
PONTE STORTO • NOCLEG ZE STRACHAMI • RZYMIANIE I NEAPOLITAŃCZYCY •
WOZY I WÓZKI • CALVI • NORMA • KAPUA • „LA POSTA” • POGRZEB WŁOSKI •
FRYTURA • OKOLICE NEAPOLU • DROGA • AVERSA • ODPUST • WJAZD I
PRZEDMIEŚCIE • WIDOK NA WEZUWIUSZ
I MORZE • „CROCELLE”
Opuściliśmy Rzym po południu d[nia] 27 lipca, polskim obyczajem wybierając się od
samego rana, ciągłymi przeszkodami wstrzymywani tak, że gdyśmy do najętego vetturina
wsiedli, przeczuwać było można, iż się przed nocą nie dostaniemy do Valmontone, miejsca
przeznaczonego na spoczynek. Ale wyjechać raz było potrzeba z tych majestatycznych ruin,
które mają w sobie urok niebezpieczny, do których człowiek przyzwyczaja się, przyrasta,
powraca... Chodzi tu podanie o jakimś Angliku, który ciągle wybierając się Rzym opuścić, do
śmierci w nim pozostał. Nie można się dziwić temu; każdy się tu czuje jakby w drugiej
ojczyźnie i tęskni potem za tą kolebką cywilizacji i wiary, w której więcej niż rodziny i
narodu, bo całej ludzkości żył wspomnieniami. Temu tu tylko jest obco i przywiązać się do
uświęconych gruzów nie może, kto zerwał z tradycjami i nie czuje, że cała teraźniejszość na
nich jest zbudowaną. Wszystkim nam pobyt w Rzymie, gorączkową pracą około zapoznania
się z nim zapełniony, wydał się krótkim i niedostatecznym, choć nie mieliśmy na sumieniu
straty próżnej ani jednej czasu godziny. Odjeżdżając, chciało się powiedzieć — do widzenia,
ale któż jest tak panem przyszłości, ażeby te wyrazy śmiał, jakby wyzywając ją, wymówić?
Ludziom i miejscom, im więcej się je ukocha, tym trwożliwiej na odjezdnem rzuca się
pożegnanie i powrotu nadzieję. Dzień był skwarny, powietrze duszne, niebo rozgorzałe,
miasto ziało gorącem murów przepalonych. Spodziewaliśmy się choć trochę świeżości za
murami, ale vettura nasza jak i my wlokła się opieszale po tysiącletnich brukach. Kilku
znajomych przeprowadzało, kusząc do pozostania. Kapitan Onofrio wiódł nas aż do Porta
Maggiore, powtarzając, że należało się zatrzymać, aby nazajutrz w Sapienzy być świadkami
tryumfu młodego ziomka naszego, który mnogie miał brać medale; dodawał, że i wielki
odpust, już nie pomnę, w którym kościele, winien był zatrzymać. Ani medale wszakże, ani
odpust nie mogły skruszyć postanowienia naszego. Czas oznaczony był krótki, a Neapol i
Pompeja przed nami... dwa czarowne imiona. Żegnaliśmy więc Rzym wyciągając ręce,
chwytając oczyma fizjognomię, aby ją zapamiętać i zatrzymać. Zgrzybiałe to oblicze Romy
staruszki śmiało się łzawo zza ruin pozieleniałych.
Kapitan Onofrio ścisnął nam ręce w Porta Maggiore. Wyjeżdżaliśmy przez te wrota
zastępujące starożytne Labicana i Praenestina, jedną z arkad wodociągu Klaudiusza.
Tu, jak wszędzie, pełno obłamów starożytnych, a naprzód uderza oko wmurowany
grobowy napis i rzeźba, poświęcone pamięci Marka Wergiliusza Eurysaces, piekarza, który
żył w ostatnich czasach rzeczypospolitej i był zapewne bogatym dostarczycielem chleba, na
którym majątek zrobił. Grobowa płaskorzeźba przedstawia oficynę piekarza. Oprócz tego
złomki kolumn, pokruszone kapitele, otłuczone posągi na pół zielonymi przysłonione gałęźmi
leżą pod murami, na drodze lub litościwą ręką zostały w nowszy mur wpuszczone. Tu
spotkaliśmy się z miniaturową koleją żelazną, naówczas jeszcze dopiero rozpoczętą, która
wśród ruin rzymskich raziła anachronizmem. Pociąg z Frascati o trzech wagonach dochodził
właśnie do wrót, gdyśmy je przejeżdżali. Wydał się nam wstrętliwie brzydkim. Cywilizacja
wymaga — ludzkość potrzebuje tych ulepszeń, trzeba się poddać konieczności, ale czyby
prąd epoki nie mógł pewnych miejsc oszczędzić jako relikwii? Wiemy, iż czułość dla
pamiątek w uszach postępowych brzmieć będzie dziwacznie, postęp jest nieubłaganym.
Materialne potrzeby idą dziś przede wszystkim — ale nie należałoby gasić ducha i
poszanowania dla przeszłości. Jest ona matką dni dzisiejszych i w przykazaniach dziesięciu
mieści się nie darmo rozkaz Boży szanowania macierzy, a w nim tradycji ludzkości.
Wagony zwycięskie wiozące wiek XIX do Rzymu cezarów wydały się małe, liche i
brzydkie. Wina uczuć, nie wagonów.
Rzym na wszystkie strony otacza cisza wielkiego pokoleń cmentarza, zewsząd opasuje go
milczenie pustyni i ruin, tak samo z tej strony. Zaledwieśmy wyjechali z miasta, znaleźliśmy
się wśród majestatycznego pustkowia. Zrazu wysokie mury ogrodów i zagród osłaniają
nielitościwie drogę. Przed nami widać w dali czarno i sino malujące się góry na widnokręgu
nagie, zarosłe lasami, z białymi murami miasteczek u podnóży, po bokach, na wierzchołkach.
Powoli droga się rozwiera, oko w niezmierzone sięga oddalenie. Rzuciwszy w lewo
gościniec stary, Via Praenestina, jedziemy Labikańskim.
W dolinie snują się, jak zaczarowane procesje kamienne, wodociągi bluszczami okryte, a
piękne ich galerie dziwnie malowniczo się wydają tak same jedne, niezliczonymi arkady
ciągnąc się gdzieś w głąb.
Tu i owdzie wystrzela z winnic ruina bez nazwiska, stos gruzu bez kształtu z
potrzaskanymi sklepieniami, ze złamanym łukiem, z odartym skieletem kolumny, cała
obwiązana zielonością chciwą życia, napastliwą, cisnącą się w szczeliny i wytryskującą z nich
bujnie. Ponad nią sosna, jakby chciała zasłonić od skwaru, wspina dach swych gałęzi. Dalej
grobowiec z drobniuchnych cegieł, których siatkowa powłoka daje datę, na pół już zaklęsły w
ziemię. Przy nim lub nad gościńcem wala się, wyrwany jak ząb ze spróchniałej szczęki, biały
marmuru kawał lub zżółkłego trawertynu. Wszystko to kości wieków, nieme pamiątki innego
świata.
Pusto, cicho, skwarno nad wyraz i smutno. Rzym za nami ze swą kopułą panującą nad
nim, przed nami gościniec z drobnych kamieni po rzymsku brukowany, gdzieniegdzie
zastąpiony szosą. Milczący jedziemy, już nawet nie pytając o nazwiska tych miejsc, do
których pełno się wiąże przypomnień. Pustą doliną zbliżamy się ku górom, ku górom, a
słońce nielitościwie ku zachodowi się zniża i na noc w osławionych Rzymu okolicach
pozostają nam właśnie wąwozy, zarośla, gąszcze i pieczary tak umiłowane i dogodne
brygantom. Nie czyniłoby to pewno żadnego wrażenia, gdybyśmy sobie nie przypominali
tysiąca i jednej powieści o rozbójnikach, o napaściach i wypadkach krwawych właśnie w
najbliższej Rzymu okolicy. W żywej zachowując je pamięci, jeden z moich towarzyszów już
od Porta Maggiore począł objawiać żywy niepokój i prorokować, że się ten dzień fatalnie
skończyć musi. Według jego spostrzeżeń nawet wszystko bar- dzo zręcznie było na to
obrachowanym przez vetturina, ażeby podróż opóźnić, zmusić do przebywania nocą miejsc
najniebezpieczniejszych i hekatombą okrutną zamknąć malowniczą wycieczkę naszą. My,
pozostali, śmieliśmy się nieco we dwóch z bujnej imaginacji artysty, który niecierpliwiąc się
coraz bardzej, upatrywał też coraz wyrazistsze znaki spisku w sposobie podróżowania
vetturina, który jakby naumyślnie wlókł się noga za nogą, ponury d milczący. Oblicze jego,
potrzeba to przyznać, nie obudzało wielkiego zaufania, nie był to jeden z tych Włochów
żywych, wesołych, pochlebników, pragnących się poprzyjaźnić, zasłużyć i pozyskać względy
swych forestierów; twarz jego ogorzała, czarna, spieczona tchnęła surowością, odzywał się
półsłowami, mruczał coś sam do siebie pod nosem, oglądał się, jakby nas liczył i siły nasze
chciał ocenić, słowem — zdał się jednym z tych brygantów, którym miał nas oddać na
pastwę.
Pod wrażeniem tych przeczuć krwawych towarzysz nasz nie smakował widoku, którego
pustynny majestat dla nas był uroku pełnym. W dolinie cichej co chwila chwytało coś oko, to
zgrzybiałe owe gruzowiska rzymskie, to z nich zlepione osamotnione średniowieczne
wieżyczki, do których boków często czepiała się lepianka manenta i obórka sklecona z
grobowca.
Przed nami góry a góry coraz inaczej oświetlone, coraz inne, Albańskie, Hernickie,
piętrzą się, zamykając horyzont,
U Torre Pign?ttara przypomniał się nam dobyty z okrągłego grobowca kolorowy sarkofag
z czerwonego porfiru, stojący w Watykanie, fałszywie zwany grobem cesarzowej Heleny.
Pomnik ten wzniósł w istocie Konstantyn swej matce. W budowie sklepienia jego użyte
zostały gliniane naczynia, dla nadania mu lekkości, a nazwanie rondelków (pignatte) dało
imię monumentowi. U nas w cerkiewce na Kołoży w Grodnie, bardzo starej, w murach ścian
znaleziono podobnież użyte, w niezrozumiałym celu, gliniane garnki.
W prawo mijamy bielejące z dala mury Frascati. Otacza nas ciągle ten sam amfiteatr gór i
równina żyzna dosyć, co poświadczają ściernie już zebranego zboża. Cicho a smutno w tej
Kampanii Rzymu; kiedy niekiedy spotykamy ogromne ciężkie wozy o dwóch kołach,
naładowane kukurydzą, baryłkami, zbożem, ciągnione przez rosłe woły o olbrzymich rogach.
Jeszcześmy nie dojechali do Torre Nuova, gdy, jakby na dobitkę dla strwożonego
towarzysza naszego, koń jeden kuleć zaczął, ale tak nieszczęśliwie, żeśmy stanąć musieli, aby
mu nogę opatrzyć. Okazało się, że podkowa na pół była oderwana i zaledwie się trzymała.
Trzeba ją było odjąć, a vetturin zapowiedział, że bez niej koń nie pojedzie i że około albergo
przy Torre Nuova musi stanąć i konia podkuć na nowo.
— Uważajcie tylko, panowie, jak to się wszystko ładnie składa! Nie ujechaliśmy jeszcze
pięciu małych milek, a już koń zakulał! Ha! ha! Teraz znowu pół godziny czasu stracone,
ażeby tym pewniej noc zaskoczyła nas w górach! Jużciż porządny vetturin wybierając się w
drogę z Rzymu do Neapolu dba o konie i opatruje ich podkowy. No, zobaczycie, to są ich
włoskie sztuki. Nie mówię nic więcej, ale o zmierzchu dobywam krócicy, odwodzę kurki i nie
wypuszczam ich z rąk, aż...
Tak mówił podejrzliwy nasz towarzysz, posądzający Włocha o kryminalne matactwo.
Śmieliśmy się trochę, ale, Bogiem a prawdą, nie było niepodobieństwa. Cała nasza nadzieja w
tym leżała, że na San Germano do Neapolu forestierowie nie jeżdżą prawie, a zatem
rozbójnicy nie powinni być tak dobrze zorganizowani.
U Torre Nuova znaleźliśmy w istocie obok miasteczka feudalnego, albergo, czyli locandę,
i kowala. Obszerna majętność tego nazwiska, niegdyś należąca do nieszczęśliwej rodziny
Cencich, zabrana z rozkazu papieża Klemensa VIII, po Aldobrandinich dostała się
Borghesim. Historia Beatrycy, którą imię rodziny przywiodło na pamięć, nie przyczyniła się
do rozbicia smętnych myśli.
Vettura stanęła, powoluteńku zsunął się z siedzenia ponury woźnica, wolnym krokiem
powlókł się do locandy, dosyć długo tam zabawił i wyszedł z drugim drabem równie
chmurnego jak on sam oblicza, niosącym obcęgi i młotek. Oba idąc, co nasz towarzysz
bacznie zauważył, przyglądali się fizjognomiom naszym, szeptali coś z sobą. Spisek był
prawie dotykalny, widoczny, a kucie nieszczęśliwego konia, zdaniem przenikliwego
towarzysza, poświadczało go. Sprzeczano się o każdy ufnal, ściągano umyślnie jak najdłużej
przypasowanie podkowy. Słońce, które czekać nie ma zwyczaju, spuszczało się tymczasem z
przerażającą szybkością.
Gdyśmy nareszcie po nieznośnie długich przyborach znowu drobnym kłusem puścili się
ku górom, zmierzchało. Niestety! wszczepiona nam obawa brygantów truła widok
najcudniejszego wieczora i nocy. Po dniu ognistego skwaru zbliżał się prawdziwie włoski
mrok przezroczysty, a noc księżyca pełnią obiecywała się uroczą. Powietrze było miłe, chłód
już od gór zielonych zalatywał. Na gościńcu, od locandy począwszy, żywego ducha... pusto,
cicho, a w mroku poczynają nam z boków majaczyć zarośla ciemne. Góry przesunęły się do
nas, obejmują, zsuwają się, dolina zwęża. Milczenie coraz straszniejsze, kraj obumarły,
jakżeby stać się mogło, żeby tu rozbójników nie było? Okolica zdaje się dla nich stworzona.
Ale jakże tu cudnie przy księżycu! Jak fantastyczne wydają się te góry okryte zaroślami,
gdzieniegdzie żółtymi bokami nagimi świecące, a wśród nich z czarną jak otchłań pieczarą.
Dobrym już mrokiem, który nagle nas zaskoczył, dojechaliśmy do mieściny Lugnano,
położonej w wąwozie ciemnym. Towarzysz nasz rad by tu w jakiejkolwiek noc przebyć
locandzie, ale vetturin słyszeć o tym nie chce, obrachowane ma dni i musi nas, choć późno,
dowieźć do Valmontone.
W tym uporze człowieka, który po nocy gwałtem ciągnie nas w lasy i góry, podejrzliwy
nasz podróżny widzi potwierdzenie obaw i domysłów swoich.
— Jak chcecie — rzekł — ale zginęliśmy... rzecz jawna, trzeba być ślepym, ażeby tego
nie widzieć.
W obie ręce pobrawszy odwiedzione krócice, siadł zrezygowany, polecając ducha Bogu.
Nie jest rzeczą pewną, czy korzystając z pobytu w Rzymie należycie się przygotował na
wielką podróż, ale któż wszystko przewidzi?
Noc była cudowna, świat zdawał się wysilać, oblekał we wszystkie uroki, aby go nam
jeszcze bardziej żal było.
W istocie trudno się było obronić tej myśli, którą nam Klemrod, nie ufający Włochom i
nie lubiący ich, narzucał. Salvator Rosa na jeden ze swych krajobrazów fantastycznych nic by
dzikszego wybrać nie mógł. W mrokach nocy i blaskach księżyca wydawało się to jeszcze
dziwniej i straszliwiej. Nad drogą coraz ciaśniejszą piętrzyły się gąszcze czarne, drzewa i
skały. Wjechaliśmy tymi zaroślami, z których gdzieniegdzie wyglądały czarniejsze jeszcze
pieczary, do miasteczka, które nam się prześlicznym wydało ze swymi mury, uliczkami,
gdzieniegdzie światełkiem i długą ścianą bielejącą w mroku.
Tu słychać jeszcze było i widać ludzi — ciemne postacie zagadkowe stawały popatrzeć na
powóz, zamieniały tajemnicze słowa z vet-turinem... z otwartych drzwi widać było wieczorne
rodzin kółka i oświecone obrazy Madonny, gdzieniegdzie pas żywego światła przeciął nam
drogę, potem ostatnie czarne minęliśmy domki, ostatnie mury ogródków i wąwóz wprowadził
nas w stary, prześliczny, ale dziwnie po nocy wyglądający las.
Gdyby nie trwoga naszego towarzysza, którą na próżno staraliśmy się uspokoić,
doprowadzając go tylko do ostatniego stopnia niecierpliwości i zajadłego milczenia, co za
noc i co za cudowny obraz!
Vetturin w istocie wlókł się powoli, ale powietrze było balsamiczne, woń lasów i łąk
poiła, świętojańskie muszki latały jak zielone gwiazdki, a kształty olbrzymich dębów i
kasztanów przybierały najfantastyczniejsze pozory. Księżyc, który powoli wszedłszy w peł-
ni zakradał się promieniami między szerokie cienie, przyświecał nam w tej drodze jak
marzenie pięknej. Cisza uroczysta, cisza nocy i odludzia, nawet żadnego drzew szelestu, tylko
brzęk uprzęży naszej i stłumionej rozmowy, w której nieszczęśliwy towarzysz żadnego nie
brał udziału.
W istocie śnić było można, iż z czarnej pieczary wyskoczą co chwila zbrojni ludzie,
chwycą za konie i wrzask rozlegnie się: Ferma! Ale mimo proroctw i obawy przejechaliśmy
półtorej mili do noclegu nie napastowani wcale i pistolety dobyte nie miały zręczności się
popisywać.
Po półtoragodzinnej przejażdżce, która w miarę jak księżyc się podnosił a noc stawała się
przezroczystszą coraz była piękniejszą, ujrzeliśmy w dali światło. Było to oczekiwane owo
Valmontone. Z żalem prawie przyszło nam się rozstawać z tymi wąwozami, lasem,
strumieniem nad drogą, górami zielenią ubranymi i fantasmagorią nocnej wycieczki.
Uśmiechaliśmy się, spoglądając na towarzysza, ale nie dał nam za wygraną.
— Tak, tak — rzekł — gdybym był nie pokazał zdrajcy vettu-rinowi, że mam pistolety
gotowe, byłoby nas co innego spotkało! Ale przekonał się, że my się mężnie bronić
postanawiamy i w Lugnano przestrzegł po drodze... Włosi są tchórze... to nas zbawiło.
Miał słuszność, czy nie, podejrzliwy włochożerca, nie umiem powiedzieć, ale to pewna,
że po chwili szeroki pas światła z wrót lichej locandy, w której mieliśmy zanocować, ukazał
nam, gdzieśmy zatrzymać się byli powinni. Stanęliśmy. Jeden z nas dobywał się z vettury,
aby miejscowość obejrzeć, gdy ledwie uszom własnym wierząc usłyszeliśmy bardzo znaną
piosenkę: „Czegoś oczki zapłakała...” nuconą od nas o trzy kroki. Wszędzie indziej mogłoby
to być wytłumaczonym, ale w Valmontone? Jeszcze upojonym krajobrazami Salvatora Rosy?
Wśród tych gór, wśród nocy? Mężczyzna, który cygaro paląc i przechadzając się z wolna
przede drzwiami, nucił ją sobie powoli, wydał się nam znowu jakimś fantastycznym
zjawiskiem. Siwy był, niemłody, wąs srebrny spadał mu na wargi, ale trzymał się prosto, po
żołniersku. Na widok powozu, usłyszawszy głosy, tak zdumiony jak my stanął.
Spotkanie było zaprawdę dziwne. Tym śpiewakiem był kapitan inżenierów Zabłocki, brat
znanej kanoniczki panny Zabłockiej, od roku 1831 zamieszkały za granicą, a teraz użyty do
robót ziemnych przy projektowanej kolei żelaznej z Rzymu do Neapolu, która właśnie przez
Valmontone przechodzić miała. Niewielu słów potrzeba było, aby się poznać i rozpocząć
rozmowę, która trwała niemal noc całą. Na widok ziomków kapitan ożywił się, ale smutnie
jakoś. Przypomniała mu się rodzina, świat inny, czasy dawniejsze i pochmurniał. Zerwał już
był od dawna z przeszłością a żył pracą i tym obowiązkiem życia, który pomaga dźwigać
ciężar do ostatka, choć się już przed sobą nie widzi nic oprócz grobu wśród obcych
zapomnianego — bez imienia.
Locanda, w której kapitan mieszkał, była bardzo biedna, uboga, niewygodna, łatwo się
domyśleć, że tu o wieczerzy, o noclegu dobrym ani myśleć nie było można. Wino było
kwaśne, ser spleśniały, chleb czerstwy, aleśmy nie skarżyli się bardzo. Trochę jeszcze zapasu
było z Rzymu, uciecha rozmowy i wspomnienie nadaremnej trwogi rozweselały. Przez okna
ponad górzystą okolicą świecił księżyc jasny, czysty, rozpogodzony, śmiejący się, a tu i
owdzie piętrzące się mury miasteczka w pośród drzew malowniczym tłem wabiły oko. Noc
nie była długą, a tyle do wypowiedzenia.
Dla skorzystania z chłodu poranka woźnica nasz wybierał się o świcie, tak że ledwie
zdrzemnąwszy się, nie rozebrani, musieliśmy wstawać i opuścić piękne Valmontone.
Miasteczko po dniu nie mniej się nam pięknym wydało, otoczone zewsząd zielonymi górami
z zamkiem, a raczej pałacem z XVII w. należącym do rodziny Doria Pamphili.
Kraj, zrazu roślinnością bujną okryty, za miasteczkiem zmienił się powoli w okolicę
pustą, nagą i smutną. Z daleka tylko widać pasma gór to łysych, to lasami okrytych, zameczki
i wieże średniowieczne. Wczorajszego wieczora minęliśmy w lewo zawracając do Valmon-
tone starożytne Praenestum, dzisiejszą Palestrinę, na stoku gór osiadłą; dziś tak samo w lewo
na górze ukazują się nam tylko mury znacznego miasta Anagni, pamiętnego okrutnym
obejściem się z osiemdziesiątletnim Bonifacym VIII Colonnów i Wilhelma Nogareta.
Wśród tych pięknych Włoch, pełnych dla nas uroku i ciekawości, nigdzie może
smutniejszego jak tu nie doznaliśmy wrażenia od widoku nędzy ludu, tak ubogiego, tak pracą
znękanego, wyglądającego brudno i opuszczono, że nam niekiedy poleskich wieśniaków
mimowolnie przypominał. Sam strój kobiet i mężczyzn wymownie świadczył o nędzy.
Twarze ogorzałe, rysy ich nieforemne, ciało od spieki i trudu popękane czyniły wrażenie
bolesne. Spotykaliśmy ciągle na gościńcu kobiety z miedzianymi od wody naczyniami na
głowach, zaledwie brudnymi płachtami okryte, wozy z kukurydzą, chude kóz trzody.
Do starożytnego Ferentino powoli na stromą dosyć wyniosłość drapać się było potrzeba.
Na górach w ogóle wszystkie dawne osady i miasteczka są położone, siedzą jak gniazda
wyniosłe, skupione, zle- pione murami, czuć, że je potrzeba obrony od nieprzyjaciela
wzniosła i ścisnęła. Ferentino, dawne miasto Wolsków, pełne jest szczątków murów z
prastarych czasów, z ogromnych brył złożonych.
Olbrzymie te głazy mchami porosłe są malownicze i dobrze charakteryzują epokę, w
które) powstały. Otaczają one miasto, a na jednej z bram czytać się daje z dwóch złomów
marmuru sklejony napis. Zapewne go spisał jaki starożytnik miejscowy, ale żeśmy go jednak
nigdzie nie znaleźli, dajemy tu dla pamiątki: Juliae aug. matri aug. et cast. ror et senatus ac
patriae piae felici. Imp. cas. M. Aurelio Antonii Felici uc. part. max. brit. max. german, trib.
pot. XVII MPII. cos. prog. mag no inicto ac fortissimo princip. Senatus Romanus o ferentin.
Brama, nad którą się ten napis złatany mieści, zowie się Porta Sanguinaria.
Stanęliśmy tu spocząć w gospodzie „Des Étrangers”, w której bodaj mało kto obcy gości.
Stoi ona tuż prawie oparta o niewielki kościołek k[sięży] bernardynów.
W ciągu spoczynku przesuwały się ciągle umęczone postacie ludowe, kobiety z
naczyniami na głowię, w rodzaju gorsetów i chustkach na włosach, mężczyźni odarci i czarni.
Nigdzie lud tak się nam nie zdał nędznym.
Z Ferentino droga idzie dosyć pustym, bardzo górzystym dokoła krajem wielkiego
charakteru. Widoki majestatyczne, wielkie, coraz nowe, linie krajobrazu klasyczne
przypominają oddalenia Poussina. Tu i owdzie w załomach wzgórzów, jakby w fałdach szaty,
ukryte miasteczka na stoku wyniosłości, to kasztele, to ruiny i wieże. Widok na łańcuch
Apeninów przepyszny. Mimo wspaniałości kraju, wrażenie robi tęskne i smutne, życia mu i
ludzi braknie. Przestrzenie ogromne niezaludnione, niezużytkowane.
Dopiero zbliżając się ku Frosinone nieco ludniej i weselej. Przepyszna droga, wijąc się
pod górą, wiedzie do zamku i miasta na znacznej położonego wyniosłości. Słyną podobno
stroje malownicze tutejszych niewiast, ale się one nam nie pokazały; za krótko zatrzymaliśmy
się, aby je oglądać, chociaż w kartonach artystów wieśniaczki od Frosinone nieraz się
znajdują. Ale stroje owe modelów bodaj czy nie tak się tworzą jak krakowskie dla baletów!
Wyjechawszy z miasteczka, znaleźliśmy się znowu wśród kraju pustego, dzikiego i postaci
ludowych przypominających okolicę Ferentino; ale za to majestat gór dalekich nas pocieszał.
Była to najcudniejsza dekoracja, jaką sobie wyobrazić można, a że dzień i niebo sprzyjało
oświeceniu fantastycznemu, pasma gór na przemiany sine, zimne, to znowu ogniste,
zaczerwienione, poprzerzynane obłokami przedstawiały się nam, jakby oczarować nas chciały
i dnie te upamiętnić na zawsze.
Nie postrzegłszy się, zbliżyliśmy się pod wieczór do granicy Państwa Kościelnego i
miasteczka Ceprano, gdzie nas nocleg oczekiwał.
Mieliśmy wprawdzie wielką ochotę posunąć się dalej, ale ponury vetturin, który po cichu
umówił się z gospodarzem bardzo porządnej „Locandy Trani”, stojącej w samym rynku,
objaśnił nam w dosyć niezręczny sposób, iż dalej się nie ruszy.
Po stoczonej z nim nadaremnej walce, w której się trzeba było uciec aż do listów
polecających, jakieśmy mieli z Rzymu, wieczór był tak późny, iż upokorzony woźnica, gdyby
chciał nawet być posłusznym, jużbyśmy z jego powolności korzystać nie mogli.
Gospodarz locandy naznaczył ceny, jakie chciał, gdyż drugiej podobno porządnej nie było
w miasteczku, a my mieliśmy czas przypatrzeć się rynkowi starego grodu Wolsków i
Samnitów. Niektórzy starożytnicy mieszczą tu zniszczoną przez Rzymian Fregellę, a mnogie
wykopywane starożytności poświadczają o ważności osady. Miasteczko jest dość
malownicze, w lewo od locandy mur jakiejś opadłej wieżycy obwieszonej bluszczami, w
prawo różnej wysokości kamieniczki, kościołki, stare bramy i polepione przybudówki. Przez
wyłom, jakby umyślnie dla widoku z rynku zrobiony, widać było blaskiem zachodu żywo
ozłocone pasmo gór i piętrzące się nad nim chmury, w których grzmiało i błyskało.
Mieścina tego dnia była niezwyczajnie ożywiona, był to odpust uroczysty, fest patrona
ś[więtego] Harduina, protettore del paese. Ludu zbiegło się mnóstwo z okolicy, zjechał nawet
z Frosinone monsignor delegat, któregośmy postrzegli przechadzającego się po rynku licznym
towarzystwem duchownych okolonego, w fioletowych pończochach i szerokoskrzydłym
kapeluszu.
A że we Włoszech każda uroczystość kościelna jest zarazem wesołą zabawą ludową, nie
obeszło się i tu bez aparatorów, wieńców, cyfr, strzelania, iluminacji, wspaniałego, jak na
Ceprano, fajerwerku z bukietem, a o mroku już puszczono w powietrze balon z zapaloną pod
nim latarnią, który się długo nad miastem unosił, malał, świecił jak radosna gwiazdeczka i
spadł nareszcie gdzieś daleko.
Mieliśmy zręczność z balkonu przypatrzeć się tej uciesze ludu, jego strojom, które tu już
bardzo się nam wydały malownicze, gorsetom kobiet sznurowanym z tyłu, chustkom,
zawinięciom głowy i mnogim różnych kształtów naczyniom glinianym, w których na próżno
starożytnych poszukiwaliśmy kształtów.
Chociaż spór z vetturinem popsuł nam ów wieczór i zatruł nieco spoczynek, jemuśmy
zawdzięczali widok uroczystości, fajerwerku, balonu i wesela tej garstki ożywionej
pobożnych wieśniaków, która się zwijała pod oknami naszymi.
Sprawiedliwość wyznać każe, iż vetturin okazał skruchę, że nocleg wcale zły nie był, a
zdzierstwo gospody, zbyt pospolite we Włoszech, w końcu już tylko śmieszyło.
Mimo znużenia i bezsennej przeszłej nocy, ta znowu była tak piękną ze swą burzą
oddaloną na górach, żeśmy nierychło poszli na spoczynek.
Z Ceprano nie mogliśmy wyruszyć tak wcześnie, jakbyśmy byli pragnęli, konie ledwie o
godzinie siódmej były gotowe. Skwar się obiecywał nieznośny, a burza nocna zdawała się
tylko zapowiedzią nowej we dnie. Gdyśmy przez ciemne wrota wyruszyli z rynku Ceprano,
ujrzeliśmy góry otaczające całe okryte białymi obłokami, zdające się kurzyć i dymić jak
wulkany.
W tej odzieży, która z niezmierną szybkością opadała, podnosiła się, skręcała, nikła i
wyrastała z boków gór, było im cudnie pięknie; kontrast ostrych ścian z tymi powiewnymi
zasłony, koloryt skał, gdzieniegdzie przedzierające się światło płonące, cienie i blaski, ruch
żywy obłoczków, oparów, mgły to roztapiającej się w powietrzu, to wyrastającej z niczego —
nadawał całości czarodziejski wdzięk. Nie można się było napatrzeć na ten dramat włoskiego
poranka.
Na drodze mijaliśmy lud malowniczo poubierany, weselszy, postrojony z pewnym
poczuciem artystycznym.
W Ceprano zapisano pasporta nasze, po czym podjechawszy trafiliśmy na pierwszą
doganę i granicę, następnie na jakąś drugą granicę, wizę i znowu doganę. Szczęściem owe
dogany, które miały posłannictwo zajrzeć we wnętrzności pakunków naszych, dały się
przekonać, iż one nic niebezpiecznego w sobie nie kryły. Niewiele więc czasu zabrały nam
formalności pograniczne.
Za wczorajsze dosyć pustynne krajobrazy płacił sowicie dzisiejszy, cudnie piękny i
wesoły. W prawo piętrzyły się ogromne góry, a u stóp ich rozwijała się dolina żyzna,
prześliczne lasy dębowe, winnice. Gdzieniegdzie obnażona ziemia uderzała kolorytem
włoskim, czerwonym, podobnym do puzzolany, który w pejzażu malowanym raził by pewnie
surowością tonu oczy do niego nie nawykłe. W lewo drugie pasmo gór nieco dalej odsunięte,
sine, miało też same kształty i linie szlachetne. Na tle niebieskiego powietrza kąpiący się w
jego falach krajobraz wszystkich nas, nie wyjmując fanatycznego Włoch nieprzyjaciela,
zachwycał. Ponad drogą zdawały się ołówek wyzywać to malownicze chatki manentów, to
znane z obrazków studzienki murowane okryte bluszczami, to domki bez architektury, a z
fantazją pobudowane, to niespodzianki starych drzew i pasy wysadzanych gościńców.
W miarę posuwania się coraz dalej, z tych zwykłych żywiołów włoskiego krajobrazu
składały się coraz nowe widoki. Ponad szczytem obrosłej góry ruina zamku, obok drogi
łożysko strumienia, wśród dębów odwiecznych locanda jakby dla malarza stworzona.
Wszystko to, oprócz linij pięknych, najżywszym oblane kolorytem.
To, co nieraz widziane na obrazku wydało się nam oklepanym, tu nabierało wdzięku od
szczegółów hojną dłonią natury usypanych Motywa w istocie są nawet tym znane, co nigdy
nie bywali we Włoszech, ale z wyjątkiem niewielkiej liczby pierwszorzędnych artystów,
którzy tej fizjognomij wyraz duchowy pochwycić umieli, więcej popsuto Włochy niż nam je
odwzorowano. W tym krajobrazie, jak w klasycznej piękności posągu, oprócz linij na pozór
prostych jest coś określić się nie dającego, co tylko natchnienie, przejęcie się, wcielenie,
miłość tej piękności odtworzyć może. Na sufitach wszystkich locand we Włoszech
dekoratorowie nawet malują włoskie pejzaże ale to są karykatury tylko.
Na nieszczęście malowane wyrazami widoki jeszcze są pewnie mniej warte od
najgorszych dekoracyjnych; wypełnienie ich zawisło od czytelnika, który własnymi
wspomnieniami, kolorytem, fantazją musi sobie to, co mu wyrazy wskazują, wypracowywać
wedle możności. Dlatego nasze malatury są na łasce czytelników, dla jednych będą za żywe,
dla wielu za blade, dla nas samych są niedostateczne.
Od granicznej komory La Murata droga prowadzi jedną z najpiękniejszych okolic aż do
miasteczka San Germano, a raczej Monte Cassino. Nagle z pośrodka lasu na wyniosłości nad
głowami ukazuje się prześliczny, jak dekoracja artystyczna, zameczek z wieżycami okrągłymi
i basztami, siedzący na skalistej, całej połamanymi głazami usianej górze, zamek
Manfredowski. U jego stóp rozłożone małe, porządne wcale miasteczko. Nie dojeżdżając do
niego, wśród gęstych zarośli jest pięknie dochowany amfiteatr rzymski okrągły, jedyny, jaki
istnieje tego kształtu. Mury okolne, bramy i wnijścia półokrągłe zasklepiane istnieją dotąd
dobrze zachowane. Zewnątrz okrywa je powłoka sieciasta (reticula). Jest to wspaniała ruina
gmachu, który wzniosła swym kosztem matrona rzymska Umidia Quadratilla. Oprócz tego są
złomy tak zwanej willi Varrona.
Resztki te starożytne poszczerbione, okryte zielenią, zarosłe, ustrojone w bluszcze,
gdzieniegdzie z powłoki odarte, wśród drzew wyglądają prześlicznie. Wkrótce odsłania się
widok z profilu na zamek i górę, jakby potrzaskanymi głazami, które wojownicy na siebie
ciskali, usianą całą. Jeszcze wyżej widać na wyniosłości znacznej starożytny ów klasztor,
jedną z kolebek odrodzonej oświaty, Monte Cassino, wyglądający teraz świeżo i czysto.
Część tej góry wydaje się łysą i tylko od dołu drzewami jest wysadzoną. Całość krajobrazu,
zamek, góra, klasztor, wesołe u stóp miasteczko, jest wdzięczną, a wspomnień i starożytnych,
i średniowiecznych nie braknie.
Monte Cassino, u którego stóp istniało dawne miasteczko Wolsków Casinum, w dziejach
oświaty średniowiecznej zaszczytne miejsce zajmuje. Tu w r. 529 święty Benedykt na ruinach
świątyni Apollina założył owe sławne opactwo, które w r. 589 zniszczył napad i łupiestwo
Lombardów, a w 884 spalili Saraceni. Pomimo tych klęsk, pożarów, trzęsienia ziemi, któremu
ulegało, zachowały się tu cenne rękopisma starożytne i z ich pomocą odrodzenie oświaty w
XIII wieku na podstawie tradycji dźwignąć się mogło. Zasługi benedyktynów są
niezaprzeczone, chociaż zarówno im zarzucają, że były chwile, w których skrobano
pargaminowe rękopisma Tacyta, wpisując na nie kantyczki. Powodem do tego jest
wspomnienie u komentatora Dantego, Benvenuto da Imola, o bytności w Monte Cassino
Bokacjusza, który ciekaw będąc rękopismów dawnych, znalazł bibliotekę nie zamkniętą, bez
drzwi, okrytą pyłem, księgi podarte i zaniedbane straszliwie. Mogło tak być chwilowo, ale
pomimo to benedyktyni więcej jeszcze uchowali zabytków niż inne klasztory, a wsławili się
pracami znakomitymi.
Stąd uczeni nauczyciele rozsypywali się po całym świecie jako apostołowie wiary i
światła zarazem, tu uczyć się i badać przybywali uczniowie chciwi nauki ze stron dalekich.
Dzisiejszych bardzo starannie zachowanych ksiąg i rękopismów klasztoru ocenić trudno,
potrzeba by na to więcej czasu, niż zwykły podróżny poświęcić może. Jedzie się tylko na górę
obejrzeć klasztor w czworobok pobudowany, ogromny, do twierdzy podobny, i wspaniały aż
do zbytku kościół.
Przejażdżka ta dosyć jest nużąca i wiele zajmuje czasu, ale miejsce zasługuje na pokłon i
oddanie mu czci należnej. Wysadzana droga kręcąc się po górze wiedzie powolnie do
ciemnych, w swoim rodzaju nie bez wdzięku wrót klasztoru.
Dziedzińce przyozdabiają galerie kryte z kolumnami granitowymi, wedle podania
pochodzącymi ze świątyni Apollina; posągi ś[więtego] Benedykta, Scholastyka, fontanny.
Sam kościół przepyszny, ale może aż do zbytku przyozdobiony. Znać w nim kilkakrotne
szkody od piorunów zrządzone, które na tej wysokości często bardzo nań spadały. Bronią go
dziś konduktory. Freski przechwalone Luca Giordano i inne malowania uszkodzone nic
bardzo znakomitego nie przedstawiają. Zewnętrzne też cechy bardzo odległej starożytności
nie są widoczne.
Biblioteka, dziś wybrana ze szczątków dawnych, nie jest bardzo liczna, ale rękopismami
szczególniej się odznacza. Najstarszy z nich sięga VI wieku. Dla paleografów, dla historii
sztuki znajdą się tu pomniki nader zajmujące. Po bliższą o nich wiadomość musiemy odesłać
do dzieł specjalnych i dziejów klasztoru i zakonu, na których nie zbywa. W podróży
zwłaszcza takiej, w której z dniami rachować się potrzeba, nie można przedsiębrać nad siły.
Nie mogliśmy też ani pomyśleć o skorzystaniu z pobytu w San Germano dla zbadania
bogactw opactwa. Należałoby tu zasiąść i na długie dnie pozostać. Świeże powietrze gór,
klimat zdrowy, słynne dosyć kąpiele czynią to miejsce ulubioną wilegiaturą chorych i
tęskniących za ciszą i spokojem.
Myśmy się schronili dla spoczynku do stojącej poza miasteczkiem i strumieniem Rapido
gospody zwanej „Locanda Nuova”, dosyć porządnie utrzymywanej. Znać w niej było z
przyjęcia, że dosyć często miewać musi gości, gdyż znaleźliśmy wszystko, czego można było
zażądać. Burza, która po skwarze dnia zerwała się nagle nad Monte Cassino, z gwałtownym
wichrem cały horyzont i piękne otaczające góry zakryła, ale przeszła dosyć prędko.
Nimeśmy jednak wyruszyli dalej, jeszcze raz musieliśmy się meldować z pasportami
naszymi czujnej policji neapolitańskiej.
Rozjaśniło się nieco, a vetturin do dalszej wzywał podróży, chmury rozbite zawisły na
szczytach i bokach gór, a my wyjechaliśmy drogą bardzo piękną dalej, zmierzając ku Kapui.
Skaliste boki wyniosłości u dołu lasami porosłych, kontrast zieleni i szarych tonów
głazów, żyzność i piękność doliny, którą jakby jednym ogrodem droga się wije, zachwycały
nas. Potężne góry wznosiły się ciągle ponad gościńcem z obu stron, szczególniej piękne z
lewej strony, na nich gdzieniegdzie szare ruiny zameczków. Droga wybornie utrzymana
wiodła zrazu krajem nad wyraz wdzięcznym, którego fizjognomia zmieniała się co chwila
inną gór panoramą. Trwało to, jeśli się nie mylę, do San Vittore. W lewo na górze ukazało się
miasteczko w dali, a nad drogą niepoczesny dom z tablicą, na której napis świadczył o
bytności Franciszka I.
Malowniczo u stóp gór leży San Vittore, miasto i zameczek z wie- żą okrągłą i ruinami,
które chciwie bluszcze pożerają. W prawo z dala widać drugą osamotnioną okrągłą wieżycę.
Wzgórza maleją i rozchodzą się, całe obrosłe lasami. Na prawo śliczny krajobraz daleki z
zielonymi wzgórzami. Słońce nad zachodem oświeca go tony czystymi i nadzwyczaj
ciepłymi. Mijamy kilkakroć rozpoczęte usypy pod kolej żelazną do Neapolu budować się
mającą.
Już o dobrym mroku, coraz puściejszym jadąc krajem, dobijamy do osamotnionej wśród
gór i pól locandy „Ponte Storto”.
Naszemu towarzyszowi, który w mocnej miał pamięci te Włochy dawne, wśród których
bez eskorty podróżować nie było bezpiecznie, położenie osamotnionego albergo nie podobało
się wcale. Zamiar nocowania w tej pustce, razem z mnóstwem nader podejrzanych vet-
turinów, pieszych włóczęgów jakichś, wieśniaków, górali i wcale niepoczesnej czeredy —
wzbudził w nim znowu podejrzenie przeciw naszemu woźnicy.
W istocie owa locanda „Porte Storto” w swoim rodzaju była czymś tak okropnym jak owe
oberże w powieściach o rozbójnikach, w których krwawe odbywają się sceny. Odrapane jej
mury z niepełnymi oknami, z drzwiami nie zamykającymi się, z brudnymi gankami,
podwórzec pełen śmieci, fur i koni; gospodyni stara, chmurna, w podejrzany jakiś sposób
chodząca około podróżnych; zupełny brak żywności, na ostatek szkaradna izba przeznaczona
dla nas na nocleg, która jednej klamki całej nie miała, wprawiły nas w cale niedobry humor.
W fizjognomii gospody było coś przerażająco smutnego, w dali pejzaż górzysty,
pustynny, dokoła cisza cmentarna, naprzeciw okien jakaś kapliczka wyglądająca na
grobowiec podróżnego z cyprysem i wierzbą płaczącą, na sprzętach ślady jakiejś przeszłości
nieodgadniętej, w których oko badacza gotowe było ślady krwi upatrywać, wszystko to nie
dodawało ani odwagi, ani humoru.
Na próżno usiłując wymóc na gospodyni pożywienie wieczorne, przymuszeni się
ograniczyć zeschłą bułką rzymską i resztką własnego wina, przy świetle lichego kaganka,
którego postanowiliśmy nie gasić, zatarasowawszy drzwi pokładliśmy się nie rozebrani na
łóżkach nie zachęcających do spoczynku. Przez drzwi porozczepywane wychodzące na
galerią ciekawe oczy gospodyni, vetturinów i jakichś ludzi podpatrywały nasze zajęcia. Nam
dramatyczny ten nocleg przypadał dosyć do smaku oryginalnością swoją, ale bujna fantazja
naszego towarzysza na tkance tej snuła przerażające obrazy. Bezbronni prawie, wśród
dwudziestu kilku ludzi, przy sprzyjających wielce okolicznościach, mogliśmy łatwo paść
ofiarą... Tak utrzymywał pesymista. Śmieliśmy się po trosze, co go gniewało mocno, a że
banda vet-turinów na dole bardzo wrzawliwie ze śpiewami wieczerzała i bie- siadowała, to
podniecenie umysłów, ten gwar i latanie po galerii co chwila nowe wywoływało domysły. Ile
razy ciekawe oko szpiegujących nas mieszkańców locandy ukazało się w drzwi szparze,
czujny towarzysz nasz chwytał za pistolety.
Że w tych warunkach nocleg nie należał do najprzyjemniejszych i zostawił po sobie
wspomnienie gorączkowej drzemki z towarzyszeniem dzikiego śpiewu vetturinów —
domyśleć się łatwo. Ale nawet takie długie noce czuwania i niepokoju w końcu kiedyś
brzaskiem dnia się kończą.
Powoli śpiewy vetturinów ucichły, milczenie grobowe zaległo locandę. Teraz i ono
przerażało nie ufającego Włochom towarzysza. Uważał je za podejrzańsze jeszcze od
wrzawy, a że wśród ciszy niekiedy to stojące w podwórzu konie, to ludzie może się ruszali,
najmniejszy szelest budził uwagę i stojący na straży kazał nam natychmiast mieć się na
baczności. Zdrzemnięci, ledwie dźwigaliśmy się na łokciach nadsłuchując w milczeniu.
Nareszcie gdy powieki coraz uporczywiej sen kleić poczynał, w okienkach zaszarzało
blade światełko poczynającego się dnia, wciskało się przez zbrukane szyby, w podwórku
ruszyli się ludzie, ozwały się głosy, noc dogorywała, dzień, któregośmy spodziewali się
stanąć w Neapolu, świtał szczęśliwie.
Teraz czujny stróż naszego bezpieczeństwa chrapnął dopiero, pewien, że Włosi o świetle
dziennym już się na nas nie rzucą, ale wrzawa woźniców, ruch gospody już z nas nikomu
usnąć długo nie dały. Mieliśmy też jeszcze kawał dobry do Kapui, a stamtąd do stolicy
Królestwa Obojga Sycylii.
Wielce znużeni ruszyliśmy się leniwo z posłania.
Nie jeden raz uczyniono uwagę, iż ludność rzymska charakterem i usposobieniem
zupełnie się różni od neapolitańskiej; widziano w tym ślad jawny odwiecznego plemienia
osiadłego tu przed wieki, krew dawnych kolonistów greckich. Niezaprzeczenie różnica tu
czuć się daje zbliżając ku Neapolowi. Powaga milcząca rzymian i rzymianek zmienia się w
natarczywą wesołość, w niezmiernie ruchliwą i gorączkową żywość, wielomówność i
szyderską żartobliwość, często niepospolitego talentu komicznego dowodzącą. Zamiłowanie
w błyskotkach, w przystrojeniach, w cackach, w pstrociźnie objawia się wszędzie.
Wyjechawszy na gościniec i spotykając na nim mnogie zaprzęgi, mieliśmy się zręczność o
tym przekonać. Vettury, powoziki o dwóch kołach mijające nas, postrojone były w
najosobliwszy sposób, począwszy od koni i mułów dźwigających wielkie ciężary, których
chomąty przybrane były w świecidła, chorągiewki, siodełka, medaliony, obrazki, wieżyczki,
aż do małych koników ciągnących corricola pod baldachimami i z ławeczkami w pośrodku.
Każdy koń, osioł i muł obwieszany był tak obfitymi ozdoby jak Włoszka w dzień świąteczny
pierścieniami i łańcuchami. Wózki przeznaczone do przewożenia osób już się tu odznaczały
tym co w Neapolu: nieporównaną sztuką nagromadzenia podróżnych siedzących,
poczepianych, wiszących, stojących tam, gdzie by się ich jak najmniej spodziewać było
można. Towarzystwo w ten sposób zbite w kupkę nadzwyczaj było wesołe, krzykliwe, a choć
turkot nie dozwalał słyszeć mowy, ruchy rąk świadczyły, z jaką żywością rozprawiano.
Droga dnia tego nie była wcale malowniczą, jednostajniejszą daleko; jechaliśmy doliną, w
dali góry stożkowate malały coraz i znikały. Około Calvi (?), jeżeli się nie mylę,
spostrzegliśmy nad głęboko w parowie płynącym strumieniem starożytną jakąś budowę, ze
czterema okrągłymi bastionami, zupełnie opustoszoną. Wierzch jej ciosem był kryty.
(Norma?)
Stojące ponad gościńcem locandy z szarego kamienia niezbyt zachęcająco wyglądały.
Widzieliśmy jednę przerobioną z kościoła, przy wielu innych pod jednym dachem mieściły
się oratoria i gospody, kapliczki i szynki. Jedne i drugie odrażająco były utrzymane, brudne,
opuszczone i niechlujne.
Cała droga do Kapui nie bardzo nas zająć mogła. Nazwisko historyczne miasta nęciło, ale
owa słynna rozkoszami Kapua dawna dziś jest od miasta dosyć odległą wioseczką, zwaną
Santa Maria di Capua. Pelazgowie, Etruskowie, Samnici, Rzymianie opanowywali ją z kolei;
kwitnęła za cesarstwa, zburzoną była przez barbarzyńców. Trudno uwierzyć podaniom, które
jej do trzystu tysięcy mieszkańców dają; a Cycero wspomina o czterdziestu tysiącach
gladiatorów, których tu wychowywano na pociechę ludu rzymskiego.
Nowa Kapua, wcale porządne miasteczko, nic wspólnego nie ma z Annibalową.
Przejechawszy kilka ciasnych uliczek, stanęliśmy spocząć koniom w gospodzie „La Posta”.
Do obejrzenia tylko była katedra w stylu gotyckim, z kolumnami granitowymi, które tu
niegdyś świątynie Junony i Herkulesa podpierały. Różne też są ich rozmiary. Wszędzie po
gmachach publicznych, w domach prywatnych widać wmurowane szczątki rzeźb i
potłuczonych posągów. W hotelu nawet, w którym staliśmy, sieni przyozdobione były
obłamami rzeźb złej epoki, ale i takie są przecie zajmującą ozdobą i budowie pewien
artystyczny nadają charakter.
W chwili, gdyśmy przez miasto ciągnęli, drogę nam zaszedł pogrzeb, któremu
towarzyszyło jedno z bractw pobożnych, kapnicy w białej odzieży, kapturach białych i
zielonych pelerynach z wielkimi srebrnymi blachami. Niesiono nieboszczyka w brackiej
trumnie, na której przytwierdzony był takiż strój jego pokutniczy.
Jak wszędzie we Włoszech, duchowieństwo tylko i bracia po duchu wiedli do grobu
zmarłego, zwyczajem włoskim nie było nikogo z rodziny i przyjaciół. Mieliśmy już zręczność
wspomnieć o tym obyczaju, który się nam wydaje okrutnym, choć go pobożnym zowią.
Zaprawdę Bóg chrześcijan nie może być tak zazdrośnym, ażeby wymagał zaparcia się
najdroższych sercu węzłów, ani te węzły mogą odwodzić tak dalece od Boga, którego są
dziełem.
Popas w Kapui zostanie nam pamiętnym nie delicjami żadnymi, bo o tych w nowożytnej
nie słychać, ale zapachem frytury, która się smażyła pod oknem, a na natręctwo jej nawet
zamknięcie go nie pomagało. Wciskała się ona szparami, przychodziła z kuchni, a że dosyć
niemile przypominała studenckie czasy i zgaszoną świecę łojową, nie dodała nam apetytu.
Wyjechaliśmy w godzinę skwaru samego, szczęściem jednak powietrze ulitowało się nad
nami, wiatr wiał chłodny i temperatura wcale jak na Włochy stała się łagodna. Przejechaliśmy
część fortyfikacji, gdyż Kapua na stary Vaubanowski sposób jest ufortyfikowaną.
Dalej kraj był płaski, widok nie pociągający oka, zewsząd tylko drzewa długimi,
regularnymi pozasadzane rzędami, poobwieszane winną latoroślą. Gdzieniegdzie
jednostajność tę przerywała studzienka z szarego kamienia, domek murowany odrapany,
albergo brudne, a po ścianach pełno pobożnych obrazów, nad które gorszych nigdzie mi się
we Włoszech widzieć nie trafiło.
Z pewnego względu były one wszakże ciekawe, jeśli nie dla historii sztuki, to dla dziejów
pojęć i idei neapolitańczyków.
Większa część wyobrażała płomienie czyścowe i dusze ze złożony- mi rękami
dopraszające się o modlitwy. Artysta starał się pobudzić do litości, ale nie czyniły te
wizerunki wrażenia, na które rachował. Równie nieudatne były wizerunki Matki Boskiej i
różnych patronów. Jeden fresk na małej murowanej kapliczce wystawiał powóz napadnięty
przez brygantów w tym miejscu i zapewnie cudowną ocalony interwencją. Na podróżnych
działał ten widok potężnie. Ukazaliśmy go naszemu towarzyszowi, który ręką i głową kiwnął;
jakkolwiek dzień był biały, nie czuł się bezpiecznym jeszcze.
O kilka mil od Neapolu droga rozszerzyła się wspaniale, drzewa otaczające ją stały się
okazalsze, czuć było po ruchu gościńca sąsiedztwo wielkiego miasta, aleśmy na próżno
wyglądali ukazania się Wezuwiuszu i morza, płaszczyzna podniesiona nie dozwalała ich
dostrzec z daleka. Dokoła ożywiało się wielce, wozy, wózki, kariolki o dwóch i trzech
siedzeniach wymijały nas krzycząc i śpiewając, obładowane, obwieszone ludźmi siedzącymi,
stojącymi, wiszącymi, czepiającymi się, biegnącymi przy nich. Osobliwsze te vehicula
zwykle były dla większej oczów pociechy malowane czerwono, a ciągnione, jakeśmy już
napomknęli, to szkapą wystrojoną a chudą i z bokami obitymi, to biednym osłem,
najpracowitszym z mieszkańców Włoch, albo parą tych nieboraków lub mułem w siodle
obrazowanym, w strzępach i kutasach. Niektóre z tych skrzyneczek z pretensjami miały na
bokach cyfry, godła i stroiły się z naiwnością dziecięcą.
Lud wydał się na