Ellen Brett Błock Grób córki Boga Z angielskiego przełożyła Zofia Uhrynowska-Hanasz ¦O- Świat Książki Tytuł oryginału THE GRAVE OF GOD'S DAUGHTER Projekt okładki Ewa Łukasik Zdjęcie na okładce East News Redaktor prowadzący Ewa Niepokólczycka Redakcja Jacek Ring Redakcja techniczna Lidia Lamparska Korekta Dorota Wojciechowska Bożenna Burzyńska Copyright © 2004 by Brett Ellen Błock Ali rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zofia Uhrynowska-Hanasz 2005 Świat Książki Warszawa 2005 Bertelsmann Media Sp. z o.o. ul. Rosoła 10 02-786 Warszawa Skład i łamanie „Kolonel" Druk i oprawa Finidr, Czechy ISBN 83-7391-415-3 Nr 4660 Dla mojej matki i ojca - zawsze Podziękowania /Chciałabym w tym miejscu podziękować moim rodzicom y^za ich niesłabnące wsparcie i zachętę. Jestem także winna wyrazy wdzięczności moim przyjaciołom'- Ruth Foxe Blader, Grace Tseng, Ann Rollert, Heather i Gavinowi Fraterom, Amy i Bradowi Millerom, Aleksowi Parsonsowi, Alice Dickens, Sarze Gegenheimer, Annę Engelhardt, Sue Zwick, Maureen Sąuillace, Matthewowi Vaeth i Barbarze Sheffer. Specjalne podziękowania należą się mojemu agentowi literackiemu, Jonathanowi Pecarsky'emu, jak również mojemu wydawcy Clair Wachtel. Jestem też głęboko wdzięczna Jamesowi Michenerowi i Kopernikańskiemu Towarzystwu Ameryki za grant, bez którego ta książka nie mogłaby powstać. Rozdział 1 Powiedziano mi kiedyś, że odległość między kłamstwem a prawdą jest taka sama jak między piorunem a deszczem - to drugie następuje wkrótce po pierwszym. Ale teraz, mimo że ciemniejące chmury spowiły wzgórza nad cmentarzem, na którym wkrótce spocznie moja matka, wiem, że nie będzie padało, w każdym razie nie dzisiaj. Jest już prawie zima i trawa pod stopami chrzęści, chociaż zachowała intensywną zieleń. Prosta trumna mojej matki spoczywa na deskach, zawieszona nad otwartym grobem, wokół którego zebrała się garstka żałobników. Nieliczni, głównie starzy ludzie, mężczyźni i kobiety, stoją uroczyście, w milczeniu, jakby czekali na autobus. Nikogo nie poznaję, a dla nich jestem obca. - Czy mam przyjemność z córką zmarłej? - pyta jakiś głos. To ksiądz. Przy długich fioletowych szatach jego cera wydaje się blada, a plecy pod płaszczem mocno zgarbione. Tak jakby lata kapłańskiej posługi w tym mieście przygięły go jak wichry drzewo. - Tak - odpowiadam - tak, jestem córką. Przepraszam, ja... - Nieważne. Grunt, że teraz jesteś - mówi zdecydowanym tonem jak lekarz, a nie ostrożnie, z namysłem, jakby się można spodziewać po księdzu. To pewnie właśnie dlatego matka wybrała go, by odprawiał mszę podczas ceremonii żałobnej. Wyobrażam sobie, jak planowała swój pogrzeb - dokładnie tak, jak się planuje ślub. Tak samo sporządzała listę gości, wybierała kościół czy pieśni, które miał grać organista. Ale najważniejsze było miejsce pochówku — cmentarz św. Władysława. Stary lokalny cmentarz, położony na niskim wzgórzu w masywie Alleghenów, był miejscem spoczynku całych pokoleń górników i hutników, którzy za ciężko uciułane pieniądze fundowali sobie marmurowe płyty i rzeźbione nagrobki - jedyne świadectwo ich istnienia, na jakie mogli liczyć. Kiedy jednak zakładano cmentarz, nikt nie wiedział, że głęboko pod wytyczoną działką płynie podziemny strumień, który sprawił, że po latach podmyta ziemia się zapadła. Płaski niegdyś teren jest dziś pełen pagórków, a pofałdowana trawa przypomina piaszczyste wydmy. Wszystkie delikatnie rzeźbione nagrobki tkwią w ziemi poprzechyla-ne i powypiętrzane, jakby płynęły po wzburzonym morzu. Kamienne aniołki, z oczyma wzniesionymi kiedyś w niebo, teraz przekrzywione, spoglądają z ukosa w dół jak znużone uczennice. Podminowany przez pulsujące podziemne wody cmentarz mówi więcej o życiu niż o śmierci. — Jednak ci się udało. Odwracam się i widzę mojego brata Martina brnącego gruntową drogą w stronę grobu. Gdyby nie głos, z pewnością bym go nie poznała. Twarz ma pozbawioną wszelkiego wyrazu, ubranie wymięte, jakby dopiero co zakończył bójkę, z której ledwo wyszedł bez szwanku. Martin przytula mnie szorstko. Podczas krótkiego uścisku czuję od niego alkohol. — Cieszę się, że jesteś — mówi. Jego wzrok, w którym widzę przebłysk wdzięczności i przypomnienia, przez chwilę spoczywa na mojej twarzy, po czym Martin oddala się, skrępowany bliskością. Nie jestem taka głupia, żeby pytać, co u niego słychać. Sprowokowałoby to tylko kłótnię, w której wypomniałby mi, że nie dzwoni- 10 łam, nie pisałam i nie przyjeżdżałam, zaniedbując moje dawne życie, miasto i jego. A przecież nie jest to ani czas, ani miejsce na dyskusję o moich grzechach. Żeby przerwać milczenie, pytam cicho- - Kim są ci ludzie? - Nie jestem pewien, ale przypuszczam, że wszyscy są z kościoła. Jesteśmy jedynymi żyjącymi krewnymi matki, jedynymi niedobitkami jej rodziny. - Ksiądz zaraz zacznie - mówi Martin, kończąc rozmowę, zanim któreś z nas powie o słowo za dużo. Podchodzę do trumny i Martin zajmuje miejsce u mojego boku, trochę przede mną. Widzę rozdarcie na jego marynarce, które zaczyna się na ramieniu i biegnie dalej w dół, po żebrach, poszarpane cięcie, jakby ktoś dźgnął mojego brata w plecy. To długie postrzępione rozdarcie przypomina mi, dlaczego tu jestem i dlaczego wyjechałam. O życiu mojego brata wiem niewiele, jest ono dla mnie czymś tajemniczym jak dolna część kartki, wydartej z grubej, nieprzeniknionej księgi. Od lat nie pracuje i nigdy się nie ożenił. Mieszka w wynajmowanym pokoju, a jedyną pewną rzeczą w jego życiu są czeki zasiłku dla bezrobotnych, regularnie co miesiąc przychodzące pocztą. Dziesiątki lat nałogowego picia odcisnęły na nim piętno. Mam wrażenie, że alkohol dosłownie rozcieńczył krew mojego brata, osłabiając w nim ducha, który przypominał teraz wiszące na sznurze prześcieradło, szarpane porywami wiatru. Nie jest tym samym człowiekiem, którego znałam, i podejrzewam, że już nigdy nie będzie. Ksiądz uroczyście pochyla głowę. Martin spuszcza oczy i chowa ręce do kieszeni, chroniąc je przed chłodem nasilającego się wiatru. Wydaje mi się, że utrzymanie prostej postawy przychodzi mu z trudem. Nie umiem powiedzieć, czy jest pijany, czy to prawdziwy żal sprawia, że Martin lekko się chwieje. Mój brat był bystrym, rezolutnym, energicznym dzieckiem. Dzieckiem, jakim sama chciałabym być. Ale od tamtej wiosny, która przewróciła do góry nogami nasz 11 mały dziecinny świat, mój brat nigdy już nie był taki sam. Od tamtej chwili stał się dryfującym statkiem, niezdolnym do utrzymania kursu. Wiele lat później picie pozbawiło go tych nielicznych żagli, jakie mu pozostały. Obawiam się, że po śmierci matki statek Martina ostatecznie osiądzie na mieliźnie, by już nigdy nie wypłynąć w morze. Ten lęk tkwi jak kolec w moim sercu. - W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego - kapłan żegna się po polsku. — Słowa rozumiem od razu, mimo że od lat nie słyszałam tego języka. - Wieczny odpoczynek racz jej dać, Panie... - A światłość wiekuista niechaj jej świeci teraz i na wieki wieków, amen — odpowiadają donośnym głosem wierni. Jedna z kobiet dotyka chusteczką kącików oczu, starając się powstrzymać łzy. Za sąsiednim nagrobkiem leży zwój darniny, przewiązany sznurkiem. Wiatr porusza źdźbłami trawy, które drgają w jego porywach. Jest to trawa, która kiedyś porastała miejsce pochówku mojej matki. Myśl o tym, że ten porządny rulon wkrótce zostanie rozwinięty, jak żywy całun, napawa mnie smutkiem, ale nie chce mi się płakać. Śmierć matki odczuwam jak coś w rodzaju skaleczenia w czubek palca. Ból nie jest ostry, ale przypomina o tym maleńkim skrawku skóry i o wszystkim, co go dotyka, budząc wspomnienie, które od dawna staram się ignorować. Ja jedna znam powód, dla którego moja matka spocznie tu, w tym właśnie miejscu, i ta wiedza sprawia, że prawo grawitacji staje się mniej dolegliwe. Czuję się, jakby moje ciało było nadmuchane powietrzem, jakbym się unosiła nad żałobnikami niczym balon, przywiązany do nadgarstka mojego brata, lekka, ale nie wolna. Miejsce pochówku mojej matki jest tak nieprzypadkowe jak pocałunek. Usytuowane na szczycie samotnego wzniesienia, spogląda na rzekę i leżące poniżej miasto, a także na kwaterę cmentarza dla ubogich, położoną w cieniu gór na skraju posiadłości św.Władysława. Jest to piękny widok, upstrzony polami i kępami świerków, malowniczy mimo skrawka ziemi poznaczonego wypryskami nagrobków. 12 Największy sekret mojej matki leży pogrzebany na tym płaskim kawałku niepoświęconej ziemi, jak samotny skarb. Tu będzie go zawsze miała blisko, zawsze na oku. Dlatego i tylko dlatego nie opłakiwałam jej; płakałam nad sobą i nad tym wszystkim, co nigdy nie było i nie będzie moje. Kapłan kontynuuje mowę pogrzebową, ale do mnie nie docierają jego posępne słowa; zagłusza je wiatr. Rozdział 2 Był rok 1941, rok, w którym pierwszą wiosenną ofiarą rzeki Allegheny padła dziewczynka. Zwykle rwący nurt porywał chłopca, który próbując zaimponować kolegom, igrał z niebezpieczeństwem, albo wędkarza, który ginął wraz z łodzią, zmiażdżony masami spiętrzonych przez tamę wód. Tym razem to pięcioletnia dziewczynka weszła do bystrej wody, chcąc udowodnić braciom, że jest tak samo dzielna jak oni. Jej ciało znaleziono w odległości półtora kilometra w dół rzeki. Zaraz potem gwizdek w hucie stali odezwał się osiem razy, jak zawsze wtedy, kiedy ktoś utonął. W ten sposób dowiedzieliśmy się o śmierci małej. Nie przypominam sobie nazwiska dziewczynki, chociaż pamiętam jej buzię. Hyde Bend było małym miasteczkiem, niewiele ponad dwa tysiące mieszkańców, i większość dzieci uczęszczała do katolickiej szkoły imienia św.Władysława. Mimo że miałam wówczas dwanaście lat i byłam o kilka klas wyżej, musiałam zauważyć tamtą dziewczynkę. Miała włosy ciemnoblond i twarz jakby stworzoną do uśmiechu. Często słyszałam, jak po lekcjach przełożona, siostra Bartolomea, sztorcuje ją za to, że ciągle chichocze. -1 co się tak uśmiechasz, dziecko? - strofowała ją po polsku. - Gdyby Bóg chciał, żebyś się bez przerwy uśmiechała, twoje usta nie byłyby nawet zdolne do tego, żeby się 14 skrzywić. - Mimo tych reprymend uśmiech nigdy nie znikał z buzi dziewczynki. Jakby żaden smutek jej się nie imał. Dzień po wyłowieniu z rzeki jej ciała zakonnice odmówiły z nami w intencji małej dziesiątkę różańca, jedno „Ojcze nasz" i dziesięć „Zdrowaś, Maryjo". Następnie ostrzegły nas, żebyśmy się nie bawiły w pobliżu rzeki i nie prowokowały nieszczęścia. Bo nieszczęście można na siebie ściągnąć, tego były pewne. Takie ostrzeżenia słyszałyśmy już wcześniej, ale okazywały się mało skuteczne. Rzeka nas zawsze kusiła. Niespełna kilometrowy odcinek wielkiej Allegheny obejmował od tyłu Hyde Bend jak ramieniem, a brzegi rzeki były zbyt kuszące, żeby się im oprzeć. Obiecywały przygodę, otwierając perspektywy fantastycznych zabaw z użyciem kijów, kamieni i pustych w środku trzcin, zabawek, na które mogli sobie pozwolić nawet najubożsi z nas. I chociaż brudna, mulista rzeka kolorem przypominała oksydowane srebro, a do tego była niezmiennie lodowata, to jednak jej brzeg miał dla nas nieodparty urok. Nazywaliśmy go plażą, mimo że ten skrawek ziemi, pokryty mułem i oślizgłymi kamieniami, nie zasługiwał na taką nazwę. Ale był nasz, był jedyną plażą, jaką znaliśmy. Żeby dostać się do rzeki, należało pokonać chwiejne drewniane schodki, prowadzące jakieś sześć metrów w dół. Z każdą zimą stopnie bardziej skrzypiały i jęczały, ale się trzymały, raczej jako świadectwo naszej potrzeby łączności z rzeką niż dzięki solidności konstrukcji. Podobnie jak Styks, czarna granica oddzielająca piekło od świata żywych, nasza rzeka była jedynym, co nas dzieliło od nieznanego. Jako dziecko nigdy nie wiedziałam, po której jestem stronie. Dopiero po latach znalazłam odpowiedź na to pytanie. Powstające wzdłuż rzeki drewniane domy były uważane za najdroższe nieruchomości w mieście, mimo że z racji swojego położenia od wczesnej jesieni do późnej wiosny musiały się opierać wściekłym atakom wichrów. A jednak mieszkanie nad wodą uważano za przywilej, jak siedzenie 15 w pierwszym rzędzie w teatrze. Kiedy robiło się zimno, ludzie ci zaszczytnie marzli pierwsi. Jednak właściciele nadrzecznych domów nie byli z tych, co noszą do pracy kombinezony i kaski ochronne. Oni wkładali czyste, uprasowane koszule i wełniane garnitury i stanowili mniejszość w Hyde Bend. Byli przedstawicielami klasy rządzącej, których nazwiska znałam, ale w których domach ani moja rodzina, ani ja nie bylibyśmy mile widziani. River Road, jak została słusznie nazwana ta ulica, wyznaczała obwód miasta z jednej strony, z drugiej funkcję tę pełniła ciesząca się równie uzasadnioną nazwą Field Street, ulica z widokiem na dawno leżące odłogiem pole sałaty. Field Street stanowiła główny trakt Hyde Bend, wzdłuż którego znajdowały się sklepy i biura. Za nimi ciągnął się kilometrami porośnięty chwastem i ginący w oddali ugór. W drugim końcu miasto zamykały zakłady Consolidated Steel, potężne budynki huty stali, która produkowała sztaby metalu tak samo konsekwentnie, jak wysyłała w niebo pełne sadzy pióropusze dymu. Po przeciwnej stronie Hyde Bend znajdowały się niskie, długie budynki General Salt. I mimo że nazwa nie była całkiem jasna, to wszyscy wiedzieli, że produkowano tu chemikalia na bazie soli, głównie pestycydy. Wiele lat później wytwórnia przestawiła się na produkcję najnowocześniejszego środka, miałkiego, różowego proszku, znanego jako DDT. Trzy kominy fabryczne i rząd kominów na budynkach wytwórni były w całej okolicy, w promieniu wielu kilometrów, najwyższymi punktami, jeśli nie liczyć ogromnego neonowego krzyża na szczycie góry po drugiej stronie rzeki. Krzyż, wzniesiony w 1938 roku, został ufundowany w darze dla kościoła św. Władysława i mieszkańców Hyde Bend przez dwie fabryki, zamykające miasto z dwóch stron. Krzyż świecił się od piątej po południu do piątej rano, a jego czubek strzelał wysoko w górę, zaświadczając swoim blaskiem, że w całej okolicy nie ma wyższego obiektu. Hyde Bend było całkowicie katolicką enklawą polskich imigrantów. Większość choć trochę znała angielski, ale 16 praktycznie słyszało się tylko ich rodzimy język - polski. Szyldy były wprawdzie w języku angielskim, ale wewnątrz, w sklepach, mówiono po polsku. Tak, jakby cale miasto udawało, że jest czymś innym, niż było w rzeczywistości, jakby chciało utrzymać amerykańską fasadę, by zachować gwarantowane przez ten kraj przywileje. Jednakże zwyczaje, tradycje, jedzenie i moralność - wszystko to było rodem z podwarszawskich i podkrakowskich wiosek. Co zaś do obcych przybyszów, to Hyde Bend miało dla nich tylko jedną odpowiedź - mocno zaciśniętą pięść. Ci, co trafili tu w poszukiwaniu pracy w hucie stalowej albo w fabryce, a nie byli ani Polakami, ani katolikami, szybko stąd wyjeżdżali. Osiedlali się w jednym z sąsiednich miasteczek i dojeżdżali do pracy autobusem huty. Odwiedzający miasto obcy nigdy nie zostawali w Hyde Bend, a ci, którzy dojeżdżali tu do pracy, trzymali się razem. Podczas lunchu siedzieli przy swoich stolikach, rozmawiając między sobą. Nie mieli zresztą wyboru. Mężczyźni z Hyde Bend specjalnie mówili w pracy tylko po polsku. Była to ich własna forma segregacji, sposób na oznaczenie terytorium i potwierdzenie własnej pozycji. W ten sposób mieli jakiś okruch władzy, co napawało ich radością i dumą. Miasto wzięło swą nazwę od groźnego zakrętu rzeki, nad którym było położone. Płytkie skaliste mielizny rozpruły dna tak wielu łodzi i parowców, że ruch na rzece w tym miejscu praktycznie ustał. Nawet po wybudowaniu tamy, która miała służyć uregulowaniu rzeki, tylko nieliczni próbowali przebyć ten przeklęty zakręt Allegheny. Reputacja Hyde Bend była taka sama jak jego położenie. Miasto, zbudowane na planie regularnego czworokąta, nieprzypadkowo miało tylko jedną drogę wyjazdową, dochodzącą do autostrady, stanowiło rodzaj ślepego zaułka, butelki z wąską szyjką. Wzdłuż czterech głównych ulic, łączących skrajne punkty miasta, stały niskie, przysadziste domy i kryte dwuspadowym dachem szałasy, pokryte sosnowym szalunkiem. Większość budynków była pomalowana na biało — co wypadało najtaniej — chociaż nigdy nie 17 pozostawały białe. Od sadzy z kominów huty i nieustannych wiejących od rzeki wiatrów biała farba szybko szarzała. Niektórzy zadawali sobie trud ręcznego mycia domów na lato, ale bardzo szybko przybierały one z powrotem szary odcień kurzu. Jak gdyby w Hyde Bend osiągnięcie białej barwy było trudne, jeśli nie niemożliwe. W mieście brakowało drzew. W okresie rozwoju huty wszystkie drzewa wycięto, żeby zrobić miejsce pod domy. Nie było też trawy, nawet wąskich pasków zieleni wzdłuż chodników. Wydawało się, że w Hyde Bend nie ma miejsca dla przyrody, nawet na obrzeżach miasta. Wobec braku drzew i ptaki stanowiły tu rzadkość, jeśli nie liczyć przypadkowych szybujących na wietrze mew czy wron, które pełniły stałą wartę na drutach telefonicznych, wypatrując odpadków lub padliny. Ptaki widywaliśmy tylko w locie albo wtedy, gdy na krótko siadały na ziemi, nigdy jednak nie słyszeliśmy ich śpiewu, dlatego większość nas, dzieci, marzyła o tym, żeby mieć w domu jakiegoś ptaszka. Chłopcy całymi gromadami polowali na wrony, starając się okruchami chleba skłonić je do zejścia z drutów. Kiedy któraś z wron sfruwała na ziemię i zaczynała dziobać, chłopcy rzucali się na nią z wyciągniętymi rękami. Ale ptaki zawsze były szybsze i zdołały uciec. Nie miało to zresztą większego znaczenia, jako że i tak u nikogo z nas nie było klatki. Cały dreszczyk emocji związany z polowaniem na ptaki polegał na tym, żeby któregoś z nich dotknąć, żeby dotknąć istoty zdolnej do opuszczenia tego miejsca raz na zawsze. Pomiędzy czterema głównymi ulicami, przecinającymi Hyde Bend, biegły trzy alejki, kiedyś zaledwie ścieżki, wzdłuż których w miarę rozwoju miejscowego przemysłu zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu rzędy bud, wciskając się niby chwasty w pęknięcia miasta. Tu znajdowali dach nad głową najubożsi mieszkańcy Hyde Bend. Pierwsza z alejek, nazwana po prostu „Pierwszą," leżała najbliżej River Road, dlatego mimo że była tylko skromną uliczką, jej 18 mieszkańcy szczycili się swoją „uprzywilejowaną" pozycją, jakby ta bliskość rzeki w jakikolwiek sposób mogła ulżyć ich ciężkiej doli. Następna alejka była po prostu kolejną, nieco bardziej wysuniętą w głąb miasta ulicą, ostatnia zaś, zwana „Trzecią", biegła za gospodą „Srebrny Pantofelek" i za posterunkiem policji. Wzdłuż niewybrukowanej uliczki ciągnął się rząd dwuizbowych ruder, ściśniętych razem jak zęby. Z braku rynsztoków błoto praktycznie tu nie wysychało, a ponieważ śmieci zbierano tylko w drugim końcu ulicy, smród odpadków był wszechobecny jak błoto. Większość mieszkańców miasta unikała tej uliczki, a także zabraniała dzieciom chodzenia przez nią na skróty. Trzecia, poza stałymi mieszkańcami, była miejscem boleśnie pustym, do którego trafiało wszystko, co Hyde Bend miało złego, brzydkiego czy w jakikolwiek sposób trudnego do przyjęcia. Tu właśnie mieszkaliśmy my - ja, mój brat i rodzice. Zajmowaliśmy prymitywną drewnianąbudę, którą ojciec nazywał „naszym domem", chociaż bardziej przypominała komórkę na narzędzia niż miejsce nadające się do zamieszkania przez łudzi. W ściany dla izolacji nawtykano gazet i nocą, kiedy przez szczeliny między deskami nie świstał wiatr, słychać było szelest gnieżdżących się w papierze myszy. Jak w całym Hyde Bend, prawie wszystko na Trzeciej było szare. Gonty, ganki i kryte papą dachy pokrywała warstwa sadzy. Na Trzeciej wszystko miało jeszcze ciemniejszy odcień szarości niż gdziekolwiek indziej, chociaż wydawało się, że zimno i smród wyssały z niej wszelki kolor. Istniał tu jednak mały skrawek ziemi, z którego wyrastało życie. Był to niewielki klomb róż, składający się z kilku mizernych krzewów, z których każdy zakwitał w lecie jednym jaskrawym kwiatem. Róże, jak zresztą wszystko na Trzeciej, należały do kobiety znanej nam tylko jako Pani Słodka. Siostry zawsze powtarzały, że żaden obraz nie odda prawdziwego wyglądu diabła, ale ja byłam przekonana, że najbliższa wyglądem diabłu musiała być właśnie Pani Słodka. Zamiast mówić, syczała! zamiast chodzić, miotała 19 się. Jako wdowa zawsze nosiła czerń, a swoje sztywne włosy farbowała na ognistorudo, zwykle jednak miała duże siwe odrosty, które sprawiały, że na naszych oczach jakby zmieniała się, starzała. I chociaż liczyła zaledwie czterdzieści kilka lat, chodziła o lasce. Jakaś tajemnicza niemoc usztywniła jej stawy biodrowe i przygarbiła plecy. Pani Słodka była też głucha na jedno ucho. Mimo swoich niedomagań potrafiła jednak błyskawicznie obrócić się na pięcie, przechylając głowę na stronę zdrowego ucha. Ten gwałtowny ruch był chyba bardziej przerażający niż cokolwiek, co mogła powiedzieć czy zrobić. Jak reszta dzieciaków z Trzeciej, bałam się nawet jej spojrzenia. Nieżyjący od dawna mąż Pani Słodkiej pozostawił jej w spadku praktycznie wszystkie domy na Trzeciej, a ona rządziła tymi ruderami jak tyran. W tamtych czassch oznaczało to, szczególnie dla kobiety, fortunę. Zamiast toalet w mieszkaniach, na zewnątrz, między budynkami, były rozsiane wychodki, za których używanie Pani Słodka kazała sobie płacić, wyznaczając kary pieniężne, gdy stan ich czystości nie spełniał jej oczekiwań. Te ekstraopłaty nazywała „podatkiem gównianym". Pani Słodka była równie bezlitosna, gdy chodziło o pobieranie czynszu^ wszystkim tym, którzy się spóźniali, groziła wyrzuceniem na bruk. W dniu pobierania czynszu miała zwyczaj walić laską w drzwi i krzyczeć: - Dzisiaj termin, płacić, co jesteście winni! Ilekroć słyszałam te słowa, zawsze myślałam^ gdybym była grzesznicą, tak właśnie mówiłby do mnie diabeł. Grzech był jak dług, a dług u Pani Słodkiej był niczym zaciągnięty u diabła. Zawsze, w ten czy inny sposób, zbierała pieniądze. Wszyscy mieszkańcy Trzeciej znali historię mężczyzny o nazwisku Łubiak. Łubiak mieszkał na końcu uliczki i od czasu śmierci żony, która umarła w połogu, był niepocieszony. Nie mógł jeść, spać ani pracować i tylko bez końca spacerował przed kościołem św. Władysława, gdzie brali z żoną ślub. Kiedy nadszedł termin płacenia czynszu i Łubiak nie 20 mógł się wywiązać, Pani Słodka tylko się uśmiechnęła i spokojnie odeszła od jego drzwi. Nazajutrz, wyczekawszy na ganku, aż Łubiak wyjdzie do kościoła, własnym kluczem otworzyła jego drzwi. Zawołała kilku starszych chłopców i za skromną opłatę kazała im porozbijać meble Łubiaka, a szczątki wyrzucić za okno i wdeptać w ziemię. Nie miało dla niej żadnego znaczenia, że mężczyzna mógłby te meble sprzedać i zwrócić jej pieniądze. Dla niej ważne było, żeby wszyscy - Łubiak i my, reszta - wiedzieli, na co się narażają grzesząc przeciwko Pani Słodkiej. Taka lekcja była według jej oceny warta sumy równej czynszowi nieszczęśnika. Od tamtej pory nikt go już nigdy nie oglądał ani nie wiedział, co się z nim stało. Jednakże pozostał w naszej pamięci jako znękany duch, który co miesiąc nawiedzał Trzecią, przemawiając do nas laską Pani Słodkiej, która waliła w nasze drzwi. Pani Słodka kochała tylko swoje pieniędze i nie bała się niczego poza rzeką. Jej lęk i nienawiść zrodziły się jakieś dwadzieścia lat przed moim urodzeniem i wszyscy w Hyde Bend znali tę historię. Powtarzano ją zarówno jako element folkloru, jak i fakt. Latami Pani Słodka chodziła nad rzekę, skąd przynosiła muł pod swoje róże. Twierdziła, że to specjalny muł i że właśnie dzięki niemu jej róże są takie dorodne i zdrowe. Było coś w tych nieprzyjaznych wodach, co zasilało kwiaty i - za sprawą niezrozumiałej alchemii - dawało im życie, a Pani Słodka nie chciała z nich zrezygnować. Ilekroć szła nad rzekę po swój drogocenny muł, zabierała ze sobą synka, Josepha, wówczas zaledwie raczkującego malca. Gdy napełniała wiadra, pozwalała chłopcu stać na brzegu i bawić się drewnianą łódką którą mu kupiła. Był to ładny ręcznie rzeźbiony stateczek, pomalowany na czerwono, z papierowym żagielkiem i nitką, za którą można go było ciągnąć. Pewnego dnia Pani Słodka, odwrócona tyłem do malca, chwilę za długo napełniała wiadra, a kiedy wreszcie uniosła wzrok, zobaczyła Josepha, jak z głową pod wodą dryfował w dół rzeki, a w ślad za nim czerwona łódeczka. 21 Ciała Josepha nigdy nie znaleziono; zachowała się tylko żaglówka. Rzeka wyrzuciła ją na brzeg, w gąszcz gałęzi, całą i nietkniętą. Wkrótce po utonięciu małego mąż Pani Słodkiej umarł na zapalenie płuc, zostawiając ją całkowicie samą. Za pozostałe po nim pieniądze Pani Słodka mogłaby z powodzeniem wynieść się z Trzeciej i przeprowadzić nawet na wymarzo-ną River Road. Mimo to pozostała, ale rzadko opuszczała dom położony na końcu uliczki, jedyny w okolicy budynek przyzwoitej wielkości. Ludzie mówili, że to pod wpływem tych tragedii serce Pani Słodkiej stało się twarde jak głaz. Zrobiła się okrutna i, w opinii większości, chora na umyśle. Ludzie unikali spotkań z nią w obawie, że dotknie ich to samo nieszczęście. Po śmierci syna Pani Słodka przestała zbliżać się do rzeki, a jeśli ktoś wspomniał o rzece w jej obecności, spluwała na ziemię. „Wiedźma". Było to jedyne słowo, jakie się w związku z nią cisnęło na usta. Jednakże Pani Słodka w dalszym ciągu potrzebowała bezcennego błocka, dlatego płaciła Leonardowi Olszewskiemu, żeby napełniał jej wiadra i przynosił do ogrodu. Olszewski był dwudziestoparoletnim ociężałym umysłowo mężczyzną o byczym karku, krótkiej szyi i małej główce. Przerwał szkołę po trzeciej klasie, chociaż podobno głównie dlatego, że siostry nie chciały go u siebie trzymać. Nie radził sobie w nauce i miewał ataki złości. W jednej chwili był spokojny i potulny, a już w następnej nie można go było uspokoić. Z wiekiem jednakże, kiedy ojciec Leonarda i zarazem jego jedyny opiekun umarł, mieszkańcy Hyde Bend zaczęli mu współczuć. W zamian za sprzątanie knajpki „Srebrny Pantofelek" dostał pryczę na zapleczu lokalu, a także zaczął zarabiać na życie noszeniem ludziom zakupów, dźwiganiem skrzynek i odmiataniem w zimie śniegu. Najwięcej poleceń dla Leonarda miała jednak Pani Słodka. Raz w tygodniu, regularnie jak w zegarku, widywałam go na Trzeciej, jak niósł do jej ogrodu dwa ciężkie wiadra. Później, bez śladu zmęczenia czy wysiłku, przynosił kolejne dwa wiadra, szczęśliwy, że ma co robić. 22 Leonard mówił tylko po polsku, ale była to polszczyzna łamana i tak prymitywna, że ledwie można go było zrozumieć. A co gorsza, z natury nieśmiały, często się jąkał. Dwa przednie zęby, długie i wystające, opierały mu się, jak u królika, na dolnej wardze, nawet kiedy miał zamknięte usta. Była to druga przyczyna, dla której Leonard rzadko się odzywał czy uśmiechał. Większość osób nie rozumiała go i prosiła, żeby powtórzył, co jeszcze bardziej go deprymowało, dlatego zwykle odchodził speszony. Ale ja go rozumiałam. Raz w tygodniu Leonard obchodził domy wszystkich trzech uliczek, pukając do drzwi i pytając: - Czy jest dla mnie jakaś robota? Ilekroć pojawiał się u nas, w oczach zapalał mu się błysk zainteresowania na widok mojej twarzy. Rodzice zawsze mi mówili, żebym go odprawiała. Nawet gdybyśmy mieli jakąś robotę do wykonania, to i tak nie byłoby nas stać na zapłacenie Leonardowi. Mimo to, kiedy koło nas przechodził, zawsze starałam się dać mu kawałek sera czy małe jabłko, mając nadzieję, że matka mnie na tym nie złapie. Leonard uśmiechał się wtedy zachwycony, szybko zasłaniając ręką usta. Dziękował mi skinieniem głowy i szedł do następnego mieszkania, mając nadzieję, że dostanie jakąś pracę lub spotka go inny przejaw ludzkiej życzliwości. Na Trzeciej Leonardowi rzadko dopisywało szczęście. Większość naszych sąsiadów była tak samo biedna jak my. Mieszkało tu wiele wdów i kobiet porzuconych przez mężów, którzy nie pozostawili im nic poza dziećmi do wykarmienia. Mimo że byliśmy równie biedni jak reszta mieszkańców Trzeciej, matka izolowała mnie i Martina od innych dzieci, tak samo jak jakaś bogata matka mogłaby izolować swoje dzieci od nas. Nigdy nie mówiła, że jesteśmy lepsi czy inni, ale z jej zachowania można się było tego domyślić. Dlatego zarówno dzieci, jak i dorośli się nami nie interesowali. A jeśli już cokolwiek o nas mówili, to szeptali, że zadzieramy nosa, chociaż nie było po temu żadnych powodów - ostatecznie przecież mieszkaliśmy w tym samym miejscu co oni. Obraź-liwe uwagi i plotki pochodziły głównie od kobiet, a to dlatego 23 że na Trzeciej prawie nie było mężczyzn. Mój ojciec, jeden z pięciu mężczyzn w ogóle i jeden z dwóch, którzy mieli stałe zatrudnienie, pracował w hucie na nocną zmianę, czyli od dziesiątej wieczór do szóstej rano. Huta produkowała stal dwadzieścia cztery godziny na dobę i co osiem godzin gwizdek oznajmiał kolejną zmianę. Był to niski, żałosny dźwięk, który narastał i rozchodził się po całym Hyde Bend jak wisząca w powietrzu mgła. Po gwizdku dziesiątki mężczyzn wysypywały się przez główną bramę — z twarzami, rękami i kombinezonami pokrytymi warstwą sadzy, jakby dopiero co wyszli z płonącego budynku. Mój ojciec jako kadziowy pracował przy gigantycznych wannach, do których spuszczano płynną stal. Było ich w hucie dziewięć, a każda miała trzy metry długości i dwa razy tyle głębokości. Dla izolacji i zapobieżenia pękaniu kadzi pod wpływem wysokich temperatur wykładano je cegłami, które się jednak szybko kruszyły i rozpadały. Do obowiązków mojego ojca należało wdrapywanie się do tych gigantycznych pojemników, odbijanie młotkiem i meslem resztek pokruszonych cegieł i zastępowanie ich, jedną po drugiej, nowymi. Była to ciężka praca, wymagająca wielkiego wysiłku i skutkująca stałym bólem mięśni, poobcie-ranymi dłońmi i czarnymi paznokciami. Ojciec wracał do domu mniej więcej o wschodzie słońca, ale nasze mieszkanie składało się tylko z dwóch izb, więc nawet jeśli spaliśmy, jego powrót oznaczał dla nas na ogół pobudkę. W większym z dwóch pomieszczeń znajdował się głęboki porcelanowy zlew, lodówka i kuchnia, która służyła również jako piec węglowy, a także stół, krzesła, radio i wąskie łóżko, na którym sypiałam z bratem. Martin był mały jak na swój wiek, toteż mieściliśmy się, leżąc plecami do siebie, przy czym ja zajmowałam miejsce od ściany, żeby odizolować Martina od przenikającego z zewnątrz chłodu. Drugi pokój, pełniący funkcję sypialni rodziców, znajdował się w głębi domu i był tak wąski, że ledwie mieścił zapadający się materac. We frontowym rogu mieszkania znajdowała się łazienka, z wąską wanną i maleńką umywał- 24 ką, które nie pozostawiały praktycznie ani odrobiny wolnego miejsca. Deski podłóg trzeszczały nawet pod najlżejszym użytkownikiem, a ściany, wyłożone brązowawą dyktą, zdobił jedynie drewniany krzyż, wiszący nad łóżkiem moim i Martina, i mały obrazek, przedstawiający Matkę Boską Częstochowską, Czarną Madonnę. Matka Boska na obrazku trzymała zawinięte w pieluszki Dzieciątko Jezus! ich twarze wydawały się łagodne, a jednocześnie nieruchome, mimo że skóra zarówno matki, jak i syna była prawie czarna i miała kolor spalonego ciała. Podobno kiedy kościół, w którym wisiał oryginał obrazu, został podpalony przez niewiernych, malowidło uratowało się mimo szalejących płomieni. A co jeszcze dziwniejsze, szaty Matki Boskiej oraz powijaki Dzieciątka zachowały żywe, nietknięte barwy, podczas gdy skóra tych postaci pociemniała, jakby rzeczywiście matka i dziecko spłonęli żywcem. Obraz Czarnej Madonny był cudem sam w sobie, symbolem potęgi wiary. Matka zapłaciła za jego niemal miniaturową kopię jedenaście dolarów. Dla nas była to gigantyczna suma, ale dla matki obraz był jej wart. Uważała go za swój największy skarb, do którego modliła się codziennie, patrząc w oczy Madonnie, szepcząc do niej, błagając ją niemal konspiracyjnie. O co - nie wiedziałam. Matka patrzyła w obraz z tak żarliwą adoracją, że zaczęłam się go bać i nienawidzieć. Ten płaski, pozbawiony życia przedmiot miał coś, czego ja nigdy nie otrzymałam -jej miłość. Czarna Madonna wisiała nad stołem, przy którym co rano ja i Martin siadywaliśmy z ojcem po jego powrocie z pracy, a oczy Madonny i Dzieciątka spoglądały na nas czujnie z góry. Podczas gdy my, dzieci, jedliśmy owsiankę, matka szykowała ojcu obiad: zwykle było to kilka kromek chleba i rzadka zupa z warzyw z kawałkiem jakiegoś mięsa. Rano nie wolno nam było słuchać radia. Po wielu godzinach przebywania w ogłuszającym hałasie huty drażniła ojca nawet najcichsza muzyka. Do posiłku wypijał zawsze trzy butelki piwa, paląc przy tym papierosy. Był na ogół zbyt zmęczony na jakąkolwiek rozmowę, dlatego jedliśmy w milczeniu, 25 a jedynym dźwiękiem, jaki słyszeliśmy, był odgłos naszego zbiorowego żucia. Zaraz po skończonym posiłku ojciec szedł się położyć i zamykał za sobą drzwi. I wtedy już nikt, łącznie z matką, nie miał prawa go niepokoić, wchodząc do sypialni. Nigdy tego nie robiliśmy. W pośpiechu myliśmy z bratem zęby, a potem wkładaliśmy szkolne mundurki, wyszargane niebieskie swetry i - odpowiednio - spodnie albo spódnicę, które dostaliśmy od sióstr benedyktynek, ponieważ nie było nas stać na kupienie nowych. Ja musiałam spinać spódniczkę, żeby mi nie spadła, a Martin podwijał nogawki spodni, żeby się nie potykać. Codziennie ubieraliśmy się w nasze nędzne stroje i szykowaliśmy się do szkoły jak najciszej. Jakikolwiek hałas mógł spowodować, że ojciec wyskoczyłby z sypialni, krzycząc i przeklinając. Mimo że w domu mówiliśmy tylko po polsku, słów, których używał, nie znałam, a były one tak ostre, że krzywiłam się na sam ich dźwięk. Nauczyliśmy się więc omijać skrzypiące deski i porozumiewać się raczej na migi niż za pomocą słów. To, że ojciec zasnął na dobre, poznawaliśmy po jego głośnym chrapaniu. Wtedy matka skinieniem głowy dawała nam znać, żebyśmy wkładali kurtki, i wychodziliśmy z domu, bezszelestnie zamykając za sobą drzwi. Co rano matka odprowadzała nas do szkoły, nie dlatego jednak, żeby uważała to za konieczne, tylko dlatego, że pracowała tuż obok, w kościele św. Władysława. Była tam sprzątaczką. Biorąc pod uwagę rozmiary kościoła, pracę miała ciężką, z pewnością nie dla jednej osoby, lecz wzięcie kogoś do pomocy oznaczałoby dla matki zmniejszenie zarobków, wolała więc radzić sobie sama. Kościół pod wezwaniem św. Władysława znajdował się w samym centrum miasta i był wysokim budynkiem z kamienia, przykrytym kopułą z cegieł. Mimo że nie dorównywał wielkością ani hucie, ani fabryce, to jednak wydawał się większy niż oba te budynki razem wzięte. Budowa rozpoczęła się w 1903 roku i mieszkańcy miasta, dla oszczędności, korzystając z łopat i wiader, sami wyko- 26 pali dół pod fundamenty kościoła. W ten sposób każdego centa mogli przeznaczyć na samą świątynię, miejsce pełne majestatu i chwały, ich własny skrawek nieba. Wewnątrz wysokie sklepione sufity spoczywały na bogato rzeźbionych kolumnach, a potężna kopuła - na ciosanych łukach z wapienia. Wnętrze kopuły pokrywały bogate freski, przedstawiające apostołów unoszących się łagodnie na niebie wśród girland chmur. Tył kościoła wieńczył chór z potężnymi organami, których pokryte brązem piszczałki wznosiły się wysoko ku krokwiom. Rzędy ciemnych mahoniowych ławek, tworzących rodzaj żeber, prowadziły do dużego centralnego ołtarza, ozdobionego malowanymi figurami świętych o smutnych twarzach i przesadnie rumianych policzkach. Naturalnej wielkości rzeźba, przedstawiająca św. Władysława, stała osobno w lewym rogu kościoła, obok bocznego ołtarza, rzucając się w oczy jak wierny, który spóźnił się na mszę. Kamienna postać świętego trzymała w ręku pastorał i była ubrana w biały ozdobiony złotem płaszcz i pomalowane na różowo szaty. Gładko ogolony święty miał miły wyraz twarzy, ale jego oczy były dziwnie dalekie, jakby był czymś wiecznie zatroskany. W odróżnieniu od innych świętych Władysław nie był ani męczennikiem, ani świętym. Był urzędnikiem, człowiekiem wysoko urodzonym, który szerzył na Węgrzech i Słowacji wiarę katolicką. Następnie ochrzcił i zajął Siedmiogród, starając się wykorzenić tradycje pogańskie i w całym kraju budując kościoły. Później w akcie wdzięczności za dar religii został koronowany na króla Węgier. Jego działania jednak miały więcej wspólnego z interesami niż ze świętością, tak że pełen roztargnienia wyraz twarzy kamiennej postaci był całkowicie uzasadniony. Tak jakby Władysław był świadom tego, że jest niepodobny do innych świętych, jakby nieuprawniony do tego tytułu i przestraszony, że go na tym nakryją. Utrzymywanie kościoła w czystości wymagało wielkiego wysiłku. Podłogi trzeba było zamiatać codziennie, a raz na tydzień zmywać. Należało też ciągle zeskrobywać z nich wosk skapujący ze świec. Ławki wymagały też raz na 27 tydzień konserwacji, polegającej na wcieraniu w drewno specjalnego olejku, nie mówiąc o regularnym odkurzaniu figur świętych miękką tetrą. Praca wydawała się ponad siły, a i tak była to tylko jej połowa. Do obowiązków matki należało bowiem także dbanie o plebanię i jej jedynego mieszkańca, proboszcza parafii św. Władysława, ojca Jana Świtka. Plebania była prymitywnym, pełnym przeciągów budynkiem - niedoróbką budowlańców - przycupniętym za kościołem, w jego cieniu. Mimo skromnej lokalizacji i niskiego standardu plebania była dla ojca Świtka czymś w rodzaju rezydencji. Jak na duchownego, proboszcz był człowiekiem surowym i wierni traktowali go bardziej jak dygnitarza niż duszpasterza. Twardy sześćdziesięcioparoletni mężczyzna, wysoki i chudy, postawą przypominał kamienny filar. Długie ręce i spiczasta broda sprawiały, że wydawał się jeszcze dłuższy, jakby wzrostem dorównywał własnemu cieniowi. Zachowanie ojca Świtka było sztywne jak on sam. Wyrażał się zawsze krótko i rzeczowo, nawet w czasie kazań oszczędzając słów. Kiedy nie mówił, miał zwyczaj pogwizdywać cicho. Był to wesoły dźwięk, zupełnie nielicujący z jego osobowością, jej jedyny łagodny element. Kiedy ojciec Świtek nie stał akurat na ambonie, siedział w swoim gabinecie. Zostawiał matce długie listy obowiązków, nie licząc ręcznego prania jego odzieży i przygotowywania mu wszystkich posiłków. Proboszcz wymagał też, żeby matka utrzymywała plebanię w tak nieskazitelnej czystości, „by kurz nie zdążył nawet osiąść". Okna i podłogi musiała myć co tydzień, a pościel zmieniać trzy razy w miesiącu. Dochody ojca Świtka, wynikające z jego pracy duszpasterskiej, były bardzo skromne, ale bogata rodzina regularnie go wspomagała i proboszcz starał się sprostać swoim finansowym możliwościom. Mimo deklarowanego ubóstwa miał nowe radio, oprawne w skórę książki i materac z puchu. I chociaż stan posiadania ojca Świtka nie był dla nikogo z mieszkańców Hyde Bend tajemnicą, nikt nie kwestionował luksusów, na jakie sobie pozwalał. Nikt by nie śmiał. Nie 28 odważyłby się powiedzieć przeciwko proboszczowi marnego słowa. Kolejna ekstrawagancja ojca Świtka polegała na regularnych dostawach świeżego mięsa, jakie sobie zapewniał, a o jakich nasza rodzina nie mogłaby nawet marzyć. Jedyną korzyścią, jaką matka odnosiła z tej pracy, poza skromnym wynagrodzeniem, była możliwość zabierania do domu resztek jedzenia, jako że proboszcz nigdy nie jadł dwa razy tego samego. Ojciec Świtek orał moją matką jak wołem roboczym, jednocześnie zachowując się tak, jakby to, że jej pozwalał zabierać resztki jedzenia, stanowiło hojną rekompensatę za jej trudy. Mimo to matka nigdy nie narzekała, nigdy się nawet nie poskarżyła. W szkole uczono mnie, że ksiądz to nie tylko człowiek boży, ale także na ziemi ktoś najbliższy Bogu, z kim będę miała okazję się zetknąć. Może on, tak jak Pan Bóg, wysłuchać naszych modlitw, a do tego jeszcze odpowiedzieć na nie ludzkim głosem. Dla mnie ojciec Świtek był zimny jak figury świętych, które kazał matce pucować do czysta, i nie chciało mi się wierzyć, by Bóg mógł uznać takiego człowieka za kogoś bliskiego sobie. Nawet jako dziecko rozumiałam zawartą w tym ironię. I mimo że nie potrafiłam jej nazwać, dostrzegałam ją we wszystkim, czego nas uczyły siostry. Wiara była obosiecznym mieczem, którym potrafili władać tylko najśmielsi. Bóg kochał nas bezwarunkowo. Jednakże aby mu się odwzajemnić, trzeba było odwagi, jeśli nie szaleństwa. W Księdze świętych była mowa o sprawiedliwych, którym wyłupiono oczy. I o pobożnych, którym obcinano języki. Niesprawiedliwość była czymś równie powszechnym jak ironia, stanowiła konsekwencję życia. Wydawało się więc prawdopodobne, że ojciec Świtek to ktoś najbliższy Boga, z kim miałam szansę się zetknąć, i nie widziałam w tym nic niesprawiedliwego, że moi rodzice całe życie zarabiają parę nędznych centów, sprzątając dwa najważniejsze miejsca w Hyde Bend, podczas gdy sami mieszkamy w czymś, co zawsze pozostanie tylko brudną norą. 29 Pewnego ranka, mniej więcej miesiąc po tym, jak w rzece utonęła dziewczynka, matka obudziła nas wcześnie i kazała nam się czym prędzej ubierać. Zostawiła ojcu na stole przykryte serwetką jedzenie i pomogła nam się ubrać. - Co się dzieje? - zapytał Martin, kiedy matka włożyła mu szkolną koszulę, spiesznie zapinając guziki. Miał wtedy siedem lat, ale z powodu mizernej postury, a także chudych rączek i nóżek, nie wyglądał na swój wiek. - Twój ojciec do tej pory siedzi w „Srebrnym Pantofelku", muszę go stamtąd wyciągnąć - odpowiedziała matka bez ogródek. Gotowała się ze złości. Ledwie zdążyłam włożyć sweter, dopadła mnie z grzebieniem, szarpiąc bezceremonialnie za włosy. Był to rytuał, przeciwko któremu przestałam się buntować. Stawała przede mną, robiła mi przedziałek i zaczesywała włosy za uszy, jakbym nie umiała sama sobie z tym poradzić. Nigdy nie plotła mi warkoczy ani nie wiązała kokard. Chciała, żebym wyglądała zgodnie z jej wizją, a ja nie miałam w tej sprawie nic do powiedzenia. Kiedy już była zadowolona z mojego wyglądu, przystawała przede mną, podziwiając moją twarz i włosy i nie patrzą*, mi w oczy, jakbym była manekinem szykowanym na wystawę. Mieliśmy w domu jedno lustro, które wisiało w łazience nad umywalką, ale rzadko się w nim przeglądałam. Wiedziałam, jak wyglądam, i zdawałam sobie sprawę, że nie jestem ładna. Nie taka jak inne dziewczynki. I nie taka jak moja matka. Mimo że nieschodzący jej z twarzy wyraz zmęczenia przypominał maskę, to jednak nie mógł ukryć ładnych rysów ani pewnej gotowości do uśmiechu, charakterystycznej dla jej ust. Mimo starego ubrania, w jakim 30 chodziła, i chustek, jakie wiązała na głowie, w dalszym ciągu była kobietą, na którą mężczyźni zwracali uwagę. Sama to widziałam. Dostrzegłam też, jak spoglądali na mnie - zawsze tylko przelotnie. Nie dzieliłam z matką nieocenionego kapitału urody, ale było mi z tym wygodnie. Mogłam się ukryć, pozostawać niedostrzeżona. Moja brzydota stanowiła coś w rodzaju kamuflażu, który pozwalał mi decydować, czy chcę istnieć, czy nie. Matka nie miała takiej możliwości. - Dziś zaprowadzisz brata do szkoły - poleciła mi, nakładając chustkę na głowę i zawiązując ją pod brodą, jakby zapinała kask. -1 trzymaj go za rękę, kiedy będziecie szli. Ulice są śliskie po deszczu. Matka obudziła nas nagle i kazała nam się ubierać, toteż dopiero wychodząc, zauważyłam, że znikł obraz Czarnej Madonny. - Gdzie jest twój obraz, mamo? — Zaskoczyłam tym pytaniem zarówno siebie, jak i matkę. Jej twarz wyglądała, jakby z niej spuszczono powietrze. - Właśnie, mamo - zawtórował mi Martin. - Co się stało z obrazem? W tym przerażającym momencie dotarło do mnie, że ojciec musiał sprzedać Czarną Madonnę. Najprawdopodobniej na wódkę. Poczułam, jak wzbiera we mnie gorycz. - Idziemy - szepnęła matka, której głos lekko drżał. -Czas na was. Na zewnątrz padała nieustępliwa mżawka. Powietrze wydawało się gęste. Wzięłam Martina za rękę i razem patrzyliśmy, jak matka, pochylona pod wiatr, idzie ulicą, cmokając grzęznącymi w błocku butami. Kiedy zbliżała się do rogu ulicy, marzyłam o tym, żeby się odwróciła, a może nawet nam pomachała, żeby zrobiła coś, co by rozładowało napięcie poranka. Ale się nie odwróciła. Skręciła za róg i zniknęła nam z oczu, pozostawiając ulicę pustą, jeśli nie liczyć coraz bardziej powiększających się kałuż. - Może powinniśmy za nią pójść? - zapytał Martin. - Nie - odparłam. - Nie możemy iść tam, gdzie ona. 31 „Srebrny Pantofelek" był otwarty dwadzieścia cztery godziny na dobę, żeby móc obsłużyć wszystkie zmiany huty i fabryki. Właścicielami gospody byli bracia Pierwsi, Edgar i Clement, którzy obsługiwali bar na zmianę. Obaj byli krępi, mieli szerokie twarze i nieco ponad metr sześćdziesiąt wzrostu. Jednak niedobory wzrostu nadrabiali brutalnością. W „Srebrnym Pantofelku" często wybuchały bójki, ale kiedy brał w nich udział któryś z braci, zawsze ktoś lądował w szpitalu. Bracia byli znani z tego, że za barem trzymali kije bejsbolowe. Nie były to jednak zwykłe kije. Miały końce nabite gwoździami i mówiono, że bracia nimi wymachiwali przy byle okazji.Większość mężczyzn wiedziała, że gdyby chcieli sobie pozwolić na jakąś burdę, to - we własnym interesie - nie wewnątrz lokalu. Chociaż „Srebrny Pantofelek" wydawał się tak samo niegościnny i niebezpieczny jak huta stali, był jedynym miejscem, w którym ojciec mógł się spotykać ze swoim bratem Williamem. Od lat trwała nie wypowiedziana, ale zacięta wojna między rodziną ojca a naszą matką i chociaż nigdy nam nie powiedziano, o co w tym wszystkim chodziło, nie ulegało wątpliwości, że to dlatego nie pozwalano nam się kontaktować z krewnymi. Kiedy Martin był jeszcze bardzo mały, a ja się dowiedziałam w szkole, że inne dzieci mają kuzynów, zapytałam rodziców, czy ja też mam kuzynów. Matka i ojciec wymienili spojrzenia, po czym ojciec wybiegł z domu. Matka uszczypnęła mnie w rękę i syknęła: - Nie zadawaj takich pytań, chcesz wywołać awanturę? Nigdy więcej nie poruszyłam tego tematu. Kiedy Martin osiągnął wiek, w którym dzieci zaczynają się interesować takimi sprawami, opowiedziałam mu o tamtym incydencie i ostrzegłam przed zadawaniem pytań o kuzynów. Normalnie taka uwaga by nie wystarczyła, by powściągnąć jego ciekawość, ale widocznie było coś w sposobie, w jaki o tym mówiłam, co go przekonało, że nie warto ryzykować. Pytania na temat rodziny były w naszym domu zakazane, ale i tak od czasu do czasu ta sprawa przewijała się w rozmowach rodziców. Niewiele mogłam z tego pojąć, ale ze 32 strzępków tych rozmów i z przemilczeń zdołałam poskładać żałosną historię. Dla matki miłość i strata to były synonimy. Wystarczyłoby właściwie tylko jedno z tych słów. Jej ojciec umarł na serce, kiedy była bardzo młoda, o połowę młodsza ode mnie. Rok później umarł na ospę jej młodszy brat Ste-phen. Wkrótce po nim zapalenie płuc zabrało babcię. Życie naszej matki było jedną wielką listą strat. Matka nigdy nie mówiła o tych zgonach, nie opłakiwała ich ani nie kwestionowała. Nie mogłam się ustrzec wniosku, że Bóg obrócił się przeciwko niej, że o niej zapomniał. Uczono mnie jednak, że nie trzeba być grzesznikiem, żeby doznawać niezasłużonych nieszczęść. Taki już był nasz los. A jednak zastanawiałam się, czy to przypadek, czy może jakaś inna siła sprawiała, że moją matkę opuszczali ludzie, na których jej zależało. Odprowadzała do grobu po kolei wszystkich członków swojej rodziny, grzebiąc wraz z nimi swoje wspomnienia. Mimo że żyło jeszcze całe rodzeństwo ojca, jego brat i dwie siostry, ojciec widywał się z bratem rzadko i zawsze w „Srebrnym Pantofelku", w miejscu, którego progu matka normalnie nie przekraczała. Jakby między rodzicami istniała niepisana umowa: ojciec może się widywać ze swoją rodziną, pod warunkiem że my się z nimi nie będziemy widywali. Dla ojca był to niesprawiedliwy układ, ale go zaakceptował. Tamtego kwietnia, w ciągu kilku tygodni po utonięciu dziewczynki, sprawy zaczęły się zmieniać. Ojciec przestał przychodzić z pracy do domu na śniadanie. Słyszeliśmy gwizdek z huty i czekaliśmy na ojca przy stole, nad stygnącym jedzeniem, ale się nie pojawiał. Matka mówiła nam wtedy, że pracuje po godzinach i że mamy jeść bez niego. Martin jej wierzył, ale ja nie byłam taka naiwna. Pieniądze, które ojciec wydawał na alkohol w „Srebrnym Pantofelku", były dla matki tymi, których może zabraknąć na żywność albo czynsz. Mieliśmy za mało wszystkiego, żeby cokolwiek tracić, brakowało jedzenia, ubrań, czasu, a nade wszystko - pieniędzy. Już sam fakt, że ojciec potrafił wydać chociażby centa ponad to, co niezbędne, był policzkiem dla 33 matki i jej wysiłków zmierzających do tego, żeby nas utrzymać. Zastawienie jej ulubionego obrazu wydawało się czymś gorszym niż rzucenie pracy. - No więc co się z nim stało? - zapytał Martin, kiedy szliśmy naszą uliczką do szkoły. Między sobą rozmawialiśmy po angielsku. Większość dzieci też mówiła po angielsku, ale tak samo nie przy rodzinie. W domach wszyscy mówiliśmy po polsku. Na osobności woleliśmy używać angielskiego, jakby to był nasz prywatny język, tajny kod, którego nie udostępnialiśmy nikomu. - Z czym co się stało? - Dzięki temu pytaniu chciałam uciec od odpowiedzi. - Z obrazem. Nie mogłam powiedzieć mojemu bratu, co podejrzewałam. Nie mogłam się zmusić do tego, żeby głośno sformułować tę myśl. - Odłamał się haczyk, na którym wisiał - odparłam. -Pewnie ojciec go zabrał do naprawy. - To prawda, haczyk był złamany, ale od samego początku, od chwili kiedy matka przyniosła obraz do domu. Martin skinął głową, przynajmniej raz nie kwestionując uzyskanej informacji, byłam mu za to bardzo wdzięczna. - To dlaczego ojciec jest w „Srebrnym Pantofelku"? - Nie wiem. Pewnie pije. -Ale przecież może pić w domu, jedząc z nami śniadanie. - Pewnie nie chce przy nas pić. - Dlaczego miałby nie chcieć? - nie ustępował Martin. Coraz mocniej ściskał mnie za rękę, żeby w ten sposób wymusić satysfakcjonującą odpowiedź. - Nie wiem. Z mojego tonu łatwo mógł wywnioskować, że jeszcze jedno słowo i powiem więcej, niżby chciał usiyszeć, dał więc za wygraną i poszliśmy w deszcz, w odwrotnym kierunku niż matka. 34 Tego dnia w szkole siostra Bernadetta mówiła nam o męczennikach Ameryki Północnej. Opowiedziała historie ojca Lalemanta i ojca Breboeufa, dwóch francuskich duchownych, którzy przybyli do Ameryki jako misjonarze i spędzili wiele lat wśród Huronów, głosząc słowo Boże. Pewnego dnia wioskę Huronów napadli Irokezi, którzy pojmali i torturowali ojców Lalemanta i Breboeufa. Przykładano im do ciała rozpalone do czerwoności toporki, wieszano na szyjach rozgrzane groty włóczni i owiązywano w talii paskami z kawałków kory, zamoczonej w smole i żywicy, i podpalano. Ponieważ przez cały czas tych tortur ojciec Breboeuf nauczał Irokezów, zakneblowali mu usta, obcięli nos, poobrywali wargi i w szyderczej parodii chrztu poleli go wrzątkiem. Następnie z ciał kapłanów wycięli duże kawałki mięsa, które upiekli, i na koniec wyrwali im i zjedli serca, popijając je ciepłą jeszcze krwią. Siostra Bernadetta wyrecytowała całą listę potworności z pełną determinacją i bez obrzydzenia. Wszystkie zakonnice z wielkim upodobaniem opowiadały nam takie horrory. Jak żołnierze, którzy nigdy nie powąchali prochu, tak siostry traktowały opowieści o świętych jako rodzaj zastępczych historii wojennych, napawając się strachem, który w nas wzbudzały. Siostra Bernadetta mówiła po angielsku, ale jej pierwszym językiem, tak jak reszty sióstr, był polski. Dlatego kiedy uczniowie chcieli pogadać w klasie albo powiedzieć coś za plecami zakonnic, musieli mówić bardzo szybko po angielsku. Na niezrozumiały potok słów siostra Bernadetta często reagowała złością tak wielką, że wyjmowała z szuflady parę linijek. Złożone razem, stanowiły groźną broń, zwłaszcza gdy siostra waliła nimi po dłoniach. Po tych ciosach zostawały nam na wiele tygodni siniaki. Niektórzy nosili je jak honorowe odznaki. Nigdy nie doprowadziłam do tego, żeby dostać w klasie linijką, ani nawet nie miałam takiej intencji. Odzywałam się tylko pytana i nigdy nie podnosiłam rąk. W ten sposób pozostawałam niewidoczna, jakbym siedziała w ukryciu, co czyniło moje życie w szkole znośnym. 35 Nieco później zjawił się w klasie Donny Kopeć. Miał złamaną rękę, którą nosił na temblaku zrobionym ze szmat. Opowieść o tym, jak sobie tę rękę złamał, jadąc na rowerze i rozwożąc mięso dla rzeźnika, pana Gocelaka, zrobiła wrażenie na wszystkich, łącznie z siostrą Bernadettą. Donny wjechał na duży kamień, przeleciał przez kierownicę i wylądował na środku Field Street. Opisał, jak rower stanął dęba, jak on sam wyleciał w powietrze i jak usłyszał odgłos łamanej kości w prawej ręce, który potrafił bardzo sugestywnie naśladować. Odwrotnie niż koszmarnych historii o świętych, które opowiadały nam siostry, tej makabry nigdy nie mieliśmy dość. Zmuszaliśmy więc Donny'ego, żeby nam o niej w kółko opowiadał, i za każdym razem ta historia wydawała nam się wspanialsza i groźniejsza. W porze lunchu siedziałam z kilkoma dziewczętami, jedząc i udając, że słucham, jak paplają o chłopakach. Tego typu rozmowy nigdy mnie nie dotyczyły. Czułam się tak, jakbym słuchała ojca mówiącego o podatkach kościelnych; ten problem nie miał nic wspólnego z moim życiem i nie sądziłam, żeby kiedykolwiek mógł mieć, toteż po prostu od czasu do czasu kiwałam tylko głową. Byłam szczęśliwa, że dziewczynki pozwalają mi ze sobą siedzieć. Między chichotami usłyszałam, jak Donny zwierza się innym chłopakom, że na szczęście nie będzie już rozwoził mięsa i że pan Gocelak będzie musiał znaleźć sobie kogoś na jego miejsce. Te słowa zapadły w moją świadomość jak ziarno i obrodziły pomysłem tak fantastycznym, że musiałem zamknąć oczy, żeby zdać sobie sprawę, że to nie sen. W mieście było tylko jedno miejsce, w którym ojciec mógł zastawić obraz: „Oszczędź grosik". Był to normalny sklep, ale właściciel, pan Sekulski, kupował i sprzedawał na zapleczu najróżniejsze przedmioty. Robił to wprawdzie po cichu, ale ludzie wiedzieli o tym, jak zresztą o wszystkim w Hyde Bend. Gdybym mogła dostać tę pracę po Donnym, to może zarobiłabym tyle pieniędzy, żeby wykupić obraz. Miałam nadzieję, że jeśli uda mi się zwrócić matce Czarną Madonnę, to może chociaż raz spojrzy na mnie tak, jak patrzyła 36 na nią. Ta nadzieja wykrystalizowała w moim sercu jak diament. Po dzwonku pobiegłam do klasy po Martina i szybko ubrałam go w kurtkę. - To nie jest droga do domu - mamrotał, kiedy go wlokłam na Field Street. - Dokąd idziemy? - Donikąd. - Dlaczego nie idziemy do domu? - Bo nie idziemy. - To co będziemy robili? - Zobaczysz - odparłam, ciągnąc go za rękę. Martin trzymał w ramionach książkę, zbiór ilustrowanych opowieści biblijnych, z barankiem na okładce. Ściskał ją jak skarb. Młodszym dzieciom wolno było brać tylko jedną książkę na tydzień, dlatego książki były rarytasem, szczególnie dla nas, gdyż mieliśmy w domu tylko Biblię. Martin dopiero co zaczął czytać, ale robił to najszybciej w całej klasie, z czego byłam bardzo dumna. Gdyby mógł, to zamiast bawić się z dziećmi czy naszymi nędznymi zabawkami, czytałby cały dzień. Ojciec wystrugał nam klocki z drewna i wznosiliśmy z nich chwiejne wieże, ale klocków było za mało, żebyśmy mogli postawić coś w rodzaju budowli. Matka kupiła mi na wyprzedaży w kościele szmacianą lalkę, ale obojętne, ile razy ją prałam, buzia lalki zawsze pozostawała ciemna z brudu i starości, jak poczerniała w płomieniach twarz Czarnej Madonny. Niewiele mieliśmy dóbr materialnych, ale biegłość w czytaniu Martina była dowodem na to, że te braki nadrabialiśmy na wiele innych sposobów. - Ja nie chcę zobaczyć, dokąd idziemy - odpowiedział Martin. — Ja chcę wiedzieć. Toczyła się między nami gra - rodzaj próby sił: jak długo będę go zwodziła i ile czasu mu zajmie, żeby mnie zmęczyć. Wiedziałam, że Martin nie spocznie, dopóki nie wyjawię całej prawdy. Po tonie mojego głosu poznawał, czy mówię prawdę, czy kłamię, i tak długo dręczył mnie pytaniami, aż 37 uzyskał wiarygodną odpowiedź. Czasami te jego niekończące się pytania mnie drażniły, ale częściej sprawiały mi przyjemność. Martin chciał odkrywać różne rzeczy, poznawać to, co było dla niego nieznane, odwrotnie niż ojciec, który najchętniej zapomniałby zarówno o swoim, jak i o naszym życiu, topiąc wszystko w alkoholu. Na Field Street panowała cisza. Żadna ze zmian jeszcze nie wyszła z huty, a gospodynie domowe zakończyły zakupy i wróciły do domów, by czekać na dzieci ze szkoły. Zaprowadziłam Martina do sklepu „Oszczędź grosik" i odważnie wepchnęłam go do środka. - Czyś ty zwariowała? — szepnął. — Przecież nas nie stać, żeby tu cokolwiek kupić. - Nie będziemy tu nic kupowali. Tylko popatrzymy - powiedziałam, prowadząc go na zaplecze wzdłuż półek z bielizną pościelową. - Nie chcę oglądać rzeczy, których nie mogę mieć. - To zamknij oczy. Upewniłam się, że w pobliżu nie ma nikogo, a następnie sprawdziłam, czy drzwi na zaplecze pana Sekulskiego są otwarte. Okazało się, że były, i wyglądało na to, że w środku nie ma nikogo. - Poczekaj tutaj - poleciłam Martinowi. - Nie poczekam. Nie zostanę sam. Jeśli obraz był na zapleczu, nie mogłam pozwolić, żeby go Martin zobaczył. Musiałam coś wymyśleć, żeby się za mną nie wlókł. - W porządku, to musisz się tam ze mną wślizgnąć. - Nie chcę - zaprotestował Martin. - To byłby grzech. - Zaglądanie do pokoju nie jest grzechem. -Ale wślizgnięcie się to już jest grzech. „Wślizgnąć się" nie brzmi dobrze. - Zgoda, wobec tego zostań tutaj. Zanim Martin zdążył powiedzieć choćby słowo, zostawiłam go na końcu alejki, a sama poszłam zajrzeć do pokoju pana Sekulskiego. Było to malutkie zagracone pomieszczenie, wielkości dużej garderoby, obstawione dokoła pół- 38 kami, zapełnionymi wszelkiego rodzaju przedmiotami, od adapteru poprzez srebrną tacę do figurki kota naturalnej wielkości. Obrazek matki stał na górnej półce, pomiędzy żyrandolem a wgniecionym czajnikiem. Wśród tej rupieciarni wydawał się zagubiony, a Matka Boska z Dzieciątkiem nie na miejscu. - Co ty tu robisz? Odwróciłam się i zobaczyłam za sobą pana Sekulskiego, który blokował mi drogę odwrotu. Był to nieduży mężczyzna, ale nosił przed sobą brzuch jak tarczę. Miał okulary, które zjeżdżały mu na czubek nosa, jakby wszystko, co widzi, poddawał starannej inspekcji. Przez chwilę jąkałam się, usiłując wytłumaczyć swoją obecność tutaj. - Próbujesz coś ukraść? Zaraz wezwę policję, panienko. Możesz być tego pewna. - Jego polszczyzna była bełkotliwa, urywana i pełna zniekształceń. Chociaż próbowałam zapuścić żurawia do pokoiku na zapleczu, to posądzenie, że przyszłam coś ukraść, zdenerwowało mnie na tyle, że odzyskałam głos. - Nie - odparłam po polsku. - Nie zamierzałam nic ukraść, przyszłam sprawdzić, czy pan ma obrazek mojej mamy. - Jaki obrazek? - O, ten. Ten mały. Czarną Madonnę. Pan Sekulski patrzył na mnie badawczo, dopóki nie doszedł do wniosku, że mówię prawdę, po czym znów zaczął zadawać pytania. - Czego chcesz? Nie możesz, ot tak sobie, tu przychodzić i odwiedzać tego obrazka. - Ja bym go chciała odkupić - wyjaśniłam. - Odkupić? A za co? Za papierowe pieniądze? - Powiedziałam, że chcę go odkupić. Ile będzie kosztował? Pan Sekulski przyglądał mi się przez chwilę sceptycznie, obmyślając odpowiedź i napawając się nią, zanim ją z siebie wykrztusił. - Czternaście. Słowo „czternaście" podziałało na mnie jak cios pięścią 39 między oczy. Była to dla mnie suma nieosiągalna, istna fortuna. - Dlaczego? — wyrwało mi się. Nie panowałam nad gniewem, który natchnął mnie odwagą. - Moja mama zapłaciła za ten obraz jedenaście dolarów. Dlaczego teraz, skoro był nasz, ma kosztować więcej? - To jest cena interesu — oświadczył pan Sekulski, obojętnie wzruszając ramionami, jakby cała ta sprawa nie miała z nim nic wspólnego. - Proszę mi obiecać, że pan nie sprzeda nikomu tego obrazka, dopóki nie przyniosę całej sumy. Pan Sekulski wybuchnął śmiechem, ubawiony tą naiwną próbą wymuszenia obietnicy. - Nie obawiaj się, nie sądzę, żeby znaleźli się chętni. Powinnam się poczuć lepiej, ale było wręcz przeciwnie^ zamiast ulgi odczułam gorycz zniewagi. Nikomu nie zależało na tym, co dla nas było najcenniejsze. - Ja te pieniądze zdobędę - zapewniłam go. - Okay, jasne. - Na pewno zdobędę - powtórzyłam, bardziej usiłując przekonać siebie niż jego. - Wobec tego do zobaczenia — powiedział pan Sekulski, odsuwając się z drogi i robiąc mi tyle miejsca, żebym się mogła wymknąć. Miałam ochotę wybiec, ale powstrzymałam się i wyszłam spokojnie, żeby pan Sekulski zobaczył, że nie odczuwam strachu. Kiedy tylko zamknął drzwi na zaplecze, zza rogu alejki wyjrzał Martin. Był świadkiem całej sceny i w jego oczach malowała się panika. - Mówiłem ci, żebyś tam nie wchodziła. Mówiłem ci. - Nic się nie stało. - Ale cię złapali. - Tak, ale on mi nic nie zrobił. Martin odchrząknął, oczekując dalszych wyjaśnień. - O co ci chodzi? Ja tylko sobie popatrzyłam. - Mój brat parsknął, jak zawsze wtedy, kiedy wiedział, że kłamię. -A zresztą, możesz wierzyć, w co chcesz. 40 - Ja wierzę tylko w prawdę. - W porządku. To spróbuj uwierzyć w to, że idziemy do domu. Martin ponownie parsknął i przewrócił oczami. - A potem dokąd? - Do rzeźnika. - Przynajmniej to nie jest kłamstwem. Sklep rzeźnika znajdował się mniej więcej w połowie Field Street, od strony pola, i miał front pomalowany na jaskrawożółty kolor. Przez wielkie okno wystawowe widać było stojącego za kontuarem rzeźnika, pana Gocelaka, który rozmawiał z klientką, starszą panią w czerwonym filcowym kapeluszu. — Poczekaj na mnie tutaj - poleciłam Martinowi. — Dlaczego? Ostatnim razem kazałaś mi wejść. — Bo ja tak mówię. — Aco tam jest w środku takiego nadzwyczajnego? - Martin zajrzał przez okno, a ja go szarpnęłam mocniej, niż chciałam. — No, to boli! — Martin zaczął rozcierać ramię, bardziej, żeby wzbudzić we mnie poczucie winy, niż dlatego że go rzeczywiście zabolało. — Przepraszam cię, ale miałeś tu zostać. Do nikogo się nie odzywaj. I niczego nie dotykaj. I nie ruszaj się. — Dlaczego? — Po prostu tu stój. Martin był smutny, czuł się skrzywdzony; zawsze się tak zachowywał, kiedy go z czegoś wykluczano. — Proszę cię — zaczęłam go błagać. — No już dobrze, ale nie siedź tam długo. — W porządku. — Jak będziesz za długo, to wchodzę. — Dobrze — zgodziłam się i ustawiłam Martina między oknem wystawowym a drzwiami, tak żeby go nie widziano 41 ze środka. Stał pod ścianą, sztywny jak plastikowy żołnierzyk, i na koniec mi zasalutował. . - Tylko pamiętaj, nie ruszaj się. - Nie ruszam się - powiedział Martin przez zaciśnięte zęby, starając się nie otwierać ust. Zaczerpnęłam tchu i otworzyłam drzwi. Umieszczony nad nimi dzwonek obwieścił moje wejście. Ściany były tak samo jaskrawożółte jak front sklepu, a w środku panował chłód, jakby tylne drzwi były otwarte, ale wiedziałam, że na zapleczu sklepu są lodówki, które chłodzą powietrze. Do tej pory tylko raz byłam u pana Gocelaka - towarzyszyłam mamie, którą wysłał do niego ojciec Switek. Chłopak na posyłki przywiózł niewłaściwą kiszkę i ojciec Switek kazał mamie ją wymienić. Było to w lecie, jeszcze przed urodzeniem Martina. Pamiętam, jak pytałam mamę, dlaczego w sklepie jest tak zimno, skoro na zewnątrz jest tak gorąco. Wtedy powiedziała mi o lodówkach. A kiedy ją spytałam, co w nich jest, odpowiedziała krótko: „lód". Do dziś nie wiem, czy chciała oszczędzić mi wyjaśniania, skąd się bierze mięso, czy nie chciała mi powiedzieć, że mięso jest artykułem, na który nigdy nie będzie nas stać. Pan Gocelak położył przed klientką w czerwonym kapeluszu kawałek poprzerastanej tłuszczem wołowiny. Poddała go dokładnym oględzinom, jakby był klejnotem, oceniając go ze wszystkich stron, żeby się upewnić, czy rzeczywiście dostała najlepszy kawałek. Pan Gocelak czekał cierpliwie, aż kobieta skończy. Był drobnym, muskularnym mężczyzną 0 czarnych włosach i sępich rysach, tak chudym, że musiał kilkakrotnie opasywać się troczkami fartucha, żeby go nie zgubić. Fartuch, tylko od góry biały, od pasa był cały w brązowe plamy wyschniętej krwi. Kiedy kobieta skinęła głową w wyrazie aprobaty, pan Gocelak zawinął mięso w papier 1 wręczył jej jak prezent. Odliczyła bilon i banknoty co do centa, podziękowała i omijając mnie, wyszła ze sklepu. Dopiero wtedy pan Gocelak mnie zauważył. - Czego chcesz? - zapytał takim tonem, jakby mi mówił, że jeśli przyszłam prosić o pieniądze na kościół albo na chór 42 dziecięcy, to mogę sobie nie zawracać głowy. Jego polszczyzna była prymitywna, a akcent kiepski, tak że ledwie go rozumiałam. O panu Gocelaku wiedziałam niewiele poza tym, że jego żona zniknęła. Nie miałam pojęcia, czy umarła, uciekła, czy zniknęła w jakiś inny sposób. Niektórzy mówili, że pan Gocelak musiał ją oddać do szpitala dla psychicznie chorych, że coś z nią było nie tak. Czy była to prawda, czy nie, nie miało dla mnie większego znaczenia. Chodziło mi tylko o to, żeby mnie pan Gocelak wysłuchał. - Przyszłam tutaj, bo usłyszałam, że Donny Kopeć, pana chłopak na posyłki... - Wstrzymałam oddech, wiele mnie kosztowało, żeby wykrztusić te parę słów. - Ale co słyszałaś? Pan Gocelak wziął się pod boki, jakby chciał mi powiedzieć, że niepotrzebnie zabieram mu czas, ale ponownie zaczerpnęłam tchu i zaczęłam od nowa: - On był u pana chłopcem na posyłki, prawda? I złamał rękę. Więc pomyślałam, że pewnie nie ma kto dostarczać zamówień. - I co z tego? - No bo ja bym to mogła robić. To znaczy, chciałabym to robić. Potrzebuję pracy. Przez kilka morderczo długich sekund pan Gocelak patrzył na mnie bez słowa. Następnie wyszedł zza kontuaru i z determinacją splótł przed sobą ramiona. Z trudem się powstrzymałam, żeby się przed nim nie cofnąć. - Jesteś dziewczyną, wiesz o tym, prawda? - Tak — odpowiedziałam trochę niepewnie. -1 ubiegasz się o taką pracę? Dostarczanie mięsa? Czy kiedykolwiek widziałaś surową kiszkę czy kiełbasę? To nie przypomina twoich papierowych lalek. - Wiem. - A dlaczego zależy ci na tej pracy? - Moja rodzina potrzebuje pieniędzy. Te słowa z trudem przeszły mi przez gardło, paliły mnie żywym ogniem. Mimo że nie było to do końca kłamstwo, to jednocześnie nie była też prawda. Jeszcze nigdy nie czułam 43 się tak bliska grzechu jak teraz. Prosiłam Boga, żeby mnie zrozumiał, żeby był dla mnie łaskaw. Wyraz twarzy pana Gocelaka się zmienił. Czekałam, że zacznie na mnie wrzeszczeć, że każe mi się wynosić i nigdy nie wracać, ale on tylko zapytał: — Czy umiesz jeździć na rowerze? — T-t-tak, to znaczy, owszem, umiem. Było to kompletne i oczywiste kłamstwo, które nagle się ze mnie wylało. Nigdy w życiu nie siedziałam na rowerze. Niewiele dzieci z naszego miasteczka miało okazję dotknąć roweru, a cóż dopiero na nim jeździć. Skuliłam się, czekając na grom z jasnego nieba, ale nic takiego się nie wydarzyło. -Wobec tego w porządku, chodź ze mną- powiedział pan Gocelak. W dalszym ciągu oszołomiona, oczekując kary bożej za kłamstwo, poszłam z nim na zaplecze. Był to rodzaj alkowy, pełnej pokaleczonych rzeźnickich pieńków i metalowych rur, ze zlewem i wiszącymi u sufitu ostrymi stalowymi hakami, wśród których dyndały lepy na muchy. Z jednej strony pomieszczenia wisiały dwie świńskie tusze bez łbów, rozcięte od szyi do ogona. Cięcia były tak gładkie, a ich brzegi tak równe, że świnie otwierały się dosłownie jak książki. Obok, na pieńku, leżały wołowe żebra. Ściekała z nich strużka krwi, tworząc kałużę, w której odbijały się białe szprychy kości. Pan Gocelak wpatrywał się w mojątwarz, ciekaw, jak zareaguję na ten widok. To jest zasłużona kara - pomyślałam. Byłam tak tym wszystkim oszołomiona, że dosłownie zaniemówiłam. Może to jest właśnie kara za moje kłamstwo — pomyślałam — ale zarazem i test, jakiemu poddawał mnie pan Gocelak. Nadarzyła się jedyna okazja, żeby go przekonać, że powinien mnie zatrudnić, dlatego wyzywająco wodziłam wzrokiem po świńskich tuszach, przygryzając usta, żeby tylko udowodnić, że się nie boję ani że nie jestem nadmiernie wrażliwa. — No więc dobrze, a teraz pokażę ci rower. 44 Wyszłam za panem Gocelakiem na zewnątrz, na żwirowaną alejkę. Oparty o schodki rower stał przypięty łańcuchem do zrobionej ze starych rur poręczy. Rower był stary i zardzewiały, a wypadek Donny'ego pozostawił w przednim błotniku głębokie wgniecenie. Granatowa farba odłaziła płatami, a metalowy koszyk był w jednym rogu powyginany. Ale mnie rower wydawał się piękny. Nie mogłam oderwać od niego oczu. - Będziesz musiała wymyć koszyk - powiedział pan Gocelak. - Z paczek z mięsem wycieka krew i leci po drutach. Jeśli zaniedbasz dokładnego mycia koszyka, muchy nie dadzą ci spokoju. Muchy i psy. -Psy? - Te, które nie są uwiązane, polecą za tobą. Myśl o tym, że mogę być ścigana przez psy, nigdy nie przyszła mi do głowy. Byłam przerażona nie na żarty. -1 one mogą mnie pogryźć? - Ciebie pewnie nie, ale pożrą ci mięso, jeśli im na to pozwolisz. - To co mam robić? - Po prostu jechać, jak najszybciej jechać - poradził mi pan Gocelak. - I uważać, żeby nie upaść. Dla kogoś, kto nie miał zielonego pojęcia o jeździe na rowerze, były to najgorsze zalecenia, jakie mógł usłyszeć. Ale nie miałam już odwrotu. - Przyjdź jutro po szkole. Podam ci trasę i możesz zaczynać. Będziesz dostawała centa od każdej dostawy i pracujesz od poniedziałku do piątku. Jasne? - Jasne. - To w porządku. Do jutra. - Pan Gocelak odwrócił się i poszedł. -Ale... chwileczkę, nie jest pan ciekaw mojego imienia? - Wiem, kim jesteś. Poznałem cię, gdy tylko weszłaś. Znam twoją matkę. Pracuje u ojca Świtka. Fakt, że jestem zarówno znana, jak i rozpoznawana, podziałał na mnie jak dziwny powiew wiatru. Nie myślałam, że to w ogóle możliwe. 45 - W porządku - powtórzył pan Gocelak i zostawił mnie sam na sam z rowerem. Przyglądając się jego liniom, doszłam do wniosku, że jest to rower męski, z wysoką ramą. Wiedziałam, że rowery dla dziewcząt i chłopców różnią się między sobą, ale nie miałam pojęcia czym. Postanowiłam się nad tym nie zastanawiać. Ważne było dla mnie tylko to, że się udało: miałam pracę. Byłam „chłopcem" na posyłki. Martin czekał na mnie dokładnie tam, gdzie go zostawiłam — przed sklepem. Na mój widok westchnął z wyraźną ulgą, jakby przez cały czas mojej nieobecności wstrzymywał oddech. - Dzięki Bogu - powiedział. - Ajuż myślałem, że rzeźnik pokroił cię na kawałki i zamierza sprzedać na gulasz. - Martin! - Byłam trochę oburzona, ale i rozbawiona. Mój brat wyraźnie się ucieszył, że zdołał wywołać na mojej twarzy uśmiech. - Idziemy - zakomenderowałam. - Już i tak jesteśmy spóźnieni. — Wzięłam go za rękę i poprowadziłam do domu. - No więc co tam robiłaś? -Nic. - I z powodu niczego czekałem przed sklepem? - Nie, nie z powodu niczego. Z powodu czegoś, ale to jest tajemnica i nie możesz nikomu o tym mówić. - Nawet...? - Nikomu - odparłam, wiedząc, że ma na myśli rodziców. - Nawet im. -A jaka to jest tajemnica? - Bardzo tajemnicza. Obiecasz mi, że nie powiesz nikomu? - Chyba nie powiem. - Nie ma „chyba". Musisz być tego pewny, absolutnie pewny. -Jestem absolutnie pewny. Obiecuję, że nie powier,. nikomu. 46 - Będę dostarczała mięso od rzeźnika. I w ten sposób zarabiała pieniądze. - A po co ci są pieniądze? - Pieniądze są potrzebne każdemu, Marty. - Nie o to pytałem. Pytałem, na co są tobie potrzebne. - Na nic. Po prostu są mi potrzebne, i już. - To dlaczego nie możesz zbierać szkła? Raz w miesiącu przyjeżdżała z Harrisburga ciężarówka i zbierała potłuczone szkło na przetopienie. Płacili centa za pół kilo, więc ojciec wysyłał mnie i Martina z młotkiem i wiadrem. Zbieraliśmy butelki, tłukliśmy je w wiadrze i sprzedawaliśmy. - Nie mogę zbierać butelek. Z tego jest za mało pieniędzy. Ton mojego głosu wzbudził w Martinie podejrzenie. - Ty coś przede mną ukrywasz - mruknął. - Widzę, że coś przede mną ukrywasz. Kiedy zbliżaliśmy się do Trzeciej, na moje szczęście przyszedł ratunek w postaci Szmaciarza. Pierwszy zauważył go Martin. - O, popatrz, Szmaciarz! — zawołał uradowany. Ulicą szedł stary czarny mężczyzna w drelichowym kombinezonie i obwisłej czapce. Znaliśmy go tylko jako Szmaciarza. Prowadził płową łękowatą szkapę, która ciągnęła drewniany wózek, wypełniony po sam wierzch szmatami. Nazywaliśmy go Szmaciarzem, ponieważ wykrzykiwał to słowo, człapiąc z jednego końca Hyde Bend na drugi i prosząc ludzi o stare szmaty, które następnie sprzedawał w fabryce papieru kilka miasteczek dalej. Nikt nie wiedział, gdzie mieszka Szmaciarz; mógł z powodzeniem mieszkać wiele kilometrów stąd, wiedzieliśmy tylko, że był jedynym czarnym, jakiego widzieliśmy w życiu. Od niepamiętnych czasów przyjeżdżał do miasta raz na tydzień i po trochu nauczył się kilku polskich zdań, którymi raczył swoich ofiarodawców. — Dzień dobry pani — pozdrawiał kobiety. Albo na do widzenia mówił: — Dziękuję pani. — I uchylał czapki. — Chodź, porozmawiamy z nim — uparł się Martin. 47 - Po co, nie mamy dla niego żadnych szmat. - Nie szkodzi. Może dla odmiany będzie wolał sobie po prostu pogadać, zamiast prosić o szmaty. Martin ciągnął mnie na siłę, machając ręką i wołając: - Szmaciarz! Szmaciarz! Szmaciarz zwolnił. - Dzień dobry pani i panu - powiedział z uśmiechem. - My mówimy po angielsku - oznajmił z dumą Martin. - Możesz z nami rozmawiać po angielsku. - Co mogę dla was dzisiaj zrobić? - zapytał. - Nie mamy dla ciebie szmat, ale gdybyśmy mieli, toby śmy ci dali - rzekł Martin. - To bardzo ładnie z pana strony, młody panie, bardzo ładnie. Nastąpiła długa chwila ciszy, w czasie której Martin doszedł do wniosku, że właściwie to nie ma Szmaciarzowi nic do powiedzenia. - Przepraszamy, nie będziemy ci zawracali głowy, mój brat chciał się tylko przywitać. - To pięknie, to pięknie - odparł Szmaciarz. - Możesz popieścić konika, jeśli masz ochotę. - Naprawdę mogę? - Martin pytał o pozwolenie nie tylko Szmaciarza, ale i mnie. - Oczywiście - potwierdził Szmaciarz, a ja skinęłam głową. Martin ostrożnie podszedł do konia. - Jak mam to zrobić? - Po prostu ją poklep. Ona jest stara, nic ci nie zrobi. O, tak. - Zademonstrował, poklepując szkapę po łopatce. Martin naśladował go, głaszcząc bok konia, do którego ledwie mógł sięgnąć. - A tu przydałaby się druga ręka — powiedział Szmaciarz i mrugnął w moją stronę. Koń stał bardzo spokojnie, z lekko pochylonym łbem. Podeszłam do niego i położyłam mu rękę na szyi. Krótka, szorstka sierść była gładka i ciepła. Przejechałam dłonią po grzywie kobyły, przeczesując ją palcami jak grzebieniem. Po 48 raz pierwszy dotykałam żywego zwierzęcia, poza dzikimi kotami, które wałęsały się po uliczkach, i było to uczucie, jakiego dotychczas nie zaznałam. - Popatrz, jej to sprawia przyjemność - rzekł Szmaciarz, chociaż nie było jasne, czy ma na myśli kobyłę, czy mnie. - Musimy już iść - powiedziałam. Martin był rozczarowany, ale pocieszył się jeszcze jednym pogłaskaniem konia, tym razem po zadzie. - Czy możemy odwiedzić ciebie i twojego konia, kiedy następnym razem przyjedziesz do naszego miasta? - Oczywiście, będzie nam bardzo miło. - Nam też - odparł Martin, biorąc mnie za rękę, tę, którą głaskałam konia. - Wobec tego do widzenia, proszę pana i pani. - Szmaciarz zasalutował nam do daszka, po czym ujął lejce i ruszył ulicą, wołając: „Szmaciarz, Szmaciarz", a jego głos odbijał się echem od bruku. - Widzisz? — powiedział Martin. - Co mam widzieć? - Nie było źle. - Nie, Marty. - Tym razem postanowiłam dać mu satysfakcję. - Było całkiem dobrze. Tego popołudnia, kiedy wróciliśmy z Martinem do domu, zrzuciliśmy zabłocone buty i zostawiliśmy je przy drzwiach, tak jak matka tego od nas wymagała. Ojciec z kolei zawsze chodził po domu w butach, czy były zabłocone, czy nie. Słyszeliśmy lecącą wodę w łazience; ojciec się golił. - On jest w domu! - wykrzyknął Martin, nie mogąc opanować podniecenia. - Opowiem mu o koniu! Podszedł do drzwi łazienki, ale był za mądry na to, żeby je otworzyć. - Wiesz co? - zawołał, przytykając usta do dziurki od klucza — dzisiaj dotykaliśmy konia. Poprosiliśmy Szmaciarza i pozwolił nam pogłaskać konia. 49 - Nie odzywajcie się do tego czarnucha — burknął ojciec zza drzwi. - I tym bardziej nie dotykajcie jego cholernej szkapy. Drzwi do łazienki otworzyły się gwałtownie i Martin ledwie zdążył przed nimi uskoczyć. - Zrozumieliście?! - zagrzmiał ojciec, ścierając ręcznikiem z szyi pozostałą po goleniu pianę. - Tak jest. - A ty nie pozwalaj mu się nawet zbliżać do tego czarnucha - dodał, łypiąc na mnie. - Tak jest - powtórzyłam za Martinem jak echo. Ojciec wyjął z lodówki butelkę mleka, nalał sobie pełną szklankę i nie zostawiając prawie nic, usiadł, całkowicie obojętny na to, że reszta mleka za chwilę zrobi się ciepła. - Jutro jeden z chłopców Stasia Nowczyka przyniesie nam suma — oznajmił między jednym a drugim łykiem. — Nałowili ich w rzece całe wiadro i mają więcej, niż mogą zjeść. Ale zanim matka będzie mogła tego suma ugotować, trzeba go przez kilka dni trzymać w wannie z wodą i karmić mąką kukurydzianą, żeby się oczyścił od środka. -A po co? - zapytał Martin. Ojciec nie miał tyle cierpliwości do jego pytań co ja i mój brat o tym wiedział, ale po prostu nie mógł się powstrzymać przed ich zadawaniem. - A po to — warknął ojciec. — Sumy żywią się tym, co znajdą na dnie. Wyjadają śmieci z dna rzeki. Chcesz to wszystko zjeść? - Nie - odparł nieśmiało Martin. - Kiedy chłopak przyniesie suma, masz go włożyć do wanny z zimną wodą. Zrozumiano? - zwrócił się do mnie ojciec. - Tak jest. Spojrzał na zegarek, dopił mleko i nałożył kurtkę. - Dokąd idziesz? — zapytał Martin. - Do pracy. A jak myślisz? Dokąd mogę iść? -Ale... - zaczął Martin, posłałam mu jednak ostrzegaw- 50 cze spojrzenie. Ojciec miał jeszcze dużo czasu do zmiany w hucie, ale chciał wyjść, zanim wróci matka. Widząc moje spojrzenie, Martin też się tego domyślił. Zrobił rzadką minę, ale się nie odezwał. — Odstaw mleko do lodówki — rzucił ojciec i wyszedł. Podczas kolacji matka była szczególnie milcząca. Przed posiłkiem pomodliła się, tak zresztą jak i my wszyscy, ale jej szept był wyjątkowo żarliwy. Później przez chwilę grzebała w talerzu, po czym odsunęła niedojedzoną porcję. Martin i ja jedliśmy, udając, że tego nie widzimy. Mój brat czytał książkę z barankiem na okładce, na co normalnie matka by mu przy stole nie pozwoliła. Ale tego wieczoru jej to najwyraźniej nie przeszkadzało. Cisza była niemal namacalna, a ja szukałam czegoś, co mogłabym powiedzieć, żeby zwrócić na nas jej uwagę. - Jutro dostaniemy suma - oznajmiłam. - Ma go nam przynieść jeden z chłopaków Nowczyka. Matka patrzyła na mnie, jakby przetwarzała tę informację, jakby czekała, aż zapadnie ona w jej świadomość. - To muszę kupić trochę mąki kukurydzianej - rzekła po dłuższej przerwie. Były to jedyne słowa, jakie wypowiedziała tego wieczoru. Zebrała nasze talerze i wraz ze swoim włożyła do zlewu, a następnie, nie mówiąc nam nawet dobranoc, wyszła do drugiego pokoju. Martin patrzył znad książki, jak odchodzi, a następnie zwrócił się do mnie. Ale zanim zdążył zadać jakiekolwiek pytanie, wyjęłam mu książkę z rąk. - Wiesz co, Marty, właściwie to mógłbyś mi trochę poczytać. - Przysunęłam do niego swoje krzesło i objęłam go ramieniem, trzymając książkę tak, żeby mógł czytać. Chcąc odwrócić uwagę mego brata od tego, co się stało, kazałam mu czytać historię Baranka Bożego, aż mały zasnął przy stole, a ponieważ był już ubrany w nocny strój, zaprowadziłam go do łóżka. Poczekałam, aż zapadnie w głęboki sen, i poszłam do łazienki przebrać się na noc. Miałam 51 bawełnianą koszulę nocną, a że w mieszkaniu było zimno, nawet kiedy paliło się w piecu, wkładałam na nią szkolny sweter. Kiedy przeciągnęłam go przez głowę, stanęłam oko w oko ze swoim odbiciem w lustrze nad umywalką. Moje włosy trzeszczały, naelektryzowane, a kilka kosmyków stanęło dęba i kołysało się w powietrzu. Przyjrzałam się mojej twarzy, jakby była mapą. Zaokrąglenia policzków i opadająca linia nosa wydały mi się jakieś nieznajome. Jakbym patrzyła na kogoś obcego. Nie byłam podobna do matki, co do tej pory wydawało się oczywiste, ale też w znikomym stopniu przypominałam ojca. On miał czoło szerokie, wysokie i poryte zmarszczkami; ja miałam wąskie, niskie i przecięte pionową bruzdą. Oczy ojca były duże, przenikliwe, jakby nic nie mogło ujść jego wzrokowi. Moje były głęboko osadzone, okalane ciemnymi rzęsami. Patrząc na własne odbicie, poczułam się, jakbym złapała kogoś na tym, że mi się przygląda na ulicy. Odwróciłam się. Zaraz po tym, jak umyłam zęby, doszłam do wniosku, że muszę iść do ubikacji. Ogarnęła mnie panika. Z rur odprowadzających wprost do Allegheny ścieki z huty i kopalni soli wieczorami wyłaziły szczury. Pod osłoną ciemności poszukiwały pożywienia, nachodząc klozety na Trzeciej i kłębiąc się pod deskami podłóg w poszukiwaniu odpadków. Starałam się nie pić nic do obiadu, żeby już o zmroku nie korzystać z ubikacji, ale parcie było nie do wytrzymania. Włożyłam kurtkę i buty i wyjrzałam na zewnątrz. Ludzie często chodzili do ubikacji w piżamach, ale byłam na to zbyt nieśmiała. Sama myśl o tym, że ktoś mógłby mnie zobaczyć w czymkolwiek innym niż normalne ubranie, była dla mnie równie przerażająca jak szczury. Zachmurzyło się, ale księżyc świecił wystarczająco jasno, żebym mogła widzieć wszystko, co trzeba. Wiatr ucichł, noc jednak była zimna i w ciągu kilku sekund dostałam gęsiej skórki. Do ubikacji szło się między domami, a potem wąską ścieżką prowadzącą do jeszcze mniejszej uliczki, gdzie klozety, otoczone linkami do wieszania bielizny, stały rzędem za 52 domami. Prześcieradła, ubrania i ręczniki wisiały na nich nieruchomo, fosforyzując w świetle księżyca. Lekko kopnęłam w drzwi klozetu i szarpnęłam za klamkę. Był to sposób na szczury. Jeszcze przez chwilę łomotałam w drzwi. - Wynoście się - szepnęłam w nadziei, że jeśli łomotanie w drzwi okaże się nieskuteczne, to może zadziała głos. Wewnątrz panowały egipskie ciemności. Nie było światła ani okna, tylko półeczka na świecę, której nie miałam. Służący za podłogę płaski kamień był oślizgły od błocka. Deska z dziurą, pełniąca funkcję sedesu, była często mokra, dlatego nigdy nie siadałam. Kiedy zadarłam koszulę i przygotowałam się do tego, żeby ukucnąć nad otworem, przez podłogę przebiegł jasnoszary szczur, zupełnie nie przejmując się moją obecnością. Krzyk zamarł mi w gardle. Mój umysł zastopował dźwięk, zanim zdołał się on wyrwać z ust. Gdybym krzyknęła, pobudziłabym wszystkich sąsiadów i matka nigdy by mi tego nie darowała, zresztą nie tylko ona. Ze strachu znieruchomiałam, kiedy szczur się zbliżył, żeby powąchać moje buty. Patrzyłam, jak siedzi na zadzie, po czym nagle kopnęłam go z całej siły, otworzyłam drzwi i rzuciłam się do ucieczki. Po chwili znalazłam się w domu. Zrzuciłam buty i już miałam z powrotem wejść do łóżka, kiedy pęcherz przypomniał mi o celu mojej wyprawy. Nie było mowy o tym, żebym mogła wrócić do klozetu, ale tymczasem rozbolał mnie już i żołądek. Dygotałam ze strachu i z zimna, a im bardziej dygotałam, tym większe czułam parcie. Zaczęłam się rozpaczliwie rozglądać po pokoju w poszukiwaniu jakiejś inspiracji, aż wreszcie mój wzrok spoczął na zlewie kuchennym. Jednak tuż obok spał Martin, postanowiłam więc iść do łazienki. Jedynym oświetleniem była tu goła żarówka, którą zapalało się kiedyś przez pociągnięcie za łańcuszek, zastąpiony już dawno kawałkiem sznurka. Wspięłam się na palce, żeby za niego pociągnąć, po czym cicho zamknęłam drzwi, wpatrując się w umywalkę i zastanawiając się, jak wybrnąć 53 z tej sytuacji. Porcelana odcinała się bielą od zardzewiałego kolanka. Ale wątła umywalka ledwie mogła pomieścić parę rąk, nie mówiąc o utrzymaniu mojego ciężaru. Mimo to podwinęłam koszulę i wspięłam się na palce. Porcelana była zimna jak lód, ale nie dbałam o to, już po chwili odczułam wielką ulgę. Serce przestało mi walić jak oszalałe, mięśnie się rozluźniły. I wtedy nagle, bez żadnego ostrzeżenia, drzwi do łazienki się otworzyły i weszła matka. Miała na sobie koszulę nocną i szlafrok, a jej twarz okalały długie pasma włosów. Na mój widok zareagowała szokiem. - Co ty tu robisz? - zapytała, kiedy gwałtownie opuściwszy koszulę, zaczęłam złazić z umywalki. Nie mogłam nic powiedzieć. Byłam czerwona ze wstydu, a matka patrzyła gdzieś za mnie, zaglądała do umywalki. - Ja... ja musiałam. Nie mogłam iść do ubikacji, bo tam był szczur. Przepraszam. Ja... nie mogłam... -jąkałam się bliska łez, a po nodze spływał mi strumyczek moczu. Matka wpatrywała się we mnie, jakby mnie widziała pierwszy raz w życiu, jakbym była nieproszonym gościem, który tu nagle wtargnął. Złapała ścierkę zza kranu i cisnęła we mnie. - Wytrzyj się! - Przepraszam. Ja... - Żebyś się więcej nie ważyła tego robić. Nigdy. I posprzątaj po sobie. Wyszła, energicznie zamykając drzwi. Wreszcie przyszły łzy, których nie umiałam powstrzymać. Puściłam wodę, żeby zmyć wszelkie ślady moczu, po czym wyszorowałam umywalkę szmatą i mydłem. Pucowałam ją godzinami, spłukując w kółko, aż od ściskania szmaty zaczęły mi drżeć ręce. Kiedy skończyłam, uniosłam głowę i znów zobaczyłam w lustrze swoje odbicie. Oczy miałam czerwone od płaczu, na twarzy wypieki z upokorzenia. Nie tylko nie byłam podobna do nikogo z rodziny, ale teraz nie byłam nawet podobna do siebie. 54 .1 Nazajutrz rano obie, matka i ja, próbowałyśmy się zachowywać jakby nigdy nic, ale w dalszym ciągu nie mogłam patrzeć jej w oczy. Na domiar złego ojciec znów nie wrócił do domu. Martin wypatrywał go bez przerwy, stojąc przy oknie. Nawet kiedy matka zawołała go na śniadanie, ustawił sobie krzesło tak, żeby widzieć drzwi, nie mógł się jednak skoncentrować na jedzeniu. Ale ojciec się nie pojawił. My tymczasem, przygotowani do szkoły, czekaliśmy na matkę, która, jak co dzień, szykowała się do pracy. Zawiązała prosty płócienny fartuszek, który kupił jej ojciec Świtek, i schowała włosy pod cienką chustą w kwiatki. - Idziesz po niego, tak? — spytał Martin. Matka nie spieszyła się z odpowiedzią. - Nie - odparła w końcu. W jej głosie pobrzmiewała gorycz, ale na twarzy malowało się wahanie. Nie wiem, czy to z powodu rozczarowania, czy może rezygnacji. -Ale... - zaczął Martin. - Bierz swoje rzeczy - ucięła matka. - Muszę być dzisiaj wcześniej w kościele. Martin oczekiwał ode mnie wsparcia, ale unikałam jego wzroku, zajęta słaniem naszego wspólnego łóżka. Pogodził się z tym, że stoi na straconej pozycji, i zrobił to, co mu poleciła matka. Kiedy skończyłam słać łóżko, zauważyłam, że matka patrzy na miejsce, w którym wisiał obraz Czarnej Madonny, poruszając ustami w niemej modlitwie i intensywnie mrugając oczami, żeby powstrzymać łzy. Pierwszy raz widziałam ją tak bliską łez i, jak się potem okazało, jeszcze tylko raz miałam zobaczyć ją w takim stanie. Matka odprowadziła nas do szkoły szybkim krokiem i bez słowa zostawiła na stopniach budynku. 55 - Myślę, że ona kłamie - oświadczył Martin. - Kłamie w jakiej sprawie? - Jestem przekonany, że jednak idzie do „Srebrnego Pantofelka". Tylko nie chce, żebyśmy wiedzieli. - Dlaczego tak mówisz? - Dlatego. Bo ona taka jest. Jakąś częścią siebie chciałam wierzyć, że mój brat swoim siedmioletnim rozumem poznał prawdę, że z powodu swoje-go wieku i niewinności potrafił wyczuć prawdę, którą matka starała się przed nami ukryć. Być może właśnie teraz, kiedy o tym rozmawialiśmy, matka była w drodze do „Srebrnego Pantofelka". Może wkroczy do knajpy, wywlecze ojca z baru albo zrobi scenę, po której będzie się krępował zostać. Nigdy się tego nie dowiemy. Może to i lepiej. Zastanawiałam się, czy powinnam opowiedzieć Marti-nowi, co się wydarzyło poprzedniego wieczoru w łazience, żeby zrozumiał, dlaczego nie poparłam go rano, ale się wstydziłam. Ten wstyd usadowił się w moim żołądku i zalegał w nim jak cegła. Upokorzona, zupełnie zapomniałam, co mnie czeka po południu. Miał to być mój pierwszy dzień pracy u pana Gocelaka. Ta nagła myśl wymiotła z mojej świadomości cały wstyd i dopuściła do głosu przerażenie, silne jak ból. - Co się stało? - zapytał mój brat. - Masz taką minę, jakbyś o czymś zapomniała. — Bo zapomniałam. Kiedy lekcje się skończyły, pobiegłam po Martina. Gdy tylko ukazał się w drzwiach klasy, złapałam go za rękę i pociągnęłam korytarzem. — Dokąd znów teraz idziemy? — zapytał. — Z powrotem do rzeźnika? Uciszyłam go, rozglądając się nerwowo, czy nas przypadkiem nikt nie słyszy. — Przecież ci mówiłam, że to ma być tajemnica. Nie, dzisiaj ze mną nie idziesz. 56 - To dokąd mam iść? Do domu? Jestem za mały, żebym mógł zostawać sam. - Dlatego nie idziesz do domu. Zaprowadziłam Martina do biblioteki szkolnej i kiedy tylko się zorientował, dokąd idziemy, przestał narzekać. Biblioteka była otwarta jeszcze przez półtorej godziny po lekcjach, ale dzieci na ogół tam nie przychodziły. Większość wracała prosto do domu albo szła się bawić. Martin — gdyby tylko miał taką możliwość - zostałby tam chętnie na całą noc. - Poczekaj chwilę - powiedział. - Siostra Teresa nie pozwoli mi tam zostać bez ciebie. - Pozwoli, jeśli jej powiem, że mama o to prosi. -Ale mama o to nie prosiła. - Ale siostra Teresa o tym nie wie. A ty jej tego nie powiesz, zgoda? Martin zagryzł usta, zakłopotany. - Tylko spójrz na te wszystkie książki, Marty. Setki książek. Tylko czekają, żeby je czytać. Biblioteka szkolna była wąskim pomieszczeniem z dwoma stołami pośrodku, od podłogi do sufitu zastawiona regałami pełnymi książek, których część dosłownie wylewała się z półek. Dla Martina był to istny raj. Drzwi biblioteki stały otworem i mój brat, nie mogąc się powstrzymać, zajrzał do środka. - No dobrze. Ale nie chcę mieć kłopotów. - Nie będziesz miał. Tylko się nie odzywaj. Siostra Teresa była najstarszą z pracujących w szkole zakonnic. Z powodu chorego stawu biodrowego i starości została relegowana do biblioteki, gdzie jej główne zadanie polegało na przystawianiu pieczątek na ostatnich stronach przyjmowanych książek. Prawdziwy trud wstawiania książek z powrotem na półki przypadał innym siostrom, które pojawiały się wczesnym rankiem. Wchodząc do biblioteki, przygotowałam się na to, co za chwilę miałam zrobić-' miałam ponownie skłamać. Raz już oszukałam pana Gocelaka, mówiąc, że umiem jeździć na rowerze, teraz pocieszałam 57 się myślą, że to kłamstwo jest konieczne, była to jednak słaba pociecha. Siostra Teresa miała zamknięte oczy. Drzemała. - Siostro Tereso - powiedziałam. Nie odezwała się. - Siostro Tereso - powtórzyłam. Poruszyła się. - O, dzień dobry - odrzekła bardziej po polsku niż po angielsku. - Musiałam się zdrzemnąć. - Nic nie szkodzi, siostro. Przyprowadziłam mojego brata. Mama pyta, czy mógłby tu zostać do zamknięcia biblioteki. Muszę pomóc mamie na plebani! i nie ma kto z nim zostać. Siostra Teresa i wszystkie inne zakonnice orientowały się, kim jesteśmy, ponieważ wiedziały, gdzie pracuje moja matka. Każdy, ktokolwiek coś robił dla ojca Switka, automatycznie znajdował się poza wszelkimi podejrzeniami, dlatego nie miałam wątpliwości, że siostra Teresa mi nie odmówi. - Oczywiście, dziecko. Małemu będzie tu ze mną dobrze. Mam nadzieję, że nie jest hałaśliwy ani niegrzeczny. Bo dla urwisów nie ma tu miejsca. - Nie, siostro, on nawet nie piśnie. — Martin obserwował mnie od drzwi. Słyszał moje kłamstwo i miał zasępioną minę. - Prawda, Martin? - Prawda - odparł niechętnie mój brat. - Co on powiedział? - zapytała siostra, najwyraźniej głucha. - Prawda! - wrzasnął Martin. - W porządku. - Siostra Teresa uśmiechnęła się tym razem. Zaprowadziłam Martina do stołu i poczekałam, aż się usadowi. - Przyjdę po ciebie przed zamknięciem biblioteki. - Przyjdź koniecznie. Spojrzałam na zegar ścienny. Było prawie piętnaście po trzeciej. Zostawiłam mu swoje książki i wybiegłam. Gnałam przez całą drogę od św. Władysława aż na Field Street; trwało to dokładnie minutę. Wpadłam do sklepu zdyszana. 58 Moje przybycie zaanonsował dzwonek. Pan Gocelak czekał na mnie. Spojrzał na zegarek. - Spóźniłam się? Bardzo przepraszam. Pan nie mówił... - Nie, nie spóźniłaś się. W każdym razie jesteś wcześniej, niż przychodził Donny. I bardzo dobrze. Widząc wyrozumiałość pana Gocelaka, zaczęłam swobodniej oddychać. - Mam nadzieję, że jesteś gotowa do pracy. Czeka cię dziś dużo zleceń. - Tak, proszę pana - odparłam, udając pewność siebie. Nie tylko w ciągu półtorej godziny miałam się nauczyć jazdy na rowerze, ale jeszcze rozwieźć mięso. Ten fakt jeszcze w pełni do mnie nie dotarł, i całe szczęście. Gdyby było inaczej, pewnie bym tam na miejscu zemdlała. - No to chodź, weźmiemy paczki z mięsem i załaduję ci je na rower. Poszłam za panem Gocelakiem na zaplecze, gdzie na pieńku piętrzyła się sterta paczek. - Każda paczka jest podpisana, żebyś wiedziała, do kogo ma trafić. Najpierw jedź do pani Zahorczak. Będzie bardzo zła, jeśli nie dostanie swoich kiełbasek na czas. Na koniec możesz zostawić pana Beresika. Jemu jest wszystko jedno, kiedy dostanie to, co zamówił, byleby tylko dostał. Jasne? - Tak - odparłam. - To znaczy tak, proszę pana. - „Tak, proszę pana" — powtórzył po mnie pan Gocelak. - To mi się podoba. Donny nigdy tak do mnie nie mówił. A „pan" to brzmi tak jakoś godnie. - Okay, proszę pana. - Byłam zadowolona, że mu sprawiłam przyjemność. Cokolwiek powiedziałam czy zrobiłam w domu, nie wzbudzało uznania ani matki, ani ojca. Świadomość, że jednak może być inaczej, podniosła mnie na duchu. - Pomogę ci. - Pan Gocelak wziął naręcze paczek i ruszył w stronę drzwi. Ostrożnie umieszczał w koszyku kolejne paczki, po czym otworzył kłódkę z kodem. - Nikomu nie zdradzam tej kombinacji. W każdym razie nie dałem jej 59 Donny'emu. Bałem się, żeby mi nie ukradł roweru. Ale jeśli będę z ciebie zadowolony, to może tobie dam. Byłam zaskoczona zaufaniem, jakie mi okazał pan Go-celak. Sam musiał być zaskoczony, bo wyraźnie się speszył i zamilkł. - No więc dobrze, myślę, że powinnaś już ruszać w drogę. - Wyjął kłódkę i wysunął łańcuch spomiędzy szprych przedniego koła. - Przepraszam pana, czy mogłabym o coś zapytać? - Oczywiście. - Chciałabym prosić, żeby pan nikomu nie mówił, że ja tu u pana pracuję, dobrze? Pan Gocelak poczuł się wyraźnie dotknięty. - Chcę oszczędzić trochę pieniędzy, ale to ma być niespodzianka. Rodzaj prezentu - wyjaśniłam. - Nie chciałabym, żeby ktokolwiek wiedział, co robię. Pan Gocelak zrozumiał, o co mi chodzi. - Dobrze. Nikomu nie powiem. A jeśli poznają cię ludzie, którym będziesz dostarczała paczki? Prawdopodobnie nikt z tych, którzy zamawiali mięso do domu, by mnie nie poznał. Hyde Bend było jednak małym miasteczkiem, istniało więc pewne, choć niewielkie ryzyko. - O tym nie pomyślałam - musiałam przyznać. -Ale mam pomysł- rzekł pan Gocelak, po czym zniknął w sklepie. Po chwili wrócił z miękką płócienną czapką i przewieszonymi przez rękę męskimi spodniami. - Tę czapkę zostawił tu Donny, a spodnie były moje. Miałem zamiar pociąć je na szmaty. Możesz je włożyć, a włosy schować pod czapką, jestem pewny, że nikt cię nie pozna. Niechętnie wzięłam od pana Gocelaka spodnie. Miałam na sobie szkolny strój, sweter i plisowaną spódniczkę i nie wyobrażałam sobie, jak to będzie wyglądało. - Możesz wciągnąć spodnie na ubranie, a ja przyniosę kawałek sznurka i zrobimy z niego pasek. - Moja mina zdradzała wątpliwości i zakłopotanie. - Nie przejmuj się -uspokajał mnie pan Gocelak. - Nikt cię tu nie zobaczy, a ja przyjdę dopiero na twoje wezwanie. W porządku? 60 - W porządku - odpowiedziałam, w dalszym ciągu pełna rezerwy. Kiedy pan Gocelak zniknął, rozłożyłam spodnie. Były na mnie o wiele za długie, a w talii przynajmniej dwa razy za obszerne. Nałożyłam je na spódnicę, która wprawdzie w pewnym stopniu je wypełniła, ale w niewielkim. - Już gotowa? - zawołał pan Gocelak. - Tak - odparłam. Kiedy wsadził głowę w drzwi i zobaczył mnie w spodniach, nie mógł się powstrzymać od śmiechu. - Trochę za duże, co? Ale przynajmniej będziesz w nich bezpieczna. - Pan Gocelak wyjął z kieszeni kawał sznurka. - Przełóż go przez szlufki i będziesz miała coś w rodzaju paska. Jak byłem mały, też tak musiałem sobie radzić. - Ale pan nie wkładał spodni na spódnicę. - To prawda. Przełożyłam sznurek przez szlufki, ściągnęłam go i związałam na supeł. - A co z nogawkami? - zapytałam. Moje stopy całkowicie w nich zniknęły. - Nogawki musisz podwinąć. Ja też tak robiłem. Nic na mnie nie pasowało, bo zawsze donaszałem wszystko po bracie. Podwijałam nogawki, dopóki nie wyłoniły się spod nich moje buty. - Ale one nie będą się tak trzymały. - Mam sposób i na to. — Pan Gocelak znów zniknął i tym razem wrócił z rolką taśmy, a następnie ukląkł na jedno kolano i zaczął taśmą przylepiać brzegi zrolowanych nogawek. - Teraz brakuje ci tylko czapki - powiedział, wyciągając nakrycie głowy w moją stronę. Naciągnęłam ją na uszy i schowałam pod nią włosy. Pan Gocelak przyglądał się przez chwilę mojej twarzy, po czym nasunął mi daszek głębiej na oczy i powtykał pod niego resztę niesfornych kosmyków. — O, teraz — rzekł zadowolony. — Sam ledwie cię poznaję. Sznurek tak mocno ściskał mnie w talii, że spodnie wy 61 dawały się ogromne, a biała rzeźnicka taśma odcinała się od ciemnego materiału. Szczęśliwie daszek czapki prawie całkowicie krył moją twarz. - Czy nie wyglądam trochę dziwnie? - No, owszem, wyglądasz dziwnie. Jesteś najdziwniej wyglądającym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziałam. Ale sama powiedziałaś, że nie chcesz, żeby cię poznano. Teraz na pewno nikt cię nie pozna. Pomyślą, że jesteś, no, chłopcem. - Nie znam żadnego chłopca, który by tak wyglądał. - Ja też nie. Ale, szczerze mówiąc, nie znam też żadnych dziewczynek, które by tak wyglądały. - Czy ludzie nie będą się na mnie gapili? - Może i będą. Ale po prostu pomyślą, że jesteś biedna. - Bo jestem biedna. - No, to powinnaś być do tego przyzwyczajona. Nagle rozległ się dźwięk dzwonka. - To do zobaczenia - powiedział pan Gocelak i zniknął w sklepie. Wreszcie znalazłam się sam na sam z rowerem; nie wiedziałam, co z tym fantem zrobić. Najpierw spróbowałam przełożyć nogę przez ramę, przytrzymując się poręczy z rurek. Zanim jednak zdążyłam złapać równowagę, rower zaczął się pod ciężarem paczek przechylać. Potem próbowałam oprzeć rower o poręcz i wsiąść na niego od tyłu. Jednak zaczepiłam się obwisłym krokiem spodni i dłuższą chwilę spędziłam, próbując się wyplątać. Zawiedziona, dokonałam jeszcze jednej próby: usiłowałam dosiąść roweru z rozbiegu, ale o mało się nie nabiłam na ramę, zdołałam jednak wylądować na czubkach palców i utrzymać rower w równowadze. Przednie koło obróciło się przy tym i rower dał nurka do przodu, ale złapałam go, zanim paczki poleciały na ziemię. Byłam na przegranej pozycji, całą tę przygodę potraktowałam jednak jako jeszcze jedną zasłużoną karę za to, że okłamałam pana Gocelaka, mówiąc mu, że umiem jeździć na rowerze. Mięso nie mogło zbyt długo leżeć, a ja nie miałam jak rozwieźć paczek, przynajmniej na razie. 62 W odległości paru metrów za sklepem pan Gocelak miał małą szopę do wędzenia, a za nią rozciągało się puste pole. Nietępione od lat, rozpleniły się tu wysokie chwasty i krzewy dzikiej róży, które sięgały mi do ramion. Nikt, nawet najbardziej żądne przygody dzieci w mieście, nie miałby odwagi wejść na to pole ze strachu przed kłującymi krzakami i ostrymi łodygami chwastów. Gdybym zdołała schować rower w zaroślach, nikt by go nie znalazł. Szybko zaczęłam ładować paczki z mięsem za „pasek" moich prowizorycznych spodni. Wypchana w ten sposób musiałam się wydawać dużo grubsza, co jeszcze dodawało tajemniczości mojemu przebraniu. Tym lepiej - pomyślałam i podciągnąwszy spodnie, poprowadziłam rower w kierunku pola. Nieobciążony był znacznie łatwiejszy do manewrowania, ale doprowadzenie go na pole wyglądało na trudne zadanie. Wyciągnęłam spod kurtki rękawy swetra, którymi osłoniłam dłonie, i przygarbiłam się, chroniąc szyję, po czym wjechałam w chaszcze. Ciernie wbijały mi się w palce i drapały po twarzy, a poszycie było gęste jak muł, co bardzo utrudniało posuwanie się do przodu, ale kilka metrów wystarczyło. Przydepnęłam krzew, żeby zrobić miejsce dla roweru, który delikatnie położyłam. Mimo że był uparty, zardzewiały, nieposłuszny i brzydki, bardzo mi się podobał. Chciałam zapewnić mu bezpieczeństwo. Po ukryciu roweru szybko wybiegłam z pola, cały czas szarpana przez ciernie. Kiedy się wyłoniłam z zarośli, moja kurtka była pokryta rzepami. Czułam je i przez spodnie, ale nie miałam głowy się tym wszystkim przejmować. Na doręczenie czekało jedenaście paczek, w różnych końcach miasta, a skoro musiałam to robić na piechotę, nie było chwili do stracenia. Gdybym biegła po Field Street, z pewnością zwróciłabym na siebie uwagę, dlatego wybrałam drogę wzdłuż pola. Przebierałam nogami najszybciej, jak tylko mogłam, ale paczki z mięsem zaczęły mi się wysuwać, więc musiałam się trzymać za biodra. Regularny rytm mojego serca zastąpiło osza- 63 dawały się ogromne, a biała rzeźnicka taśma odcinała się od ciemnego materiału. Szczęśliwie daszek czapki prawie całkowicie krył moją twarz. - Czy nie wyglądam trochę dziwnie? - No, owszem, wyglądasz dziwnie. Jesteś najdziwniej wyglądającym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziałam. Ale sama powiedziałaś, że nie chcesz, żeby cię poznano. Teraz na pewno nikt cię nie pozna. Pomyślą, że jesteś, no, chłopcem. - Nie znam żadnego chłopca, który by tak wyglądał. - Ja też nie. Ale, szczerze mówiąc, nie znam też żadnych dziewczynek, które by tak wyglądały. - Czy ludzie nie będą się na mnie gapili? - Może i będą. Ale po prostu pomyślą, że jesteś biedna. - Bo jestem biedna. - No, to powinnaś być do tego przyzwyczajona. Nagle rozległ się dźwięk dzwonka. - To do zobaczenia - powiedział pan Gocelak i zniknął w sklepie. Wreszcie znalazłam się sam na sam z rowerem; nie wiedziałam, co z tym fantem zrobić. Najpierw spróbowałam przełożyć nogę przez ramę, przytrzymując się poręczy z nirek. Zanim jednak zdążyłam złapać równowagę, rower zaczął się pod ciężarem paczek przechylać. Potem próbo-wałam oprzeć rower o poręcz i wsiąść na niego od tyłu. Jednak zaczepiłam się obwisłym krokiem spodni i dłuższą chwilę spędziłam, próbując się wyplątać. Zawiedziona, dokonałam jeszcze jednej próby: usiłowałam dosiąść roweru z rozbiegu, ale o mało się nie nabiłam na ramę, zdołałam jednak wylądować na czubkach palców i utrzymać rower w równowadze. Przednie koło obróciło się przy tym i rower dał nurka do przodu, ale złapałam go, zanim paczki poleciały na ziemię. Byłam na przegranej pozycji, całą tę przygodę potraktowałam jednak jako jeszcze jedną zasłużoną karę za to, że okłamałam pana Gocelaka, mówiąc mu, że umiem jeździć na rowerze. Mięso nie mogło zbyt długo leżeć, a ja nie miałam jak rozwieźć paczek, przynajmniej na razie. 62 W odległości paru metrów za sklepem pan Gocelak miał małą szopę do wędzenia, a za nią rozciągało się puste pole. Nietępione od lat, rozpleniły się tu wysokie chwasty i krzewy dzikiej róży, które sięgały mi do ramion. Nikt, nawet najbardziej żądne przygody dzieci w mieście, nie miałby odwagi wejść na to pole ze strachu przed kłującymi krzakami i ostrymi łodygami chwastów. Gdybym zdołała schować rower w zaroślach, nikt by go nie znalazł. Szybko zaczęłam ładować paczki z mięsem za „pasek" moich prowizorycznych spodni. Wypchana w ten sposób musiałam się wydawać dużo grubsza, co jeszcze dodawało tajemniczości mojemu przebraniu. Tym lepiej — pomyślałam i podciągnąwszy spodnie, poprowadziłam rower w kierunku pola. Nieobciążony był znacznie łatwiejszy do manewrowania, ale doprowadzenie go na pole wyglądało na trudne zadanie. Wyciągnęłam spod kurtki rękawy swetra, którymi osłoniłam dłonie, i przygarbiłam się, chroniąc szyję, po czym wjechałam w chaszcze. Ciernie wbijały mi się w palce i drapały po twarzy, a poszycie było gęste jak muł, co bardzo utrudniało posuwanie się do przodu, ale kilka metrów wystarczyło. Przydepnęłam krzew, żeby zrobić miejsce dla roweru, który delikatnie położyłam. Mimo że był uparty, zardzewiały, nieposłuszny i brzydki, bardzo mi się podobał. Chciałam zapewnić mu bezpieczeństwo. Po ukryciu roweru szybko wybiegłam z pola, cały czas szarpana przez ciernie. Kiedy się wyłoniłam z zarośli, moja kurtka była pokryta rzepami. Czułam je i przez spodnie, ale nie miałam głowy się tym wszystkim przejmować. Na doręczenie czekało jedenaście paczek, w różnych końcach miasta, a skoro musiałam to robić na piechotę, nie było chwili do stracenia. Gdybym biegła po Field Street, z pewnością zwróciłabym na siebie uwagę, dlatego wybrałam drogę wzdłuż pola. Przebierałam nogami najszybciej, jak tylko mogłam, ale paczki z mięsem zaczęły mi się wysuwać, więc musiałam się trzymać za biodra. Regularny rytm mojego serca zastąpiło osza- 63 łałe walenie. Słyszałam tętnienie krwi w całym ciele i świst powietrza w płucach. W pierwszej chwili mnie to przeraziło. Przedtem też zdarzało mi się biec, nawet do utraty tchu, ale nigdy nie miałam takiego uczucia. Na moment ogarnął mnie strach — stary znajomy. Strach potrafi pełznąć po skórze, podchodząc aż do żeber i skacząc do gardła bez żadnego ostrzeżenia - tyle wiedziałam na pewno. Nie pamiętam czasu, kiedy ojciec nie pił i kiedy nie czekałam w przerażeniu na to, co powie czy zrobi. Mógł dostać nagłego ataku wściekłości, ni z tego, ni z owego wybuchnąć śmiechem, zezłościć się byle głupstwem czy rozbawić jakimś wyimaginowanym żartem. I jedno, i drugie bywało przerażające, a czekanie, nieustanne czekanie wydawało się nawet gorsze od lania, jakie zdarzało mi się dostawać. Ale z takim uczuciem jak wtedy, kiedy gnałam tamtą uliczką, zostawiając za sobą drżące jeszcze zarośla, nigdy dotychczas się nie spotkałam. Mój strach wywrócił się na drugą stronę. Nie zniknął, ale prawie go nie poznawałam. Uliczka kończyła się w pobliżu huty stali, a od mojego pierwszego przystanku, domu pani Zahorczak, położonego przy Oak Lane, dzieliło mnie zaledwie parę przecznic. Budynki były tu okazałe, ale Oak Lane nie uchodziła za tak prestiżową jak River Road, ponieważ widok na hutę nie należał do malowniczych, a do tego po każdej zmianie ulica zapełniała się tłumem wracających z pracy mężczyzn w pokrytych sadzą kombinezonach. Ulica była niegdyś po obu stronach wysadzana wysokimi dębami, od których wzięła swoją nazwę, ale kiedy powstała huta, drzewa wykarczowa-no. Wszystkie dęby ścięto nisko, bez wykopywania, i grube pniaki dalej tkwiły w ziemi jak nagrobki. Przed dojściem do pani Zahorczak próbowałam oskubać kurtkę z rzepów. Ale było ich tyle, że dałam za wygraną. Biorąc pod uwagę mój i tak dziwaczny wygląd, nie sądziłam, by rzepy jakoś szczególnie raziły. Już miałam zapukać do drzwi pani Zahorczak, kiedy zauważyłam dzwonek. Oczy- wiście wiedziałam, co to jest dzwonek, widywałam go w innych domach, ale u nas dzwonka nie było i nigdy jeszcze nie miałam okazji się nim posługiwać. Ta perspektywa wydała mi się dziwnie podniecająca. Delikatnie położyłam palec na guziku, oceniając jego gładkość i wielkość, a następnie nacisnęłam go i szybko cofnęłam rękę. Rozległ się wysoki, czysty dźwięk. Usłyszałam kroki i zza „paska" spodni wyciągnęłam paczkę z nazwiskiem pani Zahorczak. Ledwie zdążyłam poprawić sweter tak, żeby nie było widać pozostałych paczek, a już otworzyły się drzwi. Pani Zahorczak spojrzała na mnie z góry. - Spóźniłeś się - powiedziała po angielsku, ale z wyraźnym obcym akcentem. Stała w drzwiach, jakby kij połknęła, ubrana w jasnozieloną kretonową sukienkę, która robiła wrażenie zbyt mocno nakrochmalonej. Sukienka tkwiła na niej sztywno, a kołnierzyk sterczał pod dziwnym kątem. Miałam uczucie, że noszenie czegoś takiego musi boleć. - Ty nie jesteś stałym chłopcem na posyłki - oznajmiła pani Zahorczak. — Co się z nim stało? - Złamał rękę. - Kiedy się odezwałam, zdałam sobie sprawę, że mój głos nie przypomina chłopięcego, ale było już za późno. Pani Zahorczak przyglądała się podejrzliwie mojej twarzy i mojemu ubraniu. - Jak się nazywasz? - zapytała. Na to pytanie nie byłam przygotowana. Rozpaczliwie szukałam na nie odpowiedzi. Grzebiąc w pamięci, przypomniałam sobie pierwsze lepsze nazwisko. - Nowczyk - odparłam. - Jestem jednym z chłopców Stasia Nowczyka. Było to kolejne kłamstwo; wzięło się z tego, co ojciec mówił o sumie. Przyszło mi ono niewiarygodnie łatwo. Pani Zahorczak przez chwilę rozmyślała nad tym nazwiskiem, ale nie poświęciła mu wiele uwagi, uznała sprawę za mało ważną. Wyrwała mi paczkę z kiełbasą i serdelkami i powiedziała-' 64 65 lałe walenie. Słyszałam tętnienie krwi w całym ciele i świst powietrza w płucach. W pierwszej chwili mnie to przeraziło. Przedtem też zdarzało mi się biec, nawet do utraty tchu, ale nigdy nie miałam takiego uczucia. Na moment ogarnął mnie strach — stary znajomy. Strach potrafi pełznąć po skórze, podchodząc aż do żeber i skacząc do gardła bez żadnego ostrzeżenia - tyle wiedziałam na pewno. Nie pamiętam czasu, kiedy ojciec nie pił i kiedy nie czekałam w przerażeniu na to, co powie czy zrobi. Mógł dostać nagłego ataku wście" kłości, ni z tego, ni z owego wybuchnąć śmiechem, zezłościć się byle głupstwem czy rozbawić jakimś wyimaginowanym żartem. I jedno, i drugie bywało przerażające, a czekanie, nieustanne czekanie wydawało się nawet gorsze od lania, jakie zdarzało mi się dostawać. Ale z takim uczuciem jak wtedy, kiedy gnałam tamtą uliczką, zostawiając za sobą drżące jeszcze zarośla, nigdy dotychczas się nie spotkałam. Mój strach wywrócił się na drugą stronę. Nie zniknął, ale prawie go nie poznawałam. Uliczka kończyła się w pobliżu huty stali, a od mojego pierwszego przystanku, domu pani Zahorczak, położonego przy Oak Lane, dzieliło mnie zaledwie parę przecznic. Budynki były tu okazałe, ale Oak Lane nie uchodziła za tak prestiżową jak River Road, ponieważ widok na hutę nie należał do malowniczych, a do tego po każdej zmianie ulica zapełniała się tłumem wracających z pracy mężczyzn w pokrytych sadzą kombinezonach. Ulica była niegdyś po obu stronach wysadzana wysokimi dębami, od których wzięła swoją nazwę, ale kiedy powstała huta, drzewa wykarczowa-no. Wszystkie dęby ścięto nisko, bez wykopywania, i grube pniaki dalej tkwiły w ziemi jak nagrobki. Przed dojściem do pani Zahorczak próbowałam oskubać kurtkę z rzepów. Ale było ich tyle, że dałam za wygraną. Biorąc pod uwagę mój i tak dziwaczny wygląd, nie sądziłam, by rzepy jakoś szczególnie raziły. Już miałam zapukać do drzwi pani Zahorczak, kiedy zauważyłam dzwonek. Oczy- 64 wiście wiedziałam, co to jest dzwonek, widywałam go w innych domach, ale u nas dzwonka nie było i nigdy jeszcze nie miałam okazji się nim posługiwać. Ta perspektywa wydała mi się dziwnie podniecająca. Delikatnie położyłam palec na guziku, oceniając jego gładkość i wielkość, a następnie nacisnęłam go i szybko cofnęłam rękę. Rozległ się wysoki, czysty dźwięk. Usłyszałam kroki i zza „paska" spodni wyciągnęłam paczkę z nazwiskiem pani Zahorczak. Ledwie zdążyłam poprawić sweter tak, żeby nie było widać pozostałych paczek, a już otworzyły się drzwi. Pani Zahorczak spojrzała na mnie z góry. - Spóźniłeś się - powiedziała po angielsku, ale z wyraźnym obcym akcentem. Stała w drzwiach, jakby kij połknęła, ubrana w jasnozieloną kretonową sukienkę, która robiła wrażenie zbyt mocno nakrochmalonej. Sukienka tkwiła na niej sztywno, a kołnierzyk sterczał pod dziwnym kątem. Miałam uczucie, że noszenie czegoś takiego musi boleć. - Ty nie jesteś stałym chłopcem na posyłki - oznajmiła pani Zahorczak. - Co się z nim stało? - Złamał rękę. - Kiedy się odezwałam, zdałam sobie sprawę, że mój głos nie przypomina chłopięcego, ale było już za późno. Pani Zahorczak przyglądała się podejrzliwie mojej twarzy i mojemu ubraniu. - Jak się nazywasz? - zapytała. Na to pytanie nie byłam przygotowana. Rozpaczliwie szukałam na nie odpowiedzi. Grzebiąc w pamięci, przypomniałam sobie pierwsze lepsze nazwisko. - Nowczyk — odparłam. — Jestem jednym z chłopców Stasia Nowczyka. Było to kolejne kłamstwo; wzięło się z tego, co ojciec mówił o sumie. Przyszło mi ono niewiarygodnie łatwo. Pani Zahorczak przez chwilę rozmyślała nad tym nazwiskiem, ale nie poświęciła mu wiele uwagi, uznała sprawę za mało ważną. Wyrwała mi paczkę z kiełbasą i serdelkami i powiedziała •" 65 — Z tym spóźnieniem robię dla ciebie wyjątek, ponieważ jesteś nowy, ale taka ważna klientka jak ja musi mieć zawsze na czas to, za co płaci, dlatego masz się więcej nie spóźniać. - Tak, proszę pani. Pani Zahorczak zatrzasnęła mi drzwi przed nosem, mało nie przycinając mi palców u nóg. Przez chwilę jeszcze stałam na ganku i próbowałam się pozbierać, ale widząc, że patrzy na mnie przez rozsunięte zasłony, szybko uciekłam. Kolejnych kilka adresów było wprawdzie w pobliżu, ale po reprymendzie, jaką usłyszałam przed chwilą, każdą dostawę załatwiałam biegiem. Kiedy zapukałam do następnych drzwi, otworzyła mi nastolatka w okularach w drucianej oprawce. Patrzyła na mnie spode łba, a z głębi mieszkania dochodził płacz małego dziecka. Ponieważ płacz się nasilał, dziewczynka wyrwała mi paczkę ze złością i zatrzasnęła przed nosem drzwi. Kobieta, która otworzyła mi trzecie drzwi, trzymała na biodrze niemowlaka i paliła papierosa. - Dostawa od rzeźnika - powiedziałam najniższym głosem, na jaki potrafiłam się zdobyć. — Dziękuję — odparła obojętnie i zniknęła w głębi domu, a drzwi wolno się za nią zamknęły. Nawet mi nie przyszło do głowy, że te kobiety są zimne i wrogie, byłam przyzwyczajona do takich zachowań. Fakt, że mi w ogóle podziękowano, to było więcej, niż mogłam oczekiwać. Następna paczka nosiła adres River Road, ale nie było na niej nazwiska. Kiedy dotarłam do domu, poznałam go natychmiast. Przeciwnie niż inne wypieszczone domy nad rzeką ten był zaniedbany i wyraźnie popadał w ruinę. Wysoki na dwa piętra budynek z cegły królował na ulicy jak rozpadający się pomnik. Lata zaniedbania upodobniły go do ogromnego złowrogiego wraka. Cegły popękały, kiedy dom osiadał, a słupki obszernego ganku zaczęły się wyginać. Srogie zimy sprawiły, że poobrywała się większość żaluzji. Dach zapadł się, jakby samo 66 niebo na niego naciskało, jakby w byle podmuchu wiatru cały budynek mógł się przewrócić. Frontowe stopnie robiły wrażenie gąbczastych, wydawało mi się, że w każdej chwili grożą załamaniem. Nie było tu dzwonka, tylko potężna kołatka z mosiądzu pośrodku drzwi, umieszczona tak wysoko, że ledwie mogłam do niej sięgnąć. Kiedy wreszcie mi się to udało, rozległ się niski gong. Czekałam kilka, minut i już miałam ponownie zadzwonić, kiedy usłyszałam, że ktoś wolno otwiera drzwi. Na progu ukazała się stara kobieta z gęstymi siwymi włosami w nieładzie i z rozbieganymi oczami. Z domu powiało stęchlizną. Światła były pogaszone, a żaluzje zaciągnięte. Z zagraconych pokojów nadmiar rzeczy wylewał się aż na korytarz, gdzie piętrzyły się sterty książek, sięgających kobiecie do bioder. - Dostawa - powiedziałam z wahaniem. Było to raczej pytanie niż stwierdzenie faktu. - Od rzeźnika - dodałam, ale kobieta się nie odezwała. Miała na podomce dwa swetry, jakby się nastawiła na śnieżycę, mimo że pogoda była tego dnia ładna. Nie nawiązała ze mną kontaktu wzrokowego, ale zauważyłam, że gwałtownie mruga, jakby mobilizowała całą swoją odwagę. Następnie wyciągnęła rękę po paczkę. Ale jej palce nie sięgnęły za framugę drzwi, nawet czubkami paznokci, co mnie zmusiło do wyciągnięcia ręki. Kiedy położyłam jej paczkę na dłoni, gwałtownie cofnęła rękę. Był to bardzo szybki ruch, o jaki bym jej nie posądzała. Kobieta jeszcze chwilę stała w drzwiach, po czym, tytułem podziękowania, krótko skinęła głową. Jakby z jakichś względów nie mogła mi tego głośno powiedzieć, gdyż słowa zamierały jej na ustach. Zamknęła i zaryglowała drzwi, chcąc zapobiec wsączaniu się do jej domu świata zewnętrznego. Stałam jeszcze chwilę na ganku, usiłując coś z tego zrozumieć. Szukałam w pamięci twarzy, które widziałam na mieście czy w kościele, ale byłam przekonana, że nigdy, ale to nigdy nie widziałam tej kobiety. 67 Słońce chyliło się ku zachodowi, a w wiejącym od rzeki wietrze czuło się wilgotny chłód. W ciągu godziny, czy może nawet wcześniej, będzie ciemno, a ja miałam doręczyć jeszcze jedną paczkę - panu Beresikowi. Znałam pana Bere-sika, ale tylko z nazwiska. Od lat żył z naprawiania sprzętu rolniczego. Jednakże kiedy powstała huta i kopalnia soli, ludzie w okolicy przestali uprawiać ziemię i pan Beresik stracił pracę. A niewiele osób miało w Hyde Bend samochody. Posiadanie ich w naszym mieście byłoby zresztą bezcelowe. Większość mieszkańców pracowała w pobliżu swoich domów. Samochód uważano więc po prostu za przejaw ekstrawagancji i symbol statusu społecznego. Nowy samochód budził więc taką samą sensację jak defilada. Ilekroć ulicą przejeżdżał jakiś buick czy ford z okazałą karoserią, lśniącym lakierem, zaokrąglonymi liniami i chromowanymi elementami, zarówno dzieci, jak i dorośli przystawali i gapili się jak na dziwo. Ale to były wyjątki. Bo większość aut w Hyde Bend przypominała graty, które wyglądały na jeszcze starsze niż w rzeczywistości. Jeździły wolno i głośno. Było kilka gigantycznych rdzewiejących sedanów i parę dwudrzwiowych coupe, ale wszystkie nosiły znamiona starości: uszkodzone zderzaki, wgniecione maski i brak kołpaków. Nawet te metalowe ciała okazały się nieodporne na niszczycielskie działanie zim Hyde Bend. Nawet one nie były bezpieczne. Nigdy w życiu nie jechałam samochodem i nie spodziewałam się, że to kiedykolwiek nastąpi. Za każdym razem kiedy widziałam jadący samochód, zastanawiałam się, jakby to było siedzieć tam w środku i czuć pod sobą przesuwającą się drogę. Nigdy jednak nie zadawałam sobie pytania, co sprawia, że samochód jedzie. Wiedziałam, że auta mają silniki, ukryte serca, za których sprawą się poruszają, ale nie miałam pojęcia, co poza tym je ożywia. I tak było do chwili, kiedy idąc do pana Beresika, zobaczyłam w trawie części samochodów i traktorów. Stare części, porozrzucane wszędzie dokoła i częściowo zagrzebane w ziemi, przypominały splądrowane cmentarzysko. 68 Dom pana Beresika stał na płaskowyżu, na szczycie wzniesienia, z którego roztaczał się widok na bezimienną drogę, łączącą to miejsce z jedynym ośrodkiem cywilizacji w promieniu wielu kilometrów. Niski, rozłożysty budynek o wielu przybudówkach przypominał walące się zamczysko. Za nim rosła najeżona ściana sosen. Były to najbliższe miasta drzewa, które jak słupy milowe oddzielały nasz świat od tego, co rozciągało się za nim. Kiedy wdrapałam się na wzgórze, usłyszałam coś, co sprawiło, że serce we mnie zamarło. Szczekanie - głośne, gwałtowne, zajadłe. Znieruchomiałam na widok zgrai kilkunastu psów, które wypadły z położonej za domem szopy. Ruszyły przez porośnięty trawą grzbiet niepowstrzymaną rozszczekaną falą i rzuciły się na wysokie ogrodzenie z siatki, które ciągnęło się wzdłuż posiadłości, tworząc obszerny wybieg. Stojąc na tylnych łapach, szarpały za metalową siatkę, jakby chciały ją przegryźć. Nigdy nie widziałam takich zwierząt. Przypominały maszkarony z czaszkami znacznie większymi od mojej. Za każdym otwarciem groźnych paszcz błyskały białymi kłami. Zamarłam w bezruchu. Ledwie mogłam mrugnąć. Nagle otworzyły się drzwi frontowe domu. Na ganku pojawiła się niewyraźna męska postać. I to wystarczyło, by psy całkowicie ucichły. Część podbiegła do mężczyzny, reszta stała czujnie, nie spuszczając mnie z oka. - Cisza! - rozkazał mężczyzna po polsku. Psy już więcej nie wydały głosu. Mężczyzna zrobił krok do przodu i znalazł się w kręgu światła. Był to pan Beresik w sztywnej naciśniętej na oczy czapce i w kurtce myśliwskiej, zwisającej luźno z jego ramion. Jego budowa fizyczna nie była imponująca, ale władczy ton głosu nadawał mu królewski autorytet. - Nie zwracaj na nie uwagi - powiedział, przyzywając mnie ręką. Zrobiłam kilka niepewnych kroków do przodu i od tej chwili psy, nieruchome jak posągi, nie spuszczały ze mnie wzroku. A kiedy zbliżyłam się do domu, ruszyły za mną, 69 Słońce chyliło się ku zachodowi, a w wiejącym od rzeki wietrze czuło się wilgotny chłód. W ciągu godziny, czy może nawet wcześniej, będzie ciemno, a ja miałam doręczyć jeszcze jedną paczkę - panu Beresikowi. Znałam pana Bere-sika, ale tylko z nazwiska. Od lat żył z naprawiania sprzętu rolniczego. Jednakże kiedy powstała huta i kopalnia soli, ludzie w okolicy przestali uprawiać ziemię i pan Beresik stracił pracę. A niewiele osób miało w Hyde Bend samochody. Posiadanie ich w naszym mieście byłoby zresztą bezcelowe. Większość mieszkańców pracowała w pobliżu swoich domów. Samochód uważano więc po prostu za przejaw ekstrawagancji i symbol statusu społecznego. Nowy samochód budził więc taką samą sensację jak defilada. Ilekroć ulicą przejeżdżał jakiś buick czy ford z okazałą karoserią, lśniącym lakierem, zaokrąglonymi liniami i chromowanymi elementami, zarówno dzieci, jak i dorośli przystawali i gapili się jak na dziwo. Ale to były wyjątki. Bo większość aut w Hyde Bend przypominała graty, które wyglądały na jeszcze starsze niż w rzeczywistości. Jeździły wolno i głośno. Było kilka gigantycznych rdzewiejących sedanów i parę dwudrzwiowych coupe, ale wszystkie nosiły znamiona starości: uszkodzone zderzaki, wgniecione maski i brak kołpaków. Nawet te metalowe ciała okazały się nieodporne na niszczycielskie działanie zim Hyde Bend. Nawet one nie były bezpieczne. Nigdy w życiu nie jechałam samochodem i nie spodziewałam się, że to kiedykolwiek nastąpi. Za każdym razem kiedy widziałam jadący samochód, zastanawiałam się, jakby to było siedzieć tam w środku i czuć pod sobą przesuwającą się drogę. Nigdy jednak nie zadawałam sobie pytania, co sprawia, że samochód jedzie. Wiedziałam, że auta mają silniki, ukryte serca, za których sprawą się poruszają, ale nie miałam pojęcia, co poza tym je ożywia. I tak było do chwili, kiedy idąc do pana Beresika, zobaczyłam w trawie części samochodów i traktorów. Stare części, porozrzucane wszędzie dokoła i częściowo zagrzebane w ziemi, przypominały splądrowane cmentarzysko. 68 Dom pana Beresika stał na płaskowyżu, na szczycie wzniesienia, z którego roztaczał się widok na bezimienną drogę, łączącą to miejsce z jedynym ośrodkiem cywilizacji w promieniu wielu kilometrów. Niski, rozłożysty budynek o wielu przybudówkach przypominał walące się zamczysko. Za nim rosła najeżona ściana sosen. Były to najbliższe miasta drzewa, które jak słupy milowe oddzielały nasz świat od tego, co rozciągało się za nim. Kiedy wdrapałam się na wzgórze, usłyszałam coś, co sprawiło, że serce we mnie zamarło. Szczekanie — głośne, gwałtowne, zajadłe. Znieruchomiałam na widok zgrai kilkunastu psów, które wypadły z położonej za domem szopy. Ruszyły przez porośnięty trawą grzbiet niepowstrzymaną rozszczekanąfaląi rzuciły się na wysokie ogrodzenie z siatki, które ciągnęło się wzdłuż posiadłości, tworząc obszerny wybieg. Stojąc na tylnych łapach, szarpały za metalową siatkę, jakby chciały ją przegryźć. Nigdy nie widziałam takich zwierząt. Przypominały maszkarony z czaszkami znacznie większymi od mojej. Za każdym otwarciem groźnych paszcz błyskały białymi kłami. Zamarłam w bezruchu. Ledwie mogłam mrugnąć. Nagle otworzyły się drzwi frontowe domu. Na ganku pojawiła się niewyraźna męska postać. I to wystarczyło, by psy całkowicie ucichły. Część podbiegła do mężczyzny, reszta stała czujnie, nie spuszczając mnie z oka. — Cisza! — rozkazał mężczyzna po polsku. Psy już więcej nie wydały głosu. Mężczyzna zrobił krok do przodu i znalazł się w kręgu światła. Był to pan Beresik w sztywnej naciśniętej na oczy czapce i w kurtce myśliwskiej, zwisającej luźno z jego ramion. Jego budowa fizyczna nie była imponująca, ale władczy ton głosu nadawał mu królewski autorytet. - Nie zwracaj na nie uwagi - powiedział, przyzywając mnie ręką. Zrobiłam kilka niepewnych kroków do przodu i od tej chwili psy, nieruchome jak posągi, nie spuszczały ze mnie wzroku. A kiedy zbliżyłam się do domu, ruszyły za mną, 69 węsząc w powietrzu. Musiały poczuć zapach mięsa, ale nie były takie głupie, żeby zacząć szczekać. - Ty musisz być nowym chłopcem od Gocelaka. Weszłam po stopniach i wyciągnęłam w stronę pana Be- resika drżącą rękę z paczką. Była to największa przesyłka tego dnia, ale zarazem i ostatnia, toteż krew zaczęła już przesiąkać przez papierowe opakowanie. — Wyczuły cię — powiedział pan Beresik, skinąwszy w stronę psów. - Przyniosłeś im kolację. Stojące wzdłuż ogrodzenia psy, rozgorączkowane oczekiwaniem, kiwały krótko przyciętymi ogonami. Kilka z nich popiskiwało cicho. Teraz robiły wrażenie niemal łagodnych. - Nie ma powodu się ich bać. - Pan Beresik wziął ode mnie paczkę, - Oczywiście, dopóki jesteś po tej stronie płotu. Nie potrafiłam zrozumieć, jak można płacić tyle pieniędzy po to tylko, żeby nakarmić psy, zwłaszcza że paczka, mimo swojego ciężaru, na pewno nie wystarczy dla wszystkich. — Nie wiem, czy wszystkie się tym mięsem najedzą—ode" zwałam się nieśmiało. -Ale to nie jest dla wszystkich - odparł pan Beresik. - Tylko dla tych dobrych. - A skąd pan wie, które z nich są dobre? — Dowiem się dopiero wieczorem. - Wieczorem? Były to, jak na mnie, bardzo śmiałe pytania. Przyzwyczaiłam się do tego, że słucham, że do mnie mówią, a ja milczę. Jednak przebranie dodało mi odwagi. - Podczas walki. Dobry pitbull zwycięża. I dostaje żarcie. A zły nie. W dalszym ciągu nic z tego nie rozumiałam. — Dlaczego nie? — Bo martwy pies nie potrzebuje jedzenia. Tym razem, kiedy spojrzałam na psy, zauważyłam, że mają blizny. Sierść każdego poznaczona była głębokimi skazami, a w miejscach, gdzie jeszcze nie zdążyła odrosnąć, 70 zauważyłam strupy. Wszystkie psy miały też na szyjach szerokie obroże, których nie dostrzegłam w pierwszej chwili. -Adlaczego one się nazywająpitbulle? Pan Beresik dosłownie chłonął moje pytania. - Słyszałeś kiedyś o walkach byków? - Kiedyś widziałem je na obrazku. Jakiś mężczyzna wymachiwał bykowi z wielkimi rogami przed nosem czerwoną płachtą. - No właśnie. Ten mężczyzna to matador i jego zadaniem jest rozdrażnienie byka i sprowokowanie go do ataku. Czerwony kolor tak działa na te zwierzęta, dlatego matador drażni zwierzę czerwoną muletą, a kiedy byk jest blisko, przebija go szpadą. - Matador chce go zabić? - W ten sposób pokazuje swoją odwagę i zdobywa sławę. - I tak samo pan robi z tymi psami? - Nie, nie ja - odparł pan Beresik, jakbym powiedziała mu nie wiadomo jaki komplement. - Psy walczą między sobą. I kiedy to robią, przypominają byki. Stąd ich nazwa. I z powodu ich budowy! są duże i silne. Widziałeś ich szczęki? Bez trudu miażdżą kości. A te zęby! Ostre jak skalpel chirurga. Z tobą czy w ogóle z kimkolwiek innym poradziłyby sobie bez trudu, to pewne. - Och - powiedziałam, nie znajdując lepszej odpowiedzi. - To co pan robi? - Ja? — zapytał pan Beresik, mile połechtany moim zainteresowaniem. — Ja je hoduję. Wytypowuję najlepszych zawodników i krzyżuję, tak żeby młode były w walce jeszcze lepsze od rodziców. - O, jak ten tutaj. - Wskazał psa na samym czele sfory. Jego czarna, gęsta sierść lśniła na karku, na którym widać było długie szramy i niezagojone jeszcze rany. - To jest Sally. Najtwardsza suka, jaką kiedykolwiek widziałem. Nie ma na nią mocnych. Imię Sally, tak łagodne i znajome, w pierwszej chwili wydało mi się niewłaściwe, ale im dłużej przyglądałam się psu, tym bardziej się do niego przekonywałam. Suka 71 miała bystre, mądre spojrzenie i mimo blizn, którymi poznaczona była jej sierść, robiła wrażenie krzepkiej i niezawodnej. - Sally jest moim najlepszym psem — dodał pan Beresik z ojcowską dumą. - Wiele reproduktorów, jakie sprzedałem, to były jej szczeniaki. One mi przynoszą największe zyski. Ludzie wiedzą, że Sally jest czempionką. Możesz spytać, kogo chcesz! każdy ci powie, że mam najlepsze psy w okolicy. I najlepsze suki. Sprzedaję tylko czempiony. A tajemnica polega na tym, że śmietankę zostawiam dla siebie. Dlatego nigdy nie sprzedam Sally. Będę ją wystawiał do walki i rozmnażał aż do dnia jej śmierci. Pan Beresik spojrzał na sforę z ledwie powstrzymywanym uśmiechem. Już kiedyś widziałam taki wyraz ogromnej, bezwarunkowej miłości. Tak ludzie patrzą na krzyż podczas mszy świętej. I tak moja matka patrzyła na Czarną Madonnę. Gdybym potrafiła patrzeć tak jak ona choćby przez jedną sekundę, choćby przez ułamek sekundy, myślę, że poznałabym, co to szczęście. Pan Beresik zamilkł, a ja też starałam się być cicho, żeby go nie spłoszyć, kiedy nagle dziwny nakaz przeniknął moje ciało. Niemal nieświadomie uniosłam rękę, coraz wyżej i wyżej, aż moje palce znalazły się w polu widzenia pana Beresika. W tym momencie poczułam delikatny przypływ energii, porcję ciepła. A potem pan Beresik zamrugał, jakby się nagle obudził, i wrażenie przeminęło. - Możesz przyjść i obejrzeć walkę, jeśli chcesz — zaproponował. — Pora jest akurat odpowiednia. Są zakłady i w ogóle, ale mam nadzieję, że twój ojciec nie będzie miał nic przeciwko temu. Jesteś coraz starszy, a chłopak w twoim wieku musi wiedzieć różne rzeczy. - Dobrze - odparłam, gdyż lepsza odpowiedź nie przychodziła mi do głowy. - No to do zobaczenia. - Pan Beresik odprowadził mnie do wyjścia. - Dobrze - powtórzyłam bezmyślnie. Zeszłam po stopniach ganku i ruszyłam ścieżką przed siebie. Nieruchome 72 psy śledziły każdy mój krok. Kiedy mijałam sforę, czułam, jak Sally mi się przygląda, jak mnie czyta i ocenia. Raz mrugnęła, jakby mi chciała powiedzieć: już teraz cię znam, od tej chwili będę cię już poznawała. Miałam wrażenie, że Sally przejrzała moje chłopięce przebranie i że się domyśliła tego, czego nie domyślił się nikt poza nią - że jestem dziewczynką. Sally wiedziała. Idąc zboczem wzgórza w dół i oddalając się od domu pana Beresika, słyszałam, jak gospodarz cmoka na swoje psy, a te posłusznie pobiegły do szopy, z której wyszły. Zastanawiałam się, czy wiedzą, co je dziś wieczorem czeka, czy czują, że będą walczyć i że muszą zwyciężać, jeśli chcą jeść, jeśli chcą żyć. Nie mogłam się też oprzeć ciekawości, co też pan Beresik miał na myśli, mówiąc, że chłopak w moim wieku musi wiedzieć różne rzeczy. Jakie to rzeczy musi wiedzieć chłopak, których ja się nigdy nie dowiem? To pytanie zawisło w mojej świadomości, przybierając kształt mojego cienia, który szedł przede mną, kiedy wracałam do miasta, mając za plecami zachodzące słońce. Był już prawie zmierzch, kiedy dotarłam z powrotem do sklepu pana Gocelaka. Przedarłam się przez gąszcz krzewów kolczastych, żeby odzyskać rower, który leżał tam, gdzie go zostawiłam. Postawiłam rower na koła i ruszyłam w stronę drogi, a ciernie i osty drapały mnie po rękach i twarzy, szarpiąc za ubranie. Podprowadziłam rower pod tylne drzwi sklepu pana Gocelaka, oparłam o poręcz i zapukałam. Na mój widok pan Gocelak zrobił wielkie oczy. - Co się stało? Pomyślałam, że znalazłam się w kłopocie. - Za długo to trwało? - zapytałam. - Przepraszam. Nie chciałam... - Nie - odparł pan Gocelak. - Ale co z twoją twarzą? Przewróciłaś się? Przesunęłam palcami po policzkach i poczułam pieczenie. 73 Ciernie mnie podrapały, ale w gorączkowym pośpiechu nie czułam bólu. - Nie... to znaczy tak. Potknęłam się na schodkach u pana Beresika. Ale nic się nie stało, nic mi nie jest. Znów skłamałam. I chociaż kłamstwo całkiem gładko wyszło z moich ust, to paliło mnie w gardle żywym ogniem. Pan Gocelak mi uwierzył, chociaż nadal wyglądał na zatroskanego. - Powinienem był cię ostrzec przed jego psami. Groźna sfora, prawda? Energicznie skinęłam głową. - Walter Beresik to dobry klient. Codziennie składa takie samo zamówienie. Wyjaśnił ci, po co mu to mięso? - Tak, proszę pana. Dla zwycięzców. Pan Gocełak był zaskoczony. - O, to znaczy, że dał się nabrać. Dziewczynce nigdy by nie powiedział, co robi z tymi psami. Musiał uwierzyć, że jesteś chłopcem. Zdałaś egzamin - oświadczył pan Gocelak. — Teraz trzeba zrobić z tobą porządek. Musisz z powro" tem zamienić się w dziewczynkę. Na zapleczu sklepu było chłodno i pachniało środkiem dezynfekcyj nym. - Trzeba bardzo porządnie szorować podłogi, żeby nie śmierdziało - rzekł pan Gocelak, odsuwając wiadro i mop. Na pieńku leżały dwa świńskie łby z półprzymkniętymi oczami, jakby drzemały. Porośnięte delikatną szczeciną policzki i długie rzęsy nadawały im niemal anielski wygląd. Z powodu wysokich cen mięsa nic się nie marnowało. Uszy marynowano. Niejadalny tłuszcz zamieniano na łój do produkcji świec. Nawet kości czaszki mielono na mączkę do zagęszczania serów. Ani odrobina zwierzęcia nie mogła się zmarnować. Zdjęłam płócienną czapkę i włosy opadły mi na ramiona. Wydawały mi się jakieś lekkie i jedwabiste w dotyku; było to całkiem nowe uczucie. Następnie poszłam zdjąć spodnie, ale nagle zatrzymałam się na widok pana Gocelaka. Poczułam się nieswojo. 74 - Och, przepraszam. - Szybko się odwrócił. Rozwiązałam sznurek i spodnie opadły na podłogę. Wyszłam z nich, złożyłam je porządnie i wręczyłam panu Gocelakowi. - Proszę - powiedziałam. - Dziękuję. Pan Gocelak znów odwrócił się do mnie, wykonując rękami ceremonialny gest. - Jesteś jak Houdini, w jednej chwili potrafisz się zamienić z chłopca w dziewczynkę. Byłam dumna, że ktoś traktuje mnie jak magika, osobę obdarzoną nadprzyrodzonymi zdolnościami. Wydawało się to jednak zbyt dalekie od rzeczywistości, żeby mogło być prawdziwe. - W porządku - rzekł pan Gocelak. - Mam nadzieję, że się jutro zobaczymy. - Tak, proszę pana. Proszę pamiętać o zamknięciu roweru. - Jasne. Dobrze. Widzę, że jesteś przytomna - dodał. - To do jutra - powiedziałam, nie kwapiąc się do wyjścia. Tyle się wydarzyło, że nie bardzo chciałam, żeby się to skończyło. - Zaczekaj. — Pan Gocelak mnie przestraszył. — Masz całe ręce we krwi. I spódnicę. Jak to się stało? Aż do tej chwili nie spojrzałam na swoje ręce. Całe były pokryte zakrzepłą krwią, miałam krew u nasady paznokci, a nawet pod nimi. Spódnica, usiana krwawymi plamkami, z granatowej zrobiła się brunatna. - Wycierałam ręce w spódnicę, żeby nie pobrudzić spodni - wyjaśniłam panu Gocelakowi, brzydząc się kolejnym kłamstwem. - Nie przejmuj się spodniami i nie przejmuj się krwią. Puści od wody. Kto jak kto, ale ja to wiem. Pan Gocelak odkręcił kran i wręczył mi mydło, tak samo brunatne jak moje ręce. Na wierzchu zastygły niepopękane rude bańki. Lodowata woda niemal parzyła. Zmyłam krew z dłoni i przeciągnęłam po mydle paznokciami, żeby usunąć jej resztki. Po chwili miałam czyste ręce. Pan Gocelak 75 Ciernie mnie podrapały, ale w gorączkowym pośpiechu nie czułam bólu. - Nie... to znaczy tak. Potknęłam się na schodkach u pana Beresika. Ale nic się nie stało, nic mi nie jest. Znów skłamałam. I chociaż kłamstwo całkiem gładko wyszło z moich ust, to paliło mnie w gardle żywym ogniem. Pan Gocelak mi uwierzył, chociaż nadal wyglądał na zatroskanego. - Powinienem był cię ostrzec przed jego psami. Groźna sfora, prawda? Energicznie skinęłam głową. - Walter Beresik to dobry klient. Codziennie składa takie samo zamówienie. Wyjaśnił ci, po co mu to mięso? - Tak, proszę pana. Dla zwycięzców. Pan Gocelak był zaskoczony. - O, to znaczy, że dał się nabrać. Dziewczynce nigdy by nie powiedział, co robi z tymi psami. Musiał uwierzyć, że jesteś chłopcem. Zdałaś egzamin — oświadczył pan Gocelak. - Teraz trzeba zrobić z tobą porządek. Musisz z powrotem zamienić się w dziewczynkę. Na zapleczu sklepu było chłodno i pachniało środkiem dezynfekcyjnym. - Trzeba bardzo porządnie szorować podłogi, żeby nie śmierdziało - rzekł pan Gocelak, odsuwając wiadro i mop. Na pieńku leżały dwa świńskie łby z półprzymkniętymi oczami, jakby drzemały. Porośnięte delikatną szczeciną policzki i długie rzęsy nadawały im niemal anielski wygląd. Z powodu wysokich cen mięsa nic się nie marnowało. Uszy marynowano. Niejadalny tłuszcz zamieniano na łój do produkcji świec. Nawet kości czaszki mielono na mączkę do zagęszczania serów. Ani odrobina zwierzęcia nie mogła się zmarnować. Zdjęłam płócienną czapkę i włosy opadły mi na ramiona. Wydawały mi się jakieś lekkie i jedwabiste w dotyku; było to całkiem nowe uczucie. Następnie poszłam zdjąć spodnie, ale nagle zatrzymałam się na widok pana Gocelaka. Poczułam się nieswojo. 74 - Och, przepraszam. - Szybko się odwrócił. Rozwiązałam sznurek i spodnie opadły na podłogę. Wyszłam z nich, złożyłam je porządnie i wręczyłam panu Gocelakowi. - Proszę - powiedziałam. - Dziękuję. Pan Gocelak znów odwrócił się do mnie, wykonując rękami ceremonialny gest. - Jesteś jak Houdini, w jednej chwili potrafisz się zamienić z chłopca w dziewczynkę. Byłam dumna, że ktoś traktuje mnie jak magika, osobę obdarzoną nadprzyrodzonymi zdolnościami. Wydawało się to jednak zbyt dalekie od rzeczywistości, żeby mogło być prawdziwe. - W porządku - rzekł pan Gocelak. - Mam nadzieję, że się jutro zobaczymy. - Tak, proszę pana. Proszę pamiętać o zamknięciu roweru. - Jasne. Dobrze. Widzę, że jesteś przytomna - dodał. - To do jutra — powiedziałam, nie kwapiąc się do wyjścia. Tyle się wydarzyło, że nie bardzo chciałam, żeby się to skończyło. - Zaczekaj. - Pan Gocelak mnie przestraszył. - Masz całe ręce we krwi. I spódnicę. Jak to się stało? Aż do tej chwili nie spojrzałam na swoje ręce. Całe były pokryte zakrzepłą krwią, miałam krew u nasady paznokci, a nawet pod nimi. Spódnica, usiana krwawymi plamkami, z granatowej zrobiła się brunatna. - Wycierałam ręce w spódnicę, żeby nie pobrudzić spodni - wyjaśniłam panu Gocelakowi, brzydząc się kolejnym kłamstwem. — Nie przejmuj się spodniami i nie przejmuj się krwią. Puści od wody. Kto jak kto, ale ja to wiem. Pan Gocelak odkręcił kran i wręczył mi mydło, tak samo brunatne jak moje ręce. Na wierzchu zastygły niepopękane rude bańki. Lodowata woda niemal parzyła. Zmyłam krew z dłoni i przeciągnęłam po mydle paznokciami, żeby usunąć jej resztki. Po chwili miałam czyste ręce. Pan Gocelak 75 podał mi namydłoną szmatę, żebym sczyściła krew ze spódnicy. Woda z mydłem rozmazała plamy, które powoli znikały. Pan Gocelak podsunął mi czysty ręcznik. — Widzisz, jest jak nowa. - No to w porządku - powiedziałam, zdając sobie sprawę, że powtarzam za panem Gocelakiem jego ulubioną formułkę, której nawet nie był świadom. - Do zobaczenia jutro. - Zrobiłam krok w stronę drzwi frontowych, ale pan Gocelak mnie zatrzymał. - Chyba powinnaś wyjść tylnymi drzwiami. Instynktownie spuściłam oczy, urażona jego uwagą. Kiedy mama szła do pracy w kościele czy na płebanii, też nie wchodziła frontowymi drzwiami. Nie była parafianką ani gościem, tylko służącą. Przyzwyczaiłam się do tego, że drzwi kuchenne są właśnie dla służby. — Powiedziałem to tylko dlatego, że nie chciałaś, żeby ktokolwiek wiedział, że tu pracujesz. Tylko dlatego. - Słowa pana Gocelaka obojgu nam sprawiły ulgę. - Muszę zamknąć rower. I przy okazji cię wypuszczę. Słońce zachodziło za wzgórza, wiatr przybierał na sile. Pan Gocelak wyjął kłódkę z kieszeni spodni, przełożył ją przez szprychy roweru i przypiął łańcuch do barierki. I tak się skończył mój pierwszy dzień pracy w charakterze chłopca na posyłki. Patrzyłam na rower z dumą, jak na zwierzę, które było posłuszne i respektowało moje życzenie: czekał na mnie w ukryciu, podczas gdy ja doręczałam przesyłki. Miałam ochotę go pogłaskać, tak jak pan Beresik mógłby pogłaskać jednego ze swoich psów. Zamiast tego jednak włożyłam czyste ręce do kieszeni, żeby je zagrzać, i powiedziałam1 — Do widzenia panu. — No to w porządku — odparł pan Gocelak. — Do widzenia. Ruszyłam wolno uliczką, myśląc o tym wszystkim, co 76 mnie ostatnio spotkało, kiedy nagle przypomniało mi się coś, co sprawiło, że serce we mnie zamarło- Martin. Zaczęłam biec ile sił, szybciej niż biegłam z przesyłkami, przedzierając się przez główne ulice, dopóki nie zobaczyłam strzelającej wysoko w niebo wieży św. Władysława. Machałam rękami, zapamiętale waląc nogami w ziemię i gnając, jakbym w ogóle nie potrzebowała oddychać. Wkrótce zobaczyłam postać małego chłopca. Siedział na stopniu budynku szkolnego, otulony kurtką, którą obciągał na nogi, chroniąc się w ten sposób przed zimnem. Był to Martin. Jego książki leżały obok, ułożone w porządny stosik. Nie widział mnie. Smutno wpatrzony w ziemię, czubkiem buta rył w piasku. Ulica była pusta, a Martin całkowicie osamotniony. W pewnym momencie usłyszał moje kroki i podniósł wzrok. Serce mówiło mi, żeby podbiec, porwać go w ramiona, przytulić i powiedzieć, jak bardzo jest mi przykro, ale wydało mi się to zbyt krępujące. Zatrzymałam się więc i stałam bezradnie, zdyszana. Po minie mojego brata zorientowałam się, że walczy z tymi samymi uczuciami. I on miał ochotę podbiec do mnie, szczęśliwy, że wreszcie jestem. Ale przecież złamałam obietnicę i Martin był rozżalony. Miał prawo. Kiedy do niego podeszłam, nie próbował wstać ani nawet na mnie nie spojrzał. Dalej grzebał butem w piasku, udając bardzo zajętego. Zamierzałam go przeprosić, ale słowa uwięzły mi w gardle. - Zostawiłaś mnie - powiedział. - Wiem. Przykro mi. Naprawdę bardzo mi przykro. Nie chciałam, ale... - Ale mnie zostawiłaś. - Wiem i obiecuję ci, że to się już nigdy nie powtórzy. Przenigdy. - Przez dwie godziny musiałem siedzieć z siostrą Teresą. Dwie godziny. Siostra zasnęła i chrapała. Głośno, bardzo głośno. I to było okropne. Najpierw pojawił się uśmiech na twarzy Martina, potem na mojej i od tej chwili wiedziałam, że wszystko będzie 77 dobrze. Podniosłam jego książki, a potem wyciągnęłam do niego rękę. Przyjął ją z wdzięcznością. Miał bardzo zimne palce, więc mu je roztarłam i schowałam do swojej kieszeni. Martin też miał kieszenie, ale lubił, kiedy rozgrzewałam mu ręce w swoich. Bo to znaczyło, że będziemy musieli iść noga w nogę, bardzo blisko jedno drugiego. I tak ruszyliśmy do domu, złączeni ze sobą, w pełnej harmonii. Kiedy zbliżaliśmy się do Trzeciej, usłyszeliśmy bardzo wyraźnie głos pani Kościuszko. Krzyczała i jęczała, zakłóca' jąc wieczorną ciszę. Byliśmy do tego przyzwyczajeni. Takie awantury zdarzały się niemal co wieczór. Pani Kościuszko wrzeszczała, błagając dwójkę swoich nastoletnich dzieci, Petera i Irenę, żeby skrócili jej męki. — Zabijcie mnie! Zabijcie mnie już! — błagała po polsku, powtarzając tę prośbę w kółko, jak żałośliwą litanię. Jak my wszyscy, była katoliczką, dlatego słowo „samobójstwo" w ogóle nie wchodziło w grę, ale nawet Martin dokładnie wiedział, o co jej chodziło. Pani Kościuszko tłukła talerze, rzucała krzesłami i robiła wszystko, co pod względem głośności mogło współzawodniczyć z natężeniem jej zawodzenia. Jej dzieci nie miały nic innego do roboty, jak tylko przeczekać burzę. Czasem trwało to godziny, a czasem minuty. Sąsiedzi z Trzeciej na ogół udawali, że nic nie słyszą. Tego dnia jednak Martin zatrzymał się przed ich domem, usiłując zajrzeć przez okno do środka. - To nieładnie tak się gapić na ludzi - zbeształam mojego brata. — Co to za gapienie, przecież oni mnie nie widzą? Zanim zdążyłam go zatrzymać, Martin wysunął rękę z mojej kieszeni i podbiegł do frontowego okna Kościuszków. -Martin! Wracaj! - Ja tylko chcę zobaczyć, jak to wygląda, kiedy ona tak wrzeszczy. Próbowałam go dopaść, ale Martin stał już na czubkach palców z nosem przylepionym do szyby. Wewnątrz paliła się 78 jedna lampa, a pod kuchnią płonął ogień. Zobaczyłam Petera i Irenę siedzących poważnie w kącie, ze spuszczonymi oczami. Na środku podłogi leżała pani Kościuszko i szlochała, ukrywszy głowę w ramionach. Była ubrana w zielony szlafrok, którego poły, rozrzucone na boki, ledwie zakrywały białe nogi. Każdemu szlochowi towarzyszyły gwałtowne skurcze przebiegające jej przez plecy. Usiłowałam odciągnąć Martina od okna, ale trzymał się mocno. - Dlaczego ona tak płacze? - zapytał. - Nie wiem. Może jej smutno. - Wiem, że jest jej smutno. Inaczej by nie płakała. Ale dlaczego jest jej smutno? Mogłam sobie wyobrazić tysiąc powodów, dla których pani Kościuszko mogłaby tak cierpieć, ale żaden z nich nie był wart tego, żeby nim zaprzątać głowę Martina. — Chodź, idziemy — powiedziałam stanowczo i mój brat w końcu posłuchał. Wsadził z powrotem rękę do mojej kieszeni i westchnął. - No, już dobrze, idziemy. Dość zobaczyłem. Była to prawda. Zobaczył dość, znacznie więcej, niż powinien. Wyglądało na to, że wszystkie najgorsze nieszczęścia świata wyrastały z gleby ulicy Trzeciej i zapuszczały w niej korzenie. Żyjąc tu, gdzie żyliśmy, słuchając tego, czego słuchaliśmy, i widząc to, co widzieliśmy, byliśmy wypełnieni po brzegi światem i wydawało się, że nie pomieścimy w sobie już ani odrobiny tego, co życie miało dla nas w zanadrzu. Jak na siedmiolatka, Martin dostał porcję doświadczeń obliczoną na całe życie. Kiedy tylko odwróciliśmy się od okna Kościuszków, zobaczyłam stojącą pośrodku ulicy i obserwującą nas Panią Słodką. Martin wydał okrzyk przerażenia, ale uszczypnęłam go w rękę. Pani Słodka pojawiła się ni z tego, ni z owego na równi z innymi nieszczęściami, jakby wyrosła z ziemi. - Widzę was - syknęła łamaną polszczyzną. Czekała na odpowiedź, ale ani ja, ani Martin nie śmieliśmy się odezwać. - Widzę was - powtórzyła. - Podglądaliście ich. Chcieliście zobaczyć, co tam się dzieje, tak? 79 Złowrogim gestem uniosła laskę i zaczęła się do nas skradać. Instynktownie chciałam rzucić się do ucieczki. Martin musiał czuć, że siłą się powstrzymuję i spojrzał na mnie, czekając na jakiś sygnał. Nie byłam taka głupia, żeby uciekać, kiedy Pani Słodka zwracała się do mnie bezpośrednio. No cóż, zostaliśmy przyłapani. — Znalazłeś to, czego szukałeś, chłopcze? Kiedy Pani Słodka się do nas zbliżyła, wystąpiłam przed Martina, zasłaniając go przed jej wzrokiem. — On był tylko ciekawy. Usłyszał hałas i chciał wiedzieć, co się stało, nic więcej - wyjaśniłam po polsku drżącym głosem. Pani Słodka spojrzała na mnie, a w jej oczach był błysk, najpierw niebieski, a potem bezbarwny, jak płonący węgiel. Nagle powietrze wokół nas się zagęściło, skondensowało, jakby Pani Słodka napierała na nas, nie ruszając się z miejsca. Martin zerkał zza mnie, zbyt przestraszony, żeby się odwrócić. — Pilnujcie własnego nosa — warknęła. — Jeśli nie chcecie, żeby ktoś wam go utarł. Odwróciłam się na pięcie i pchnęłam mocno Martina w kierunku naszego domu, byle dalej od Pani Słodkiej. Bo mój brat w dalszym ciągu gapił się na nią i musiałam Martina energicznie obrócić, żeby wprawić go w ruch. Zaczęłam grzebać w kieszeni w poszukiwaniu klucza, ale nie zdążyłam go nawet użyć, bo drzwi otworzyły się gwałtownie i na progu stanęła matka z surową miną. — Gdzie byliście? — zapytała, blokując nam drogę i dając do zrozumienia, że nie wejdziemy do mieszkania, dopóki nie odpowiemy na jej pytanie. Matka nigdy tak wcześnie nie wracała do domu, nie zdążyłam więc przygotować nam żadnego alibi. Nie wiedziałam, co robić, i tylko bezmyślnie się na nią gapiłam. — No więc? Czas się zatrzymał. Słyszałam tylko głuchą ciszę, jaka zaległa po pytaniu matki. Mogłabym przysiąc, że czuję na plecach wzrok Pani Słodkiej. Że śledzi nas z drugiego końca 80 ulicy, czekając i wsłuchując się w każde nasze słowo. Potrzeba odwrócenia się i sprawdzenia, czy tak jest w rzeczywistości, była nieodparta. Kiedy się jej wreszcie poddałam, stwierdziłam, że Pani Słodkiej już nie ma. Znikła, jakby się schowała pod ziemię, z której wyrosła. Chciałam zapomnieć o tym, że ją widziałam, że do niej cokolwiek mówiłam, chciałam zapomnieć o tym, co ona mówiła - o wszystkim. A najlepiej, żebym tego wszystkiego w ogóle nie pamiętała. Bo zapomnieć o czymś znaczy, że to coś tkwi jednak w naszej świadomości, ukryte w jakimś jej zakamarku. A ja sobie nie życzyłam, żeby Pani Słodka w jakikolwiek sposób gościła w moich myślach. Chociaż wiedziałam, że będzie. - To moja wina - wyrzucił z siebie Martin. - Byłem w szkolnej bibliotece. Dostali nową książkę i chciałem ją przeczytać. To przeze mnie się spóźniliśmy. Matka wpatrywała się w Martina, ale jego twarz była spokojna, pewna. Ja jednak wiedziałam, że kłamie, i on wiedział, że kłamie. — Dobrze, wchodźcie. Zaraz będzie kolacja. Matka usunęła nam się z drogi i zamknęła drzwi z wymownym trzaśnięciem. Ogień pod kuchnią ledwie się tlił, ale w mieszkaniu było ciepło, co po panującym na ulicy zimnie i po przejściach tego dnia wydawało się cudowną odmianą. Ale miły nastrój szybko się ulotnił, kiedy zdałam sobie sprawę z tego, co zrobił Martin. Bałam się własnych kłamstw, ale nie tak bardzo, jak bałam się o mojego brata i o to, co może go spotkać. Nie zasłużył na to, żeby cierpieć z mojego powodu. Jak daleko sięgałam pamięcią, zakonnice wbijały nam do głów pojęcie grzechu, strasząc piekłem i potępieniem. Według nich każde nasze kłamstwo było jak szpila wbijana w serce Boga. AMartin, nie zastanawiając się ani chwili, naraził swoją duszę tylko po to, żeby mnie chronić. Mało nie upadłam pod ciężarem jego czynu. Mimo że początki były bardzo uczciwe i przyświecały mi szlachetne cele, to moje kłamstwa się udzielały i odniosłam wrażenie, że zaraziłam nimi Martina. 81 - Zdejmijcie buty - powiedziała matka, wracając do kuchni - bo poroznosicie błoto po całej podłodze. W dalszym ciągu wstrząśnięci, spełniliśmy jej polecenie. Zdjęliśmy buty i ustawiliśmy je przy drzwiach, tak jak lubiła, czubkami do ściany. Uważała, że tam zbiera się najwięcej brudu, chociaż w mojej ocenie brud był wszędzie - na czubkach, na obcasach, na całych podeszwach. Nawet sznurowadła trzeba było prać regularnie, ponieważ w przeciwnym razie zasychało na nich błoto i nie dawały się zawiązywać. A dziś, od tych wszystkich kursów, jakie musiałam odbyć, moje buty były szczególnie zabłocone. Skóra zmatowiała od kurzu, a po bokach przylgnęły grudy błota. Buty Martina, dla odmiany stosunkowo czyste, jeśli nie liczyć kilku źdźbeł trawy, które się do nich przyczepiły, też pochodziły z darów sióstr benedyktynek. Mocno używane — już w jakiejś innej rodzinie przechodziły z chłopca na chłopca - były na mojego brata za duże, ale mimo to wydawały się małe, delikatne i bardzo cenne. Widok bucików brata, stojących obok moich, sprawił, że jego gest wydał mi się jeszcze bardziej wzruszający, a moje poczucie winy wobec niego jeszcze większe. Martin usiłował zachowywać się normalnie, ale robił wrażenie zdenerwowanego. Wyciągnął książki i zaczął się przygotowywać do odrabiania lekcji, jak zawsze po powrocie ze szkoły. Towarzyszyłam mu w tym, chociaż odrabianie lekcji nie bardzo mnie interesowało. Nie mogłam powiedzieć ani że to lubię, ani że nie lubię. Po prostu było mi wszystko jedno. Praca domowa wydawała mi się nieciekawa, a co gorsza, nie miała dla mnie żadnego znaczenia. Kiedy wyobrażałam sobie wszystkie dwunastolatki na całym świecie, czytające te same książki, rozwiązujące te same równania matematyczne i wykonujące te same ćwiczenia gramatyczne, popadałam w depresję. Mimo to miałam zawsze zadania domowe gotowe na czas, a testy wypełnione. W przeciwnym razie spotkałoby mnie coś znacznie gorszego niż odrabianie lekcji - kara. Uczeń, który nie oddał pracy domowej, był piętnowany przez zakonnice: musiał stać na baczność przed 82 klasą i tłumaczyć się. A po lekcjach pod okiem sióstr przepisywać wersy z Biblii. Co do mnie, to po stokroć wolałabym przepisywać wersy z Biblii, niż stać przed klasą choćby przez sekundę, ale kara stanowiła pakiet, którego za wszelką cenę starałam się uniknąć. Kiedy zaczęliśmy z Martinem odrabiać lekcje, matka kroiła na desce przy zlewozmywaku ziemniaka. Siekała go jak najdrobniej, żeby wydawało się go więcej, ale efekt końcowy był fatalny. Skrawki kartofla rozgotowywały się i po kilku dniach zamieniały zupę w gęstą papkę bez smaku. - Nie ruszaj tej koszuli, która leży na stole - zwróciła mi uwagę matka, nie odrywając ani na chwilę wzroku od noża - muszę ją zreperować. Na stole leżała jedna z koszul ojca, a obok niej odpruty kołnierzyk, który matka zamierzała przeszyć na drugą stronę. Front kołnierzyka był już zbyt przetarty, ale ponieważ nie mogliśmy sobie pozwolić na kupienie nowej koszuli, matka w ten sposób przedłużała jej życie. - Przepraszam - powiedziałam, odsuwając swoje książki od koszuli. Duży garnek stał już na kuchni, ale brakowało nam węgla, zanosiło się więc na długie czekanie. Matka wrzuciła do garnka drobno pokrojony ziemniak, a następnie wyjęła z lodówki paczkę zawiniętą w papier od rzeźnika. Mój wzrok zawisł na tej paczce. Matka zdejmowała papier, jakby odwijała prezent. Na widok sześciu końcówek kiełbasek odetchnęłam z ulgą. Obrzynki były resztkami z kolacji ojca Świtka, który już dawno pozwolił jej te resztki zabierać. Matka wyjęła z piekarnika wielki żeliwny rondel i włożyła do niego połowę obrzynków. To miało być śniadanie dla ojca. Resztę wrzuciła do garnka z zupą, odprowadzając wzrokiem każdy kęs, jakby wrzucała drobniaki do fontanny. Tak długo stała wpatrzona w garnek, że nawet Martin spojrzał zdziwiony znad lekcji. W tym momencie matka zorientowała się, że na nią patrzymy, i podeszła do zlewu umyć ręce. 83 - No tak - powiedziała, wycierając je w szmatę. - Muszę wyjść. Wymieniliśmy z Martinem spojrzenia. Ojciec spędzał popołudnia i wieczory w „Srebrnym Pantofelku", a do domu przychodził tylko po to, żeby się ogolić, coś zjeść i wziąć ze sobą lunch. Mimo to matka zawsze była wtedy w domu. Jej wyjście przed pojawieniem się ojca stanowiło zły znak. - Dokąd idziesz? — zapytał Martin, szczerze zatroskany zmianą codziennej rutyny. Na twarzy matki odmalowała się rozterka. Z pewnością miałam poobną minę, kiedy odpowiadałam jej na pytanie, gdzie byliśmy. Tak samo musiałam podjąć decyzję, czy skłamać, czy nie. - Po prostu... muszę wyjść - wyjąkała. - Mam nadzieję, że jak przyjdę, będziecie już mieli odrobione lekcje. Poszła do sypialni, skąd wróciła w swoich odświętnych rękawiczkach. Nic nadzwyczajnego, po prostu cienka brązowa koźlęca skórka, tyle że nie były tak zniszczone jak jej wełniane rękawiczki, całe w dziurach ze starości. Miała też niewielki worek, który starała się przed nami ukryć. - Tylko nie ruszajcie garnka, jest bardzo gorący - ostrzegła i już jej nie było. W domu zapanowała cisza, jeśli nie liczyć cichego bulgotania zupy, która właśnie zaczynała się gotować. Udawałam, że czytam, Martin usiłował postawić ołówek na zaostrzonym końcu. Wreszcie spojrzał na mnie. - Nie wiem - powiedziałam, uprzedzając jego pytanie. -Ale...? - Nie wiem - powtórzyłam. - Nie mam pojęcia, dokąd mama poszła ani dlaczego, więc mnie nie pytaj. - Przecież dokądś musiała pójść. Nie mogła pójść donikąd. Nie ma żadnego „nikąd", przynajmniej nie tu blisko. - To jak sądzisz, dokąd mogła pójść? - Przypuszczałam, że Martin ma jakieś podejrzenia i czeka, aż go o to zapytam. 84 - Powiem ci dokąd. Poszła do „Srebrnego Pantofelka" przyprowadzić ojca na śniadanie. - Po co miałaby to robić? - Bo ma ochotę. Nie chce, żeby stracił posiłek albo żeby o nim zapomniał. - A czy on kiedykolwiek zapomniał o jedzeniu? - Nie. Ale to nie znaczy, że matka ma mu nie przypominać. Miałam już dosyć tej rozmowy, toteż wzięłam do ręki ołówek i zaczęłam czytać. Marzyłam o tym, żeby Martin zrobił to samo, ale mój brat nie dawał za wygraną. -Ale powiedz, jak myślisz, dokąd ona poszła? - Już mnie o to pytałeś. - Ale mi nie odpowiedziałaś. - Powiedziałam, że nie wiem. To była moja odpowiedź. Lepiej skończmy odrabianie lekcji, zanim mama wróci, bo będzie awantura. Martin opadł na krzesło pokonany. Nie podobał mu się mój brak wyjaśnienia, ale na szczęście mi uwierzył. Szczerze mówiąc, naprawdę nie wiedziałam, dokąd mama poszła. Snułam w tej sprawie różne domysły, ale żaden z nich nie był podnoszący na duchu. Może wyszła po to, żeby ukarać ojca swoją nieobecnością za jego nieobecność. A może pracuje na plebanii po godzinach, żeby odrobić te pieniądze, które ojciec tracił w „Srebrnym Pantofelku". Albo poszła się z kimś spotkać, może nawet z mężczyzną. W mojej głowie zaczęła się krystalizować wizja matki w koźlęcych rękawiczkach, trzymającej za rękę jakiegoś mężczyznę o zamazanej twarzy. Wzdrygnęłam się, żeby pozbyć się jej sprzed oczu. Uczucie niepokoju wywołane tym, że nie znaliśmy zamysłów matki, udzieliło się Martinowi. Widziałam, że nie może się skoncentrować na lekcjach. Zaczął się bawić leżącą na stole koszulą ojca. Przysunął ją sobie bliżej i zaczął studiować szwy na kołnierzyku i szpilki, którymi był częściowo przypięty. - Ostrożnie - ostrzegłam go - bo się ukłujesz. 85 - Nie, nie ukłuję się - zaprotestował Martin i zaraz zasyczał. Ukłuł się w palec. -A widzisz- powiedziałam, patrząc, jak ssie czubek palca. - Tylko nie pobrudź koszuli krwią, bo naprawdę będzie z nami źle. - Ja tylko chciałem zobaczyć, jak to jest - wymamrotał Martin, w dalszym ciągu trzymając palec w buzi. - To trzeba było zapytać. Obróciłam koszulę i oparłam ją o książki, żeby mógł lepiej zobaczyć, w jaki sposób matka przyszywała kołnierzyk. Potrzebował czegoś dla odwrócenia uwagi od jej nagłego wyjścia, ja zresztą też. Wzięłam igłę i zaczęłam mu pokazywać drobne szwy na kołnierzyku. Tłumaczyłam, jak przebijać igłą materiał i jak wykonywać poszczególne ściegi. Dla mojego brata była to czysta magia. - Jak to możliwe, żeby takim małym kawałkiem nitki przymocować kołnierzyk do koszuli? Przecież ta nitka nie jest mocna, tylko bardzo delikatna. - Tak, jest delikatna, ale ściegi, wykonywane jeden przy drugim, sprawiają, że trzyma mocno. Dla Martina było to coś czarodziejskiego, trudnego do zrozumienia. - Mógłbym spróbować? - zapytał podniecony, ale onieśmielony, jakby nie wierzył, że sam sobie poradzi z taką magią. Podałam mu igłę, wygładziłam materiał i pokazałam miejsce, w którym powinien zacząć następny ścieg. Zaczerpnął tchu i wbił igłę w spód kołnierzyka. Kiedy czubek igły wyłonił się z drugiej strony, bardzo się zdziwił. - Nie za duży odstęp - pouczyłam go - ściegi mają być być małe, mocne. - Małe i mocne - powtórzył Martin. Przyjrzał się ściegowi, próbując ocenić, czy dorównuje ściegom matki. Patrząc, jak mój brat próbuje szyć, usiłowałam sobie przypomnieć, jak sama się tego uczyłam. Szukałam w pamięci tej chwili, kiedy siedziałam - tak jak dziś ze mną Martin - z matką i jak mi pokazywała tajniki tej sztuki. Jednak bardzo szybko 86 się zorientowałam, że takiej chwili nigdy nie było. Nauczyłam się szyć, zaglądając jej przez ramię albo siedząc koło niej przy stole i patrząc, jak reperuje ojcu spodnie. Matka nigdy nie próbowała mnie czegokolwiek nauczyć. Wszystkie umiejętności zdobywałam, obserwując ją, kiedy o tym nie wiedziała. Jakaś część mnie wierzyła, że matka świadomie akceptowała ten system nauczania, nie przeszkadzając mi i pozwalając patrzeć. Nigdy nie byłam tego pewna; wolałam żyć z taką nadzieją. - To o to chodzi? Dobrze to robię? - zapytał Martin, pokazując mi gotowe ściegi. — Tak — zapewniłam go. — O to chodzi. Świetnie sobie poradziłeś. Nagle rozległo się stukanie do drzwi frontowych, które nas bardzo przestraszyło. Rzadko miewaliśmy gości, a tajemnicze zniknięcie matki wprowadziło złowrogą atmosferę. Kiedy wstałam, żeby otworzyć drzwi, Martin położył mi rękę na ramieniu, jak gdyby ktoś albo coś mogło się za nimi czaić. Spotkanie z Panią Słodką oboje nas zdenerwowało. Moje kłamstwa były jak zaraza, która udzieliła się Martinowi, a słowa Pani Słodkiej stanowiły niejako potwierdzenie tych grzechów. Diabeł znał moją duszę równie dobrze jak Bóg i teraz na progu stał jego wysłannik, żeby mi to powiedzieć. - Nie otwieraj - wyszeptał Martin. - Muszę. - Wcale nie musisz. Delikatnie położyłam rękę na gałce drzwi, sprawdzając jej temperaturę. Gdyby to był rzeczywiście diabeł, poczułabym ciepło. Ale gałka była zimna jak zawsze. Znów rozległo się pukanie; podskoczyłam. - Nie otwieraj — błagał Martin. Otworzyłam drzwi, próbując się przygotować na to, co mogło mnie czekać. Przede mną stał mniej więcej czternastoletni chłopak z wiadrem w ręku. - Proszę - powiedział z irytacją, podając mi wiadro. Roz- 87 paczliwie poszukiwałam w pamięci jego twarzy. - To jest sum - dodał chłopak, wyraźnie zniecierpliwiony. - Wasz ojciec powiedział, że się przyda. Był to jeden z synów Stasia Nowczyka. Przyniósł nam suma, tak jak zapowiadał ojciec. Staś Nowczyk miał sześcioro dzieci, samych synów, których mało kto, łącznie z samym Stasiem, odróżniał, tak byli do siebie podobni. Wszyscy mieli płaskie twarze, błękitne oczy i szopę blond włosów. Gestem ręki zaprosiłam chłopaka do środka. - Gdzie mam go zostawić? - zapytał, a ja poszłam za jego wzrokiem. Okazało się, że uwagę chłopaka przyciągnął Martin, który w dalszym ciągu siedział z koszulą na kolanach i igłą w ręku. - Co ty robisz? - zapytał nasz gość z niesmakiem. Martin zapomniał języka w gębie. Młody Nowczyk miał samych braci, dlatego widok chłopca z igłą w ręku poruszył go tak, jakby Martin bawił się lalkami. Milczenie mojego brata wystarczyło za odpowiedź. Chłopak energicznie podał mi wiadro, rozchlapując wodę na boki. - Wystaw mi wiadro przed dom, później po nie wpad" nę. - Trzasnął drzwiami, a Martin cisnął koszulę na stół. - Nie przejmuj się - próbowałam go pocieszyć. - Chodź, obejrzysz rybę. - Nie mam zamiaru oglądać jakiejś głupiej ryby. Sum szamotał się w wiadrze, waląc płetwami i ochlapując mi nogi. - Spokojnie - powiedziałam do ryby. - Chwileczkę, jeszcze tylko chwileczkę. - Rozmawiasz z rybą? - zapytał mój brat, wyładowując na mnie złość. Nie miałam zamiaru mu odpowiadać. Poszłam do łazienki, zakorkowałam wannę i maksymalnie odkręciłam kran. Rury ożyły i popłynęła woda. Wsadziłam palec pod strumień i stwierdziłam, że jest lodowata. Sum energicznie plasnął płetwami, jakby wiedział, co go czeka. - Spokojnie, spokojnie - przemawiałam do niego łagodnie - jeszcze tylko chwilkę. - Przecież słyszę - zawołał Martin z pokoju - że jednak rozmawiasz z rybą. —A co ci to przeszkadza? To jest ryba. Jak chcę, to mogę z nią rozmawiać. Martin nie wiedział, co na to odpowiedzieć, więc psioczył na mnie głośno, naburmuszony. Kiedy wanna napełniła się do połowy, przechyliłam wiadro i sum śmignął do wody, a następnie zaczął energicznie pływać. Był mięsisty, długości przynajmniej mojego przedramienia, pokryty pomarańczowobrązową skórą, która mieniła się przy każdym jego ruchu. Okazałe wąsy, dłuższe od kocich, zwisały mu z pyska, upodabniając go do jakiegoś stwora z bajki. Byłam nim oczarowana i śledziłam każdy jego ruch. Po upływie kilku minut sum przestał pływać i zawisł w wodzie, od czasu do czasu lekko poruszając ogonem. - Może on jest głodny - powiedział Martin. Stał w drzwiach, czekając, żebym go ponownie zaprosiła do oglądania ryby. - Może. Nie pomyślałam o tym. - Powinniśmy go karmić mąką kukurydzianą. Żeby go wyczyścić od środka. Tak powiedział tata. - Masz rację — odparłam. Zachowywałam się jakby nigdy nic. Martin żałował, że był dla mnie niegrzeczny, nie miałam co do tego wątpliwości. Teraz marzył tylko o tym, żeby uczestniczyć w tej robocie. - Pomożesz mi go nakarmić? - spytałam. - Chyba tak - zgodził się niepewnie. - Jeśli będziesz go karmić. Na lodówce znalazłam pojemnik z mąką kukurydzianą, niestety prawie pusty. Matka mówiła, że kupi mąkę, ale najwyraźniej zapomniała. Miałam nadzieję, że właśnie poszła po mąkę, ale jakoś nie bardzo w to wierzyłam. — Jak myślisz, ile powinniśmy mu dać? — zapytał Martin. 89 - A skąd wiesz, że to on? - Bo ma wąsy. Ryby-dziewczynki nie mają wąsów. - Ale wszystkie sumy mają wąsy. Martin zastanawiał się nad tą informacją przez chwilę, po czym zgodził się ze mną. - Może. Ale ten wygląda na chłopca. - Dlaczego? - Nie wiem. Bo pływa jak chłopak, i tyle. - W porządku - zgodziłam się - ten sum może być chłopcem. - Wiesz co, damy mu imię. - Zgoda. - To fajnie. Niech będzie Joe. -Joe? - Wygląda na Joego. Każdy Joe ma takie wąsy i w ogóle. - W porządku. Niech będzie Joe. Martin rozpromienił się, a sum, jakby w odpowiedzi, zrobił rundę dokoła wanny. - Popatrz, podoba mu się imię. -Aha, i wygląda na to, że jest głodny. Podczas gdy Joe wykonywał kolejną leniwą rundę wokół wanny, posypałam mu mąki, którą zjadał drobnymi porcjami. Kiedy już wszystko znikło, przestał pływać i zatrzymał się koło mnie, wyraźnie czekając na następną porcję. - Musi być bardzo głodny - powiedział Martin. - Może daj mu jeszcze trochę. Zanim zdążyłam odpowiedzieć bratu, drzwi wejściowe otworzyły się z rozmachem i stanął w nich ojciec. Zrobił dwa chwiejne kroki, po czym trzasnął drzwiami tak mocno, że aż zakołysał się wiszący na ścianie krzyż. Ojciec był pijany i w zębach trzymał papierosa. Nagle opadły mu powieki, ale zamrugał i jak gdyby wytrzeźwiał. Rozejrzał się po pokoju i wreszcie zauważył w drzwiach łazienki mnie i Martina. W pewnym momencie jego wzrok padł na szeroko otwarte drzwi do sypialni. Już miał zapytać, gdzie jest matka, ale się powstrzymał i tylko mocniej ścisnął zębami papierosa. Jej nieobecność wyjaśniała wszystko. 90 Martin i ja pozostaliśmy na swoich pozycjach. Nawet mój brat nie był taki głupi, żeby poddawać ojca próbie swoich zwykłych pytań. Cisza, jaka zaległa w mieszkaniu, rozbrzmiewała jak ryk. Ojciec, zataczając się, podszedł do lodówki i wyjął z niej dwa jajka. Rozbił je energicznie do rondla z obrzynkami, które zostawiła matka, a skorupki wrzucił do zlewu, po czym poruszył żar pod kuchnią. Stał do nas tyłem, gapiąc się na jajka i cały czas paląc papierosa. Co chwilę zataczał się lekko, ale na tyle wyraźnie, że musieliśmy to zauważyć. W panującej ciszy jedynym dźwiękiem było skwierczenie smażącej się jajecznicy. Nie mogąc się doczekać na posiłek, ojciec wyrzucił jajka na talerz, zwalił się na krzesło i pożarł wszystko bez słowa. Martin spojrzał na mnie pytająco. Potrząsnęłam głową, dając mu do zrozumienia, że nie powinniśmy się ruszać z miejsca. Ojciec jak gdyby zapomniał o naszym istnieniu. Jadł metodycznie, pilnie koncentrując się na każdej łyżce jajecznicy, jakby ją testował na obecność trucizny. A my pozostaliśmy elementami tła, niemymi i nieruchomymi. Nie miałam pojęcia, co by zrobił, gdybyśmy nagle ożyli. Wreszcie ojciec odsunął opróżniony talerz i cisnął łyżkę do zlewu tak mocno, że aż zadźwięczała, zgniótł papierosa w popielniczce, należącej do stałego wyposażenia stołu, wstał, zatoczył się i przytrzymał krzesła, żeby złapać równowagę, po czym podciągnął spodnie, i na koniec zrobił to, czego bałam się najbardziej-" spojrzał na nas. - Wynoście się stąd - burknął. - Muszę się ogolić. Oboje z Martinem usunęliśmy się natychmiast, tak jak sobie życzył. Wpadł do łazienki, mijając nas z takim impetem, że poczułam za nim strumień powietrza. Zamknął za sobą drzwi i wtedy Martin odetchnął z ulgą. Podczas kiedy ojciec się golił, siedzieliśmy na brzegu łóżka, palcami wczepieni w materac, w każdej chwili gotowi się z niego zerwać. Z kranu lała się woda i słyszałam, jak ojciec od czasu do czasu obstukuje brzytwę o brzeg umywalki. Chwilami wydawało mi się nawet, że słyszę cichy szelest ostrza ciągniętego po zaroście i rytm oddechu ojca. 91 Wytężałam słuch, łowiąc każdy odgłos i czekając na sygnał, że ojciec już skończył i że za chwilę drzwi się otworzą. Tak usilnie nasłuchiwałam, że przestałam widzieć, co dzieje się przede mną. Mimo że miałam otwarte oczy, z nadmiernej koncentracji niemal oślepłam. Martin przytknął dłoń do mojej. Odpowiedziałam lekkim naciskiem, żeby dodać mu otuchy. Byliśmy zbyt przerażeni, żeby oderwać wzrok od drzwi i spojrzeć na siebie nawzajem. Stałam się w takich sprawach przesądna. Wierzyłam, że jeśli nie przestanę gapić się na drzwi, to wszystko będzie w porządku. A jeśli przestanę, to może się zdarzyć coś znacznie gorszego. Dlatego nie oderwałam wzroku od drzwi. Ani na chwilę. W pewnym momencie kran został zakręcony i oboje z bratem przygotowaliśmy się na wyjście ojca. Wstrzymując oddech, wyobrażałam sobie, że jestem pod wodą i pływam spokojnie jak sum. Kiedy wreszcie drzwi do łazienki się otworzyły, miałam uczucie, że nalało mi się wody do płuc. Zaraz po przyjściu do domu ojciec miał obwisłe policzki i zamglone oczy. Ogolenie jakby wyostrzyło mu rysy. Teraz jego twarz przypominała topór. Samą swoją obecnością przecinał pokój na pół. Kiedy szedł do sypialni, Martin i ja odprowadzaliśmy go wzrokiem. Znów musieliśmy czekać - tym razem aż się przebierze do pracy. Docierały do nas stłumione odgłosy tarcia materiału o materiał i cichego świstu suwaka, po czym rozległy się kroki. Ponownie zmobilizowaliśmy się wewnętrznie. Ojciec wszedł do głównego pokoju, włożył kurtkę i nie patrząc w naszą stronę, złapał z lodówki pojemnik z lunchem. Przy drzwiach obrócił się na pięcie i stanął twarzą do nas. Patrzył na nas przez chwilę, która zdawała się nie mieć końca, i wreszcie wyszedł. Kiedy drzwi się za nim zamknęły, Martin, skrajnie wyczerpany, położył mi głowę na ramieniu. 92 Zanim wróciła matka, minęła pełna godzina. Siedzieliśmy oboje przy stole nad dawno skończoną pracą domową, zbyt wykończeni, żeby robić cokolwiek innego poza bezmyślnym gapieniem się na zamknięte książki. Kiedy drzwi się otworzyły, gwałtownie podskoczyliśmy. Matka spojrzała na nas ukradkiem. Pewnie miała wrażenie, że od jej wyjścia nie ruszyliśmy się z miejsca. Jej wzrok powędrował do kuchni, na której stał pusty rondel - świadectwo tego, że ojciec był i wyszedł. W garnku gotowała się zupa, ale nawet tego nie zauważyliśmy. - Już podaję kolację - powiedziała matka tonem złagodzonym przez poczucie winy. Ogień pod kuchnią dogasał i w mieszkaniu zrobiło się zimno, ale i tego nie zauważyliśmy. Byliśmy zbyt odrętwiali, żeby odczuwać chłód. Matka dorzuciła do kuchni resztkę węgla i poruszyła go pogrzebaczem, żeby zwiększyć płomień, czego by normalnie nie zrobiła. Zwykle zostawiała węgiel na powrót ojca - chciała, żeby wtedy w mieszkaniu było ciepło. Nie wiem, czy zużyła węgiel, żeby go ukarać, czy miał to być rodzaj zadośćuczynienia dla nas. Godzina siedzenia w zimnie sprawiła, że cała zesztywnia" łam, i kiedy wreszcie wstałam, żeby nakryć do stołu, bolał mnie każdy mięsień. Aha - pomyślałam - to też za karę. Nie ma winy bez kary. Podobnie jak spotkanie z Panią Słodką, ten ból mięśni potraktowałam jako znak. Każde z moich kłamstw paliło mnie żywym ogniem. W rozpaczy zwróciłam się do ściany, na której wisiała Czarna Madonna. Puste miejsce zdawało się krzyczeć: jesteś z tym sama. Położyłam trzy talerze, a Martin wyjął łyżki. Matka nalała zupy, rozdzielając między nas dwoje obrzynki kiełbasek. Nie wiem, czy był to kolejny przejaw poczucia winy z jej strony, czy też uznała, że nie zasłużyła na lepsze kąski. Jedliśmy niemrawo. Pogryzienie każdego kęsa wymaga- 93 ło od nas wielkiego wysiłku, a niepoddawanie się senności ogromnej siły woli. Byłam bliska zaśnięcia przy stole, ale trzymałam się dzielnie, przewidując pytania Martina. Wiedziałam, że zamierza wyciągnąć z matki, gdzie była, i mimo że wydawał się wykończony, nie wątpiłam, że nie da za wygraną. Delikatne dzwonienie łyżek o talerze uśpiło moją czujność jak muzyka. - Co się dzieje z panią Kościuszko? - zapytał wreszcie Martin ze wzrokiem utkwionym w matce. Postanowił okrężną drogą dążyć do upragnionego celu. - Co masz na myśli? - Albo rzeczywiście nie wiedziała, o co chodzi, albo świadomie odpowiadała wymijająco. - Dlaczego ona się tak zachowuje, dlaczego ciągle płacze? Matka spojrzała na Martina, znacząco spuściwszy głowę. Przejrzała jego grę. - Nie wiem - odparła. Jej głos był dźwięczny, stanowczy. W ten sposób zakończyła pojedynek. Kiedy Martin ponownie otworzył usta, przycisnęłam kolanem jego kolano. Było po wszystkim. Skończyliśmy posiłek i pozbierałam naczynia, które matka następnie pozmywała. Ze ścierką w ręku zajęłam swoją zwykłą pozycję obok niej, podczas gdy Martin szykował się do snu. Był to obowiązek domowy, na który czekałam z niecierpliwością. Wyglądało to zawsze tak samo. Matka opróżniała każdy talerz z resztek jedzenia, spłukiwała go pod kranem, osaczała z wody i wręczała mi do wytarcia. Był w tej rutynie jakiś rytm, poczucie wspólnoty. Czułam się matce potrzebna — choćby tylko do tego. Kiedy skończyłyśmy, schowałam naczynia do szafki. Martin tymczasem zdążył umyć zęby i stał w drzwiach łazienki, czekając, aż matka zwróci na niego uwagę. Ale ona umyła ręce i zaczęła składać ściereczki w porządne kwadraciki. Martin nie mógł już czekać ani chwili dłużej. - Dostaliśmy dzisiaj suma - oświadczył. - O? - Niewiele było w tym entuzjazmu, którego tak 94 oczekiwał. Próbował jakoś rozweselić matkę, przyciągnąć ją z oddalenia, wybudzić z głębokiego snu, w którym była pogrążona. Ale na próżno. - Daliśmy mu imię - brnął dalej. Czekał, że matka się zainteresuje, że o coś zapyta, ale tylko skinęła głową. - Ma na imię Joe. Bo to jest chłopiec i w ogóle... Dlatego zdecydowaliśmy się na Joego. To dobre imię dla chłopca. Ale mój brat doczekał się tylko kolejnego słabego skinienia głową. Matka była myślami gdzie indziej. Dał w końcu za wygraną. Wszyscy troje położyliśmy się wcześnie. Matka zniknęła w sypialni wkrótce po kolacji i nie pojawiła się więcej, zostawiając nas samych przy dogasającym ogniu. Kiedy znaleźliśmy się we dwójkę w naszym wąskim łóżku, kręciliśmy się i rzucaliśmy, długo nie mogąc znalaźć sobie miejsca ani - mimo zmęczenia - zasnąć. Leżeliśmy plecami do siebie - ja twarzą do ściany, Martin twarzą do pokoju. Nagle mój brat wyszeptał: - No i jak było? Obróciłam się na drugi bok, ale Martin w dalszym ciągu leżał tyłem do mnie. - Z czym? - Z pracą. - Nie było tak źle - odparłam, nie wiedząc, jak to ująć w słowa. - Co robiłaś? W gruncie rzeczy smutnym, żałosnym głosem Martin prosił mnie o jakąś bajkę do poduszki, która pomogłaby mu zasnąć. Przytuliłam się do jego pleców i opowiedziałam mu wszystko, ze szczegółami, jakie tylko zdołałam sobie przypomnieć, od koloru roweru do wielkości psów pana Beresika. Opowiadałam mu historię tego dnia tak długo, aż zasnął. 95 CD - Tresura to wszystko - zwykł mówić. - Jeśli nie załatwisz tego, kiedy one są szczeniakami, to już nigdy ich nie ułożysz. A niewytresowany pies to po prostu strata. Pan Beresik opisywał, jak to po kolei odłączał szczenięta od matki i uczył jedno po drugim, nagradzając smakowitymi kąskami, kiedy reagowały na jego gwizdek, czy siadały na polecenie. Wyjaśniał, jak stopniowo likwidował nagrody, a mimo to psy były mu posłuszne. - Na tym to wszystko polega - podsumował - że psy zawsze mają nadzieję na nagrodę, dlatego są posłuszne nawet wtedy, kiedy jej nie dostają. Ważne, żeby miały nadzieję. Zachód słońca był dla mnie sygnałem do powrotu. - Chyba powinieneś już wracać - mówił wtedy pan Beresik. Zawsze mnie kusiło, by mu podziękować za to, że ze mną rozmawia, że poświęca mi tyle czasu, opowiadając o psach, ale powstrzymywałam się, uważając, że chłopak by się tak nie zachował. Zamiast tego machałam mu ręką, życząc szczęścia w walkach psów. Kiedy już się wystarcza" jąco oddaliłam, psy na jego krótki gwizdek rozbiegały się swobodnie, a ja na wszelki wypadek oglądałam się za siebie. Niektóre wracały do szopy, inne biegały wzdłuż ogrodzenia, ale jeden zawsze trzymał się blisko płotu, czujny, dopóki nie zniknęłam mu z oczu — była to Sally. Początkowo bardzo się jej bałam, ale po kilku wizytach zaczęłam się zastanawiać, co we mnie widzi, kiedy na mnie patrzy: kłamcę czy przyjaciela? Po upływie pierwszego tygodnia pan Gocelak wypłacił mi moje zarobki. Położył na mojej dłoni dwie zmatowiałe dwudziestopięciocentówki i powiedział: - To na początek, dobrze? - Dobrze - zgodziłam się. Liczba czternaście dalej tkwiła w mojej głowie, krążąc na oszołamiającej wysokości, ciągle niedostępna. - Chciałbym, żebyś wiedziała^ sam dostarczyłem kiełbasę ojcu Switkowi. Pomyślałem, że tobie byłoby niezręcznie. 98 Zupełnie zapomniałam o ojcu Świtku. Nie mogłam znaleźć słów wdzięczności dla pana Gocelaka. — Dziękuję — powiedziałam, chociaż to słowo nie oddawało tego, co czułam. Idąc do biblioteki po Martina, mogłabym przysiąc, że czułam ciężar tych dwóch dwudziestopięciocentówek, niewielki, ale wyraźny. Ze strachu, że mi wypadną, cały czas trzymałam rękę w kieszeni. Ale nie dotykałam monet. Bałam się, że cienkie i kruche, połamią się jak wafel, nawet pod najlżejszym naciskiem. Pokazałam pieniążki Martinowi, który błagał, żebym mu pozwoliła ich dotknąć. - Jakie ładne - ocenił. - Chociaż nie są błyszczące. - Nie zależy mi na tym, żeby błyszczały. Tylko żeby były moje. - Gdzie je schowasz? - Nie wiem. - Powinnaś je ukryć. - Ukryć? - Powiedziałaś, że pracę w charakterze chłopca na posyłki trzymasz w tajemnicy. Pamiętasz? Martin miał rację. Powinnam ukryć pieniądze. Gdyby je matka znalazła, chciałaby wiedzieć, skąd je mam. A co by zrobił na jej miejscu ojciec, wolałam nie myśleć. - Gdzie według ciebie powinnam je schować? - zapytałam. Martin uśmiechnął się. - Mam idealne miejsce. Kiedy przyszliśmy do domu, okazało się, że ojca jak zwykle nie ma, a matka nie zdążyła jeszcze wrócić z pracy. Od tamtego wieczoru, kiedy nieoczekiwanie wyszła z domu, rodzice unikali siebie nawzajem, omijając się, jakby wykonywali jakiś dziwny niezdarny taniec. W ciągu tych kilku dni ustaliła się całkiem nowa rutyna. Matka pospiesznie przychodziła z plebanii, żeby przygotować śniadanie dla ojca, który pojawiał się przed swoją zmianą, wypalał papierosa i w milczeniu zjadał posiłek. Potem wkładał kombinezon roboczy i kiedy wychodził, matka podawała mu pojemnik 99 z lunchem. My z Martinem udawaliśmy w tym czasie, że odrabiamy lekcje, ale ukradkiem obserwowaliśmy ten nowy taniec, ucząc się ruchów i czekając na następny fałszywy krok. Po wyjściu ojca matka przygotowywała obiad, polecając nam nakryć do stołu, po czym zwykle poruszała temat suma, wypominając nam, że już za długo zajmuje wannę. - Dlaczego musimy ugotować Joego? - jęczał Martin. -On nie chce zostać ugotowany. - No, jeszcze jeden dzień — odpowiadała matka. — Najwyżej. Mówię poważnie. Opieka nad Joem spadła na mnie: polegała głównie na karmieniu i przekładaniu go do umywalki, kiedy któreś z nas chciało się wykąpać. Joe był naszym jedynym domowym zwierzątkiem, jakie kiedykolwiek mieliśmy, i jak na rybę wydawał się bardzo mądry. Reagował tylko na moją osobę, nawet mnie poznawał, kiedy wchodziłam do łazienki. Było to zrozumiałe, ponieważ ja go karmiłam. Niemniej czułam się w jakiś sposób wyróżniona. Nawet kiedy pozwoliłam Martinowi karmić Joego, to i tak nasz sum, gdy domagał się dokładki, podpływał tylko do mnie. - To ja dałem ci na imię Joe - mówił Martin. - Mógłbyś przynajmniej udawać, że się cieszysz na mój widok. Mój brat nie był zachwycony ukierunkowaniem sympatii Joego, ale tak się radował z żywego stworzenia, że musiał się z tym jakoś pogodzić. Kiedy po południu przyszliśmy, jak zwykle, do pustego domu, Martin zrzucił buty i pobiegł do łazienki. - Tutaj! - wrzasnął. - Kryjówka jest tutaj. Odłożyłam książki i zobaczyłam, że dalej mam ręce pobrudzone krwią. Zauważyłam, że krew nie robi już na mnie takiego wrażenia jak dawniej. Tak czy siak, musiałam umyć ręce przed powrotem matki. Martin czekał w łazience. Z brodą opartą o krawędź wanny przyglądał się Joemu. Widząc, że myję ręce, powiedział: -A spróbuj umyć swoje pieniążki, może zrobią się ładniejsze? W przeszłości dostawałam pięcio- i nawet dziesięciocen- 100 tówki, ale nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek miała w ręku dwudziestopięciocentówkę. Jakby sam rozmiar monety stawiał ją poza moim zasięgiem. Wyłowiłam z kieszeni pieniążki, namydliłam, opłukałam i osuszyłam między fałdami spódnicy. — A widzisz, jednak zrobiły się ładniejsze — powiedział Martin. W tym samym momencie otworzyły się drzwi i weszła matka. Poznałam japo tym, jak je zamknęła. Ojciec walnąłby drzwiami tak, że zatrzęsłaby się futryna. Matka z kolei zamykała drzwi jednym ruchem i przytrzymywała gałkę, dopóki zamek nie zaskoczył. Wyciągnęłam pieniążki w stronę Martina i zapytałam: - Co mam z nimi zrobić? - Daj je mnie. - Mój brat ukucnął pod umywalką. Z pokoju dochodził odgłos kroków matki. Wyglądało na to, że włożyła coś do lodówki, a następnie poszła do sypialni. Martin zwinnie wsunął rękę między rury. -Ale czy one stamtąd nie wypadną? - zapytałam. - Nie, tam jest coś w rodzaju takiej malutkiej półeczki. - Martin próbował dostać ręką do skrytki - O, prawie ją mam. Matka musiała usłyszeć przez ścianę nasze szepty, bo jej kroki ucichły. - Co wy tam robicie? - zapytała. Ale zanim zdążyłam odpowiedzieć, drzwi frontowe znów się otworzyły. Tym razem zadrżały ściany: wszedł ojciec. Jego kroki też były donośne - przypominały złowrogi grzmot, od którego zadzwoniły talerze w szafkach. - O, mam —powiedział Martin, a ja szybko wyciągnęłam go z łazienki. Oboje rodzice pojawili się przed nami jednocześnie. Matka powtórzyła pytanie-' - Co wy tam robicie? - Przyglądaliśmy się rybie - skłamałam. - Cholerna ryba! - zaklął ojciec. - Mam jej powyżej uszu. Tak czy inaczej, jest piątek. Najwyższy czas, żebyśmy ją zjedli. Spuszczam wodę z wanny. 101 - Nie! - Martin zrobił krok w stronę łazienki, jakby chciał zatarasować ojcu drogę. - Nie moglibyśmy go hodować? Proszę! Joe nie chce być ugotowany. - Nie bądź głupi. To tylko ryba. - Ojciec wyminął Martina i po chwili usłyszeliśmy charakterystyczny odgłos wody spuszczanej z wanny. Matka stała za mną. Musiałabym się odwrócić, by zobaczyć jej twarz, żeby móc ocenić, czy jest w rozterce: próbować powstrzymać ojca czy nie? Ale bałam się na nią spojrzeć. Bałam się, że na jej twarzy zobaczę ten sam wyraz co na twarzy ojca - obojętność. Woda spływała z wanny z bulgotem i Martin miał już kolejny raz zaprotestować, zanim jednak zdążył to zrobić, położyłam mu rękę na ustach. Oboje staliśmy twarzą do łazienki, a za plecami mieliśmy matkę. - Nic nie mów, proszę cię - wyszeptałam. - To go jeszcze bardziej rozwścieczy. Ale Martin nie mógł się powstrzymać. Czułam, jak jego usta poruszają się pod moimi palcami i jak bezgłośnie mówi to, co chciałby wykrzyczeć. Na mój palec spadła pojedyncza łza. - Proszę cię, Martin, nie mów nic, proszę. W tym momencie poczułam, jak pod moją dłonią twarz Martina dosłownie więdnie. Z jego oczu nie spłynęła już ani jedna łza więcej. Cofnęłam rękę i razem słuchaliśmy, jak resztki wody znikają w otworze wanny z głośnym siorba-niem, które przypominało rozpaczliwe łapanie powietrza. Martin musiał uznać, że to ryba walczy o życie, bo postąpił krok do przodu. Trzymałam go mocno. Drzwi do łazienki były uchylone i wyraźnie słyszeliśmy charakterystyczne trzepotanie się ryby w pustej wannie i klaskanie ogonem o porcelanę w agonalnych drgawkach. Trzepot stopniowo słabł, aż całkowicie ustał. Czekałam w napięciu, aż Martin krzyknie. Ale nie krzyknął. Nawet się nie poruszył, aż do chwili kiedy w drzwiach ukazał się ojciec. Wtedy mój brat cofnął się gwałtownie, robiąc krok 102 do tyłu. Był to wyraz strachu albo odrazy, wywołanej tym, co się stało. Ojciec wyminął nas, trzymając za plecami rybę, którą zaraz potem wrzucił do zlewu. Matka dołączyła do niego. Widziałam ją tylko z profilu, ale to w zupełności wystarczyło, żebym mogła zauważyć w jej ręce duży nóż. - Wyprowadź brata z domu - rozkazał ojciec. - Weź go na spacer. Pchnęłam Martina w stronę drzwi. Był jak żywy trup-' oczy miał zamglone, a ręce i nogi, kiedy mu je wkładałam w rękawy i buty, prawie bezwładne. Sama zdążyłam wciągnąć tylko jeden rękaw kurtki, zanim wypchnęłam Martina na zewnątrz. Czułam wielką potrzebę obejrzenia się za siebie, na rodziców, ale tylko przez sekundę. Nie chciałam wiedzieć, że było to ich wspólne dzieło. Nie chciałam być świadkiem tego, jak się rozprawiają z rybą. Nie chciałam widzieć już nic więcej. Otworzyłam drzwi i zacisnęłam oczy, modląc się, żeby ten obraz sprzed nich zniknął albo żeby go zwiał chłodny podmuch wieczornego wiatru. Nic nie pomagało. Trzecia świeciła pustkami. W domach paliło się światło, ale w porze kolacji ulica była wyludniona. Odgłosowi naszych kroków towarzyszył tylko samotny szloch pani Kościuszko, który stapiał się z wiatrem. Martin wlókł się, ledwie za mną nadążając. Wzięłam go za rękę, a jego małe palce w mojej dłoni wydawały się bezwładne. I ten uchwyt był jedynym, co nas trzymało razem. Szliśmy z moim bratem nad rzekę. Matka, tak jak i zakonnice, nam tego zabraniała, ale uznałam, że Martinowi należy się jakaś przyjemność. Nad wodą wiatr był silniejszy. W dalszym ciągu miałam na sobie spódnicę, przez którą przenikał dotkliwy chłód. Czułam mrowienie w stopach, a skóra na moich nogach była jak kamień, mimo to szłam dalej przed siebie, aż znaleźliśmy się wreszcie nad rzeką. Podprowadziłam Martina do schodów, z których roztaczał 103 się widok na linię brzegową. W dole, na wodzie lśniło światło księżyca, a w spokojnej tafli odbijała się długa, pomarańczowa sylwetka krzyża stojącego po drugiej stronie rzeki. Krzyż falował i drgał, jakby tonął. - Nienawidzę go — powiedział Martin. - Nie mów tak. - Mówię, bo tak mi się podoba. Nienawidzę go. I chcę, żeby umarł, tak jak Joe. Złapałam Martina za rękę tak mocno, że próbował ją wyrwać. - Nie mów tak, Martin. Żebyś tak nigdy więcej nie mówił. - Ona też by to chętnie powiedziała - odparł mój brat. - Módl się ze mną, Marty. Musimy się szybko pomodlić. Pociągnęłam go w dół i uklękliśmy na górnym stopniu schodków, twarzą zwróceni do krzyża. - Mów „Zdrowaś, Maryjo". Powtarzaj za mną, Marty. - Nie chcę. -Mów. Zaczęliśmy unisono klepać modlitwę po polsku. Martin mamrotał i wiercił się. - Bolą mnie kolana -jęczał. - Może wstaniemy? - Nie. Módl się. Mocno zaciskałam oczy, starając się wyraźnie wymawiać każde słowo i świadomie wbijając zmarznięte kolana w drewniany stopień. Mogłam się poruszyć, zmienić pozycję, ale uważałam, że zasłużyłam na ten ból. Za krzywdę, jaką moje kłamstwa wyrządziły Martinowi, zasłużyłam na cierpienie. Skończyliśmy modlitwę, ale uznałam, że to jeszcze nie dość. - A teraz powiedz Bogu, że żałujesz tego, co powiedziałeś, i że to cofasz. - Nie powiem. - Powiedz. Proszę cię, Marty. Musisz, bo inaczej... - Nie mogłam dokończyć zdania. 104 - Bo inaczej co? - Nalegał, żebym powiedziała to głośno. - Wiesz co. - No już dobrze. Przepraszam, Panie Boże - wyrzucił z siebie. - A teraz powiedz, źe nie myślałeś tego poważnie. - Nie myślałem tego poważnie. - Słowa Martina nie zabrzmiały szczerze, ale chodziło głównie o to, żeby je w ogóle wypowiedział, żeby Bóg je usłyszał. Z huty stali rozległ się gwizdek oznajmiający zmianę. - Możemy już iść? - zapytał mój brat. - Możemy. Musiałam się podeprzeć, żeby wstać z kolan. Prawie przymarzłam do miejsca. Wyobraziłam sobie, że zastygłam w tej modlitewnej pozie jak statua, zlodowaciałe memento, przestroga dla innych dzieci, żeby nie robiły tego, na co ja sobie pozwoliłam. Odbicie neonowego krzyża żegnało nas, tańcząc na powierzchni wody. Poprowadziłam Martina do domu Road River, na skróty. Po drodze mijaliśmy rozpadający się budynek, w którym mieszkała stara kobieta. W nocy nędzna fasada wydawała się jeszcze bardziej przerażająca. Wewnątrz nie paliły się żadne światła. Budynek robił wrażenie opuszczonego. - Widzisz ten dom? - zapytałam. - Tam mieszka kobieta, której nie widziałam nigdy w życiu. - Aha. — Martin nie był zainteresowany, a poza tym jeszcze był na mnie zły za to, do czego go zmusiłam. - Nigdy jej nie widziałam w mieście ani na rynku, ani w kościele, ani gdziekolwiek indziej. Nie uważasz, że to dziwne? - No bo może jej naprawdę nie widziałaś. - Co masz na myśli? - Słyszałem, że ten dom jest pusty. Że tu nikt nie mieszka. Może widziałaś w domu kobietę, której w rzeczywistości tam nie było. 105 - Była. Przynosiłam jej zamówienia. Brała je z mojej ręki. - Coś do ciebie mówiła? Usiłowałam sobie przypomnieć, czy kobieta cokolwiek do mnie mówiła, ale uświadomiłam sobie, że nie odezwała się ani słowem. - Nie, nic nie mówiła. -A może to był duch. - To nie jest duch - zaprotestowałam. - Ona była prawdziwa. Widziałam ją. Martin obojętnie wzruszył ramionami, kiedy mijaliśmy dom, pozostawiając go nocnej samotności. Próbował mnie przestraszyć, tak jak ja go straszyłam piekłem za pełne nienawiści słowa o ojcu. Myśl o tym, że to, co zobaczyłam, nie było rzeczywiste, że kobieta, którą spotkałam, mogła być duchem, tkwiła w mojej głowie, dopóki nie przyszliśmy do domu. Na stole stały nasze talerze, na które matka nałożyła jedzenie. Pokroiła rybę na drobne kawałeczki, tak że prawie nie można jej było rozpoznać - ale prawie. - Idźcie się umyć — nakazała. Martin zatrzymał się na chwilę i przyjrzał się talerzom. Mimo wysiłków matki, żeby ukryć to, co na nich w rzeczywistości było, natychmiast poznał suma. - No chodźcie, bo wam wystygnie. - Spełniliśmy jej polecenie i przyszliśmy do stołu. Do tej pory jedzenie rzeczywiście zdążyło już całkowicie wystygnąć, przez co jeszcze trudniej było je przełknąć. Matka jadła szybko, ze wzrokiem wbitym w talerz. My z Martinem tylko grzebaliśmy w swoich porcjach. Rozdzielałam każdy kęs ryby na drobiny, starając się je ukryć pod kawałkami chleba. Martin nie zadawał sobie tyle trudu, po prostu ułożył całą rybę w wianuszek na środku talerza i tak zostawił w akcie protestu. - Jeśli skończyliście, to włóżcie talerze do zlewu - powiedziała matka. Razem pozbieraliśmy i zmyliśmy naczynia, po czym Mar- 106 tin wziął książkę z barankiem, którą pożyczył w bibliotece, i zaczął czytać. Matka zniknęła w sypialni, zamykając za sobą drzwi i nie wyznaczając mi żadnych zadań. Przez chwilę obracałam w palcach odpruty zakład spódnicy, aż wreszcie, w akcie rozpaczy, wzięłam jeden ze swoich podręczników i zaczęłam przeglądać. Nie czytałam, po prostu musiałam się czymś zająć. Wieczór wlókł się w atmosferze męczącego milczenia. W powietrzu wisiało to, czego nie śmieliśmy powiedzieć. Czułam, jak to coś łechce mnie po skórze i podnosi mi na ramionach drobne włoski. Kiedy już ani chwili dłużej nie mogłam patrzeć na podręcznik, podeszłam do okna. Czułam przenikający przez szybę chłód. W oknach po drugiej stronie ulicy tańczyły cienie. Cisza potrafi być gorsza od trzaśnięcia drzwiami czy od gwałtownego wybuchu. Cisza żarzyła się powoli jak węgle pod kuchnią, ale im dłużej trwała, tym wydawała się głośniejsza. Westchnęłam głęboko, żeby przerwać milczenie, żeby przekonać samą siebie, że milczenie to nie wszystko, i swoim oddechem zaparowałam szybę. Właśnie uniosłam palec, żeby napisać swoje imię, kiedy rozległo się głośne walenie do drzwi. Martin podniósł głowę znad książki. - Nie otwieraj - błagał. - Poczekaj na nią. -Ale jeśli...? Martin zgadł, co miałam na myśli: że matka może spać i jeśli stukanie się powtórzy, będzie na nas zła za to, że pozwoliliśmy ją obudzić. - Ja otworzę - oznajmiła matka. Ukazała się w drzwiach sypialni kompletnie ubrana. Zanim otworzyła drzwi wejściowe, poprawiła włosy. Był to Leonard, spocony i zziajany, jakby przybiegł nie wiadomo skąd. Zamrugał na widok matki, szukając odpowiednich słów. Byłam ciekawa, czy myślał, że to ja otworzę drzwi, i na widok matki zapomniał języka w gębie. Wymamrotał coś po polsku, spojrzał na mnie niemal przepraszająco i spuścił oczy, czekając, co powie matka. - Idź do domu, Leonardzie - poleciła łagodnie. 107 — Była. Przynosiłam jej zamówienia. Brała je z mojej ręki. — Coś do ciebie mówiła? Usiłowałam sobie przypomnieć, czy kobieta cokolwiek do mnie mówiła, ale uświadomiłam sobie, że nie odezwała się ani słowem. — Nie, nic nie mówiła. — A może to był duch. — To nie jest duch — zaprotestowałam. — Ona była praw dziwa. Widziałam ją. Martin obojętnie wzruszył ramionami, kiedy mijaliśmy dom, pozostawiając go nocnej samotności. Próbował mnie przestraszyć, tak jak ja go straszyłam piekłem za pełne nienawiści słowa o ojcu. Myśl o tym, że to, co zobaczyłam, nie było rzeczywiste, że kobieta, którą spotkałam, mogła być duchem, tkwiła w mojej głowie, dopóki nie przyszliśmy do domu. Na stole stały nasze talerze, na które matka nałożyła jedzenie. Pokroiła rybę na drobne kawałeczki, tak że prawie nie można jej było rozpoznać - ale prawie. — Idźcie się umyć — nakazała. Martin zatrzymał się na chwilę i przyjrzał się talerzom. Mimo wysiłków matki, żeby ukryć to, co na nich w rzeczywistości było, natychmiast poznał suma. -No chodźcie, bo wam wystygnie. - Spełniliśmy jej polecenie i przyszliśmy do stołu. Do tej pory jedzenie rzeczywiście zdążyło już całkowicie wystygnąć, przez co jeszcze trudniej było je przełknąć. Matka jadła szybko, ze wzrokiem wbitym w talerz. My z Martinem tylko grzebaliśmy w swoich porcjach. Rozdzielałam każdy kęs ryb}' na drobiny, starając się je ukryć pod kawałkami chleba. Martin nie zadawał sobie tyle trudu, po prostu ułożył całą rybę w wianuszek na środku talerza i tak zostawił w akcie protestu. — Jeśli skończyliście, to włóżcie talerze do zlewu - powiedziała matka. Razem pozbieraliśmy i zmyliśmy naczynia, po czym Mar- 106 tin wziął książkę z barankiem, którą pożyczył w bibliotece, i zaczął czytać. Matka zniknęła w sypialni, zamykając za sobą drzwi i nie wyznaczając mi żadnych zadań. Przez chwilę obracałam w palcach odpruty zakład spódnicy, aż wreszcie, w akcie rozpaczy, wzięłam jeden ze swoich podręczników i zaczęłam przeglądać. Nie czytałam, po prostu musiałam się czymś zająć. Wieczór wlókł się w atmosferze męczącego milczenia. W powietrzu wisiało to, czego nie śmieliśmy powiedzieć. Czułam, jak to coś łechce mnie po skórze i podnosi mi na ramionach drobne włoski. Kiedy już ani chwili dłużej nie mogłam patrzeć na podręcznik, podeszłam do okna. Czułam przenikający przez szybę chłód. W oknach po drugiej stronie ulicy tańczyły cienie. Cisza potrafi być gorsza od trzaśnięcia drzwiami czy od gwałtownego wybuchu. Cisza żarzyła się powoli jak węgle pod kuchnią, ale im dłużej trwała, tym wydawała się głośniejsza. Westchnęłam głęboko, żeby przerwać milczenie, żeby przekonać samą siebie, że milczenie to nie wszystko, i swoim oddechem zaparowałam szybę. Właśnie uniosłam palec, żeby napisać swoje imię, kiedy rozległo się głośne walenie do drzwi. Martin podniósł głowę znad książki. — Nie otwieraj — błagał. — Poczekaj na nią. — Ale jeśli...? Martin zgadł, co miałam na myśli: że matka może spać i jeśli stukanie się powtórzy, będzie na nas zła za to, że pozwoliliśmy ją obudzić. - Ja otworzę - oznajmiła matka. Ukazała się w drzwiach sypialni kompletnie ubrana. Zanim otworzyła drzwi wejściowe, poprawiła włosy. Był to Leonard, spocony i zziajany, jakby przybiegł nie wiadomo skąd. Zamrugał na widok matki, szukając odpowiednich słów. Byłam ciekawa, czy myślał, że to ja otworzę drzwi, i na widok matki zapomniał języka w gębie. Wymamrotał coś po polsku, spojrzał na mnie niemal przepraszająco i spuścił oczy, czekając, co powie matka. - Idź do domu, Leonardzie - poleciła łagodnie. 107 Leonard przez chwilę przestępował z nogi na nogę, zastanawiając się, co zrobić. Ponownie spojrzał na mnie smutno. Wyraźnie się bał. - No, idź - powtórzyła matka. Leonard zrobił krok do tyłu i znalazł się na ulicy. Patrzył mi w oczy jeszcze wtedy, kiedy zamykały się za nim drzwi. Matka nie od razu się odwróciła. Patrzyła w to miejsce, na którym jeszcze przed chwilą stał nasz gość. Kiedy się wreszcie odwróciła, na jej twarzy malowało się skupienie, jakby próbowała okiełznać myśli, jakoś się pozbierać. - Czas do łóżka. Idźcie się przebrać na noc. -Ale... - zaczął Martin. Matka posłała mu ostrzegawcze spojrzenie. Złożył książkę i wyciągnął spod poduszki piżamę. Wciąż stałam przy oknie i widziałam Leonarda. Przez chwilę marudził na stopniu, speszony, z nisko zwieszoną głową. Wkrótce jednak powlókł się przed siebie. — Ty też — powiedziała matka, skinieniem głowy dając mi znak, żebym odeszła od okna. Stojąc z Martinem ramię w ramię w łazience nad umywalką, myliśmy zęby. Ponieważ pasta do zębów była droga, używaliśmy sody oczyszczanej. Obojętnie, ile razy płukaliśmy potem usta, długo jeszcze czuliśmy cierpki smak. - Co się dzieje? - wyszeptał Martin z pełną buzią. - Nie wiem. Wiem tylko, że chciałabym, żeby ten dzień się wreszcie skończył. — Ja też — wyznał Martin, zerkając w stronę wanny. Kiedy wyszliśmy z łazienki, natknęliśmy się na czekającą na nas matkę. — A teraz pacierz. — Modlitw to już chyba mamy na dziś dość — wymamrotał Martin. Co wieczór klękaliśmy przed łóżkiem i ze złożonymi rękami i spuszczonymi głowami klepaliśmy pacierz po polsku. Był to wymóg matki, jakby wyrecytowanie modlitwy po angielsku umniejszało jej znaczenie. Zwykle odmawiając modlitwę, patrzyłam w sufit. Wydawało się to stosowniej sze 108 niż spuszczanie lub zamykanie oczu. Kiedy tego wieczoru się modliłam, wzrokiem uciekałam w stronę matki. Siedziała przy stole z koszulą ojca, którą miała reperować, ale jej nie reperowała. Koszula leżała nietknięta na kolanach matki, której wzrok był utkwiony w jakimś niewidzialnym punkcie wysoko na suficie. Robiła wrażenie, jakby chłonęła naszą modlitwę, jakby się nią napełniała. Gdzie jesteś? - miałam ochotę ją zapytać. - Dlaczego nie ma cię tu, z nami? Mój głos na chwilę zawisł w próżni i Martin dał mi kuksańca w bok. Zakończyliśmy pacierz cichym „amen" i Martin czekał, aż matka pozwoli nam wstać. Kiedy się nie doczekał, odwrócił się i zobaczył, że matka tępo patrzy w ścianę. - Na co patrzysz? — zapytał. - Na nic - odparła, pospiesznie biorąc do ręki koszulę i starając się sprawiać wrażenie, że szyła. Martin zaczął się przyglądać ścianie w poszukiwaniu tego, co przyciągnęło jej uwagę. - Kładźcie się - powiedziała - czas iść spać. Ostatni raz poruszyła węgle pod kuchnią, pogasiła światła i zniknęła w sypialni. Dogasające węgle osuwały się, trzeszcząc, a w pokoju zapadły ciemności. Leżałam z szeroko otwartymi oczami, dopóki wzrok mi się nie przyzwyczaił. Dopiero w świetle księżyca, wpadającym przez okno, zobaczyłam to, czego nie widziałam wcześniej. Na ścianie, w miejscu gdzie wisiała Czarna Madonna, był ślad, blady, ale wyraźnie widoczny prostokąt. Wstrząsnęła mną świadomość, że zupełnie o niej zapomniałam. Jak mogłam - zastanawiałam się - po tym wszystkim, co zrobiłam, żeby ją odzyskać? Okazuje się, że można zapomnieć o rzeczach - obojętne, jak ważnych i potrzebnych - nawet jeśli masz je przed oczami. Tak właśnie się stało z Czarną Madonną. I tak się stało z naszą matką. Byliśmy jej dziećmi, ale wypadliśmy z jej pola widzenia i żadne wysiłki, jakie podejmowaliśmy, by się w nim ponownie znaleźć, nie przynosiły efektu. 109 Jakiś czas później matka wyczłapała z sypialni i poszła do łazienki. Tak wcześnie wysłała nas do łóżka, że nie mogliśmy zasnąć. Słyszeliśmy, jak myła twarz. - Jesteś zmęczona? — wyszeptał Martin. -A ty? - Tak jakby. Ale tak jakby i nie. - Chcesz, żebym ci jeszcze więcej opowiedziała o psach? Wszystkie szczegóły, jakich się dowiedziałam od pana Beresika, wplotłam w swoją opowieść. Martin lubił słuchać o imionach, maści i tresurze psów; o walkach mu nie mówiłam, po co miał wiedzieć, że pan Beresik tylko po to trzymał zwierzęta. - No dobrze, mogę posłuchać o psach. Woda w łazience przestała lecieć, a my czekaliśmy, aż matka wyjdzie. Ale woda znów zaczęła lecieć, tyle że tym razem do wanny. - Myślisz, że ona się tak późno kąpie? - Możliwe — powiedziałam, ale w gruncie rzeczy miałam nadzieję, że matka leje wodę do wanny, żeby z niej spłukać pozostałe po rybie łuski, tak żeby Martin nie musiał ich oglądać. - To okropnie dużo wody — oświadczył Martin. Minuty płynęły, a ja zaczęłam się denerwować. W mojej głowie zrodziła się koszmarna myśl. W ubiegłym roku wzywano policję do mieszkania pani Kościuszko. Napuściła wody do wanny, zanurzyła się w wonnej kąpieli i brzytwą podcięła sobie żyły na nadgarstku. Znalazł ją syn i wywlókł z wanny nagą, mokrą i półprzytomną. Związał jej ścierką przegub ręki i pobiegł po pomoc. Pani Kościuszko nie umarła, ale została jej po pospiesznie założonych szwach półkolista blizna. Martin nic nie wiedział o tej historii, a ja usłyszałam o niej w szkolnej ubikacji, kiedy opowiadały ją sobie dwie dziewczynki. Nie miałam pojęcia, czy moi rodzice i inni mieszkańcy miasta wiedzieli o tym tragicznym wypadku. Nic dziwnego jednak, że przy tylu tajemnicach w tak niewielkim miasteczku zdarzały się od czasu do czasu przecieki. 110 - Czy myślisz, że ona tam zasnęła? - zapytał Martin. Wyobraziłam sobie panią Kościuszko, jak dryfuje w różo-wawej wodzie i jak powoli uchodzi z niej dusza. Wyskoczyłam z łóżka, wprawiając Martina w przerażenie. - Co ty robisz? Nie idź tam - zaprotestował. Sięgnęłam ręką do drzwi, gotowa je otworzyć. - Nie - błagał - nie otwieraj. Zrezygnowałam chwilowo, wstrzymałam oddech i przyłożyłam ucho do drzwi. Ale słyszałam tylko odgłos lecącej strumieniem wody. -Ajeśli...? -Co jeśli? Nie mogłam mu powiedzieć, czego się obawiałam. Martin pozbierał koce, które skopałam z łóżka. - Wracaj. Ona zaraz wyjdzie. Wróciłam i przelazłam przez Martina. - Co z tobą? - Nie wiem. Nic. Parsknął, podejrzewając kłamstwo. - Chodźmy spać. Jutro wszystko będzie wyglądało inaczej. Chciałam mu wierzyć. Ale tej nocy leżałam godzinami, nie mogąc zasnąć. Czekałam na jakiś odgłos, nawet najsłabszy, który by mnie upewnił, że matka jeszcze tam jest, że żyje. Byłam spięta i niespokojna, chociaż nie śmiałam się ruszyć, nawet drgnąć. Martin spał, a ja bałam się go obudzić. Obawiałam się też, że nawet najdelikatniejsza zmiana pozycji zagłuszy odgłos, na jaki czekałam. Kark mi zesztywniał, a mięśnie boleśnie zdrętwiały. Było to dziwne uczucie-' jakby mi pod skórą mrugały światełka. Wyobraziłam sobie, że cała się jarzę w ciemności. Po wielogodzinnym czekaniu musiałam wreszcie zasnąć. Nagle, w środku nocy, wyrwałam się ze snu i wytężyłam wzrok, żeby cokolwiek zobaczyć. Drzwi do łazienki były otwarte. Drzwi do sypialni rodziców — zamknięte. A to znaczyło, że matka się położyła. Z wielką ulgą oparłam się o ścianę, kiedy nagle ogarnęło mnie uczucie znacznie gorsze niż strach. Nagły ból w pęche- 111 rzu sprawił, że zgięłam się wpół. Musiałam się przytrzymać ramy łóżka, żeby zebrać siły i przeleźć ponad Martinem, nie budząc go. Kiedy wsadziłam nogi w buty, ucisk z pęcherza zaczął się przesuwać do mózgu. Zepchnęłam go z powrotem. Wzięłam z półki przy drzwiach rolkę papieru toaletowego i bez kurtki wybiegłam w mroźną noc. Chłód był tak dotkliwy, że nawet nie czułam skrępowania z powodu swego stroju. Na ulicy panowały ciemności. W oknach nie było świateł. Księżyc przesłaniały gęste chmury. Okrążyłam nasz dom, ledwie dotykając stopami ziemi, ledwie naruszając cienką skorupę zamarzniętego błota. Drzwi do ustępu były uchylone. Kopnęłam w nie mocno, ostrzegawczo, nie dostrzegłem uciekających szczurów, wślizgnęłam się więc do środka, nie dbając nawet o to, żeby zamknąć za sobą drzwi. Ulga była natychmiastowa, palący ból pęcherza ustąpił. Jakbym się przebudziła z koszmarnego snu. Odzyskałam świadomość tego, co się wokół mnie działo. Już miałam wyjść, kiedy usłyszałam odgłos. Nie były to jednak szczury, tylko miarowy potrójny stukot. Nie ulegało wątpliwości, że to kuśtykała o lasce Pani Słodka. Szła drogą na tyłach domów, jak się domyślałam, sprawdzając toalety. To właśnie wtedy zauważyłam, że nie zamknęłam się w ubikacji. Przytuliłam się do futryny, gotowa w każdej chwili rzucić się do ucieczki. Kroki Pani Słodkiej były teraz powolniejsze. Dzieliło ją ode mnie zaledwie parę metrów. A potem rozległy się nowe kroki.Te były lekkie i szybkie, zbliżały się od strony Trzeciej i zmierzały ku toaletom. Wiatr wzmagał się, zagłuszając odgłosy z zewnątrz i szarpiąc wiszącą na sznurach bieliznę. Ściany klozetów drżały. W pewnym momencie wiatr przycichł, ale już więcej nie słyszałam kroków. Ani Pani Słodka, ani ta druga osoba nie oddaliły się, ale też się i nie ruszały. Wśród ciszy dały się słyszeć stłumione szepty. To Pani Słodka z kimś rozmawiała, ale nie swoim zwykłym szorstkim tonem; tym razem było inaczej. Kiedy wytężałam słuch, żeby rozszyfrować słowa, a także zidentyfikować głos jej rozmówcy, mój wzrok padł na kamienną płytę, na której stałam. Szczury musiały wejść do klozetu albo były tam cały czas, tylko się przyczaiły. Zatkałam ręką usta, żeby nie krzyknąć. Jeden pomykał wzdłuż ściany, podczas gdy inne zaczęły węszyć wokół płytkich kałuż na ziemi. Byłam otoczona. Głosy na zewnątrz ucichły. Zatkałam nos i wstrzymałam oddech w oczekiwaniu. Szepty wróciły. Wspięłam się na palce i patrzyłam, jak jeden ze szczurów zbliża się i obwąchuje mój but. Do pierwszego dołączył drugi, z lśniącymi wąsami. Łzy paliły mi zimne policzki jak gorące paciorki. Szepty zamieniły się w ostre, nieprzyjemne chrypienie. Rozmowa toczyła się po polsku, ale słowa zlewały się ze sobą, poza jednym, które wybiło się ponad inne. ŚMIERĆ. Zaczęłam się trząść na całym ciele. Stałam na palcach, w nocnym chłodzie, ubrana tylko w koszulę, przerażona, że moje nogi nie wytrzymają już ani chwili dłużej. Ogony trzech szczurów, które mnie otoczyły, wiły się wokół moich butów jak węże. Nagle odrażające stwory czmychnęły spod ściany na środek i dołączyły do nich dwa kolejne. W moich płucach wzbierał krzyk, pęczniejąc jak bańka szklana. Zatrzymałam go w gardle, raz po raz nerwowo przełykając. Zagryzałam zęby, usiłując opanować szczękanie, ale bezskutecznie. Podpierałam szczękę dłonią - wszystko na nic. Chłód zrobił swoje. Rozmowa na zewnątrz urwała się gwałtownie. Głosy umilkły. Znów wstrzymałam oddech i wtedy ponownie usłyszałam kroki tej drugiej osoby. Przytuliłam się do drzwi, starając się coś zobaczyć przez szparę. Mignął mi przesuwający się w kierunku Trzeciej cień. Zobaczyłam wycinek profilu Pani Słodkiej. Nie ruszała się, przynajmniej przez kilka chwil. Obserwowała odchodzącą osobę, jakby chciała sprawdzić, czy rzeczywiście na dobre się już oddaliła. Nagle poczułam ciężar na stopie. Bez patrzenia wiedziałam, że to szczur. 112 113 Krzyk, który uwiązł mi w gardle, zamienił się w odruch wymiotny. Szczur, balansując na czubku mojego buta, obwąchiwał sznurowadła. Zaczęłam się dławić. Mocniej zagryzłam zęby. Przez szparę w drzwiach widziałam sylwetkę Pani Słodkiej, która po chwili wahania się, odwróciła i wkrótce usłyszałam szuranie jej kroków i stukot laski na zamarzniętym błocie, kiedy wlokła się między klozetami do domu na samym końcu uliczki. Kiedy przebrzmiały te złowrogie odgłosy, gwałtownie szarpnęłam zdrętwiałą z zimna nogą, katapultując szczura, który zatoczywszy w powietrzu łuk, wylądował na przeciwległej ścianie. Zaraz potem pchnęłam oburącz drzwi ustępu, rozpędzając umykające w w popłochu szczury. Puściłam się pędem, nogami wystukując rytm mojego oszalałego serca. Gwałtownie otworzyłam drzwi naszego mieszkania. Długo tłumiony krzyk, który wydarł mi się teraz z ust, przypominał skowyt. Ugięły się pode mną kolana. Złapałam się krzesła, żeby nie upaść. Byłam tak odrętwiała z zimna, że gdybym się przewróciła, mogłabym się rozpaść na kawałki - tak mi się przynajmniej wydawało. Osunęłam się powoli na kolana, a potem na podłogę. Węgiel pod kuchnią już dawno się wypalił, mimo to czułam w powietrzu ciepły prąd. Leżałam więc, poddając się jego dobroczynnemu działaniu. Nawet deski podłogi wydawały się w dotyku przyjemnie ciepłe. Usiłowałam wstać, ale byłam tak zesztywniała, że mogłam poruszać jedynie oczami. Zobaczyłam śpiącą postać mojego brata, zwiniętego w kłębek pod kocem, z buzią zanurzoną głęboko w poduszce. Wstrząsały mną bezgłośne szlochy. Łzy spływały mi po skroniach i za uszami, między włosy. W miarę jak się rozgrzewałam, zaczynałam czuć mrowienie w całym ciele." potem przyszły niekontrolowane dreszcze. Grzechotały we mnie wszystkie kości, dzwoniły zęby. Ciało jakby nie należało do mnie. Leżąc na podłodze, uznałam, że piekło, którym straszyły mnie siostry, wcale nie było ognistym piecem, tylko mroźną 114 pustynią, gdzie nie ma schronienia ani ratunku przed zimnem. Kiedy dreszcze ustały, przeszłam na czworakach do łóżka. Nie chciałam obudzić Martina, ale z powodu ogólnej drętwoty poruszałam się niezdarnie i gdy przeciągnęłam nad nim bezwładne nogi, obudził się. Półprzytomny zamrugał na mój widok oczami. - Wszystko w porządku? - zapytał. Byłam za słaba, żeby mu odpowiedzieć, toteż leżałam tylko w milczeniu, tuląc się do niego. - Jaka ty jesteś zimna - powiedział. - Co ci się stało? - Przytul się do mnie - odparłam. - Nic więcej. Po prostu się do mnie przytul. Nazajutrz rano obudził mnie Martin lekkim, ale nieustępliwym poklepywaniem po ramieniu. - Obudź się - mówił cicho - proszę cię, obudź się. - 0 co chodzi? - zapytałam, nie kwapiąc się z otwarciem oczu. Czułam się tak, jakbym zasnęła zaledwie kilka sekund wcześniej. - Coś się stało. Przez okno wpadało słabe, wodniste światło. Musiało być niedługo po świcie. - Posłuchaj - wyszeptał Martin. Z zewnątrz dochodził szmer głosów, trzaskanie drzwiami, kroki. W zwykłe dni uznałabym to za coś normalnego, ale była niedziela. Martin przyzwał mnie machnięciem ręki do okna. - Chodź, popatrz. Całe ciało miałam w dalszym ciągu zesztywniałe; wszystko mnie piekło. Kiedy dotknęłam nogami podłogi, poczułam ból w każdym mięśniu; z takim trudem dźwigałam własny ciężar. Dowlokłam się jakoś do okna, gdzie mój brat klęczał na krześle. - Zobacz - powiedział - coś musiało się wydarzyć. Na Trzeciej trwała gorączkowa krzątanina. Kobiety w koszulach nocnych i szlafrokach stały na ulicy albo na stopniach domów, otulając się ciasno przed chłodem, szepcząc do siebie i pokazując na drugi koniec ulicy. Nieliczne dzieci tuliły się do matek, przysłuchując się rozmowom i gapiąc na coś, czego nie mogłam dojrzeć. W pewnym momencie szybkim krokiem nadszedł mężczyzna w mundurze policjanta. - Mówiłem ci — powiedział Martin. — Przyjechała policja. 116 Inny policjant stał przed drzwiami jednego z mieszkań po przeciwległej stronie ulicy. Rozmawiał z kobietą, która miała kurtkę narzuconą na koszulę nocną i papiloty we włosach. Lokówki były drogie, kobiety używały więc szmatek albo nawet kawałków gazety, w których spały, żeby na rano mieć zakręcone włosy. Kobieta kiwała głową, potrząsając papilotami, a następnie wskazała ręką w drugi koniec uliczki na coś, czego nie widzieliśmy. - Co ci ludzie pokazują? - Nie wiem - odparł Martin. Ruszyłam w stronę drzwi, żeby się na własne oczy przekonać, co się stało, kiedy nagle Martin złapał mnie za rękaw. - Co ty robisz? - Chcę usłyszeć, o czym rozmawiają. Martin właśnie miał mnie przestrzec przed wyjściem z domu, gdy otworzyły się drzwi do sypialni rodziców. - Co tu się dzieje? - zapytała matka, owijając się szlafrokiem. Włosy miała zmierzwione. - Co wy tu kombinujecie? Martin szybko zszedł z krzesła. - Coś... - zaczął. W tym momencie usłyszeliśmy zgrzyt klucza w zamku i do mieszkania wtargnął ojciec. Na ręku miał kurtkę, a kiedy ją zrzucił, ukazał się ręcznik z czerwoną krwawą plamą. - Upadłem, a na podłodze było szkło. W pierwszej chwili nie myślałem, że rana jest taka głęboka, ale... Padł na krzesło, a ja położyłam na stole jego krwawiącą rękę. Kiedy przymknął powieki, pomyślałam, że zasłabł z bólu, i dopiero po chwili zorientowałam się, że jest pijany. Matka rzuciła się do niego i... stwierdziła to samo. Twarz ojca była pokryta cienką warstwą sadzy, jak to często bywało, kiedy wracał z pracy, ale wzdłuż policzka biegła długa smuga błota, jakby ktoś się na niego zamachnął i go zadrapał. Nie mogłam go zapytać, co się stało, a matka też wolała tego nie dociekać. Jakby nie chciała wiedzieć. 117 Odjęła ręcznik i na przedramieniu ojca ukazała się krótka, ale głęboka rana. Krew tryskała z niej nieprzerwanym strumieniem. Martin zaczął popłakiwać. - Wyprowadź brata z domu — poleciła mi matka. - Nie, nie, ja nigdzie nie pójdę - protestował przerażony Martin. Gapił się na ranę ojca, niezdolny ruszyć się z miejsca. - Wychodźcie! - krzyknęła matka. - Nie! - wrzasnął Martin, zalewając się łzami. - Nigdzie nie idę. - Rób, co ci każą! - warknął ojciec. Martin patrzył mu w oczy, ale znalazł w nich tylko chłód, przeniósł więc wzrok na mnie. Ja jednak nie mogłam odezwać się nawet słowem, dlatego tylko spojrzeniem dawałam mu do zrozumienia, żeby się uspokoił. Rozpaczliwie szlochając, włożył kurtkę i buty i wyleciał z domu jak z procy, zatrzaskując za sobą drzwi. - Podaj mi świeży ręcznik, mydło i jodynę — zwróciła się do mnie matka. -1 tę koszulę, którą reperowałam. Koszulę i nożyczki. Nie zastanawiając się ani chwili, spełniłam polecenie. Kiedy tylko koszula znalazła się na stole, dotarło do mnie, co matka zamierzała zrobić. Do ojca też. - Nastaw czajnik - zarządziła. Nalałam wody do czajnika, cały węgiel, jaki mieliśmy, wsypałam pod kuchnię, najszybciej, jak tylko umiałam, roznieciłam ogień, a tymczasem matka ucisnęła ranę ojca przez czysty ręcznik tak mocno, że się skrzywił. - Trzymaj to - powiedziała do ojca ze złością. Z kołnierzyka koszuli wyjęła nawleczoną igłę i naciągnęła nitkę. - Czy woda się gotuje? - zapytała przez zaciśnięte zęby, odgryzając koniec nitki i robiąc na niej supełek. Woda powoli zaczynała wrzeć. Siłą woli chciałam zmusić czajnik do tego, żeby zagwizdał. Minuty mijały w milczeniu, matka czekała na moją odpowiedź. Wreszcie czajnik wydał jeden wysoki gwizd. - Weź rondel i nalej wody. 118 Szybko złapałam rondel i parujący czajnik i podałam matce. Matka namydliła ręcznik i przemyła ojcu ranę, a następnie drugim rogiem ręcznika mu ją zajodynowała. Ojciec zacisnął zęby, przewidując, co nastąpi. — Będziesz musiała mi pomóc — zwróciła się do mnie matka. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko skinąć głową i gapić się na rozwartą ranę ojca. Kiedy do niego podeszłam, ze wstydem odwrócił głowę. Matka wyciągnęła do niego rękę. - Daj zapałki. Ojciec wyjął zapałki z kieszeni i położył matce na dłoni. Zapaliła zapałkę i zdezynfekowała igłę w płomieniu. - Musisz zetknąć brzegi rany i przytrzymać je razem -poleciła mi, nie patrząc w moją stronę. - Tylko uważaj na palce. Nie czekała na moją odpowiedź. Wbiła ojcu igłę w skórę, a on zagryzł wargi, żeby nie cofnąć ręki. Następnie wbiła igłę w drugi brzeg rany i oba dociągnęła do siebie. — Trzymaj mocno — upomniała mnie. Ojciec siedział z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi zębami. Starał się zachować spokój. Mimo że był pijany, wydawał się czuć wszystko dokładnie - od ukłucia igły do przewlekania nici przez skórę. Z wielką zręcznością i precyzją matka wykonała sześć małych szwów. Ani razu w tym czasie nie spojrzała na ojca, skupiona na swoim zadaniu. Kiedy związała ostatni szew, ojciec zaczął się kręcić. Ból spowodowany zabiegiem przyprawił go o mdłości. Matka zawiązała ostatni potrójny supeł, ucięła nitkę nożyczkami i właśnie miała ponownie zdezynfekować ranę jodyną, kiedy nagle ojciec zerwał się i rzucił do zlewu. Dławił się i spluwał, ale nie zwymiotował. — Sam ją zdezynfekuję — wymamrotał przez ramię. Matka położyła ręcznik obok rondla z wodą i wstała. Nie było żadnego dziękuję, uścisku, pocałunku - nic. Wyciągnęła resztkę nici, wpięła igłę z powrotem w kołnierzyk koszuli i poszła do sypialni. 119 Igła, nadal zakrwawiona, zostawiła na jasnoniebieskiej tkaninie czerwone plamy. Nie wiedziałam, czy matka zapomniała o krwi, czy specjalnie zaplamiła kołnierzyk, żeby przypomnieć ojcu, co zrobił i co ona zrobiła dla niego. Ojciec odwrócił się dopiero wtedy, kiedy drzwi do sypialni się zamknęły. Spojrzał na stół - zaimprowizowaną salę operacyjną. Ręcznik, z którym przyszedł, leżał porzucony bezładnie, czerwony od krwi. Ze stygnącej wody unosiła się para. Ojciec wyraźnie nie miał odwagi zbliżyć się do stołu, wzięłam więc drugi ręcznik, zamoczyłam róg w wodzie, na-mydliłam i mu podałam. Niepewnie wziął ręcznik, oczyścił ranę i ponownie odwrócił się do mnie tyłem. Żebym nie widziała, jak krzywi się z bólu. - Pójdę po plaster - powiedziałam, a ojciec nieznacznie skinął głową. Prawdziwe bandaże były drogie, dlatego matka kupowała białą taśmę przylepną, używaną do celów chirurgicznych. Baliśmy się jej oboje z Martinem. Zrywanie taśmy oznaczało w praktyce ponowne otwarcie rany albo co najmniej zdarcie skóry. Przyniosłam ojcu rolkę takiego właśnie plastra. Zrobił ruch w moją stronę, jakby go chciał ode mnie wziąć, ale się zawahał. I tak nie mógłby sam zalepić rany. Nie patrząc mi w oczy, nieśmiało wysunął ramię w moją stronę. Bardziej bałam się zabandażować mu rękę, niż trzymać brzegi jego rany, kiedy matka mu ją zszywała. Tamto to był nagły wypadek, konieczność; założenie opatrunku traktowałam jak swoisty przywilej. Ojciec prosił o pomoc, ojciec mnie potrzebował. Ostrożnie okręciłam mu ramię taśmą, uważając, żeby nie było za ciasno. Odgłos, jaki wydawała taśma, odwijając się z rolki, przypominał darcie materiału. Matka musiała go słyszeć z drugiego pokoju, musiała wiedzieć, co się dzieje. Kątem oka patrzyłam, czy pojawi się w drzwiach. Po skończonym opatrunku chciałam odedrzeć koniec taśmy, ale się nie poddawała. Lepka i nieustępliwa, zwijała się, kiedy ją ciągnęłam. Krępowało mnie, że nie radzę sobie z takim prostym zadaniem. 120 - Weź nóż - powiedział ojciec. To polecenie mnie zdenerwowało, ale wybrałam najmniejszy nóż, jaki mieliśmy. Ojciec odciągnął rolkę od swojej ręki. - No, tnij - zachęcał mnie. Zaczęłam dosłownie piłować taśmę, nie chcąc jej zbyt mocno naciskać, ale zwijała się i sklejała, zmuszając mnie do szybszego operowania nożem. Wstydziłam się, że znów sobie nie radzę. Ojciec wyraźnie tracił cierpliwość. Postanowiłam, że koniecznie muszę coś zrobić, i jednym szybkim ruchem przecięłam wreszcie plaster. Ojciec aż podskoczył, nagle uwolniony. Otworzyły się drzwi i zajrzał Martin. Chciał coś powiedzieć, ale zobaczył w mojej ręce nóż i pochylonego nade mną ojca. Nikt nie odezwał się słowem. Martin gapił się na nas osłupiały. - Pani Słodka nie żyje - oznajmił wreszcie. - Co takiego? - Ręka opadła ojcu bezwładnie. Zakręciło mi się w głowie. Do głowy zaczęły powracać strzępy nocnych przeżyć: laska Pani Słodkiej, stukająca po zamarzniętym błocie, jej złowroga sylwetka, gorączkowe szepty. - Słyszałaś? - zapytał Martin, patrząc gdzieś obok mnie. - Ona... - Słyszałam ciebie - odparła matka, tylko częściowo widoczna w na pół otwartych drzwiach sypialni. Ojciec porwał kurtkę i wyszedł, opuszczając rękaw koszuli, żeby ukryć bandaż. Martin ruszył za nim. Już miałam pójść w ich ślady, ale jeszcze obejrzałam się za siebie. Matka patrzyła na mnie, jakby wiedziała, że właśnie tak się zachowam, jakby mnie do tego zmusiła. W dalszym ciągu na pół ukryta trzymała mnie wzrokiem i nie chciała puścić. To była właśnie ta szansa, o jakiej marzyłam - żeby matka mnie wreszcie zobaczyła, żeby patrzyła na mnie, jakbym była obecna. W moim sercu wezbrała dziwna radość, uczucie tak kruche, że bałam się w nie uwierzyć. Ale minęło tak szybko, jak się pojawiło. Matka powoli zamknęła drzwi. Znów mi się wymknęła. Musiałam stać 121 w miejscu bez ruchu przez kilka minut. Nie miałam pojęcia, co się stało, nie wiedziałam, co takiego zrobiłam, że mnie wreszcie zauważyła i że ją znów zaraz potem straciłam. Miałam takie uczucie, jakbym płakała, zawodziła i rozpaczała każdym najdrobniejszym włókienkiem swojej istoty, a przecież nawet nie mrugnęłam. Nie pamiętam, jak wyszłam z domu. Pierwszą rzeczą, jaką zapamiętałam, był fakt, że mam kurtkę nałożoną na koszulę nocną i że idę dołączyć do Martina i ojca, którzy stali wśród gęstniejącego tłumu na końcu Trzeciej. Cały czas mijali mnie jacyś ludzie, którzy biegli zobaczyć, co się stało. Na ulicy panował ruch i gwar. Trzecia, której na ogół unikano, teraz dosłownie pękała w szwach. - Co się stało? - padło z tłumu pytanie. - Ktoś ją zabił - odpowiedziała jedna z kobiet. -1 dobrze zrobił - parsknęła inna. - Mam nadzieję, że znajdą zabójcę, żebym go mogła ucałować. - Kilka kobiet wybuchnęło śmiechem. - Została zabita nad rzeką - oznajmił przechodzący obok mnie mężczyzna. - Zepchnięto ją ze schodów - dodał ktoś inny. Tłumek rozlał się przed frontem drewnianego domku Pani Słodkiej, otaczając ciasnym kręgiem nędzny ganeczek. Otwartych drzwi strzegł policjant. Dwaj inni, widoczni przez okna, przeszukiwali mieszkanie. Przecisnęłam się do Martina. Stał tak blisko ojca, że mało na niego nie wszedł. Widziałam, że miał ochotę wziąć go za rękę, ale nie był taki głupi, żeby po nią sięgnąć. - Tam w środku jest policja. Wszyscy mówią, że szukają dowodów - oznajmił Martin, dumny, że ma coś do powiedzenia. - Jakich dowodów? - Dowodów winy tego, kto zabił Panią Słodką. - Ale ktoś mówił, że to się stało nad rzeką. Martin wzruszył ramionami. Zbyt był podniecony tym, 122 co się wokół niego działo, żeby zawracać sobie głowę odpowiedzią. Kiedy po raz pierwszy usłyszałam jego słowa: „Pani Słodka nie żyje", uleciały one w powietrze, w nicość. Były nierealne. Jednakże kiedy zobaczyłam ludzi i dotarły do mnie ich rozmowy, niepokój wdarł się w moje myśli i na dobre w nich zagościł. -Ajeżeli po prostu spadła ze schodów, to co?- zapytałam. - Może nikt jej nie zabił. Martin, zniecierpliwiony, przewrócił oczami. - Pani Słodka nie chodziła nad rzekę, każdy o tym wie. Była to prawda. Żadna siła by jej nie zmusiła do pójścia nad rzekę. Przynajmniej w przeszłości. - To jak się tam znalazła? - zapytałam. Ale Martin wolał sam zdawać pytania, niż na nie odpowiadać. Miał dość ciągłego zawracania mu głowy-' chciał spokojnie obserwować policjanta, który stał na ganku, podpierając się pod boki i udając ważnego. - Nie wiem - odparł krótko. - Cicho - ofuknął nas ojciec. - Ktoś wychodzi. Z domu Pani Słodkiej wychodziło właśnie dwóch policjantów. Tłum rzucił się do nich, zasypując ich pytaniami. Ktoś krzyknął: - Kto jest sprawcą? - W jaki sposób zginęła?! - wrzasnął ktoś inny. - Złapiecie faceta? - dopytywał się ktoś trzeci. - A co z nami? Morderca jest na wolności - denerwowała się jakaś kobieta. - Co zamierzacie z tym zrobić? Wśród tłumu rozległy się szepty i pomruki, ale policjanci nie byli rozmowni. Ten, który stał na ganku, wykrzykiwał po polsku: - Z drogi, z drogi! Ale tłum parł do przodu. Padało coraz więcej pytań, które pozostawały bez odpowiedzi. Policjanci wsiedli do samochodu, który czekał na końcu ulicy. Było to niemal śmieszne. Posterunek policji znajdował się w odległości minuty drogi 123 od Trzeciej. Bliżej był tylko „Srebrny Pantofelek". Ale wóz policyjny przydawał całej scenie smaku. Kiedy policjanci odjechali, tłum zaczął gwizdać. Niektórzy nawet mamrotali pod nosem przekleństwa. Wszyscy jednak zostali na miejscu, gapiąc się, jak odjeżdżają. Kiedy zniknęli nam z oczu, nikt z zebranych nie wiedział, co ze sobą zrobić. Ludzie kręcili się przed domem Pani Słodkiej, szeptali o swoich podejrzeniach. Wreszcie zaczęli się rozchodzić. Kobiety zaganiały dzieci do domu, mężczyźni kierowali się do „Srebrnego Pantofelka", żeby jak najprędzej podzielić się nowinami z gronem przyjaciół, klecąc opowieści o tym, czego nie widzieli. - Idźcie do domu — polecił nam ojciec, chcąc jak najszybciej dołączyć do pozostałych mężczyzn. - Nie chodź tam - błagał go Martin. Ojciec nie mógł znieść, kiedy Martin go o coś prosił. Błagalny jęk syna doprowadzał go do szału, jakby nie był czymś normalnym u takiego chłopca. - Słyszałeś, co powiedziałem!? - podniósł głos. - A co z twoim obiadem? - Martin rozpaczliwie czepiał się każdego pretekstu, żeby skłonić ojca do zmiany decyzji. - Nie jestem głodny. — Z tymi słowy ojciec ruszył za gromadką mężczyzn. -Ale...? - Nie bój się - pocieszyłam go - kiedyś musi zgłodnieć. Martin przewrócił oczami, rozczarowany. Oboje wiedzieliśmy, że ojciec wróci nie wcześniej niż za kilka godzin, jeśli w ogóle wróci. - No już dobrze — westchnął — wracajmy. - Jesteś pewien, że chcesz wracać? Możemy zostać, jeśli masz ochotę. - Nie, tu już nie ma nic do oglądania. I rzeczywiście nie było. Pozostał tylko dom, który widywaliśmy dzień w dzień przez całe nasze życie, dom, w pobliżu którego nie mieliśmy odwagi się bawić i który mijaliśmy biegiem, kiedy się ściemniało. Pani Słodka nie żyła. Nie mogłam tego pojąć. Fakt, że ktoś ją zamordował zaledwie 124 kilka godzin po tym, jak ją widziałam, przechodził moje wyobrażenie. Cały czas miałam przed oczami długi cień nieznajomego, nie mogłam przestać o nim myśleć. Przed gankiem Pani Słodkiej marudziło jeszcze kilku mężczyzn. Usłyszałam, jak jeden z nich mówi, że idą nad rzekę zobaczyć, gdzie to się stało. - Chodź, pójdziemy za nimi - szepnęłam do Martina. - Po co? Słyszałem, jak policjant mówił, że zabrali ją do dużego szpitala w Pittsburghu. A zresztą i tak nie wolno nam chodzić nad rzekę. - Nie chcesz zobaczyć? Martin zmiękł pod wpływem ciekawości. - Może i chcę... Ruszyliśmy za mężczyznami, utrzymując bezpieczną odległość, tak żeby nas nie zauważyli. -A jeśli będą wściekli, że za nimi idziemy?- zapytał Martin. - Ale o co mieliby być wściekli? Sam mówiłeś, że jej już tam nie ma. Nie możemy sobie popatrzeć na rzekę? Co w tym złego? Martin zmarszczył brwi, ale nie przestawał iść. Nad rzeką mężczyźni przyglądali się schodom, potrząsali poręczą, oceniali odległość do rzeki. Za nimi, na szczycie wzgórza, wznosił się krzyż, jaskrawy na tle ciemnego nieba. Mężczyźni stali w ciasnym kręgu, tyłem do nas. Podeszłam bliżej, starając się usłyszeć, co mówią. - Za blisko - wyszeptał Martin, odciągając mnie do tyłu. Mimo to parłam naprzód, wlokąc go za sobą wbrew jego woli. - Lekko licząc, metr dwadzieścia - powiedział jeden z mężczyzn. - Czy nawet półtora metra - dodał inny. - Mogła się poślizgnąć. Schodki mogły być w nocy oblodzone. - No i ta poręcz też jest koślawa jak diabli. - Bardzo tu niebezpiecznie. Mogła sobie połamać wszystkie kości. 125 - Stara wredna suka musiała się poślizgnąć. - To tylko dowód na to, że Bóg cię zabierze, jeśli wcześniej nie zrobi tego diabeł. Ta rozmowa zdenerwowała Martina. Usiłując mnie odciągnąć, poślizgnął się na żwirze. Jeden z mężczyzn odwrócił się gwałtownie, a za nim inni. - Co wy tu robicie? Nie odpowiedzieliśmy - ani Martin, ani ja. - Nie macie tu nic do roboty. Jazda do domu. - My tylko przyszliśmy nad rzekę - odparłam. Jeden z mężczyzn chciał coś na to odpowiedzieć, ale zrezygnował. Wszyscy myśleliśmy o jednym- to już nie jest po prostu tylko rzeka. I nigdy nie będzie. Przez cały czas w jej wodach ginęli ludzie. Było wiadomo, że rzeka jednych wybierała na ofiary, a innych ignorowała. Mimo to wszyscy się do niej pchaliśmy, jakbyśmy chcieli się jej złożyć w ofierze. Ale śmierć Pani Słodkiej to było co innego. Pani Słodka się nie utopiła. Rzeka nie wybrała jej na chybił trafił jak innych. - Coś się tutaj wydarzyło i dzieci nie powinny tego oglądać — oświadczył jeden z mężczyzn. -A co tu jest do oglądania? - zapytałam, wiedząc tak samo jak on, że nic się tu właściwie nie zmieniło. Schody w dalszym ciągu trzeszczały, poręcz dalej się chwiała, a rzeka jak zwykle obojętnie toczyła wody. - Tam na dole może być krew albo i co innego - upierał się któryś z mężczyzn. —A to nie jest przeznaczone dla oczu dziecka. Miałam ochotę roześmiać się głośno. Gdybyście tylko wiedzieli, co te moje oczy widziały - pomyślałam. Cokolwiek jednak się na tych schodach czaiło - ja się tego nie bałam. Wiedziałam, że i tak byłby to drobiazg w porównaniu z tym, czego doświadczyłam choćby w ciągu ostatniej godziny. Nie ustąpiłam - stałam i nie ruszałam się z miejsca, a oni się na mnie gapili. Martin znów zaczął mnie ciągnąć za rękaw. — Chodź, idziemy. Tym razem dałam mu się namówić. Kiedy byliśmy już 126 odpowiednio daleko, mniej więcej w połowie River Road, wyrzucił z siebie-' - Czyś ty zwariowała? Co ty sobie wyobrażałaś? - No co? Mieliśmy takie samo prawo tam być jak oni. - Ale oni są dorośli, a my nie, więc jak mówią, żebyśmy szli do domu, to powinniśmy iść. Wiedziałam, że nad rzeką nic nie ma, ale chciałam się o tym przekonać. Chciałam zobaczyć miejsce, w którym umarła Pani Słodka. Zyskać pewność, że ona nie żyje. Martin szedł przodem, nadając szybkie tempo. Spieszyło mu się do domu. Wlokłam się za nim, wytężając pamięć i próbując odtworzyć wszystkie, nawet najdrobniejsze odgłosy tamtej nocy. Sprowadzały się do jednego, do słowa „śmierć". — Pospiesz się — poganiał mnie Martin. — Jest zimno. Kiedy podniosłam wzrok, żeby mu odpowiedzieć, kątem oka pochwyciłam ruch. Ktoś odsunął zasłonę w oknie rudery, w której mieszkała stara kobieta. Mignął mi fragment jej twarzy. Obserwowała mężczyzn nad rzeką. - Popatrz, Marty - obróciłam go za ramię. - Na co? Kiedy spojrzałam ponownie, w oknie nie było już nikogo, a zasłona wróciła na swoje miejsce. - Widziałeś ją? Była tam, w oknie. -Kto? W jakim oknie? - No, ta kobieta, o której ci mówiłam. - No i co z tego? - Martin uwolnił ramię i ruszył naprzód. - Nie chcesz jej zobaczyć? Nie chcesz się przekonać, że jest prawdziwa? - Nie, chcę iść do domu. Poszedł, zostawiając mnie przed domem kobiety. Czekałam w nadziei, że zobaczę jeszcze jakiś inny znak czy ruch. Ale dom stał cichy i tajemniczy jak dawniej. I 127 Kiedy wróciliśmy do domu, matka była zajęta praniem. Kolejne części garderoby szorowała w zlewie. Zwykle trwało to godzinami, od rana aż do popołudnia. Nad każdą sztuką z osobna pastwiła się bezlitośnie: brała do ręki kostkę mydła i wcierała je w materiał, po czym namydloną sztukę zanurzała w wodzie, płukała i wyżymała, wyciskając z niej ostatnią kroplę wody. Matka sprawiała wrażenie, jakby zupełnie zapomniała o naszej obecności. Po prostu ani na chwilę nie przerywała prania. Reszta dnia wlokła się niemiłosiernie, godzina za godziną. Jedyną naszą rozrywką było słuchanie radia. Ale matka nie pozwalała nam go włączać w tygodniu, dlatego muzyka działała na nas jak balsam. Nie pamiętam, co robił Martin ani co ja robiłam. Pamiętam tylko przygniatający ciężar morderczego zmęczenia i fakt, że ojciec wrócił dopiero wów czas, kiedy szliśmy spać. Usłyszeliśmy, jak z kimś rozmawia, stojąc na stopniach domu, i dopiero wtedy matka wyciągnęła korek i wypuściła wodę ze zlewu. U jej stóp stał kosz pełen mokrej bielizny. - Powieś to, a ja tymczasem przygotuję kolację - poleciła mi. Byłam głodna i zmęczona, i miałam ochotę odmówić, ale nie śmiałam. Uniesienie przeładowanego kosza niemal przekraczało moje możliwości. Dźwignęłam go z najwyższym trudem, usiłując jednocześnie otworzyć drzwi. Ani Martin, ani matka nie zauważyli moich zmagań, toteż żadne z nich nie pospieszyło mi z pomocą. Ze strachu, że już po raz drugi nie zdołam dźwignąć kosza, nie postawiłam go na ziemi. Ale siła ciężkości była nieubłagana '¦ kosz zsuwał się wolno po moim brzuchu i kolanach, a ja rozpaczliwie czepiałam się palcami śliskiej gałki drzwi. Nagle, bez żadnego uprzedzenia, drzwi się otworzyły, uderzając w kosz i odrzucając mnie do tyłu. Ojciec w osłupieniu patrzył, kto się ośmiela blokować drzwi. Minęłam go i uginając się pod ciężarem kosza, wybiegłam na ulicę. Było już właściwie ciemno, za późno na to, żeby wieszać pranie. Bałam się, że mokra bielizna zamarznie i trzeba ją 128 będzie zostawić na jeszcze jeden dzień, żeby rozmarzła. Po czymś takim tkanina już nigdy nie jest taka sama. Mróz i wiatr pozbawiają ją całej miękkości. Pod wieczór wiatr się wzmógł, szarpał sznurem i utrudniał wieszanie bielizny. Jeden ze spinaczy strzelił i wpadł mi w błoto, potem drugi. Będę musiała wytrzeć je o brzeg kosza - pomyślałam. Przy każdym następnym zgubionym spinaczu moje zdenerwowanie rosło i musiałam się siłą powstrzymywać od płaczu. W miarę jak posuwałam się wzdłuż linki, moje pole widzenia wypełniała budka ustępu. Kiedy do niej dotarłam, spadła mi pierwsza łza. Płakałam, dopóki nie powiesiłam ostatniej sztuki. Właściwie nie wiedziałam, dlaczego płaczę. Nie tęskniłam za Panią Słodką. Nie opłakiwałam jej śmierci. I w tym momencie zorientowałam się, że właśnie to jest przyczyną moich łez-' Pani Słodka nie żyła, a mnie to nic nie obchodziło. Nie miałam ochoty wracać do domu, ale też nie mogłam tkwić tu bez końca. Wytarłam policzki rękawem swetra i stanęłam pod wiatr, żeby osuszyć łzy, i dopiero wtedy ruszyłam do domu. - Umyj się, kolacja gotowa - powiedziała matka, kiedy weszłam. Dałam nurka do łazienki, a za mną wślizgnął się Martin. — Płakałaś? — zapytał. — Było zimno. - Płakałaś, to widać. -A jeśli nawet, to co z tego - odparłam, ochlapując twarz wodą. - Dlaczego płakałaś? Z powodu Pani Słodkiej? — Nie — burknęłam, chociaż było to kolejne kłamstwo. Pani Słodka uosabiała wszystkie możliwe lęki. Za każdym razem, kiedy kuśtykała Trzecią, wystukując rytm laską, wiedziałam, że zbliża się coś złego. Pojawienie się Pani Słodkiej było dla mnie jak zły znak. Jej śmierć oznaczała, że od tej pory wszystko, co straszne, będzie mogło swobodnie hulać po naszej uliczce, bez żadnego ostrzeżenia czy jakiegokolwiek sygnału. 129 - Ja tam nie płaczę za Panią Słodką - oznajmił Martin. - Cieszę się, że już jej nie ma. - Nie mów tak - skarciłam go, spoglądając w górę. - On cię słyszy. Bóg wszystko słyszy. - Pewnie. Musiał wiedzieć, że Pani Słodka pójdzie do piekła, i dlatego pozwolił diabłu ją zabrać. Bo to właśnie diabeł ją zabił. Przyszedł po nią, tak jak ona przychodziła do nas po pieniądze za mieszkanie. - Daj spokój, Martin. Nie wygaduj takich rzeczy. To nieprawda. To nie tak. - A skąd wiesz? Wyskoczyłam z łazienki, żeby uciec od odpowiedzi. Oboje rodzice spojrzeli znad stołu. - Co tam wyrabiacie? - zapytał ojciec. - Nic. Nic nie wyrabiamy. Zajęłam miejsce przy stole, za mną usiadł Martin. Pochyliliśmy głowy nad kurczakiem z cebulą i ziemniakami, żeby odmówić modlitwę. Ojciec również się pochylił, jak zwykle bezgłośnie wypowiadając słowa - jakby śpiewał tylko dla siebie. Matka, która była najgłośniejsza i która zawsze zagłuszała nas wszystkich, dziś szeptem odmawiała modlitwę. Nawet wątły głosik Martina okazał się tym razem bardziej donośny. Ojciec zapalił papierosa, jak to robił przed każdym posiłkiem, i potem już wszyscy zaczęliśmy jeść. Radio grało w dalszym ciągu i właśnie podawano wiadomości. Dwaj mężczyźni rozmawiali o armii niemieckiej i jej stałym rozprzestrzenianiu się w Europie. - Cholerni Niemcy - mruknął ojciec w odpowiedzi na komentarz jednego z nich. - Dlaczego cholerni? - zapytał Martin. - Bo są zachłanni. Chcą wszystkiego, na czym tylko mogą położyć łapę. Martin w dalszym ciągu nic z tego nie rozumiał. - A na czym oni kładą łapę? Dla ojca było to o jedno pytanie za dużo. - Nie o łapach chcę mówić! Po prostu jest takie powie- 130 dzenie. To nie znaczy, że muszą dosłownie kłaść na czymś łapę. - Z irytacją zaciągnął się papierosem i wypuścił dym nad stołem. - Ja... ja nie wiedziałem. - Martin zrobił podkówkę. - To teraz już wiesz. Ojciec odsunął talerz i machinalnie dopalając papierosa, słuchał, jak komentatorzy radiowi zastanawiają się nad dalszymi ruchami armii niemieckiej - czy pójdzie na południe - do Francji, czy na wschód - w głąb Europy. Kiedy zgadzał się z tym, co mówili, kiwał głową, a kiedy się nie zgadzał, cmokał językiem. Wiadomości się skończyły i wróciła muzyka, którą przerwało pukanie do drzwi. Ojciec wstał niechętnie, jakby mu przerwano coś ważnego. W drzwiach pojawił się policjant. - Dobry wieczór - powiedział po polsku. - Przyszedłem zapytać o... — Gestem wskazał w kierunku domu Pani Słodkiej. - Można wejść? Policjant miał na sobie długi płaszcz i był prawie o głowę wyższy od ojca, który cofnął się w tym momencie, żeby go wpuścić. Obecność mężczyzny zmieniła proporcje naszego mieszkania. Policjant wydawał się ogromny, a pokój mały. - Wszyscy byli rano w domu? - zapytał. Martin i ja spojrzeliśmy na matkę, która z kolei zwróciła się do ojca. Ojciec w milczeniu skinął głową, po czym dotknął rękawa koszuli, żeby się upewnić, że zakrywa opatrunek. -A wieczorem? - Pracuję w hucie na czwartą zmianę - wyjaśnił ojciec. - To znaczy, że do rana pana nie było, tak? Zamiast odpowiedzi ojciec tylko skinął głową. Policjant obrócił się na pięcie do matki i do nas-' - A wy? Byliście w domu, tak? Czekaliśmy z odpowiedzią na matkę, ale ona też tylko skinęła głową, co i tak było z jej strony dużym wysiłkiem. Siedziała bez ruchu, od czasu do czasu mrugając oczami. - Może słyszeliście albo widzieliście coś szczególnego? -A co to znaczy szczególnego? - włączył się Martin. 131 Policjant jakby trochę zmiękł i podszedł do malca. - Coś szczególnego to znaczy coś, czego nigdy wcześniej nie widziałeś albo nie słyszałeś. Martin zastanowił się nad tą definicją i potrząsnął głową. -A ty? - policjant zwrócił się z kolei do mnie. Spojrzałam na matkę. Ciałem była z nami, ale nie duchem. Skinęłam głową. -A pani? - Policjant ponownie zwrócił się do matki. - Nie - odparła słabym głosem. - Ja też nic nie widziałam. - Nie będę wobec tego przeszkadzał w kolacji. Policjant zamknął za sobą drzwi, a Martin zerwał się z krzesła i pobiegł do okna. - Siadaj - nakazał ojciec. -Ale... - Siadaj, powiedziałem. Martin wrócił do stołu, a ojciec szybko włożył płaszcz. - Dokąd idziesz? - zapytał Martin. - Mam coś do załatwienia. -Ale co? - Coś. Niedługo wrócę. Po wyjściu ojca mój brat załamał ręce. - Zawsze gdzieś wychodzi. Dlaczego „gdzieś" nie może być tutaj? Matka spojrzała znad talerza. - Nie wiem - odrzekła. Martin czekał na dalszy ciąg, ale najwyraźniej w tej chwili mogła się zdobyć tylko na tę lakoniczną odpowiedź. Odłożyła widelec, jakby nawet ten niewielki ciężar był dla niej za duży. - Muszę się na chwilę położyć — powiedziała, znikając w swoim pokoju. - To mi się nie podoba - oświadczył Martin - mama zawsze nam pomaga w zmywaniu. - Może jest zmęczona - odparłam, chociaż i mnie zaniepokoiło jej nagłe zniknięcie. -Albo może się boi. 132 - Czego miałaby się bać? - Człowieka, który zabił Panią Słodką. Może się obawia, że i nam będzie chciał coś zrobić. - Nic takiego się nie stanie - zapewniłam Martina, zabierając ze stołu swój talerz. Martin ruszył za mną ze swoim. - Skąd wiesz? - Wiem. Pomóż mi w zmywaniu. - Zawsze mówisz takie rzeczy. Zachowujesz się, jakbyś wszystko wiedziała na pewno, ale nigdy nic nie wytłumaczysz. - Martin energicznie, z głośnym szczęknięciem, wstawił talerz do zlewu. - Jesteś taka sama jak on. Coś mówicie, ale nigdy nic nie wytłumaczycie. Poczułam się tak bardzo dotknięta, że nie mogłam wykrztusić słowa. Martin miał rację. Wygłaszałam różne prawdy bez pokrycia w faktach głównie po to, żeby go chronić, ale mój brat szybko mnie przejrzał. Dobre intencje to jeszcze za mało. Pozmywaliśmy razem w milczeniu. Ja myłam i spłukiwa" łam, a on wycierał. Szybko uporaliśmy się z robotą i po raz pierwszy żałowałam, że nie ma więcej brudnych naczyń, że nie możemy zmywać, dopóki sprawy nie wrócą do normy, a nasze uczucia przestaną być ranione. Położyliśmy się z Martinem i leżeliśmy plecami do siebie w krępującym milczeniu. Matka nie wychodziła z pokoju, nie słyszałam też, żeby wrócił ojciec, mimo że był pierwszą osobą, którą rano zobaczyłam na nogach. Obudziła mnie jego krzątanina w łazience i ściszone przekleństwa. Kiedy wychodził z łazienki, z papierosem przyklejonym w kąciku ust, obudził i Martina. Bandaż zwisał mu z ręki i ojciec usiłował poprawić opatrunek, ale taśma splątała się w jeden bezładny kłąb. - Ja ci pomogę - powiedział Martin, szybko wyskakując z łóżka. - Nie, twoja siostra mi pomoże - zarządził ojciec, odsu- 133 wając malca. - Chodź no tutaj do mnie i zrób z tym porządek. — Tym razem zwrócił się do mnie. Martin wlazł do łóżka nadąsany, a ja tymczasem zdjęłam z ręki ojca splątaną taśmę i na nowo zabandażowałam ranę. Na jej brzegach zaschła krew, zabarwiając białą nić szwów na kolor brunatny. Rana wyglądała znacznie gorzej niż na świeżo. - Może by ją jeszcze raz przemyć? - zaproponowałam. - Nie, nie teraz. Po kościele - odparł ojciec. - Kończ opatrunek. Starannie zawinęłam ranę i zamierzałam odciąć resztę taśmy, kiedy ojciec skinął ręką na Martina i powiedział: - Podaj siostrze nóż. - Sama może wziąć. - Co powiedziałem? - Ton ojca wystarczył, żeby Martin posłusznie podreptał do szafki ze sztućcami. - Masz. - Położył głośno nóż na stole. - Podejdź no tu bliżej - warknął ojciec, odkładając papierosa. Martin, nie ruszając się z miejsca, złapał się krawędzi stołu. - Powiedziałem, żebyś podszedł bliżej. Mój brat niechętnie postąpił parę kroków i wtedy ojciec złapał go za ramię i szarpnął do siebie. Znajdowaliśmy się teraz w tej samej odległości od ojca, ale nasze pozycje różniły się w sposób zasadniczy. - Dosyć mam tego pyskowania. - Ojciec nie ukrywał wściekłości. — A teraz ubierzcie się odświętnie i szykujcie się do kościoła. Martin wyrwał mu się i schował w łazience. - Kończ z tym wreszcie - ponaglił mnie ojciec. Starałam się w jego słowach pochwycić nutę skruchy, poczucie winy, ale niczego takiego się w nich nie doszukałam. Zarzut Martina z poprzedniego wieczora odczułam w tej chwili szczególnie boleśnie. Nie chciałam być porównywana z ojcem, nie chciałam być do niego podobna. W tym momencie nie chciałam mieć z nim nic wspólnego. Wzięłam nóż do ręki i poczułam wielką pokusę, dostrzegłam możliwości. Poprzedniego wieczoru trzymałam nóż 134 delikatnie - tego wymagał mój cel. Dziś rano ściskałam go mocno. Kiedy przejechałam ostrzem po bandażu, ojciec mocno zaciągnął się papierosem. Za każdym moim ruchem nóż był bliżej jego ręki. Ojciec obojętnie patrzył w podłogę. Obserwując stały postęp tępego ostrza, przestałam myśleć. Taśma ustępowała powoli. Cięcie skręcało w dół, zbliżając się do odkrytego spodu ramienia. Ojciec szarpnął ręką, widząc, jak blisko jest ostrze, którego czubek o mało go nie dźgnął, i wtedy nóż do końca przeciął taśmę. - Jezu! - wykrzyknął ojciec, zrywając się z krzesła. - Ślepa jesteś?! Przecież mogłaś mnie skaleczyć! Matka energicznie otworzyła drzwi sypialni. - Co się stało? Ojciec zdusił papierosa. -Nic. Martin obserwował scenę z łazienki. Po jego twarzy zorientowałam się, że wszystko widział. Nie podejrzewał, że zrobiłam to ze względu na niego. Ale czy rzeczywiście ze względu na niego? — zastanawiałam się. Usiłowałam ustalić, kiedy zaczęłam odczuwać tę wielką pokusę, która przeminęła równie szybko jak wiatr. Chodziło o kłamstwa. To one mnie zmieniały. Kłamiąc, otworzyłam coś w rodzaju tamy. Nagle wszystkie wyobra-żalne lęki stawały się realne. Czy to moja wina, że ojciec się zranił? Czy to przeze mnie matka jeszcze bardziej się od nas oddaliła? Czy to moja nienawiść zabiła Panią Słodką? Zaczęłam się modlić w myśli, mając nadzieję, że Bóg mnie wysłucha. Ojcze nasz, któryś jest w niebie... Matka wyszła z sypialni. - Co ty wyprawiasz? - zapytała bardziej z przyzwyczajenia niż wskutek jakichkolwiek podejrzeń. Święć się imię Twoje. - Ubieraj się do kościoła. - Nastawiła czajnik z wodą 135 na kawę i zajęła się przygotowaniem śniadania. - I pomóż ubrać się bratu. W głowie miałam modlitwę, która zagłuszała jej słowa. Przyjdź królestwo Twoje. Bądź wola Twoja. Ojciec poszedł do sypialni się przebrać. Martin dalej stał w drzwiach łazienki w piżamie. Kiedy do niego podeszłam, cofnął się do środka. Jako w niebie, tak i na ziemi. Wyjęłam z szafy niedzielne ubranie brata - białą koszulę, szare spodnie i stary granatowy blezer. Łokcie blezera były przetarte, a rękawy wielokrotnie skracane i podszywane. Większość chłopców w kościele prezentowała się nie lepiej, ale Martin wcale dzięki temu nie wyglądał mniej żałośnie. Z wahaniem wziął ode mnie ubranie i przymknął drzwi do łazienki, żeby się przebrać. Czekałam na zewnątrz, podczas gdy on szamotał się z garderobą. Przez szparę w drzwiach zobaczyłam mojego brata takiego, jakiego nigdy dotychczas nie widziałam: małego chłopca noszącego dorosłe ubranie. A ono mówiło więcej o tym, jak żył, jak żyliśmy oboje, niżbym sama odważyła się kiedykolwiek głośno powiedzieć. Martin wyszedł z łazienki, już marząc o tym, żeby zdjąć blezer. - Nienawidzę go. - Wiem, ale musisz go nosić. Nie masz wyboru. Przynajmniej raz Martin nie zakwestionował tonu mego głosu ani nie dociekał głębszego sensu słów, zadowalając się ich pozornym znaczeniem. Do kościoła szliśmy razem, całą rodziną. Ojciec miał na sobie swoją jedyną przyzwoitą marynarkę, a matka, pod płaszczem, odświętną brązową garsonkę z wełny z dobraną pod kolor apaszką. Garsonka, choć prosta w kroju, była bardzo ładna i wyglądała jak szyta na miarę, chociaż została kupiona w sklepie z używaną odzieżą. Matka włożyła też swoje rękawiczki z koźlęcej skórki, w których jej dłonie 136 robiły wrażenie długich i szczupłych. W eleganckiej sukni i rękawiczkach, z włosami upiętymi w gładki kok, na tle naszej gromadki wyglądała zupełnie nie na miejscu, a jeszcze bardziej nie na miejscu wydawała się na Trzeciej. Z każdym krokiem bardziej ciążyły mi wyrzuty sumienia. Kiedy moje buty zapadały się w błocko, bałam się, że mnie wessie i że lada chwila utonę. Bóg mnie widział i zaglądał w najgłębsze tajniki mojego serca. Wiedział, co zrobiłam. W przerażeniu czekałam, że po przekroczeniu progu kościoła trafi mnie grom z jasnego nieba. Powoli dołączaliśmy do procesji wiernych idącej na mszę do św. Władysława, a mnie strach coraz mocniej chwytał za gardło. Ojciec zatrzymał się na stopniach kościoła, żeby dokończyć papierosa. - Zaraz do was dołączę. Matka popychała nas przed sobą. Przekraczając próg, zacisnęłam oczy w oczekiwaniu najgorszego. Ale nie było pioruna ani bólu, ani grzmiącego głosu, potępiającego mnie za grzechy. Nie wiedziałam, czy mam odczuwać ulgę, czy bać się jeszcze bardziej. Matka poprowadziła nas na zwykłe miejsce, po prawej stronie w głębi kościoła, mniej więcej w połowie drogi do ołtarza. Zawsze siadaliśmy tylko tam i chociaż często przychodziliśmy na tyle wcześnie, że mogliśmy zająć miejsca w pierwszym rzędzie, to jednak matka nigdy nam na to nie pozwalała. Twierdziła, że z tego szczególnego punktu, który zajmowaliśmy, najlepiej było widać ojca Świtka i resztę kościoła, łącznie z figurą świętego patrona. Czasami Martin wykłócał się, żebyśmy jednak usiedli gdzie indziej, tylko po to, żeby udowodnić, że wybrane przez matkę miejsca mimo wszystko nie są najlepsze. Chodził od ławki do ławki, wypróbowując kolejne, podczas gdy matka nieustępliwie trwała przy swoim. W końcu poddawał się i wracał, nie chcąc przyznać, że to ona miała rację, ale bojąc się usiąść samemu z dala od nas. Tego dnia, kiedy zajmowaliśmy nasze stałe ławki, Martin się nie sprzeciwiał. Usiadł zrezygnowany, koło niego ja, 137 a obok mnie matka, która zostawiła na końcu miejsce dla ojca. I tak było w każdy weekend. Zwyczaj chodzenia na mszę świętą mieliśmy wszyscy tak mocno zakorzeniony, że nawet z zamkniętymi oczami trafilibyśmy w te same miejsca. Kościół wypełniał się powoli. Unoszący się w powietrzu stęchłosłodkawy zapach kadzidła mącił wlewający się do środka tłum. Szuranie butów i ściszone głosy odbijały się echem od kamiennych ścian, stwarzając wrażenie, że ławki wibrują. Szepty zlewały się w jeden ogólny szum, chociaż nie było wątpliwości, o czym wszyscy mówią. Dwa słowa „Pani Słodka" podawano sobie z ust do ust. Ojciec Świtek, w szatach liturgicznych i z mszałem w ręku, wszedł na ambonę i w kościele zrobiło się cicho. Serce waliło mi jak młot - przygotowywałam się na poniesienie konsekwencji własnych kłamstw. Może ojciec Świtek wywoła mnie po imieniu i ujawni przed wszystkimi moje grzechy. Może każe mi stanąć wobec wiernych, żeby mogli na własne oczy zobaczyć, jak wygląda grzesznica. Tymczasem jak zawsze monotonnym głosem zaczął odprawiać nabożeństwo. Najpierw wygłosił nudne kazanie na temat cnoty skromności i niebezpieczeństwa popadnięcia w pychę. Oczekiwaliśmy, że wspomni o zamordowaniu Pani Słodkiej i napiętnuje zbrodnię, ale nic takiego nie zrobił. Ksiądz zakończył kazanie, organista zaczął grać, a ministranci z hostią ruszyli główną nawą. Ludzie w ławkach odwracali się do siebie, zdziwieni, że ojciec Świtek ani słowem nie wspomniał o Pani Słodkiej. Nawet stojąc w kolejce do komunii, nie przestawali szeptać. Było jasne, że nikt go nie zawiadomił. Ojciec wstał i dołączył do kolejki, podczas gdy matka zwlekała, popychając mnie przed sobą. Martin był jeszcze za mały, żeby przystąpić do komunii. Mamrotał coś pod nosem, że go zostawiliśmy samego, po czym usiadł na ławce i z nudów wymachiwał nogami. Kolejka wiernych posuwała się wolno do przodu. Nie sięgałam wzrokiem ponad ramieniem ojca i dlatego nie 138 mogłam ocenić, ile osób jest jeszcze przed nami. A zresztą nie chciałam wiedzieć. Wkrótce znaleźliśmy się na samym czele i ojciec przystąpił do komunii. Kiedy ksiądz wyciągnął do mnie opłatek, drżałam na całym ciele. - Ciało Chrystusa. Bałam się rozchylić wargi, ale gdy tylko to zrobiłam, wepchnął mi do ust komunikant, który leżał na moim języku jak moneta, nie chcąc się rozpuścić. Miałam uczucie, że zaraz się nim udławię. Ciało Chrystusa. Gdy wracałam na miejsce, mało nie zaczęłam płakać. Byłam zbyt przerażona, żeby zamknąć usta i próbować przełknąć opłatek. Wyobrażałam sobie, jak się rozpada na kawałki i kaleczy mi gardło. I chociaż miałam wielkie poczucie winy i uważałam, że na to wszystko zasłużyłam, mój strach nie był przez to ani trochę mniejszy. Kiedy mijałam figurę św. Władysława, wydawało mi się przez chwilę, że święty patrzy mi surowo w oczy. Wreszcie usiadłam i organy ożyły, a chór zaczął śpiewać. Rozbrzmiały głosy w niezrozumiałej łacinie, spadając na nas jak deszcz, podczas gdy muzyka ulatywała ku górze. Od nieustannego trzymania otwartych ust rozbolała mnie szczęka. Już dłużej nie mogłam powstrzymać odruchu przełykania. Głęboko zaczerpnęłam tchu, próbując przełknąć opłatek, który oblepił mi język jak miękka stearyna. Przełykałam i przełykałam w kółko, rozpaczliwie usiłując się pozbyć papierowego smaku, ale zalegał mi w ustach jak trucizna. Pieśń w wykonaniu chóru dobiegła końca, wierni zaczęli wkładać kurtki i kierować się do drzwi. Część została, rozmawiali między sobą i ruchem głowy wskazywali na ojca Świtka. Martin zerwał się z ławki, gotów do wyjścia. - Możemy już iść? - zapytał. - Włóż kurtkę - powiedział ojciec, z niepokojem wodząc wzrokiem po tłumie. Wszyscy czekali, że może ktoś się odważy podejść do ojca Świtka i powiedzieć mu o Pani Słodkiej, ale jakoś nikt się 139 nie zdecydował. Wszyscy włożyliśmy kurtki, z wyjątkiem matki, która nie ruszyła się z miejsca, wpatrzona w wysoki krzyż na froncie kościoła. - Nie nakładasz płaszcza? - zapytał Martin, budząc ją z transu. — Ja ci pomogę. — Wziął płaszcz za rękaw. Wstała, ciągnąc za sobą płaszcz. - Dam sobie radę. Ojciec nachylił się i coś do niej szepnął. Martin nastawił ucha. - Ojciec Świtek o niczym nie wie. Tak uważasz, prawda? - Martin był dumny ze swojej dedukcji. Ojciec odrzekł po chwili wahania: - Wygląda na to, że nikt mu nie powiedział. - Może ty powinnaś to zrobić - zwrócił się do matki Martin. Matka zamrugała oczami, ale się nie odezwała. - Prędzej czy później się dowie — odparł ojciec. — To nie nasza sprawa. -Ale... - zaczął Martin. - Wkładaj kurtkę - zamknął mu usta ojciec. - Już włożyłem. Ojciec ruszył do wyjścia, a Martin za nim. Stałam koło matki, która błądziła wzrokiem po całym kościele. I mimo że było to miejsce, które widywała codziennie, chłonęła wzrokiem każdy jego szczegół, jakby chciała go zapamiętać, jakby miała go już nigdy więcej nie zobaczyć. W poniedziałek rano matka, idąc do pracy, jak zwykle odprowadziła nas do szkoły. Starała się zachowywać normalnie, ale szła przyspieszonym krokiem, nie w nogę z nami. Włosy pod chustką miała potargane, ubranie wisiało na niej jak za luźne, wydawała się nieobecna duchem. — Wygląda na to, że dziś nie będzie tak pochmurno — zauważyła, poganiając nas przed sobą. Kiedy zbliżaliśmy się do domu Pani Słodkiej, nawet nie próbowała udawać pogodnego nastroju. - Popatrzcie! - zawołał Martin, wyrywając się do przodu. Stanął przy płocie Pani Słodkiej i zajrzał między sztachetami do ogrodu. Ktoś był tu w nocy i powyrywał krzaki róż. Pozostały tylko kolczaste łodygi, z grudkami ziemi poprzylepianymi do korzeni. - Ktoś pozrywał wszystkie róże - powiedział. - Widzicie? ' Matka nie odpowiedziała od razu. Osłupiała na widok zdewastowanego ogrodu. - Tak, widzę. Martin oparł się o płot. - Ciekawe, kto to mógł zrobić? - Każdy - odparła matka. - Jak myślisz, kto to zrobił? - Tym razem Martin zwrócił się do mnie. Matka miała rację. Mógł to zrobić każdy. Według mnie ktoś z Trzeciej, jakiś nastolatek albo jedno z dzieci, które się bało Pani Słodkiej i teraz przyszło się zemścić. Dokonać profanacji. Zastanawiałam się-' czyżbym to ja zrobiła? 141 Zaczęłam poważnie szukać w pamięci takiego epizodu, zadając sobie pytanie, czy to przypadkiem nie ja zniszczyłam ogród Pani Słodkiej. I chociaż wiedziałam, że na pewno tego nie zrobiłam, to jednak dalej nie miałam pewności. - A może to zwariowana pani Kościuszko - zasugerował Martin, widząc, że nie odpowiadam na jego pytanie. - Może to ona się tu zakradła i powyrywała wszystkie róże. — No, dość tego — powiedziała matka i ponagliła nas, żebyśmy szli. Nawet w szkole huczało od plotek na temat Pani Słodkiej, chociaż siostry były czujne i starały się wyciszać wszelkie rozmowy na jej temat. Nie było żadnych modłów jak po utonięciu dziewczynki w rzece, żadnej chwili milczenia „ku czci". Siostry ograniczyły się tylko do zwykłego ostrzeżenia, że rzeka jest miejscem zakazanym, niebezpiecznym. Nigdy nie wydawało się ono bardziej uzasadnione. Po skończonych lekcjach, tak jak przez cały ubiegły tydzień, zaprowadziłam Martina do biblioteki. - Ja tu nie chcę zostać - jęczał. - Przecież wiesz, że nie mogę cię zabrać ze sobą. -Ale ja tu jestem sam. A jak ten facet, co zabił Panią Słodką, przyjdzie zabić i mnie, to co? - Do biblioteki? - Nigdy nie wiadomo. - Przede wszystkim nie jesteś tu sam. Masz do towarzystwa siostrę Teresę. Będzie ci tu dobrze, zobaczysz. - Nie, nie będzie mi dobrze. Będę samotny. - Ja się pospieszę. Tym razem przyjdę wcześniej. Obiecuję. - Dobrze. Zostanę. Ale będę niezadowolony. Kiedy po południu pojawiłam się w sklepie, pan Gocelak rozmawiał z jakimś mężczyzną. Rozmowa miała poważny charakter. Czekałam na zapleczu, aż dzwonek w drzwiach oznajmi wyjście mężczyzny. Wtedy pan Gocelak przyszedł się ze mną przywitać. - Myślę, że słyszałaś. Skinęłam głową, a pan Gocelak wziął do ręki duży nóż 142 i z wiszącej na haku sztuki mięsa odkroił kilka żeberek. Musiała to być cielęcina. - Znasz to powiedzenie - westchnął - Bóg cię zabierze... Przypomniało mi się to, co mówił nad rzeką jeden z mężczyzn-' „Bóg cię zabierze, jeśli wcześniej nie zrobi tego diabeł". To powiedzenie rozpaliło we mnie iskierkę nadziei. Może jednak to, co się przydarzyło Pani Słodkiej, nie było moją winą. Może zabił ją sam Bóg. - Znałaś ją? - zapytał pan Gocelak. - Mieszkam na Trzeciej. - No to musiałaś znać. - Zapakował żeberka w papier, chowając kości pod mięso, i okleił paczkę taśmą. - Bałaś się jej? - Bałam. - Nie ma się czego wstydzić. Większość osób się jej bała. Chociaż pewnie nie każdy. Wolałam myśleć, że to zrobił Bóg, i nie chciałam nawet słuchać, że mogłoby być inaczej. - Może to się stało za sprawą Boga? - Może, chociaż wątpię. Słyszałem, że to ten przygłupi chłopak, który u niej pracował. Wiesz, o którym mówię? Jak on się nazywa? - Leonard? - Tak, Leonard. - To nie on.To nie mógł być on. - Skąd możesz wiedzieć? - droczył się ze mną pan Gocelak, wyczuwając moją rozterkę. Przypomniała mi się twarz Leonarda, kiedy stał pod naszymi drzwiami, zdenerwowany i niespokojny. - Bo nie mógł. - Może nawet bym ci i uwierzył, gdyby nie to, że od tamtej pory nikt go nie widział. Ludzie go szukali, ale znikł jak kamfora. - Pan Gocelak uniósł brwi i dla podkreślenia swoich słów postukał w powietrzu w nóż. - On nie ma dokąd iść poza „Srebrnym Pantofelkiem", ale jak dotąd się tam nie pokazał. 143 Nie mogłam uwierzyć, że to Leonard zabił Panią Słodką. Ale nie miałam żadnego dowodu, czułam to. Zarówno głowa, jak i serce mówiły mi, że to niemożliwe. — Nie przejmuj się — powiedział pan Gocelak, kładąc przede mną stertę paczek. - Idź, doręcz je. Nie ma tego wiele, wcześniej dziś skończysz. Dwa pierwsze adresy były blisko. Dostarczyłam paczki, jakbym działała w zamroczeniu. Następnie wzięłam do ręki trzecią, żeby sprawdzić adres: River Road. Ruszyłam przez miasto! hutę mijałam truchtem, nie miałam siły biec. A potem skręciłam w River Road i w miarę jak zaczynało do mnie docierać, dokąd idę, stopniowo zwalniałam. Adres należał do kobiety mieszkającej w ruderze i żeby się tam dostać, musiałam minąć schody nad rzeką. Próbowałam biec, żeby przemknąć koło nich jak najszybciej, zmuszając moje nogi do ruchu, ale wyszło mi tylko kilka niepewnych kroków. Akurat przy schodach ciało odmówiło mi posłuszeństwa. Cała odwaga gdzieś się ulotniła. Nie miałam już tej pewności, czy chcę zobaczyć to, co było tam na dole — jeśli coś tam było. Zerwał się wiatr od rzeki, odrzucając mnie do tyłu, a potem zatoczył półkole i dmuchnął mi w kark, popychając do przodu. W dole, przed sobą, miałam schody. Drewniane stopnie opadały stromo do linii brzegu, niezniszczone, bez skazy, niepowyszczerbiane, szokująco gładkie. Takie jak zawsze. To samo dotyczyło rzeki. Woda pozostawała ciemnoszara, mętna, w kolorze nieba i płynęła z niewzruszoną pewnością. Wstyd mi się zrobiło, że tak się bałam. Jeszcze bardziej bolesna okazała się świadomość, że nic się nie zmieniło. Nie pozostał nawet najmniejszy ślad zbrodni. Ziemia nie stała się twardsza, a wiatr zimniejszy. Słońce mniej jasne. Świat telepał się do przodu, obojętny na to, co się stało, niezainteresowany nikim z nas. 144 Kiedy stawiałam nogę na przegniłym stopniu ganku starej kobiety, wiatr od rzeki nie był już taki silny. Drzwi frontowe się otworzyły na sekundę przedtem, nim zdążyłam w nie zastukać. Przestraszona, odskoczyłam do tyłu. Za drzwiami ukazał się klin kobiecej twarzy. - O, proszę — wyrzuciłam z siebie, podając paczkę. Kobieta wyciągnęła rękę, a następnie ją cofnęła. Byłam za daleko. Nie mogła sięgnąć do paczki. Dzieliło nas mniej więcej ćwierć metra, ale dla niej była to przepaść. - Przepraszam - powiedziałam, podchodząc bliżej. I właśnie w tym momencie, kiedy obie trzymałyśmy paczkę, kobieta spojrzała mi w oczy i szepnęła^ - Wiem, kto to zrobił. - Słucham? - Usłyszałam, co powiedziała, ale nie wierzyłam własnym uszom. - Wiem - powtórzyła i zamknęła drzwi. Pod wpływem jej złowróżbnej szczerości wyskoczyłam jak z procy i pognałam River Road. Chciałam się znaleźć jak najdalej od tego miejsca. Przebiegłam całe miasto bez odpoczynku i zwolniłam dla zaczerpnięcia tchu dopiero wówczas, kiedy znalazłam się u stóp wzgórza, na którym znajdował się dom pana Beresika. Miałam drętwą twarz, zimne policzki i przyspieszony puls. Czułam się, jakby moją głowę wypełniała wata. Kiedy weszłam na górę, uderzyła mnie wielka zmiana. Panowała kompletna cisza. I nigdzie nie było widać psów. - Halo! — zawołałam. Cisza. Zapukałam do drzwi, najpierw lekko, a potem mocniej. Musiałam się dobijać z pięć minut, bo mnie rozbolały kostki. Wzięłam za klamkę; drzwi były otwarte. - Halo! - zawołałam ponownie. Z kuchni sączyło się blade światło. Pokój frontowy był praktycznie pusty. Jakby został ze wszystkiego ogołocony. Została tylko kulawa kanapa i kufer. - Panie Beresik, to ja. Przyszłam z paczką. Zrobiłam jeszcze krok i poczułam pod nogami coś nierównego, zniszczony dywan oblepiony błotem. Błoto zastygło, 145 tworząc twarde gruzły. Była to jedna wielka wycieraczka na całą długość pokoju. Stuknęłam czubkiem buta w bryłkę błota, która odpadła wraz ze źdźbłami trawy. Już miałam ponownie zawołać pana Beresika, kiedy usłyszałam wydobywający się spod podłogi niski pomruk, który odbijał się echem od ścian. Poszłam do kuchni, gdzie paliło się światło. Wszędzie walały się porozrzucane puste butelki po piwie. Było ich pełno. Przez kuchnię przetoczył się kolejny grzmot, tym razem bliższy, wyraźniejszy, z głosami w tle. Na tyłach kuchni dostrzegłam drzwi. Pomyślałam, że pro-wadzą one do spiżarni, ale kiedy do nich podeszłam, głosy stały się wyraźniej sze. Otworzyłam drzwi i uderzył we mnie hałas, wrzawa wiwatów i toastów. Do piwnicy, ciągnącej się wzdłuż całego domu, wiodły schody. W pierwszej chwili widziałam tylko plecy mężczyzn, ubranych głównie w zimowe kurtki albo koszule wypuszczone na spodnie. Część siedziała na skrzynkach, a wszyscy, pochyleni nad poręczą, czemuś się przyglądali. W pomieszczeniu było zimno, prawie jak na dworze. Kiedy mężczyźni ze sobą rozmawiali, z ich ust unosiły się kłęby pary. Wkrótce poprzez wrzawę pochwyciłam inne odgłosy i wytężyłam słuch, żeby je rozpoznać. W pewnym momencie jeden z mężczyzn wstał i zanim pozostali zdążyli wypełnić powstałą po nim lukę, mignęło mi to, czemu się przyglądali. Za zaimprowizowaną barierką znajdował się ponadpółtorametrowej głębokości dół w ziemi. Nie mogłam do niego zajrzeć, ale nie musiałam. Ogólną wrzawę przebiło nagłe wycie, po którym nastąpiły wiwaty. Była to walka psów. Wbiegłam błyskawicznie po schodach do kuchni, rzuciłam paczkę z mięsem na stół i uciekłam. Powrotu do miasta właściwie nie pamiętam. Pan Go-celak czekał na mnie na zapleczu sklepu. Był zajęty mieleniem mięsa. Jedną ręką kręcił korbą, drugą wpychał kawałki mięsa do otworu maszynki. Jego ruchy były płynne, pełne wdzięku w swojej precyzji, jakby pan Gocelak tańczył z nieruchomą partnerką. 146 - Wiem - powiedział, przekręciwszy korbę. To słowo zapadło w moją świadomość, jak echo słów wypowiedzianych wcześniej przez kobietę z River Road. Mógł mówić o wielu rzeczach, które zrobiłam, tak wielu, że straciłam rachubę. - Ale nie musiałaś w tej sprawie kłamać. Myślałam gorączkowo nad odpowiedzią, ale nie wiedziałam, za co miałabym przepraszać. Maszynka połknęła resztę mięsa i wypluła zmielone na podstawioną miskę. Pan Gocelak głośno wciągnął powietrze, zaniepokojony moim milczeniem. - Nie zauważyłaś niczego, wchodząc? Zapomniałam języka w gębie. Nie potrafiłam zdobyć się na jakąkolwiek odpowiedź. - Rower - powiedział w końcu pan Gocelak. - Stoi. Nie-ruszony, zamknięty. Nawet nie pomyślałam o rowerze! Zupełnie zapomniałam go ukryć w zwykłym miejscu. - Możesz mi powiedzieć, co robiłaś przez cały ten czas? Biegałaś po mieście? Skinęłam głową przepraszająco. - To dziwne, że twoje buty są jeszcze całe. - Na twarzy pana Gocelaka pojawił się słaby, ale wybaczający uśmiech. -Bałaś się, że cię nie przyjmę do pracy, jak się przyznasz, że nie umiesz jeździć na rowerze, tak? Ponownie skinęłam głową. - Dzielna dziewczyna. Pewnie rzeczywiście bym cię nie przyjął. A co robiłaś z tym cholernym rowerem, kiedy myślałem, że na nim jeździsz? - Chowałam go na polu, za szopą. Pomyślałam, że tam nikt nie będzie zaglądał. -1 masz rację. Kto by się tam pchał w te ciernie? Żeby się tylko podrapać. Ale ty tam chodziłaś, tak? - Tak, proszę pana - odparłam, mamrocząc z onieśmielenia. - Musisz bardzo potrzebować tych pieniędzy. Nie odpowiedziałam. 147 - Nie jestem na ciebie zły. Pamiętaj jedno-' odległość między kłamstwem a prawdą jest taka sama jak między piorunem a deszczem. Jedno zawsze następuje po drugim. Zawsze. Były to chyba najprawdziwsze słowa, jakie kiedykolwiek usłyszałam, i być może najbardziej przerażające. - W Hyde Bend często pada - odparłam, nie wiedząc, co powiedzieć. -Aha. Może jeszcze za mało. No to idź już do domu. Do zobaczenia, do jutra. Zdjęłam z głowy czapkę, uwalniając włosy. - Proszę pana? - zapytałam. - Kto mieszka w tym domu na River Road? - W którym? - W tym, do którego noszę paczki bez nazwiska, tylko z numerem. Pan Gocelak ruszał szczęką, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć. Postawił na pieńku rzeźnickim miskę z mielonym mięsem. - Tam, pod zlewem, jest czyste wiadro. Podaj mi je. - Spełniłam polecenie. - Stań tutaj. - Wskazał mi miejsce koło zlewu, a następnie wyjął z lodówki worek ze świńskimi wnętrznościami. Błyszczące, opalizujące i jeszcze nieza-mrożone, służyły do wyrobu kiełbas i kiszek. - Trzeba sprawdzić, czy nie ma w nich dziur. Czasem zdarza się, że niechcący przedziurawię którąś nożem. Trudno znaleźć takie miejsce. Będę kiszki napełniał wodą, a ty patrz, gdzie są dziury. Pan Gocelak odciął kawał flaka, jeden koniec nałożył na kran, a drugi wręczył mnie. Jelito było śliskie i jedwabiste jak mokre włosy i dlatego trudno było je utrzymać. - Musisz je dobrze złapać, bo ci się wyślizgnie z rąk albo porozrywa. Trzymaj delikatnie. Połóż sobie kawałek na dłoni i kiedy woda zacznie lecieć, będzie ci łatwiej zauważyć przeciek. Pan Gocelak puścił wodę, która wypełniła kawałek jelita. Cienka błonka napięła się i zrobiła sztywna jak guma. Obserwowałam pilnie jelito, wypatrując dziury. 148 - Ten odcinek jest dobry, włóż go do wiadra. Ostrożnie położyłam na dnie wiadra sprawdzony kawałek. Pan Gocelak spojrzał na mnie z aprobatą. W ten sposób obejrzeliśmy jeszcze kilka odcinków jelita, współpracując w milczeniu. - Nie piszę na paczkach jej nazwiska, bo mnie o to prosiła. Wiele lat temu. Już nawet nie pamiętam jak dawno. Ale ponieważ prosiła, spełniam jej życzenie. Pan Gocelak podał mi następny kawałek jelita i znów podjęliśmy współpracę, a on swoją opowieść. - To było tak dawno temu, że czasami mam wrażenie, że nigdy się to nie wydarzyło. Jedna z tych spraw, które ulatują z pamięci, chyba że człowiekowi zależy na tym, żeby je zachować. Pan Gocelak machinalnie potrząsał kawałkiem jelita, żeby woda szybciej przez nie przepływała. — Ona miała syna. I to był bystry chłopak, bez wątpienia najbystrzejszy ze wszystkich w okolicy. Znacznie inteligentniejszy od tych inżynierów, co tu pracowali w kopalni soli, czy tych, którzy przyjeżdżali na inspekcję do huty. Ten chłopak bardzo dużo wiedział. Mógł mówić na dowolny temat. Nie to, że był po prostu tylko bystry i nic więcej. Miał w sobie coś takiego, że ludzie do niego lgnęli, dosłownie każdy. Ale on nigdy nie dawał odczuć, że jest mądrzejszy czy lepszy od innych, nigdy się nie wywyższał. Krążyło takie powiedzenie^ „Jeżeli na malowidle zdobiącym sklepienie kościoła nie ma świętego Władysława, to nic nie szkodzi, wygląda na to, że jest wśród nas prawdziwy święty". Pod wpływem tego wspomnienia twarz pana Gocelaka rozjaśnił uśmiech. - Nie ulegało wątpliwości, że chłopak kiedyś wyjdzie na ludzi, że będzie kimś ważnym. Dlatego swoją decyzją zaskoczył wszystkich. Pewnego dnia spakował się i wyjechał do seminarium duchownego. Kilka lat później wrócił już jako ksiądz, najmłodszy, jakiego widziałem. Ale dopiero kiedy wchodził na ambonę, naprawdę było czego posłuchać. W szatach liturgicznych wyglądał jak król, a kiedy prawił kazanie, 149 w jego słowach była taka siła, że nawet skazańca nawróciłby na wiarę katolicką. Na każdej mszy kościół pękał w szwach. Ludzie nigdy nie mieli go dość. Gdy mówił, cały promieniał, a jego słowa były jak pieśń, która wpadała do ucha i trafiała wprost do serca. Do licha, ten chłopak sprawił, że nawet ja zapragnąłem poprawiać świat - przyznał pan Gocelak. -A kiedy mówił o Bogu, widać było, jak bardzo go kochał. Tak, to prawda. Kochał Boga i widział go we wszystkim. Dlatego ludzie tak jego kochali. Bo dzięki niemu byle co nabierało świętości. Mniej więcej w środku jelita, które właśnie trzymaliśmy, pokazało się kilka kropel wody. - O, proszę - powiedziałam, przerywając panu Gocela-kowi. Krople szybko połączyły się w cieniutki strumyczek i w ciągu kilku sekund jelito pękło, rozpryskując wodę dokoła. Pan Gocelak ściągnął końcówkę z kranu i wytrząsnął resztkę wody. -1 co pan z tym teraz zrobi? Pan Gocelak wziął jeden z mniejszych noży i wyciął dziurawy kawałek jelita. - Zużyję to, co zostało. Przecież nie wyrzucę wszystkiego tylko dlatego, że część jest dziurawa. Wręczył mi całe kawałki jelita, teraz już wiotkie jak nić, i powrócił do pracy i przerwanej opowieści. - Nie wyglądało na to, żeby się cokolwiek zmieniło, a jednak. Tylko że nikt o tym nie wiedział. — Głos pana Gocelaka stał się cichszy, smutniejszy, jakby przy tej części opowiadania bolał go język. - Chłopak mówił tak samo, wyglądał tak samo jak zawsze, dlatego kiedy o tym usłyszeliśmy, przeżyliśmy szok. Człowiek czuł się, jakby ktoś wyrwał w nim dziurę. - Ale co się stało? - Popełnił samobójstwo. Znalazł go ktoś z kościoła. Powiesił się na plebanii. Pan Gocelak z trudem przełknął ślinę, jakby chciał się pozbyć smaku, który miał w ustach. 150 - Tego było za wiele. Nie mogliśmy w to uwierzyć. Tak jak trudno uwierzyć, że można wsadzić do ucha poduszkę i przeciągnąć ją na drugą stronę. Wszyscy o tym myśleli, ale nie śmieli mówić, przynajmniej na razie. Pan Gocelak wręczył mi kolejny odcinek jelita i naciągnął końcówkę na kran. Woda wydawała mi się tym razem zimniejsza, jakaś bezwzględna i nieustępliwa. - Nikt nie wiedział, co zrobić, zwłaszcza jeśli chodziło o pogrzeb. Czekano na list arcybiskupa, w którym byłoby jasno określone, co w takiej sytuacji wolno, a czego nie wolno. Według przepisów chłopaka nie wolno było pochować na cmentarzu kościelnym ani w ogóle na poświęconej ziemi. Nikomu się to nie podobało, ale co było robić. Tak samo nie mogliśmy go pochować na prywatnej ziemi ani na żadnej farmie. Znaleziono więc małą działkę należącą do miasta. Jednak z powodu problemów związanych z niestabilnością gruntu nie postawiono żadnego pomnika. W każdym razie tam go pochowano. Wiadro było już prawie pełne, a jelita lśniły czystością. Opowieść musiała zmęczyć pana Gocelaka, bo zaczął uciskać skronie kłykciami. -Ale w dalszym ciągu nie odpowiedziałem na twoje pytanie. Lekko wzruszyłam ramionami. - Po śmierci chłopaka ludzie zaczęli szukać winnego. Wyraźnie potrzebowali kogoś, na kogo mogliby zwalić winę. I padło na jego matkę. Poszła plotka, że pchała go na siłę do seminarium, chociaż on chciał iść na uniwersytet i uczyć się na lekarza albo na prawnika. Jakiś bardziej prestiżowy zawód nie skazałby go na Hyde Bend do końca życia. Rodzina miała dość pieniędzy. Ojciec umarł wcześnie, ale żonę i syna zabezpieczył podobno tak, jak nikomu z nas się nie śniło. Nie wiem, ile było w tym prawdy, ale wtedy nie miało to już żadnego znaczenia. - Pan Gocelak lekko pochylił głowę. — Ludzie się przeciwko niej obrócili. Przestali się do niej odzywać. Nie chcieli się z nią spotykać. Nawet w kościele, w którym jej syn wygłaszał kazania. Było to wobec niej nie 151 w porządku, wręcz nieprzyzwoite, ale wszyscy w całym mieście zaczęli jej unikać, a dom na River Road wyglądał jak opuszczony. Niektórzy myśleli nawet, że kobieta wyjechała, ale ona cały czas była w Hyde Bend. Pan Gocelak wyjął wiadro ze zlewu i z głuchym łomotem postawił na ladzie. - Niektórzy ludzie w mieście wiedzą. Niewielu, ale są tacy. Na przykład Józef Burza z rynku wie. On jej latami przynosił do domu mleko i inne rzeczy. Tak samo jak ja. A ona płaci przez pocztę. Nigdy osobiście. Ale zawsze płaci. Kiedy dzieciaki zaczęły gadać, że w tamtym domu straszy, pomyślałem sobie- dobrze. Niech tak myślą, niech się trzymają z daleka od tego miejsca. Niech dadzą kobiecie święty spokój. - Ona nie wychodzi z domu? Nigdy? Pan Gocelak wolno potrząsnął głową. - Boi się. Szczególnie teraz, po tych wszystkich latach. -1 nikt z nią nie rozmawia? - Może to raczej ona z nikim nie rozmawia. Mnie na przykład przysyła karteczki z zamówieniami. Pocztą, bez nazwiska czy adresu zwrotnego. Ale po charakterze pisma poznaję, że to ona. Pan Gocelak poszedł wstawić wiadro do chłodni. — Ona mi coś powiedziała. Pan Gocelak zamarł w bezruchu. — Powiedziała ci coś? - zapytał przez ramię. — Tak, proszę pana. -A co ci powiedziała? - Nie patrzył na mnie, ale w jego głosie wyczułam zdziwienie i ciekawość. — Powiedziała, że wie. — Wie o czym? — Kto zabił Panią Słodką. Nawet patrząc na niego z profilu, widziałam, że wyraz twarzy mu się zmienił, że pan Gocelak zmarszczył czoło. — I nic nie dodała? -Nic. 152 Pan Gocelak lekko opuścił ramiona, jak gdyby z ulgą, po czym wstawił wiadro do chłodni. - Skoro ona nie odzywa się do nikogo, to dlaczego odezwała się do mnie? Pan Gocelak zamknął drzwi chłodni. - Nie wiem. - A czy odzywała się kiedyś do Donny'ego czy jakiegoś innego z pana chłopców na posyłki? - Nigdy. - To dlaczego zrobiła dla mnie wyjątek? Wzruszył ramionami. - Może dlatego, że jesteś inna. Nie podobało mi się określenie „inna". Zabrzmiało jak wyrok. - Jak to inna? - Po prostu inna - odparł i po chwili dodał-' - Chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobiła. Obiecaj, że nikomu nie zdradzisz tego, co ci powiedziałem. I że nikomu nie wyjawisz, że się do ciebie odezwała. Nikomu. - Obiecuję. Pan Gocelak spojrzał mi w oczy, jakby chciał przypieczętować umowę, którą właśnie zawarliśmy. — Lepiej się przebierz i wracaj do domu, robi się późno. Odsunął zasłonę i wyszedł do sklepu, zostawiając mnie samą. Powiesiłam ubranie na kołku obok jego płaszcza. Teraz były to już tylko męskie spodnie i nakrycie głowy, a nie przebranie. Zastanawiałam się, czy podziękować panu Gocelakowi, że mnie nie wyrzucił z pracy za kłamstwo w sprawie roweru i za to, że mi powiedział o kobiecie z River Road, ale po prostu wymknęłam się tylnymi drzwiami, nie uświadamiając sobie nawet, że nadal nie znałam nazwiska kobiety. Dzwony na kościele św. Władysława przecięły zimne powietrze donośnym dźwiękiem. Była czwarta. Przyszłam do szkoły wcześniej niż zwykle, tak jak obiecałam 153 Martinowi, i udałam się po niego do biblioteki. Ale siostra Teresa siedziała sama, z zamkniętymi oczami. I ani śladu Martina. Serce skoczyło mi do gardła. - Siostro Tereso? - powiedziałam głośno. - Siostro Tereso. Siostra zamrugała powiekami i złapała się za serce. - O mój Boże, dziecko, tak mnie przestraszyłaś, że mało nie umarłam. - Siostro, gdzie jest Martin? -Kto? - Martin, mój brat. Zostawiłam go tu z siostrą zaraz po lekcjach. - Nie wiem. Musiał wyjść. - Wyjść? -Tak. -Ale dokąd? - Nie wiem. Może do domu? Sprawdziłaś w domu? Wystrzeliłam z biblioteki jak z procy i biegnąc korytarzami, wołałam Martina. Mój głos odbijał się echem od ścian. Martin nie poszedłby do domu beze mnie. Bałby się sam wracać. Drzwi do wszystkich klas były pozamykane, światła pogaszone. Poszłam do kancelarii zobaczyć, czy przypadkiem tam go nie znajdę, ale zastałam tylko jedną z sióstr, zajętą papierami. Przeczesałam cały budynek, wołając^ „Martin, to ja. Gdzie jesteś? Jeżeli się chowasz, to proszę cię, wyjdź". Doszłam do końca korytarza na piętrze i zaczęłam nasłuchiwać w nadziei, że usłyszę mojego brata, że usłyszę cokolwiek. Ale wszędzie panowała cisza. Jeden z najgorszych dźwięków, z jakimi się w życiu zetknęłam. Starałam się wyobrazić sobie wszystkie pomieszczenia po kolei, żeby dojść, gdzie mój brat mógł się schować; wreszcie udałam się w drugi koniec budynku, tam gdzie były toalety. Już miałam energicznie otworzyć ubikację chłopców i wtargnąć tam z rozmachem, ale się powstrzymałam. Najpierw upewniłam się, że jestem sama na korytarzu, po czym wolno, ostrożnie podeszłam do drzwi. Klamka była nisko, 154 dostosowana do wzrostu małych dzieci, a napis zarówno po polsku, jak i po angielsku. - Halo? - zawołałam. - Jesteś tam, Martin? Usłyszałam pociąganie nosem. - Martin? Zamiast odpowiedzi kolejne pociągnięcie nosem. Wpadłam do środka. Wzdłuż jednej ściany były kabiny, wzdłuż drugiej pisuary. Nigdy dotychczas nie widziałam pisuaru, toteż jego dziwny kształt przykuł mój wzrok. W niczym nie przypominał ubikacji dla dziewcząt. Z niebieskimi kafelkami i szarą farbą pomieszczenie to stanowiło całkowicie obce królestwo - wyłącznie dla chłopców. - Martin, gdzie jesteś? - Tutaj. Widziałam cień jego stóp w ostatnim boksie. Drzwi były zamknięte. - Mogę wejść? -Aha - pochlipywał. Stał w rogu toalety, zaklinowany za sedesem. Twarz miał zalaną łzami, ubranie i włosy w nieładzie. - Co się stało? - Ja...ja... - wyjąkał i broda zaczęła mu się trząść. Wepchnęłam się w kąt i przytuliłam brata. - Byłem w bibliotece. - Cały czas mówił w moje ramię. — Ale powiedziałaś, że wrócisz wcześniej, więc wyszedłem przed szkołę. Usiadłem sobie i po prostu czekałem, nie robiłem nic złego. Nagle podeszło do mnie kilku starszych chłopców, wzięło moje książki i rzuciło w trawę. Poznałem jednego z nich, to był ten sam chłopak, który przyniósł nam suma. Złapał mnie za kurtkę, podniósł z ziemi, powiedział, że jestem maminsynek, i nazwał mnie dziewczyną. A jak mu powiedziałem, że nie jestem dziewczyną, tylko chłopakiem, popchnął mnie i upadłem na drogę. Martin wytarł twarz wierzchem dłoni. - Ja wcale nie chciałem płakać, kiedy upadłem. Bo nawet mnie nic nie bolało. Ale jak zobaczyli, że płaczę, to zaczęli się ze mnie śmiać i wtedy już nie mogłem przestać. 155 Przyciągnęłam go i wzięłam w ramiona. - Wierzysz mi? Że wcale nie chciałem płakać? - Wiem, że nie chciałeś. - Ale myślę, że ten chłopak Nowczyków mi nie uwierzy. Jemu się to wydawało bardzo śmieszne. - On jest głupi. - Tak myślisz? - Ja to wiem. Jest głupi i brzydki, i nikt go nie lubi. - Naprawdę? Nikt go nie lubi? - Jasne. Masę osób go nie cierpi. Martinowi bardzo zależało na tym, żeby jego nienawiść została potwierdzona przez innych. Nie wiedziałam nawet, czy to, co mówię, jest zgodne z prawdą, ale było mi wszystko jedno. Wiedziałam tylko, że nienawidzę tego bezimiennego Nowczyka. - Ja chcę do domu - jęknął Martin. - Dobrze. -Ale musisz mi obiecać, że nikomu nie powiesz, że płakałem. - Obiecuję - odparłam, myśląc o obietnicy, którą właśnie złożyłam panu Gocełakowi. Zastanawiałam się, czy to właśnie ja jestem najlepszą osobą do składania obietnic. - Lepiej wracajmy do domu, zanim cię ktoś zobaczy w tym stanie. - Dlaczego? A w jakim ja jestem stanie? Martin wysunął się z boksu i spojrzał w lustro. Błoto pozasychało na jego swetrze i na nogawkach spodni. Włosy miał zmierzwione, oczy zapuchnięte i przekrwione od płaczu. - Rzeczywiście, wyglądam strasznie — powiedział, szczerze zdziwiony. - Jak zdejmiesz to brudne ubranie i weźmiesz kąpiel, wszystko będzie w porządku. Martin obmacywał spuchnięte policzki i przecierał oczy, studiując swoje odbicie. - Jestem niepodobny do siebie. Nie wiedziałem, że mogłem się tak zmienić. - Podziwiał swoją twarz, jakby to 156 była jakaś niespodzianka, zupełnie zapominając o rozpaczy i złości. - Czy to zejdzie? - Nie bój się, wrócisz do normy. - O - powiedział Martin z żalem. - A zresztą to dobrze. Wcale nie wiem, czybym zawsze chciał tak wyglądać. Jak na to, co przeszliśmy, fakt, że mojego brata zadziwiły zmiany, jakich na jego twarzy dokonały łzy, graniczył z cudem. Bo przecież powinniśmy tak wyglądać na co dzień — powinniśmy być zapłakani, zapuchnięci, załamani. Może to były właśnie nasze prawdziwe twarze, tyle tylko, że o tym nie wiedzieliśmy. Zrobiłam Martinowi kąpiel i pomogłam mu się przebrać. - Ona zauważy — powiedział, zdejmując sweter. — Zapyta, dlaczego jestem taki brudny. - Jak będziesz się kąpał, wytrzepię ubranie. - Wyjdziesz, kiedy będę siedział w wannie? - Tylko przed dom. -Ajeśli się utopię? - Do tej pory się nie utopiłeś. -Ale nigdy nie wiadomo. Dotychczas też się nie biłem. - Chcesz, żebym ci wyczyściła ubranie, czy nie? - Chcę, ale czy nie możesz tego zrobić teraz, kiedy woda dopiero leci do wanny, a potem być ze mną na wszelki wypadek? - No już dobrze. Teraz wytrzepię twoje ubranie. Ale najpierw muszę postawić wodę, żeby się zagrzała. Nie mieliśmy ciepłej wody. Trzeba było zawsze grzać ją na kuchni i dolewać do wanny, żeby uzyskać właściwą temperaturę. Każda kąpiel przypominała próbę wytrzymałości. Woda, która początkowo wydawała się ukropem, gwałtownie się ochładzała i wkrótce stawała się ledwie letnia. Znośna była zaledwie przez dziesięć minut. Podpaliłam ogień pod kuchnią, nastawiłam duży garnek wody, a sama poszłam przed dom trzepać ubranie Martina. 157 Zanim jednak otworzyłam drzwi, wyczułam na Trzeciej jakiś dziwny ruch czy niepokój. Ostrożnie wyjrzałam na ulicę. Koło naszego domu przebiegła dwójka czy trójka dzieci. A potem dotarły do mnie głosy - pełen złości jazgot kobiet i krzyki dzieci. Na końcu ulicy stał wózek i mimo że był niemal całkowicie zasłonięty przez tłum, bez trudu poznałam, że jest to wózek Szmaciarza. Kobiety wrzeszczały na niego po polsku, a on potrząsał głową, zdezorientowany, nie mogąc zrozumieć, czego od niego chcą ani co on takiego zrobił. Ponad ogólną wrzawę wybijały się oszczerstwa i przekleństwa. - Wynoś się stąd! To ty ją zabiłeś! Czarnuch zabił Panią Słodką! Jazda stąd, czarnuchu! Wynoś się! Drzwi frontowe były otwarte i Martin usłyszał krzyki. Wyszedł z łazienki tylko w bieliźnie. - Co się dzieje? Szmaciarz usiłował się wycofać z gęstniejącego tłumu. Ściągając lejce swojej szkapy, szykował się do ucieczki. Kilkoro dzieciaków szarpało za zwisające z wózka szmaty. Inne rzucały w Szmaciarza kamykami. - Nie! - krzyknął Martin i mijając mnie, rzucił się biegiem w kierunku tłumu. - Martin! Poczekaj! Pobiegłam za nim. Małe nieobute stopki mojego brata już po chwili były czarne, a błocko pryskało na jego długie białe kalesony. Nurkując między nogami kobiet, popychał je i młócił piąstkami, starając się przerwać egzekucję. Jego krzyki tonęły jednak w ogólnej wrzawie. Usiłowałam go dopaść, ale w plątaninie rąk i nóg straciłam z nim kontakt. Wkrótce kobiety zaczęły podnosić większe kamienie i ciskać nimi w Szmaciarza i jego wózek. Jeden z kamieni uderzył konia, który zaczął brykać. Drugi trafił Szmaciarza w policzek, aż mu odskoczyła głowa. Krzyk Martina wybił się nad ogólny tumult. -Nie! Szmaciarz, potykając się i zasłaniając rękami głowę, 158 w dalszym ciągu szaleńczo szarpał lejce. Wystraszona szkapa ruszyła truchtem i Szmaciarz ratował się paniczną ucieczką. Z rozciętego policzka spływała mu strumieniem krew. - Stop! - wrzasnął Martin, młócąc bezładnie kobiety i starszych chłopców. Gdzieś na poziomie ich talii widziałam jego podskakującą głowę i ręce. I wtedy nagle ktoś go popchnął, przewracając na ziemię. - Martin! Ale mój brat leżał, tratowany przez tłum. Cała złość na młodego Nowczyka wybuchła we mnie ze zdwojoną mocą i nie bacząc na nic, rzuciłam się naprzód, taranując każdego, kto mi stanął na drodze. Jakiejś dziewczynie wsadziłam łokieć w żebra. Jedna z kobiet wrzasnęła, kiedy ją odepchnęłam z całej siły. -A to mała suka - syknęła. Złapałam Martina za śliskie od błocka ramię i poderwałam na nogi. Tłum rzucił się na nas. Jakiś chłopak, mniej więcej w moim wieku, popchnął mnie z tyłu. Nie puszczając Martina, odwinęłam się i ubłoconą pięścią uderzyłam go w nos. Ogłuszony zatoczył się i osunął na kolano. - Uciekamy! - krzyknęłam do Martina i rzuciliśmy się do ucieczki, ścigani krzykami kobiet. Banda dzieciaków deptała nam po piętach. Wepchnęłam Martina do domu i szybko, zabłoconymi palcami, zaryglowałam za nami drzwi. Słyszeliśmy tylko pełne wściekłości drwiny dzieciaków i walenie w drzwi i okno. - Co my teraz zrobimy? - Martin cały był upaprany; piersi i twarz miał opryskane błockiem. Kalesony wisiały na nim jak czarna szmata. Drżał od stóp do głów. - Nic - odpowiedziałam, z całej siły podpierając drzwi. -Jesteśmy zamknięci i tu musimy siedzieć. - Czułam na plecach pięści naszych prześladowców. - Ale czy jesteśmy tu bezpieczni? — zapytał Martin. No właśnie - czy byliśmy? Czy kiedykolwiek byliśmy bezpieczni? 159 Wyglądało na to, że pierwszy raz w życiu w tym jednym jedynym miejscu byliśmy. - Tak - odparłam, niepewna, czy nie jest to przypadkiem kolejne z moich licznych już kłamstw. - Tak, tu jesteśmy bezpieczni. Po upływie kilku minut wrzaski ucichły i walenie ustało. Przestałam podpierać drzwi. Szturm się skończył. Martin dzwonił zębami w rytm bulgoczącej na kuchni wody. - Chodź, ja wezmę wodę. Martin czmychnął do łazienki, a ja sięgnęłam po garnek, bezmyślnie łapiąc za metalowe uszy. Zanim cokolwiek poczułam, usłyszałam skwierczenie własnej skóry. Dopiero potem zaczęło się cierpienie. Gwałtownie cofnęłam ręce, ale było już za późno. Przez środek obu moich dłoni biegły grube czerwone pręgi. - Prędzej -jęczał z łazienki Martin. Wzięłam dwie ściereczki i ignorując ból, próbowałam ponownie uchwycić garnek za uszy. Ale wypełniony wodą, był dla mnie za ciężki. Zsunęłam go na brzeg kuchni i trzymając daleko przed sobą, ruszyłam do łazienki. Martin dygotał w wilgotnej bieliźnie. Kiedy wlałam wrzątek do wanny z zimną wodą, buchnęła para. - Nie czuję nóg - wymamrotał, szczękając zębami. - Wchodź do wanny, zaraz się rozgrzejesz. Martin zaczął się rozbierać. - Nie patrz — powiedział. - Przepraszam. — Odwróciłam się i usłyszałam pluśnięcie wody, kiedy wkładał nogę do wanny. - Jest za gorąca. Uważając, żeby nie odwrócić głowy, odkręciłam kran i skrzywiłam się z bólu. Ale Martin nie widział mojej twarzy. - Spróbuj teraz — powiedziałam. Wsadził palec do wody i zamieszał. - Lepiej. Wszedł do wanny i już w chwilę później woda zabarwiła się na kolor brunatny. 160 - Uch - wysapał. - Musi ci to wystarczyć. Ona lada chwila wróci. - A co z włosami? - Włosy też musisz umyć. -Sam? Martin nie lubił zanurzać głowy, dlatego zwykle przy myciu włosów pomagała mu matka. Kiedy zatykał nos, trzymała go za rękę. - Skoro mi nie pozwalasz się odwrócić, to jak mam ci pomóc? Zastanowił się. - No dobrze, odwróć się, ale nie patrz. Odwróciłam się powoli i to, co zobaczyłam, było prawie zabawne. Martin siedział w brudnej wodzie, z brodą tuż nad jej powierzchnią. Nie mogłam pohamować chichotu. - Czego się śmiejesz? - Nie wiem, jak mam ci umyć włosy, skoro już teraz woda przypomina błocko. - Nie ma w tym nic śmiesznego. Tylko nie zanurzaj mi głowy - dodał. - W każdym razie nie w tym. - Nie zanurzę. Mam pomysł. Podaj mi mydło. - Ponieważ zużyliśmy całą gorącą wodę, napełniłam garnek od nowa, łapiąc go palcami, a nie dłońmi. - Będzie zimna - uprzedziłam Martina. - Już i tak jest mi zimno. - To nie powinieneś poczuć różnicy. - No dobrze. - Martin mocno zacisnął powieki. - Jestem gotów. Mimo bólu wylałam zawartość garnka bratu na głowę. Z jego włosów spływały do mulistej wody grudki błota. - Już? - jęknął z zaciśniętymi w dalszym ciągu oczami. - To dopiero połowa. - Czy myślisz, że Szmaciarzowi nic się nie stało? - zapytał, kiedy czubkami palców wcierałam mu mydło we włosy. Miałam nadzieję, ale nie byłam taka głupia, żeby mówić to Martinowi. 161 — Zdołał uciec. Na pewno nic mu się nie stało. Z mydła powstała obfita piana, którą myłam Martinowi głowę, uszy i szyję. Dłonie pulsowały mi boleśnie, kiedy ponownie napełniałam garnek wodą, ale nie chciałam zdradzić przed bratem, co sobie zrobiłam. Traktowałam to jako jeszcze jedną karę za moje kłamstwa. - Znów będzie zimno - ostrzegłam go. - Dobrze. - Nie otwieraj oczu. Martin dygotał, a ja lałam lodowatą wodę, która spływała mu po głowie i ramionach, spłukując jednocześnie i brud, i mydło. Mój brat był wreszcie czysty. Szczękając zębami, zapytał: - Już koniec? - Koniec. Szeroko rozłożyłam ręcznik i zamknęłam oczy. Martin wyskoczył z wanny wprost w moje ramiona i zawinął się w ręcznik. Podałam mu czystą piżamę i zostawiłam samego, żeby się ubrał. Po chwili wyszedł z łazienki. - Popatrz. - Wyciągnął do mnie spłowiały, zniszczony ręcznik, nieróżniący się niczym od szarej ścierki. - Trudno, nic na to nie poradzimy, w każdym razie nie teraz. - Chodź, zobacz wannę. Brunatna, mętna woda przypominała gęstą zupę. - Ona nie może tego zobaczyć — powiedziałam. — Muszę zrobić z tym porządek. - Ja ci pomogę - zaofiarował się Martin. - Nie, ty już jesteś czysty. Nie chcę, żebyś się pobrudził na nowo. Martin nie dyskutował ze mną, ograniczył się do towarzyszenia mi, gdy wypuszczałam wodę, a następnie myłam wannę. Mimo bólu rąk wielokrotnie napełniałam garnek wodą, spłukując błotnisty osad. - Dobra w tym jesteś — pochwalił mnie brat. — Prawie jak ona. Obie jesteście niezłe w sprzątaniu. 162 Martin chciał mi zrobić przyjemność, chciał mnie jakoś wesprzeć, ale ten komplement bolał mnie bardziej niż oparzone ręce. Nie chciałam przyjąć do wiadomości, że mam cokolwiek wspólnego z matką. I że ze wszystkich możliwych rzeczy łączyło nas właśnie akurat sprzątanie. Wanna była już gotowa, przywrócona do zwykłego stanu nieskazitelnej czystości. Gorzej było z ręcznikiem. Martin się skrzywił. -A co zrobisz z tym? - zapytał. - Muszę go uprać. - Gdzie? W wannie? - Chyba nie. A jak uważasz, co powinnam z nim zrobić? - Wyrzucić. - Nie, ona się pozna. - Jak nas zapyta, to powiemy, że nic nie wiemy o żadnym ręczniku. - Martin! Dawniej mój brat nigdy nie odważyłby się kusić losu takimi pomysłami. Uświadomiłam sobie, że to ja byłam winna zmianom, jakie w nim zaszły. - No więc dobrze - ustąpiłam. - Gdzie mam go wyrzucić? Zastanawiał się przez chwilę. - Najlepiej koło sznurów do wieszania bielizny. Ona go tam znajdzie i pomyśli, że spadł i się ubłocił. Ja to mogę zrobić. - Nie - zaprotestowałam. Już i tak za bardzo wciągnęłam w to wszystko brata. - Nie wychodź, ubrudzisz się. Poradzę sobie. Narzuciłam kurtkę i przy tej okazji zauważyłam, że i moje ubranie, łącznie z rajstopami, jest pochlapane błotem, a buty oblepione aż po kostki. Nie wątpiłam, że matka to zauważy. - Może powinnaś trochę schować ten ręcznik - zaproponował Martin - zagrzeb go częściowo w błocku. 163 - Dobrze - odpowiedziałam machinalnie, zajęta sprawdzaniem, czy teren przed domem jest czysty. - Czy oni tam jeszcze są? — zapytał Martin. - Nie sądzę, ale na wszelki wypadek zamknij za mną drzwi. Wezmę klucz. I gdyby ktoś pukał, nie otwieraj. I nie zbliżaj się do okna. Martin poważnie potraktował moje przestrogi. - A jeśli się ukryli? I czekają, aż skręcisz za róg? - Mam nadzieję, że ich w porę zauważę. - Ostrożnie uchyliłam drzwi, gotowa do biegu. Trzecia była pusta. - Zamknij za mną drzwi na zamek. Zrób to zaraz. Martin zatrzasnął drzwi, aż poczułam na plecach podmuch powietrza, i szybko zamknął je na zasuwę. Zbliżając się do rogu domu, byłam przygotowana, że ktoś na mnie wyskoczy. Ale nikt nie wyskoczył, nie czekał w zasadzce, nie widziałam nic poza pooraną koleinami wąską dróżką. Na widok drewnianej budki ustępu ożyło w mojej pamięci wspomnienie tamtej nocy z Panią Słodką. Wiatr naśladował syk jej głosu, przypominając koszmar niemający nic wspólnego z rzeczywistością. To wszystko twoja wina. Twoje dzieło. Potrząsnęłam głową, żeby się pozbyć tych myśli. Nienawidziłaś jej. Cieszysz się, że ona nie żyje. Próbowałam iść na skróty, między sznurami, ale wiatr zaczął szarpać wiszącą bieliznę, powiewając nią, skręcając i uniemożliwiając mi posuwanie się naprzód. Rękawy koszul, nogawki spodni nabierały powietrza, unosząc się wysoko, falując, jakby były żywe, i broniąc mi do siebie dostępu. Tak bardzo jej nienawidziłaś, że ta nienawiść ją zabiła. Miałam uczucie, jakbym tonęła, jakby mnie wsysał szlam, którego głębiny - w mojej wyobraźni - zamieszkiwała Pani Słodka. Upuściłam ręcznik tam, gdzie stałam, z trudem wyciągnęłam z błocka buty i oganiając się od sięgających po mnie ramion pustych rękawów, rzuciłam się do ucieczki. Zaraz jednak poślizgnęłam się na kamieniu i z rozkrzyżowanymi rękami runęłam na ziemię. 164 Błoto z mlaskaniem przeciskało się między moimi palcami, zasysając nogi. Mam cię. Gramoliłam się z ziemi, ale było ślisko, upadłam więc na kolana. Szukając palcami oparcia w błocie, natrafiłam na ten sam kamień, o który się potknęłam. Traktując go jak kotwicę, dźwignęłam się i ruszyłam biegiem do domu. Drżącymi, upapranymi rękami wyłowiłam klucz z kieszeni i właśnie miałam otworzyć drzwi, kiedy się okazało, że są otwarte. -Martin, mówiłam ci... Przy kuchni stała matka i zdejmowała płaszcz. Siedzący przy stole Martin ostrzegał mnie wzrokiem. - A ty co ze sobą zrobiłaś? - zapytała matka. Przód ubrania miałam opryskany błotem; tył cały czarny. - Co za cholerna dziewczyna. - Ona nie jest cholerna - zaprotestował mój brat. - Cholerni są Niemcy. Tak mówił... Pod wpływem surowego spojrzenia matki Martin przerwał w pół zdania. - Upadłam - powiedziałam. - Potknęłam się i upadłam. - Mówiłem ci, że poszła do ubikacji — powiedział Martin i mrugnął do mnie znacząco, żebym podtrzymała jego wersję. - Puść wodę na kąpiel - poleciła mi matka, nie mogąc ukryć rozdrażnienia. -Ale przede wszystkim zdejmij z siebie te brude łachy. I daj mi je, to upiorę w zlewie. Niemrawo poszłam do łazienki, odkręciłam nad wanną kran i wysunęłam się z brudnej spódnicy i swetra. Kiedy zdejmowałam rajstopy, na podłogę spadały grudki zaschniętego błota. Moje oparzone, pokryte drobnymi pęcherzykami dłonie pulsowały boleśnie. Zobaczyłam w lustrze swoje odbicie. Twarz miałam upstrzoną czarnymi kropkami, a pod okiem ciemną smugę jak farbę wojenną. Przez drzwi słyszałam, jak matka pyta: 165 r - Gdzie jest garnek? A garnek był w łazience, pod umywalką. Zaczęłam się gorączkowo ubierać. - Jest w łazience, ja go tam zaniosłem - odparł Martin. - Po co? - zapytała matka. Gorączkowo wkładałam spódnicę, nie chcąc, żeby Martin mówił cokolwiek więcej, żeby znów przeze mnie kłamał. Wyskoczyłam z łazienki, ściskając garnek w ramionach. W oparzonych dłoniach bym go nie utrzymała. - Co ty jeszcze robisz w tym brudnym ubraniu? - ofuknęła mnie matka. — Wracaj do łazienki i rozbieraj się. Zapaskudzisz wszystko dokoła. Ma rację - pomyślałam. - Rzeczywiście potrafię zapaskudzić wszystko, czego się dotknę. Matka wyjęła mi z rąk garnek i zaczęła go napełniać wodą. Martin skinął do mnie głową, dając mi do zrozumienia, żebym się szybko schowała do łazienki, zanim matka zdąży powiedzieć cokolwiek więcej. Ponownie zdjęłam z siebie ciężkie od błota ubranie. Już naga, uchyliłam lekko drzwi i wysunęłam je przez szparę. - Proszę - powiedziałam. Nie było odpowiedzi. - Proszę - powtórzyłam głośniej. Woda, płynąca z kranu nad zlewem, tłumiła mój głos. Naparłam całym ciałem na drzwi, jednocześnie przyciągając je do siebie, żeby się nie odsłonić. - Proszę! - zawołałam. Usłyszałam kroki. Mignęła mi matka i poczułam, jak wyrywa mi z ręki ubranie. Pozostałam jeszcze przy drzwiach, dopóki nie postawiła na zewnątrz garnka z wodą. Dwie ściereczki zwisające z jego uszu były dla mnie okrutnym przypomnieniem. Przykucnęłam, żeby się zasłonić, i uchyliłam drzwi na tyle szeroko, żeby móc wciągnąć garnek do środka. Bałam się wziąć go do rąk, ale wiedziałam, że jeśli tego nie zrobię, będę miała lodowatą kąpiel. Czubkami palców wzięłam garnek, uniosłam go na wysokość krawędzi wanny i przechyliłam. Garnek chwiał się niebezpiecznie i tylko z trudem powstrzymałam chęć 166 podparcia go nogą. Wiedziałam jednak, że rozgrzany metal oparzyłby mnie boleśnie. Małym palcem sprawdziłam temperaturę wody. Była letnia i musiało mi to wystarczyć. Wdrapanie się do wanny stanowiło kolejne wyzwanie. Z powodu bólu dłoni nie mogłam się uchwycić krawędzi, dlatego oparłam się o nią zabłoconymi kłykciami i przedramionami i przerzuciłam nogi do środka. Wpadłam do wanny, wzbudzając fontannę wody, która zalała mi twarz. Kiedy już usiadłam na dnie, poziom wody podniósł się tak znacznie, że wypadał teraz powyżej moich ust, pod nosem! tyle tylko, że mogłam oddychać. Drobiny błota unosiły się w czystej wodzie, podczas gdy większe grudki z moich włosów i ramion opadały na dno. Wyczerpana, leżałam w wannie, czując, jak systematycznie spada temperatura wody. Widzisz, co zrobiłaś. Wszystko spaskudziłaś. Namydliłam włosy i zaczęłam je myć. Bańki mydlane pływały po powierzchni wody, zlewając się w jedną mętną powłokę. Wiesz, jak to mówią: Bóg cię zabierze... Osuwałam się w wannie coraz niżej. Wstrzymałam oddech, czując, że zanurzam się z nosem pod wodę. Dalej gorączkowo mydliłam włosy, gdy tymczasem z braku powietrza rozsadzało mi płuca. Bóg cię zabierze. Nad wodą miałam już tylko oczy i czubki uszu. Nagle szarpnęłam się i zanurzyłam z głową w nadziei, że w ten sposób utopię własne myśli. Zaparta nogami o wannę, utrzymywałam się pod wodą, patrząc w górę. Miejsce, w którym wypadała moja głowa, wypełniły bańki, powlekając powierzchnię mydlaną błonką. Tak jakby mnie tam w ogóle nie było. Świat zamilkł, myśli ustały. Leżałam w wodzie, czując pulsowanie w płucach, pieczenie oczu. Może jeśli sama się ukarzę, Bóg nie będzie musiał tego robić. Jeśli sama zadam sobie cierpienie, on mi go nie będzie zadawał. Ogarniało mnie zamroczenie, nie miałam już siły dłużej zapierać się 167 nogami o wannę, przebiłam głową powierzchnię wody i... zaczerpnęłam wielki haust powietrza. Byłam z powrotem na świecie, a ten świat niczym się nie różnił od tamtego dawnego. Po twarzy ściekały mi strumyczki wody. Spojrzałam po sobie. Byłam czysta, przynajmniej na zewnątrz. Wytarłam się, a następnie uświadomiłam sobie, że nie mam ubrania na zmianę. Uchyliłam drzwi. Z mokrych włosów spływała mi po ramionach woda, zbierając się w kałuże na deskach podłogi. Matka była zajęta praniem mojej spódnicy. Martin siedział przy stole nad książkami. - Martin - wyszeptałam. Nie usłyszał mnie. - Martin. Matka odwróciła się. Kiedy jeden jedyny raz zależało mi na tym, żeby mnie nie usłyszała, stało się odwrotnie. - O co chodzi? - zapytała. - Nie mam się w co ubrać. - Podaj siostrze koszulę nocną. Martin zerwał się z krzesła i przybiegł do mnie z koszulą. Zamknąwszy oczy, wetknął mi ją przez szparę w drzwiach. - Nie wychodź, jeśli nie musisz - szepnął. - Siedź tam najdłużej, jak tylko możesz. Coś jest nie w porządku - dodał i szybko wrócił na swoje miejsce. Przez uchylone drzwi widziałam tylko plecy matki. A potem usłyszałam jakiś głos mieszający się z szumem wody. Matka nuciła. Dźwięk był wysoki, szklisty i tak słodki, że wydawał się nierealny. Martin kiwał do mnie głową ze swego miejsca, dając znaki, że mam cofnąć się do łazienki. Próbowałam otrząsnąć się z transu, ale melodia, którą matka nuciła, jak gdyby rozgrzewała powietrze, usuwając z mojej skóry cały chłód. Zamknęłam drzwi i czar prysł. Przestałam ją słyszeć. Wstrząsnął mną silny dreszcz, który przywrócił mnie do rzeczywistości. Włożyłam koszulę, ręcznikiem osuszyłam włosy i zaczęłam się zastanawiać, co ze sobą zrobić. Nie było na czym usiąść poza krawędzią wanny, teraz znów brudną. Kilka minut spędziłam więc - po raz drugi tego 168 dnia - na myciu wanny, cały czas mając w uszach słowa Martina, który twierdził, że jestem tak dobra w sprzątaniu jak matka. Jak możesz być dobra w sprzątaniu i jednocześnie pasku-dzić wszystko, czego się dotkniesz? Kiedy skończyłam myć wannę, nie miałam już nic więcej do roboty i wtedy właśnie przypomniały mi się moje drob-niaki. Ukucnęłam pod umywalką i wyjęłam je ze schowka. Nie mogłam ich trzymać w garści z powodu pęcherzy, które po wewnętrznej stronie dłoni utworzyły rzędy czerwonych guzków. Trzymając więc monety lekko, czubkami palców, ustawiałam je tak, żeby łapiąc światło, mrugały do mnie ukradkiem. Trzaśniecie frontowych drzwi oznajmiło powrót ojca. Schowałam z powrotem oszczędności na miejsce i podeszłam do drzwi, wiedząc, że ojciec będzie się chciał przed wyjściem do pracy ogolić. Oboje sięgnęliśmy jednocześnie do klamki. Ojciec był odrobinę szybszy. Widząc mnie w drzwiach, zatrzymał się zaskoczony i parsknął gniewnie. - Przepraszam - wymamrotałam, przemykając się obok niego. Moja niewola dobiegła końca. Podczas kolacji ojciec był w wyjątkowo dobrym humorze, co się przejawiało w jego szczególnej rozmowności. Opowiadał, co ludzie mówią o Pani Słodkiej. - Wygląda na to, że nikt jej nie żałuje. Ale wszyscy chcieliby wiedzieć, kto ją zabił. - Dla podkreślenia wagi swoich słów wypuścił pióropusz dymu. — Mówią, że to ten przygłup, który u niej pracował. W każdym razie gdzieś zniknął. Słyszałem, że to on. Podobno policja go wszędzie poszukiwała, ale od wielu dni nikt go nie widział. W „Pantofelku" też go nie było. A to jest jedyne miejsce, w którym sypiał. Ja też uważam, że to mógł być on. Silny jak wół. I tępy jak wół. Widziałem, jak nosił beczki piwa ważące połowę tego co on, jakby to były worki trocin. Bez trudu mógł zepchnąć starą z tych schodów. 169 Martin chciał coś powiedzieć, ale ściągnął usta, żeby zatrzymać słowa cisnące mu się na wargi. - Pani Słodka nie była święta - powiedział ojciec, pakując do ust kilka porcji jedzenia - ale to nie znaczy, że ten przygłup miał prawo ją zabić. Wreszcie Martin nie wytrzymał. - Tamtej nocy Leonard był u nas - oznajmił. Matka posłała mu szybkie spojrzenie, a ja usłyszałam krzyk w swojej głowie: „Nie mów mu tego". Ale było już za późno. Ojciec poderwał głowę znad talerza. - Co takiego? - Przyszedł, zapukał do drzwi i sobie poszedł - wyjaśnił Martin. - Zupełnie o tym zapomniałem. Zapomniałem powiedzieć o tym policjantowi. - Był tutaj Leonard? Tej nocy, kiedy została zamordowana Pani Słodka? Cholera jasna, dlaczego mi o tym nie powiedziałeś? - Ojciec rzucił matce wściekłe spojrzenie. -1 co jeszcze zrobił? - Nic - odparł Martin, smutny, że nie miał nic więcej do dodania. - To wszystko. Mój umysł pracował gorączkowo. - On tylko przyszedł szukać jakiegoś jedzenia - powiedziałam. - Jedzenia? A niby dlaczego miałby szukać u nas jedzenia? - zapytał ojciec. - Bo... bo czasem dawałam mu jabłko. Takie najmniejsze ze wszystkich. On jest zawsze głodny, więc pomyślałam... Bałam się tego, co powie ojciec, ale jeszcze bardziej bałam się spojrzeć na matkę, żeby nie wyczytać w jej oczach nagany. - Nigdy nie dawaj temu przygłupowi jedzenia - rozkazał ojciec. - Żebyś więcej nie ważyła się tego zrobić. Słyszysz, co do ciebie mówię? Kiedy schyliłam głowę, żeby uniknąć wściekłego spoj- 170 rżenia ojca, pochwyciłam wyraz twarzy matki. Zamiast świdrować mnie gniewnym wzrokiem, wpatrywała się we mnie badawczo. Widzi mnie. Ojciec odsunął talerz i zdusił papierosa. - Dziękuj Bogu, że twój brat coś powiedział - zwrócił się do mnie już w drzwiach. -A co z twoim lunchem? - zawołał Martin, biegnąc do lodówki, żeby wyjąć pojemnik z przygotowaną dla ojca porcją jedzenia. Ledwie Martin zdążył wziąć pojemnik do ręki, drzwi się za ojcem zamknęły. Mój brat zawiedziony wrócił do stołu, opadł na krzesło i podparł się łokciami. - Nie wiedziałem, że to takie ważne. Gdybym wiedział, tobym mu wcześniej powiedział, przysięgam. A czy ty wiedziałaś, że przyjście Leonarda było takie ważne? - zwrócił się do matki. - Nie - odrzekła głucho. - To nie jest nic ważnego! - usłyszałam nagle swój krzyk. -To nie ma żadnego znaczenia. Leonard tego nie zrobił! - Skąd wiesz? - zapytał Martin. Musiałam się siłą powstrzymać, żeby nie powiedzieć tego, co bym w takiej sytuacji normalnie powiedziała: że po prostu wiem. Ale tym razem było to wrażenie prawdziwsze niż kiedykolwiek. Bo ja to czułam. Tak samo jak podłogę pod stopami. - Dość tego - powiedziała matka. - Trzeba pozmywać. -Ale ja jeszcze nie skończyłem... Matka i ja jednocześnie posłałyśmy mu spojrzenie, na co Martin zaczął w pośpiechu dojadać to, co mu jeszcze zostało, zanim sprzątnęłam mu talerz sprzed nosa i zaniosłam do zlewu. Nasze łóżko wydawało się szczególnie zimne tej nocy, jakby koce w ciągu dnia zrobiły się cieńsze. Naciągnęłam nam je na głowy, żebyśmy się mogli grzać w cieple własnych oddechów. Tak leżeliśmy, dopóki nie skończyło się 171 nam powietrze. Wtedy uniosłam rąbek koca, ale tylko tyle, żebyśmy mogli oddychać. — Widziałem twoje ręce — powiedział Martin. — Sparzyłaś je sobie o garnek, tak? - Skinęłam głową. - Bardzo cię boli? Ponownie skinęłam głową. Nie chciałam, żeby mój brat miał poczucie winy. To ja popełniłam błąd i ja za niego teraz płaciłam. Co gorsza, nie mogłam zabandażować rąk ze strachu, że matka zauważy. Przy każdym ruchu czułam pęcherze. Położyłam ręce po bokach i odwróciłam dłońmi do góry, żeby się nie urazić. Martin bawił się brzegiem prześcieradła. - Muszę cię o coś zapytać, ale nie chciałbym, żebyś się na mnie złościła. - Pytaj. - Skąd wiesz? - O Leonardzie? Martin skinął głową i wetknął ręce pod pachy, żeby je ogrzać. - Czy to ma jakieś znaczenie? Wiesz przecież, co powiem. - Tak, wiem, co powiesz. Że po prostu wiesz. Ale w jaki sposób? Ja tak nigdy nie mam. Żeby po prostu wiedzieć. Nigdy. - Nie wiem. To coś w rodzaju wyczucia. Ale bardzo realnego. Mogę na nim polegać. -1 to wszystko? -Tak. - A nie boisz się, że twoje wyczucie nie mówi ci prawdy? Że kłamie? Koszmarna wizja tego, że moje wyczucie mogłoby mnie mylić, nie mówić mi prawdy, przeraziła mnie. Gdybym w to uwierzyła, byłabym niepocieszona. - Można okłamywać innych, ale nie można okłamywać siebie — odparłam w nadziei, że przekonam nas oboje. - Dlaczego? 172 - Bo tak jesteśmy stworzeni. Martin poczuł się wreszcie usatysfakcjonowany. Chuchnął w ręce ostatni raz, przytulił się do mnie i zamknął oczy. - Bardzo żałuję, że powiedziałem o Leonardzie. - Niepotrzebnie. - Ale żałuję. Chcę, żeby Bóg o tym wiedział. I ty. - Bóg wie. Zasnęłam szybko, ale w nocy obudziło mnie szuranie. W pierwszej chwili wydawało mi się, że to wiatr uderza w ścianę naszego domu, ale przecież byłby to odgłos tak znajomy, że nie powinien mnie obudzić. Nagle w mojej głowie zrodziła się nowa myśl, która przyćmiła zdrowy rozsądek. Wyobraziłam sobie wiszącą na sznurze bieliznę, którą szarpie wiatr i która ocierając się o ściany domu, próbuje się dostać do środka i po mnie sięgnąć. Zacisnęłam powieki, żeby odciąć się od tego obrazu. W dalszym ciągu leżałam z głową pod kocem, który tworząc rodzaj namiotu, tłumił dźwięki. Było duszno, prawie nie do wytrzymania. Odsunęłam rąbek koca, żeby dopuścić trochę świeżego powietrza, i przy okazji stwierdziłam, że dźwięk, który mnie obudził, pochodził z naszego mieszkania. Nie śmiałam się poruszyć. Podparłam koc czubkami palców i wyjrzałam przez szparę. W pokoju było za ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć. Słyszałam tylko odgłos jak gdyby przesuwania się materiału po materiale i tupot stóp, a potem zgrzyt otwieranego zamka drzwi frontowych. Drzwi się uchyliły, tworząc szeroką szparę. W półmroku dostrzegłam pochyloną postać w chustce na głowie. Była to niewątpliwie matka. Wymknęła się w ciemną noc i znik-nęła. Ojciec był jeszcze w hucie, kończył zmianę, więc nie poszła po niego do „Srebrnego Pantofelka". Wobec tego dokąd mogła iść? Szukać Leonarda? Utrzymywała jego wizytę w tajemnicy, tak jak i ja. Czyżby wiedziała, gdzie mógł być, gdy nikt inny nie wiedział? A jeśli spotykała się 173 z jakimś mężczyzną, z kochankiem, o którego już wcześniej ją podejrzewałam? I mimo że to podejrzenie wydawało mi się mało prawdopodobne, to jednak cały czas chodziło mi po głowie. Twarze mężczyzn, których widziałam na ulicy, w kościele czy kiedy wychodzili z kopalni soli, mieszały mi się, zlewając w jedno. Jeśli znalazła sobie kochanka, to znaczyło, że miała kogoś, komu mogła okazywać uczucie, że był to żywy obiekt miłości, a nie tylko utracony obraz. Istniała zatem nadzieja, że ta miłość się rozszerzy. Nadzieja, w której cieple grzałabym się całą noc. Gdybym tylko mogła w nią uwierzyć. Tej nocy leżałam godzinami, czuwając i usiłując sobie wmówić, że matka jest z kochankiem. Wreszcie jednak zasnęłam i rano zerwałam się gwałtownie pod wpływem tego samego szurania, które mnie wcześniej obudziło. Matka, całkowicie ubrana, krzątała się przy zlewie. Przez okno wlewało się światło słoneczne. Złapałam koc, żeby go odrzucić, zupełnie zapominając o pęcherzach, i aż syknęłam z bólu. Matka odwróciła się, a ja dla niepoznaki udałam ziewnięcie, przeciągając się tak, żeby ukryć spód dłoni. - Budź brata. Muszę dziś być wcześnie w kościele. Jej płaszcz i szalik wisiały na swoim miejscu," buty stały dokładnie tam, gdzie zawsze. Nie byłam pewna, czy jej nocne wyjście tylko mi się przyśniło, czy wychodziła naprawdę. - Wstawaj, Marty - powiedziałam, dając bratu kuksańca łokciem. Martin usiadł, demonstrując, tak jak i ja, przesadnie szerokie ziewnięcie. Bo mój brat tylko udawał, że śpi. W gruncie rzeczy słyszał wszystko, co matka mówiła. — Już nie śpię — powiedział, udając zaspany głos. — Możesz pierwszy iść do łazienki. — Zawsze puszczałam Martina przed sobą. Mógł się wtedy ubrać i czekać na śniadanie, grzejąc się przy ciepłej kuchni. - Nie, ty idź pierwsza, ja poczekam. Matka, która normalnie wszystko zauważała, tym razem obojętnie przyjęła tę zmianę. Stała przy stole, szykując nam kanapki. - Niech będzie - zgodziłam się, nie bardzo wiedząc, o co Martinowi chodzi. Wstał, żebym nie musiała przez niego prze- 175 łazić. Poszłam do szafy po ubranie, kiedy nagle przypomnia" łam sobie, że matka uprała mi wczoraj spódnicę i sweter. - Twoje rzeczy wiszą na sznurku - powiedziała, nie podnosząc głowy znad kanapek. - Zaraz po nie pójdę. Wyszła, a ja sobie uświadomiłam, że wczoraj wieczorem wcale ich nie wynosiła na zewnątrz, tylko powiesiła na brzegu zlewu. A może kiedy wychodziła, to właśnie w tym celu? Może nic więcej się za tym nie kryło? Drzwi się za nią zamknęły, a my znaleźliśmy się sami w domu. - Co ty kombinujesz? - zapytałam Martina. - O co ci chodzi? - Wiem, że nie spałeś. - Na twarzy mojego brata odmalowało się niezadowolenie. Wydawało mu się, że zdołał nas oszukać. - Dlaczego udawałeś? - Chciałem usłyszeć to, co będzie mówiła, myśląc, że śpię - wyznał. - Chciałem się przekonać, czy jest wściekła na mnie za to, że się wygadałem o Leonardzie. Pomyślałem, że tobie to powie. Ale taki dowód zaufania byłby zupełnie nie w stylu naszej matki. Przekonanie Martina, że to jest możliwe, potraktowałam jako całkowicie niezasłużony komplement. - Ona by nic nie powiedziała, a szczególnie mnie - zapewniłam go i zaczęłam słać łóżko. - Zawsze mi się wydaje, że ona o czymś myśli, ale nigdy nie powie o czym. I ja się tego boję - wyznał mój brat, stając blisko mnie. -Aty? Strząsnęłam koc, pozwalając mu opaść swobodnie na materac.Usunęłam w ten sposób wszelkie ślady tego, że tu spaliśmy i że większą część nocy spędziłam, zastanawiając się, dokąd mogła pójść matka. - Ja też - odpowiedziałam na niepokoje Martina. - A według ciebie, o czym ona myśli? - Nie wiem. - Była to prawda i dlatego nie obawiałam się, że ton mojego głosu wzbudzi w Martinie jakiekolwiek wątpliwości. 176 - Nie sądzisz, że ona myśli o Pani Słodkiej? Wzruszyłam ramionami. - Pomóż mi podetkać koc pod materac. - Może jej żałuje. Drzwi się otworzyły i weszła matka z moim szkolnym strojem, porządnie złożonym i przewieszonym przez ramię. - Dlaczego jeszcze nie jesteś ubrany? — zwróciła się do Martina. - Pomagał mi słać łóżko. - Ale już skończyliście. Idźcie się ubrać. Oboje. Skinęłam na Martina, żeby szedł pierwszy do łazienki, i zostałam sama z matką. Położyła moje ubranie na stole, nadając mu formę porządnego stosiku. Musiała stać na zimnie i po zdjęciu ze sznura układać po kolei każdą sztukę. Tyle cierpliwości, tyle starania — i po co? Żebym zaraz się ubrała, burząc cały ten porządek? Jej pedanteria zawsze wydawała mi się stratą czasu, bezcelowym poprawianiem dobrego na lepsze. Codzienne ubranie było tylko codziennym ubraniem, niezależnie od stopnia czystości. - Większość plam udało mi się usunąć - powiedziała, kiedy brałam swoje rzeczy. Noc na dworze sprawiła, że wełna mojego swetra zrobiła się szorstka, a fałdy spódniczki sztywne. — Ale na spódnicy znalazłam coś, co wyglądało na zaschniętą krew. - Matka stawiała na stole śniadaniowe miseczki. Nagle spojrzała wprost na mnie i spytała^ - Skąd się wzięła ta krew? Aż do tej chwili nie zdawałam sobie sprawy, jak wysoko muszę zadzierać głowę, żeby napotkać jej spojrzenie. Dopiero w tej pozycji zorientowałam się, o ile matka jest ode mnie wyższa i jaka mała się przy niej wydaję. - To się stało w szkole - skłamałam. Nawet kiedy stałam z nią oko w oko, kłamstwo przychodziło mi prawie bez trudu. Już mnie tak nie przerażało jak dawniej. - Skaleczyłam się o ławkę. Odgarnęła z oczu kosmyk włosów, jakby chciała mnie lepiej widzieć czy żebym to ja ją lepiej widziała. W tym 177 łazić. Poszłam do szafy po ubranie, kiedy nagle przypomniałam sobie, że matka uprała mi wczoraj spódnicę i sweter. - Twoje rzeczy wiszą na sznurku - powiedziała, nie podnosząc głowy znad kanapek. - Zaraz po nie pójdę. Wyszła, a ja sobie uświadomiłam, że wczoraj wieczorem wcale ich nie wynosiła na zewnątrz, tylko powiesiła na brzegu zlewu. A może kiedy wychodziła, to właśnie w tym celu? Może nic więcej się za tym nie kryło? Drzwi się za nią zamknęły, a my znaleźliśmy się sami w domu. - Co ty kombinujesz? — zapytałam Martina. - O co ci chodzi? - Wiem, że nie spałeś. - Na twarzy mojego brata odmalowało się niezadowolenie. Wydawało mu się, że zdołał nas oszukać. — Dlaczego udawałeś? - Chciałem usłyszeć to, co będzie mówiła, myśląc, że śpię - wyznał. - Chciałem się przekonać, czy jest wściekła na mnie za to, że się wygadałem o Leonardzie. Pomyślałem, że tobie to powie. Ale taki dowód zaufania byłby zupełnie nie w stylu naszej matki. Przekonanie Martina, że to jest możliwe, potraktowałam jako całkowicie niezasłużony komplement. - Ona by nic nie powiedziała, a szczególnie mnie — zapewniłam go i zaczęłam słać łóżko. - Zawsze mi się wydaje, że ona o czymś myśli, ale nigdy nie powie o czym. I ja się tego boję - wyznał mój brat, stając blisko mnie. - A ty? Strząsnęłam koc, pozwalając mu opaść swobodnie na materac.Usunęłam w ten sposób wszelkie ślady tego, że tu spaliśmy i że większą część nocy spędziłam, zastanawiając się, dokąd mogła pójść matka. - Ja też - odpowiedziałam na niepokoje Martina. - A według ciebie, o czym ona myśli? - Nie wiem. - Była to prawda i dlatego nie obawiałam się, że ton mojego głosu wzbudzi w Martinie jakiekolwiek wątpliwości. 176 - Nie sądzisz, że ona myśli o Pani Słodkiej? Wzruszyłam ramionami. - Pomóż mi podetkać koc pod materac. - Może jej żałuje. Drzwi się otworzyły i weszła matka z moim szkolnym strojem, porządnie złożonym i przewieszonym przez ramię. - Dlaczego jeszcze nie jesteś ubrany? - zwróciła się do Martina. - Pomagał mi słać łóżko. - Ale już skończyliście. Idźcie się ubrać. Oboje. Skinęłam na Martina, żeby szedł pierwszy do łazienki, i zostałam sama z matką. Położyła moje ubranie na stole, nadając mu formę porządnego stosiku. Musiała stać na zimnie i po zdjęciu ze sznura układać po kolei każdą sztukę. Tyle cierpliwości, tyle starania - i po co? Żebym zaraz się ubrała, burząc cały ten porządek? Jej pedanteria zawsze wydawała mi się stratą czasu, bezcelowym poprawianiem dobrego na lepsze. Codzienne ubranie było tylko codziennym ubraniem, niezależnie od stopnia czystości. — Większość plam udało mi się usunąć — powiedziała, kiedy brałam swoje rzeczy. Noc na dworze sprawiła, że wełna mojego swetra zrobiła się szorstka, a fałdy spódniczki sztywne. -Ale na spódnicy znalazłam coś, co wyglądało na zaschniętą krew. - Matka stawiała na stole śniadaniowe miseczki. Nagle spojrzała wprost na mnie i spytała: - Skąd się wzięła ta krew? Aż do tej chwili nie zdawałam sobie sprawy, jak wysoko muszę zadzierać głowę, żeby napotkać jej spojrzenie. Dopiero w tej pozycji zorientowałam się, o ile matka jest ode mnie wyższa i jaka mała się przy niej wydaję. - To się stało w szkole - skłamałam. Nawet kiedy stałam z nią oko w oko, kłamstwo przychodziło mi prawie bez trudu. Już mnie tak nie przerażało jak dawniej. — Skaleczyłam się o ławkę. Odgarnęła z oczu kosmyk włosów, jakby chciała mnie lepiej widzieć czy żebym to ja ją lepiej widziała. W tym 177 momencie wyszedł z łazienki Martin. Był ubrany i przy-klepywał włosy, zamiast je uczesać. — Możesz iść. Zgarnęłam ubranie, chcąc jak najszybciej oddalić się od matki i od tego, co powiedziała. Przez koszulę nocną czułam mróz, jaki pozostał w mojej spódnicy. Czy rzeczywiście tylko poszła rozwiesić w nocy moje rzeczy, i nic więcej? To pytanie nie dawało mi spokoju przez cały dzień; w szkole nie mogłam skupić się na lekcjach. Po lunchu siostra Bernadetta miała wykład z historii kościoła. Poprzez jej łamaną angielszczyznę przebiło się skierowane do mnie „Psst". Jeden z chłopców, siedzących dwa rzędy za mną, usiłował zwrócić na siebie moją uwagę. Ignorując go, patrzyłam przed siebie w obawie, że siostra nas nakryje. — Pssst — syknął ponownie chłopak. — Słyszałem, że twój brat jest maminsynkiem. Ta zniewaga ugodziła mnie jak strzała. Usłyszały ją wszystkie siedzące w pobliżu dzieci. Założyłam ręce i zagryzłam zęby, dosłownie kipiąc z wściekłości. Siostra Bernadetta gadała dalej, nieświadoma szeptów, które zagłuszało zgrzytanie kredy o tablicę. - Podobno bawi się lalkami i szyje jak dziewczyna. Mimo bólu zacisnęłam pięści. — Twój brat to dziewczyna, tak samo jak i ty. - Idź do diabła! -krzyknęłam, odwracając się gwałtownie do chłopaka. Słowa eksplodowały z moich ust z taką siłą, że wbiły go w krzesło! siedział ogłupiały, mrugając oczami. Ja też powinnam być w szoku - pomyślałam przelotnie. - Powinnam być zaskoczona swoim zachowaniem. Ale nie byłam. Czułam się tak, jakby te słowa siedziały przyczajone i tylko czekały na okazję, żeby się wyrwać. Po moim wybuchu zaległo milczenie. Jakby coś wyssało całe powietrze z klasy, z moich płuc, zewsząd. Twarz siostry Bernadetty zastygła, ujęta w białą ramkę kornetu. - Chodź tutaj! - krzyknęła. 178 Zamiotła habitem i wezwała mnie przed front klasy. Fakt, że przeszła na polszczyznę, stanowił zły znak. Dzieci zaczęły szeptać: - Cicho. Siostra Bernadetta nakazała ciszę i szepty natychmiast ustały. Wyszłam przed front klasy na miękkich nogach i stanęłam przy pulpicie siostry, która otworzyła górną szufladę. Skrzypienie drewna było wiele mówiące. Wyjęła dwie linijki. Machinalnie schowałam ręce za siebie. - Daj mi ręce. Ostrożnie wyciągnęłam ramiona. Siostra złapała mnie za dłonie, boleśnie wbijając palce w pokryte pęcherzami miejsca. Skrzywiłam się, tłumiąc jęk. - Jeszcze cię nie dotknęłam. Ta uwaga była tak samo krępująca jak sama kara, choć nie tak bolesna. Siostra Bernadetta złożyła razem linijki, wymierzając mi ciosy najpierw w lewą, potem w prawą rękę. Odgłos uderzeń drewna o skórę był koszmarny. Główny impet ciosów wzięły na siebie kostki, które niemal grzechotały pod cienką warstwą ciała. Na każdą rękę przypadły trzy ciosy. - Po jednym za każde słowo. Siostra Bernadetta puściła moje ręce, jakbym to ja jej sprawiła ból, po czym cicho, tak żeby inne dzieci nie słyszały, powiedziała łamaną angielszczyzną: - Z takim językiem na pewno pójdziesz do piekła. Odłożyła linijki na miejsce, po czym wznowiła lekcję w tym samym miejscu, w którym ją przerwała, jakby nic się nie stało. Wróciłam na miejsce, ślepa na spojrzenia kolegów i głucha na głos siostry, nieczuła na wszystko poza dotkliwym bólem dłoni. Nie chciałam płakać, w każdym razie nie z powodu bólu ani upokorzenia. Czułam, że na nie zasłużyłam, że słusznie cierpię. Miałam nadzieję, że Bóg to wszystko widział i potraktuje jako karę za moje przewinienia. 179 Reszta popołudnia upłynęła bez przykrych niespodzianek. Moi koledzy zachowywali się bez zarzutu, starając się nie prowokować dalszych wybuchów siostry Bernadetty. Siedziałam ze wzrokiem utkwionym w tablicy i rękami złożonymi na kolanach. Dłonie z wierzchu miałam popuchnięte, skórę na kłykciach porozcinaną. Zauważyłam, że koledzy spoglądają na mnie ukradkiem, ciekawi, jak bardzo ucierpiałam. Kiedy zadzwonił dzwonek, przez kilka sekund nikt się nie ruszał. Wszyscy czekali, co zrobię. W końcu siostra Bernadetta musiała przypomnieć dzieciom, że lekcje się skończyły. - Dzwonek, nie słyszycie? Podczas gdy moi koledzy się pakowali i brali kurtki z szatni, ja zastanawiałam się, jak sobie poradzić z pozbieraniem swoich rzeczy. Zesztywniałe palce odmawiały mi po-słuszeństwa. Podniesienie zeszytu wymagało szczególnych zabiegów. Musiałam uchwycić czubkami palców jego grzbiet, jakby to było ziarnko piasku, a następnie, powoli posuwając zeszyt, umieścić go na stercie innych. Dzieci wymknęły się z klasy, chcąc szybko uciec od siostry Bernadetty, która, jak zwykle po lekcjach, zajęła się porządkowaniem papierów. Zostałyśmy same. Nie mogłam zabrać ze sobą książek do szatni, musiałam więc po nie wrócić. Włożenie kurtki zajęło mi co najmniej minutę. Niezdarnie naciągałam kciukami rękawy. Kiedy wróciłam po książki, siostra Bernadetta zachowywała się tak, jakby mnie nie było. Zsunęłam zeszyty na brzeg ławki, żeby móc je stamtąd wziąć ramionami, i pospieszyłam do drzwi. - Nie myśl, że Bóg kocha cię bardziej od innych dlatego tylko, że twoja matka pracuje w kościele — rzuciła. Nie — pomyślałam. — Nie myślę. Bóg kocha mnie mniej. Martin przechadzał się nerwowo pod drzwiami mojej klasy. - Nie przychodziłaś po mnie, więc przyszedłem pó ciebie. - Na widok moich rąk szeroko otworzył oczy. - Co zrobiłaś? 180 - Nic. - Ruszyłam w stronę biblioteki, zmuszając Marti" na, żeby nadążał za mną. - Pospiesz się, bo się spóźnię. -Musiałaś coś zrobić, bo przecież... - Mówię ci, że nic nie zrobiłam - przerwałam mu, podnosząc głos. Nie mogłam mu się przyznać, co powiedziałam ani dlaczego. To by go zabolało znacznie bardziej niż mnie ręce. Martin wybiegł przede mnie i stanął mi na drodze. - Coś przede mną ukrywasz. Nie mówisz mi wszystkiego. - To znaczy, że wiesz dość. - Niech ci będzie. - Westchnął. - Daj mi książki, to ci zaniosę. Z wdzięcznością podałam mu książki. Ciężar był dla Martina trochę za duży, ale jakoś udźwignął. - Jak masz zamiar doręczać paczki takimi rękami? - Jakoś sobie poradzę. Ale tym razem nie wychodź z biblioteki - przykazałam, skwapliwie zmieniając temat. — Czekaj tam na mnie i nigdzie się nie ruszaj. - Nie bój się, nigdzie nie pójdę, możesz mi wierzyć. Nie wiem nawet, czy pójdę do ubikacji. Tego dnia w bibliotece była inna siostra. Siostra Anna. Nosiła grube szkła i normalnie pracowała w sekretariacie. Będę musiała opowiedzieć jej historyjkę o tym, że mama potrzebuje mojej pomocy na plebanii, żeby mi pozwoliła zostawić Martina. Znów będę musiała skłamać. - Przepraszam, siostro Anno - zaczęłam i dalej poszło mi już gładko. Martin nawet nie mrugnął okiem. Przywykł do moich kłamstw, za co siebie nienawidziłam. Kiedy opowiadałam siostrze zmyśloną historię, miałam uczucie, że ręce bolą mnie bardziej niż dotychczas. - Dobrze - powiedziała siostra Anna. - Mam dużo pracy z układaniem książek. Urwała, przyglądając się moim rękom. Nawet grube szkła nie mogły ukryć jej zainteresowania. Schowałam ręce za siebie. - Chłopiec może zostać - rzekła. 181 Podeszłam do Martina, żeby się z nim pożegnać. - Zauważyła - wyszeptał, a ja skinęłam głową. - Szkoda, że miała na nosie okulary. Gdyby nie miała, prawdopodobnie nie poznałaby nawet, że jesteś dziewczyną. - Martin. Mój brat wzruszył ramionami. - To nie jest kłamstwo. Martin często dokonywał takiego rozróżnienia.Teraz wyglądało na to, że jest to jedyne możliwe rozróżnienie. Coś było kłamstwem albo nim nie było. Tak jak z psami pana Beresika^ albo się było na zewnątrz, albo w środku z pitbułlami. Inna możliwość nie istniała. Kiedy przyszłam do sklepu, pan Gocelak był w wędzarni. Otwarte drzwi zablokował cegłą. Po chwili zjawił się z dwoma wiadrami pełnymi kiełbas. Pod wpływem ciężaru ręce mu się niemal wyciągnęły do ziemi. - Otwórz mi drzwi, dobrze? Wyskoczyłam przed pana Gocelaka i złapałam za klamkę, na moment zapominając o moich rękach. Poczułam tak potworny ból, że aż mnie zamroczyło. Mimo to udało mi się otworzyć drzwi. Pan Gocelak z jękiem postawił wiadra. - Mógłbym ci kazać wziąć jedno z nich, ale pewnie waży więcej niż ty. Kiedy nie odpowiedziałam, pan Gocelak spojrzał na mnie zaciekawiony. - Co się z tobą dzieje? To pytanie zwykle słyszałam od rodziców, a teraz usły szałam je i od pana Gocelaka. Byłam zbyt wyczerpana, żeby coś wymyślić. Pokazałam ręce, żeby uniknąć wyjaśnień, na co pan Gocelak gwizdnął z wrażenia. - Musiałaś się dobrze postarać, żeby zarobić na coś takiego - powiedział. Spuściłam głowę. Nie miałam ochoty przyznawać się, co takiego zrobiłam, żeby na coś takiego zasłużyć. Pan Gocelak domyślił się tego i nie domagał się odpowiedzi. 182 ; - I ja dostawałem linijką — wspomniał z chichotem. — Tyle razy, że już straciłem rachubę. Nie ma się czego wstydzić. Niektórzy twierdzą, że to kształtuje charakter. - Nie jestem tego pewna. - Ja też nie. W każdym razie to dobrze brzmi. Jest kilka paczek, ale jeśli nie czujesz się na siłach, to trudno, rozumiem. - Nie, dam sobie radę. - Jesteś pewna? - Skinęłam głową. - Czyżbyś była twardsza od chłopców, którzy u mnie pracowali? Jeden z nich przyszedł kiedyś do pracy ze stłuczoną lewą ręką i zażądał dwóch dni wolnego. Pan Gocelak poklepał mnie po ramieniu i zostawił samą, żebym się przebrała. Nie umiałam jednak chorymi rękami zawiązać sznurka w pasie i spodnie bez przerwy mi opadały. - No jak tam? - Po chwili odsunął zasłonę i zajrzał. Zrobiłam się czerwona jak burak. - Nie mogę zawiązać paska. Pan Gocełak wytarł ręce w fartuch, bardziej z grzeczności niż z potrzeby, stanął przede mną i zawiązał mi sznurek na supeł. - Nie za mocno? Potrząsnęłam głową. Stał tak blisko, że instynktownie spuściłam głowę. Nawet mój ojciec nie podszedłby do mnie tak blisko, ale pan Gocelak nic sobie z tego nie robił. - No to dobrze. W dalszym ciągu chcesz iść? - Mam na sobie spodnie, to zobowiązuje. - Słusznie. Pan Gocelak położył paczki na kontuarze. - Nie ma ich dziś zbyt wiele. Bóg był dla ciebie łaskaw. Te słowa podziałały na moją ambicję. Z trudem podjęłam próbę zebrania paczek, ale pan Gocelak mnie powstrzymał. - Poczekaj, mam pomysł. - Poszedł na front sklepu i wrócił z używaną papierową torbą. - Włożymy do niej paczki i będziesz mogła nieść ją w ramionach. 183 - A pan się na to zgadza? - Dlaczego miałbym się nie zgodzić? A do tej pory jak je nosiłaś? - Za paskiem spodni - wyznałam, pokazując na pasek. - No, to tak będzie nawet lepiej. - Potrząsnął głową ubawiony. - Daj, to ci je zapakuję. Załadował paczki do torby i delikatnie włożył mi ją w ramiona. - Jedna z paczek jest dla niej - dodał. Miał na myśli kobietę z domu na River Road. — Pomyślałem, że powinie-nem cię uprzedzić. - Spuścił wzrok, tak samo jak ja, kiedy wiązał mi pasek. - Właściwie dziś nie jest jej dzień, ale pomyślałem, że może... może znów coś powie, jeśli to ty do niej przyjdziesz. Tego dnia było tylko pięć paczek i chociaż z torbą w ramionach było mi trudno biec, to jednak biegłam. Nie chciałam zostawiać Martina w bibliotece dłużej niż to konieczne. Pierwszą paczkę miałam zanieść kobiecie, u której byłam już wcześniej. Kiedy mi otwierała drzwi za pierwszym razem, paliła; tym razem też paliła, jakby to był ten sam papieros. Jedyna różnica polegała na tym, że dziś miała na sobie podomkę, a nie ubranie. Otwierając mi drzwi, paskudnie kasłała. A za każdym kaszlnięciem trzęsły jej się zwisające smętnie loczki. - Dziękuję - powiedziała zachrypniętym głosem, po czym nastąpił kolejny atak kaszlu. Jeszcze po zamknięciu drzwi słyszałam, jak się dusi. Po doręczeniu dwóch kolejnych paczek pobiegłam do pana Beresika. Podchodząc pod górę, z ulgą usłyszałam szczekanie psów. Zanim dotarłam do ganku, paczkę dla pana Beresika przełożyłam do kieszeni kurtki, a torbę schowałam pod krzakiem. Torba mogła się wydać nie dość męska i wzbudzić podejrzenia. - Dzień dobry - powitał mnie gospodarz, otwierając 184 drzwi. W jednej ręce trzymał nóż, w drugiej kij. Widok noża tak mnie zaskoczył, że trwało chwilę, nim uświadomiłam sobie, że pan Beresik, strugając, zabija czas do mojego przyjścia. - Dzień dobry panu. -Aha, a co do wczorajszego dnia... To było niezaplanowane. Przyszło kilku znajomych i w ostatniej chwili postanowiliśmy się zabawić. Zaprosiłbym cię, ale, jak mówiłem, zdecydowaliśmy się w ostatniej chwili. - Pan Beresik najwyraźniej uznał, że poczułam się urażona brakiem zaproszenia. - Nic nie szkodzi. To znaczy... ja... ja przepraszam — wyjąkałam. - Bo... bo powinienem włożyć mięso do lodówki. Pan Beresik machnął ręką. - Nie jesteś tu pokojówką. - Zachichotał. - A zresztą i tak od razu to mięso zużyłem. Mój pies wykończył tamtego w osiem minut. To bardzo dobry czas. I dobrze się stało, bo go wysoko obstawiali. Walka była ciężka, ale mój pies od razu zyskał przewagę. Nie spieszył się, grał na zmęczenie przeciwnika. Bardzo sprytnie, bardzo. Zachował się jak prawdziwy zawodnik. Fantastyczny mecz. Szkoda, że go nie widziałeś. - To brzmi dobrze - powiedziałam z braku lepszej odpowiedzi. -Jutro znów jest walka. Powinieneś przyjść. Będzie ciekawie. - Nie wiem... - Musiałeś już do tej pory zarobić jakieś pieniądze u pana Gocelaka. Jak dobrze obstawisz, to małe pieniądze mogą się zamienić w duże. Myśli o pieniądzach i o czekającym w lombardzie obrazie matki kłębiły mi się w głowie. - O, proszę - powiedziałam, wręczając panu Beresikowi jego zamówienie i jednocześnie zmieniając temat. - Do licha. - Pan Beresik zobaczył moje dłonie. - Pokaż no ręce - polecił. - Zobaczymy. - Niechętnie wyciągnęłam ręce. - Obie? Musiałeś się dziś nieźle dać siostrom we zna- 185 ki. - Dokładnie obejrzał rany, a następnie odwrócił moje dłonie spodem do góry, odsłaniając pęcherze. Jego twarz spochmurniała. -1 to też ci siostry zrobiły? — Nie, proszę pana, to był wypadek. — Wypadek? - powtórzył pan Beresik z niedowierzaniem. — Tak, proszę pana — odpowiedziałam i zaczęłam snuć nowe kłamstwo. - Pomagałem mamie i złapałem za garnek, ale zapomniałem, że jest gorący i że trzeba go było wziąć przez ścierkę. Bo to takie dziewczyńskie sprawy - dodałam dla uwiarygodnienia swojego przebrania. — Dziewczyńskie czy nie, trzeba ci opatrzyć ręce, zanim się wda infekcja. — Nie, nie, nie trzeba. Ja... Ale pan Beresik już mnie zaganiał do domu. — Myślisz, że mało razy widziałem to u psów? Wystarczy małe zadrapanie, a jak się go w porę nie przemyje, to się może źle skończyć. Psy nie przepadają za bandażami. Próbują je nawet zlizywać. Ale ja nie mogę dopuścić do walki chorego psa. Pan Beresik zaprowadził mnie do kuchni, która w porównaniu z widokiem, jaki wczoraj przedstawiała, wydawała się nieskazitelna. Wszystkie butelki po piwie stały porządnie w skrzynce na podłodze. Na lodówce piętrzyła się piramida metalowych popielniczek, z podłogi znikły błotniste ślady. — Najpierw trzeba te ręce umyć — powiedział, wyżymając szmatę nad zlewem. Położył ją następnie na stole, a potem przyniósł miseczkę z wodą, pudełko po cygarach i jeszcze jeden kawałek materiału, który rozpostarł przede mną i wygładził. - Dobrze, a teraz połóż na tym ręce. - Spełniłam polecenie. - To jest tylko woda z mydłem, ale może trochę szczypać. Pokonałam odruch cofnięcia rąk, przypominając sobie, że jestem chłopcem, a chłopiec by się tak nie zachował. Pan Beresik delikatnie dotykał mokrą szmatką wierzchów moich dłoni, a potem odwrócił je spodem do góry i zrobił to samo z pęcherzami. 186 - Mówiłeś, że to wypadek, tak? - Widać było, że problem nie daje mu spokoju. -Jeśli było inaczej, to spokojnie możesz mi powiedzieć. Jeśli na przykład ojciec uznał... uznał, że zasłużyłeś na taką karę... Nie ulegało wątpliwości, że bałam się ojca, ale nigdy nie zbił mnie tak, jak inni ojcowie bili dzieci. Nigdy nie podniósł na mnie ręki ani mnie nawet nie dotknął - w każdym razie w złości! w miłości też nie. - To był wypadek - powtórzyłam. - Naprawdę. Sam go spowodowałem. - No więc dobrze - pan Beresik postanowił wziąć za dobrą monetę moje zapewnienia. - Bicie to jedno, ale te tu... -Westchnął, patrząc na moje pęcherze, po czym machnął ręką. - Dobrze, zobaczymy, co da się zrobić. Otworzył pudełko po cygarach, odsłaniając jego zawartość: bandaże, opatrunki i maści. Chwilę szukał, a potem wyjął małą puszkę i miękki bandaż. — Musisz kiedyś zobaczyć, jak opatruję psy - zaczął już lżejszym tonem. -W bandażach wyglądają bardzo zabawnie. Zwieszają głowy i nawet chodzą inaczej, jakby sobie zdawały sprawę, że wyglądają głupio. Pan Beresik zamoczył róg szmatki w żółtawym balsamie. - Najpierw wierzch - powiedział i zaczął przytykać materiał z balsamem do moich obrażeń. - Nie za mocno? Potrząsnęłam głową z bólu, niezdolna do jakiejkolwiek odpowiedzi. Panu Beresikowi to wystarczyło. Odwrócił moje dłonie wewnętrzną stroną do góry i zaczął aplikować balsam na pęcherze. Zetknięcie z chłodnym lekarstwem przynosiło ulgę, ale nawet najlżejszy ucisk wywoływał łzy. Mimo że ręce pana Beresika były znacznie masywniej sze od moich, to poruszały się ze zdumiewającą gracją i delikatnością. Skończył z balsamem i zamknął pojemnik. - Przed nami najgorsze. -Aja myślałem, że to było najgorsze. - Też bym tak chciał. Ale najgorszy jest opatrunek. Cóż, nie ma rady, trzeba go zrobić. 187 Wiedziałam, że i tak będę musiała zdjąć te bandaże, żeby matka ich nie zauważyła, ale mimo to nie przeszkadzałam panu Beresikowi. Nie przeszkadzałam mu w troszczeniu się o mnie. - Gdybyś był starszy, dałbym ci kielicha, to najlepiej znieczula. - Szkoda, że nie jestem starszy. - Spróbuj myśleć o czymś innym — poradził mi pan Be" resik. — O czymś miłym. Obwiązał mi prawą rękę bandażem, ale ucisk cieniutkiej gazy wywoływał potworne cierpienie. Oddychałam szybko przez nos. Rozpaczliwie szukałam w pamięci czegoś miłego, o czym mogłabym pomyśleć, ale przychodziła mi do głowy tylko Czarna Madonna. Wyobrażałam sobie Matkę Boską, jak spogląda na mnie ze ściany, i Dzieciątko Jezus wpatrzone gdzieś w przestrzeń, nie we mnie, w nikogo. Kiedy wreszcie pan Beresik skończył zakładać opatrunki, zapiął mi oba bandaże agrafkami. - Dobry z ciebie pacjent - pochwalił mnie. - Z psami jest gorzej, muszę uważać, żeby mnie nie pogryzły. - No właśnie, ja przynajmniej pana nie pogryzłem. Pan Beresik roześmiał się i zamknął pudełko. - Nie, rzeczywiście mnie nie pogryzłeś. -To ja... - zaczęłam, niepewna, co powiedzieć. Jakaś cząstka mnie nie chciała stąd iść. - Dzięki. To znaczy, dziękuję panu. - Żebyś tego więcej nie robił. To będzie wystarczające podziękowanie. - Muszę już iść. Mam jeszcze jedną paczkę do doręczenia. — Próbowałam wsunąć swoje krzesło na miejsce, ale cofnęłam ręce, zanim go dotknęłam. Pan Beresik mnie wyręczył. - Dobrze wychowany chłopiec. To dzisiaj rzadkość. Zwłaszcza w tych okolicach. — Z uznaniem pokiwał głową. - Powinieneś przyjść jutro. Zapowiada się dobra walka. Będzie wesoło. Zawsze najlepsze psy staram się zostawiać na sobotę. Na walkach psów można zarobić niezłe pienią- 188 dze — dodał. —Ale i stracić. Możesz postawić dolara i podwoić swoje pieniądze. Nic nie szkodzi spróbować. Panu Beresikowi tak zależało, żebym przyszła na walkę psów, że zaczął mnie kusić obietnicą wygrania pieniędzy, których tak rozpaczliwie potrzebowałam, a to działało. Chciał, żebym obejrzała to, co on oglądał i czemu poświęcił życie, trenując psy. Chciał się przede mną pochwalić, a ja czułam się tym pochlebiona. - Dobrze. Jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. - Zobaczysz. Nie będziesz żałował. Kiedy odprowadzał mnie na ganek, a potem ścieżką w dół, psy baraszkowały przy ogrodzeniu, skacząc jeden przez drugiego i walcząc o pierwsze miejsce. Niektóre szczekały, ale kiedy pan Beresik gwizdnął, natychmiast ucichły. Były przy nim bardzo łagodne, szczęśliwe, chciały mu się przypodobać. Wśród kotłowaniny ciał i trzepoczących uszu błyskały bielą opatrunki na tylnych łapach, na łopatkach, wszędzie. - Popatrz, jesteś teraz jednym z nich - zażartował pan Beresik. - Chyba tak. - A to znaczyło, że jestem po ich stronie ogrodzenia. - To co, zobaczymy się jutro? - zapytał. Sally stała w rogu wybiegu, tam gdzie spotykały się dwa boki ogrodzenia. Tak jakby na mnie czekała. Zamrugała oczami, rozdymając nozdrza, ale reszta jej ciała pozostawała nieruchoma. — Tak — odparłam. Te słowa wyrwały mi się machinalnie, bezmyślnie. - Do zobaczenia jutro. Pan Beresik poklepał mnie po ramieniu. - Nie pożałujesz. W połowie drogi się obejrzałam. Większość psów się rozbiegła, ale Sally została na miejscu. Ona wie. Wie, co zrobiłaś. Zbiegłam z pagórka, pozwalając, by zimne powietrze przepływało przez moje płuca. Przecięłam całe miasto i po 189 drodze minęłam koniec Trzeciej, miejsce, gdzie stał dom Pani Słodkiej. Zielone gałązki powyrywanych krzewów róż dalej leżały bezładnie, nie mając ochoty zbrązowieć ani poddać się chłodowi. Stanowiły przypomnienie tego wszystkiego, co zrobiłam, a najgorsze było to, że nie chciały umrzeć. Stanowczo odmawiały śmierci. River Road była cicha, jeśli nie liczyć delikatnej melodii sączącej się z radia w którymś z domów. Weszłam po stopniach ganku i wyjęłam zza paska spodni paczkę od pana Gocelaka, którą teraz oglądałam, jakbym się spodziewała, że znajdę na niej nazwisko. Oczywiście nazwiska nie było. Kobieta musiała usłyszeć trzeszczenie desek ganku, bo kiedy zamierzałam zapukać, drzwi się właśnie otworzyły. - Dziś nie jest mój dzień - powiedziała kobieta przez szparę w drzwiach. Widziałam tylko jedno jej oko, przymknięte, niespokojne. - Wiem, ale pan Gocełak miał więcej kiełbasy i chciał pani dać. Było to kolejne kłamstwo, które mogłam dopisać do dotychczasowej listy. Miałam ich na swoim koncie tyle, że straciłam rachubę. Kobieta w dalszym ciągu była nieufna i nie chciała szerzej otworzyć drzwi. - Nie musi pani za to płacić - dodałam. - To jest prezent. Na twarzy kobiety odmalowało się zmieszanie, jakby słowo „prezent" było jej całkowicie obce. - Jeśli pani tego nie chce, to trudno. Zresztą mogę zostawić paczkę na ganku. - Nie ~ odpowiedziała cicho kobieta. - Przyjmę ją. Położyłam paczkę na dłoni i wyciągnęłam do niej. Dzięki bandażom ból był do zniesienia. Kobieta zawahała się, z ręką w powietrzu, po czym otworzyła szerzej drzwi, tak żebym mogła jej podać paczkę. Biorąc ją ode mnie, zatrzymała wzrok na bandażach. 190 - Co ci się stało? - zapytała. Było to ważne pytanie, na które mogłam odpowiedzieć na tysiąc sposobów. Musiałam się zastanowić. - Upadłem. Tyle razy powtarzałam to słowo, że zaczęłam wierzyć w jego prawdziwość. Pokazałam jej drugą rękę, podobnie zabandażowaną. - Czy to cię boli? - zapytała ze szczerą troską. Skinęłam głową. - Ale to się zagoi - próbowała mnie pocieszyć. -U dzieci to idzie bardzo szybko. - Wydawało się, że to zdanie, kiedy już je wypowiedziała, ukłuło ją jak cierń. - Całe szczęście — powiedziałam. - No właśnie. - To ja już pójdę. Kobieta otworzyła drzwi jeszcze odrobinę szerzej. - Ten rzeźnik powiedział ci o mnie, tak? - Troszkę — przyznałam. Nawet kiedy mówiła szeptem, robiła wrażenie bardzo delikatnej, pełnej godności. Nie była zła, ale chciała pewne sprawy wyjaśnić. Wyglądało na to, że zależy jej, żebym poznała prawdę i tylko prawdę. - Czasami i troszkę może stanowić bardzo wiele. Podczas gdy mówiła, miałam posmak tego, jaką musiała być osobą - kiedy miała uczesane włosy, róż na policzkach i czystą sukienkę. Nie miałam wątpliwości, że kiedyś była piękną kobietą. - Nie wychodzę z domu. Teraz już nie. Jestem przekonana, że przynajmniej tyle ci powiedział. — Spojrzała ponad moim ramieniem w stronę rzeki, chłonąc jej widok, napawając się nim. - Ale to, że nie wychodzę, nie znaczy, że nie wiem, co się tutaj dzieje. - Gestem wskazała drogę, jakby to był jakiś odległy ląd. - Czy wobec tego wie pani również o Pani Słodkiej? - zapytałam. Na wspomnienie tego imienia kobieta poczerwieniała. - Nikt tutaj w Hyde Bend nie zapomina. Ci ludzie nie mają nic poza pamięcią. Pamięć to dar od Boga, jak mówił 191 zawsze mój syn. - Przełknęła z trudem. - Teraz wiem, że nie miał racji. Zaległa cisza, którą przerwało dopiero skrzypienie gałki u drzwi. Kobieta zaczęła nią kręcić, zastanawiając się, co powiedzieć. - Była jedna rzecz, o której myślałam, że nikt nie wie, a tym samym nie może pamiętać. Ale się myliłam. - Uchyliła drzwi jeszcze parę centymetrów szerzej, przyciągając je do siebie. — Są gorsze rzeczy niż odebranie sobie życia. Nawet u księdza. Niebezpieczeństwo zawarte w jej słowach, groźba wynikająca z wymówienia ich na głos uderzyły we mnie jak fala gorąca z wnętrza ciemnego domu. - Zakochać się. To dużo gorsze. Wyglądało na to, że kobieta nie może się powstrzymać przed kontynuowaniem swojej opowieści. Oparła głowę o drzwi, podpierając się w ten sposób, jakby się bała, że siła wspomnień ją przewróci. - Nawet nie wiedziałam, jak ona się nazywa. Była bardzo młoda. Prawie dziecko. Może miała z siedemnaście lat. Nigdy jej nie poznałam, nigdy jej nawet nie widziałam, ale musiała pracować u Świętego Władysława. Na plebanii, gdzie, jak sądzę, gotowała i prała. Była biedna. Jej ojciec umarł wcześnie, tak jak i mój mąż, a rodzina nie miała pieniędzy. Może to dlatego tak się stało. Może w niej widział siebie. Nie wiem. Nie wiem, czy to była miłość. Przypuszczam, że tak. Nie mogło być inaczej. Kobieta przerwała, zbierając się w sobie, by ciągnąć opowieść. - Wszystko utrzymywali w tajemnicy. A potem ta dziewczyna zaszła w ciążę. I tego już nie wytrzymał. Tak do mnie napisał. Zostawił list. Musiał go wsunąć w nocy pod drzwi. Minęło wiele godzin, nim go zauważyłam. A kiedy wreszcie znalazłam list, było już za późno. W oczach kobiety wezbrały łzy. - Nikt nie wiedział. Ani o dziewczynie, ani o dziecku. Do końca. Ale to była moja wina. Byłam głupia, że jej uwierzy- 192 łam, że jej zaufałam. W żadnym razie nie powinnam tego robić. W jej głosie pojawiła się nuta goryczy, ale nie zdradziła imienia. Mówiła już teraz o innej kobiecie, już nie o tamtej dziewczynie co na początku. — Jej mąż właśnie umarł, a syn się utopił, więc jej współczułam. Mówiła, że jesteśmy do siebie podobne. Obie samotne. Prosiła mnie o pomoc. Twierdziła, że nie ma pieniędzy i nikogo, kto by jej podał rękę. Dlatego ją zatrudniłam. Raz na tydzień przychodziła do mnie sprzątać, dopóki sprawa spadku po mężu nie została załatwiona. Kobieta bliżej przyciągnęła do siebie drzwi. - Znalazła list mojego syna. Przypuszczam, że go szukała. Że szukała czegoś przeciwko mnie. Ona nie chciała pracy, ona tej pracy nie potrzebowała. Pieniądze po mężu dostała szybko, a także ziemię i inne dobra. Wszystko było jednym wielkim kłamstwem. A potem mi powiedziała, że muszę jej płacić, żeby nikomu nie powiedziała o tym, co zrobił mój syn, o dziewczynie, o dziecku... Ale jej nie chodziło o pieniądze, to był tylko pozór. Chciała, żeby jeszcze ktoś cierpiał tak samo jak ona. Żeby był tak samo nieszczęśliwy i samotny. Odmówiłam płacenia. Powiedziałam, że już nic gorszego nie może mi zrobić. Nikt nie mógł mi zrobić nic gorszego od tego, co mnie spotkało. Potem już nigdy się u mnie nie pokazała. Byłam pewna, że przyjdzie mnie dręczyć i prześladować. Ze strachem czekałam na pukanie do drzwi. Ale ono nigdy nie nastąpiło. Doszłam do wniosku, że musiała sobie znaleźć inną ofiarę. Pewnie na podstawie tego listu doszła, kim była ta dziewczyna, i z kolei od niej zażądała. pieniędzy. A przecież to było takie młode stworzenie, bez męża, z dzieckiem w drodze - nie miała nic. Musiały jednak zawrzeć jakiś układ, znaleźć sposób na to, żeby dziewczyna mogła ją spłacić. Od tamtej chwili nie widziałam więcej Katarzyny. - Kogo? - Ta kobieta tak miała na imię - odparła staruszka zdziwiona, że nie wiem. - Tak brzmiało prawdziwe imię Pani 193 zawsze mój syn. - Przełknęła z trudem. - Teraz wiem, że nie miał racji. Zaległa cisza, którą przerwało dopiero skrzypienie gałki u drzwi. Kobieta zaczęła nią kręcić, zastanawiając się, co powiedzieć. - Była jedna rzecz, o której myślałam, że nikt nie wie, a tym samym nie może pamiętać. Ale się myliłam. — Uchyliła drzwi jeszcze parę centymetrów szerzej, przyciągając je do siebie. - Są gorsze rzeczy niż odebranie sobie życia. Nawet u księdza. Niebezpieczeństwo zawarte w jej słowach, groźba wynikająca z wymówienia ich na głos uderzyły we mnie jak fala gorąca z wnętrza ciemnego domu. - Zakochać się. To dużo gorsze. Wyglądało na to, że kobieta nie może się powstrzymać przed kontynuowaniem swojej opowieści. Oparła głowę o drzwi, podpierając się w ten sposób, jakby się bała, że siła wspomnień ją przewróci. — Nawet nie wiedziałam, jak ona się nazywa. Była bardzo młoda. Prawie dziecko. Może miała z siedemnaście lat. Nigdy jej nie poznałam, nigdy jej nawet nie widziałam, ale musiała pracować u Świętego Władysława. Na plebanii, gdzie, jak sądzę, gotowała i prała. Była biedna. Jej ojciec umarł wcześnie, tak jak i mój mąż, a rodzina nie miała pieniędzy. Może to dlatego tak się stało. Może w niej widział siebie. Nie wiem. Nie wiem, czy to była miłość. Przypuszczam, że tak. Nie mogło być inaczej. Kobieta przerwała, zbierając się w sobie, by ciągnąć opowieść. - Wszystko utrzymywali w tajemnicy. A potem ta dziewczyna zaszła w ciążę. I tego już nie wytrzymał. Tak do mnie napisał. Zostawił list. Musiał go wsunąć w nocy pod drzwi. Minęło wiele godzin, nim go zauważyłam. A kiedy wreszcie znalazłam list, było już za późno. W oczach kobiety wezbrały łzy. - Nikt nie wiedział. Ani o dziewczynie, ani o dziecku. Do końca. Ale to była moja wina. Byłam głupia, że jej uwierzy 192 łam, że jej zaufałam. W żadnym razie nie powinnam tego robić. W jej głosie pojawiła się nuta goryczy, ale nie zdradziła imienia. Mówiła już teraz o innej kobiecie, już nie o tamtej dziewczynie co na początku. — Jej mąż właśnie umarł, a syn się utopił, więc jej współczułam. Mówiła, że jesteśmy do siebie podobne. Obie samotne. Prosiła mnie o pomoc. Twierdziła, że nie ma pieniędzy i nikogo, kto by jej podał rękę. Dlatego ją zatrudniłam. Raz na tydzień przychodziła do mnie sprzątać, dopóki sprawa spadku po mężu nie została załatwiona. Kobieta bliżej przyciągnęła do siebie drzwi. - Znalazła list mojego syna. Przypuszczam, że go szukała. Że szukała czegoś przeciwko mnie. Ona nie chciała pracy, ona tej pracy nie potrzebowała. Pieniądze po mężu dostała szybko, a także ziemię i inne dobra. Wszystko było jednym wielkim kłamstwem. A potem mi powiedziała, że muszę jej płacić, żeby nikomu nie powiedziała o tym, co zrobił mój syn, o dziewczynie, o dziecku... Ale jej nie chodziło o pieniądze, to był tylko pozór. Chciała, żeby jeszcze ktoś cierpiał tak samo jak ona. Żeby był tak samo nieszczęśliwy i samotny. Odmówiłam płacenia. Powiedziałam, że już nic gorszego nie może mi zrobić. Nikt nie mógł mi zrobić nic gorszego od tego, co mnie spotkało. Potem już nigdy się u mnie nie pokazała. Byłam pewna, że przyjdzie mnie dręczyć i prześladować. Ze strachem czekałam na pukanie do drzwi. Ale ono nigdy nie nastąpiło. Doszłam do wniosku, że musiała sobie znaleźć inną ofiarę. Pewnie na podstawie tego listu doszła, kim była ta dziewczyna, i z kolei od niej zażądała pieniędzy. A przecież to było takie młode stworzenie, bez męża, z dzieckiem w drodze - nie miała nic. Musiały jednak zawrzeć jakiś układ, znaleźć sposób na to, żeby dziewczyna mogła ją spłacić. Od tamtej chwili nie widziałam więcej Katarzyny. - Kogo? - Ta kobieta tak miała na imię - odparła staruszka zdziwiona, że nie wiem. - Tak brzmiało prawdziwe imię Pani 193 Słodkiej. Jestem zadowolona, że ona nie żyje - dodała. - Bóg mnie za to znienawidzi, ale taka jest prawda. - Zachichotała. — W zasadzie już mnie znienawidził. Miałam ochotę zasłonić jej ręką usta, żeby przestała mówić, tak jakbym się bała, że zaszkodzi nam obu. - Cieszę się, że Pani Słodka nie żyje. I cieszę się, że to nie ja byłam tą osobą, którą prześladowała. I że nie ja musiałam ją zabić. Ale coś ci powiem^ też bym to zrobiła. Tak mi dopomóż Bóg, zrobiłabym to. - Niech pani nie mówi takich rzeczy! - krzyknęłam, zaskoczona własną śmiałością. Kobieta wypowiedziała słowa, które kołatały mi się po głowie, toteż kiedy je usłyszałam, byłam przerażona. - Nie mogę powiedzieć już nic gorszego, nic takiego, za co Bóg mógłby mnie znienawidzieć jeszcze bardziej - dodała kobieta, kolejny raz poszerzając szparę w drzwiach i odsłaniając rupieciarnię, jaką przypominał jej dom, jej więzienie. - Niech pani nie mówi takich rzeczy! - krzyknęłam ponownie, cofając się przed nią. - Bogu jest wszystko jedno. W każdym razie już teraz. Dyszałam ciężko. Próbowałam wyrwać się kobiecie, mimo że mnie nawet nie dotykała. Nagle, bez żadnego uprzedzenia, górny stopień zarwał się pode mną. Drewno trzasnęło, a ja poleciałam do tyłu na ziemię. Straciłam oddech. W pozbawionych powietrza płucach czułam kłucie. Otworzyłam oczy, ale nic nie widziałam. Chwilę później świat wrócił, ale jakby za mgłą. W drzwiach stała kobieta z wyrazem przerażenia na twarzy, znieruchomiała, niezdolna do przekroczenia progu. Poruszała ustami, nie wydając jednak żadnego dźwięku. A potem padły słowa, które odezwały się we mnie znajomym echem: - Nic ci nie jest? Kobieta musiała zadawać mi to pytanie wiele razy, ale usłyszałam je dopiero teraz. Usiadłam, ciężko dysząc. W uszach mi dzwoniło. Krew uderzyła do głowy. Pierwszą rzeczą, z jakiej zdałam sobie sprawę, był fakt, że płócienna 194 czapka przekrzywiła mi się na głowie i siedziała teraz na bakier, co groziło zdemaskowaniem. Nacisnęłam ją głęboko na oczy i zaczęłam się zbierać, ale ciągle jeszcze zamroczona zachwiałam się i podparłam o ziemię. Białe bandaże zrobiły się czarne, a całe ubranie miałam pokryte kurzem. - Przepraszam - powiedziałam, oddalając się z wielkim trudem. Pokonywałam Road River susami, nie czując nóg. Szum w uszach zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Biegłam, dopóki nie skręciłam za róg. Tam potknęłam się o kamienny krawężnik, nogi odmówiły mi posłuszeństwa i znów spotkałam się z ziemią. Wyciągnęłam ręce, żeby zamortyzować upadek i poczułam potworny ból w ramionach. Leżałam, z trudem łapiąc oddech. Szare pióropusze dymu, ulatujące w niebo z huty, znikały w kłębowisku chmur. Waga tego, co powiedziała mi kobieta, jeszcze w pełni do mnie nie dotarła i miało upłynąć wiele czasu, nim dotrze. Leżąc na ziemi, nie miałam żadnych skojarzeń, nie wyciągałam wniosków, nie zdawałam sobie sprawy ze znaczenia tego, czego się właśnie dowiedziałam. Jednak musiałam to wyczuwać. Wszystkie kości jak gdyby się we mnie obluzowały i przemieściły. Zebra przy każdym oddechu dosłownie krzyczały w proteście przeciwko nieludzkiemu bólowi. Moje ciało przypominało worek gwoździ, które przy najmniejszym ruchu groziły przebiciem go na wylot. Nie mogłam wstać. Nawet nie próbowałam. Po pewnym czasie - dla mnie były to godziny, choć w rzeczywistości musiały minąć zaledwie minuty - wstałam, podpierając się rękami. A kiedy już przyjęłam postawę pionową, wróciło poczucie równowagi i stwierdziłam, że idę w stronę sklepu pana Gocelaka. Ale mogłam tylko iść. Nie miałam dość siły, by biec. Słyszałam, jak pan Gocelak rozmawia w sklepie z klientem. Wkrótce potem wpadł na zaplecze, bardzo podniecony. 195 Słodkiej. Jestem zadowolona, że ona nie żyje - dodała. - Bóg mnie za to znienawidzi, ale taka jest prawda. - Zachichotała. - W zasadzie już mnie znienawidził. Miałam ochotę zasłonić jej ręką usta, żeby przestała mówić, tak jakbym się bała, że zaszkodzi nam obu. - Cieszę się, że Pani Słodka nie żyje. I cieszę się, że to nie ja byłam tą osobą, którą prześladowała. I że nie ja musiałam ją zabić. Ale coś ci powiem: też bym to zrobiła. Tak mi dopomóż Bóg, zrobiłabym to. - Niech pani nie mówi takich rzeczy! - krzyknęłam, zaskoczona własną śmiałością. Kobieta wypowiedziała słowa, które kołatały mi się po głowie, toteż kiedy je usłyszałam, byłam przerażona. - Nie mogę powiedzieć już nic gorszego, nic takiego, za co Bóg mógłby mnie znienawidzieć jeszcze bardziej - dodała kobieta, kolejny raz poszerzając szparę w drzwiach i odsłaniając rupieciarnię, jaką przypominał jej dom, jej więzienie. - Niech pani nie mówi takich rzeczy! - krzyknęłam ponownie, cofając się przed nią. - Bogu jest wszystko jedno. W każdym razie już teraz. Dyszałam ciężko. Próbowałam wyrwać się kobiecie, mimo że mnie nawet nie dotykała. Nagle, bez żadnego uprzedzenia, górny stopień zarwał się pode mną. Drewno trzasnęło, a ja poleciałam do tyłu na ziemię. Straciłam oddech. W pozbawionych powietrza płucach czułam kłucie. Otworzyłam oczy, ale nic nie widziałam. Chwilę później świat wrócił, ale jakby za mgłą. W drzwiach stała kobieta z wyrazem przerażenia na twarzy, znieruchomiała, niezdolna do przekroczenia progu. Poruszała ustami, nie wydając jednak żadnego dźwięku. A potem padły słowa, które odezwały się we mnie znajomym echem: - Nic ci nie jest? Kobieta musiała zadawać mi to pytanie wiele razy, ale usłyszałam je dopiero teraz. Usiadłam, ciężko dysząc. W uszach mi dzwoniło. Krew uderzyła do głowy. Pierwszą rzeczą, z jakiej zdałam sobie sprawę, był fakt, że płócienna 194 czapka przekrzywiła mi się na głowie i siedziała teraz na bakier, co groziło zdemaskowaniem. Nacisnęłam ją głęboko na oczy i zaczęłam się zbierać, ale ciągle jeszcze zamroczona zachwiałam się i podparłam o ziemię. Białe bandaże zrobiły się czarne, a całe ubranie miałam pokryte kurzem. - Przepraszam - powiedziałam, oddalając się z wielkim trudem. Pokonywałam Road River susami, nie czując nóg. Szum w uszach zagłuszał wszystkie inne dźwięki. Biegłam, dopóki nie skręciłam za róg. Tam potknęłam się o kamienny krawężnik, nogi odmówiły mi posłuszeństwa i znów spotkałam się z ziemią. Wyciągnęłam ręce, żeby zamortyzować upadek i poczułam potworny ból w ramionach. Leżałam, z trudem łapiąc oddech. Szare pióropusze dymu, ulatujące w niebo z huty, znikały w kłębowisku chmur. Waga tego, co powiedziała mi kobieta, jeszcze w pełni do mnie nie dotarła i miało upłynąć wiele czasu, nim dotrze. Leżąc na ziemi, nie miałam żadnych skojarzeń, nie wyciągałam wniosków, nie zdawałam sobie sprawy ze znaczenia tego, czego się właśnie dowiedziałam. Jednak musiałam to wyczuwać. Wszystkie kości jak gdyby się we mnie obluzowały i przemieściły. Żebra przy każdym oddechu dosłownie krzyczały w proteście przeciwko nieludzkiemu bólowi. Moje ciało przypominało worek gwoździ, które przy najmniejszym ruchu groziły przebiciem go na wylot. Nie mogłam wstać. Nawet nie próbowałam. Po pewnym czasie - dla mnie były to godziny, choć w rzeczywistości musiały minąć zaledwie minuty - wstałam, podpierając się rękami. A kiedy już przyjęłam postawę pionową, wróciło poczucie równowagi i stwierdziłam, że idę w stronę sklepu pana Gocelaka. Ale mogłam tylko iść. Nie miałam dość siły, by biec. Słyszałam, jak pan Gocelak rozmawia w sklepie z klientem. Wkrótce potem wpadł na zaplecze, bardzo podniecony. 195 - Tak dziś byłem zajęty, że nawet nie miałem czasu pomyśleć. Przeoczyłem jedną paczkę - zaczął, ale zaraz przerwał, gapiąc się na mnie w osłupieniu. - Co się stało? Jak ty wyglądasz? Zanim zdążyłam odpowiedzieć, odezwał się dzwonek nad drzwiami, anonsując kolejnego klienta. Spojrzenie pana Gocelaka powędrowało ku leżącej na pieńku paczce. Po jej kształcie, po sposobie, w jaki była zapakowana, poznałam, że to kiszka. - Zrobiłbym to sam, ale... Ze sklepu dochodziły głosy klientów. - To trzeba dostarczyć do „Pantofelka". -Ale tam jest... - Wiem. Przecież tylko zostawisz paczkę. Nie zostajesz tam na drinka. -Ale moje ubranie. Wyglądam... - Strasznie. Widzę. Dzięki temu bardziej przypominasz chłopca. Wepchnij tylko pod czapkę te luźne kosmyki włosów i nikt nie pozna. Jakaś klientka wołała po polsku, że się spieszy. Pan Gocelak wzniósł oczy do nieba. - Po powrocie opowiesz mi, co się stało - powiedział i poszedł do pomieszczenia sklepowego. Niechętnie upchnęłam włosy pod czapką, naciągnęłam ją głęboko na oczy i wyszłam, jak zwykle, tylnymi drzwiami, mijając po drodze rower. Przystanęłam na chwilę, żeby dotknąć kierownicy i pogłaskać siodełko. Teraz już rower nie wydawał mi się tak wspaniały jak na początku, widziałam w nim kupę zardzewiałej blachy, ale w dalszym ciągu był przedmiotem mojego pożądania, jak dotąd nieosiągalnym. „Srebrny Pantofelek" znajdował się po drugiej stronie Field Street. Kilkadziesiąt lat temu był to dom mieszkalny, którego drewniany szalunek trzymał się jeszcze jakimś cudem. Wielokrotnie malowany łuszczył się teraz, powiewając na wietrze łachmanami odłażącej farby. To, co kiedyś było gankiem, zostało zabite deskami, tworząc rodzaj krytej alkowy, a na froncie wprawiono źle pasujące drzwi, 196 przeznaczone do mniejszego otworu. Szyld nad wejściem był w tak samo opłakanym stanie jak cały budynek. Litery, jak gdyby poobgryzane, w rzeczywistości były postrzelane śrutem przez pijanego klienta, który chciał powybijać szyby, ale nie trafił do celu. Frontowe drzwi „Srebrnego Pantofelka" stały zawsze otworem. Tak mówiono w Hyde Bend, zresztą zgodnie z prawdą. Nie dało się ich zamknąć, zasuwa bowiem była od dawna zepsuta. Weszłam i stwierdziłam, że na ganku jest ciemno, jeśli nie liczyć skąpego światła sączącego się przez okna starej fasady domu. Spiętrzone wysoko puste beczki pozostawiały jedynie wąską ścieżkę, prowadzącą prosto do starych frontowych drzwi. Do alkowy przenikały bełkotliwe głosy i muzyka z radia. A potem rozległy się krzyki, ale nie wesołe, tylko rechotliwe, agresywne, które przeplatał łomot przewracanych krzeseł. Głęboko zaczerpnęłam tchu i trzymając paczkę w zagłębieniu łokcia, kłykciami pchnęłam drzwi. Chwilę potrwało, nim moje oczy na tyle przywykły do panującego tu mroku, że dostrzegłam przewrócony do góry nogami stół. Na podłodze walały się potłuczone butelki po piwie. W środku - kłębowisko ciał, młócących bezładnie rąk i wierzgających nóg. A nad tym wszystkim unosiły się brzękliwe dźwięki trąbki z radia. Z sąsiedniego pomieszczenia wyłonił się jeden z braci Pierwszych. Był to Clement, krępy mężczyzna, prawie bez szyi, z czerwoną twarzą, która niemal się zapadała pod ciężarem masywnego czoła. Clement trzymał uniesiony osławiony kij bejsbolowy, z którego końca sterczały cztery gwoździe. Tupiąc buciorami o podłogę, zbliżał się do kłębowiska ciał. - Wstawać! Złazić z niego! Ale już! - wrzasnął po polsku, nacierając na leżących. Kilku mężczyzn wstało i odsunęło się, i wtedy spod sterty ciał wydobył się udręczony jęk. Clement wysoko uniósł kij. - Jazda mi stąd! 197 Reszta mężczyzn wstała, poza jednym, który pozostał rozkrzyżowany na podłodze. Początkowo widziałam tylko jego nogi -jedną w bucie, drugą bez. - Jezu Chryste! - wykrzyknął Clement, opuszczając kij z taką siłą, że prawie wbił się w podłogę. Mężczyźni odsunęli się jeszcze dalej, odsłaniając leżącego przed nimi mężczyznę. Był to Leonard. Zabandażowaną ręką przysłoniłam usta, żeby nie krzyknąć. Z nosa i ust Leonarda sączyła się krew, spływając na zęby. Próbował się unieść, ale krew chlustnęła mu z ust z bulgotem, a następnie opadła, zalewając twarz. - Patrzcie, coście zrobili! - krzyknął Clement. - Ten głupi sukinsyn nie powinien tu wracać! - wrzasnął jeden z mężczyzn. - On ją zabił - dodał drugi, a inni mu zawtórowali. - To morderca - warknął ktoś. Przeklinając ich, Clement ukląkł obok Leonarda. Kiedy go uniósł w ramionach, spod ciała leżącego wyleciało coś, co potoczyło się i zatrzymało u moich stóp. Była to dolna część stłuczonej butelki z zakrwawionym poszarpanym brzegiem. Wstrzymałam oddech, żeby pohamować łkanie, ale łzy spływały mi po palcach. W pewnym momencie zaczerpnęłam tchu, ale tak głośno, że wszyscy odwrócili się w moją stronę. Twarze mężczyzn były pozbawione wyrazu, nie do rozpoznania - poza jedną. Mojego ojca. Patrzył prosto na mnie. Gwałtownie zaczerpnęłam tchu. Ojciec nie przestawał na mnie patrzeć, ale mnie nie poznawał. Leonard wydał tchnienie i mężczyźni znów zwrócili się ku niemu. Clement kołysał go delikatnie, krótką, szeroką dłonią przygładzając mu włosy. Leonard podniósł do niego rękę, która jednak opadła bezwładnie. Wzrok leżącego powędrował ku mnie i na mnie się zatrzymał. Cieniutki strumyczek krwi wypłynął mu z nosa, pociekł po górnej wardze i wpadł do ust; oczy zaszły mgłą. - Leonard? - wyszeptałam. Kilku mężczyzn odwróciło się w moją stronę. 198 - Zabierzcie stąd tego chłopaka - powiedział jeden z nich. Mój ojciec patrzył na ciało Leonarda, poruszając żuchwą by nie dać po sobie poznać, co czuje. Czy był to niesmak, poczucie winy, czy satysfakcja - nigdy się nie dowiem. Nikt się nie poruszył. Zrobiłam krok ku Leonardowi i w tym samym momencie dwóch mężczyzn ruszyło do mnie. Cisnęłam paczkę i rzuciłam się do ucieczki. -A niech sobie idzie - usłyszałam, kiedy drzwi się za mną zamykały. Dla nich byłam tylko chłopcem, i to wszystko. Biegnąc szybko i machając rękami, przecięłam Field Street i wpadłam do sklepu pana Gocelaka. Były tam akurat dwie klientki; miały na sobie wełniane płaszcze i czyste buty. - Zabili go! - wykrzyknęłam. - Zabili go. Kobiety szeroko otworzyły oczy i wymieniły spojrzenia. A ja bełkotałam, zalana łzami i brudna. - Idź na zaplecze - polecił mi pan Gocelak. -Ale... - Już - uciął krótko. Kobiety patrzyły na mnie, czekając, aż usłucham. Wyleciałam ze sklepu z takim impetem, że aż zadzwonił umieszczony nad drzwiami dzwonek. Uliczka za sklepem była pusta, drzwi do wędzarni zamknięte, a rower przypięty łańcuchem koło ganku. Jak zawsze. Nienawidziłam widoku uliczki, denerwowało mnie, że nigdy się nie zmienia. W nagłym przystępie złości zaczęłam kopać rower. Najpierw czubkiem buta, a potem obcasami - w delikatne szprychy. Kopałam koła, pedały i kosz aż do bólu nóg. Nienawidzę cię. Nienawidzę. Nienawidzę. Nie wiem, czy wykrzykiwałam to, czy tylko słyszałam w głowie taki głos, w każdym razie nie przestawałam kopać. Rower osuwał się po poręczy, aż zawisł na łańcuchu. Pan Gocelak wyskoczył ze sklepu, odciągnął mnie na bok i przyciskając moją głowę do piersi, wykręcił mi ręce do tyłu. Czułam przy twarzy jego zakrwawiony fartuch. 199 - Przestań. Przestań - powtarzał. Popchnął mnie na szopę, żeby mnie jakoś uspokoić. Kiedy tylko znieruchomiałam, zaczęłam płakać. Pan Gocelak puścił moje ręce, które zwisły bezwładnie. Czapka zsunęła mi się z głowy, a włosy opadły na ramiona, lepiąc się do policzków mokrych od łez. Pan Gocelak objął mnie i pozwolił się wypłakać. Trzymał mnie lekko, jakby miał w ramionach szkło, a nie dziewczynkę. Tylko dzięki niemu mogłam stać. Gdyby mnie puścił, osunęłabym się na ziemię. - Leonard wrócił, tak? Skinęłam głową; broda mi się trzęsła. Pan Gocelak westchnął. - O tej porze musiała tam być pełna zmiana mężczyzn z huty - powiedział, próbując ocenić stopień zagrożenia. Smutno potrząsnął głową. - Chłopak nie powinien był się pokazywać. Coś takiego musiało się stać. Ale pewnie nie miał co ze sobą zrobić. Bez rodziny. Bez przyjaciół. Nie wiedział, dokąd pójść, znał tylko to jedno miejsce. -Aleja... - Co? Myślałaś, że poradzisz sobie z całą tą bandą mężczyzn? Mogłaś wygrać z biednym rowerem, ale z nimi nie miałabyś szansy. - Pan Gocelak uniósł moją twarz, żebym zobaczyła, że nie żartuje. - I tak byś nie pomogła Leonar-dowi. Rozumiesz? Od płaczu pulsowało mi w głowie i piekły oczy. Nawet skinienie głową było bolesne, mimo to jednak skinęłam, sygnalizując w ten sposób, że zrozumiałam. Pan Gocelak puścił moje ręce, a ja zachwiałam się i przytrzymałam drzwi wędzarni. - Ostrożnie - powiedział, gotów mnie złapać, gdybym miała upaść. - Myślisz, że będziesz mogła iść? - Chyba tak. - To dobrze. Ale najpierw musisz wejść i doprowadzić się do porządku. Wyglądasz gorzej niż rower. A rower spoczywał wsparty o stopnie, z zadartym do góry i obracającym się wolno kołem. 200 - Przepraszam za ten rower. Nie mam pieniędzy, żeby go panu odkupić. - To jasne, biorąc pod uwagę, ile ci płacę. Pan Gocelak zaprowadził mnie do siebie. Na kuchni stało kilka garnków, których pokrywki podskakiwały, całe pomieszczenie wypełniał ciężki zapach duszącego się mięsa, co stwarzało wrażenie, że jest cieplej, niż było w rzeczywistości. - Zacznijmy od spodni - odezwał się. - Nawet mnie wydają się brudne, a to wiele mówi. Próbowałam rozsupłać sznurek, ale nic z tego nie wyszło, miałam całkowicie zdrętwiałe palce. - Pozwól - powiedział pan Gocelak. Usiłowałam wyjść ze spodni, ale straciłam równowagę. - Oprzyj się na moim ramieniu - zaproponował, nachylając się tak, żebym mogła do niego sięgnąć. Z kompletnie zesztywniałych nóg strząsnę-łam spodnie, a pan Gocelak ściągnął mi je z butów i odłożył na bok razem z czapką. - A teraz trzeba coś zrobić z tymi bandażami. Poodpinał agrafki i zdjął mi bandaże najdelikatniej, jak tylko umiał. Moje dłonie wyglądały gorzej niż na początku. Bez osłony opatrunku szybko przybrały intensywnie czerwony kolor. Skóra wokół pęcherzy była pościągana i nadal oślizgła od balsamu. - To wygląda bardzo brzydko - zaczął ubolewać. - Macie w domu jakiś bandaż? Mieliśmy, ale nie mogłam go używać, nie mogłam się pokazać w domu z opatrunkiem. Pan Gocelak przyjął moje milczenie za odpowiedź i zaczął szukać w szufladzie, w której znalazł rolkę bandaża. - Rób opatrunek na noc, kiedy już będziesz w łóżku, i zdejmuj wcześnie rano. Ale koniecznie opatruj ręce, zgoda? - Wyciągnął rolkę bandaża w moją stronę, ale nie mogłam jej wziąć zesztywniałymi palcami. - O, masz. -Wsadził mi bandaż do kieszeni kurtki. - Jest już późno. Muszę iść. - Chwileczkę, jeszcze jedna sprawa. 201 Pan Gocelak sięgnął do drugiej szuflady i wyjął mały czarny grzebień. - Nie możesz wyglądać tak, jakbyś się biła. - Wyciągnął grzebień w moją stronę, ale zaraz się zorientował, że i grzebienia nie utrzymam w ręce. - Przepraszam, zapomniałem. Chcesz, żebym ci pomógł? Byłam zbyt zmęczona na to, żeby się krępować czy protestować. Pan Gocelak stanął z tyłu za mną i ostrożnymi pociągnięciami zaczął mnie czesać. Czułam na skórze zęby grzebienia, ale zupełnie inaczej, niż kiedy czesała mnie matka. Delikatnie, kojąco. Nagle pan Gocelak natrafił na kołtun, szarpnął lekko i zatrzymał grzebień. - Przepraszam - powiedział i poczułam, jak cofa rękę. -Przepraszam. - To nie boli. Zaczął od nowa, posuwając się dokoła głowy, aż znalazł się z przodu. -1 co teraz? - Co pan ma na myśli? - Czy to już koniec? - Nie wiem. Nie widzę. - Rzeczywiście, nie mam lustra - tłumaczył się. - Dotychczas nie było mi potrzebne. - Na pewno jest dobrze. Pan Gocelak martwił się, że nie sprostał zadaniu. - Zrobiłem, co mogłem. - Jest bardzo dobrze, świetnie. - No to w porządku. Chyba powinnaś już iść. Nie wiem, czy pan Gocelak zdawał sobie z tego sprawę, ale tymi słowami żegnał mnie od chwili, kiedy się poznaliśmy. Cieszyłam się, że mamy już swoją codzienną rutynę i że każdy dzień kończył się tak samo. - Czy mam przyjść w poniedziałek? - zapytałam, prawie przygotowana na to, że mnie wyrzuci z pracy. - Cóż to byłby za poniedziałek, gdybyś nie przyszła? -Uśmiechnął się. - O, proszę - dodał, wyjmując z kieszeni dwie dwudziestopięciocentówki. - Dziś piątek, dzień 202 wypłaty. - Wyciągnął pieniądze w moją stronę. - Och, przepraszam - dodał po chwili i wrzucił mi drobniaki do kieszeni, razem z bandażem. -Mam nadzieję, że ta kieszeń nie jest dziurawa? - Nie, jest zaszyta. - Kiedy dostałam tę kurtkę od sióstr, w obu kieszeniach były dziury. Dziurawe było wszystko, co nosiliśmy. Bo wszystko, co nosiliśmy, pochodziło z darów. - Dobrze. Byłoby szkoda, gdybyś straciła pieniądze czy bandaż. Pan Gocelak otworzył mi drzwi. Skopany przeze mnie rower leżał wsparty o stopnie. - Przepraszam. - Jeszcze raz wyraziłam żal z powodu swojego zachowania. Machnął ręką, żebym szła. - Hej, nie powiedziałaś, czy ta kobieta... - zaczął. Chciał mnie zapytać, co się stało, kiedy przyszłam do domu na River Road. Zamiast tego jednak zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, oceniając to wszystko, przez co przeszłam. - No to do poniedziałku - zakończył po prostu. Na Field Street, przed „Srebrnym Pantofelkiem", roiło się od ludzi. Kobiety trzymały się z daleka, puszczając grupy mężczyzn napierających na wejście do baru. Nawet niektórzy sklepikarze wyglądali na ulicę. Mimo że poza zebranymi tłumnie ludźmi, tak jak wtedy przed domem Pani Słodkiej, nie było nic widać, nie mogłam patrzeć w tamtą stronę. Na stopniach szkoły stała siostra Anna i trzymała sztywno za rękę Martina, który gapił się na swoje buty, w wolnej ręce ściskając książki. - Co tu się dzieje? - zapytałam po angielsku. Siostry nie pozwalały zwracać się do siebie po polsku. Dla nich językiem oficjalnym był angielski. - Twój brat ma problemy z dyscypliną- oświadczyła siostra tonem, który z każdym słowem stawał się ostrzejszy. 203 Martin ukradkiem przewrócił oczami. - Próbował ukraść książkę z biblioteki. - Martin? -Ja nie, ja tylko... Siostra Anna ścisnęła kościstymi palcami Martina za rękę. - Nie oddał jej - rzekła, unosząc książkę z barankiem na okładce. - Włożył ją między swoje szkolne podręczniki i chciał w ten sposób wynieść. -Ale... -Mój brat znów usiłował coś powiedzieć. Siostra jednak tak mocno ścisnęła go za rękę, że zdusiła w zarodku wszelkie próby tłumaczenia. - Zaraz, to musi być jakaś pomyłka. To jest ulubiona książka Martina. On ją stale pożycza, dlaczego miałby kraść? - Jak sama powiedziałaś, to jego ulubiona książka. Może postanowił już więcej jej nie pożyczać? - Ale to nie ma sensu. - Czy chcesz powiedzieć, dziecko, że ja się mylę? Że to wymyśliłam? Stałam o stopień niżej od siostry Anny, która nade mną górowała, ani myśląc puścić ręki Martina. - Nie, siostro - usiłowałam ją udobruchać. - Chciałam tylko powiedzieć, że mógł zapomnieć. Jest tak przyzwyczajony do tej książki, że po prostu mógł zapomnieć ją zwrócić. Martin spojrzał na siostrę Annę z nadzieją. - Tak było. Naprawdę, siostro. Ja zapomniałem. Wzięłam książkę od Martina i obolałymi rękami przerzuciłam kartki do tyłu. - O, proszę. - Pokazałam siostrze kartę wypełnioną podpisami Martina. - Dobrze, ale niech mi się to więcej nie powtórzy. Siostra Anna podała mi rękę Martina, jakby to była smycz. Jednocześnie spojrzała na moją, która w dalszym ciągu nosiła ślady egzekucji. Mimo że udało mi się ją przekonać do puszczenia Martina, to jednak ślady na wierzchu moich dłoni potwierdzały tylko jej opinię o nas jako o dzie- ciach zdolnych do wszystkiego - do pyskowania, kradzieży książek i innych niegodziwości. - Chodź, Martin. Martin przypadł do mnie i bezzwłocznie się oddaliliśmy. Po chwili szepnął półgębkiem- - Myślisz, że ona nas dalej obserwuje? -Aha. -Ajak skręcimy za róg, to sądzisz, że wejdzie do środka? -Aha. - A czy mogę pokazać jej wtedy język? -Aha. Kiedy skręciliśmy w następną ulicę, Martin wystawił język w stronę szkoły. - Ulżyło ci? - Bardzo. - Idąc, wsadził mi rękę do kieszeni kurtki. -Wiesz co? Ja rzeczywiście chciałem ukraść tę książkę. Stanęłam w pół kroku, tak że go szarpnęłam za ukrytą w mojej kieszeni rękę. - Co takiego?! - spytałam, przekonana, że źle usłyszałam. - Bardzo chciałem mieć tę książkę, więc ją wziąłem. Sama widziałaś. Nikt poza mną jej nie czyta i nikt poza mną jej tak nie lubi, dlatego pomyślałem, że powinna być moja. Nie wierzyłam własnym uszom. Mój brat był taki spokojny, argumentował tak prosto, tak logicznie. - Martin, nie wolno kraść. To jest coś bardzo brzydkiego. Nawet gdybyś miał pożyczać książkę codziennie do końca życia, to jeszcze nie znaczy, że ona jest twoja. - Dlaczego? - Bo jej nie kupiłeś. Nie zapłaciłeś za nią. -Ale tylko ja jej używam. I dlatego powinna być moja. To wszystko twoja wina. - Moje myśli odezwały się jak szarpnięta struna. — To wszystko twoja wina. - Martin — powiedziałam, patrząc mojemu bratu poważnie w twarz. — Nigdy więcej nie bierz tej książki. Bardzo cię o to proszę. Co Bóg sobie pomyśli? 204 205 - Na pewno Bóg by chciał, żeby książka z barankiem należała do mnie. Sfrustrowana, ruszyłam szybko przed siebie, w wyniku czego ręka Martina wysunęła się z mojej kieszeni. Mój brat zaczął biec, żeby mnie dogonić. - Ale przecież i tak ta książka jest o Nim - bronił się. - Martin, nie chcę więcej widzieć jej w domu. Na samą myśl o tym Martina ogarnęło przerażenie. - Co? Dlaczego? - Po prostu nie, i już. - To nie jest żadna odpowiedź. - W zupełności wystarczy. - Ajeśli ci obiecam, że następnym razem jąoddam? Możesz przecież sprawdzić, czy jej nie ukradłem. Proszę cię, nie mów, że nie mogę czytać książki z barankiem. - Nie, Martin, nie możesz. Martin wybiegł przede mnie. - Masz zmienioną twarz. Widziałem cię, kiedy po mnie przyszłaś. Płakałaś. - Nie płakałam. - Kłamczucha. Popchnęłam go tak mocno, że mało się nie przewrócił. - Nie masz prawa tak mnie nazywać. Wstrząśnięty i naburmuszony odzyskał równowagę. - Jeżeli kłamiesz, to znaczy, że jesteś kłamczucha. - Już ci mówiłam, żebyś mnie tak nie nazywał. - To przyznaj, że płakałaś. - No dobrze. Płakałam! - krzyknęłam. - Zadowolony jesteś? - Nie, ale nie chcę, żebyś kłamała. Możesz kłamać, komu chcesz, ale nie mnie. Roześmiałam się głośno. Nie miałam już wtedy wyboru. Nie mogłam już więcej nie kłamać. - Nie śmiej się. - Nie mogę się śmiać i nie mogę kłamać. To co ja mogę, Martin? - Możesz mi powiedzieć, dlaczego płakałaś. - Nie! - wrzasnęłam. Martin cofnął się szczerze przestraszony. Musiałam coś powiedzieć i wiedziałam, co to będzie. Kolejne kłamstwo. - Chodząc po domach z paczkami, upadłam. Upadłam na ręce i jeszcze bardziej je pokaleczyłam. - Na dowód pokazałam dłonie; lepkie, pokryte ranami po pęcherzach. Martin przyjrzał im się dokładnie. - Moglibyśmy ci je zabandażować, tak jak ty... — Powstrzymał się przed wspomnieniem wypadku ojca. - Pan Gocelak dał mi bandaż. Powiedział, żebym sobie opatrywała ręce na noc, po kryjomu, kiedy nikt nie widzi. - Mogę ci w tym pomagać. Moglibyśmy to robić pod kocem. Ona nie zauważy, jeśli zdejmiesz bandaże rano, zanim się obudzi. Martin tak był zadowolony z tego, co usłyszał i co wziął za prawdę, że poczułam na sercu takie same pęcherze, jakie miałam na rękach. Co robiliście tak długo? - powitała nas matka, kiedy przyszliśmy do domu. Siedziała przy stole, z nogami na krześle, i masowała sobie łydki. - Byłem w bibliotece — powiedział Martin. — Zaczytałem się i zupełnie zapomniałem, która godzina. Słysząc kłamstwo Martina, powinnam była się wzdrygnąć, ale tym razem odczułam je jak ukłucie szpilki, bolesne, ale krótkotrwałe. - A ty gdzie byłaś? - matka z kolei zwróciła się do mnie. Widziałam przez jej pończochy, jak rusza palcami nóg, jak je rozstawia, a następnie podgina. - Ja też tam byłam. Odrabiałam lekcje, nie wiedziałam, że już jest tak późno. - A co, nie mają w szkole zegarów? W niezręcznej ciszy, jaka zapadła, wymieniliśmy z Mar-tinem spojrzenia. - To ja ją prosiłem, żeby została, żeby poczekała, aż skończę książkę. 206 207 - Tę, którą tu masz? — Matka skinieniem głowy pokazała książkę, leżącą na wierzchu sterty podręczników Martina. W jej tonie wyczułam napięcie, jakby nas sprawdzała. - Tak - odparł Martin. - Skoro skończyłeś tę książkę, to po co ją przyniosłeś do domu? - Bo to jest moja ulubiona, o baranku, i zawsze ją przynoszę do domu. - Ty i baranek. - Matka głębiej zapadła się w krześle i jakby tracąc zainteresowanie sprawą, zaczęła lewą ręką uciskać ramię. - Nastaw wodę na herbatę, dobrze? - zwróciła się do mnie. Podczas gdy napełniałam czajnik wodą, Martin wykładał książki na stół. Gestem pokazałam mu, żeby to samo zrobił z moimi. Byłoby to dla mnie za trudne ze względu na ręce. - Myślałam, że skończyłaś już odrabianie lekcji — powiedziała matka. - Nie. Mówiłam, że odrabiałam. Ale nie skończyłam. Dziś było bardzo dużo zadane. Przeniesienie czajnika na krótkim odcinku między zlewem a kuchnią było istną torturą, karą, jak uznałam, za moje kłamstwa, którymi dopiero co uraczyłam matkę. Odkręciłam gaz, ale palnik się nie zapalił. - Nie pali się — powiedziałam. Matka westchnęła. - Spróbuj jeszcze raz. Ponowiłam próbę, ale też bez skutku. - To samo. - Weź zapałkę. — Normalnie pudełko zapałek leżało na kuchni; tym razem było puste. - Zapałki się skończyły. - Zobacz przy papierosach ojca. Leżą koło łóżka. Od dawna nie byłam w sypialni rodziców. Nie zabraniali nam tego, w każdym razie nie w sensie zakazu, ale Martin i ja na ogół się tam nie zapuszczaliśmy. Czasami zaglądaliśmy do środka, ale rzadko przekraczaliśmy próg. Sypialnia wydawała się jakaś inna, ciemniejsza. Więcej 208 żaluzji było opuszczonych. Na łóżku panował nieporządek. Koc był naciągnięty tak, żeby zasłonić prześcieradła. Wyglądało na to, że matka słała już tylko swoją część łóżka. Połowa ojca była rozgrzebana. Poduszka robiła wrażenie, jakby ktoś wypuścił z niej powietrze - zwisała spod koca. - Znalazłaś? - zawołała matka. Paczka papierosów leżała na krześle przy łóżku, po stronie ojca. Na oparciu krzesła wisiała koszula. Wciśnięty w paczkę papierosów z boku tkwił kartonik zapałek. Pod papierosami - pięciodolarowy banknot. Na walce psów można nieźle zarobić. Można swoje pieniądze podwoić. Dla nas pięć dolarów było wielką sumą. Gdyby się matka dowiedziała, że ojciec ukrywa przed nią te pieniądze, mogłaby mu nigdy nie wybaczyć. Me wolno kraść. Tak powiedziałaś Martinowi. - Cicho — skarciłam samą siebie, żeby zagłuszyć myśli. - Co mówiłaś? - zapytała matka. - Nic - odpowiedziałam i wzięłam zarówno zapałki, jak i pięciodolarowy banknot. Schowałam pieniądze do kieszeni spódniczki i szybko wyszłam z pokoju. - Znalazłam zapałki - oznajmiłam. - To nastaw wodę. -Aco z gazem? Na twarzy matki odmalowała się złość. - Cały dzień byłam na nogach. Nie widzisz tego? - Ja podpalę - ofiarował się Martin. - Ja umiem zapalać zapałki. Widziałem... - Twoja siostra zapali. Instruując mnie, jak zapalić gaz, matka nawet na mnie nie spojrzała. Była zbyt zmęczona na to, żeby chociaż obrócić głowę. - Włącz palnik — poleciła. — I zapal zapałkę. Włączyłam palnik, ale przy zapałce długo marudziłam z powodu dotkliwego bólu. Kiedy wreszcie wydarłam zapałkę, nie mogłam jej zapalić. Próbowałam kilka razy, ale bez skutku. Zapałka zaczęła się wyginać. 209 - Co ty wyprawiasz? - zapytała matka. - Zapal wreszcie tę zapałkę. - Ja to zrobię - powtórzył Martin, niespokojnie kręcąc się na krześle. - Siadaj - krótko ucięła matka. - Przecież siedzę. - To się nie ruszaj. - Nie chce się zapalić - powiedziałam, dokonując kolejnej rozpaczliwej próby. Matka wymamrotała coś pod nosem. Zrozumiałam tylko, że jestem gwoździem do jej trumny. -Dawaj to tutaj. Już miałam wyciągnąć do niej zapałki, kiedy uświadomiłam sobie, że zobaczyłaby moje ręce. - Nie, poradzę sobie - odparłam. - Naprawdę, obiecuję. _ Wyjęłam drugą zapałkę i energicznie przeciągnęłam nią po szorstkim pasku. Rozbłysła maleńką iskierką. - Jest. - To teraz przytknij ją do palnika. Przysunęłam zapałkę do palnika i płomyk buchnął z taką siłą, że aż mnie odrzuciło do tyłu. - Zostawiłaś palnik otwarty na cały regulator. Dlatego płomień był taki duży - rzekła matka spokojnie. - Żebyś nigdy więcej nie powtórzyła tego błędu. Zgasiłam zapałkę i postawiłam czajnik na gazie. - Czy coś jeszcze? - zapytałam. - Zachowujesz się niczym pokojówka. Martin zacisnął usta, powstrzymując chęć wystąpienia w mojej obronie. Matka siedziała wpatrzona gdzieś w drugi koniec mieszkania, jakby jej szyja znieruchomiała, a oczy się zacięły. Stałam przy kuchni, za nią, poza zasięgiem jej wzroku, dopóki woda nie zaczęła wrzeć, po czym zdjęłam czajnik z gazu. Nalałam wody do kubka i wrzuciłam torebkę herbaty, żeby nie robić tego na oczach matki, a następnie przysunęłam kubek do jej łokcia tak, żeby nie zauważyła moich rąk. 210 - Łyżeczkę - powiedziała, wsypując do kubka ze stojącej na stole cukiemiczki trochę cukru. Łyżeczkę też położyłam trochę za matką. -1 mleko. Kilka razy zanurzała woreczek w wodzie, potem owinęła go dokoła łyżeczki, a następnie wlała do kubka kilka kropel mleka, wszystko - mimo wyczerpania - wykonywała bardzo precyzyjnie. - Odstaw mleko, bo tu jest za ciepło. Godziny płynęły, a myśmy siedzieli z nią przy stole, aż wypiła cały czajnik herbaty, za każdym razem powtarzając ten sam rytuał, jakby się chciała wprawić w trans hipnotyczny. Zapadła noc, a myśmy ciągle czekali na ojca. Przygoto-wywałam się na chwilę, w której będę musiała się z nim zobaczyć. Nie poznał mnie w „Srebrnym Pantofelku", ale ja widziałam, w czym uczestniczył. Czytałam w kółko to samo zdanie z podręcznika gramatyki, nie mogąc go zrozumieć i nie mogąc posunąć się dalej. Za drzwiami rozległy się kroki i śpiew. Ojciec. Śpiewał na całe gardło, grzebiąc w kieszeni w poszukiwaniu klucza. - Maryśka, buzi daj! - ryczał. Niezdarnie majstrując kluczem w zamku, zdołał wreszcie otworzyć drzwi, po czym wtoczył się do środka. - Mamuśki nie pytaj! Ojciec próbował wyplątać się z kurtki, szarpiąc się z rękawami i cały czas śpiewając. Jego robocze ubranie było brudniejsze niż zwykle. Powiesił kurtkę na kołku, ale spadła, więc ją zostawił tam, gdzie leżała. Kiedy zauważył, że wszyscy się na niego gapimy, przestał śpiewać. - Co? O co chodzi? - Masz brudne ubranie - wyjaśniła matka. -Ale mówiłaś... - zaczął Martin, lecz dałam mu pod stołem kuksańca. - Jeszcze się kiedyś zabijesz - powiedziała uszczypliwie matka. W hucie nietrudno o wypadek. Mężczyźni miażdżyli sobie palce, regularnie uszkadzali kręgosłupy. Urazy zdarzały się 211 codziennie. A dla pijanych huta była szczególnie niebezpiecznym miejscem pracy. Ojciec żachnął się na słowo „zabijesz" i nagle jakby wytrzeźwiał. - Siedzieć tak z nogami na krześle musi być wygodnie -odciął się. - Jestem głodny. - Poklepał się po brzuchu. -A wy też głodni? - zwrócił się do Martina i do mnie. Matka gwałtownie odsunęła krzesło, na którym trzymała nogi, tak że mało się nie przewróciło. Odjechało z impetem i zatrzymało się przed ojcem. Uśmiechnął się, jakby to była sztuczka magiczna, i opadł na nie, w miejscu oddalonym od stołu i od nas z Martinem, za co byłam mu bardzo wdzięczna. Próbował zrzucić buty, ale sznurowadła były zbyt mocno zawiązane. Każda próba kończyła się nowąporcjąbłota, które odpadało w grudkach i lądowało na podłodze. Ojciec dalej ponawiał próby, ale buty się nie poddawały. Coraz bardziej sfrustrowany mamrotał coś pod nosem, z wściekłością ciągnąc za but. Stojąca przy zlewie matka konsekwentnie nie odwracała się, ignorując całe to zamieszanie. W odpowiedzi na nie zaczęła hałasować, z rozmachem stawiając na kuchni garnek duszonego mięsa, a następnie szczękając talerzami. Od tej kakofonii drżały ściany. - Cholera - warknął ojciec. Zanim zdążyłam złapać Martina, mój brat zerwał się z krzesła, ukląkł u stóp ojca i rozsupłał mu zawiązane na podwójny węzeł sznurowadła. Matka odwróciła się ciekawa, co sprawiło, że hałas ustał, i zobaczyła, jak ojciec poklepuje po głowie Martina, rozsznurowującego mu najpierw jeden, a potem drugi but. - Umyj ręce, zanim siądziesz do stołu - zwróciła uwagę mojemu bratu. Ojciec zsunął z nóg buty i zostawił tam, gdzie upadły. - Dobry z ciebie chłopak - wybełkotał. Martin podniósł się i ruszył do łazienki. - Ty też. - Matka uświadomiła mi, że mycie rąk dotyczy i mnie. Kiedy już oboje znaleźliśmy się w łazience, Martin szepnął: - Zamknij drzwi. - Nie mogę zamknąć tak całkiem. Zaraz pomyślą, że coś kombinujemy. - Zostawiłam drzwi uchylone. - Dlaczego chciałeś, żebym zamknęła drzwi? Nagle usłyszeliśmy głos ojca. - Ty nawet nie wiesz, o czym mówisz! - wrzasnął w odpowiedzi na coś, co matka powiedziała cicho, tak żebyśmy nie słyszeli. - Dlatego chciałem. Ściszone głosy, nad którymi rodzice z trudem panowali, przenikały do nas przez uchylone drzwi. Odkręciłam kran na cały regulator, żeby je zagłuszyć, Martin jednak, pilnie nasłuchując, przykręcił kran, ale dotrały do nas jedynie przekleństwa ojca. Początkowo zimna woda podziałała na moje ręce kojąco, ale już po chwili okazało się, że jest jeszcze gorzej. - Myślę, że moje ręce nie będą wiele czyściejsze - powiedział Martin. - Moje też nie. - Jak sądzisz, skończyli? Już ich nie słychać. Głosy rodziców zagłuszała lecąca woda, po chwili jednak usłyszeliśmy kolejne przekleństwo ojca. - Nie, chyba nie skończyli, ale przecież nie będziemy siedzieli tutaj wiecznie. - Mam iść pierwszy? - zapytał Martin. - Nie, ja pójdę pierwsza. A ty szybko siadaj i się nie odzywaj. W chwili kiedy otworzyłam drzwi, rodzice przestali się kłócić. Matka odwróciła się z powrotem do zlewu, ojciec, który stał, usiadł. Martin i ja przysunęliśmy swoje krzesła do stołu, ojciec zrobił to samo. - Nie uważasz, że i ty powinieneś umyć ręce? - warknęła matka. Ojciec poczerwieniał z wściekłości. Zerwał się z krzesła, odpychając je z taką siłą, że o mało się nie przewró- 212 213 " codziennie. A dla pijanych huta była szczególnie niebezpiecznym miejscem pracy. Ojciec żachnął się na słowo „zabijesz" i nagle jakby wytrzeźwiał. - Siedzieć tak z nogami na krześle musi być wygodnie -odciął się. - Jestem głodny. - Poklepał się po brzuchu. -A wy też głodni? - zwrócił się do Martina i do mnie. Matka gwałtownie odsunęła krzesło, na którym trzymała nogi, tak że mało się nie przewróciło. Odjechało z impetem i zatrzymało się przed ojcem. Uśmiechnął się, jakby to była sztuczka magiczna, i opadł na nie, w miejscu oddalonym od stołu i od nas z Martinem, za co byłam mu bardzo wdzięczna. Próbował zrzucić buty, ale sznurowadła były zbyt mocno zawiązane. Każda próba kończyła się nowąporcjąbłota, które odpadało w grudkach i lądowało na podłodze. Ojciec dalej ponawiał próby, ale buty się nie poddawały. Coraz bardziej sfrustrowany mamrotał coś pod nosem, z wściekłością ciągnąc za but. Stojąca przy zlewie matka konsekwentnie nie odwracała się, ignorując całe to zamieszanie. W odpowiedzi na nie zaczęła hałasować, z rozmachem stawiając na kuchni garnek duszonego mięsa, a następnie szczękając talerzami. Od tej kakofonii drżały ściany. - Cholera - warknął ojciec. Zanim zdążyłam złapać Martina, mój brat zerwał się z krzesła, ukląkł u stóp ojca i rozsupłał mu zawiązane na podwójny węzeł sznurowadła. Matka odwróciła się ciekawa, co sprawiło, że hałas ustał, i zobaczyła, jak ojciec poklepuje po głowie Martina, rozsznurowującego mu najpierw jeden, a potem drugi but. - Umyj ręce, zanim siądziesz do stołu - zwróciła uwagę mojemu bratu. Ojciec zsunął z nóg buty i zostawił tam, gdzie upadły. - Dobry z ciebie chłopak - wybełkotał. Martin podniósł się i ruszył do łazienki. - Ty też. - Matka uświadomiła mi, że mycie rąk dotyczy i mnie. 212 Kiedy już oboje znaleźliśmy się w łazience, Martin szepnął'- - Zamknij drzwi. - Nie mogę zamknąć tak całkiem. Zaraz pomyślą, że coś kombinujemy. - Zostawiłam drzwi uchylone. - Dlaczego chciałeś, żebym zamknęła drzwi? Nagle usłyszeliśmy głos ojca. - Ty nawet nie wiesz, o czym mówisz! - wrzasnął w odpowiedzi na coś, co matka powiedziała cicho, tak żebyśmy nie słyszeli. - Dlatego chciałem. Ściszone głosy, nad którymi rodzice z trudem panowali, przenikały do nas przez uchylone drzwi. Odkręciłam kran na cały regulator, żeby je zagłuszyć, Martin jednak, pilnie nasłuchując, przykręcił kran, ale dotrały do nas jedynie przekleństwa ojca. Początkowo zimna woda podziałała na moje ręce kojąco, ale już po chwili okazało się, że jest jeszcze gorzej. - Myślę, że moje ręce nie będą wiele czyściejsze — powiedział Martin. - Moje też nie. - Jak sądzisz, skończyli? Już ich nie słychać. Głosy rodziców zagłuszała lecąca woda, po chwili jednak usłyszeliśmy kolejne przekleństwo ojca. - Nie, chyba nie skończyli, ale przecież nie będziemy siedzieli tutaj wiecznie. - Mam iść pierwszy? - zapytał Martin. - Nie, ja pójdę pierwsza. A ty szybko siadaj i się nie odzywaj. W chwili kiedy otworzyłam drzwi, rodzice przestali się kłócić. Matka odwróciła się z powrotem do zlewu, ojciec, który stał, usiadł. Martin i ja przysunęliśmy swoje krzesła do stołu, ojciec zrobił to samo. - Nie uważasz, że i ty powinieneś umyć ręce? — warknęła matka. Ojciec poczerwieniał z wściekłości. Zerwał się z krzesła, odpychając je z taką siłą, że o mało się nie przewró- 213 I i ciło, a następnie ruszył do łazienki. W drzwiach przystanął. - Leonard Olszewski nie żyje - oznajmił, wpatrując się w matkę. - Nie wiem, czy słyszałaś. - Po czym trzasnął drzwiami. Matka zbladła, oczy zaszły jej mgłą, zachwiała się. Wyglądało na to, że za chwilę zemdleje. Kolana się pod nią ugięły, a my zerwaliśmy się z miejsc, ona jednak osunęła się na lodówkę, ale zahaczyła rękawem o uchwyt drzwi i to ją na szczęście zatrzymało. - Nic ci nie jest? - zapytał Martin przerażony tym, co się stało. Matka przytrzymała się zlewu, odwracając się do nas tyłem, a następnie potrząsnęła głową, poprawiając sukienkę. Martin spojrzał na mnie spode łba. Brak zdziwienia z mojej strony na rewelacje ojca mnie zdradził. Mój brat się zorientował, że poprzednio musiałam kłamać. Ze złością splótł ręce, opadł na krzesło i odsunął się ode mnie. Bezgłośnie wymówiłam słowo „przepraszam", ale mnie zignorował. Matka drżącymi rękami nakrywała do stołu. Głowę cały czas miała spuszczoną. - Zabierzcie szkolne rzeczy — burknęła. Martin głośno zamknął książkę i zgarnął ołówki, demonstrując urazę. Zsunęłam swoje książki kłykciami, robiąc wszystko, żeby moje dłonie nie rzucały się w oczy, podczas gdy matka dalej kładła noże i widelce. - Daj mi to - prychnął Martin, biorąc ode mnie książki, w dalszym ciągu wściekły. Matka nachyliła się, żeby postawić talerz z chlebem, ale zastygła w pół ruchu. Na brzegu stołu zobaczyła czubki moich palców. Czerwonawe opuchlizny stłuczonego ciała były teraz na widoku. Mrugnęła, usiłując zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. Nagle dotarło do niej, skąd się wzięły moje obrażenia. Głęboko zaczerpnęłam tchu w oczekiwaniu reprymendy, ale matka po prostu dalej nakrywała do stołu: postawiła dzbanek mleka i kubek kawy dla ojca. Czekałam z odsłoniętymi rękami. Mimo że widziała moje sińce, poczułam pokusę, by unieść dłonie i jeszcze raz jej pokazać. Chciałam, żeby to, co zamierzała zrobić, stało się jak najprędzej. Ale ona dalej szykowała kolację w milczeniu. Wyglądało na to, że nie ma ochoty na mnie patrzeć. Martin wrócił do stołu i jeszcze dalej odsunął ode mnie swoje krzesło, zbliżając je do ojca. - Umyłeś ręce? - spytała go matka. Smażyła dwa jajka dla ojca. - Umyłem. - Dobrze. Ojciec wyszedł z łazienki, otrząsając ręce z wody. Nie ogolił się, jak to zwykle robił. Był zbyt pijany, żeby o tym pamiętać. Przysunął swoje krzesło do Martina i zaczął grzebać po kieszeniach w poszukiwaniu papierosów. Zerwałam się z miejsca. - Ja ci przyniosę - zaofiarowałam się. Przyniosłam trzy papierosy luzem, żeby nie zauważył braku pieniędzy, szybko położyłam je na talerzyku ojca i schowałam ręce za siebie. Ojciec zdumiony patrzył na talerzyk. - Zwykle tyle wypalasz przy kolacji - wyjaśniłam. Był zaskoczony, ale za mało trzeźwy na to, żeby zareagować. Zapałki leżały na stole od czasu, kiedy zapalałam gaz. Ale bliżej Martina, który usłużnie podał je ojcu. Ojciec swobodnie zapalił zapałkę, a od niej pierwszego papierosa. Zaciągnął się mocno i znów poklepał Martina po głowie. - Dobry z ciebie chłopak. Kolacja upłynęła w milczeniu. Podczas gdy my troje grzebaliśmy w talerzach, ojciec jadł szybko i żarłocznie. W jednej ręce trzymał widelec, w drugiej kawałek chleba, którym zgarniał jajecznicę i pomagał wkładać do 214 215 ust. Po każdym kawałku chleba zaciągał się papierosem i znów wracał do jedzenia. W niągu paru minut jego talerz był pusty. Zapalił ostatniego papierosa i wyszedł do ubikacji. Po powrocie zostawił na podłodze dwa błotniste ślady. - Podam ci lunch - ofiarował się Martin, wyjmując pojemnik z lodówki. - Dobry z ciebie chłopak - powtórzył bełkotliwie ojciec, wkładając kurtkę. - Śpij dobrze. I nie zapomnij o pacierzu. Nie zapomnisz, prawda? Martin skwapliwie potrząsnął głową. - Grzeczny chłopiec nigdy nie zapomina o pacierzu. Matka splotła ręce, co było dla ojca sygnałem, że już powinien iść. Zrozumiał aluzję. Po wyjściu ojca Martin zauważył ślady i postawił obok nich dla porównania swoją małą stopę. Matka wstała od stołu, wyszła do swojego pokoju i po chwili wróciła w koszuli nocnej i szlafroku. Ledwie zniknęła w łazience, rozległ się odgłos lecącej wody. Jeśli bierze kąpiel, to znaczy, że tym razem to zrobi. Coś mnie ciągnęło do drzwi łazienki. Przytknęłam do nich ucho. Tym razem to zrobi. - Co ty wyprawiasz? - zapytał Martin z naganą w głosie. -Ajeśli ona otworzy drzwi? Uciszyłam go, kładąc mu palec na ustach, co mój brat potraktował jako zniewagę. - Wynoś się stamtąd. - W jego głosie było i ostrzeżenie, i prośba. Złapał mnie za rękę, próbując odciągnąć od drzwi. Syknęłam z bólu. - Przepraszam. Przepraszam. Zapomniałem. Przepraszam. Przytknęłam rękę do piersi, ale ucha od drzwi nie oderwałam. Przez kilka sekund ból był oszałamiający. Chwilę nasłuchiwałam, czy dalej leci woda, aż w pewnym momencie usłyszałam charakterystyczny zgrzyt oznaczający zakręcanie kranu. Zdążyłam odskoczyć od drzwi, kiedy z łazienki 216 wyłoniła się matka. Policzki miała mokre, kosmyki włosów przylepione do czoła. Myła tylko twarz. Jak we śnie wślizgnęła się do swojego pokoju. Kiedy zamknęła za sobą drzwi, Martin zawołał: - Nie zapomnimy o pacierzu. Nie martw się. Nie zapomnimy. Przed pójściem spać pomodliliśmy się, ale tym razem na siedząco, nie, jak zwykle, na klęczkach. Siedzieliśmy na brzegu łóżka, pospiesznie klepiąc pacierz. Trzymałam ręce jedną przy drugiej, pilnując tylko, żeby się nie zetknęły. Po modlitwie Martin odwinął koce, żebym mogła się pod nie wślizgnąć, bardziej z przyzwyczajenia niż z grzeczności. - Bandaż - przypomniałam sobie. Wyjęłam bandaż z kieszeni i sprawdziłam, czy są w niej pieniądze. Kiedy się przebrałam w koszulę nocną, przełożyłam pięciodolarowy banknot ze spódnicy do kurtki, ukrywając go bezpiecznie razem z drobniakami od pana Gocelaka. Wyciągnęłam bandaż do Martina. - Możesz mi pomóc? - Przecież mówiłem, że ci pomogę. Zabrał się do bandażowania z dokładnością dorosłej osoby. Wytłumaczyłam mu, jak robił to pan Beresik, a Martin, stosując się do moich instrukcji, owijał mi ręce gęsto raz przy razie. - Czy to moja wina? - zapytał. -Ale co? - Leonard. - Nie - odparłam, chociaż wcale nie byłam tego pewna. — Nie twoja. Martin starał się ocenić mój ton, bardzo chciał mi uwierzyć. - Nie wiem. - Co tu jest do wiedzenia. Martin zaczął opatrywać drugą rękę, ale upuścił bandaż, który rozwinął się na podłodze, dzieląc mieszkanie na pół długą białą krechą. Wyskoczył z łóżka po bandaż. 217 - Zniszczyłem go? Zniszczyłem? - dopytywał się. - Nie, nie zniszczyłeś. - Ale on się pobrudził. - Och, tylko się troszkę zakurzył. - Strząsnęłam kurz z bandaża. - O, widzisz, już jest lepiej. Martin z ulgą powrócił do pracy, a po wykonaniu zadania starannie wepchnął końce bandaża pod spód. - Dobrze? Opatrunek został wykonany porządnie i mocno, nie gorzej niż przez pana Beresika, a może nawet lepiej. Podziwiałam swoje ręce, dumna z dzieła mojego brata. - Lepiej niż dobrze. - Naprawdę? - Był bardzo zadowolony. - Może kiedyś zostaniesz lekarzem - powiedziałam i w tej chwili przypomniało mi się, co mówił pan Gocelak o księdzu, o tym, że mógł zostać lekarzem i wydostać się z Hyde Bend. Martin się rozpromienił. - Może. Przytrzymał koce, a potem okrył nas oboje i obetkał mnie dokoła. - Ona cały czas jest jakaś inna. - Westchnął. - Wiem. - Czy tak już będzie zawsze? - Nie wiem. - Mam nadzieję, że nie. Bo to mi się nie podoba. Chciałam mu powiedzieć, że to się zmieni, ale bałam się, że głos mnie zdradzi i że Martin wyczuje w nim brak przekonania. Ale to wszystko powiedziałam w duchu. Wstało natarczywe słońce, zwiastując ranek. Nawet pod kocem nie mogłam się przed nim ukryć. - Nie śpisz? - zapytał Martin. -Mhm. - On już powinien być w domu. -Mhm. Martin przytulił się do mnie, unosząc koc. Prześcieradło muskało nam czubki nosów i czoła. - Ona już zwykle o tej porze nie śpi - wysapał Martin, a jego oddech wprawił w trzepot brzeg prześcieradła. -Mhm. - Nie powinniśmy jej obudzić? -Nie. - A co zrobimy? Czekał na mnie pan Beresik. Czas był się szykować. I wychodzić. - Muszę dokądś wpaść. - Dokąd? Jest sobota. - Nie mogę ci powiedzieć. - Dlaczego? - Bo nie mogę cię ze sobą zabrać. Martin parskał. Była to kolejna z moich mętnych wymówek. - To co ze mną zrobisz? Zostawisz mnie tutaj? - Dlaczego nie? - Bo będę sam. - Nie, nie będziesz. Ona będzie z tobą. Dziś nie pracuje. Martin przewrócił oczami. - Nie możesz mnie tu z nią zostawić. A jeśli ona się nie 219 obudzi? — Chciał powiedzieć: „A jeśli ona się nie obudzi przez dłuższy czas?". Zorientował się jednak, jak to zabrzmiało. — No, wiesz, co mam na myśli — dodał. - Martin, proszę cię, naprawdę nie możesz ze mną iść. - Nie będę miał do kogo ust otworzyć. Ani co jeść i w ogóle. To będzie straszne. - Masz do czytania książkę z barankiem, a śniadanie przygotuję ci przed wyjściem. Nadąsany splótł ręce. Nie chciałam go zabierać do pana Beresika, ale i nie chciałam zostawiać go z matką. Nie wiedziałam, co było gorsze. - No, dobra. Idziesz ze mną. - Martin klasnął w ręce, lecz zaraz go uciszyłam. - Ale musisz robić dokładnie to, co ci powiem. Rozumiesz? - Gorliwie skinął głową. Ubraliśmy się szybko, a ja zrobiłam kanapki, które wło-żyłam do szkolnego pojemnika. - Będziemy mieli lunch na śniadanie? - Martin. -Ale ja lubię lunch. Lunch jest w porządku. Wyciągnęłam spod umywalki resztę drobniaków. Miałam dolara bilonem plus pieciodolarowy banknot, czyli razem sześć dolarów. Równe sześć dolarów. Trzymanie takiej sumy w ręku wydawało się niebezpieczne, ryzykowne. Drobniaki dzwoniły, uderzając jeden o drugi i w ten sposób zdradzając swojąobecność. Wrzuciłam je do kieszeni z banknotem. Ten niewielki ciężar w pewien sposób zakłócał równowagę całego mojego ciała. Posłaliśmy łóżko i już mieliśmy wychodzić, kiedy Martin zapytał: - A co ona pomyśli, gdy zobaczy, że nas nie ma? Czy się nie przestraszy? - Nie pomyślałam o tym. - Zostawmy jej kartkę. - Kartkę? I co napiszemy? - Nigdy do tej pory nie zostawialiśmy matce kartki, a poza tym dokąd mielibyśmy iść? Nie do szkoły, nie do kościoła, a już w żadnym razie nad rzekę. Ale Martin już wyrywał kartkę z zeszytu. Usiadł 220 i starannie napisał drukowanymi literami: „Poszliśmy się bawić". To kłamstwo było jak lekki ruch powietrza. Nie ukłuło, a nawet nie zaswędziało. Kłamstwa stały się teraz jak wszystko inne - jak mruganie czy oddychanie. Wymknęliśmy się z domu i zaczęliśmy biec - właściwie bez powodu. Biegłam pierwsza, najpierw Trzecią, koło domu Pani Słodkiej, a potem dalej. Początkowo Martin nadążał za mną, ale wkrótce zwolnił. - Jestem głodny - powiedział, ciężko dysząc, i zatrzymał się. - Niedługo zjemy. Ale najpierw muszę gdzieś wstąpić. - Gdzie? - Do rzeźnika. Muszę wziąć swoje ubranie. -Ale przecież ubranie masz na sobie. - Zobaczysz. Kiedy zapukałam do drzwi, pan Gocelak rozbierał właśnie na pieńku udziec wieprzowy. Machnął nożem, żebym weszła. - Widocznie jestem lepszy, niż myślałem, skoro przychodzisz nawet w wolny dzień. - Wpadłam, bo... to znaczy... chciałam zapytać, czy mogłabym pożyczyć to ubranie. Pan Gocelak był zdezorientowany. -A do czego ci ono potrzebne? - Moja powściągliwość pozostawiła mu pole do domysłów. — Idziesz do Walta, tak? — Pan Gocelak operował teraz nożem przy samej kości, odcinając grube płaty mięsa. - Tylko bądź ostrożna z pieniędzmi. Ciężko na nie pracowałaś, a stracić możesz w jednej chwili. Tego, że mogę stracić pieniądze, w ogóle nie brałam pod uwagę. Wiedziałam tylko, że mogę je podwoić, tak jak mi to opisał pan Beresik. Perspektywa tego, że pieniądze mogłyby mi zostać odebrane, sprawiła, że mało się nie rozmyśliłam. - Będę ostrożna. - To twój brat tam czeka? - zapytał pan Gocelak. 221 obudzi? — Chciał powiedzieć: „Ajeśli ona się nie obudzi przez dłuższy czas?". Zorientował się jednak, jak to zabrzmiało. — No, wiesz, co mam na myśli — dodał. - Martin, proszę cię, naprawdę nie możesz ze mną iść. - Nie będę miał do kogo ust otworzyć. Ani co jeść i w ogóle. To będzie straszne. - Masz do czytania książkę z barankiem, a śniadanie przygotuję ci przed wyjściem. Nadąsany splótł ręce. Nie chciałam go zabierać do pana Beresika, ale i nie chciałam zostawiać go z matką. Nie wiedziałam, co było gorsze. - No, dobra. Idziesz ze mną. — Martin klasnął w ręce, lecz zaraz go uciszyłam. -Ale musisz robić dokładnie to, co ci powiem. Rozumiesz? - Gorliwie skinął głową. Ubraliśmy się szybko, a ja zrobiłam kanapki, które włożyłam do szkolnego pojemnika. - Będziemy mieli lunch na śniadanie? - Martin. -Ale ja lubię lunch. Lunch jest w porządku. Wyciągnęłam spod umywalki resztę drobniaków. Miałam dolara bilonem plus pieciodolarowy banknot, czyli razem sześć dolarów. Równe sześć dolarów. Trzymanie takiej sumy w ręku wydawało się niebezpieczne, ryzykowne. Drobniaki dzwoniły, uderzając jeden o drugi i w ten sposób zdradzając swoją obecność. Wrzuciłam je do kieszeni z banknotem. Ten niewielki ciężar w pewien sposób zakłócał równowagę całego mojego ciała. Posłaliśmy łóżko i już mieliśmy wychodzić, kiedy Martin zapytał: - A co ona pomyśli, gdy zobaczy, że nas nie ma? Czy się nie przestraszy? - Nie pomyślałam o tym. - Zostawmy jej kartkę. - Kartkę? I co napiszemy? - Nigdy do tej pory nie zostawialiśmy matce kartki, a poza tym dokąd mielibyśmy iść? Nie do szkoły, nie do kościoła, a już w żadnym razie nad rzekę. Ale Martin już wyrywał kartkę z zeszytu. Usiadł 220 i starannie napisał drukowanymi literami: „Poszliśmy się bawić". To kłamstwo było jak lekki ruch powietrza. Nie ukłuło, a nawet nie zaswędziało. Kłamstwa stały się teraz jak wszystko inne -jak mruganie czy oddychanie. Wymknęliśmy się z domu i zaczęliśmy biec — właściwie bez powodu. Biegłam pierwsza, najpierw Trzecią, koło domu Pani Słodkiej, a potem dalej. Początkowo Martin nadążał za mną, ale wkrótce zwolnił. - Jestem głodny - powiedział, ciężko dysząc, i zatrzymał się. - Niedługo zjemy. Ale najpierw muszę gdzieś wstąpić. - Gdzie? - Do rzeźnika. Muszę wziąć swoje ubranie. - Ale przecież ubranie masz na sobie. - Zobaczysz. Kiedy zapukałam do drzwi, pan Gocelak rozbierał właśnie na pieńku udziec wieprzowy. Machnął nożem, żebym weszła. - Widocznie jestem lepszy, niż myślałem, skoro przycho-dzisz nawet w wolny dzień. - Wpadłam, bo... to znaczy... chciałam zapytać, czy mogłabym pożyczyć to ubranie. Pan Gocelak był zdezorientowany. - A do czego ci ono potrzebne? — Moja powściągliwość pozostawiła mu pole do domysłów. - Idziesz do Walta, tak? - Pan Gocelak operował teraz nożem przy samej kości, odcinając grube płaty mięsa. - Tylko bądź ostrożna z pieniędzmi. Ciężko na nie pracowałaś, a stracić możesz w jednej chwili. Tego, że mogę stracić pieniądze, w ogóle nie brałam pod uwagę. Wiedziałam tylko, że mogę je podwoić, tak jak mi to opisał pan Beresik. Perspektywa tego, że pieniądze mogłyby mi zostać odebrane, sprawiła, że mało się nie rozmyśliłam. - Będę ostrożna. - To twój brat tam czeka? - zapytał pan Gocelak. 221 obudzi? — Chciał powiedzieć: „A jeśli ona się nie obudzi przez dłuższy czas?". Zorientował się jednak, jak to zabrzmiało. — No, wiesz, co mam na myśli — dodał. - Martin, proszę cię, naprawdę nie możesz ze mną iść. - Nie będę miał do kogo ust otworzyć. Ani co jeść i w ogóle. To będzie straszne. - Masz do czytania książkę z barankiem, a śniadanie przygotuję ci przed wyjściem. Nadąsany splótł ręce. Nie chciałam go zabierać do pana Beresika, ale i nie chciałam zostawiać go z matką. Nie wiedziałam, co było gorsze. - No, dobra. Idziesz ze mną. - Martin klasnął w ręce, lecz zaraz go uciszyłam. -Ale musisz robić dokładnie to, co ci powiem. Rozumiesz? - Gorliwie skinął głową. Ubraliśmy się szybko, a ja zrobiłam kanapki, które wło" żyłam do szkolnego pojemnika. - Będziemy mieli lunch na śniadanie? - Martin. -Ale ja lubię lunch. Lunch jest w porządku. Wyciągnęłam spod umywalki resztę drobniaków. Miałam dolara bilonem plus pieciodolarowy banknot, czyli razem sześć dolarów. Równe sześć dolarów. Trzymanie takiej sumy w ręku wydawało się niebezpieczne, ryzykowne. Drobniaki dzwoniły, uderzając jeden o drugi i w ten sposób zdradzając swoją obecność. Wrzuciłam je do kieszeni z banknotem. Ten niewielki ciężar w pewien sposób zakłócał równowagę całego mojego ciała. Posłaliśmy łóżko i już mieliśmy wychodzić, kiedy Martin zapytał^ - A co ona pomyśli, gdy zobaczy, że nas nie ma? Czy się nie przestraszy? - Nie pomyślałam o tym. - Zostawmy jej kartkę. - Kartkę? I co napiszemy? - Nigdy do tej pory nie zostawialiśmy matce kartki, a poza tym dokąd mielibyśmy iść? Nie do szkoły, nie do kościoła, a już w żadnym razie nad rzekę. Ale Martin już wyrywał kartkę z zeszytu. Usiadł i starannie napisał drukowanymi literami: „Poszliśmy się bawić". To kłamstwo było jak lekki ruch powietrza. Nie ukłuło, a nawet nie zaswędziało. Kłamstwa stały się teraz jak wszystko inne — jak mruganie czy oddychanie. Wymknęliśmy się z domu i zaczęliśmy biec - właściwie bez powodu. Biegłam pierwsza, najpierw Trzecią, koło domu Pani Słodkiej, a potem dalej. Początkowo Martin nadążał za mną, ale wkrótce zwolnił. - Jestem głodny — powiedział, ciężko dysząc, i zatrzy mał się. - Niedługo zjemy. Ale najpierw muszę gdzieś wstąpić. - Gdzie? - Do rzeźnika. Muszę wziąć swoje ubranie. - Ale przecież ubranie masz na sobie. - Zobaczysz. Kiedy zapukałam do drzwi, pan Gocelak rozbierał właśnie na pieńku udziec wieprzowy. Machnął nożem, żebym weszła. - Widocznie jestem lepszy, niż myślałem, skoro przychodzisz nawet w wolny dzień. - Wpadłam, bo... to znaczy... chciałam zapytać, czy mogłabym pożyczyć to ubranie. Pan Gocelak był zdezorientowany. -A do czego ci ono potrzebne? - Moja powściągliwość pozostawiła mu pole do domysłów. - Idziesz do Walta, tak? - Pan Gocelak operował teraz nożem przy samej kości, odcinając grube płaty mięsa. — Tylko bądź ostrożna z pieniędzmi. Ciężko na nie pracowałaś, a stracić możesz w jednej chwili. Tego, że mogę stracić pieniądze, w ogóle nie brałam pod uwagę. Wiedziałam tylko, że mogę je podwoić, tak jak mi to opisał pan Beresik. Perspektywa tego, że pieniądze mogłyby mi zostać odebrane, sprawiła, że mało się nie rozmyśliłam. - Będę ostrożna. - To twój brat tam czeka? - zapytał pan Gocelak. 220 221 obudzi? - Chciał powiedzieć: „Ajeśli ona się nie obudzi przez dłuższy czas?". Zorientował się jednak, jak to zabrzmiało. - No, wiesz, co mam na myśli - dodał. - Martin, proszę cię, naprawdę nie możesz ze mną iść. - Nie będę miał do kogo ust otworzyć. Ani co jeść i w ogóle. To będzie straszne. - Masz do czytania książkę z barankiem, a śniadanie przygotuję ci przed wyjściem. Nadąsany splótł ręce. Nie chciałam go zabierać do pana Beresika, ale i nie chciałam zostawiać go z matką. Nie wiedziałam, co było gorsze. - No, dobra. Idziesz ze mną. - Martin klasnął w ręce, lecz zaraz go uciszyłam. -Ale musisz robić dokładnie to, co ci powiem. Rozumiesz? — Gorliwie skinął głową. Ubraliśmy się szybko, a ja zrobiłam kanapki, które włożyłam do szkolnego pojemnika. - Będziemy mieli lunch na śniadanie? - Martin. - Ale ja lubię lunch. Lunch jest w porządku. Wyciągnęłam spod umywalki resztę drobniaków. Miałam dolara bilonem plus pieciodolarowy banknot, czyli razem sześć dolarów. Równe sześć dolarów. Trzymanie takiej sumy w ręku wydawało się niebezpieczne, ryzykowne. Drobniaki dzwoniły, uderzając jeden o drugi i w ten sposób zdradzając swojąobecność. Wrzuciłam je do kieszeni z banknotem. Ten niewielki ciężar w pewien sposób zakłócał równowagę całego mojego ciała. Posłaliśmy łóżko i już mieliśmy wychodzić, kiedy Martin zapytał: - A co ona pomyśli, gdy zobaczy, że nas nie ma? Czy się nie przestraszy? - Nie pomyślałam o tym. - Zostawmy jej kartkę. - Kartkę? I co napiszemy? - Nigdy do tej pory nie zostawialiśmy matce kartki, a poza tym dokąd mielibyśmy iść? Nie do szkoły, nie do kościoła, a już w żadnym razie nad rzekę. Ale Martin już wyrywał kartkę z zeszytu. Usiadł i starannie napisał drukowanymi literami: „Poszliśmy się bawić". To kłamstwo było jak lekki ruch powietrza. Nie ukłuło, a nawet nie zaswędziało. Kłamstwa stały się teraz jak wszystko inne — jak mruganie czy oddychanie. Wymknęliśmy się z domu i zaczęliśmy biec — właściwie bez powodu. Biegłam pierwsza, najpierw Trzecią, koło domu Pani Słodkiej, a potem dalej. Początkowo Martin nadążał za mną, ale wkrótce zwolnił. - Jestem głodny - powiedział, ciężko dysząc, i zatrzymał się. - Niedługo zjemy. Ale najpierw muszę gdzieś wstąpić. - Gdzie? - Do rzeźnika. Muszę wziąć swoje ubranie. -Ale przecież ubranie masz na sobie. - Zobaczysz. Kiedy zapukałam do drzwi, pan Gocelak rozbierał właśnie na pieńku udziec wieprzowy. Machnął nożem, żebym weszła. - Widocznie jestem lepszy, niż myślałem, skoro przychodzisz nawet w wolny dzień. -Wpadłam, bo... to znaczy... chciałam zapytać, czy mogłabym pożyczyć to ubranie. Pan Gocelak był zdezorientowany. - A do czego ci ono potrzebne? — Moja powściągliwość pozostawiła mu pole do domysłów. - Idziesz do Walta, tak? - Pan Gocelak operował teraz nożem przy samej kości, odcinając grube płaty mięsa. - Tylko bądź ostrożna z pieniędzmi. Ciężko na nie pracowałaś, a stracić możesz w jednej chwili. Tego, że mogę stracić pieniądze, w ogóle nie brałam pod uwagę. Wiedziałam tylko, że mogę je podwoić, tak jak mi to opisał pan Beresik. Perspektywa tego, że pieniądze mogłyby mi zostać odebrane, sprawiła, że mało się nie rozmyśliłam. - Będę ostrożna. - To twój brat tam czeka? - zapytał pan Gocelak. I 220 221 Martin stał z twarzą przyciśniętą do drzwi, ale schylił głowę i odszedł. - Tak, proszę pana. - Nie jest do ciebie podobny. - Wszyscy to mówią. - Bierzesz go ze sobą? - Muszę. Nie mogłam go zostawić w domu... samego - dodałam. -Ale będzie czekał na mnie na zewnątrz, na drodze. Nie pozwolę mu wejść do środka. Pan Gocelak z aprobatą skinął głową. - On jest na to jeszcze za mały. Szczerze mówiąc, ty też. - Wytarł nóż o fartuch. Odkroił już całe mięso od kości, która lśniła bielą. - Jak chcesz, to możesz się przebrać w szopie. Zdjęłam z kołka spodnie i czapkę. - Wobec tego życzę ci powodzenia. Martin odskoczył od drzwi i kiedy wyszłam, udawał, że ogląda rower. - Zobaczył cię - powiedziałam. - A mówiłam, żebyś się nie pokazywał. - Chciałem troszeczkę zajrzeć do środka. - A nie mówiłam ci, żebyś tego nie robił? - Mówiłaś — przyznał mój brat. - Jeśli jeszcze raz się to powtórzy, jeśli znów mnie nie posłuchasz, odprowadzę cię do domu. Nie żartuję, Martin. - Dobrze. - Obiecaj mi. - Obiecuję. - Przysięgnij na Boga. Martin westchnął rozdrażniony. - Dobrze. Przysięgam na Boga. - W porządku. - Możemy teraz zjeść? - Jedz. Ja się muszę przebrać. - Uniosłam spodnie i czapkę, żeby wiedział, o czym mówię. - Masz zamiar włożyć męskie ubranie? 222 - Robię to prawie codziennie. - Jakie to uczucie? — Takie samo, jakbym chodziła we własnym ubraniu. — Martin, jedząc, rozważał moje słowa. — Zaraz wracam — powiedziałam, wchodząc do szopy. — Nie bój się, nigdzie nie pójdę. Nie ruszę się ani na krok - deklarował Martin między jednym a drugim kęsem kanapki. - Przysięgam na Boga. W wędzarni panowały egipskie ciemności. Nie było tu żadnego światła, nie było nawet elektryczności. Niezdarnie wlazłam w spodnie i związałam w pasie sznurek. Kiedy już mój wzrok się przyzwyczaił, dojrzałam kształty wiszących kiełbas, które przypominały grube paluchy, a także pół tuzina wieprzowych nóżek, wiszących w szeregu, jakby maszerowały. Upięłam włosy w kok na czubku głowy, tak samo jak to robiła matka, i naciągnęłam czapkę głęboko na oczy. - Rzeczywiście wyglądasz jak chłopak. Coś w rodzaju - powiedział Martin, kiedy wyszłam z szopy. - Coś w rodzaju? - No bo ja wiem, że nie jesteś chłopakiem. - Jesteśmy gotowi. - Czy czasem jeździsz na tym? - spytał Martin, wodząc palcem po opływowych liniach siodełka rowerowego. - Mogłabym, gdybym chciała. Powiedziałam panu Goce-lakowi, że umiem jeździć. - Ale przecież nie umiesz. - Wiem. - A chociaż próbowałaś? - Trudno było. Trudniej, niż sobie wyobrażasz. Martin patrzył na rower z mieszaniną podziwu i lęku. - Naprawdę? - Prawie się wywaliłam, zanim ruszyłam z miejsca. - O - powiedział Martin lekko speszony. - Czy myślisz, że może kiedyś i ja mógłbym spróbować? - Nie wiem. Zapytam pana Gocelaka. - Zapytasz? 223 — Zapytam, ale pod warunkiem że mi obiecasz, że nawet nie spojrzysz na to miejsce, do którego cię prowadzę. -Ale przecież już przysięgałem na Boga. W tej chwili jednak nawet i to nie wydawało mi się wystarczające. I obawiałam się, że już nigdy nie będzie. — Pamiętaj: jedno spojrzenie i nie ma roweru. — Dobrze. Możemy już iść? Bo tutaj bardzo śmierdzi. — Śmierdzi? -A nie czujesz? - Martin zatkał nos i zrobił minę. Kompletnie nic nie czułam. Ale przypomniałam sobie pierwszy dzień w pracy u pana Gocelaka. Silny słodkawy zapach wędzonego mięsa, zmieszany z metalicznym zapachem mięsa surowego, był tak nieznośny, że bałam się, że przesiąknie nim całe moje ubranie. Dopóki Martin o nim nie wspomniał, nie zdawałam sobie nawet sprawy z tego, że do niego przywykłam. — Chodź, idziemy. Mamy przed sobą kawał drogi. Po wydostaniu się z miasta szliśmy niebrukowaną drogą w kierunku domu pana Beresika. Błotniste koleiny ze śladami opon były głębsze niż zwykle. Musiało tędy przejechać kilka samochodów. Martin zabawiał się, skacząc z jednej strony kolein na drugą. - Nie jesteś głodna? - Niespecjalnie. -Ale ja zmarzłem. - Chcesz, żebyśmy pobiegli? - Niespecjalnie. - Rozgrzałbyś się w ten sposób. - Nie jest mi aż tak zimno - odparł Martin. - Daleko jeszcze? - To tu, na tej górce. - Dzięki Bogu. Od dłuższego czasu nie słyszałam tych słów, sama też ich nie wymawiałam. Chlusnęły w moje uszy jak lodowata woda. 224 Dokoła działki pana Beresika stało zaparkowanych pod różnymi kątami kilkanaście samochodów osobowych i ciężarówek. Nigdy, poza parkingiem przed hutą, nie widzieliśmy tylu samochodów naraz. - Zobacz! - zawołał z podziwem Martin, wybiegając naprzód. Większość samochodów była poobijana, zardzewiała i zakurzona, mimo to razem robiły wrażenie. - Popatrz na ten - Martin podbiegł do żółtego mercu-ry'ego, który wyglądał jak jedna wielka nieskazitelna płaszczyzna blachy. Przejechał pieszczotliwie ręką wzdłuż boku samochodu, tak jak kiedyś pieścił konia Szmaciarza. - Nie dotykaj go, Marty. - Dlaczego? - Bo to nie twój samochód. -A kto mnie zobaczy? - Poklepał krągłość błotnika. Już miałam go zbesztać, kiedy uświadomiłam sobie, że samochody skutecznie zajmą mojego brata, trzymając go z dala od domu pana Beresika. - Dobrze, możesz dotykać samochodów, ale musisz tutaj zostać. Nie wolno ci wchodzić do środka. Nawet na ganek. Ani w ogóle zbliżać się do domu. Martin zasalutował. - Tak jest. -Zmarszczyłam czoło. -A ty co, masz udawać chłopca, tak? - No więc zostajesz tutaj, a jak ktoś wyjdzie tymi drzwiami, masz się schować. Za tamte krzaki. I nie zbliżaj się do tego płotu - rozkazałam mojemu bratu, pokazując mu wybieg dla psów. - Dlaczego? Przecież jest pusty. - Nie, nie jest. Może tylko tak wygląda, ale nie jest. Marty, ja naprawdę mówię serio. Nie zbliżaj się do ogrodzenia. - Mój poważny ton przestraszył go tak bardzo, że cofnął się o krok od płotu. - Możesz zjeść moją kanapkę. I masz, weź moje rękawiczki. - Naciągnęłam mu rękawiczki na ręce. W dalszym ciągu miałam obandażowane dłonie. - Postaram się szyb- 225 ko wrócić. Ale pod żadnym pozorem nie wchodź tam do środka. Zaraz po wejściu na ganek usłyszałam dochodzący z dołu gwar głosów. Odwróciłam się i Martin pomachał mi ręką, którą moja rękawiczka powiększyła dwukrotnie. W kuchni zastałam kilku mężczyzn. Wyjmowali z lodówki butelki piwa i zdejmowali kapsle. Próbowałam nie nawiązywać z żadnym z nich kontaktu wzrokowego, ale jeden z mężczyzn skinął mi głową, kiedy przechodziłam, pozdrawiając mnie w ten milczący sposób. Jakiś inny mężczyzna mnie zatrzymał. - Ej, chłopcze - zaczepił mnie po polsku. - Przynieś tam na dół kilka butelek. - Dobrze - mruknęłam, trzymając głowę opuszczoną, kiedy mężczyźni obładowywali mnie butelkami piwa. Szłam za nimi niepewnie do piwnicy, dzwoniąc szkłem, w strachu, że mi się któraś z butelek wymknie. Piwnica była wypełniona tłumem mężczyzn. Przyniesione z góry krzesła poustawiano pod ścianami. Część gości kręciła się pośrodku, inni zajmowali miejsca siedzące, z których się nie ruszali. Większość, z butelkami piwa w rękach, paliła papierosy. Ciężka chmura dymu, nie znajdując ujścia, wisiała pod sufitem. Jeden z mężczyzn zauważył w moich ramionach piwo i wziął ode mnie butelkę. Wkrótce inni poszli w jego ślady. - Dziękuję, chłopcze - wymamrotał. - Nie wiedziałem, że wynająłeś kelnera, Walt! - ktoś wykrzyknął. Nagle pojawił się pan Beresik. Na widok mnie, obładowanej butelkami, uśmiechnął się. - Ja też nie wiedziałem. - Pomógł mi postawić butelki na podłodze. - Nie przejmuj się tymi starymi dziadami. Dadzą ci się dobrze we znaki, jeśli im tylko na to pozwolisz. Ale ja im nie pozwolę, zgoda? Skinęłam głową! od noszenia butelek tak bardzo bolały mnie ręce, że nie mogłam się zdobyć na nic innego. 226 - No co, gotów jesteś wygrać jakieś pieniądze? - zapytał pan Beresik. - Mam nadzieję. - Nadzieja nie ma z wygrywaniem nic wspólnego. Liczy się tylko szczęście. A z tym, niestety, może być gorzej. - Dał mi żartobliwego kuksańca. - Poradzisz sobie. Ja ci powiem, kiedy postawić. Pomogę ci postawić u Vica. On się zajmuje zakładami, bo ja mam za dużo roboty z psami. Pan Beresik gestem wskazał przeciwległy róg piwnicy, gdzie siedział na stołku mężczyzna z potężnym nochalem i w kanciastej czapce. Miał przed sobą dwie skrzynki, ustawione jedna na drugiej i pełniące funkcję zaimprowizowanego stolika do zakładów. Nie zdawałam sobie sprawy, że będę musiała powierzyć pieniądze komukolwiek, poza panem Beresikiem, i nie potrafiłam ukryć obawy. - Nie bój się. Vic jest dobry w rachunkach i nie ma lepkich rąk. Pan Beresik z powrotem wmieszał się w tłum, pozdrawiając zebranych mężczyzn, ściskając im dłonie i poklepując po plecach. Przepchnęłam się w drugi koniec piwnicy i ukryłam w rogu, tam gdzie tworzące balustradę drewniane sztachetki spotykały się ze ścianą. W jednym z rogów słychać było hałaśliwy śmiech, który mieszał się z gwarem rozmów na temat zakładów. Większość obecnych stała wsparta o barierę otaczającą ring. Jedni pogasili papierosy, inni, podnieceni oczekiwaniem, zapalali. Jeszcze inni żuli tytoń i spluwali do pustych butelek albo wprost do dołu. Widząc, że ktoś spluwa sokiem tytoniowym na ring, stojący obok mnie mężczyzna pokiwał głową. - Mógłby napluć na psa podczas walki - powiedział ze smutkiem. Był to potężnie zbudowany starszy człowiek z nierówną brodą i tłustymi przedramionami, które rozlewały się, kiedy opierał je o barierkę. - Wolałbym, żeby nie pluł na psa, na którego ja postawię. Z kąta, w którym siedział Vic, rozległ się dzwonek i w piwnicy zapanował spokój. Pan Beresik przedarł się 227 ko wrócić. Ale pod żadnym pozorem nie wchodź tam do środka. Zaraz po wejściu na ganek usłyszałam dochodzący z dołu gwar głosów. Odwróciłam się i Martin pomachał mi ręką, którą moja rękawiczka powiększyła dwukrotnie. W kuchni zastałam kilku mężczyzn. Wyjmowali z lodówki butelki piwa i zdejmowali kapsle. Próbowałam nie nawiązywać z żadnym z nich kontaktu wzrokowego, ale jeden z mężczyzn skinął mi głową, kiedy przechodziłam, pozdrawiając mnie w ten milczący sposób. Jakiś inny mężczyzna mnie zatrzymał. - Ej, chłopcze - zaczepił mnie po polsku. - Przynieś tam na dół kilka butelek. - Dobrze - mruknęłam, trzymając głowę opuszczoną, kiedy mężczyźni obładowywali mnie butelkami piwa. Szłam za nimi niepewnie do piwnicy, dzwoniąc szkłem, w strachu, że mi się któraś z butelek wymknie. Piwnica była wypełniona tłumem mężczyzn. Przyniesione z góry krzesła poustawiano pod ścianami. Część gości kręciła się pośrodku, inni zajmowali miejsca siedzące, z których się nie ruszali. Większość, z butelkami piwa w rękach, paliła papierosy. Ciężka chmura dymu, nie znajdując ujścia, wisiała pod sufitem. Jeden z mężczyzn zauważył w moich ramionach piwo i wziął ode mnie butelkę. Wkrótce inni poszli w jego ślady. - Dziękuję, chłopcze - wymamrotał. - Nie wiedziałem, że wynająłeś kelnera, Walt! - ktoś wykrzyknął. Nagle pojawił się pan Beresik. Na widok mnie, obładowanej butelkami, uśmiechnął się. - Ja też nie wiedziałem. - Pomógł mi postawić butelki na podłodze. - Nie przejmuj się tymi starymi dziadami. Dadzą ci się dobrze we znaki, jeśli im tylko na to pozwolisz. Ale ja im nie pozwolę, zgoda? Skinęłam głową; od noszenia butelek tak bardzo bolały mnie ręce, że nie mogłam się zdobyć na nic innego. 226 - No co, gotów jesteś wygrać jakieś pieniądze? - zapytał pan Beresik. - Mam nadzieję. - Nadzieja nie ma z wygrywaniem nic wspólnego. Liczy się tylko szczęście. A z tym, niestety, może być gorzej. - Dał mi żartobliwego kuksańca. - Poradzisz sobie. Ja ci powiem, kiedy postawić. Pomogę ci postawić u Vica. On się zajmuje zakładami, bo ja mam za dużo roboty z psami. Pan Beresik gestem wskazał przeciwległy róg piwnicy, gdzie siedział na stołku mężczyzna z potężnym nochalem i w kanciastej czapce. Miał przed sobą dwie skrzynki, ustawione jedna na drugiej i pełniące funkcję zaimprowizowanego stolika do zakładów. Nie zdawałam sobie sprawy, że będę musiała powierzyć pieniądze komukolwiek, poza panem Beresikiem, i nie potrafiłam ukryć obawy. - Nie bój się. Vic jest dobry w rachunkach i nie ma lepkich rąk. Pan Beresik z powrotem wmieszał się w tłum, pozdrawiając zebranych mężczyzn, ściskając im dłonie i poklepując po plecach. Przepchnęłam się w drugi koniec piwnicy i ukryłam w rogu, tam gdzie tworzące balustradę drewniane sztachetki spotykały się ze ścianą. W jednym z rogów słychać było hałaśliwy śmiech, który mieszał się z gwarem rozmów na temat zakładów. Większość obecnych stała wsparta o barierę otaczającą ring. Jedni pogasili papierosy, inni, podnieceni oczekiwaniem, zapalali. Jeszcze inni żuli tytoń i spluwali do pustych butelek albo wprost do dołu. Widząc, że ktoś spluwa sokiem tytoniowym na ring, stojący obok mnie mężczyzna pokiwał głową. - Mógłby napluć na psa podczas walki - powiedział ze smutkiem. Był to potężnie zbudowany starszy człowiek z nierówną brodą i tłustymi przedramionami, które rozlewały się, kiedy opierał je o barierkę. - Wolałbym, żeby nie pluł na psa, na którego ja postawię. Z kąta, w którym siedział Vic, rozległ się dzwonek i w piwnicy zapanował spokój. Pan Beresik przedarł się 227 przez tłum i podniósł dwie karty z napisanymi na nich ręcznie numerami. - Dziewiętnastka kontra Czterdzieści jeden. Dziewięt-nastka kontra Czterdzieści Jeden. Otworzyły się drzwi na ring i ukazał się mężczyzna w koszuli z zawiniętymi rękawami, prowadzący na napiętej smyczy-łańcuchu kremowego pitbulla. Pies miał czerwonawe oczy i bliznę wzdłuż łopatki. Mężczyzna ustawił go w drugim końcu ringu, spuścił ze smyczy i siadł na nim okrakiem, trzymając zwierzę za skórę po bokach łba. Z pyska pitbulla, którego podniecenie rosło z każdą chwilą, ciekła ślina. - Dziewiętnaście! - wykrzyknął pan Beresik. Drzwi otworzyły się ponownie. - I Czterdzieści Jeden! Na ring wszedł kolejny mężczyzna. Był gładko ogolony, miał na sobie koszulę frakową, brązowe spodnie i kapelusz pod kolor. Wyglądał dostatnio i zupełnie nie na miejscu w piwnicy pana Beresika, a szczególnie pośrodku ringu. Jego pies miał sierść nakrapianą, w brązowe i czarne ciapki, i tak poznaczoną bliznami, że wyglądał, jakby był parszywy. Właściciel trzymał go tak samo jak pierwszy mężczyzna swojego psa, za skórę przy pysku, obnażając zęby zwierzęcia. Pan Beresik skinął głową do Vica i ponownie zabrzmiał dzwonek. To, co stało się zaraz potem, przypominało nie tyle ruch, ile mgłę. Mężczyźni jednocześnie puścili swoje psy. Czterdzieści Jeden śmignął w drugi koniec ringu, dopadł kremowego przeciwnika i powalił go na ziemię. Mężczyźni wycofali się w bezpieczne miejsca, gdy tymczasem zebrany tłum zaczął szaleć, wyjąc i wychylając się przez barierkę, żeby lepiej widzieć ostry początek walki. Psy szarpały łbami na wszystkie strony, żeby lepiej dobrać się do szyi przeciwnika. Dziewiętnastka uderzył z góry i złapał przeciwnika zębami za łopatkę, ale zaatakowany wyrwał mu się i oswobodził. Żujący tytoń mężczyzna splunął na Dziewiętnastkę, trafiając go w zad. 228 - Popatrz - zwrócił się do mnie potężnie zbudowany mężczyzna. -Anie mówiłem? Sok tytoniowy spływał po sierści Dziewiętnastki, którego tymczasem Czterdzieści Jeden skubnął za pysk, a następnie wczepił się w jego ucho. Dziewiętnastka zaskowytał, próbując się wyrwać, ale Czterdzieści Jeden szarpnął, zapierając się tylnymi łapami. Częściowo odgryzione ucho zwisało, brocząc krwią. Spuściłam głowę. Udawałam, że krztuszę się dymem, ale w gruncie rzeczy ukrywałam oczy pod daszkiem czapki. Z ringu dochodziły rozpaczliwe skowyty, pod których wpływem coraz mocniej zaciskałam powieki. Wkrótce słychać było szczekanie już tylko jednego psa. Nie musiałam patrzeć, żeby wiedzieć, że to Czterdzieści Jeden. - Dobrze, że nie postawiłem na tamtego - wysapał siedzący koło mnie potężny mężczyzna. - Dziewiętnastka była zwykle moją szczęśliwą liczbą. Kiedy wreszcie odważyłam się spojrzeć, zobaczyłam stojącego pośrodku ringu i machającego kikutem ogona zwycięzcę. Mężczyzna ubrany w spodnie i kapelusz pod kolor zagwizdał dwa razy i Czterdzieści Jeden przybiegł mu do nogi, po czym razem zniknęli za drzwiami. Ktoś z tłumu podał mężczyźnie z zawiniętymi rękawami duży worek, poprzecinany wzdłuż szwów. - I co teraz będzie? - spytałam krępego mężczyznę. - Zabrał swojego psa do kojca, żeby tam czekał na następną walkę. Zwycięzca ma prawo do dwóch walk. Mężczyzna z zawiniętymi rękawami nakrył płowego pitbulla workiem, wziął go na ręce i wyniósł przez te same drzwi. -A przegrany wynosi swojego w worku - poinformował mnie grubas. Odbyły się jeszcze trzy walki. Przed każdą patrzyłam pytająco na pana Beresika, ale kiwał głową, żebym nie stawiała żadnych pieniędzy. Kiedy właściciele pojawiali się ze swoimi psami na ringu, wbijałam wzrok w barierkę. Miałam nadzieję, że z oczami zasłoniętymi daszkiem wyglądam tak, 229 jakbym śledziła walkę, przynajmniej z punktu obserwacyjnego pana Beresika. Ale odgłosy były chyba jeszcze gorsze: nieustanne warczenie, kłapanie zębami, szczekanie i wycie, pomieszane z okrzykami i gwizdami mężczyzn. W czwartej walce wynik był nierozstrzygnięty. Oba psy zostały tak ciężko poszkodowane, że jeden ledwie zwlókł się z ringu, a drugiego musieli wynieść. Cały dół wypełniało krwawe błocko. - No, nareszcie - powiedział grubas. - Na tę walkę czekałem. Pan Beresik podniósł karty z numerami'- Siódemka i Czterdzieści Jeden. Skinął głową w moją stronę i gestem pokazał, że mam podejść do stolika, przy którym siedział Vic. Vic mówił łamaną polszczyzną, ledwie go mogłam zrozumieć. - Ile? - zapytał. Musiał powtórzyć pytanie. - Nie wiem. Zmarszczył czoło. Za mną stała kolejka zniecierpliwionych mężczyzn, którzy chcieli postawić pieniądze, zanim zacznie się walka i zakłady zostaną zamknięte. - Wszystko. — Usłyszałam za sobą głos pana Beresika, który położył mi rękę na ramieniu. -A ile tam masz? - Pokazałam mu drobniaki i pięciodolarowy banknot. Pan Beresik uśmiechnął się. - Sześć dolarów? Widzę, że Freddy Gocelak stał się hojny. Postaw wszystko na Sally. - A teraz będzie walczyła Sally? - Aha. I wygra z tą cholerną suką Szymkiewicza. - To znaczy z Czterdzieści Jeden? - Aha. Szymkiewicz jest równie ohydny jak jego pies. Ma szczęście, że mu jeszcze pozwalam tu walczyć. - Dlaczego? - Bo nie układa właściwie swoich psów. Zleje traktuje. -Pan Beresik miał taką minę, jakby zjadł coś gorzkiego. - Bije kijami i przypala, żeby były bardziej agresywne. Jak wyjdą to zobaczysz, ile mają blizn. To oburzające. - Całe sześć? - zwrócił się do pana Beresika Vic, usiłując przyspieszyć kolejkę. - Zdecydowałeś się? Chcesz postawić wszystko? -Ajeśli Sally wygra, to co się stanie? - Szczerze mówiąc, ma niewielkie szansę - powiedział pan Beresik ściszonym głosem, tak żeby stojący za nami mężczyźni nie słyszeli. — Ludzie uważają, że ona nie pokona Czterdzieści Jeden. Ale ja wiem swoje. I po jednej walce mogłaby więcej niż podwoić twoje pieniądze. Mógłbyś zabrać do domu ponad piętnaście dolarów. Numer Siedem, nieodparty, dźwięczał mi w uszach, przebijając się przez ogólny hałas. Niepewnie położyłam pieniądze na skrzynce, bilon na banknocie, w zgrabnym stosiku. Vic szybko zgarnął cały mój majątek, na co patrzyłam z bólem. Wręczył mi za to świstek papieru z szeregiem cyfr. - To mi zwrócisz, żebym ci mógł wypłacić pieniądze. Rzecz jasna, jeśli wygrasz - wyjaśnił mi pan Beresik i spojrzał na moje świeżo zabandażowane ręce. - Dobra robota. Sama je opatrujesz? - Nie, brat mi to robi — odparłam szczerze, ale już po chwili tego pożałowałam. - Na przyszły raz przyprowadź go tu ze sobą. - Kto następny w kolejce? - wykrzyknął Vic. - Muszę iść po Sally - powiedział pan Beresik. - Zaraz wracam. - Powodzenia — zawołałam za nim. - Pamiętasz, co ci na ten temat mówiłem? - zbeształ mnie pan Beresik, znikając w tłumie. Kiedy wróciłam na swoje miejsce, krępy mężczyzna miętosił w grubych paluchach taki sam świstek, jaki ja dostałam. - Co obstawiasz? - zapytał. - Siódemkę - odparłam. - Zwariowałeś, chłopcze? — powiedział z niedowierzaniem w głosie. - Ta starowina, Sally, nie wygra nawet z domowym kotem. Walt ją już tak długo wystawia, że wszyscy to 230 231 wiedzą i nikt jej nie uwzględnia w zakładach. Widzisz tych wszystkich mężczyzn z kwitkami w rękach? - Żaden z nich nie postawił na Siódemkę. Wszyscy na Czterdzieści Jeden. Beresik wie, że na tej walce straci. Będzie musiał wypłacić wygrane tym wszystkim facetom. Chciałbym zobaczyć tę kupę pieniędzy. - Mężczyzna na samą myśl o tym z zachwytem potrząsnął głową. - Naiwniak z ciebie, chłopcze. Nic z tego nie zrozumiałam. Czyżby mnie pan Beresik oszukał? Mocniej złapałam świstek, kiedy nagle otworzyły się drzwi i na sam środek pustego ringu wkroczyła prowadzona przez pana Beresika na smyczy Sally. Zgromadzeni wokół barierki mężczyźni zaczęli gwizdać. Mój sąsiad splótł ręce. - Ona już tyle razy powtarzała ten numer, że wygląda na znudzoną. W tym momencie pojawił się Szymkiewicz, poprzedzany przez szarpiącego smycz Czterdzieści Jeden. Obaj mężczyźni złapali psy za skórę przy pysku i spuścili ze smyczy. Vic pokazał numery za pana Beresika i zadzwonił. Serce podeszło mi do gardła, kiedy Czterdzieści Jeden skoczył jak błyskawica i rzucił się na Sally. Ale Sally odparła atak. Przewidziała go i przyjęła, stojąc na tylnych łapach. Walnęła Czterdzieści Jeden łbem w pysk, zahaczając zębami o nos. Czterdzieści Jeden wycofał się błyskawicznie i mężczyźni zasyczeli zawiedzeni. Sally zaganiała go w stronę drzwi, zwijając się jak piskorz i kąsając po zadzie. Pan Beresik i Szymkiewicz zajęli miejsca w przeciwległych kątach ringu, skąd obserwowali walkę. Szymkiewicz podparł się pod boki, zagryzając dolną wargę. Nawet z tej odległości widziałam, że jeden z jego zębów jest popękany i ułamany. - Tylko popatrz na niego - powiedział grubas. - Na kogo? - Na właściciela Czterdzieści Jeden. Wystawia swoje psy we wszystkich walkach, do których go dopuszczają. Ale mało kto go zaprasza. Nie rozumiem dlaczego. W każdym razie Walt go tu wpuszcza. Bo Szymkiewicz podbija zakłady i biznes się kręci. Pewnie dlatego. 232 - Słyszałem, że on bije swoje psy. - Żeby tylko - odparł grubas. - Żeby tylko. Ale zwycięzca to zwycięzca. - Mężczyzna uniósł swój świstek papieru, jakby to była złota moneta, a następnie zaczął dopingować psy. — Bierz go, Czterdzieści Jeden! — wykrzykiwał. — Zabij tę cholerną sukę! Psy, sczepione w walce, kręciły łbami na boki. Nagle Czterdzieści Jeden rzucił się gwałtownie do przodu i złapał Sally zębami za dolną część przedniej łapy. Zaciekle szarpiąc łbem, rozdarł cienką warstwę ciała pokrywającą kość. Żołądek podjechał mi do gardła. Nie chciałam patrzeć na to, co działo się na ringu, ale jednocześnie nie mogłam oderwać od niego wzroku. Sally wiła się i wykręcała, ale nie mogła się wyrwać z mocnego uścisku szczęk napastnika. Krew lała się strumieniem z rany i wskutek szarpaniny plamiła obficie sierść obu psów. Żujący tytoń mężczyzna splunął na Sally, trafiając ją w łeb. - Sukinsyn! - wykrzyknęłam, wprawiając w zdumienie zarówno siebie, jak i grubasa. Jednakże moje przekleństwo utonęło w ogólnej wrzawie. - Napluł na nią- powiedziałam. - Nie zawracaj mi głowy, to nie mój pies — odparł grubas. Czterdzieści Jeden włóczył Sally po całym ringu, wgryzając się coraz głębiej w kość i nie chcąc puścić. Sally w dalszym ciągu skubała go to za pysk, to za zad, wszędzie tam, gdzie zdołała sięgnąć, ale wyraźnie słabła. - Założę się, że złamał jej łapę - powiedział ktoś za moimi plecami. — Ta suka jest załatwiona. Pan Beresik mocno splótł ręce. Poruszał ustami, jakby się modlił, ale zorientowałam się, że mówi do Sally, że ją dopinguje. Czterdzieści Jeden na moment puścił łapę Sally, która usiłowała się cofnąć, ale potknęła się - łapa była rzeczywiście złamana. Sally wstała chwiejnie, ale w tym samym momencie Czterdzieści Jeden wspiął się na tylne łapy, złapał ją zębami za pysk i powalił na ziemię. 233 wiedzą i nikt jej nie uwzględnia w zakładach. Widzisz tych wszystkich mężczyzn z kwitka mi w rękach? - Żaden z nich nie postawił na Siódemkę. Wszyscy na Czterdzieści Jeden. Beresik wie, że na tej walce straci. Będzie musiał wypłacić wygrane tym wszystkim facetom. Chciałbym zobaczyć tę kupę pieniędzy. -Mężczyzna na samą myśl o tym z zachwytem potrząsnął głową. - Naiwniak z ciebie, chłopcze. Nic z tego nie zrozumiałam. Czyżby mnie pan Beresik oszukał? Mocniej złapałam świstek, kiedy nagle otworzyły się drzwi i na sam środek pustego ringu wkroczyła prowadzona przez pana Beresika na smyczy Sally. Zgromadzeni wokół barierki mężczyźni zaczęli gwizdać. Mój sąsiad splótł ręce. - Ona już tyle razy powtarzała ten numer, że wygląda na znudzoną. W tym momencie pojawił się Szymkiewicz, poprzedzany przez szarpiącego smycz Czterdzieści Jeden. Obaj mężczyźni złapali psy za skórę przy pysku i spuścili ze smyczy. Vic pokazał numery za pana Beresika i zadzwonił. Serce podeszło mi do gardła, kiedy Czterdzieści Jeden skoczył jak błyskawica i rzucił się na Sally. Ale Sally odparła atak. Przewidziała go i przyjęła, stojąc na tylnych łapach. Walnęła Czterdzieści Jeden łbem w pysk, zahaczając zębami o nos. Czterdzieści Jeden wycofał się błyskawicznie i mężczyźni zasyczeli zawiedzeni. Sally zaganiała go w stronę drzwi, zwijając się jak piskorz i kąsając po zadzie. Pan Beresik i Szymkiewicz zajęli miejsca w przeciwległych kątach ringu, skąd obserwowali walkę. Szymkiewicz podparł się pod boki, zagryzając dolną wargę. Nawet z tej odległości widziałam, że jeden z jego zębów jest popękany i ułamany. - Tylko popatrz na niego - powiedział grubas. - Na kogo? - Na właściciela Czterdzieści Jeden. Wystawia swoje psy we wszystkich walkach, do których go dopuszczają. Ale mało kto go zaprasza. Nie rozumiem dlaczego. W każdym razie Walt go tu wpuszcza. Bo Szymkiewicz podbija zakłady i biznes się kręci. Pewnie dlatego. - Słyszałem, że on bije swoje psy. - Żeby tylko - odparł grubas. - Żeby tylko. Ale zwycięzca to zwycięzca. - Mężczyzna uniósł swój świstek papieru, jakby to była złota moneta, a następnie zaczął dopingować psy. - Bierz go, Czterdzieści Jeden! - wykrzykiwał. - Zabij tę cholerną sukę! Psy, sczepione w walce, kręciły łbami na boki. Nagle Czterdzieści Jeden rzucił się gwałtownie do przodu i złapał Sally zębami za dolną część przedniej łapy. Zaciekle szarpiąc łbem, rozdarł cienką warstwę ciała pokrywającą kość. Żołądek podjechał mi do gardła. Nie chciałam patrzeć na to, co działo się na ringu, ale jednocześnie nie mogłam oderwać od niego wzroku. Sally wiła się i wykręcała, ale nie mogła się wyrwać z mocnego uścisku szczęk napastnika. Krew lała się strumieniem z rany i wskutek szarpaniny plamiła obficie sierść obu psów. Żujący tytoń mężczyzna splunął na Sally, trafiając ją w łeb. - Sukinsyn! - wykrzyknęłam, wprawiając w zdumienie zarówno siebie, jak i grubasa. Jednakże moje przekleństwo utonęło w ogólnej wrzawie. - Napluł na nią- powiedziałam. - Nie zawracaj mi głowy, to nie mój pies - odparł grubas. Czterdzieści Jeden włóczył Sally po całym ringu, wgryzając się coraz głębiej w kość i nie chcąc puścić. Sally w dalszym ciągu skubała go to za pysk, to za zad, wszędzie tam, gdzie zdołała sięgnąć, ale wyraźnie słabła. - Założę się, że złamał jej łapę - powiedział ktoś za moimi plecami. - Ta suka jest załatwiona. Pan Beresik mocno splótł ręce. Poruszał ustami, jakby się modlił, ale zorientowałam się, że mówi do Sally, że ją dopinguje. Czterdzieści Jeden na moment puścił łapę Sally, która usiłowała się cofnąć, ale potknęła się - łapa była rzeczywiście złamana. Sally wstała chwiejnie, ale w tym samym momencie Czterdzieści Jeden wspiął się na tylne łapy, złapał ją zębami za pysk i powalił na ziemię. 232 233 - Nie! - wrzasnęłam. Mężczyźni zaczęli ryczeć i wymachiwać świstkami papieru, tłocząc się wokół barierki. Grubas podskakiwał na skrzynce. Szymkiewicz szarpał palcami dolną wargę, a jego wysoko uniesione ramiona świadczyły o wielkim napięciu, z jakim śledził każdy ruch swojego psa. Czterdzieści Jeden zatopił zęby w dolnej szczęce Sally, usiłując sięgnąć jej szyi. Pan Beresik bezgłośnie zaklinał swoją sukę, żeby wstała. Spod pyska Sally chlustała krew, spływając po jej piersi. - Cholera jasna! Bierz ją! - grubas zagrzewał Czterdzieści Jeden. - Wykończ ją! Zabij! Czterdzieści Jeden nacierał na Sally, kłapiąc zębami w zaciekłym rytmie. Sally robiła łbem uniki, starając się odeprzeć ataki napastnika, ale Czterdzieści Jeden gwałtownym susem dopadł jej szyi. Z rany chlusnęła krew. Wrzask stał się ogłuszający. Sally mrugała coraz wolniej, zmęczona i najprawdopodobniej zamroczona z upływu krwi. Ściskałam w dłoni skrawek papieru i nie bacząc na ból, zgniatałam w kulkę. Czterdzieści Jeden atakował niestrudzenie, zajadle, kiedy nagle Sally odgięła łeb do tyłu, jakby umożliwiając mu pełny dostęp do gardła. Ale w chwili gdy Czterdzieści Jeden do niej przypadł, szeroko otworzyła potężne szczęki i zamknęła je na łbie przeciwnika. Rozległo się niemal ludzkie wycie i mężczyźni popatrzyli po sobie, czy to przypadkiem nie któryś z nich. Ale był to głos psa Szymkiewicza. Sally zatopiła górne zęby w jego oku, dolnymi jak we wnyki łapiąc pysk. Podniosła się z trudem, trzymając w górze złamaną łapę i balansując na trzech pozostałych. Następnie, z zadziwiającą szybkością, cisnęła Czterdzieści Jeden o ziemię, raz po raz waląc nim 0 ring. Mężczyźni zamilkli, podczas gdy Sałly nieustępliwie potrząsała swoim przeciwnikiem, rozrywając mu pysk 1 odgryzając koniec języka. Grubas się skulił. Szymkiewicz brutalnie szarpał się za dolną wargę. Pan Beresik zamarł 234 w bezruchu, nie spuszczając oka ze swojego psa. Czterdzieści Jeden próbował się wyswobodzić z uchwytu Sally, ale bezskutecznie, leżał więc, wyczerpany i całkowicie zdany na łaskę Sally, która jednak ani myślała okazać miłosierdzia. Potrząsała nim i potrząsała, bez krztyny litości, nie bacząc na krew broczącą jej z rany na szyi ani na skowyt swojej ofiary, która w pewnym momencie wydała bulgoczące wycie. Nagle na ringu rozległ się szarpiący nerwy trzask i Czterdzieści Jeden zwisł bezwładnie. Sally złamała mu kark. Mężczyźni gwizdali, rzucali szydercze uwagi i przeklinali, drąc swoje świstki i rzucając kawałki papieru na ring. Szymkiewicz spoglądał z wściekłością na ciało swojego psa. Sally w dalszym ciągu nie puszczała jego szyi. - Wygrałeś, chłopcze - powiedział z szyderczym uśmieszkiem grubas, drąc swój papierek i rzucając go na ring. Pan Beresik wydał ostry gwizd i Sally natychmiast wypuściła swoją ofiarę, po czym nogi odmówiły jej posłuszeństwa i padła na ziemię. Pan Beresik rzucił się jej na pomoc i wziął ją na ręce. Przemknęłam pod barierką i dołączyłam do niego. - Daj spokój, chłopcze! - zawołał za mną grubas. Pan Beresik trzymał w ramionach Sally, której głowa zwisała bezwładnie. Już miał wrzasnąć na mnie za to, że weszłam na ring, ale rozmyślił się i zamiast tego gestem kazał mi otworzyć drzwi do kojców. Pomieszczenie było tak niskie, że musiał się zgiąć. Wzdłuż dwóch ścian ciągnęły się małe drewniane boksy z metalowymi drzwiczkami. Kilka psów, czekających po jednym w boksie, poczuło krew Sally i zaczęło ujadać. Pan Beresik położył Sally na ziemi. Jej krew przemoczyła mu koszulę, która zwisała z niego teraz jak szmata. Uklękłam obok niego. - Przyniosę pudełko po cygarach. Żeby pan mógł opatrzyć Sally, dobrze? - Nie - odparł pan Beresik. - Tym razem nie będzie takiej potrzeby. Pierś Sally unosiła się w ciężkim oddechu i za każdym 235 razem z rany na jej szyi od nowa tryskała krew. Rana na łapie była tak głęboka, że przez rozdartą sierść prześwitywała biała kość. Pan Beresik bardzo delikatnie zbadał szyję Sally, z której znów zaczęła broczyć krew. W udręce wyszeptać - Jezu. - Nie! - wrzasnęłam. - Niech pan ją ratuje. Przyniosę bandaże. Pan ją może opatrzyć. - Moja mała, dobra, dobra sunia - mruczał pan Beresik, głaszcząc Sally po grzbiecie. - Dobra, dobra. Sally zamrugała, słysząc szczekanie pozostałych psów. Instynkt, nawet w obliczu śmierci, okazał się silniejszy. A potem jej oczy spoczęły na mnie. Me umieraj, Sally. Nie umieraj. Nie za mnie. - Niech pan ją opatrzy! - krzyknęłam, popychając rękę pana Beresika, który dalej mruczał do Sally, powtarzając, że jest dobrą sunią. Sally przewróciła oczami i zamknęła powieki. - Niech pan ją opatrzy! - zażądałam, starając się przekrzyczeć szczekanie pitbulli. Waliłam teraz pana Beresika pięściami. Moje bandaże nasiąkły krwią Sally wskutek kontaktu z jego przemoczoną koszulą, farbując mi ręce na czerwono. Pan Beresik odepchnął mnie tak mocno, że upadłam na wznak, wznosząc tumany kurzu. Przy okazji zsunęła mi się czapka i długie pasmo włosów opadło mi na ramię. Pan Beresik, hamując łzy, gapił się na mnie przez dłuższą chwilę, po czym przyjrzał mi się dokładnie. - Zabieraj swoje pieniądze i uciekaj stąd - rzucił. Podniosłam się i wepchnęłam włosy pod czapkę. - Przepraszam - wyszeptałam. Było mi przykro z powodu tego wszystkiego, bardziej, niż mogłam sobie wyobrazić. Pan Beresik nie odpowiedział, tylko dalej głaskał Sally. Wybiegłam z boksów z powrotem na ring, gdzie Szymkiewicz właśnie zbierał szczątki swojego psa. Zawinął je w długi arkusz papieru, podobny do tych, jakich używał pan Goce- 236 lak, i ruszył z nimi w stronę boksów. Zostałam sama w dole. Zadarłam głowę i patrzyłam na tłum mężczyzn, chlających piwo i z goryczą komentujących walkę. Jeden z nich zawołał do mnie'- - E, chłopak, zjeżdżaj stąd, zaraz się zacznie następna walka. Wkrótce i inni zaczęli na mnie wrzeszczeć. - Nie będziesz tam sterczał bez końca! - Grubas wyciągnął do mnie rękę. Wygramoliłam się z dołu, cała w krwawych plamach. - Radzę ci, weź swoje pieniądze - przypomniał mi grubas. Otworzyłam w miarę czystą zabandażowaną dłoń, w której trzymałam swój kwitek. Mężczyźni patrzyli na mnie, kiedy brnęłam przez tłum. A że nikt nie chciał mi ustąpić z drogi, do Vica musiałam się przepychać siłą. Vic spojrzał na mnie spod ronda kapelusza. - To będzie piętnaście dolarów plus drobniaki. Wypłacić ci jednodolarowymi banknotami? - Nie wiem. Wszystko jedno. Rzeczowo odliczył piętnaście banknotów dolarowych i kilka dziesięciocentówek, po czym ułożył pieniądze przede mną. - Ja bym na twoim miejscu stąd zmykał, chłopcze. Za dużo jest tu facetów, którzy chętnie by się zajęli twoją wygraną. Wsadziłam pieniądze do kieszeni spodni. Kiedy to robiłam, przyglądali mi się i Vic, i inni mężczyźni. Smród rozlanego piwa, pomieszany z dymem papierosowym, zgęstniał, nabierając niebezpiecznej intensywności. Ruszyłam biegiem w stronę schodów, po drodze wpadając na mężczyzn, po czym, zeskakując po dwa stopnie naraz, szybko opuściłam dom i znalazłam się na ganku. Na zewnątrz było jeszcze więcej samochodów niż na początku. Ich sznur wydłużył się aż do drogi z jednej strony, a z drugiej niemal do samego domu. I nigdzie nie dostrzegłam Martina. 237 to w „Oszczędź grosik" wielki ruch. Wiele kobiet stało w kolejce, inne tłoczyły się przy kasach. - Zaraz wracam - rzuciłam pod adresem Martina i nie czekając, aż zaprotestuje, zostawiłam go na zewnątrz. Niektóre kobiety, w odświętnych strojach, kupowały ob-rusy, przeglądały pisma, brały do ręki rondle, żeby sprawdzić na spodzie cenę. W powietrzu unosił się słodki zapach perfum i pudru. Jeszcze nigdy nie czułam się taka brudna. Między palcami, na szyi, na twarzy osiadł mi kurz ringu. Włosy miałam zmierzwione od noszenia czapki, a twarz opuchniętą od płaczu. Nawet w najmniejszym stopniu nie przypominałam tych kobiet. Od razu skierowałam się do pomieszczenia w głębi, do którego drzwi były otwarte. Pan Sekulski siedział przy biurku, w okularach na czubku nosa, i przeglądał stertę papierów. Mały obrazek, przedstawiający Czarną Madonnę, stał dokładnie w tym samym miejscu co poprzednio, nietknięty, niezmieniony, jakby na mnie czekał. Jedyną różnicę stanowiły spiętrzone wokół niego rzeczy, których wyraźnie przybyło. Dzieciątko Jezus zasłaniała jakaś lampa, a Czarna Madonna spoglądała czujnie sponad jej klosza. -Przyszłam po obrazek - powiedziałam, stając w drzwiach. Pan Sekulski podniósł głowę znad papierów. - Po ten obrazek. - Pokazałam palcem. -A masz pieniądze, żeby go wykupić? Bo jeśli nie, to szkoda mojego czasu. Wyjęłam z kieszeni pieniądze, a pan Sekulski zawisł na nich wzrokiem. - Czternaście dolarów. Tak jak pan mówił. - Tak mówiłem? Wydawało mi się, że mówiłem szesnaście. - Nie, powiedział pan czternaście. - Ogarnęła mnie panika, głos mi drżał. - Pamiętam, tak pan powiedział. Czternaście. - To znaczy, że tyle musi wystarczyć. - Pan Sekulski wy- 240 łuskał mi pieniądze z ręki, policzył je na biurku, a następnie zwinął i wsadził do kieszeni koszuli. - Zaraz ci go zdejmę. Stanął na stołku i zdjął z półki Czarną Madonnę, podnosząc tumany kurzu. - Psiakrew - zaklął, zdmuchnął resztę kurzu, i wręczył mi obrazek. — O, masz, wygląda jak nowy, nie uważasz? Wzięłam CzarnąMadonnę w ramiona. Już zapomniałam, że obrazek był taki mały. Rama wydała mi się wąska i lekka. Miałam uczucie, jakbym trzymała w rękach bańkę mydlaną. Jeśli przycisnę ją za mocno, pęknie, a jeśli za słabo, uleci. Tuliłam obrazek twarzami Madonny i Dzieciątka do siebie, osłaniając ich oczy. Pan Sekulski zauważył zakrwawione bandaże na moich rękach. - Mówiłem tej pani, która mi sprzedała obraz, że jest dobry. To znaczy ładny. -Co? - To bardzo słodki obrazek. Nie taki krzykliwy i w ogóle... - Nie, chodzi mi o to, co pan powiedział na początku. - Że ta pani, która z nim przyszła... -Ale to był mój ojciec. To mój ojciec sprzedał panu ten obrazek. Pan Sekulski stanowczo potrząsnął głową. - Nie, to była kobieta. Ładna. Z włosami upiętymi w kok. Nie znam jej nazwiska, ale ona od czasu do czasu przynosi mi różne rzeczy. - To jakieś nieporozumienie. Zły, że mu nie wierzę, pan Sekulski zaczął energicznie czegoś szukać za biurkiem, żeby mi udowodnić, że się nie myli. - O, zobacz. Schowałem to razem z biżuterią. To za ładne, żeby się poniewierało. Pan Sekulski wyjął małą szkatułkę i otworzył ją kluczykiem. Wewnątrz leżały kosztowności'¦ złote łańcuszki i perły, splątane z pierścionkami i bransoletkami. Jak ukryty skarb, mieściło się tu całe bogactwo Hyde Bend, zastawione 241 i czekające, aż właściciele będą je mogli wykupić —jeśli kie-dykolwiek będą mogli. - O, popatrz. — Uniósł srebrny kieszonkowy zegarek z grubą dewizką. - To też ona przyniosła. Powiedziała, że ten zegarek należał do jej ojca. Serce we mnie zamarło. Znałam ten zegarek. Matka pokazała mi go, kiedy byłam młodsza, i mówiła, że ma go po ojcu. Była to jedyna rzecz, którą jej zostawił. - Ale dlaczego? Dlaczego ona go panu sprzedała? - Powiedziała, że jest winna jakieś pieniądze — wyjaśnił pan Sekułski. — Musiała się z tego uzbierać niezła suma przez te wszystkie lata. - Wyjął ze szkatułki złoty krążek. - To też jest jej. Była to ślubna obrączka mojej matki. Przeżyłam bolesny wstrząs — jakby mi ktoś zarzucił prześcieradło na głowę. Kiedyś, po wyjściu z kościoła, Martin zapytał matkę, dlaczego nie nosi obrączki tak jak inne kobiety. Powiedziała, że boi się ją zgubić. Wyjaśniła nam, że zawsze w pracy moczy ręce i że obrączka łatwo mogłaby jej się ześlizgnąć z palca i wpaść do odpływu. W tym momencie doznałam olśnienia: dotarło do mnie, co matka zrobiła, i ta świadomość przygniotła mnie wielkim ciężarem. Usiłowałam zepchnąć ją na dno świadomości, tak jak próbowałam utrzymać się w wannie pod wodą, cały czas walcząc. - Ta kobieta przychodzi do mnie regularnie, mniej więcej co parę tygodni - dodał pan Sekułski, zamykając szkatułkę. - Czasem sprzeda broszkę, czasem jakiś świecznik. A czasem jakieś zupełne drobiazgi. To zależy. - Mężczyzna machnął ręką w kierunku pary mosiężnych świeczników, częściowo jeszcze ukrytych w małym płóciennym woreczku. Był to ten sam woreczek, który matka starała się ukryć przed nami jakieś dwa tygodnie temu. -Ale już jakiś czas jej nie widziałem. Może w końcu zdołała spłacić ten dług. Prawda zalewała mnie powoli jak morderczy prysznic. Mocniej przytuliłam do piersi obrazek. - Ostrożnie - zwrócił mi uwagę pan Sekułski. - To jest 242 delikatna rzecz. Możesz połamać obrazek, jeśli nie będziesz się z nim delikatnie obchodziła. Obróciłam się na pięcie i... wpadłam na Martina, który wszystko słyszał. - Tym razem nie kazałaś mi obiecywać. Ani przysięgać. Odsunęłam go i ruszyłam biegiem, a on za mną. - Pokaż mi to, pokaż! - To jest nasz obrazek. - Ale ona go sprzedała. Ten człowiek powiedział, że ona go sprzedała. Dlaczego to zrobiła? Dlaczego wyprzedawała wszystkie nasze rzeczy? Biegłam, klucząc, a Martin deptał mi po piętach. - Nie wiem. - Wiesz. - Martin, powiedziałam ci, że nie wiem. -Ale to nieprawda. Nie kłam. Przedzieraliśmy się przez sklep, robiąc z siebie widowisko. - Nie mów tak głośno — zwróciłam mu uwagę. — Trzeba jak najprędzej wracać do domu. Ale Martin zmusił mnie do zatrzymania się przed sklepem. - Dlaczego ona sprzedała te wszystkie rzeczy? Powiedz mi - nalegał, próbując nagiąć mnie do swojej woli, tak samo jak ojciec, ale jego żądanie było podszyte rozpaczą. - Powiedz mi - błagał. - Potrzebne jej były pieniądze, żeby mogła zapłacić za taty... - Urwałam. Słowo „tata" zapiekło mnie w język. W sercu poczułam nowy ból. - Za jego picie - skłamałam. Martin próbował wyczytać z mojej twarzy coś więcej. -1 to wszystko? - Wszystko. Brat się skrzywił. Tak bardzo chciał mi wierzyć, że chyba na chwilę mu się to udało. Ale z czasem kłamstwo, które mu wtedy powiedziałam, zaczęło się zaogniać jak rana. Martin nigdy o nim nie zapomniał, ja też nie. 243 i czekające, aż właściciele będą je mogli wykupić -jeśli kiedykolwiek będą mogli. - O, popatrz. - Uniósł srebrny kieszonkowy zegarek z grubą dewizką. - To też ona przyniosła. Powiedziała, że ten zegarek należał do jej ojca. Serce we mnie zamarło. Znałam ten zegarek. Matka pokazała mi go, kiedy byłam młodsza, i mówiła, że ma go po ojcu. Była to jedyna rzecz, którą jej zostawił. - Ale dlaczego? Dlaczego ona go panu sprzedała? - Powiedziała, że jest winna jakieś pieniądze - wyjaśnił pan Sekulski. - Musiała się z tego uzbierać niezła suma przez te wszystkie lata. - Wyjął ze szkatułki złoty krążek. - To też jest jej. Była to ślubna obrączka mojej matki. Przeżyłam bolesny wstrząs - jakby mi ktoś zarzucił prześcieradło na głowę. Kiedyś, po wyjściu z kościoła, Martin zapytał matkę, dlaczego nie nosi obrączki tak jak inne kobiety. Powiedziała, że boi się ją zgubić. Wyjaśniła nam, że zawsze w pracy moczy ręce i że obrączka łatwo mogłaby jej się ześlizgnąć z palca i wpaść do odpływu. W tym momencie doznałam olśnienia^ dotarło do mnie, co matka zrobiła, i ta świadomość przygniotła mnie wielkim ciężarem. Usiłowałam zepchnąć ją na dno świadomości, tak jak próbowałam utrzymać się w wannie pod wodą, cały czas walcząc. - Ta kobieta przychodzi do mnie regularnie, mniej więcej co parę tygodni - dodał pan Sekulski, zamykając szkatułkę. — Czasem sprzeda broszkę, czasem jakiś świecznik. A czasem jakieś zupełne drobiazgi. To zależy. - Mężczyzna machnął ręką w kierunku pary mosiężnych świeczników, częściowo jeszcze ukrytych w małym płóciennym woreczku. Był to ten sam woreczek, który matka starała się ukryć przed nami jakieś dwa tygodnie temu. - Ale już jakiś czas jej nie widziałem. Może w końcu zdołała spłacić ten dług. Prawda zalewała mnie powoli jak morderczy prysznic. Mocniej przytuliłam do piersi obrazek. - Ostrożnie - zwrócił mi uwagę pan Sekulski. - To jest 242 delikatna rzecz. Możesz połamać obrazek, jeśli nie będziesz się z nim delikatnie obchodziła. Obróciłam się na pięcie i... wpadłam na Martina, który wszystko słyszał. - Tym razem nie kazałaś mi obiecywać. Ani przysięgać. Odsunęłam go i ruszyłam biegiem, a on za mną. - Pokaż mi to, pokaż! - To jest nasz obrazek. -Ale ona go sprzedała. Ten człowiek powiedział, że ona go sprzedała. Dlaczego to zrobiła? Dlaczego wyprzedawała wszystkie nasze rzeczy? Biegłam, klucząc, a Martin deptał mi po piętach. - Nie wiem. - Wiesz. - Martin, powiedziałam ci, że nie wiem. -Ale to nieprawda. Nie kłam. Przedzieraliśmy się przez sklep, robiąc z siebie widowisko. - Nie mów tak głośno - zwróciłam mu uwagę. - Trzeba jak najprędzej wracać do domu. Ale Martin zmusił mnie do zatrzymania się przed sklepem. - Dlaczego ona sprzedała te wszystkie rzeczy? Powiedz mi - nalegał, próbując nagiąć mnie do swojej woli, tak samo jak ojciec, ale jego żądanie było podszyte rozpaczą. - Powiedz mi - błagał. - Potrzebne jej były pieniądze, żeby mogła zapłacić za taty...- Urwałam. Słowo „tata" zapiekło mnie w język. W sercu poczułam nowy ból. - Za jego picie — skłamałam. Martin próbował wyczytać z mojej twarzy coś więcej. - I to wszystko? - Wszystko. Brat się skrzywił. Tak bardzo chciał mi wierzyć, że chyba na chwilę mu się to udało. Ale z czasem kłamstwo, które mu wtedy powiedziałam, zaczęło się zaogniać jak rana. Martin nigdy o nim nie zapomniał, ja też nie. 243 W drodze do domu brat znów wsadził mi rękę do kieszeni i ciągnął się o pół kroku za mną. Nie był to ostatni raz, kiedy się w ten sposób zachował, ale ja tak to odebrałam. Nie pamiętałam ani drogi, ani kogo czy co mijaliśmy. Wszystko usunęłam ze świadomości, robiąc w niej miejsce na wspomnienie ręki Martina w mojej kieszeni. Starałam się zachować dotyk jego palców na moim udzie, wypełnić myśli tamtą chwilą. Uczucie było tak słodkie, że aż bolesne; nie chciałam się z nim rozstawać. Martin zatrzymał się przed wejściem do mieszkania. - Czy mogę go dotknąć? Matka nigdy by nam nie pozwoliła nawet zbliżyć się do Czarnej Madonny. Kiedyś Martin wspiął się na krzesło, żeby z bliska podziwiać obraz, a ona zbeształa go, że chucha na Madonnę. Sama czułam nieraz pokusę wstać w nocy i przejechać rękąpo obrazie, ale bałam się, że w jakiś sposób zostaną na nim ślady moich palców. Odjęłam obraz od piersi. Przyciskałam go tak mocno, że wbiłam sobie w żebra ramę, która pozostawiła na nich bolesny prostokąt. Martin przyglądał się przez chwilę obrazowi, a następnie przejechał palcami po jego powierzchni. - Inaczej go czuję, niż sobie wyobrażałem. Teraz ty. Martin czekał, ale ja byłam powściągliwa. - Nie bój się - zachęcał mnie. - Nic ci się nie stanie. Ale lepiej to zdejmij- zwrócił mi uwagę. W dalszym ciągu miałam na rękach zakrwawione bandaże. - Ja ci pomogę. Wyciągnęłam najpierw jedną rękę, a potem drugą i patrzyłam, jak Martin delikatnie odwija bandaże. Dłonie, które się spod nich wyłoniły, były zmasakrowane. Nie przypominały moich dłoni, wydawały się nierzeczywiste. Sińce, po bokach nakrapiane czerwonymi zakrzepami, zrobiły się czarne. Pęcherze - białe. Kłęby bandaża nie mieściły się Martinowi w rękach. - Co mam z tym zrobić? - Wsadź mi do kieszeni. Wepchnął mi bandaże do kieszeni, do której przedtem wkładał rękę, a ja go prawie powstrzymałam, choć nie 244 mogłam mu wyjaśnić, dlaczego nie chcę tych bandaży w kieszeni. - No, już - ponaglał mnie Martin. Obraz czekał. Nieśmiało przejechałam palcem po wizerunku Czarnej Madonny, wymacując kontury spalonych szat, zatrzymując się dłużej na fałdach, chłonąc fakturę każdego cienia czy linii. - Czy mogę dotknąć jej twarzy? - zapytałam. Martin był tak samo niepewny jak ja. Przeciągnęłam palcem wzdłuż policzka Czarnej Madonny, pieszcząc go przez chwilę, po czym odjęłam rękę. - Już wystarczy, dość. - W porządku - odparł Martin. - Chcesz, żebym otworzył drzwi? - Tak, otwórz. - Spojrzałam w głąb ulicy. Dom Pani Słodkiej stał przyczajony tam, gdzie zawsze. Tyle tylko że łodygi róż gdzieś zniknęły, zwiane przez wiatr. Nie pozostały nawet najmniejsze ślady życia. Dałam Martinowi klucz i mój brat otworzył drzwi. - Chcesz, żebym wszedł pierwszy? - Nie, ja wejdę pierwsza. - Boisz się? Nie musiałam odpowiadać. Martin otworzył drzwi. Matka siedziała przy stole i przyszywała kołnierzyk do koszuli ojca. Kartki, którą zostawiliśmy, nigdzie nie było widać. Matka nawet nie podniosła głowy znad szycia. Rytmicznie, energicznym ruchem przeciągała nitkę, w górę i w dół. Kiedy wreszcie spojrzała, jej ręka zastygła w powietrzu. Trzymałam obraz w ramionach, odwrócony tyłem do niej, ale nie było wątpliwości, co trzymam. Igła zadrżała w jej ręce, po czym matka wydała westchnienie, krótkie, ale tak pełne udręki, że usłyszałam w nim wszystkie jej tajemnice, wszystkie niewyznane prawdy. Ona to zrobiła dla ciebie. Na odrętwiałych nogach przeszłam przez całe mieszkanie i przysunęłam krzesło do ściany, a kiedy się na nie wspięłam, stanęłam naprzeciwko pozostałego po obrazie 245 ciemnego prostokąta. Ta niewyraźna plama była dokładnie tym samym co ja^ produktem ciemności i słońca, dowodem na to, że każda obecność, obojętne jak skromna czy mała, pozostawia po sobie ślad. Drżącymi rękami powiesiłam obraz Czarnej Madonny, na dobre zasłaniając ciemny prostokąt. Dzień, w którym przyniosłam do domu Czarną Madonnę, wypadł nam z pamięci, ale nie ze świadomości. Matka nigdy nie zapytała, w jaki sposób odzyskałam obraz ani jak zdobyłam pieniądze, żeby go wykupić. Przypuszczam, że myśl o tym, czego mogłam się przy tej okazji dowiedzieć, musiała ją przerazić. Lepiej było i dla niej, i dla mnie udawać, że nic się nie stało. Bo tego, o czym się nie mówi, po prostu nie ma. To, co powiemy głośno, zaczyna istnieć i może być trudne do zniesienia. Wiosna minęła, a rok później człowiek, którego znałam jako swojego ojca, poszedł na wojnę. Polski Związek Narodowy wezwał wszystkich zdolnych do służby wojskowej mężczyzn i wysłał ich do Francji, by tam wzięli udział w działaniach przeciwko szybko posuwającej się armii niemieckiej. Na krótko zamknięto hutę i kopalnię soli, a potem kobiety przejęły pracę po swoich mężach i wszystko ruszyło od nowa. Hyde Bend stało się miastem dzieci i kobiet. Mężczyzn było niewielu; pozostali tylko starzy i niesprawni - bezużyteczni. Dwa miesiące po wyjeździe człowiek, którego znałam jako swojego ojca, dostał pewnej nocy kulę w tył głowy. Stało się to w lesie, kiedy jego pułk przedzierał się na północ w kierunku frontu. Został pochowany na cmentarzu wojskowym pod Pittsburghiem wraz z tysiącami innych żołnierzy. Na surowym granitowym nagrobku umieszczono tylko jego nazwisko, datę urodzenia i datę śmierci. Raz na miesiąc jeździliśmy na jego grób dwoma autobusami i potem szliśmy jeszcze mniej więcej półtora kilometra na piechotę. Za każdym razem staliśmy z Martinem w milczeniu i patrzy- 247 ciemnego prostokąta. Ta niewyraźna plama była dokładnie tym samym co ja: produktem ciemności i słońca, dowodem na to, że każda obecność, obojętne jak skromna czy mała, pozostawia po sobie ślad. Drżącymi rękami powiesiłam obraz Czarnej Madonny, na dobre zasłaniając ciemny prostokąt. Dzień, w którym przyniosłam do domu Czarną Madonnę, wypadł nam z pamięci, ale nie ze świadomości. Matka nigdy nie zapytała, w jaki sposób odzyskałam obraz ani jak zdobyłam pieniądze, żeby go wykupić. Przypuszczam, że myśl o tym, czego mogłam się przy tej okazji dowiedzieć, musiała ją przerazić. Lepiej było i dla niej, i dla mnie udawać, że nic się nie stało. Bo tego, o czym się nie mówi, po prostu nie ma. To, co powiemy głośno, zaczyna istnieć i może być trudne do zniesienia. Wiosna minęła, a rok później człowiek, którego znałam jako swojego ojca, poszedł na wojnę. Polski Związek Narodowy wezwał wszystkich zdolnych do służby wojskowej mężczyzn i wysłał ich do Francji, by tam wzięli udział w działaniach przeciwko szybko posuwającej się armii niemieckiej. Na krótko zamknięto hutę i kopalnię soli, a potem kobiety przejęły pracę po swoich mężach i wszystko ruszyło od nowa. Hyde Bend stało się miastem dzieci i kobiet. Mężczyzn było niewielu; pozostali tylko starzy i niesprawni - bezużyteczni. Dwa miesiące po wyjeździe człowiek, którego znałam jako swojego ojca, dostał pewnej nocy kulę w tył głowy. Stało się to w lesie, kiedy jego pułk przedzierał się na północ w kierunku frontu. Został pochowany na cmentarzu wojskowym pod Pittsburghiem wraz z tysiącami innych żołnierzy. Na surowym granitowym nagrobku umieszczono tylko jego nazwisko, datę urodzenia i datę śmierci. Raz na miesiąc jeździliśmy na jego grób dwoma autobusami i potem szliśmy jeszcze mniej więcej półtora kilometra na piechotę. Za każdym razem staliśmy z Martinem w milczeniu i patrzy- 247 liśmy, jak matka pracowicie piele niewielki skrawek ziemi, wyrywając mlecze i zeschłą trawę. A potem wracaliśmy do domu. Wojna trwała. Jedzenia, którego zawsze było mało, zrobiło się jeszcze mniej. Ludzie więcej się modlili i rzadziej chodzili do kościoła. Czas pod każdym względem działał na naszą niekorzyść. Dzień był za krótki, żeby móc zarobić dość pieniędzy, a noc za długa na rozpamiętywanie tego, czego nie mieliśmy i co straciliśmy. Matka dalej pracowała u św. Władysława. U ojca Switka rozpoznano raka żołądka. Kiedy zachorował, matka go pielęgnowała, dopóki nie poszedł do szpitala, gdzie umarł. Nastał nowy ksiądz i matka również i jemu prowadziła dom. Szybko jednak ksiądz wyjechał i na jego miejsce pojawił się nowy, a po nim kolejny. Księża zmieniali się jeden po drugim i tylko matka trwała na posterunku. Od tamtej pory przestałam chodzić do sklepu pana Go-celaka. Wiedział, gdzie mieszkam, i na początku bałam się, że przyjdzie zapytać, co się ze mną stało. Nigdy się jednak nie pojawił. Byłam z tego rada, ale tylko częściowo. Z panem Beresikiem też się już więcej nie spotkałam. Widziałam go tylko raz, jak jechał ciężarówką Field Street w kierunku swojego domu. Ciężarówka była wyładowana belami siana na podściółkę dla psów, jak się domyślałam. Bele były porządnie ułożone jedna na drugiej, ale pojedyncze źdźbła ulatywały z nich w powiewach wiatru, mieniąc się złotem i przepadając gdzieś na drodze. Poskromiłam ból tęsknoty za obydwoma tymi mężczyznami, ukrywając go głęboko w sercu. Wojna trwała już od roku, kiedy pewnego dnia usłyszałam, jak kobiety przy wieszaniu bielizny plotkowały o tym, że umarła staruszka z River Road. Podobno znalazł ją martwą pan Gocelak. Przestała odbierać dostawy mięsa, dlatego zaniepokojony pojechał zobaczyć, co się stało. Leżała w łóżku, starannie otulona kocami: umarła we śnie. Śmierć miała spokojną - od lat nie zaznała takiego spokoju. 248 Zadawałam sobie pytanie, czy kiedykolwiek myślała o mnie, o chłopcu, który przynosił jej zamówienia i z którym zdecydowała się rozmawiać. Zastanawiałam się, czy brakowało jej tej osoby. Zdarzały się chwile, kiedy próbowałam przywołać w pamięci twarz staruszki, ale stawały mi przed oczami tylko jej rozczochrane włosy, powyciągane swetry, zagracony dom -jedyne, co kojarzyło mi się z kobietą, która była moją babką. Później dowiedziałam się, że została pochowana poza miastem. Nikt nie wiedział gdzie, a jeśli wiedział, to nie chciał się z tym zdradzić. Domyślałam się, że koszty pogrzebu pokrył pan Gocelak. Było to jednak z mojej strony tylko nigdy niepotwierdzone odczucie. Jeszcze wiele lat później, przechodząc koło jego sklepu, miałam ochotę wstąpić i go 0 to zapytać. Ale bałam się tej prawdy, nie ufałam sobie. Wolałam jej nie znać. Nigdy nie powiedziałam Martinowi, czego się dowiedziałam o naszej matce czy o tym, co zrobiła, ale mój brat czuł, że coś przed nim ukrywam, jak zresztą wyczuwał wszystkie inne moje kłamstwa, których mi nie mógł wybaczyć. Doszłam do wniosku, że mężczyzna uchodzący za mojego ojca również musiał znać prawdę, choć może nie ze wszystkimi szczegółami. Matka była niespotykaną pięknością i bez wątpienia ożenił się z nią tylko dlatego. Może go okłamała w sprawie ciąży, może mu wmówiła, że jestem jego dzieckiem. W końcu jednak musiał się domyślić prawdy. Wyobrażałam sobie, jak wpatrywał się we mnie, kiedy byłam małym dzieckiem, 1 jak w miarę upływu czasu nie znajdował w mojej twarzy żadnego podobieństwa do siebie. Wyobrażałam sobie, jak jego wątpliwości narastają i jak zaczyna pić, żeby je zagłuszyć. Nie znając do końca prawdy, zdałam się na wyobraźnię. Próbowałam złożyć z okruchów życie matki, wyobrazić ją sobie z księdzem. Upichciłam historię miłosną i przyprawiłam ją fikcyjnymi szczegółami ukradkowych spojrzeń i czułych słów. Poznali się, kiedy ona była nastolatką i po śmierci ojca 249 zaczęła pracować w kościele. Widziałam, jak mu gotuje na plebanii, przyszywa guziki, czy ściele łóżko. Uznałam, że miejsce, które zawsze zajmowaliśmy w kościele, było tym miejscem, w którym go po raz pierwszy zobaczyła albo w którym po raz pierwszy zaczęli rozmawiać. Wiedziałam, że nigdy nie poznam prawdy, ale romantyczna historia, którą zmyśliłam, przynosiła mi pociechę. Dośpiewałam też sobie, w jaki sposób matka padła ofiiarąPani Słodkiej. Kiedy kobieta z River Road odmówiła płacenia, Pani Słodka odnalazła moją matkę i zaczęła ją szantażować ujawnieniem całej historii. Niemal słyszałam, jak syczy matce do ucha, że jeżeli nie będzie płaciła, to zdradzi jej tajemnicę. Tak to się według mnie musiało zacząć. Matka wyprzedała wszystko, co miała, ale i tego było mało. Doszłam do wniosku, że w pewnym momencie zaczęła nawet kraść różne rzeczy na plebanii i zastawiać je, aż wreszcie przyszła kolej na ukochany obraz Czarnej Madonny. Ale Pani Słodka była nienasycona. Kiedy mężczyzna, którego brałam za swojego ojca, zaczął wydawać większość pieniędzy na wódkę, matka stała się niewypłacalna. Zniecierpliwiona Pani Słodka zaczęła ponawiać swoje groźby. Wyjawienie prawdy na temat mojej tożsamości okryłoby wstydem nas wszystkich, a mnie z pewnością by zniszczyło. Do tego matka nie mogła dopuścić. Tego wieczoru, kiedy Leonard zapukał do naszych drzwi, nie przyszedł nam złożyć wizyty; przysłała go Pani Słodka, żeby się upewnić, że matka przyniesie jej pieniądze. I rzeczywiście, spotkały się tamtej nocy przy sznurach do wieszania bielizny. To właśnie ich kłótnię usłyszałam, siedząc uwięziona w ustępie. Matka musiała jej wtedy powiedzieć, że będzie miała pieniądze później i że Pani Słodka ma po nie przyjść nad rzekę. Wiedziała, że tylko pieniądze mogłyby ją do tego skłonić. W głębi duszy czułam, że matka zamierzała ją zabić. Odtrącona przez Boga za to, co się stało z księdzem, uznała, że dla niej już nie ma ratunku. Próbowała ratować mnie. Wyobrażałam sobie na różne sposoby tamto nocne 250 spotkanie nad rzeką: ciemny księżyc, schody, lśniący na wodzie jasny cień krzyża. Ale nade wszystko chciałam wierzyć, że w tym momencie matka kochała mnie bardziej, niż kiedykolwiek zdołała to wyrazić, okazać czy nawet odczuć. zaczęła pracować w kościele. Widziałam, jak mu gotuje na plebanii, przyszywa guziki, czy ściele łóżko. Uznałam, że miejsce, które zawsze zajmowaliśmy w kościele, było tym miejscem, w którym go po raz pierwszy zobaczyła albo w którym po raz pierwszy zaczęli rozmawiać. Wiedziałam, że nigdy nie poznam prawdy, ale romantyczna historia, którą zmyśliłam, przynosiła mi pociechę. Dośpiewałam też sobie, w jaki sposób matka padła ofiiarą Pani Słodkiej. Kiedy kobieta z River Road odmówiła płacenia, Pani Słodka odnalazła moją matkę i zaczęła ją szantażować ujawnieniem całej historii. Niemal słyszałam, jak syczy matce do ucha, że jeżeli nie będzie płaciła, to zdradzi jej tajemnicę. Tak to się według mnie musiało zacząć. Matka wyprzedała wszystko, co miała, ale i tego było mało. Doszłam do wniosku, że w pewnym momencie zaczęła nawet kraść różne rzeczy na plebanii i zastawiać je, aż wreszcie przyszła kolej na ukochany obraz Czarnej Madonny. Ale Pani Słodka była nienasycona. Kiedy mężczyzna, którego brałam za swojego ojca, zaczął wydawać większość pieniędzy na wódkę, matka stała się niewypłacalna. Zniecierpliwiona Pani Słodka zaczęła ponawiać swoje groźby. Wyjawienie prawdy na temat mojej tożsamości okryłoby wstydem nas wszystkich, a mnie z pewnością by zniszczyło. Do tego matka nie mogła dopuścić. Tego wieczoru, kiedy Leonard zapukał do naszych drzwi, nie przyszedł nam złożyć wizyty; przysłała go Pani Słodka, żeby się upewnić, że matka przyniesie jej pieniądze. I rzeczywiście, spotkały się tamtej nocy przy sznurach do wieszania bielizny. To właśnie ich kłótnię usłyszałam, siedząc uwięziona w ustępie. Matka musiała jej wtedy powiedzieć, że będzie miała pieniądze później i że Pani Słodka ma po nie przyjść nad rzekę. Wiedziała, że tylko pieniądze mogłyby ją do tego skłonić. W głębi duszy czułam, że matka zamierzała ją zabić. Odtrącona przez Boga za to, co się stało z księdzem, uznała, że dla niej już nie ma ratunku. Próbowała ratować mnie. Wyobrażałam sobie na różne sposoby tamto nocne 250 spotkanie nad rzeką: ciemny księżyc, schody, lśniący na wodzie jasny cień krzyża. Ale nade wszystko chciałam wierzyć, że w tym momencie matka kochała mnie bardziej, niż kiedykolwiek zdołała to wyrazić, okazać czy nawet odczuć. Rozdział 3 Ksiądz kończył ceremonię pogrzebową, ale ja nie słyszałam nic z tego, co mówił. Docierały tylko do mnie odgłosy wiatru szarpiącego płaszcz, świszczącego w trawie i w drzewach. Inni żałobnicy cofają się od grobu matki i ustawiają w kolejce, żeby móc rzucić zwyczajową garść ziemi na trumnę, kurtuazyjnie ustępując miejsca najbliższym - mnie i Martinowi. - Chcesz, żebym rzucił pierwszy? - pyta cicho Martin. Stać mnie tylko na to, żeby skinąć głową. Martin nabiera garść ziemi i trzyma ją przez chwilę w ręce, a potem otwiera pięść i ziemia sypie się ciężką kaskadą na trumnę. - Teraz ty. - Odsuwa się, zostawiając mnie samą przy grobie. Napełniam dłonie ziemią, która jest jak kamień, ciężka od chłodu. Rozsuwam palce i ziemia przesypuje się między nimi, ale zaraz porywa ją wiatr, nie dając spocząć na trumnie. Zaledwie kilka ziarenek spada na wieko i odbija się od drewna, by po tym krótkim kontakcie gdzieś zniknąć. Jedynie taką miłość znała moja matka. Znała ją tylko jako coś szybko przemijającego, co pozostawia po sobie uczucie 252 tęsknoty i niedosytu. Jej ojciec, matka, brat i mąż, jej Bóg i jedyny mężczyzna, którego kochała, wszyscy ją opuścili, łamiąc jej serce. Nie było w nim już miejsca ani dla Martina, ani dla mnie. - Musisz ich teraz puścić - mówi Martin, dotykając mojego ramienia. Żałobnicy czekają. Cofam się, robiąc innym miejsce, i każdy rzuca garść ziemi, a następnie odchodzi pooraną koleinami drogą, którą przyszedł. - Zostaniesz tu jeszcze chwilę? — pyta Martin. - Nie wiem. - Możesz zostać - zachęca mnie. - Nie mogą cię zmusić do odejścia. -Mój brat próbuje żartować, ale zaraz dostrzega niejasną ironię w doborze słów i po chwili dodaje^ - Ja nie zostanę. Chyba że tego chcesz. - Nie, chyba że ty tego chcesz. Martin głębiej wciska ręce w kieszenie. - Nie, ja już idę. - Trudno. - Zostajesz na noc w mieście? - Nie, nie... - Zawiesiłam głos. Jest wyraźnie rozczarowany. - Jak uważasz, to długa jazda... Mój brat wie, że mam rodzinę, męża i dzieci, i inne życie, które gdzieś tam na mnie czeka. Kiedy tak razem stoimy, mam ochotę nachylić się do niego, wyjąć mu rękę z kieszeni i włożyć ją do mojej. - To ja już pójdę - mówi Martin, a ja go nie zatrzymuję. - Będę... no wiesz, gdzie mnie w razie czego szukać. Rozgląda się dokoła, zastanawiając się, co by tu jeszcze powiedzieć. -Ale nie zwlekaj zbyt długo. Zanosi się na deszcz. Po tych słowach mój brat odwraca się i rusza w stronę miasta. Patrzę, jak odchodzi, a potem znika. W oddali, za najwyższym punktem drogi, znajduje się kwatera cmen- 253 tarna dla ubogich. Kwatera jest najeżona nagrobkami, które w szerokich nierównych łukach pokrywają cały ten kawałek ziemi. Zastanawiam się, w którym z grobów leży ksiądz, mój ojciec. Jest ich tyle, zbyt wiele, by je można było policzyć. Pojawia się dozorca cmentarny. Ma szyję owiązaną wełnianym szalem i na ramieniu łopatę. - O - mówi zdziwiony na mój widok. - Myślałem, że już wszyscy poszli. Przyjdę później, ale... - Gestem wskazuje niebo i zbierające się chmury. - Nie, nie szkodzi. Ja już tu skończyłam. - Na pewno? Kiwam głową, ale nie ruszam się z miejsca. - A co pan będzie teraz robił? - pytam. - Z czym? Z grobem? - Zwleka z odpowiedzią. - Muszę opuścić trumnę do dołu, zasypać ziemią i obłożyć darnią. No i dać trochę nawozu. - Czy wszystkie miejsca są tu wyprzedane? - Nie, nie wszystkie. Ale większość. To stary cmentarz. -A to? Obok grobu mojej matki czeka pusty prostokąt trawy, dotychczas przez nikogo nie kupiony. - To tutaj? - Tak, to tutaj. - To są dobre miejsca. Większość została wykupiona już bardzo dawno. To na przykład jakieś czterdzieści lat temu. Przez... - Mężczyzna gestem wskazuje grób mojej matki i urywa zmieszany. - Właściwie nie jestem pewien, czy ona je wykupiła. Muszę sprawdzić. - A może pan to zrobić? - Teraz, zaraz? Moje milczenie wystarcza za odpowiedź. Podmuch wiatru zwiastuje deszcz i twarz mężczyzny pochmurnieje. Patrzy ze smutkiem na otwarty grób. - Dobrze - mówi burkliwie, zarzucając z powrotem łopatę na ramię. - Sprawdzę. 254 Brnie w stronę głównej bramy, znikając mi w pewnym momencie z oczu, tak jak Martin. Pierwsze krople deszczu delikatnie bębnią o trumnę i leniwie spływają na ziemię, jestem przy grobie sama. Myliłam się. Jednak zaczęło padać. Nie było to oberwanie chmury ani nawet ulewa. Po prostu zwykły deszcz, który padał tam, gdzie go akurat przygnało. tarna dla ubogich. Kwatera jest najeżona nagrobkami, które w szerokich nierównych łukach pokrywają cały ten kawałek ziemi. Zastanawiam się, w którym z grobów leży ksiądz, mój ojciec. Jest ich tyle, zbyt wiele, by je można było policzyć. Pojawia się dozorca cmentarny. Ma szyję owiązaną wełnianym szalem i na ramieniu łopatę. - O - mówi zdziwiony na mój widok. - Myślałem, że już wszyscy poszli. Przyjdę później, ale... - Gestem wskazuje niebo i zbierające się chmury. - Nie, nie szkodzi. Ja już tu skończyłam. - Na pewno? Kiwam głową, ale nie ruszam się z miejsca. - A co pan będzie teraz robił? - pytam. - Z czym? Z grobem? - Zwleka z odpowiedzią. - Muszę opuścić trumnę do dołu, zasypać ziemią i obłożyć darnią. No i dać trochę nawozu. - Czy wszystkie miejsca są tu wyprzedane? - Nie, nie wszystkie. Ale większość. To stary cmentarz. -A to? Obok grobu mojej matki czeka pusty prostokąt trawy, dotychczas przez nikogo nie kupiony. - To tutaj? - Tak, to tutaj. - To są dobre miejsca. Większość została wykupiona już bardzo dawno. To na przykład jakieś czterdzieści lat temu. Przez... - Mężczyzna gestem wskazuje grób mojej matki i urywa zmieszany. — Właściwie nie jestem pewien, czy ona je wykupiła. Muszę sprawdzić. - A może pan to zrobić? - Teraz, zaraz? Moje milczenie wystarcza za odpowiedź. Podmuch wiatru zwiastuje deszcz i twarz mężczyzny pochmurnieje. Patrzy ze smutkiem na otwarty grób. - Dobrze - mówi burkliwie, zarzucając z powrotem łopatę na ramię. - Sprawdzę. 254 Brnie w stronę głównej bramy, znikając mi w pewnym momencie z oczu, tak jak Martin. Pierwsze krople deszczu delikatnie bębnią o trumnę i leniwie spływają na ziemię, jestem przy grobie sama. Myliłam się. Jednak zaczęło padać. Nie było to oberwanie chmury ani nawet ulewa. Po prostu zwykły deszcz, który padał tam, gdzie go akurat przygnało.