16627
Szczegóły |
Tytuł |
16627 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16627 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16627 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16627 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Marek Tadeusz NOWAKOWSKI
Dziewczyna i Karino
6?
WYDAWNICTWA RADIA I TELEWIZJI
Projekt okładki, stron tytułowych i ilustracji Zygmunt Bobrowski
Redaktor
Barbara Kaczorowska
Redaktor techniczny Jarosław Wolodko
Korektor
Elżbieta Kozłowska-Jurczak
Copyright by Marek T. Nowakowski, Warszawa 1988
UL
?????
WYDAWNICTWA RADIA I TELEWIZJI Warszawa 1988
Wydanie 1. Nakład 49 740 + 260 egz. Objętość ark. wyd. 13,68; ark. druk. 9,5.
Oddano do składania w styczniu 1988 r. Skład wykonał — „Comet" Sp. z o.o.,
Lublin. Podpisano do druku w październiku 1988 r. Druk ukończono w listopadzie
1988 r. Druk i oprawę wykonały Rzeszowskie Zakłady Graficzne, Rzeszów, ul.
Marchlewskiego 19. Zam. 4768/88 U-93 ISBN 83-212-0516-?
AVc.„_*—
13
I
Z pociągu wysypywali się podróżni, podążając w kierunku wyjścia do miasta. Szli
szybko, wyprzedzając Grażynę, idącą powoli, bo obciążoną dwiema sporymi i
ciężkimi walizami. Gdy znalazła się przed budynkiem dworcowym, placyk, na którym
stały samochody i taksówki, był już prawie pusty. Postawiła walizki i rozejrzała
się, szukając wozu, który miał być po nią wysłany.
Spostrzegła go. Szara sanitarka warszawa stała ukryta na końcu parkingu. Ruszyła
w tamtą stronę. Kiedy była już blisko, drzwi wozu otworzyły się i leniwie
wysiadł kierowca ubrany w kożuch. Nie zamykając drzwiczek zrobił kilka kroków w
stronę dziewczyny.
— Pan może po mnie, ze stadniny? — zapytała, stawiając ciążące jej walizki.
Kierowca podszedł szybko.
— Tak. Stanąłem daleko, ale tam, przed dworcem, nie wolno teraz parkować —
podniósł walizki, obrzucając dziewczynę szybkim, badawczym spojrzeniem. Ale o
nic nie spytał. Dorzucił tylko: — Nie wychodziłem na peron, bo bałem się z panią
rozminąć.
Poszedł przodem. Kiedy umieścił już jej walizki, otworzył drzwiczki, zapraszając
na miejsce koło siebie.
5
Usiadła, wóz ruszył szybko z miejsca, prezentując w całej okazałości lekko
zatarty napis na bocznych drzwiach: „Państwowa Stadnina Koni w Mokrej".
Miała ochotę pytać o wiele rzeczy, ale kierowca nie wyglądał na rozmownego. Wóz
znalazł się poza miastem, mknął teraz szosą w kierunku widniejącego w dali lasu.
Grażyna w milczeniu obserwowała zmieniający się póź-nojesienny krajobraz. Minęli
wreszcie tablicę z napisem MOKRA i po chwili skręcili w długą aleję, którą
zamykała masywna bryła pałacu. Samochód przejechał aleję i zatrzymał się przed
domkiem stojącym na uboczu.
— Tu mieszczą się pokoje gościnne. Zaraz pani pomogę zanieść rzeczy.
Zabrał walizki z wozu i ruszył pierwszy. Grażyna, idąc za nim, poczuła się nagle
obca temu wszystkiemu, co ją otaczało, nikomu tutaj nie potrzebna. Skarciła samą
siebie w myślach: czego się spodziewałaś? Przecież nie triumfalnej bramy...
— Tu powinno być pani wygodnie — powiedział kierowca, wnosząc walizki do pokoju
i kładąc je na podłodze przy łóżku. — Nad panią mieszka dyrektor zespołu, a obok
jest biuro. Łazienka jest tu.
Pchnął drzwi i ukazał pomieszczenie z wanną i piecem węglowym do grzania wody.
— Pełen komfort. No, a teraz idę zawiadomić doktora, że pani przyjechała. — Był
uprzejmy, rzeczowy, ta bezosobowa rzeczowość nie poprawiała samopoczucia Grażyny.
Została sama. Przez chwilę rozglądała się po swoim nowym mieszkaniu. Nie
wyglądało przytulnie. Miało w sobie coś z tych pokoi, w których ludzie
przyjeżdżający zatrzymują się tylko po to, by przespać się i ruszyć dalej.
Zakratowane okna wychodziły na widoczny za murem ogród ze szklarniami i
wielkimi, starymi drzewami.
6
Zaczęła rozpakowywać walizki. Rzeczy miała niewiele i w szafie zostało jeszcze
sporo wolnego miejsca.
Była rozpakowana, zdążyła nawet umyć ręce i przeczesać się po podróży, gdy
zapukano do drzwi i do pokoju weszła czterdziestoletnia kobieta ubrana w
kożuszek, spodnie i ciepłe, grube buty. Na głowie miała futrzaną czapkę.
— Witam panią u nas, w Mokrej — podeszła do Grażyny i podała jej rękę. — Jestem
Krystyna Fron-czakowska, mąż prosił, abym się panią zajęła, zobaczyła, czy
czegoś pani nie brak. I, jak pani będzie gotowa, zaprowadziła panią do naszej
apteki.
Była nieco szorstka, ale przyjazna, tę życzliwość wyczuwało się pomimo mało
zachęcającego powoływania się na męża; Grażyna wolałaby, by Fronczakowska nie
podkreślała aż tak wyraźnie, że przyszła tylko na jego życzenie. Może dlatego
nie potrafiła się przemóc, odpowiedziała dość sztywno, że nie potrzebuje niczego.
Szybko zamknęła puste walizki i narzuciwszy płaszcz wyszła za Fronczakowska.
Kiedy szły wzdłuż budynków stajni, Fronczakowska zaczęła wypytywać Grażynę,
kiedy robiła dyplom, jak wyobraża sobie pracę kobiety jako lekarza w stadninie i
młoda lekarka najeżyła się znowu. Czy oni wszyscy tutaj są tacy? Czy nikt nie
potrafi zwyczajnie się uśmiechnąć, zamiast ją badać wzrokiem i wypytywać
nieufnie? Fronczakowska kończyła właśnie zaczęte przed chwilą zdanie:
— ...bo to przecież wymaga czasami sporej siły fizycznej?
— A pani jest może lekarzem weterynarii? — rzuciła pytanie Grażyna.
Kobieta uśmiechnęła się, rozumiejąc ukrytą intencję tego pytania.
- Nie. Jestem ogrodnikiem, a moją specjalnością są
8
kwiaty i warzywa. Pracuję tutaj, prowadzę szklarnie i ogród, który widać z okna
pani pokoju.
Rozmowa urwała się. Weszły w otwartą bramę stajni i zagłębiły się w półmrok
pachnący słomą, sianem i ostrym, przyjemnym końskim zapachem. Długie przejście,
przypominające korytarz, biegło przez całą długość budynku, z jego jednej i
drugiej strony znajdowały się boksy lub stanowiska dla koni. W głębi, przy
zsypie siana, pracował masztalerz, przygotowując dużą stertę paszy. Gdy podeszły
do niego, odłożył widły i zrobił kilka kroków w ich stronę.
— Pan doktor poszedł do ujeżdżalni. Prosił, by pani zaczekała albo poszła do
niego.
— Chodźmy tam. Zobaczy pani od razu, gdzie jest ujeżdżalnia — zaproponowała
Fronczakowska.
Przeszły przez podwórze i, minąwszy długi budynek, znalazły się w czworoboku
zabudowań. Fronczakowska przez cały czas objaśniała, gdzie co się mieści;
Grażyna oswoiła się już z jej sposobem bycia, zaczynała odczuwać pewną sympatię
do tej powściągliwej, lecz w gruncie rzeczy chyba przyjaźnie nastawionej kobiety.
Weszły do ujeżdżalni.
Wzdłuż ścian chodziły stępa lub kłusowały konie. Na środku stał jeden osiodłany,
ale bez jeźdźca. Wokół niego zgromadziło się kilka osób. Stojący przy koniu
mężczyźni odwrócili głowy w kierunku podchodzących kobiet, zatrzymując wzrok na
nie znanej im młodej dziewczynie, którą przyprowadziła doktorowa. Fronczakowska
przyspieszyła kroku, wyprzedzając trochę Grażynę.
— To nasza nowa stażystka Grażyna Białasówna — powiedziała, dokonując pobieżnej
prezentacji.
— Fronczakowski. — Doktor był niezbyt wysoki, dosyć mocnej budowy; on jeden
wyciągnął do młodej lekarki rękę. Patrząc na pozostałych wymienił ich nazwi-
9
ska: — Inżynier Klimaszewski, nasz szef, dyrektor stadniny. Piotr Janczar,
zootechnik. Koniuszy — Antoni Małecki.
Małecki przyjrzał się jej uważniej niż inni — oceniają-co, lecz i z wyraźną
sympatią; pomyślała, że chyba się polubią. Po raz pierwszy od chwili przyjazdu
rozluźniła się nieco, zaczęła się rozglądać, zatrzymując wzrok na kłusujących
wokół nich koniach.
— Jak już pani tu jest z nami, to może pani posłucha, jak pracuje serce tego
konika — usłyszała. Odwróciła się: doktor podawał jej fonendoskop. — Ciekaw
jestem, co pani tu usłyszy?
Propozycja była zaskakująca. Poczuła strach, na górnej wardze wystąpiły małe
kropelki potu. Spojrzała na doktora szukając w jego spojrzeniu ironii,
złośliwości. Ale szare oczy patrzyły na nią życzliwie, Fronczakowski uśmiechał
się, jakby w ten sposób chciał dodać jej otuchy.
Masztalerz, który trzymał konia za uzdę, schylił się i podniósł jego lewą
przednią nogę, by umożliwić Grażynie przyłożenie membrany fonendoskopu w miejsce,
gdzie zawsze osłuchuje się serce. Nie było wyjścia. Czując na sobie baczne
spojrzenia wszystkich obecnych, speszona tak, jak nie zdarzało się to nigdy na
żadnym egzaminie, nawet na pierwszym roku, zbliżyła się do konia.
Zdenerwowana, w pierwszej sekundzie nie mogła nic usłyszeć. Po chwili, skupiwszy
się, zaczęła rozróżniać pracę serca. Już chciała odjąć membranę i powiedzieć, że
wszystko jest w porządku, gdy zdała sobie sprawę, że to „pa-pach" nie jest
normalne. Tak, drugi ton był zbyt przeciągnięty, jakby syczący. Poza tym rytm
dość przyspieszony, nie taki, jaki słyszała zawsze u zdrowych, normalnych koni.
Klimaszewski spogląda na Janczara, wymieniają między sobą lekkie, prawie
niedostrzegalne uśmieszki. Ma-
10
łecki udaje obojętnego, ale to jego oglądanie się za końmi chodzącymi po
ujeżdżalni jest chyba znaczące. Jeden Fronczakowski, skupiony, przygląda się
temu, co robi Grażyna.
— No i...? — pyta wreszcie.
Grażyna odejmuje membranę od boku konia, zdejmuje fonendoskop. Zwija go i podaje
lekarzowi.
— Odnoszę wrażenie, że mamy tu jakąś wadę serca. Tak jakby niedomykalność
zastawki. Tętno także jest przyspieszone. Czy koń nie kaszle?
— Brawo, koleżanko! — Fronczakowski jest szczerze uradowany. — Pani diagnoza
jest identyczna z moją.
— Zwracając się do dyrektora Klimaszewskiego dodaje:
— Teraz już nie mogą panowie mieć wątpliwości. Proszę go wyłączyć z treningów.
Damy mu przez tydzień glukozę i niech go tylko przestępują. Potem, pomału, lekko
przekłusować. Jeśli po tygodniu nie będzie poprawy, to zrobimy kardiogram, no i
wtedy zadecydujemy, co dalej...
— Ostatnie słowa doktora nie są już radosne, twarze pozostałych także się
nieprzyjemnie ściągają.
Grażyna ma wrażenie, że Małecki patrzy na nią i na doktora z wyrzutem. Gdy w
chwilę później wychodzi wraz z doktorem, słyszy, jak mówi do inżyniera
Klimaszewskiego:
— Szkoda Gawota. Nawet stażystka wysłuchała u niego tę zastawkę. Doktor tylko
dla formy powiedział, że będzie go leczył.
— Tak, słabo stoimy z aukcją. Jest -tylko parę koni, Gawot odpada, dostaniemy za
niego tyle, ile jest warte jego mięso, skóra i kości — martwi się Klimaszewski.
Grażynie robi się przykro.
Po ich wyjściu mężczyźni w ujeżdżalni milczą przez chwilę. A potem Janczar rzuca:
— Całkiem fajna babka, ta lekarka.
11
— Owszem, przystojna — przytakuje Klimaszewski. I dodaje: — Ale i ona, jak inne,
skończy pewnie na pieskach czy na drobiu. Jeszcze nie słyszałem, żeby kobieta
lekarz utrzymała się w jakiejś stadninie...
Fronczakowski aż do wieczora oprowadzał Grażynę po stajniach, pokazywał jej
pomieszczenie zwane apteką, zaangażował nawet do kilku opatrunków. Było już
ciemno, gdy zakończyli ten obchód. Przez plac, słabo oświetlony latarniami,
masztalerze odprowadzali właśnie konie z ujeżdżalni do stajen. Grażyna
przyglądała się przechodzącym zwierzętom z wyraźną przyjemnością.
— Widzę, że lubi pani konie — zauważył Fronczakowski. — Przejdziemy przez
stajnię, jeśli ma pani ochotę.
Grażyna kiwa głową na zgodę. Ruszają w stronę widocznego z daleka, jasnego
otworu drzwi, w którym przesuwają się sylwetki ludzi noszących bele siana i
słomy. Kiedy wchodzą do środka, owiewa ich ciepło i wszystkie zapachy stajni.
Konie poruszają się w boksach, chrupią siano, przestępują z nogi na nogę. Czasem
któryś się spłoszy, zadźwięczy łańcuch kantaru. Grażyna i Fronczakowski
podchodzą do niektórych boksów, zaglądają do środka. Konie na ich widok zbliżają
się do krat, dmuchają rozdętymi chrapami, szukając pyskami cukru.
— Rozpieszczone — uśmiecha się Grażyna.
— Cóż pani chce, koleżanko — odpowiada Fronczakowski. — To majątek stadniny. Dba
się o nie, prawie tak jak o dzieci.-
Grażyna wyciąga rękę, dotyka przez kratę miękkich, węszących chrap. Razi ją
trochę ten zwyczaj mówienia o zwierzętach jak o przedmiotach, o czymś, co ma
wyłącznie handlową czy użytkową wartość. Koń prycha, rozczarowany, że w
wyciągniętej ku niemu ręce nie ma cukru.
12
— Chodźmy, pokażę pani porodówkę — ponagla ją Fronczakowski.
Otwiera drzwi i przepuszcza Grażynę przed sobą. Na ich wejście odwraca się
stojący przy boksie Małecki.
— Jak tam, panie Małecki? — Doktor staje przy koniuszym i spogląda na klacz
chodzącą po boksie.
— Od trzech dni tak samo.
— A reszta?
— W porządku, panie doktorze.
Grażyna zagląda do sąsiedniego boksu, w którym stoi klacz z urodzonym przed
paroma dniami źrebakiem. Klacz na jej widok podchodzi i chrapiąc obwąchuje
wsuniętą przez kraty rękę. Źrebak robi to samo, ale mniej ufnie, gotów do
ucieczki.
— Uwielbiam takie małe. Wyglądają, jakby miały marchwiane nogi — uśmiecha się
Grażyna; chce pogłaskać źrebaka, ten jednak cofa się, przestraszony.
— On jeszcze nie nauczył się ufać człowiekowi—mówi podchodząc Małecki. — To
instynkt. Boi się. A może będzie tak samo narwany jak matka? — Jest najwyraźniej
zadowolony, że ma nowego słuchacza; widać, że mówienie o koniach to prawie jego
nałóg. — Ona — wskazuje głową klacz — nazywa się Mitra. Była dwukrotną
zwyciężczynią w derbach. Ale charakter ma taki, że niech ją cholera weźmie.
Wygląda niby łagodnie, ale, jak to niektóra kobieta, za przeproszeniem pani
doktor, kiedy ją co ugryzie, to nie daj Boże! Nawet mnie kiedyś chwyciła
zębami... Była kryta ogierem Acapulco. Importowany z Anglii. Też derbista. Ale
spokojny jak dziecko. Zupełnie nie jak ogier. Ten mały to pierwsze źrebię po nim.
I też, jak ojciec, będzie kasztanowaty.
Grażyna ze zdziwieniem spogląda na źrebaka, potem na Małeckiego.
— Przecież nigdy się nie wie, jaką źrebak dostanie sierść.
13
— Kto pani tak powiedział?
— Czytałam w podręczniku.
— A ja pani mówię, że to będzie kasztan: Zobaczy pani.
— Niech pani słucha, co mówi pan Małecki — wtrąca się Fronczakowski. — Bo tego w
książkach nie ma,,ale w życiu cholernie się przydaje. To mądrość pokoleń
koniarzy.
— Co też pan... —zaczyna zażenowany, ale zadowolony Małecki. Jednak nie kończy,
bo drzwi otwierają się i staje w nich dyrektor Klimaszewski.
— Wszędzie cię szukam — mówi, podchodząc do Fronczakowskiego. — Mam bardzo
ważną sprawę.
— Odciąga doktora na bok i chwilę rozmawiają przyciszonymi głosami w kącie
stajni.
Grażyna i Małecki przechodzą więc do boksu, w którym stoi klacz oczekująca
źrebaka.
— To już staruszka — objaśnia koniuszy. — Ale kiedyś biegała świetnie i skoczna
była wyjątkowo. Źrebaki po niej są w cenie, pani doktor. A kryta była...
— Pani Grażyno! — woła z drugiego boksu Fronczakowski. — Wyjeżdżam z dyrektorem
na kilka dni. Będzie pani musiała radzić tu sobie sama.
— Ale... — zaczyna Grażyna, spłoszona.
— Gdyby co, to zatelefonuję po doktora Koniecznego
— rzuca Małecki i nie wiadomo kogo chce uspokoić: dziewczynę czy doktora.
Fronczakowski milczy, przygląda się Grażynie, trochę tak, jakby chciał ją ocenić,
jakby raz jeszcze szacował tę stojącą koło niego wysoką, wysportowaną dziewczynę.
— To w ostateczności, jeśli już tak zdecydujecie oboje z panią doktor.
To „z panią doktor" jest nienatrętnym przypomnieniem obecnym, że przecież
stadnina nie pozostaje bez lekarza. Grażyna czuje wdzięczność dla starszego
kolegi.
14
- Pani Białasówna będzie miała klucze od apteki i jutro zrobi zastrzyk Gawotowi.
Czy ma pan jakieś nowe przypadki, panie Małecki?
— Nie, panie doktorze. Tylko że dwa źrebaki po południu zaczęły kasłać...
— Niech pani jutro je obejrzy i zmierzy temperaturę — ordynuje Fronczakowski. —
Uwagi zapisze pani na kartach, tak jak to dziś robiliśmy. W pozostałe sprawy
wprowadzę panią, jak wrócę...
Dopiero teraz dostrzega, jak zmęczona jest młoda lekarka. Ojcowskim gestem
klepie ją po ramieniu.
— No, dosyć tego na dzisiaj — mówi. — Zapomnieliśmy, że pani jest zmęczona po
podróży... Dziś pani zje obiad u nas — zarządza tonem tak samo nie znoszącym
sprzeciwu jak wówczas, gdy wydawał dyspozycje dotyczące źrebaków. — Pogada pani
sobie z moją żoną. No, idziemy!
Grażyna uśmiecha się do niego z wdzięcznością. Jest tak zmęczona, że oczy jej
się kleją, dopiero teraz uświadamia sobie, jak okropnie jest głodna. W
ogarniającym ją gwałtownie znużeniu z przyjemnością poddaje się dobrodusznej
tyranii doktora, który zagarnia ją jedną ręką i popycha ku drzwiom, powtarzając:
„Chodźmy! Chodźmy! Obiad tam czeka!". Już przed stajniami dogonił ich
Klimaszewski.
— A więc tym nocnym, tak?
— Jeśli ci to odpowiada.
Wiatr wzmógł się w ciągu ostatnich godzin; rano właściwie niezauważalny, teraz
uderza w twarze, zacina śniegiem. Fronczakowski chwyta Grażynę za rękę, ciągnie
ją.
— No szybciej, szybciej — ponagla. Grażyna śmieje się. Nie czuje się już obco.
Byli przy deserze, rozmowa zeszła znowu na temat wyjazdu.
15
— Jakby pani nie mogła sobie z jakimś przypadkiem poradzić — zaczął
Fronczakowski — to trzeba będzie wezwać doktora Koniecznego z ośrodka albo
doktora Stelmaszka z województwa. Ale to ostateczność. Na co dzień Janczar z
Małeckim i bez weterynarza radzą sobie wystarczająco dobrze.
Wkrótce zaczął się zbierać do drogi, a w pół godziny później światła
podjeżdżającego samochodu prześliznęły się po szybach. Obie kobiety wyszły z
doktorem przed dom. W ciągu ostatniej godziny zaczął padać śnieg, zerwał się
silny wiatr, w zadymce i wichrze ledwie majaczyły światełka lamp wiszących nad
wejściami do stajen.
— Jedźmy, jedźmy, bo możemy nie zdążyć — ponaglał Klimaszewski.
— Nie mogę jechać szybko — zastrzega się kierowca.
— Zupełna szklanka.
— Czy moja obecność w Warszawie jest rzeczywiście konieczna? — zaczyna
powątpiewać Fronczakowski.
Wiatr miecie śniegiem coraz gwałtowniej, wyraźnie widać to w świetle reflektorów.
— Tylko ty przekonasz ich, że wsadzanie nam fiordin-gów nie ma sensu.
— Jeśli to zrobię, to tylko dla ciebie. Mniej z nimi kłopotu niż z fulblutami. A
liczyć na wielkie wygrane?
— Doktor spogląda z pobłażaniem na Klimaszewskiego.
— Mało ci zeszłego roku? Mało deficytu? Już lepsze były araby. No dobrze,
jedźmy...
Klimaszewski wsiada do wozu. Ale doktor jeszcze w ostatniej chwili odciąga
Grażynę na bok, pyta, zniżając głos do szeptu:
— Niech pani szczerze powie, czy rzeczywiście umie pani robić zastrzyki? Bo, wie
pani, różnie to bywa.
— Czy chodzi o tę jutrzejszą glukozę?
16
t
— Tak.
— Niech się pan nie obawia, panie doktorze. Robiłam już w życiu sporo zastrzyków.
— To pięknie, życzę powodzenia. Koniuszy będzie na panią czekał w aptece po
ósmej.
W ostatniej chwili nadeszła jeszcze żona Klimaszewskiego i wszystkie trzy
patrzyły, jak samochód wykręca, rozcinając reflektorami zamieć, i wolno,
migocząc czerwonymi światłami, posuwa się aleją. Nim tylne światła wozu znikły
im z oczu, Fronczakowska zgarnęła kobiety do siebie.
— Mróz coraz większy, chodźmy się napić herbaty — zaproponowała, otulając się
szczelniej i nastawiając kołnierz.
— Dobrze, ale to ja zapraszam do nas — rzuciła Klimaszewska.
Herbatę piły więc w mieszkaniu Klimaszewskich. Pokój jadalny obwieszony był
starymi sztychami przdsta-wiającymi konie wyścigowe i sportowe, sceny z wyścigów
i biegów za lisem. Liczne puchary i statuetki koni na kominku mówiły o sportowej
karierze gospodarza. Grażyna nie miała jednak dość czasu, by obejrzeć je
wszystkie, bo obie panie zasypały ją pytaniami. Chciały wiedzieć, czy nie boi
się pracy w stadninie, czy zdaje sobie sprawę, że trzeba nieraz pracować w
ciężkich warunkach. Z początku odpowiadała raczej oszczędnie, ale czując, że jej
rozmówczyniami powoduje głównie życzliwość, zaczęła opowiadać o sobie, o tym, że
jej rodzice, choć pochodzący ze wsi, pracują w mieście, ale ona wolałaby właśnie
taką pracę, jaka jest w stadninie, że lubi zwierzęta i zdaje sobie sprawę z
trudności wybranego zawodu.
— A trudności są wszędzie, w każdym zawodzie — zakończyła z uśmiechem i dodała,
nie dopuszczając do głosu Fronczakowskiei: — Nie jestem wcale słaba.
W AZS-ie uprawiałam gimnastykę przyrządową i chodziłam na dżudo, więc i tutaj
poradzę sobie chyba...
— Na pewno zacznie tu pani jeździć konno — podsunęła domyślnie Klimaszewska. —
To piękny sport.
— Jeśli będzie czas i okazja, to trzeba będzie zacząć — zakończyła Grażyna,
podnosząc się od stołu. — Jeśli panie pozwolą, pójdę do siebie. Bardzo jestem
zmęczona. Dziękuję za opiekę i miły wieczór...
Gdy wychodziła, Fronczakowska dała jej klucze od apteki, na wszelki wypadek,
gdyby potrzeba było czegoś w nocy.
— Małecki wie o tym, że będą u pani — dorzuciła. Na dworze śnieg przestał padać,
ale wiatr wzmógł się
tak, że z trudem szła do domu, kryjąc twarz przed jego uderzeniami w kołnierzu
kurtki. Przechodząc koło porodówki zdecydowała się jednak, by tam zajrzeć.
Dyżurny masztalerz stał przy boksie i patrzył z uwagą na starą klacz, która
miała się źrebić. Grażyna podeszła do niego i stanęła obok.
— Kręci się... Może już będzie rodzić — powiedział, nie odwracając się do niej.
Grażyna przyglądała się kłączy, która krążyła po boksie, muskając od czasu do
czasu ściółkę pyskiem. Potem spojrzała na masztalerza; zachowywał się tak, jakby
jej wcale nie było, zdecydowała więc, że o nic nie będzie go pytać.
— Idę do siebie i położę się — powiedziała. — Gdybym była potrzebna, to proszę
mnie obudzić.
Spojrzał na nią z ukosa.
— Dobrze, jak pan koniuszy każe, to zaraz obudzę. Udała, że nie rozumie lekkiego
lekceważenia zawartego
w tych słowach, i rzuciwszy „dobranoc", odeszła.
Kiedy wreszcie znalazła się sama w swoim pokoju, włączyła radio i usiadła na
łóżku, próbując uporząd-
18
kować wrażenia tego pierwszego dnia. Jedno narzucało się aż nazbyt wyraźnie:
niezależnie od sympatii, którą chyba udało jej się wzbudzić w kilku osobach,
wciąż była na cenzurowanym. A większość osób, z którymi się zetknęła, zakłada z
góry, że jej obecność tutaj to nieporozumienie, że dziewczyna i konie...
Westchnęła: niełatwo będzie zdobyć ich zaufanie, wyrobić sobie autorytet. Wzięła
książkę, ale czytanie jej nie szło. Podeszła więc do okna i patrzyła w mrok nocy.
Nagle rozjaśniły go światła reflektorów: wrócił samochód wysłany z doktorem i
dyrektorem na stację. Kierowca wygramolił się z szoferki i odezwał do kogoś
nadchodzącego spiesznie, kogo jednak nie mogła poznać w mroku:
— No, ledwie zdążyliśmy. A z miasta wlokłem się aż półtorej godziny. Szklanka
jak cholera i ten wiatr... Za lasem mało nie rzuciło mnie do rowu.
— Au doktora Koniecznego byłeś?
— Tak, obiecał, że wpadnie jutro w południe.
— W porządku, dziękuję — teraz dopiero poznała głos Janczara.
— Jazdy jakieś będą?
— Dziś nie, bo co?
— To może zrobię hamulce?
— Jutro w południe może będzie trzeba skoczyć do powiatu.
— Do południa zrobię. Zaraz zacznę, a rano skończę. Janczar kiwnął przyzwalająco
głową. Kierowca wsiadł
do wozu i ruszył ostro w stronę garażu.
Grażyna czuje, że zrobiło się zimno. Dotyka grzejnika. Jest letni. Wyjmuje z
szafy szlafrok i idzie do łazienki. Wreszcie wsuwa się pod kołdrę. Gasi nocną
lampkę, pokój ogarnia ciemność. Tylko na suficie tańczą cienie konarów miotanych
wiatrem. Chwilę patrzy na nie,
19
potem przekręca się na bok, zamyka oczy. Zasypia prawie natychmiast.
Księżyc znów zaszedł za chmury i zaczął sypać śnieg. Wiatr wzmógł się, przeszedł
niemal w huragan. Z drzew zaczęły spadać połamane gałęzie. Gdzieś poleciała
dachówka.
Ze stajni wybiegł jakiś człowiek i skierował się w stronę mieszkań pracowniczych.
Po chwili w oknie Janczarów zapaliło się światło. Za kilka minut z domu wyszło
dwóch ludzi, szybkim krokiem zdążali do porodówki. Drzwi do boksu klaczy były
otwarte, stał przy nich mały stoliczek z podręcznymi przyborami lekarskimi i
zeszytem. Nad leżącą klaczą pochylał się Małecki ubrany w długi, szary fartuch.
— No, co jest? — zagadnął Janczar.
— Niedobrze. To trochę za długo trwa.
— Kiedy się zaczęło?
— Ze dwie godziny temu.
— Że też właśnie musiało wynieść i dyrektora, i doktora. — Janczar zbliżył się
do łba klaczy i pogłaskał ją po szyi. — Cholernie się poci. — Wstał i popatrzył
jeszcze raz na leżącą na podściółce kobyłę; dyszała ciężko, pociemniałe od potu
boki pracowały jak miechy.
— A może, panie Piotrze, poprosić tę stażystkę? — W głosie Małeckiego czuło się
niezdecydowanie.
Masztalerz wybiegł szybko. Klacz zaczęła się rzucać. Próbowała poderwać się na
nogi, raz i drugi kopyta kurczowym ruchem zagarnęły podesłaną jej słomę, głowa
uniosła się na wygiętej w bok szyi, opadła znowu.
— Obawiam się, że bez doktora Koniecznego albo Stelmaszka się tu nie obejdzie...
— Może pójdę zatelefonować? — zaproponował Małecki.
20
— Dobrze, za chwilę... Zobaczymy, może płód jest nieprawidłowo ułożony. —
Podeszli do leżącej klaczy. Janczar zamruczał jeszcze: — Cholera, czego ta
dziewczyna się tak grzebie...
Grażyna spała mocno, przez dłuższą chwilę nie mogła się obudzić, choć zza drzwi
dochodziło silne łomotanie.
— Nie ma jej czy co... — mruczy do siebie bijący w deski pięścią masztalerz. Już
chce odchodzić, ale uderza raz jeszcze, wołając przy tym: — Pani doktor! Pani
doktor! Niech pani wstanie!
Grażyna oprzytomniała. Przez chwilę, macając, szukała wyłącznika nocnej lampki,
wreszcie znalazła go i nacisnęła. W mdłym świetle słabej żarówki narzuciła
szlafrok.
— Co się stało?
— Pan Janczar prosi panią szybko do porodówki. Carmen nie może się oźrebić —
dobiegło zza drzwi.
— Już idę! — odkrzyknęła, wciągając na piżamę dżinsy.
Wychodząc wzięła z sobą torbę z fonendoskopem i zegarek. Spojrzała: była
pierwsza. Na dworze wiatr uderzył w nią z taką siłą, że ledwie utrzymała się na
nogach. Podniosła kołnierz i biegiem puściła się w stronę stajni. Zastała
Janczara i Małeckiego stojących w boksie i patrzących na ciągle leżącą klacz.
Milczeli. W stajni czuło się jakiś niepokój. Inne klacze denerwowały się,
stojąca zaś w sąsiednim boksie kasztanka kręciła się i nerwowo prychała.
— Żeby tylko której nie zechciało się oźrebić w tym samym czasie — westchnął
Małecki.
Grażyna, patrząc na leżącą Carmen, poczuła się całkowicie bezradna. Spojrzała na
Janczara i Małeckiego, odruchowo szukając u nich pomocy, ale ich wzrok mówił, że
to oni oczekują tego od niej. Podeszła więc do klaczy, przykucnęła i osłuchała
serce.
21
— Trzeba zbadać położenie płodu — zawyrokowała.
— Obie nogi podwinięte. Bardzo zły układ. Sprawdzałem — mówi pewnym głosem
Janczar.
— Próbował pan obrócić?
— A co, miałem czekać na panią? — Tym razem głos Janczara jest nieprzyjemny,
ostry. — Mogę pani powiedzieć jeszcze, że jedną nogę jakoś wyprostowałem. Ale
drugiej nie daję rady.
— Długo to już trwa? — pyta lekarka, usiłując przezwyciężyć ucisk w gardle.
— A będzie ze dwie godziny...
Grażyna po raz drugi nachyla się nad klaczą, bierze fonendoskop i znów osłuchuje
serce. Małecki kuca obok. Śledzi jej ruchy, od czasu do czasu rzuca uważne
spojrzenie na twarz lekarki, jakby próbował odczytać z niej stan klaczy.
— No i co, pani doktor?
— Obawiam się, że może być ciężko. Dam zastrzyk na wzmocnienie serca.
— To znaczy, że z nią niedobrze?
— Silne osłabienie. Chyba trzeba będzie robić cesarskie, jeśli nie uda się
ułożyć płodu.
— I może to pani ma robić? — Janczar^ staje w drzwiach boksu.
— Wolałabym nie.
— Ja też wolałbym, żeby nie pani.
Grażyna chce odpowiedzieć ostro, ale rezygnuje niemal w ostatniej chwili.
— Rozumiem. Więc niech pan zaraz dzwoni po doktora Koniecznego. — Nie wytrzymuje
jednak i dodaje z ironią: — Ala zastrzyk zrobić mogę? Dobrze, niech jeden z
panów dzwoni, a ja pójdę przygotować narzędzia. — Jest już przy wyjściu, dalsze
jej słowa giną w szumie wiatru i huku zatrzaskiwanych drzwi.
22
Janczar z Małeckim jeszcze próbują wyprostować drugą nogę źrebaka, ale rezygnują.
Janczar narzuca kożuch, biegnie do biura do telefonu. Minęło dużo czasu, nim
zgłosiła się poczta. Janczar, poprzez trzaski na linii, ledwie słyszał
telefonistkę. Wreszcie uzyskał połączenie. Nadal było źle słychać i z trudem
mógł zrozumieć, co mówią z drugiej strony. Wreszcie zrozumiał, że doktora nie ma
— pojechał do wypadku. Powiedziano, że dobrze będzie, jeśli wróci rano. Połączył
się znów z pocztą i poprosił o numer w miasteczku powiatowym. Ale słowo „łączę"
wypowiedziane przez telefonistkę było ostatnim, jakie usłyszał. Trzaski narosły
do tego stopnia, że zrozumienie czegokolwiek było niemożliwością.
— Halo! Halo! Poczta! Halo! — wołał do ochrypnięcia, ale bez skutku.
Rzucił więc słuchawkę na widełki i wybiegł z biura. Miał jeszcze słabą nadzieję,
że kierowca nie zdążył rozmontować hamulców. I ona jednak okazała się płonna.
Kierowca sanitarki z kolei był po kilku kieliszkach, właśnie wrócił z imienin.
— Panie kierowniku, jak mogę jechać? — tłumaczył Janczarowi. — Pijany nie jestem,
ale ileś tam procent mam.
— To niech Dziuba pojedzie sanitarką.
— O, co to, to nie — ^os Nowaka, kierowcy sanitarki, jest stanowczy. — W taką
ślizgawicę nikomu nie dam wozu. Rozbije, a potem będzie na mnie, że to moja wina,
że po co dałem. Przecież na tej dzisiejszej szklance to i Zasada nie dałby rady.
Iść nie można, a pan chce samochód wysyłać.
— Panie Nowak, niech pan siądzie koło mnie i będzie pan pilnował, jak jadę —
proponuje Dziuba.
Nowak drapie się za uchem.
— Niech będzie — mówi wreszcie. — Jako pasażer
23
jechać mogę. Tylko jak my się doczłapiemy w taką ślizgawicę do miasta?
Mimo to Dziuba bierze klucze, idą do samochodu. Ale Janczar, wpatrując się w
szalejącą zadymkę, nie ma nadziei, by doktor zdążył na czas.
Grażyna biegnie przez podwórze, zmagając się z huraganowym wiatrem. Gdy otwiera
drzwi, zderza się z wychodzącym koniuszym.
— Nie dam rady... — mówi bezradnie Małecki. — Może doktor zaraz przyjedzie.
Niech pani robi zastrzyk...
Jest wyraźnie przybity, dziewczyna rozumie, czuje w tej chwili to samo co i on.
Ale bierze się w garść. Rozkłada strzykawkę na serwetce, przeciera ręce
spirytusem. Staje w drzwiach boksu.
— Możemy? — pyta Małecki.
— Możemy.
Grażyna robi zastrzyk. Potem oboje z Małeckim czekają chwilę, milczą. W tym
milczeniu rodzi się między nimi poczucie jakiejś wspólnoty. Lekarka znów
osłuchuje serce rodzącej klaczy.
— No, jest lepiej — spogląda na zegarek. — Kiedy doktor Konieczny może tu być?
— Normalnie w trzydzieści minut, ale przy tej pogodzie i ślizgawicy...
— Niech pan zorganizuje parę prześcieradeł, dobrze?
— Prześcieradeł?
— Tak. Nie będziemy przecież operować na słomie. Przez ten czas przygotuję
wszystko do zabiegu.
— Skąd ja wezmę prześcieradła? — zastanawia się przez chwilę Małecki. — Z domu
mam przynieść? Chyba że wezmę te, co są do pokoi gościnnych. W magazynie jest
ich na pewno kilkanaście sztuk... Tylko czy magazynier wyda?
24
— Jak potrzebne, to musi wydać — Grażyna mówi niespodziewanie twardo.
Małecki — po raz pierwszy chyba — patrzy na nią z uznaniem.
— Dobrze, zaraz tam poślę któregoś z masztalerzy — mówi i odchodzi wydać
polecenia.
Grażyna zagląda do boksu. Klacz dyszy teraz nie tak silnie jak przedtem, ale
jest ciągle spocona, jej wielkie wypukłe oczy patrzą tak, jakby prosiła ludzi o
pomoc. Grażyna spogląda na zegarek.
— No, nic... Teraz trzeba czekać — mówi pocieszająco.
Siada, sięga po książkę, którą zabrała z apteki, otwiera ją i zaczyna wertować.
Małecki podchodzi do niej i zagląda przez ramię.
— Muszę się trochę poduczyć, bo tylko raz asystowałam przy zabiegu.
Małecki nic nie mówi, odwraca się i drapie frasobliwie po głowie, potem znowu
spogląda na dziwczynę, kiwa głową i wolno wchodzi do boksu, staje w drzwiach i
patrzy z troską na klacz. W drzwiach porodówki pojawia się Janczar.
— Doktor Konieczny pojechał do wypadku — mówi ze znużeniem. — Wysłałem wóz po
doktora Stelmaszka, do miasta. Ale nie wiem, czy w ogóle dojadą...
Zapada cisza. Wszyscy troje patrzą na siebie w przedłużającym się milczeniu.
Grażyna znajduje we wzroku koniuszego coś, co sprawia, że wraca jej energia,
wiara we własne siły. Zrzuca kurtkę i podwija rękawy.
— No cóż, spróbujemy jej pomóc — mówi zdecydowanie. — Może jakoś uda się nam
ułożyć płód i obejdzie się bez zabiegu.
W tonie jej głosu jest tyle stanowczości, że Janczar mówi: „tak jest" — i nie
jest to wcale odruch. Małecki pomaga założyć dziewczynie fartuch. Wchodzą razem
do
25
boksu. Kiedy wychodzą z niego znowu, koniuszy mówi z ulgą, wycierając ręce:
— No, teraz powinna urodzić normalnie... Ale pani doktor to chyba już nie ma
sił...
Grażyna rzeczywiście ledwie stoi na nogach. Opiera się ramieniem o ściankę boksu,
jest zdyszana, spocona. Ale mimo zmęczenia czuje się prawie szczęśliwa. Obaj
mężczyźni patrzą na nią z uznaniem.
Radość trwa krótko. Znika, kiedy dziewczyna rzuca okiem na klacz: jest cała
mokra od potu, jej oddech stał się jeszcze cięższy i krótszy, gwałtowne drgawki
wstrząsają skórą. Grażyna nagle znajduje w sobie siły: już jest koło stolika z
narzędziami. Napełnia strzykawkę.
— Z nią jest bardzo źle — mówi cicho.
— To jednak będzie potrzebny doktor Stelmaszek?
— Nie sądzę... Operacji i tak nie wytrzyma...
— Szybko pani skazała tę kobyłę na śmierć — buntuje się nagle Janczar.
— To nie ja, tylko jej serce — odpowiada Grażyna ze smutkiem. — Serce zarżnięte
na torze wyścigowym, jakby powiedział mój profesor.
Janczar nie replikuje. Grażyna bierze strzykawkę i, mijając go, wchodzi do boksu.
Robi zastrzyk, osłuchuje raz jeszcze serce Carmen. Potem odwraca twarz w stronę
Janczara i Małeckiego, a widząc, że obaj stoją, rzuca ostro:
— No, panowie, teraz już chodzi tylko o uratowanie źrebaka! Pomóżcie jej,
pomóżcie prędzej! Bo inaczej będę musiała operować.
Janczar zrzuca marynarkę, zakłada fartuch. Podchodzi do stojącego już nad klaczą
Małeckiego. Grażyna schyla się nad łbem klaczy, kontroluje tętno. Nagle odwraca
się do obu mężczyzn.
— Co ze źrebakiem? Bo tętno słabnie!
26
W tej samej chwili widzi, że Małecki i Janczar pochylają się nad leżącym
nieruchomo źrebakiem. Ale nie czas, by się temu przyglądać — tętno klaczy wciąż
słabnie. Grażyna raz jeszcze osłuchuje jej serce. Twarz dziewczyny poważnieje
jeszcze bardziej. Potem wyjmuje z uszu słuchawki i wstaje. Klacz wzdycha głęboko,
z ludzkim nieomal jękiem, i cichnie. Jedno spojrzenie na jej głowę wystarcza, by
wiedzieć, że nie żyje.
Grażynie łzy zakręciły się w oczach. Stała bezradna, zdrętwiała na ten widok.
Janczar spostrzegł to, podniósł się od źrebaka.
— Carmen zdechła — powiedział półgłosem do Małeckiego.
Koniuszy zmienia się na twarzy. Podchodzi do głowy klaczy. Klęka przy niej,
dotyka ręką łba. Chwilę patrzy, potem wzdycha i wraca do źrebaka.
— Nim teraz trzeba się zająć — mówi ni to do siebie, ni to do stojącej wciąż
nieruchomo Grażyny. — Zostałeś się za sierotkę — kontynuuje, wycierając małego.
— No, ale jakoś ciebie wyhodujemy. Nie martw się, damy radę.
— Trzeba będzie mu znaleźć mamkę — mówi na wpół twierdząco, na wpół pytająco
Grażyna.
— Mamkę, źrebakowi? — uśmiecha się, tym razem bez ironii, Janczar. — Nie, pani
doktor, żadna kobyła nie przyjmie obcego źrebaka. Trzeba go wziąć na butelkę.
Grażyna pochyla się nad źrebakiem, który z trudem próbuje podnieść łeb i wstać
na przednie nogi. Małecki na chwilę przerywa wycieranie.
— To pani chrześniak, pani doktor — mówi.
Na odgłos otwieranych drzwi Grażyna odwróciła się od szafki, w której układała
narzędzia. W drzwiach stał siwawy, zażywny, sympatyczny mężczyzna w narzuconym
na ubranie kożuchu.
27
Dzień dobry. Nazywam się Konieczny. — I zbliżając się do dziewczyny: — Jak
sytuacja?
— Klacz padła — młoda lekarka czuje w gardle ten sam skurcz co w nocy i chociaż
nie jest niczemu winna, opuezcza wzrok.
— A źrebak? Dobrze. Żyje.
— Robiła pani zabieg?
Nie, jakoś udało się wyprostować nóżkę.
Konieczny przysiadł na krzesełku, ale zaraz podniósł się i zrobił kilka kroków
tam i z powrotem wzdłuż pomieszczenia.
Nie chciałbym pani straszyć, ale Klimaszewski będzie na panią pomstować. Nie
zazdroszczę pani — zatrzymał się koło Grażyny. — No, ale cóż robić. Zrobimy
sekcję i stwierdzimy przyczynę padnięcia. A jakie jest pani zdanie, koleżanko?
~— Wada serca, panie doktorze.
No, zobaczymy, czy pani ma rację... Drzwi apteki otwierają się znowu i
wpuszczają światło wstającego dnia. W smudze bladego blasku, kłócącego się ze
światłem wciąż jeszcze zapalonych żarówek, pojawia się sylwetka owiniętej grubą
chustą kobiety.
— Dzień dobry, jestem Janczarowa — przedstawia się od progu. — Zapraszam na
śniadanie. Pan doktor zmarzł pewnie w wozie, a i pani doktor dostała dziś za
swoje... zaraz pierwszego dnia. Gorąca kawa się przyda.
— Dziękuję bardzo, miałem termos ze sobę — grzecznie odmówił Konieczny. — Nie
mam za dużo czasu, a trzeba zrobić sekcję.
Grażyna idzie więc sama. Ale zaraz przed stajnią spotykają Małeckiego.
— A śniadanie chrześniaka? — zatrzymuje ją z udanym oburzeniem.
28
— Dałbyś się napić kawy pani doktor — protestuje gwałtownie Janczarowa. — Nie
widzisz, jaka zmordowana?
Dobrze jest poczuć się pod czyjąś opieką, miła ta Janczarowa. Ale Grażyna
przemaga senność. Odpowiada z uśmiechem:
— Trudno, niemowlak pierwszy. Przyjdę, jeśli pani pozwoli, zaraz jak z nim
skończymy.
— Bardzo proszę, naprawdę. Będę na panią czekać. A jakby pani zobaczyła gdzieś
Piotra, mojego, to niech go pani też przyśle na śniadanie.
Małecki i Grażyna zawracają do porodówki. Źrebak już jest w innym boksie. Stoi
niepewnie na rozkraczonych nogach i przygląda się ludziom ze śmieszną, gapiowatą
miną. Małecki wyjmuje z kieszeni grubą gumową rękawicę, oglądają z uwagą, a
potem scyzorykiem odcina jeden z palców. Ogląda go raz jeszcze, bada, czy nie
jest sparciały, czy nie rwie się zbyt łatwo.
— Można założyć? — pyta Grażyna, sięgając po przyniesioną przez koniuszego
butelkę z mlekiem.
— Chwileczkę, pani doktor — powstrzymuje koniuszy. — Musimy przedtem wlać coś na
przeczyszczenie. Życie nie składa się z samych przyjemności... — wzdycha
sentencjonalnie i uśmiechając się, wlewa do mleka łyżkę parafiny. — Teraz już
można.
Grażyna zakłada smoczek, obwiązuje szyjkę butelki sznurkiem. Małecki zabiera
jednak z jej rąk flaszkę, zaciska mocniej węzeł.
— To musi być zawiązane „na fest", bo inaczej źrebak zerwie i połknie. Co pani
wtedy zrobi? — mówi tonem, jakim mógłby pouczać dziecko, ale w jego głosie nie
ma poprzedniej rezerwy.
— Już ty nie ucz pani doktor — zwraca uwagę nie zauważony przez nich aż dotąd
Janczar.
29
— Kiedy ja się nie obrażam — uśmiecha się Grażyna. Małecki podaje jej butelkę.
— No, teraz już może pani karmić chrzestnego synka. Podchodzą. Źrebak chwieje
się na „marchwianych"
nogach, patrzy, jakby coś kontemplował, na widok zbliżających się ludzi próbuje
ruszyć to w jedną, to w drugą stronę, ale nogi jeszcze niosą go z trudem, nie
może utrzymać równowagi. Mężczyźni poruszają się wolno, ostrożnie, by źrebak,
przestraszywszy się, nie wpadł na ścianę boksu. Małecki zachodzi z boku.
— Hoo... Hooo... maleńki — mówi uspokajająco. Źrebak, jak gdyby wyczekiwał
sposobnej chwili, nagle
rzuca się w bok. Ale Janczar jest szybszy i chwyta go za ogon. Małecki dobiega,
obejmuje obydwoma rękami i unieruchamia zwierzę.
- Silna bestyjka — mruczy z satysfakcją. Grażyna zbliża się z butlą, podsuwa
smoczek. Źrebię jednak ucieka od niej pyszczkiem.
— Trzeba, żeby poczuł mleko — podpowiada szeptem Małecki. Dziewczyna wytrząsa
więc trochę mleka na rękę i smaruje pyszczek małego, który oblizuje się raz i
drugi.
Teraz butelkę — komenderuje koniuszy. Konik jeszcze przez chwilę nie chce, ale
wyczuwszy smak mleka zaczyna ssać.
Do boksu wchodzi Fronczakowska z Koniecznym.
— Do twarzy pani z tym źrebakiem, koleżanko — śmieje się weterynarz. — Tylko
niech pani uważa, żeby nie połknął pani z butelką i tym mlekiem.
— Nie ma obawy, panie doktorze. Pani Grażyna daje sobie doskonale radę — bierze
ją w obronę Małecki.
— Tak, rzeczywiście, dobrą robotę zrobiła dzisiaj w nocy — poważnieje Konieczny.
— Sam chyba nie zrobiłbym nic lepiej... A Carmen była nie do uratowania. Nikt
nie mógł tu nic zrobić.
30
— Tak będzie w protokole? — upewnia się koniuszy.
— Tak, zaraz go napiszę. A pani, koleżanko, niech pani przyjdzie do apteki,
kiedy pani skończy. Podpisze pani protokół.
— A potem do nas, musi pani wreszcie coś zjeść
— dorzuca Fronczakowska.
— Dziękuję, ale pani Janczarowa mnie zaprosiła
— odpowiada Grażyna. — Dostałam polecenie, by przypilnować pana Piotra, żeby
także coś zjadł.
Konieczny z Fronczakowska wychodzą, wkrótce też kończy się karmienie źrebaka.
Grażyna wpół przytomnie podpisuje protokół, nie pomaga nawet mocna, gorąca kawa,
jaką przygotowała jej Janczarowa.
— Spać — wzdycha dziewczyna, z trudem powstrzymując ziewanie. — Mam uczucie, że
jak się wreszcie położę, to trzy dni nikt mnie nie obudzi.
— Spać? — udaje zgorszonego Janczar. — A chrzciny? To mały dalej ma żyć nie
chrzczony?
— Chrzciny? — zdumiewa się Grażyna.
— A pewnie. Pan Małecki już wszystko przygotował.
— No, dobrze. Tylko ja nie wiem, jak się to robi...
— Nic trudnego, zapewniam. Idziemy — komenderuje Janczar.
Po nie przespanej nocy Grażyna z przyjemnością wystawia twarz na ledwie
wyczuwalny powiew mroźnego wiatru. Zamieć ucichła, świeci słońce, śnieg skrzypi
pod nogami idących.
— Już oddał smółkę — wita ich uśmiechnięty Małecki.
— To znaczy, że z nim dobrze. Trawi, to znaczy: zdrów. Na stoliku, na którym w
nocy złożone były lekarstwa
i narzędzia medyczne, leży teraz biały obrus, na nim talerzyk z kanapkami,
kieliszki i butelka winiaku.
— Pan ma niezrównaną żonę, panie Małecki — mówi Janczar ze śmiechem.
31
— Coż, zna zwyczaje... — bagatelizuje koniuszy, ale widać, że mu przyjemnie.
— Ale to chyba ja powinnam urządzić przyjęcie? — pyta Grażyna, szukając
spojrzeniem rady u Jan-czarowej.
— To na poprawiny. Pani się jeszcze nie zdążyła zagospodarować i dlatego tym
razem myśmy przygotowali — mówi szybko Małecka.
Janczar otwiera butelkę, nalewa do kieliszków.
— Jak go pani nazwie?
— A jak tu jest w zwyczaju?
— Pierwsza litera po matce, a ostatnia po ojcu.
— Carmen ? ???? — podpowiada Małecki. Grażyna usiłuje coś wymyślić, ale nic nie
przychodzi jej
do głowy.
— Ca... Ce...
— No, pani Grażyno — przynagla Janczarowa. Janczar podaje kolejno wszystkim
nalane już kieliszki.
— Jak go nazwać?... Taki drogi ..-. carino... Czy może być Carino? — Grażyna nie
jest pewna swego wyboru.
— Świetnie, może być Carino — mówi Janczar i podnosi kieliszek. — A więc zdrowie
Carino.
Źrebak, zainteresowany gwarem, podchodzi do kratki i usiłuje zobaczyć, co się
dzieje. Grażyna zbliża się do niego.
— No, pamiętaj, że nazywasz się Carino — mówi. Carino patrzy na nią swoimi
wielkimi, ciemnymi
oczami. Wygląda, jakby zastanawiał się, co też do niego mówią.
II
Dni, które nastąpiły po tym pierwszym, uciekały szybko, wypełnione pracą,
drobnymi zmartwieniami i radościami. Z perspektywy czasu tamta noc stawała się
nie tak straszna i Grażyna była teraz nawet zadowolona, że pierwsze chwile w
Mokrej stały się dla niej jakby egzaminem. Dzięki temu ludzie zaczęli ją tu
cenić, dzięki temu została szybko uznana przez większość z nich za „swoją". Dla
niej najważniejsze było, że zaakceptował ją Małecki. Nie tylko polubił, ale
wziął pod opiekę. A autorytet miał koniuszy w stadninie ogromny.
Swoją zażyłość z Małeckim ceniła tym wyżej, że obaj jej bezpośredni szefowie —
dyrektor Klimaszewski i doktor Fronczakowski — choć bardzo uprzejmi, odnosili
się do niej wciąż jeszcze z ledwie wyczuwalną, ale przecież — rezerwą. Mimo to
nie mogłaby stwierdzić, że nie starają się jej pomagać w budowaniu autorytetu
zawodowego. Zwracano się do niej zawsze „pani doktor", a Fronczakowski nigdy nie
podważał jej decyzji przy innych pracownikach. Jeśli zdarzyło się Grażynie
popełnić jakiś błąd, wytykał go dopiero wówczas, gdy znaleźli się we dwójkę;
polecał, by sama znalazła sposób wycofania się z błędnych decyzji. Po paru
takich lekcjach Grażyna nauczyła się częściej prosić o radę swego szefa,"
3 — Dziewczyna i Carino
zrozumiała, że nie przyniesie jej to ujmy. On zaś ostentacyjnie zaczął zwracać
się do niej w trakcie badań wyszukanym zwrotem:
— Czy mógłbym prosić koleżankę o konsultację? Gdy pierwszy raz tak się do niej
odezwał, oniemiała.
Ale błyskawicznie zrozumiała jego intencje i od tej pory konsultowali się już
wzajemnie. A każda z tych konsultacji była dla Grażyny skarbnicą praktycznych
wiadomości, których zdobycie wymagałoby lat pracy. Lecz mimo owych oznak
przychylności czuła, że Fronczakowski wciąż nie jest do końca przekonany, że
kobieta zdoła poradzić sobie z pracą lekarza weterynarii w stadninie. Nie myliła
się. Fronczakowski dał wreszcie pewnego dnia dowód tych wątpliwości, powierzając
jej opiekę nad oborą należącego do stadniny gospodarstwa rolnego.
— Koń, droga koleżanko, był zawsze sprawą męską, rycerską! — próbował żartować,
osłaniając w ten sposób swe prawdziwe intencje. — Umiejętność obcowania z bydłem
i trzodą chlewną także się pani przyda. Poza tym tego rodzaju praktyka tu, na
wsi, podbuduje pani autorytet. A może i czasami przynieść pewne profity. Zresztą
nie wie pani przecież, czy całe życie spędzi pani wśród koni. Różnie może być,
prawda? Więc proszę nie traktować tego jako odsunięcia od pracy w stadninie,
przeciwnie, raczej jako dowód mojego zaufania do pani wiedzy i zdolności. A
nawet —jako wyróżnienie.
Udała, że tak to właśnie rozumie i podziękowała serdecznie, obiecując radzić się
go w każdej poważniejszej sprawie. Ale leciutki osad goryczy pozostał. Dlaczego
doktor traktował ją jak kogoś, kto nie zagrzeje długo miejsca w stadninie?
Dlaczego tak wyraźnie wątpiono tutaj, czy kobieta weterynarz poradzi sobie z
leczeniem koni? Nie pocieszyły jej nawet słowa doktora:
— Chciałbym, żeby poczuła się tam pani samodziel-
34
nym lekarzem. — I raz jeszcze powtórzył: — Proszę traktować to jako dowód mojego
zaufania.
Zaufanie! Wyróżnienie! Wprędce okazało się, że dla Grażyny oznacza to w praktyce
moc dodatkowej pracy, dojazdy do gospodarstwa i studiowanie po nocach materiałów
dotyczących schorzeń, z którymi zaczęła się spotykać, a których istnienia nawet
nie podejrzewała. Z każdym dniem coraz bardziej przekonywała się, że studia dały
jej tylko ogólny zarys wiedzy,