Marek Tadeusz NOWAKOWSKI Dziewczyna i Karino 6? WYDAWNICTWA RADIA I TELEWIZJI Projekt okładki, stron tytułowych i ilustracji Zygmunt Bobrowski Redaktor Barbara Kaczorowska Redaktor techniczny Jarosław Wolodko Korektor Elżbieta Kozłowska-Jurczak Copyright by Marek T. Nowakowski, Warszawa 1988 UL ????? WYDAWNICTWA RADIA I TELEWIZJI Warszawa 1988 Wydanie 1. Nakład 49 740 + 260 egz. Objętość ark. wyd. 13,68; ark. druk. 9,5. Oddano do składania w styczniu 1988 r. Skład wykonał — „Comet" Sp. z o.o., Lublin. Podpisano do druku w październiku 1988 r. Druk ukończono w listopadzie 1988 r. Druk i oprawę wykonały Rzeszowskie Zakłady Graficzne, Rzeszów, ul. Marchlewskiego 19. Zam. 4768/88 U-93 ISBN 83-212-0516-? AVc.„_*— 13 I Z pociągu wysypywali się podróżni, podążając w kierunku wyjścia do miasta. Szli szybko, wyprzedzając Grażynę, idącą powoli, bo obciążoną dwiema sporymi i ciężkimi walizami. Gdy znalazła się przed budynkiem dworcowym, placyk, na którym stały samochody i taksówki, był już prawie pusty. Postawiła walizki i rozejrzała się, szukając wozu, który miał być po nią wysłany. Spostrzegła go. Szara sanitarka warszawa stała ukryta na końcu parkingu. Ruszyła w tamtą stronę. Kiedy była już blisko, drzwi wozu otworzyły się i leniwie wysiadł kierowca ubrany w kożuch. Nie zamykając drzwiczek zrobił kilka kroków w stronę dziewczyny. — Pan może po mnie, ze stadniny? — zapytała, stawiając ciążące jej walizki. Kierowca podszedł szybko. — Tak. Stanąłem daleko, ale tam, przed dworcem, nie wolno teraz parkować — podniósł walizki, obrzucając dziewczynę szybkim, badawczym spojrzeniem. Ale o nic nie spytał. Dorzucił tylko: — Nie wychodziłem na peron, bo bałem się z panią rozminąć. Poszedł przodem. Kiedy umieścił już jej walizki, otworzył drzwiczki, zapraszając na miejsce koło siebie. 5 Usiadła, wóz ruszył szybko z miejsca, prezentując w całej okazałości lekko zatarty napis na bocznych drzwiach: „Państwowa Stadnina Koni w Mokrej". Miała ochotę pytać o wiele rzeczy, ale kierowca nie wyglądał na rozmownego. Wóz znalazł się poza miastem, mknął teraz szosą w kierunku widniejącego w dali lasu. Grażyna w milczeniu obserwowała zmieniający się póź-nojesienny krajobraz. Minęli wreszcie tablicę z napisem MOKRA i po chwili skręcili w długą aleję, którą zamykała masywna bryła pałacu. Samochód przejechał aleję i zatrzymał się przed domkiem stojącym na uboczu. — Tu mieszczą się pokoje gościnne. Zaraz pani pomogę zanieść rzeczy. Zabrał walizki z wozu i ruszył pierwszy. Grażyna, idąc za nim, poczuła się nagle obca temu wszystkiemu, co ją otaczało, nikomu tutaj nie potrzebna. Skarciła samą siebie w myślach: czego się spodziewałaś? Przecież nie triumfalnej bramy... — Tu powinno być pani wygodnie — powiedział kierowca, wnosząc walizki do pokoju i kładąc je na podłodze przy łóżku. — Nad panią mieszka dyrektor zespołu, a obok jest biuro. Łazienka jest tu. Pchnął drzwi i ukazał pomieszczenie z wanną i piecem węglowym do grzania wody. — Pełen komfort. No, a teraz idę zawiadomić doktora, że pani przyjechała. — Był uprzejmy, rzeczowy, ta bezosobowa rzeczowość nie poprawiała samopoczucia Grażyny. Została sama. Przez chwilę rozglądała się po swoim nowym mieszkaniu. Nie wyglądało przytulnie. Miało w sobie coś z tych pokoi, w których ludzie przyjeżdżający zatrzymują się tylko po to, by przespać się i ruszyć dalej. Zakratowane okna wychodziły na widoczny za murem ogród ze szklarniami i wielkimi, starymi drzewami. 6 Zaczęła rozpakowywać walizki. Rzeczy miała niewiele i w szafie zostało jeszcze sporo wolnego miejsca. Była rozpakowana, zdążyła nawet umyć ręce i przeczesać się po podróży, gdy zapukano do drzwi i do pokoju weszła czterdziestoletnia kobieta ubrana w kożuszek, spodnie i ciepłe, grube buty. Na głowie miała futrzaną czapkę. — Witam panią u nas, w Mokrej — podeszła do Grażyny i podała jej rękę. — Jestem Krystyna Fron-czakowska, mąż prosił, abym się panią zajęła, zobaczyła, czy czegoś pani nie brak. I, jak pani będzie gotowa, zaprowadziła panią do naszej apteki. Była nieco szorstka, ale przyjazna, tę życzliwość wyczuwało się pomimo mało zachęcającego powoływania się na męża; Grażyna wolałaby, by Fronczakowska nie podkreślała aż tak wyraźnie, że przyszła tylko na jego życzenie. Może dlatego nie potrafiła się przemóc, odpowiedziała dość sztywno, że nie potrzebuje niczego. Szybko zamknęła puste walizki i narzuciwszy płaszcz wyszła za Fronczakowska. Kiedy szły wzdłuż budynków stajni, Fronczakowska zaczęła wypytywać Grażynę, kiedy robiła dyplom, jak wyobraża sobie pracę kobiety jako lekarza w stadninie i młoda lekarka najeżyła się znowu. Czy oni wszyscy tutaj są tacy? Czy nikt nie potrafi zwyczajnie się uśmiechnąć, zamiast ją badać wzrokiem i wypytywać nieufnie? Fronczakowska kończyła właśnie zaczęte przed chwilą zdanie: — ...bo to przecież wymaga czasami sporej siły fizycznej? — A pani jest może lekarzem weterynarii? — rzuciła pytanie Grażyna. Kobieta uśmiechnęła się, rozumiejąc ukrytą intencję tego pytania. - Nie. Jestem ogrodnikiem, a moją specjalnością są 8 kwiaty i warzywa. Pracuję tutaj, prowadzę szklarnie i ogród, który widać z okna pani pokoju. Rozmowa urwała się. Weszły w otwartą bramę stajni i zagłębiły się w półmrok pachnący słomą, sianem i ostrym, przyjemnym końskim zapachem. Długie przejście, przypominające korytarz, biegło przez całą długość budynku, z jego jednej i drugiej strony znajdowały się boksy lub stanowiska dla koni. W głębi, przy zsypie siana, pracował masztalerz, przygotowując dużą stertę paszy. Gdy podeszły do niego, odłożył widły i zrobił kilka kroków w ich stronę. — Pan doktor poszedł do ujeżdżalni. Prosił, by pani zaczekała albo poszła do niego. — Chodźmy tam. Zobaczy pani od razu, gdzie jest ujeżdżalnia — zaproponowała Fronczakowska. Przeszły przez podwórze i, minąwszy długi budynek, znalazły się w czworoboku zabudowań. Fronczakowska przez cały czas objaśniała, gdzie co się mieści; Grażyna oswoiła się już z jej sposobem bycia, zaczynała odczuwać pewną sympatię do tej powściągliwej, lecz w gruncie rzeczy chyba przyjaźnie nastawionej kobiety. Weszły do ujeżdżalni. Wzdłuż ścian chodziły stępa lub kłusowały konie. Na środku stał jeden osiodłany, ale bez jeźdźca. Wokół niego zgromadziło się kilka osób. Stojący przy koniu mężczyźni odwrócili głowy w kierunku podchodzących kobiet, zatrzymując wzrok na nie znanej im młodej dziewczynie, którą przyprowadziła doktorowa. Fronczakowska przyspieszyła kroku, wyprzedzając trochę Grażynę. — To nasza nowa stażystka Grażyna Białasówna — powiedziała, dokonując pobieżnej prezentacji. — Fronczakowski. — Doktor był niezbyt wysoki, dosyć mocnej budowy; on jeden wyciągnął do młodej lekarki rękę. Patrząc na pozostałych wymienił ich nazwi- 9 ska: — Inżynier Klimaszewski, nasz szef, dyrektor stadniny. Piotr Janczar, zootechnik. Koniuszy — Antoni Małecki. Małecki przyjrzał się jej uważniej niż inni — oceniają-co, lecz i z wyraźną sympatią; pomyślała, że chyba się polubią. Po raz pierwszy od chwili przyjazdu rozluźniła się nieco, zaczęła się rozglądać, zatrzymując wzrok na kłusujących wokół nich koniach. — Jak już pani tu jest z nami, to może pani posłucha, jak pracuje serce tego konika — usłyszała. Odwróciła się: doktor podawał jej fonendoskop. — Ciekaw jestem, co pani tu usłyszy? Propozycja była zaskakująca. Poczuła strach, na górnej wardze wystąpiły małe kropelki potu. Spojrzała na doktora szukając w jego spojrzeniu ironii, złośliwości. Ale szare oczy patrzyły na nią życzliwie, Fronczakowski uśmiechał się, jakby w ten sposób chciał dodać jej otuchy. Masztalerz, który trzymał konia za uzdę, schylił się i podniósł jego lewą przednią nogę, by umożliwić Grażynie przyłożenie membrany fonendoskopu w miejsce, gdzie zawsze osłuchuje się serce. Nie było wyjścia. Czując na sobie baczne spojrzenia wszystkich obecnych, speszona tak, jak nie zdarzało się to nigdy na żadnym egzaminie, nawet na pierwszym roku, zbliżyła się do konia. Zdenerwowana, w pierwszej sekundzie nie mogła nic usłyszeć. Po chwili, skupiwszy się, zaczęła rozróżniać pracę serca. Już chciała odjąć membranę i powiedzieć, że wszystko jest w porządku, gdy zdała sobie sprawę, że to „pa-pach" nie jest normalne. Tak, drugi ton był zbyt przeciągnięty, jakby syczący. Poza tym rytm dość przyspieszony, nie taki, jaki słyszała zawsze u zdrowych, normalnych koni. Klimaszewski spogląda na Janczara, wymieniają między sobą lekkie, prawie niedostrzegalne uśmieszki. Ma- 10 łecki udaje obojętnego, ale to jego oglądanie się za końmi chodzącymi po ujeżdżalni jest chyba znaczące. Jeden Fronczakowski, skupiony, przygląda się temu, co robi Grażyna. — No i...? — pyta wreszcie. Grażyna odejmuje membranę od boku konia, zdejmuje fonendoskop. Zwija go i podaje lekarzowi. — Odnoszę wrażenie, że mamy tu jakąś wadę serca. Tak jakby niedomykalność zastawki. Tętno także jest przyspieszone. Czy koń nie kaszle? — Brawo, koleżanko! — Fronczakowski jest szczerze uradowany. — Pani diagnoza jest identyczna z moją. — Zwracając się do dyrektora Klimaszewskiego dodaje: — Teraz już nie mogą panowie mieć wątpliwości. Proszę go wyłączyć z treningów. Damy mu przez tydzień glukozę i niech go tylko przestępują. Potem, pomału, lekko przekłusować. Jeśli po tygodniu nie będzie poprawy, to zrobimy kardiogram, no i wtedy zadecydujemy, co dalej... — Ostatnie słowa doktora nie są już radosne, twarze pozostałych także się nieprzyjemnie ściągają. Grażyna ma wrażenie, że Małecki patrzy na nią i na doktora z wyrzutem. Gdy w chwilę później wychodzi wraz z doktorem, słyszy, jak mówi do inżyniera Klimaszewskiego: — Szkoda Gawota. Nawet stażystka wysłuchała u niego tę zastawkę. Doktor tylko dla formy powiedział, że będzie go leczył. — Tak, słabo stoimy z aukcją. Jest -tylko parę koni, Gawot odpada, dostaniemy za niego tyle, ile jest warte jego mięso, skóra i kości — martwi się Klimaszewski. Grażynie robi się przykro. Po ich wyjściu mężczyźni w ujeżdżalni milczą przez chwilę. A potem Janczar rzuca: — Całkiem fajna babka, ta lekarka. 11 — Owszem, przystojna — przytakuje Klimaszewski. I dodaje: — Ale i ona, jak inne, skończy pewnie na pieskach czy na drobiu. Jeszcze nie słyszałem, żeby kobieta lekarz utrzymała się w jakiejś stadninie... Fronczakowski aż do wieczora oprowadzał Grażynę po stajniach, pokazywał jej pomieszczenie zwane apteką, zaangażował nawet do kilku opatrunków. Było już ciemno, gdy zakończyli ten obchód. Przez plac, słabo oświetlony latarniami, masztalerze odprowadzali właśnie konie z ujeżdżalni do stajen. Grażyna przyglądała się przechodzącym zwierzętom z wyraźną przyjemnością. — Widzę, że lubi pani konie — zauważył Fronczakowski. — Przejdziemy przez stajnię, jeśli ma pani ochotę. Grażyna kiwa głową na zgodę. Ruszają w stronę widocznego z daleka, jasnego otworu drzwi, w którym przesuwają się sylwetki ludzi noszących bele siana i słomy. Kiedy wchodzą do środka, owiewa ich ciepło i wszystkie zapachy stajni. Konie poruszają się w boksach, chrupią siano, przestępują z nogi na nogę. Czasem któryś się spłoszy, zadźwięczy łańcuch kantaru. Grażyna i Fronczakowski podchodzą do niektórych boksów, zaglądają do środka. Konie na ich widok zbliżają się do krat, dmuchają rozdętymi chrapami, szukając pyskami cukru. — Rozpieszczone — uśmiecha się Grażyna. — Cóż pani chce, koleżanko — odpowiada Fronczakowski. — To majątek stadniny. Dba się o nie, prawie tak jak o dzieci.- Grażyna wyciąga rękę, dotyka przez kratę miękkich, węszących chrap. Razi ją trochę ten zwyczaj mówienia o zwierzętach jak o przedmiotach, o czymś, co ma wyłącznie handlową czy użytkową wartość. Koń prycha, rozczarowany, że w wyciągniętej ku niemu ręce nie ma cukru. 12 — Chodźmy, pokażę pani porodówkę — ponagla ją Fronczakowski. Otwiera drzwi i przepuszcza Grażynę przed sobą. Na ich wejście odwraca się stojący przy boksie Małecki. — Jak tam, panie Małecki? — Doktor staje przy koniuszym i spogląda na klacz chodzącą po boksie. — Od trzech dni tak samo. — A reszta? — W porządku, panie doktorze. Grażyna zagląda do sąsiedniego boksu, w którym stoi klacz z urodzonym przed paroma dniami źrebakiem. Klacz na jej widok podchodzi i chrapiąc obwąchuje wsuniętą przez kraty rękę. Źrebak robi to samo, ale mniej ufnie, gotów do ucieczki. — Uwielbiam takie małe. Wyglądają, jakby miały marchwiane nogi — uśmiecha się Grażyna; chce pogłaskać źrebaka, ten jednak cofa się, przestraszony. — On jeszcze nie nauczył się ufać człowiekowi—mówi podchodząc Małecki. — To instynkt. Boi się. A może będzie tak samo narwany jak matka? — Jest najwyraźniej zadowolony, że ma nowego słuchacza; widać, że mówienie o koniach to prawie jego nałóg. — Ona — wskazuje głową klacz — nazywa się Mitra. Była dwukrotną zwyciężczynią w derbach. Ale charakter ma taki, że niech ją cholera weźmie. Wygląda niby łagodnie, ale, jak to niektóra kobieta, za przeproszeniem pani doktor, kiedy ją co ugryzie, to nie daj Boże! Nawet mnie kiedyś chwyciła zębami... Była kryta ogierem Acapulco. Importowany z Anglii. Też derbista. Ale spokojny jak dziecko. Zupełnie nie jak ogier. Ten mały to pierwsze źrebię po nim. I też, jak ojciec, będzie kasztanowaty. Grażyna ze zdziwieniem spogląda na źrebaka, potem na Małeckiego. — Przecież nigdy się nie wie, jaką źrebak dostanie sierść. 13 — Kto pani tak powiedział? — Czytałam w podręczniku. — A ja pani mówię, że to będzie kasztan: Zobaczy pani. — Niech pani słucha, co mówi pan Małecki — wtrąca się Fronczakowski. — Bo tego w książkach nie ma,,ale w życiu cholernie się przydaje. To mądrość pokoleń koniarzy. — Co też pan... —zaczyna zażenowany, ale zadowolony Małecki. Jednak nie kończy, bo drzwi otwierają się i staje w nich dyrektor Klimaszewski. — Wszędzie cię szukam — mówi, podchodząc do Fronczakowskiego. — Mam bardzo ważną sprawę. — Odciąga doktora na bok i chwilę rozmawiają przyciszonymi głosami w kącie stajni. Grażyna i Małecki przechodzą więc do boksu, w którym stoi klacz oczekująca źrebaka. — To już staruszka — objaśnia koniuszy. — Ale kiedyś biegała świetnie i skoczna była wyjątkowo. Źrebaki po niej są w cenie, pani doktor. A kryta była... — Pani Grażyno! — woła z drugiego boksu Fronczakowski. — Wyjeżdżam z dyrektorem na kilka dni. Będzie pani musiała radzić tu sobie sama. — Ale... — zaczyna Grażyna, spłoszona. — Gdyby co, to zatelefonuję po doktora Koniecznego — rzuca Małecki i nie wiadomo kogo chce uspokoić: dziewczynę czy doktora. Fronczakowski milczy, przygląda się Grażynie, trochę tak, jakby chciał ją ocenić, jakby raz jeszcze szacował tę stojącą koło niego wysoką, wysportowaną dziewczynę. — To w ostateczności, jeśli już tak zdecydujecie oboje z panią doktor. To „z panią doktor" jest nienatrętnym przypomnieniem obecnym, że przecież stadnina nie pozostaje bez lekarza. Grażyna czuje wdzięczność dla starszego kolegi. 14 - Pani Białasówna będzie miała klucze od apteki i jutro zrobi zastrzyk Gawotowi. Czy ma pan jakieś nowe przypadki, panie Małecki? — Nie, panie doktorze. Tylko że dwa źrebaki po południu zaczęły kasłać... — Niech pani jutro je obejrzy i zmierzy temperaturę — ordynuje Fronczakowski. — Uwagi zapisze pani na kartach, tak jak to dziś robiliśmy. W pozostałe sprawy wprowadzę panią, jak wrócę... Dopiero teraz dostrzega, jak zmęczona jest młoda lekarka. Ojcowskim gestem klepie ją po ramieniu. — No, dosyć tego na dzisiaj — mówi. — Zapomnieliśmy, że pani jest zmęczona po podróży... Dziś pani zje obiad u nas — zarządza tonem tak samo nie znoszącym sprzeciwu jak wówczas, gdy wydawał dyspozycje dotyczące źrebaków. — Pogada pani sobie z moją żoną. No, idziemy! Grażyna uśmiecha się do niego z wdzięcznością. Jest tak zmęczona, że oczy jej się kleją, dopiero teraz uświadamia sobie, jak okropnie jest głodna. W ogarniającym ją gwałtownie znużeniu z przyjemnością poddaje się dobrodusznej tyranii doktora, który zagarnia ją jedną ręką i popycha ku drzwiom, powtarzając: „Chodźmy! Chodźmy! Obiad tam czeka!". Już przed stajniami dogonił ich Klimaszewski. — A więc tym nocnym, tak? — Jeśli ci to odpowiada. Wiatr wzmógł się w ciągu ostatnich godzin; rano właściwie niezauważalny, teraz uderza w twarze, zacina śniegiem. Fronczakowski chwyta Grażynę za rękę, ciągnie ją. — No szybciej, szybciej — ponagla. Grażyna śmieje się. Nie czuje się już obco. Byli przy deserze, rozmowa zeszła znowu na temat wyjazdu. 15 — Jakby pani nie mogła sobie z jakimś przypadkiem poradzić — zaczął Fronczakowski — to trzeba będzie wezwać doktora Koniecznego z ośrodka albo doktora Stelmaszka z województwa. Ale to ostateczność. Na co dzień Janczar z Małeckim i bez weterynarza radzą sobie wystarczająco dobrze. Wkrótce zaczął się zbierać do drogi, a w pół godziny później światła podjeżdżającego samochodu prześliznęły się po szybach. Obie kobiety wyszły z doktorem przed dom. W ciągu ostatniej godziny zaczął padać śnieg, zerwał się silny wiatr, w zadymce i wichrze ledwie majaczyły światełka lamp wiszących nad wejściami do stajen. — Jedźmy, jedźmy, bo możemy nie zdążyć — ponaglał Klimaszewski. — Nie mogę jechać szybko — zastrzega się kierowca. — Zupełna szklanka. — Czy moja obecność w Warszawie jest rzeczywiście konieczna? — zaczyna powątpiewać Fronczakowski. Wiatr miecie śniegiem coraz gwałtowniej, wyraźnie widać to w świetle reflektorów. — Tylko ty przekonasz ich, że wsadzanie nam fiordin-gów nie ma sensu. — Jeśli to zrobię, to tylko dla ciebie. Mniej z nimi kłopotu niż z fulblutami. A liczyć na wielkie wygrane? — Doktor spogląda z pobłażaniem na Klimaszewskiego. — Mało ci zeszłego roku? Mało deficytu? Już lepsze były araby. No dobrze, jedźmy... Klimaszewski wsiada do wozu. Ale doktor jeszcze w ostatniej chwili odciąga Grażynę na bok, pyta, zniżając głos do szeptu: — Niech pani szczerze powie, czy rzeczywiście umie pani robić zastrzyki? Bo, wie pani, różnie to bywa. — Czy chodzi o tę jutrzejszą glukozę? 16 t — Tak. — Niech się pan nie obawia, panie doktorze. Robiłam już w życiu sporo zastrzyków. — To pięknie, życzę powodzenia. Koniuszy będzie na panią czekał w aptece po ósmej. W ostatniej chwili nadeszła jeszcze żona Klimaszewskiego i wszystkie trzy patrzyły, jak samochód wykręca, rozcinając reflektorami zamieć, i wolno, migocząc czerwonymi światłami, posuwa się aleją. Nim tylne światła wozu znikły im z oczu, Fronczakowska zgarnęła kobiety do siebie. — Mróz coraz większy, chodźmy się napić herbaty — zaproponowała, otulając się szczelniej i nastawiając kołnierz. — Dobrze, ale to ja zapraszam do nas — rzuciła Klimaszewska. Herbatę piły więc w mieszkaniu Klimaszewskich. Pokój jadalny obwieszony był starymi sztychami przdsta-wiającymi konie wyścigowe i sportowe, sceny z wyścigów i biegów za lisem. Liczne puchary i statuetki koni na kominku mówiły o sportowej karierze gospodarza. Grażyna nie miała jednak dość czasu, by obejrzeć je wszystkie, bo obie panie zasypały ją pytaniami. Chciały wiedzieć, czy nie boi się pracy w stadninie, czy zdaje sobie sprawę, że trzeba nieraz pracować w ciężkich warunkach. Z początku odpowiadała raczej oszczędnie, ale czując, że jej rozmówczyniami powoduje głównie życzliwość, zaczęła opowiadać o sobie, o tym, że jej rodzice, choć pochodzący ze wsi, pracują w mieście, ale ona wolałaby właśnie taką pracę, jaka jest w stadninie, że lubi zwierzęta i zdaje sobie sprawę z trudności wybranego zawodu. — A trudności są wszędzie, w każdym zawodzie — zakończyła z uśmiechem i dodała, nie dopuszczając do głosu Fronczakowskiei: — Nie jestem wcale słaba. W AZS-ie uprawiałam gimnastykę przyrządową i chodziłam na dżudo, więc i tutaj poradzę sobie chyba... — Na pewno zacznie tu pani jeździć konno — podsunęła domyślnie Klimaszewska. — To piękny sport. — Jeśli będzie czas i okazja, to trzeba będzie zacząć — zakończyła Grażyna, podnosząc się od stołu. — Jeśli panie pozwolą, pójdę do siebie. Bardzo jestem zmęczona. Dziękuję za opiekę i miły wieczór... Gdy wychodziła, Fronczakowska dała jej klucze od apteki, na wszelki wypadek, gdyby potrzeba było czegoś w nocy. — Małecki wie o tym, że będą u pani — dorzuciła. Na dworze śnieg przestał padać, ale wiatr wzmógł się tak, że z trudem szła do domu, kryjąc twarz przed jego uderzeniami w kołnierzu kurtki. Przechodząc koło porodówki zdecydowała się jednak, by tam zajrzeć. Dyżurny masztalerz stał przy boksie i patrzył z uwagą na starą klacz, która miała się źrebić. Grażyna podeszła do niego i stanęła obok. — Kręci się... Może już będzie rodzić — powiedział, nie odwracając się do niej. Grażyna przyglądała się kłączy, która krążyła po boksie, muskając od czasu do czasu ściółkę pyskiem. Potem spojrzała na masztalerza; zachowywał się tak, jakby jej wcale nie było, zdecydowała więc, że o nic nie będzie go pytać. — Idę do siebie i położę się — powiedziała. — Gdybym była potrzebna, to proszę mnie obudzić. Spojrzał na nią z ukosa. — Dobrze, jak pan koniuszy każe, to zaraz obudzę. Udała, że nie rozumie lekkiego lekceważenia zawartego w tych słowach, i rzuciwszy „dobranoc", odeszła. Kiedy wreszcie znalazła się sama w swoim pokoju, włączyła radio i usiadła na łóżku, próbując uporząd- 18 kować wrażenia tego pierwszego dnia. Jedno narzucało się aż nazbyt wyraźnie: niezależnie od sympatii, którą chyba udało jej się wzbudzić w kilku osobach, wciąż była na cenzurowanym. A większość osób, z którymi się zetknęła, zakłada z góry, że jej obecność tutaj to nieporozumienie, że dziewczyna i konie... Westchnęła: niełatwo będzie zdobyć ich zaufanie, wyrobić sobie autorytet. Wzięła książkę, ale czytanie jej nie szło. Podeszła więc do okna i patrzyła w mrok nocy. Nagle rozjaśniły go światła reflektorów: wrócił samochód wysłany z doktorem i dyrektorem na stację. Kierowca wygramolił się z szoferki i odezwał do kogoś nadchodzącego spiesznie, kogo jednak nie mogła poznać w mroku: — No, ledwie zdążyliśmy. A z miasta wlokłem się aż półtorej godziny. Szklanka jak cholera i ten wiatr... Za lasem mało nie rzuciło mnie do rowu. — Au doktora Koniecznego byłeś? — Tak, obiecał, że wpadnie jutro w południe. — W porządku, dziękuję — teraz dopiero poznała głos Janczara. — Jazdy jakieś będą? — Dziś nie, bo co? — To może zrobię hamulce? — Jutro w południe może będzie trzeba skoczyć do powiatu. — Do południa zrobię. Zaraz zacznę, a rano skończę. Janczar kiwnął przyzwalająco głową. Kierowca wsiadł do wozu i ruszył ostro w stronę garażu. Grażyna czuje, że zrobiło się zimno. Dotyka grzejnika. Jest letni. Wyjmuje z szafy szlafrok i idzie do łazienki. Wreszcie wsuwa się pod kołdrę. Gasi nocną lampkę, pokój ogarnia ciemność. Tylko na suficie tańczą cienie konarów miotanych wiatrem. Chwilę patrzy na nie, 19 potem przekręca się na bok, zamyka oczy. Zasypia prawie natychmiast. Księżyc znów zaszedł za chmury i zaczął sypać śnieg. Wiatr wzmógł się, przeszedł niemal w huragan. Z drzew zaczęły spadać połamane gałęzie. Gdzieś poleciała dachówka. Ze stajni wybiegł jakiś człowiek i skierował się w stronę mieszkań pracowniczych. Po chwili w oknie Janczarów zapaliło się światło. Za kilka minut z domu wyszło dwóch ludzi, szybkim krokiem zdążali do porodówki. Drzwi do boksu klaczy były otwarte, stał przy nich mały stoliczek z podręcznymi przyborami lekarskimi i zeszytem. Nad leżącą klaczą pochylał się Małecki ubrany w długi, szary fartuch. — No, co jest? — zagadnął Janczar. — Niedobrze. To trochę za długo trwa. — Kiedy się zaczęło? — Ze dwie godziny temu. — Że też właśnie musiało wynieść i dyrektora, i doktora. — Janczar zbliżył się do łba klaczy i pogłaskał ją po szyi. — Cholernie się poci. — Wstał i popatrzył jeszcze raz na leżącą na podściółce kobyłę; dyszała ciężko, pociemniałe od potu boki pracowały jak miechy. — A może, panie Piotrze, poprosić tę stażystkę? — W głosie Małeckiego czuło się niezdecydowanie. Masztalerz wybiegł szybko. Klacz zaczęła się rzucać. Próbowała poderwać się na nogi, raz i drugi kopyta kurczowym ruchem zagarnęły podesłaną jej słomę, głowa uniosła się na wygiętej w bok szyi, opadła znowu. — Obawiam się, że bez doktora Koniecznego albo Stelmaszka się tu nie obejdzie... — Może pójdę zatelefonować? — zaproponował Małecki. 20 — Dobrze, za chwilę... Zobaczymy, może płód jest nieprawidłowo ułożony. — Podeszli do leżącej klaczy. Janczar zamruczał jeszcze: — Cholera, czego ta dziewczyna się tak grzebie... Grażyna spała mocno, przez dłuższą chwilę nie mogła się obudzić, choć zza drzwi dochodziło silne łomotanie. — Nie ma jej czy co... — mruczy do siebie bijący w deski pięścią masztalerz. Już chce odchodzić, ale uderza raz jeszcze, wołając przy tym: — Pani doktor! Pani doktor! Niech pani wstanie! Grażyna oprzytomniała. Przez chwilę, macając, szukała wyłącznika nocnej lampki, wreszcie znalazła go i nacisnęła. W mdłym świetle słabej żarówki narzuciła szlafrok. — Co się stało? — Pan Janczar prosi panią szybko do porodówki. Carmen nie może się oźrebić — dobiegło zza drzwi. — Już idę! — odkrzyknęła, wciągając na piżamę dżinsy. Wychodząc wzięła z sobą torbę z fonendoskopem i zegarek. Spojrzała: była pierwsza. Na dworze wiatr uderzył w nią z taką siłą, że ledwie utrzymała się na nogach. Podniosła kołnierz i biegiem puściła się w stronę stajni. Zastała Janczara i Małeckiego stojących w boksie i patrzących na ciągle leżącą klacz. Milczeli. W stajni czuło się jakiś niepokój. Inne klacze denerwowały się, stojąca zaś w sąsiednim boksie kasztanka kręciła się i nerwowo prychała. — Żeby tylko której nie zechciało się oźrebić w tym samym czasie — westchnął Małecki. Grażyna, patrząc na leżącą Carmen, poczuła się całkowicie bezradna. Spojrzała na Janczara i Małeckiego, odruchowo szukając u nich pomocy, ale ich wzrok mówił, że to oni oczekują tego od niej. Podeszła więc do klaczy, przykucnęła i osłuchała serce. 21 — Trzeba zbadać położenie płodu — zawyrokowała. — Obie nogi podwinięte. Bardzo zły układ. Sprawdzałem — mówi pewnym głosem Janczar. — Próbował pan obrócić? — A co, miałem czekać na panią? — Tym razem głos Janczara jest nieprzyjemny, ostry. — Mogę pani powiedzieć jeszcze, że jedną nogę jakoś wyprostowałem. Ale drugiej nie daję rady. — Długo to już trwa? — pyta lekarka, usiłując przezwyciężyć ucisk w gardle. — A będzie ze dwie godziny... Grażyna po raz drugi nachyla się nad klaczą, bierze fonendoskop i znów osłuchuje serce. Małecki kuca obok. Śledzi jej ruchy, od czasu do czasu rzuca uważne spojrzenie na twarz lekarki, jakby próbował odczytać z niej stan klaczy. — No i co, pani doktor? — Obawiam się, że może być ciężko. Dam zastrzyk na wzmocnienie serca. — To znaczy, że z nią niedobrze? — Silne osłabienie. Chyba trzeba będzie robić cesarskie, jeśli nie uda się ułożyć płodu. — I może to pani ma robić? — Janczar^ staje w drzwiach boksu. — Wolałabym nie. — Ja też wolałbym, żeby nie pani. Grażyna chce odpowiedzieć ostro, ale rezygnuje niemal w ostatniej chwili. — Rozumiem. Więc niech pan zaraz dzwoni po doktora Koniecznego. — Nie wytrzymuje jednak i dodaje z ironią: — Ala zastrzyk zrobić mogę? Dobrze, niech jeden z panów dzwoni, a ja pójdę przygotować narzędzia. — Jest już przy wyjściu, dalsze jej słowa giną w szumie wiatru i huku zatrzaskiwanych drzwi. 22 Janczar z Małeckim jeszcze próbują wyprostować drugą nogę źrebaka, ale rezygnują. Janczar narzuca kożuch, biegnie do biura do telefonu. Minęło dużo czasu, nim zgłosiła się poczta. Janczar, poprzez trzaski na linii, ledwie słyszał telefonistkę. Wreszcie uzyskał połączenie. Nadal było źle słychać i z trudem mógł zrozumieć, co mówią z drugiej strony. Wreszcie zrozumiał, że doktora nie ma — pojechał do wypadku. Powiedziano, że dobrze będzie, jeśli wróci rano. Połączył się znów z pocztą i poprosił o numer w miasteczku powiatowym. Ale słowo „łączę" wypowiedziane przez telefonistkę było ostatnim, jakie usłyszał. Trzaski narosły do tego stopnia, że zrozumienie czegokolwiek było niemożliwością. — Halo! Halo! Poczta! Halo! — wołał do ochrypnięcia, ale bez skutku. Rzucił więc słuchawkę na widełki i wybiegł z biura. Miał jeszcze słabą nadzieję, że kierowca nie zdążył rozmontować hamulców. I ona jednak okazała się płonna. Kierowca sanitarki z kolei był po kilku kieliszkach, właśnie wrócił z imienin. — Panie kierowniku, jak mogę jechać? — tłumaczył Janczarowi. — Pijany nie jestem, ale ileś tam procent mam. — To niech Dziuba pojedzie sanitarką. — O, co to, to nie — ^os Nowaka, kierowcy sanitarki, jest stanowczy. — W taką ślizgawicę nikomu nie dam wozu. Rozbije, a potem będzie na mnie, że to moja wina, że po co dałem. Przecież na tej dzisiejszej szklance to i Zasada nie dałby rady. Iść nie można, a pan chce samochód wysyłać. — Panie Nowak, niech pan siądzie koło mnie i będzie pan pilnował, jak jadę — proponuje Dziuba. Nowak drapie się za uchem. — Niech będzie — mówi wreszcie. — Jako pasażer 23 jechać mogę. Tylko jak my się doczłapiemy w taką ślizgawicę do miasta? Mimo to Dziuba bierze klucze, idą do samochodu. Ale Janczar, wpatrując się w szalejącą zadymkę, nie ma nadziei, by doktor zdążył na czas. Grażyna biegnie przez podwórze, zmagając się z huraganowym wiatrem. Gdy otwiera drzwi, zderza się z wychodzącym koniuszym. — Nie dam rady... — mówi bezradnie Małecki. — Może doktor zaraz przyjedzie. Niech pani robi zastrzyk... Jest wyraźnie przybity, dziewczyna rozumie, czuje w tej chwili to samo co i on. Ale bierze się w garść. Rozkłada strzykawkę na serwetce, przeciera ręce spirytusem. Staje w drzwiach boksu. — Możemy? — pyta Małecki. — Możemy. Grażyna robi zastrzyk. Potem oboje z Małeckim czekają chwilę, milczą. W tym milczeniu rodzi się między nimi poczucie jakiejś wspólnoty. Lekarka znów osłuchuje serce rodzącej klaczy. — No, jest lepiej — spogląda na zegarek. — Kiedy doktor Konieczny może tu być? — Normalnie w trzydzieści minut, ale przy tej pogodzie i ślizgawicy... — Niech pan zorganizuje parę prześcieradeł, dobrze? — Prześcieradeł? — Tak. Nie będziemy przecież operować na słomie. Przez ten czas przygotuję wszystko do zabiegu. — Skąd ja wezmę prześcieradła? — zastanawia się przez chwilę Małecki. — Z domu mam przynieść? Chyba że wezmę te, co są do pokoi gościnnych. W magazynie jest ich na pewno kilkanaście sztuk... Tylko czy magazynier wyda? 24 — Jak potrzebne, to musi wydać — Grażyna mówi niespodziewanie twardo. Małecki — po raz pierwszy chyba — patrzy na nią z uznaniem. — Dobrze, zaraz tam poślę któregoś z masztalerzy — mówi i odchodzi wydać polecenia. Grażyna zagląda do boksu. Klacz dyszy teraz nie tak silnie jak przedtem, ale jest ciągle spocona, jej wielkie wypukłe oczy patrzą tak, jakby prosiła ludzi o pomoc. Grażyna spogląda na zegarek. — No, nic... Teraz trzeba czekać — mówi pocieszająco. Siada, sięga po książkę, którą zabrała z apteki, otwiera ją i zaczyna wertować. Małecki podchodzi do niej i zagląda przez ramię. — Muszę się trochę poduczyć, bo tylko raz asystowałam przy zabiegu. Małecki nic nie mówi, odwraca się i drapie frasobliwie po głowie, potem znowu spogląda na dziwczynę, kiwa głową i wolno wchodzi do boksu, staje w drzwiach i patrzy z troską na klacz. W drzwiach porodówki pojawia się Janczar. — Doktor Konieczny pojechał do wypadku — mówi ze znużeniem. — Wysłałem wóz po doktora Stelmaszka, do miasta. Ale nie wiem, czy w ogóle dojadą... Zapada cisza. Wszyscy troje patrzą na siebie w przedłużającym się milczeniu. Grażyna znajduje we wzroku koniuszego coś, co sprawia, że wraca jej energia, wiara we własne siły. Zrzuca kurtkę i podwija rękawy. — No cóż, spróbujemy jej pomóc — mówi zdecydowanie. — Może jakoś uda się nam ułożyć płód i obejdzie się bez zabiegu. W tonie jej głosu jest tyle stanowczości, że Janczar mówi: „tak jest" — i nie jest to wcale odruch. Małecki pomaga założyć dziewczynie fartuch. Wchodzą razem do 25 boksu. Kiedy wychodzą z niego znowu, koniuszy mówi z ulgą, wycierając ręce: — No, teraz powinna urodzić normalnie... Ale pani doktor to chyba już nie ma sił... Grażyna rzeczywiście ledwie stoi na nogach. Opiera się ramieniem o ściankę boksu, jest zdyszana, spocona. Ale mimo zmęczenia czuje się prawie szczęśliwa. Obaj mężczyźni patrzą na nią z uznaniem. Radość trwa krótko. Znika, kiedy dziewczyna rzuca okiem na klacz: jest cała mokra od potu, jej oddech stał się jeszcze cięższy i krótszy, gwałtowne drgawki wstrząsają skórą. Grażyna nagle znajduje w sobie siły: już jest koło stolika z narzędziami. Napełnia strzykawkę. — Z nią jest bardzo źle — mówi cicho. — To jednak będzie potrzebny doktor Stelmaszek? — Nie sądzę... Operacji i tak nie wytrzyma... — Szybko pani skazała tę kobyłę na śmierć — buntuje się nagle Janczar. — To nie ja, tylko jej serce — odpowiada Grażyna ze smutkiem. — Serce zarżnięte na torze wyścigowym, jakby powiedział mój profesor. Janczar nie replikuje. Grażyna bierze strzykawkę i, mijając go, wchodzi do boksu. Robi zastrzyk, osłuchuje raz jeszcze serce Carmen. Potem odwraca twarz w stronę Janczara i Małeckiego, a widząc, że obaj stoją, rzuca ostro: — No, panowie, teraz już chodzi tylko o uratowanie źrebaka! Pomóżcie jej, pomóżcie prędzej! Bo inaczej będę musiała operować. Janczar zrzuca marynarkę, zakłada fartuch. Podchodzi do stojącego już nad klaczą Małeckiego. Grażyna schyla się nad łbem klaczy, kontroluje tętno. Nagle odwraca się do obu mężczyzn. — Co ze źrebakiem? Bo tętno słabnie! 26 W tej samej chwili widzi, że Małecki i Janczar pochylają się nad leżącym nieruchomo źrebakiem. Ale nie czas, by się temu przyglądać — tętno klaczy wciąż słabnie. Grażyna raz jeszcze osłuchuje jej serce. Twarz dziewczyny poważnieje jeszcze bardziej. Potem wyjmuje z uszu słuchawki i wstaje. Klacz wzdycha głęboko, z ludzkim nieomal jękiem, i cichnie. Jedno spojrzenie na jej głowę wystarcza, by wiedzieć, że nie żyje. Grażynie łzy zakręciły się w oczach. Stała bezradna, zdrętwiała na ten widok. Janczar spostrzegł to, podniósł się od źrebaka. — Carmen zdechła — powiedział półgłosem do Małeckiego. Koniuszy zmienia się na twarzy. Podchodzi do głowy klaczy. Klęka przy niej, dotyka ręką łba. Chwilę patrzy, potem wzdycha i wraca do źrebaka. — Nim teraz trzeba się zająć — mówi ni to do siebie, ni to do stojącej wciąż nieruchomo Grażyny. — Zostałeś się za sierotkę — kontynuuje, wycierając małego. — No, ale jakoś ciebie wyhodujemy. Nie martw się, damy radę. — Trzeba będzie mu znaleźć mamkę — mówi na wpół twierdząco, na wpół pytająco Grażyna. — Mamkę, źrebakowi? — uśmiecha się, tym razem bez ironii, Janczar. — Nie, pani doktor, żadna kobyła nie przyjmie obcego źrebaka. Trzeba go wziąć na butelkę. Grażyna pochyla się nad źrebakiem, który z trudem próbuje podnieść łeb i wstać na przednie nogi. Małecki na chwilę przerywa wycieranie. — To pani chrześniak, pani doktor — mówi. Na odgłos otwieranych drzwi Grażyna odwróciła się od szafki, w której układała narzędzia. W drzwiach stał siwawy, zażywny, sympatyczny mężczyzna w narzuconym na ubranie kożuchu. 27 Dzień dobry. Nazywam się Konieczny. — I zbliżając się do dziewczyny: — Jak sytuacja? — Klacz padła — młoda lekarka czuje w gardle ten sam skurcz co w nocy i chociaż nie jest niczemu winna, opuezcza wzrok. — A źrebak? Dobrze. Żyje. — Robiła pani zabieg? Nie, jakoś udało się wyprostować nóżkę. Konieczny przysiadł na krzesełku, ale zaraz podniósł się i zrobił kilka kroków tam i z powrotem wzdłuż pomieszczenia. Nie chciałbym pani straszyć, ale Klimaszewski będzie na panią pomstować. Nie zazdroszczę pani — zatrzymał się koło Grażyny. — No, ale cóż robić. Zrobimy sekcję i stwierdzimy przyczynę padnięcia. A jakie jest pani zdanie, koleżanko? ~— Wada serca, panie doktorze. No, zobaczymy, czy pani ma rację... Drzwi apteki otwierają się znowu i wpuszczają światło wstającego dnia. W smudze bladego blasku, kłócącego się ze światłem wciąż jeszcze zapalonych żarówek, pojawia się sylwetka owiniętej grubą chustą kobiety. — Dzień dobry, jestem Janczarowa — przedstawia się od progu. — Zapraszam na śniadanie. Pan doktor zmarzł pewnie w wozie, a i pani doktor dostała dziś za swoje... zaraz pierwszego dnia. Gorąca kawa się przyda. — Dziękuję bardzo, miałem termos ze sobę — grzecznie odmówił Konieczny. — Nie mam za dużo czasu, a trzeba zrobić sekcję. Grażyna idzie więc sama. Ale zaraz przed stajnią spotykają Małeckiego. — A śniadanie chrześniaka? — zatrzymuje ją z udanym oburzeniem. 28 — Dałbyś się napić kawy pani doktor — protestuje gwałtownie Janczarowa. — Nie widzisz, jaka zmordowana? Dobrze jest poczuć się pod czyjąś opieką, miła ta Janczarowa. Ale Grażyna przemaga senność. Odpowiada z uśmiechem: — Trudno, niemowlak pierwszy. Przyjdę, jeśli pani pozwoli, zaraz jak z nim skończymy. — Bardzo proszę, naprawdę. Będę na panią czekać. A jakby pani zobaczyła gdzieś Piotra, mojego, to niech go pani też przyśle na śniadanie. Małecki i Grażyna zawracają do porodówki. Źrebak już jest w innym boksie. Stoi niepewnie na rozkraczonych nogach i przygląda się ludziom ze śmieszną, gapiowatą miną. Małecki wyjmuje z kieszeni grubą gumową rękawicę, oglądają z uwagą, a potem scyzorykiem odcina jeden z palców. Ogląda go raz jeszcze, bada, czy nie jest sparciały, czy nie rwie się zbyt łatwo. — Można założyć? — pyta Grażyna, sięgając po przyniesioną przez koniuszego butelkę z mlekiem. — Chwileczkę, pani doktor — powstrzymuje koniuszy. — Musimy przedtem wlać coś na przeczyszczenie. Życie nie składa się z samych przyjemności... — wzdycha sentencjonalnie i uśmiechając się, wlewa do mleka łyżkę parafiny. — Teraz już można. Grażyna zakłada smoczek, obwiązuje szyjkę butelki sznurkiem. Małecki zabiera jednak z jej rąk flaszkę, zaciska mocniej węzeł. — To musi być zawiązane „na fest", bo inaczej źrebak zerwie i połknie. Co pani wtedy zrobi? — mówi tonem, jakim mógłby pouczać dziecko, ale w jego głosie nie ma poprzedniej rezerwy. — Już ty nie ucz pani doktor — zwraca uwagę nie zauważony przez nich aż dotąd Janczar. 29 — Kiedy ja się nie obrażam — uśmiecha się Grażyna. Małecki podaje jej butelkę. — No, teraz już może pani karmić chrzestnego synka. Podchodzą. Źrebak chwieje się na „marchwianych" nogach, patrzy, jakby coś kontemplował, na widok zbliżających się ludzi próbuje ruszyć to w jedną, to w drugą stronę, ale nogi jeszcze niosą go z trudem, nie może utrzymać równowagi. Mężczyźni poruszają się wolno, ostrożnie, by źrebak, przestraszywszy się, nie wpadł na ścianę boksu. Małecki zachodzi z boku. — Hoo... Hooo... maleńki — mówi uspokajająco. Źrebak, jak gdyby wyczekiwał sposobnej chwili, nagle rzuca się w bok. Ale Janczar jest szybszy i chwyta go za ogon. Małecki dobiega, obejmuje obydwoma rękami i unieruchamia zwierzę. - Silna bestyjka — mruczy z satysfakcją. Grażyna zbliża się z butlą, podsuwa smoczek. Źrebię jednak ucieka od niej pyszczkiem. — Trzeba, żeby poczuł mleko — podpowiada szeptem Małecki. Dziewczyna wytrząsa więc trochę mleka na rękę i smaruje pyszczek małego, który oblizuje się raz i drugi. Teraz butelkę — komenderuje koniuszy. Konik jeszcze przez chwilę nie chce, ale wyczuwszy smak mleka zaczyna ssać. Do boksu wchodzi Fronczakowska z Koniecznym. — Do twarzy pani z tym źrebakiem, koleżanko — śmieje się weterynarz. — Tylko niech pani uważa, żeby nie połknął pani z butelką i tym mlekiem. — Nie ma obawy, panie doktorze. Pani Grażyna daje sobie doskonale radę — bierze ją w obronę Małecki. — Tak, rzeczywiście, dobrą robotę zrobiła dzisiaj w nocy — poważnieje Konieczny. — Sam chyba nie zrobiłbym nic lepiej... A Carmen była nie do uratowania. Nikt nie mógł tu nic zrobić. 30 — Tak będzie w protokole? — upewnia się koniuszy. — Tak, zaraz go napiszę. A pani, koleżanko, niech pani przyjdzie do apteki, kiedy pani skończy. Podpisze pani protokół. — A potem do nas, musi pani wreszcie coś zjeść — dorzuca Fronczakowska. — Dziękuję, ale pani Janczarowa mnie zaprosiła — odpowiada Grażyna. — Dostałam polecenie, by przypilnować pana Piotra, żeby także coś zjadł. Konieczny z Fronczakowska wychodzą, wkrótce też kończy się karmienie źrebaka. Grażyna wpół przytomnie podpisuje protokół, nie pomaga nawet mocna, gorąca kawa, jaką przygotowała jej Janczarowa. — Spać — wzdycha dziewczyna, z trudem powstrzymując ziewanie. — Mam uczucie, że jak się wreszcie położę, to trzy dni nikt mnie nie obudzi. — Spać? — udaje zgorszonego Janczar. — A chrzciny? To mały dalej ma żyć nie chrzczony? — Chrzciny? — zdumiewa się Grażyna. — A pewnie. Pan Małecki już wszystko przygotował. — No, dobrze. Tylko ja nie wiem, jak się to robi... — Nic trudnego, zapewniam. Idziemy — komenderuje Janczar. Po nie przespanej nocy Grażyna z przyjemnością wystawia twarz na ledwie wyczuwalny powiew mroźnego wiatru. Zamieć ucichła, świeci słońce, śnieg skrzypi pod nogami idących. — Już oddał smółkę — wita ich uśmiechnięty Małecki. — To znaczy, że z nim dobrze. Trawi, to znaczy: zdrów. Na stoliku, na którym w nocy złożone były lekarstwa i narzędzia medyczne, leży teraz biały obrus, na nim talerzyk z kanapkami, kieliszki i butelka winiaku. — Pan ma niezrównaną żonę, panie Małecki — mówi Janczar ze śmiechem. 31 — Coż, zna zwyczaje... — bagatelizuje koniuszy, ale widać, że mu przyjemnie. — Ale to chyba ja powinnam urządzić przyjęcie? — pyta Grażyna, szukając spojrzeniem rady u Jan-czarowej. — To na poprawiny. Pani się jeszcze nie zdążyła zagospodarować i dlatego tym razem myśmy przygotowali — mówi szybko Małecka. Janczar otwiera butelkę, nalewa do kieliszków. — Jak go pani nazwie? — A jak tu jest w zwyczaju? — Pierwsza litera po matce, a ostatnia po ojcu. — Carmen ? ???? — podpowiada Małecki. Grażyna usiłuje coś wymyślić, ale nic nie przychodzi jej do głowy. — Ca... Ce... — No, pani Grażyno — przynagla Janczarowa. Janczar podaje kolejno wszystkim nalane już kieliszki. — Jak go nazwać?... Taki drogi ..-. carino... Czy może być Carino? — Grażyna nie jest pewna swego wyboru. — Świetnie, może być Carino — mówi Janczar i podnosi kieliszek. — A więc zdrowie Carino. Źrebak, zainteresowany gwarem, podchodzi do kratki i usiłuje zobaczyć, co się dzieje. Grażyna zbliża się do niego. — No, pamiętaj, że nazywasz się Carino — mówi. Carino patrzy na nią swoimi wielkimi, ciemnymi oczami. Wygląda, jakby zastanawiał się, co też do niego mówią. II Dni, które nastąpiły po tym pierwszym, uciekały szybko, wypełnione pracą, drobnymi zmartwieniami i radościami. Z perspektywy czasu tamta noc stawała się nie tak straszna i Grażyna była teraz nawet zadowolona, że pierwsze chwile w Mokrej stały się dla niej jakby egzaminem. Dzięki temu ludzie zaczęli ją tu cenić, dzięki temu została szybko uznana przez większość z nich za „swoją". Dla niej najważniejsze było, że zaakceptował ją Małecki. Nie tylko polubił, ale wziął pod opiekę. A autorytet miał koniuszy w stadninie ogromny. Swoją zażyłość z Małeckim ceniła tym wyżej, że obaj jej bezpośredni szefowie — dyrektor Klimaszewski i doktor Fronczakowski — choć bardzo uprzejmi, odnosili się do niej wciąż jeszcze z ledwie wyczuwalną, ale przecież — rezerwą. Mimo to nie mogłaby stwierdzić, że nie starają się jej pomagać w budowaniu autorytetu zawodowego. Zwracano się do niej zawsze „pani doktor", a Fronczakowski nigdy nie podważał jej decyzji przy innych pracownikach. Jeśli zdarzyło się Grażynie popełnić jakiś błąd, wytykał go dopiero wówczas, gdy znaleźli się we dwójkę; polecał, by sama znalazła sposób wycofania się z błędnych decyzji. Po paru takich lekcjach Grażyna nauczyła się częściej prosić o radę swego szefa," 3 — Dziewczyna i Carino zrozumiała, że nie przyniesie jej to ujmy. On zaś ostentacyjnie zaczął zwracać się do niej w trakcie badań wyszukanym zwrotem: — Czy mógłbym prosić koleżankę o konsultację? Gdy pierwszy raz tak się do niej odezwał, oniemiała. Ale błyskawicznie zrozumiała jego intencje i od tej pory konsultowali się już wzajemnie. A każda z tych konsultacji była dla Grażyny skarbnicą praktycznych wiadomości, których zdobycie wymagałoby lat pracy. Lecz mimo owych oznak przychylności czuła, że Fronczakowski wciąż nie jest do końca przekonany, że kobieta zdoła poradzić sobie z pracą lekarza weterynarii w stadninie. Nie myliła się. Fronczakowski dał wreszcie pewnego dnia dowód tych wątpliwości, powierzając jej opiekę nad oborą należącego do stadniny gospodarstwa rolnego. — Koń, droga koleżanko, był zawsze sprawą męską, rycerską! — próbował żartować, osłaniając w ten sposób swe prawdziwe intencje. — Umiejętność obcowania z bydłem i trzodą chlewną także się pani przyda. Poza tym tego rodzaju praktyka tu, na wsi, podbuduje pani autorytet. A może i czasami przynieść pewne profity. Zresztą nie wie pani przecież, czy całe życie spędzi pani wśród koni. Różnie może być, prawda? Więc proszę nie traktować tego jako odsunięcia od pracy w stadninie, przeciwnie, raczej jako dowód mojego zaufania do pani wiedzy i zdolności. A nawet —jako wyróżnienie. Udała, że tak to właśnie rozumie i podziękowała serdecznie, obiecując radzić się go w każdej poważniejszej sprawie. Ale leciutki osad goryczy pozostał. Dlaczego doktor traktował ją jak kogoś, kto nie zagrzeje długo miejsca w stadninie? Dlaczego tak wyraźnie wątpiono tutaj, czy kobieta weterynarz poradzi sobie z leczeniem koni? Nie pocieszyły jej nawet słowa doktora: — Chciałbym, żeby poczuła się tam pani samodziel- 34 nym lekarzem. — I raz jeszcze powtórzył: — Proszę traktować to jako dowód mojego zaufania. Zaufanie! Wyróżnienie! Wprędce okazało się, że dla Grażyny oznacza to w praktyce moc dodatkowej pracy, dojazdy do gospodarstwa i studiowanie po nocach materiałów dotyczących schorzeń, z którymi zaczęła się spotykać, a których istnienia nawet nie podejrzewała. Z każdym dniem coraz bardziej przekonywała się, że studia dały jej tylko ogólny zarys wiedzy, z pominięciem wielu drobnych, a przecież istotnych spraw — tę lukę mogła uzupełnić tylko dalsza nauka i stała praktyka. Zaczęła coraz częściej zachodzić do Fronczakowskich, aby pożyczyć książki, czasopisma fachowe lub poradzić się w sprawach, w których nie wiedziała, jak należy postąpić. Pewnego dnia, w czasie takiej dyskusji-konsultacji domowej, padło nagle pytanie: — Jakiego obcego języka uczyła się pani, Grażynko, w szkole i uczelni? — Chodziłam na lektorat rosyjski i niemiecki — odpowiedziała niezbyt pewnie. Zamierzała dodać, że trudno mówić o tym, że zna te języki dobrze, ale nie zdążyła. — To doskonale — ucieszył się Fronczakowski. Zerwał się z fotela. — Dam pani lekturę niemiecką, którą właśnie dostałem. Bardzo dobrze wyjaśnia ona te problemy, które panią interesują. Podszedł do biblioteki i już po chwili kładł przed zaskoczoną dziewczyną plik czasopism. Grażyna poczuła, że się poci. — Moja znajomość niemieckiego jest raczej słaba — powiedziała czując, że czerwieni się po uszy. — Słownik mogę pani pożyczyć — po oczach Fron-czakowskiego widać było, że bawi go jej zażenowanie. — Gramatykę również. Więc chyba da pani sobie radę? A gdyby miała pani trudności, to oboje z żoną służymy ?» 35 pomocą. Prawda, Krysiu, że pomożesz pani Grażynce, jeśli będzie miała kłopoty z niemieckim? — Oczywiście, chętnie pani pomogę. Nie było wyjścia, tym bardziej że Grażynie przypomniało się to, co Fronczakowski mówił kilka dni temu: lekarz, który nie potrafi posługiwać się obcojęzyczną literaturą, zasługuje, jego zdaniem, na nazwę półinteligenta. Od tamtego wieczoru stwierdziła, że właściwie nie ma chwili wolnego czasu dla siebie. Z rzadka tylko udawało jej się wyrwać do miasteczka do kina, gdy szedł tam szczególnie dobry film, coraz rzadziej zachodziła teraz do Fronczakowskich lub Janczarów na telewizję. — Zdziczeję tutaj całkiem — mówiła sobie w chwilach zmęczenia i zniechęcenia. — Nawet już innej niż fachowe książki nie mam kiedy przeczytać! Doktor rzeczywiście zarzucał ją fachową literaturą i pilnował, żeby nie mogła narzekać na brak codziennej pracy. I mimo chwil zniechęcenia, w miarę jak wciągały ją te wszystkie nowe obowiązki, zaczęła zdawać sobie sprawę, że bez nich czułaby się samotna i opuszczona na tym odludziu, w Mokrej, gdzie życie było tak inne od wszystkiego, do czego przywykła w mieście. Bo gdy minęły pierwsze tygodnie fascynacji nowością, zaczęła także spostrzegać i tę stronę dokonanego wyboru. Teraz dopiero w pełni zrozumiała, skąd brał się niepokój matki, gdy powiedziała jej o swoim wyborze i podjętej decyzji. I chociaż matka wyrażała go często w denerwujący sposób — po prostu tak jak umiała, biadoląc, by Grażyna „nie popełniła jakiegoś głupstwa", by „uważała na siebie", lub narzekając: „no i jakie ty tam będziesz miała towarzystwo?" — teraz, z perspektywy czasu, odległości i nowych doświadczeń zaczynała rozumieć ją coraz lepiej. Niejednokrotnie miała ochotę jej o tym napisać. Ale 36 kontakt z rodzinnym domem też jakoś osłabł. Wprawdzie listy od matki przychodziły dość regularnie, ale donosiły tylko o zdrowiu ojca, które ostatnio zaczęło się pogarszać, wszystkie inne sprawy kwitowała zwrotem:„poza tym w domu wszystko w porządku". Grażyna z początku winiła siebie — może jej listy nie są takie jak dawniej, może zapracowanie sprawia, że stały się bardziej oschłe? Ale nie po jej stronie leżała chyba wina, po prostu coraz trudniej było się porozumieć. Nowe problemy Grażyny nie interesowały rodziców. Powoli korespondencja z dawnymi kolegami i koleżankami także urywała się — każdy z nich żył teraz swoim życiem, zrywały się więzi łączące ich w czasie studiów. Najbardziej jednak zabolało ją to, że list, na który liczyła najbardziej, którego spodziewała się przez pierwsze miesiące niemal każdego dnia, nie przyszedł. Była tylko kartka na Boże Narodzenie. Konwencjonalna kartka, z wydrukowanymi życzeniami i ręcznie nabazgranym podpisem. Więc tak wygląda zerwanie? — pomyślała. Ze zdumieniem i żalem przypominała sobie początki owej miłości, która zdawała się kiedyś czymś tak wielkim i trwałym. Może dopiero tego było potrzeba, by zdała sobie sprawę, że to uczucie nie istniało od dawna. Kartka po prostu przypieczętowała wszystko, co stało się już wcześniej, co dla wszystkich, prócz niej, było widoczne. Lecz to stwierdzenie niewiele jej pomogło. Nie pomogła także rozmowa z panią Krystyną, której zwierzyła się ze swoich problemów któregoś wieczora. — Jeśli tak się skończyło, to znaczy, że nie był wart ciebie — powiedziała Fronczakowska i ta sentencjonalna mądrość wydała się Grażynie płaskim banałem. — Nie przejmuj się, mało to sympatycznych i mądrych chłopców chodzi po tym świecie? Zobaczysz, lepszy ci się trafi. — Tylko kiedy? — wyrwało się prawie bezwiednie 37 westchnienie z ust Grażyny. — Mam już dwadzieścia pięć lat... — O, masz jeszcze czas. A spieszyć się nie ma co. „Co nagle, to po diable" — zna pani to przysłowie? Moja córka, która rozwiodła się z mężem, twierdzi, że dziś łatwiej o chłopa do łóżka niż o mężczyznę wartego ożenku. Pani zresztą nie wygląda na taką, co by się z tym spieszyła. Pewnie ma pani duże wymagania: ten za mało inteligentny, ten znów niezbyt przystojny... — A jak mnie się spodobał, to ja mu nie odpowiadałam... — wpadła w jej ton Grażyna. Miała już dość tej rozmowy, postanowiła ją skończyć. Uśmiechnęła się. — A swoją drogą przydałby się jakiś chłopak, choćby po to, żeby z nim pójść do kina czy pojechać potańczyć. Krystyna nie odpowiedziała, przyjrzała się tylko uważniej siedzącej przed nią dziewczynie. Zadziorność Grażyny nie zwiodła jej, zrozumiała, że dziewczyna musi czuć się w Mokrej samotna. Czuła do niej sympatię i szukała sposobu, by w jakiś sposób jej pomóc. Nagle naszła ją myśl: — Jeździ pani konno, Grażynko? — Konno? — Dziewczyna poczuła się trochę zaskoczona tym nagłym zwrotem rozmowy. — Konno? — powtórzyła. — Nie, nigdy nie jeździłam. — Powinna więc pani zacząć jeździć. Mówiła pani, że uprawiała dżudo i gimnastykę. Tu jest okazja nauczyć się konnej jazdy. To bardzo piękny sport. Dobrze pani zrobi. No i nie będzie się pani czuła taka samotna, koniarze to taki ludek, że jak już kogoś przyjmą za swego... — Mam tyle zajęć... — Lepiej ich mieć za dużo niż za mało. Proszę mi wierzyć. No to jak, zgoda? Pomówię z Zygmuntem... z dyrektorem Klimaszewskim — poprawiła się natych- 38 V miast. — Na pewno się ucieszy. Potrzebują amazonek w klubie. — Aleja... — Grażyna denerwuje się, że Fronczakow-ska właściwie decyduje za nią. Z drugiej strony zawsze marzyła o tym, by zacząć jeździć, i jadąc do Mokrej myślała o tym, że to będzie okazja... Tylko że decyzję odkładała do odpowiedniejszej chwili. — Namówię Marię Klimaszewską — dorzuca Krystyna. — Ona już kiedyś jeździła, tak jak i ja zresztą. Będziemy więc we trzy. A na czwartą weźmiemy Jan-czarową. To będzie i dla mnie przyjemność, bo muszę się pani przyznać, że jako mała dziewczynka zupełnie dobrze jeździłam. Po wojnie też, ale już rzadko. Nie było czasu i okazji, jakoś nie wychodziło... W tej sytuacji nie sposób było odmówić. Sprawa została bardzo szybko załatwiona i już na drugi dzień Klimaszewski zagadnął Grażynę, kiedy zamierza wstąpić do klubu i rozpocząć naukę konnej jazdy. — Ma pani ruchy i figurę sportsmenki — perorował, idąc z nią przez podwórze. — No i bardzo dobrze, jeżeli człowiek, który pracuje przy koniach, jest także jeźdźcem. Proszę zapytać swojego pryncypała, on pani potwierdzi, że konia najlepiej poznaje się, jeżdżąc na nim. — Którego konia przewidział pan dla mnie, dyrektorze? Klimaszewski zastanawiał się chwilę, wreszcie powiedział oficjalnym tonem: — Musimy zastanowić się nad tym. Na razie proszę zgłosić się do kolegi Janczara i zapisać do naszej sekcji jeździeckiej. Kiedy szła zapisać się do klubu, marzyło jej się, że przez sport jeździecki pozna jakichś ciekawych ludzi spoza małego grona pracowników stadniny i sąsiednich go- 39 1 spodarstw, a nawet — że w przyszłości zdobędzie sławę jeździecką... — Tylko bez marzeń! — przywołała sama siebie do porządku. — Najprzód trzeba nauczyć się jeździć. Z wyraźną ulgą ściągała długie, sięgające niemal do pach gumowe rękawice zabiegowe i zrzucała z siebie ciężki, ceratowy fartuch. Dopiero potem spojrzała na stojącą na środku obory krowę. — Wszystko w porządku. Nic jej nie będzie. W porę dał mi pan znać. Wolno podeszła do kubła z wodą, by umyć ręce. Oborowy — czterdziestoletni mężczyzna o masywnej budowie i szerokiej, łagodnej twarzy — wziął kubek i polewał jej dłonie spłukując mydło. Uśmiechał się szeroko. — Ja, pani doktor, kiedy zauważę coś niedobrego, to zaraz do pani telefonuję. Ojciec mi jeszcze powiadał, też oborowym był przed wojną, w majątku, że lepiej, żeby doktor po próżnicy przyjechał, niż żeby miała jaka sztuka paść czy mleko się zakazić. Bo jak co się stanie, to korowodów potem... — Wiem, ale tu nic nie grozi — przerwała mu Grażyna. — Trzeba tylko na nią uważać. Wytarła ręce i wyszła przed oborę. Głęboko odetchnęła — uderzyło ją słońce i rześki, wiosenny wiatr. — Rozkoszne powietrze — powiedziała bardziej do siebie niż do idącego za nią mężczyzny. — Oj, nie lubi pani doktor obory, nie przepada za bydełkiem — westchnął oborowy. — Ja? Kto to panu powiedział? — To się czuje, pani doktor. Konia pogłaskałaby pani, poklepała, zagadała do niego. A od kro winy odeszła pani bez słowa, nie obejrzawszy się za nią nawet. 40 Grażynie zrobiło się głupio. Ten człowiek, którego właściwie znała bardzo mało, zauważył coś, na co ona sama nigdy nie zwróciła uwagi. Zdała sobie sprawę, że to prawda. Ten brak sympatii dla zwierząt, którymi tutaj się zajmowała, był w niej, poza jej świadomością. Zdenerwowało ją to, jak przyłapanie na jakiejś wstydliwej sprawie. Przez chwilę była zła — na siebie i na niego. Zreflektowała się: 41 — Cóż, ma pan chyba rację. To prawda — uwielbiam konie. A do bydła nie mam wielkiego sentymentu. Jednak leczę je tak samo sumiennie... — Oczywiście, pani doktor — uśmiechnął się do niej przyjaźnie. I wracając do zwykłych spraw: — Jak będzie co znowu, to zaraz do pani zatelefonuję. — Miejmy nadzieję, że nic złego nie będzie — wyciągnęła do niego rękę. — Do widzenia. Myślała o tej rozmowie w samochodzie. Tak, oborowy odkrył to, z czego dotąd nie całkiem zdawała sobie sprawę: konie, tylko konie, mogły być jej pasją. I jak to zwykle w takich wypadkach bywało, na koniec myśli jej zwróciły się do Carino. Dziś właśnie po raz pierwszy będzie przechodził zabieg czyszczenia kopyt. Żałowała, że nie może być przy tym. No, ale o Carino mogła być przecież spokojna: wiedziała, że koniuszy Małecki na pewno wszystkiego dopilnuje. Nie myliła się, koniuszy od rana zajmował się tym tylko, by jak najlepiej dopilnować pierwszego czyszczenia kopyt tegorocznym źrebakom. Zabieg to bezbolesny, ale niezrozumiały dla zwierząt, które nie chciały stać spokojnie, tak że trzeba było je kłaść na ściółce i mocno trzymać. Carino czekał na swoją kolejkę w osobnym boksie, przeznaczonym dla niego — źrebaka bez matki. Strzygł niespokojnie uszami i silnie reagował na odgłosy szamotania. Wreszcie Małecki w asyście kowala i dwóch stajennych zjawił się U niego. Źrebak przyjął kostkę cukru od koniuszego i uspokoił się na chwilę, ale gdy chciano go położyć, wyrwał się i trzeba go było zapędzić w róg, by móc pojmać znowu. Ku zdumieniu wszystkich ten rozpieszczony, chowany na butelce źrebak objawił nagle dziki charakter. Czterech ludzi zmagało się z nim, a on rzucał się i bił nogami na wszystkie strony. — Nie tak! Nie tak, ofiary boże! — Małecki siny ze 42 złości i wysiłku trzyma łeb i przednie nogi źrebaka. — Wiązać go w pęcinach i niech kto chwyci za ogon! Linka zostaje szybko zarzucona i oplatana. Carino leży już spokojnie, nie mogąc się ruszyć, trzymany jeszcze za łeb przez jednego ze stajennych. — No, to teraz już krzywdy sobie nie zrobi, szatan jeden. — Małecki podnosi się z klęczek. — To bierz się pan, panie Heniu, do roboty — zwraca się do kowala, który ze specjalnym nożem i obcęgami pochyla się nad kopytami źrebaka. — Tylko uważaj pan, żebyś go nie skaleczył, bo będziesz miał do czynienia nie tylko ze mną, ale i z panią doktor! — dorzuca niby to groźnym tonem, który tak dobrze wszyscy znają w stadninie i wiedzą, że znamionuje dobry humor koniuszego. Kowal i stajenni spoglądają na siebie porozumiewawczo: nie jest tajemnicą, że Carino to ulubieniec Grażyny. — Patrz pan, panie koniuszy, matka była łagodna, ojciec spokojny, a w tym diabeł siedzi — rzuca uwagę pod adresem skrępowanego Carino jeden ze stajennych. — Może po chrzestnej odziedziczył taki charakter? — próbuje dowcipkować drugi. Małecki mówi ostro: — Dla ciebie, Jędruś, to ona pani doktor. Więc miarkuj się. Zapada krótka cisza. Wszyscy wiedzą, że z koniuszym nie ma dyskusji. Wychowany w stadninie państwowej jeszcze przed wojną, nawykł do wojskowego rygoru i uważał, że taki właśnie powinien obowiązywać w stadninach. Pilnował więc podziałów hierarchicznych i zachowywania dystansu między przełożonymi a podwładnymi. Ludzie mieliby może o to pretensję, ale wiedzieli, że pod służbową oschłością krył się człowiek o głębokim sercu, wrażliwy na krzywdy ludzi i zwierząt. Kowal ukończył czyszczenie i podnosi się z klęczek. 43 — Możecie go puszczać — oznajmia. — Chwileczkę — wstrzymuje stajennych Małecki. Sięga do kieszeni, wyciąga kostkę cukru i wkładają do pyska źrebaka. — No, teraz można go zwolnić. Carino, zajęty chrupaniem ulubionego przysmaku, jakby nie zauważył zdjęcia pęt. Dopiero po chwili zrywa się gwałtownie na nogi, gotów do ucieczki. Ale koniuszy podaje na wyciągniętej ręce następną kostkę. Źrebak, po kilku sekundach wahania, ostrożnie zbliża się i bierze cukier. — Uczcie się, panowie, od pana koniuszego, jak postępować z końmi! — Janczar stoi w drzwiach boksu i przygląda się źrebakowi. — Wie pan, panie Piotrze — oczy koniuszemu się śmieją — po mojemu to z tego konika będziemy mieli pożytek. Tylko tyle, że uparty i trochę rozpieszczony. — Tak. Szczególnie przez panią doktor... i przez pana. — Ja do wszystkich koni mam taki sam stosunek — broni się lekko urażony Małecki. — Jak pan tak mówi, panie Antoni, to tak musi być. Ale chodź pan, chcę z panem porozmawiać. Kiedy wyszli przed stajnię, Janczar wziął koniuszego pod rękę. Świadczyło to, że sprawa ma szczególne znaczenie. — Przychodzi do nas, panie koniuszy, nowy trener do sekcji jeździeckiej. — A pan? — Ja zostaję. Będzie nas teraz dwóch. Tamten będzie dojeżdżał z miasta. — Znam go? — Chyba nie. Ja też nie wiem, kto to jest. Słyszałem tylko, jak dyrektor mówił z kimś przez telefon. — Jak przyjedzie, to się zobaczy, kto to taki — stwierdził filozoficznie Małecki, rozstając się z Janczarem. 44 Ale wiadomość zainteresowała go. W małym światku Mokrej przybycie kogoś nowego było wydarzeniem. Toteż przy najbliższej okazji, gdy natknął się na idącego podwórzem dyrektora, podszedł ku niemu szybko, by się czegoś więcej dowiedzieć. Stanął o parę kroków przed Klimaszewskim, tak jak to robił zawsze, gdy miał do niego jakąś sprawę. — Przepraszam, panie dyrektorze, czy wolno zapytać? — Słucham, panie Małecki? — Czy wiadomo, kto przychodzi na instruktora do klubu? Brwi dyrektora podniosły się ze zdziwienia do góry. — A skąd wiecie, że ktoś przychodzi? — Wróble ćwierkają, panie dyrektorze. — Ale nie powiedziały, kto? — Może nie wiedziały. A człowiek chciałby wiedzieć, na kogo i na co ma się przyszykować. — Jeśli chodzi o przyszykowanie, to trzeba przygotować dwa stanowiska w stajni klubowej. — Dyrektor był w dobrym humorze i chciał przetrzymać ciekawość Małeckiego. — Dostajemy konie? — Nie, to konie trenera. — Coo...?! To znaczy, że figura! — Tak. To źle? — Wszystko zależy od figury, panie dyrektorze. — Nazwisko Stolarzewski coś panu mówi, panie Małecki? — To ten, co wygrał ostatnie zawody okręgu północnego i miał trzecie miejsce w Kolonii? — Ten sam. — Jeździ na Frydze, to kobyła po Florze i Acapulco. A Flora to od nas, po Fatmie i Maestro, jeśli dobrze pamiętam. 45 — Pan to ma wszystkie konie w głowie, panie Antoni. Podziwiam pana! Stolarzewski odciąży od zajęć klubowych kolegę Janczara i mnie. Ale a propos zajęć klubowych. Jakiego wierzchowca proponuje pan dla pani doktor? — Pasowałaby Babette, panie dyrektorze. — Ma w tym roku stawać na aukcję. — Ale to idealny wierzchowiec do nauki, a pani doktor na pewno jej nie znarowi. Tak więc stanęło na tym, że Grażyna będzie jeździła na Babette. Wiadomość o nowym trenerze — młodym, a przecież już wysoko cenionym zawodniku — przychodzącym do Mokrej rozeszła się bardzo szybko, chociaż Małecki niczego swoim zwyczajem nie rozpowiadał, nie chciał nawet potwierdzać. Teraz już wszyscy oczekiwali przyjazdu Stolarzewskiego. Dwie atrakcje w ciągu jednego roku: najpierw nowy lekarz weterynarii, a teraz to! Być może wiadomość o Stolarzewskim utwierdziła panie w zamiarze podjęcia jazd konnych. W każdym razie Janczarowa, Klimaszewska i Fronczakowska nie zamierzały z tego projektu zrezygnować. Jedna tylko Grażyna nie wiedziała o niczym, jakoś nikt nie powtórzył jej wiadomości. Wjeżdżając na teren stadniny Grażyna czuła się trochę nie w porządku. Dała się namówić kierowcy na wypad do miasta po zakupy. Chodziło nie tylko o to, że mogła spóźnić się na dwunastą, gdy konie przyprowadzano do ambulatorium. Ale jej zgoda na namowy elokwentnego pana Czesia Nowaka dawała mu teraz nad nią pewną przewagę w ich stosunkach służbowych. Po raz pierwszy zrobiła to, czego tak się starała do tej pory unikać — wchodzenia we wzajemne zależności w stadninie. Ale stało się. Teraz była na siebie wściekła. Co chwila 46 spoglądała na zegarek, by sprawdzić, czy rzeczywiście zdąży na czas. — Niech się pani, pani Grażynko, nie denerwuje. Za pięć minut będziemy w domu, a za drugie pięć w ambulatorium. Jak Czesio Nowak obiecuje, że będzie na czas, to mucha nie siada i komar nie tupie. Kierowca, bardzo zadowolony z siebie, z fasonem zajechał przed budynek, w którym mieściło się mieszkanie Grażyny. — Jeszcze będzie pani taka miła i złoży podpisik na karcie jazdy... O, tu... i tu, i tu... i tu... Przy trzecim podpisie Grażyna zawahała się. — Nie za wiele tych autografów? — Przecież muszę jakoś rozchodować te kilometry, no nie? Spojrzała na niego i napotkała jego wzrok. Patrzył na nią z bezczelnym uśmieszkiem, jak gdyby chciał powiedzieć, że jest pewny tego, że ona podpisze, bo cóż innego może zrobić. No tak — to były konsekwencje jej nie przemyślanego kroku: traktował ją teraz jak wspólnika. Skoro ona „na lewo" pojechała po prywatne zakupy, to teraz musi podpisać mu in blanco, tak żeby i on mógł sobie wpisać „lewe" kilometry. — Podpiszę, jak pan wypełni rubryczki, drogi panie Czesiu. Tak wypada, no nie? — Owo „no nie" powiedziała naśladując jego własny, specyficzny sposób mówienia. Zobaczył jej chłodne, ironiczne spojrzenie. Zabrał kartkę i bez słowa wziął się do wypełniania. — Niech pan wpisze jazdę do miasteczka — powiedziała stanowczo. — Podpiszę. — Ale w dyspozycji... — zaczął Nowak. — Tak, w mojej. W razie czego trudno, będę się tłumaczyła. — Po tej decyzji poczuła nagle ulgę. Kierowca patrzył na nią, zaskoczony. — Niech pan nie filozofuje, tylko pisze — dorzuciła ze śmiechem. 47 Wpisał i podał jej kartę. Podpisała rzuciwszy okiem na stan licznika tak, by to zauważył. — Do widzenia. Dziś chyba nie będzie mi już pan potrzebny, panie Czesiu. Dziękuję. — Do widzenia, pani doktor. — Kierowca był zbyt zaskoczony, by coś więcej powiedzieć. Obejrzała się za nim z uśmiechem i machnęła mu ręką. Odmachnął jej i pokiwał do siebie głową. — Kuta na cztery nogi. Oj, kuta... — mruczał. — Ale równiacha, nie ma co — dorzucił sprawiedliwie, z lekką nutką podziwu. Do ambulatorium, na szczęście, zdążyła punktualnie. Czekało już parę klaczy i jeden koń roboczy z poważnym skaleczeniem. Przy pomocy sanitariusza zabrała się do pracy. Na pewien czas zapomniała o całym incydencie. Przypomniała go sobie dopiero wówczas, gdy wracając do domu, natknęła się na Klimaszewskiego i Janczara. — Pani doktor! Niech no pani do mnie pozwoli! — Głos Klimaszewskiego był ostry i nieprzyjemny. „No tak, sprawdził kartę. Trzeba się będzie tłumaczyć" — pomyślała. Podeszła bez pośpiechu, by nie okazać zdenerwowania, cała zjeżoną wewnątrz. — Słucham. Stało się coś? — W jej głosie była podświadoma arogancja spowodowana gotowością obrony. — Zwolniła pani na dziś Nowaka? — Nie. A bo co? — Bo go nie ma w domu, a żona powiedziała, że go pani zwolniła. Jest mi potrzebny. Ach, więc o to chodziło. Swoją drogą denerwujący był ten zwyczaj mówienia dyrektora do ludzi w taki sposób, kiedy był o coś zły. Zwyczajna grzeczność przecież by mu nie szkodziła — zżymała się w duchu. Podniesiony głos sprawiał, że człowiek mimo woli zaczynał zastanawiać się, 48 w czym zawinił, jaką popełnił pomyłkę. Może i o to dyrektorowi chodziło? Odpowiedziała już o wiele spokojniej: — Powiedziałam tylko, że mnie nie będzie potrzebny. Przecież nie ja dysponuję samochodem, tylko biuro stadniny. Po dalsze dyspozycje powinien był tam się zgłosić. — Ten Czesio za dużo sobie pozwala — warknął dyrektor. Grażyna przypomniała sobie jego manewry z kartą. Nie było wątpliwości, że już wówczas planował na dzisiaj jakiś „lewy" kurs. Ale niczego nie powiedziała dyrektorowi. Ostatecznie to nie jej sprawa. Klimaszewski zresztą uspokoił się, było mu nawet chyba trochę wstyd poprzedniego tonu, bo rzucił pojednawczo: — Mam jeszcze jedną sprawę. Przydzieliłem pani Ba-bette jako wierzchówkę. Terminy treningów ustali pani z kolegą Janczarem. To wszystko. Odszedł szybko. Grażyna i Janczar chwilę patrzyli za odchodzącym. '— Co mu się stało? Giez go ukąsił? — Nie, złapał chłopców na kradzieży owsa. Zawsze go to wpienia. Tym razem były to zresztą drobne ilości. Da im po premii i po upomnieniu i na tym się skończy... — Janczar przeniósł spojrzenie na twarz Grażyny. — To kiedy pani chce zacząć? — A pańska żona? A pani Klimaszewska i Fron-czakowska? — One już trochę umieją. A moja woli, żebym nie ja był jej instruktorem. Pani także bym radził, żeby pierwsze lekcje wzięła pani u Małeckiego. Tak trochę... mniej oficjalnie, na boczku, wie pani... Małecki będzie szczęśliwy, jak go pani o to poprosi... Tego samego zdania był i Małecki. Na pierwszą lekcję umówili się w ujeżdżalni, gdzie mogli być sami. 4 — Dziewczyna i Carino 49 — Bo wie pani, pani doktor, te pierwsze jazdy to nie zawsze człowiekowi wychodzą. Bywa, że — co tu dużo mówić — zrobi z siebie małpę. A pani musi dbać o swój autorytet. Pomyślała, że trochę przesadzają. Nie w ten sposób buduje się autorytet. Ale nie protestowała — znali przecież układy i układziki w stadninie lepiej niż ktokolwiek. Jeszcze przed pierwszą jazdą pokazał jej Małecki siodło, powiedział, jak się nazywają jego części i czemu służą, wręczył starą książeczkę o nauce konnej jazdy, gdzie „wszystko było, jak trzeba, opisane". Teoretycznie wydawało się to łatwe. Kłopoty zaczęły się dopiero w ujeżdżalni. Czuła się obco na grzbiecie zwierzęcia, ze wstydem musiała przyznać się przed sobą samą, że się boi. A to, co przedtem wydawało się takie proste, okazało się niespodziewanie skomplikowane. Mimo to już po półgodzinie treningu spróbowała kłusa. — Bardzo dobrze, pani Grażynko! — pochwalił ją Małecki. — Doskonale. Teraz proszę do mnie podjechać, zatrzymać konia i zsiąść. Na lewą stronę, oczywiście. Nie bez ulgi przerzuciła nogę i stanęła na ziemi. Była zmęczona ciągłym napięciem, jakiego doznawała siedząc pierwszy raz w życiu na koniu i kierując nim. — Mam trudności z chodzeniem — powiedziała ze śmiechem po kilku krokach. — Jutro dopiero będą panią nogi bolały — pokiwał głową Małecki. — A jutro to siądziemy sobie na koniku bez siodła i strzemion. — Na oklep? Nie dam rady! — Tak, na oklep. Cały tydzień będziemy tak jeździli, bo inaczej nigdy się pani dobrze nie nauczy. A pani musi dobrze jeździć! — Niby dlaczego muszę? 50 — Boby mi wstyd było, że uczyłem panią, a pani jest kiepskim jeźdźcem. Nagłe zrobiło jej się bardzo lekko na duszy. Powiedziała ze śmiechem: — Ma pan rację, panie Antoni! Muszę dobrze jeździć, by móc ujeżdżać mojego wychowanka! Małecki nic na to nie odpowiedział, tylko uśmiechnął się. Gdy rozsiodłała Babette i odniosła siodło do magazynu, zajrzała do stajni, w której były matki ze źrebakami. Z boksu na końcu korytarza dobiegało źrebięce rżenie. To Carino dawał znać, że ją poznaje. Wyróżniał ją wyraźnie, zresztą i ona opiekowała się nim bardziej niż innymi źrebakami; od owej pierwszej nocy rósł jej sentyment do tego konika — może dlatego, że przyszedł na świat właśnie w pierwszą noc jej pobytu w stadninie, może dlatego, że karmiąc go z butelki, poznała go o wiele lepiej niż inne? Zauważyła zresztą, że i wśród masztalerzy czy stajennych są tacy, którzy mają „swoje" konie, bardziej lubiane pd innych. Zwierzęta również odpłacały im szczególną sympatią. W drodze do domu natknęła się na wychodzących Klimaszewskich. Zaproponowali jej wspólny wypad do kina. Odmówiła. Miała jeszcze tyle do zrobienia w domu... — To dzisiaj była pierwsza jazda, pani Grażyno? — zagadnął dyrektor już odchodząc. — Tak. — No i jakie wrażenia? — Wydało jej się, że w głosie Klimaszewskiej była leciutka ironia, nie tylko ciekawość. — Bardzo przyjemne. — Nagle postanowiła nie tylko nie dać po sobie poznać bólu zmęczonych mięśni, ale czymś niespodziewanym zaskoczyć ich, popisać się. — A może tak za tydzień pojechalibyśmy razem na 51 wycieczkę? Wszyscy troje... Poprowadzi nas pan, panie dyrektorze? Czy Klimaszewski uchwycił w oczach Grażyny błysk prowokacji? Nie wiedziała. W każdym razie propozycja przypadła mu do gustu. Nachylił się i biorąc żonę pod ramię, powiedział: — Przyjmujemy, Maryśko, wyzwanie, prawda? — Pod warunkiem, że pojadą z nami Krystyna i Jan-czarowa. — Pani Maria jakoś nie bardzo paliła się do jazdy. — Pani Fronczakowska na pewno się zgodzi. A Ankę Janczarową też namówimy — beztrosko poinformowała Grażyna. — Jeśli tak, to jedziemy. Od tej niedzieli za tydzień. — Tylko niech pani nie przeszarżuje w treningach —dorzuciła z lekką złośliwością Klimaszewska. — Bo nie tylko nigdzie pani w niedzielę nie pojedzie, ale może być niezbyt dobrze... Patrząc za samochodem, którym odjechali Klimaszew: scy, Grażyna zdała sobie sprawę, że jej propozycja nie miała właściwie sensu. „Po co mi to było?" — zastanawiała się. Gdyby nie złośliwe iskierki w oczach pani Marii, gdy ta spytała ją o „pierwsze wrażenia", nigdy by się z tym nie wyrwała. A tak — ogarnęła ją chętka jakiejś kobiecej rywalizacji... Bezsensownej, skoro w niedzielę będzie siedziała po raz siódmy w siodle. Ale jak się zaczęło, trzeba brnąć dalej. Jeszcze tego samego dnia zaszła więc do Janczarów i Fronczakowskich. Udało jej się namówić obie panie do wzięcia udziału w niedzielnej wycieczce, pomimo początkowych oporów i niepewności. Ich wątpliwości zrozumiała dopiero na drugi dzień rano, gdy po źle przespanej nocy stwierdziła,jak trudno jej chodzić. Idąc do pracy starała się, by nikt nie zauważył, że każdy krok jest dla niej cierpieniem. Nie wszystkich 52 jednak zdołała oszukać. Jeden z masztalerzy, zobaczywszy ją, mrugnął przyjaźnie i spytał porozumiewawczo: — Wczorajsza jazda, pani doktor? — Uhm... — To nic, jutro będzie jeszcze gorzej — pocieszył. — Wiem. Trudno, dziś także będę trenować. I jutro, i pojutrze... — A bo tak trzeba, pani doktor. Inaczej nigdy nie będzie z pani jeździec. Tego dnia było kilka wypadków grypy wśród źrebaków. Musiała robić zastrzyki. Po pracy Fronczakowski sięgnął znowu po niemieckie czasopismo. — Grypa dla źrebaków jest niebezpieczna. Nie wolno jej lekceważyć. W tym artykule znajdzie pani... Oczywiście skończyło się na „zadaniu jej" lektury do domu. I poleceniu wydanym tonem najniewinniejszym pod słońcem: — I proszę zrobić z tego notatkę dla mnie. Takie streszczenie, niezbyt obszerne, ujmujące to tylko, co najważniejsze. Oznaczało to ni mniej, ni więcej, że znowu będzie musiała posiedzieć nad artykułem do późna w noc. Po raz pierwszy zwątpiła, czy właściwie wybrała, decydując się na przyjęcie stażu w Mokrej. „Żeby być tu lekarzem, trzeba mieć końskie siły" — pomyślała z rozpaczą. Kiedy pod wieczór wsiadała na Babette, czuła się obolała, zmęczona i gdyby nie wstyd, najchętniej by się rozpłakała. Ale na ten luksus nie mogła sobie pozwolić. Jakby na potwierdzenie tych czarnych myśli, gdy wróciła do domu i siadła do czytania artykułu, przekonała się, że choć był krótki, to jednak napisany trudnym, zawiłym językiem i najeżony terminami, których nie było w słowniku. Nie wytrzymała i łzy popłynęły jej z oczu. Poczuła się samotna, nikomu tu tak naprawdę niepo- 53 trzebna; przeliczyła się chyba z siłami... Chciałaby pójść do stajni, przytulić głowę do łba Carino, poczuć na włosach aksamitne, skubiące je lekko wargi, wyżalić się w jego grzywę ze wszystkich kłopotów. Ale bała się, że zobaczy ją któryś ze stajennych. Została więc w domu. Otworzyła radio i poszukała muzyki symfonicznej. Położyła się na tapczanie, pogrążając się w świecie dźwięków, które przynosiły spokój. Zasnęła. Rano stwierdziła, że nogi bolą ją koszmarnie. Z trudem zmusiła się do porannej gimnastyki, aby rozruszać się na tyle, żeby w ogóle móc iść do pracy. Może zrezygnować z konnej jazdy? -— myślała. — Co mi to da? Jeszcze to mi potrzebne! — Ale zaraz przyszła inna myśl, może małostkowa i śmieszna, ale przecież krzycząca: — Będą się ze mnie śmiali! — Zagryzła usta. — Nie, właśnie że nie zrezygnuję. Przełamię się i... i... pokażę im jeszcze, co potrafię! Przy śniadaniu wzięła się do czytania odłożonego wczoraj artykułu. O dziwo, nie wydawał się już aż tak trudny. To podtrzymało ją na duchu. W drodze do laboratorium zajrzała do źrebaków. Czuły się lepiej. Wypuszczony ze swego boksu Carino podbiegł do niej i wciskał chrapy w kieszeń, dmuchając lekko, w poszukiwaniu przysmaku. Podała mu kawałek chleba, który zjadł, patrząc na nią swymi wypukłymi oczyma i kiwając łbem, jak gdyby czemuś przytakiwał. Przed stajnią stał Małecki. Podeszła. — Rośnie pupilek pani doktor, rośnie. — W głosie koniuszego czuje się zadowolenie. — Za rok będziemy go ujeżdżać. Grażyna przez chwilę obserwuje, jak stajenny zagania Carino do stada klaczy i źrebiąt. — Najbardziej lubię konie na swobodzie — mówi. — Zgadzam się z panią doktor. Koń na swobodzie, 54 kiedy galopuje... dopiero wtedy widzi się, jakie to wspaniałe zwierzę... Lubię je też na parkurze... — A na torze? — Tor to coś zupełnie innego. Tam nie ma piękna, jest tylko walka z czasem i szalony wysiłek. — Nie lubi pan toru, panie Małecki? — Grażyna uważnie spogląda na Małeckiego, w jej głosie jest zaskoczenie. — Przecież hoduje pan konie po to, żeby na nim biegały... — Nie tylko, pani doktor. U mnie — to potrzeba życia, hodować konie. Ja to kocham. — Małecki opuszcza oczy zawstydzony. Próbuje zatrzeć wrażenie, jakie mogło zrobić to wyznanie: — No, ale robota czeka... Odwraca się i szybko rusza w kierunku magazynu. Grażyna patrzy za nim i jest jej... ciepło koło serca. Zdaje sobie sprawę, że pierwszy raz w życiu usłyszała od kogoś wyznanie miłości do pracy, którą wykonuje. Ludzie na ogół mówili jej, że ją lubią, że można dobrze zarobić, że są z niej zadowoleni... ale że ją kochają? Może nie chcieli się do tego przyznać? — myśli, idąc w stronę ambulatorium. Może wstydzili się tego? A ja? Czy lubię, czy też kocham to, co robię? Na to pytanie wciąż jeszcze nie znajduje odpowiedzi. Przez chwilę ma ochotę zapytać Fronczakowskiego, czy on lubi, czy też kocha swą pracę, ale gdy wchodzi do ambulatorium, robi się jej jakoś wstyd. Mówi więc tylko „dzień dobry" i rozpoczynają pracę, jak w każdy dzień, w którym nie dzieje się nic specjalnego. Tego dnia jazda konna nadal była dla niej koszmarem. Już samo siadanie na konia, bez strzemion, tylko przy pomocy Małeckiego, robiącego ze splecionych dłoni oparcie pod palce jej lewej nogi, było boleśnie uciążliwe. Co prawda grzbiet Babette jest stosunkowo okrągły, a derka z popręgiem łagodzi wypukłość końskiego krzy- 55 ża, lecz konieczność trzymania się końskich boków kolanami sprawia ból nawet przy jeździe stępą. Małecki chyba rozumiał, jak jej trudno, bo nakazał spokojny, krótki galop wokół ujeżdżalni. Babette niosła równo i bardzo miękko. Lecz cóż znaczy miękki chód konia, jeśli jeździec jest cały obolały? A do tego jedzie bez siodła i strzemion? Gdy po półgodzinnym treningu stanęła na ziemi, o rrlało nie upadła. Kolana trzęsły się z wysiłku, czuła się kompletnie rozbita. —Wie pan, panie Antoni, to gorsze od treningu dżudo. Małecki uśmiechnął się z zadowoleniem. — Wie pani — odpowiedział tym samym tonem — że wygrałem od pana Janczara skrzynkę piwa żywieckiego? — Za co? — Bo twierdził, że wsiąść, to może pani wsiądzie dzisiaj na konia. Ale że pół godziny nigdy w życiu nie przejedzie pani na oklep. A ja powiedziałem, że pani doktor przejedzie, bo to kobieta wysportowana, nawet przez sam ambit przejedzie... I miałem rację. Mimo obolałych mięśni Grażynie zrobiło się miło, miała ochotę uściskać cały świat. Odprowadzając wierzchówkę do stajni nie mogła już ukrywać, że każdy krok odczuwa boleśnie. Jednak nikt się z niej nie śmiał, nikt nie podkpiwał. Jeżeli ktoś powiedział cokolwiek na ten temat, to raczej w formie pociechy — że jutro, a najdalej pojutrze przejdzie... Przeszło. — No, gratuluję pani, Grażyno — Klimaszewski podchodzi i podaje jej rękę. — Gratuluję. Ma pani widoczny talent jeździecki. Postaramy się go, oczywiście, wykorzystać. Grażyna przeraziła się, gdy dwa dni temu usłyszała, że 56 Klimaszewski wybiera się do ujeżdżalni, by, jak powiedział: „zobaczyć, jak panie jeżdżą". Twierdził, że czuje się odpowiedzialny za to, „by któraś z amazonek nie spadła z konia na niedzielnym spacerze", lecz czy nie kryła się w tym postanowieniu również chęć dania nauczki jej, która już po kilku dniach była gotowa jechać na spacer z wszystkimi pozostałymi? Powiedziała sobie, że nie warto zastanawiać się nad tym. Ostatecznie on dawał konie, on był prezesem sekcji, odpowiadał za wszystko. Mimo to nadal bała się tego sprawdzianu. Lecz wszyscy byli zaskoczeni jej postępami. Grażyna czuła wielkie zadowolenie z siebie. — To zasługa metody treningu pana Małeckiego — mówi, i nie jest to wyłącznie chęć zrobienia przyjemności koniuszemu. Wie, że tak jest naprawdę. — Młoda, wysportowana dziewczyna, to cóż to dla niej. — Klimaszewska najwyraźniej nie jest zachwycona pochwałami męża nad umiejętnościami jeździeckimi lekarki. — To jedna sprawa, to druga. Pani ma dryg do jazdy, pani Grażyno. Już ja się na tym znam. — Klimaszewski nie daje się zbić z tropu żonie. Panie odprowadzają konie do stajni i Grażyna korzysta z okazji, by zajrzeć do źrebaków. Tu zastał ją Małecki. Głaszcząc jedwabiste, miękkie chrapy Carino opowiadała mu, jaką radość dało jej to, że zdobyła uznanie jako talent jeździecki. — Jak dobrze pójdzie, to za rok będę ujeżdżała Carino — oświadczyła koniuszemu. — Ja bym może pani na to pozwolił. Ale dyrektor? Poza tym... ujeżdżanie to wcale nie taka prosta sprawa. Unikał wyraźnej odpowiedzi. Grażyna jeszcze przez chwilę usiłowała wydobyć z niego jakąś obietnicę, ale nie udawało się. Była dziś w dobrym nastroju i pocieszyła się 57 szybko: zobaczy się w przyszłym roku. Może okazać się, że jeździ już tak świetnie, iż nikt nie będzie miał nic przeciw temu. Wyszli razem i rozmawiając o tajnikach konnej jazdy przeszli do sąsiedniej stajni, gdzie masztalerze i stajenni czyścili boksy. Tabliczki z imionami koni, które w nich stały, były zdjęte. — Przeprowadzki? — zainteresowała się Grażyna. — Szykujemy stanowiska dla koni nowego trenera. Tu będzie stajnia klubowa. — To będzie nowy trener? — Grażyna jest zaniepokojona. Nie chciałaby teraz, już na samym początku, mieć do czynienia z zupełnie obcym człowiekiem; każdy nowy instruktor, szef, nauczyciel niesie ze sobą niepokój zmian, inność. — Kto nim będzie? — Stolarzewski. Zna pani? Nie znała i to nazwisko nie kojarzyło się jej z nikim. Może, gdyby zainteresowała się wcześniej sportem jeździeckim... Odsunęła od siebie tę sprawę jako mniej ważną, jedną z tych, na które nie ma się i tak żadnego wpływu. Zmieniła temat rozmowy i wkrótce pożegnała koniuszego. Była zaproszona na kolację do Fronczakow-skich. Lubiła te kolacje u doktorostwa, bo miały bardzo miły, domowy klimat. Rozmawiano o błahych sprawach, opowiadano różne historie z życia, wspominano. Czasem rozmowa schodziła na tematy zawodowe. Doświadczenie, które zdobywała w ten sposób, nie było tylko doświadczeniem medycznym, pozwalało lepiej rozumieć innych ludzi, złagodzić swój stosunek do nich, częściej zdobywać ich życzliwość. Za te rozmowy była wdzięczna tak doktorowi, jak i pani Krystynie. Żałowała, że nie miała ich w domu, ale tam nie, było na nie czasu i może klimatu. Tym razem jednak dyskusja przy kolacji obracała się prawie przez cały czas wokół planowanej na 58 niedzielę wycieczki, wreszcie zeszła na opowieści o koniach, znanych jeźdźcach i najsłynniejszych biegach; Grażyna nie po raz pierwszy mogła widzieć, jak magnetyczny wpływ takie wspomnienia wywierają na każdym „koniarzu". Nawet pani Krystynie błyszczały oczy. Niedzielna wycieczka należała do udanych. Pogoda dopisała, a Klimaszewski poprowadził jeźdźców trasą przez łąki i dukty leśne. Młoda zieleń pól i drzew wydobywała piękno pejzażu, który przez całą zimę wydawał się Grażynie mało ciekawy. Nie lubiła zimy i teraz wdychała z radością zapach roztajałej ziemi. Z wysokości siodła oglądało się okolicę innym spojrzeniem niż wówczas, gdy jechało się samochodem, rowerem czy też szło pieszo. Miała wrażenie, że w ten sposób jest.się... bliżej przyrody. W pewnej chwili pochyliła się nad końskim, karkiem poczuła na twarzy jego ciepło i specyficzny, przyjemny zapach. Naszła ją ochota wypuścić Babette galopem, pocwałować na przełaj przez płaszczyzny ozimin, tylko rozsądek powstrzymywał ją przed tym. Klimaszewski prowadził jeźdźców ciekawą trasą i bardzo uważnie. Wracali w doskonałych humorach. Tylko pani Maria była trochę nadąsana. Może czuła się dotknięta, że mąż —jej zdaniem zanadto — interesował się konną jazdą Białasówny. Młoda dziewczyna, w dodatku zgrabna i z wdziękiem, może być „niebezpieczna" dla mężczyzny po pięćdziesiątce, który czuje się w pełni sił. Tym bardziej jeśli oboje mają wspólne zainteresowania. Chociażby takie jak właśnie jazda konna. Dyrektor zaś od momentu „sprawdzianu" całkowicie zmienił się w stosunku do Grażyny. Było to dla niej zupełnym zaskoczeniem. Do tej pory wprawdzie nie okazywał jej ostentacyjnie niechęci, ale w jego zachowaniu czuło się ciągle jakby chęć zaatakowania jej. Jakieś czepianie się drobiazgów, rzeczy naprawdę nieistotnych. 59 Teraz wyraźnie w każdym jego słowie słyszała znacznie cieplejszy ton. — Ma pani smykałkę do konnej jazdy, pani doktor — powtarzał po raz któryś, dając do zrozumienia, że mu zaimponowała. W ciągu całej przejażdżki starał się, pod pretekstem udzielania instrukcji, być przy niej blisko. Niektóre z jego powiedzeń miały w sobie coś... co zaczynało ją peszyć, a nawet denerwować. To psuło nastrój przyjemnego spaceru. Tym bardziej że po raz drugi napotkane spojrzenie Marii Klimaszewskiej mówiło aż zbyt wyraźnie, że zachowanie męża nie uszło jej uwagi. Jeszcze tylko tego mi trzeba, by mieć kłopoty, jeśli dyrektor zacznie mi nadskakiwać — myśli Grażyna. Ściąga wodze i wycofuje się w stronę pani Krystyny, jadącej nieco z tyłu. I tak we dwie jadą już aż do samej Mokrej. Dopiero pod samą stajnią Klimaszewski ma okazję raz jeszcze zbliżyć się do Grażyny. — Jesienią zrobimy w Mokrej wspaniały bieg za lisem — mówi tylko po to, aby móc zaraz dorzucić: — A pani, pani Grażynko, lubi polować? — Nie, wolę żywe zwierzęta od zabitych. Klimaszewski przysuwa się koniem — czy przypadkiem? Strzemię uderza o strzemię, noga mężczyzny na chwilę ociera się o nogę Grażyny. — Chyba że byłoby to polowanie na jakiegoś chłopa? — To prędzej. — Oczy dziewczyny zwężają się nagle i bez namysłu wypala: — Jeśli młody, miły i wolny. — O, właśnie tak, Grażynko! Popieram panią! — woła impulsywnie pani Krystyna. Ten ton aprobaty oraz to, że po raz pierwszy tak spontanicznie powiedziała jej po imieniu, sprawia Grażynie radość. Ale równocześnie zdaje sobie sprawę, że 60 doktorowa najprawdopodobniej zauważyła zachowanie Klimaszewskiego. A jeśli ona, to może i Janczar owa? Więc było to aż tak widoczne? Przez głowę przelatuje jej sygnał niebezpieczeństwa. Układające się dotychczas tak dobrze stosunki w stadninie mogą ulec zburzeniu. I to przez nią. Choć ona tego wcale nie chce, chociaż ani razu nie prowokowała dyrektora. W każdym razie Fronczakowskich na pewno będzie miała za sobą. Utwierdzają w tym zaproszenie Krystyny, by i dziś przyszła do nich na kolację. Po rozsiodłaniu koni wychodzą razem ze stajni. —- Słyszała pani nowinę, pani Grażyno? — Jaką? — Grażyna nie podnosi głowy znad arkusza statystycznego. — W tym tygodniu przyjeżdżają kupcy — oznajmia konfidencjonalnie Nowak. — To co? — Babette idzie na sprzedaż. — Co?! — Grażyna spogląda na pana Czesia, licząc, że pozna po jego oczach, iż to jeden z jego kawałów. Ale nie. W oczach pana Czesia nie ma nic ze zwykłego w takich wypadkach szelmostwa. — Skąd ta wiadomość? — Stary... dyrektor Klimaszewski — poprawia się Nowak — dawał dyspozycje Małeckiemu i Janczarowi. Przez cały dzień nie mogła pozbyć się uczucia, że Klimaszewski sprzedaje Babette, by jej dokuczyć. Za tę odprawę, którą dała mu pod koniec niedzielnej wycieczki. Ale jednocześnie tłumaczyła sobie idiotyzm takiego rozumowania. Przecież te konie musiały być wcześniej zgłoszone. Tylko dlaczego nic jej o tym nie powiedziano? Właśnie to wyglądało na złośliwość. Z jednego była zadowolona: wiadomość podana jej przez kierowcę pozwalała na spokojne przyjęcie tej wieści 61 z ust kogoś innego. Będzie mogła okazać obojętność i jeśli była to rzeczywiście złośliwość dyrektora, pozbawi go satysfakcji. Zgłupiałam! Mam się za pępek świata! —mówiła sobie w myślach. Co to wszystko ma ze sobą wspólnego? Dano mi dobrą wierzchówkę do nauki i teraz ją sprzedają. To wszystko. Ale jakiś osad rozgoryczenia pozostał. Oficjalnie dowiedziała się, które konie zostaną oferowane do sprzedaży, tego samego dnia wieczorem. Wpadła do Fronczakowskich, aby obejrzeć poniedziałkowy teatr telewizji. Rotóiła to dość często, mieli dobry, kolorowy odbiornik. Oboje dawali też jej do zrozumienia, że chętnie ją u siebie widzą. Tego dnia jednak nie oglądali telewizji we trójkę. Byli też Klimaszewscy. Dyrektor, jak gdyby korzystając z nadarzającej się okazji, powiedział: — Będziemy mieli kupców. Na czele koni przeznaczonych do sprzedania jest pani ulubiona Babette. Ten zwrot „ulubiona Babette" przekonał ją, że jednak nie całkiem się myliła w swych przypuszczeniach. Udała więc zdziwioną, ale wcale nie zmartwioną: — To idealna wierzchówka. Powinna chyba uzyskać dobrą cenę? — Mam nadzieję. To nasz najlepszy koń z klasy spacerowych. Aż szkoda sprzedawać. — Rozumiem pana. — W głosie Grażyny jest wyraźne współczucie i — mniej dostrzegalna, lecz zauważalna — ironia. — Ale konie hoduje się przecież, żeby je sprzedawać? Więc tak je z doktorem pod... Jak to się mówi? — Podpicujemy — podrzuca jej poważnym tonem Fronczakowski. — Właśnie! „Podpicujemy", by-dostały najlepszą cenę. 62 A mnie należy się premia za jazdy na Babette. Bo ja mam szczęśliwą rękę. Przekona się pan. — Tu Grażyna puszcza oko do Klimaszewskiej, która przez cały czas dyskretnie ją obserwowała. Na twarzy pani Marii rozkwita uśmiech. Teraz już wie, że ta dziewczyna nie zamierza przyjmować umizgów jej męża. Od razu odzyskuje humor. — Tak, Zygmusiu — mówi — będziesz musiał dać premię pani Grażynie. Bo czuję, że Babette dostanie supercenę. Klimaszewskiemu nie pozostaje nic innego, jak udać, że wszystko jest w najlepszym porządku. — Nie gadajcie, moje panie, głupstw. Jestem przesądny — mówi z udanym oburzeniem. — Wierzę w „zapeszenie" i nie lubię, jak się zbyt wiele mówi o sukcesach przed ich spełnieniem. Na padoku panował ruch. Wszyscy pracownicy byli ubrani w mundury, w odświętne, wypucowane, stukające obcasami wysokie buty, a na głowach nosili czapki lub furażerki — zależnie od funkcji i ważności poleconych im zadań. Podwórze, na ogół czyste, teraz było — jak to określił Małecki — niby salon. Ani jednego źdźbła słomy, żadnych śmieci czy niedopałków. Konie w stajniach i na wybiegach wyglądały też odświętnie. Miało się nawet wrażenie, że ta odświętność udzieliła się samemu porankowi; zimne, przejrzyste, majowe powietrze pozwalało słońcu rysować pejzaż ostrą linią i w wyraźnych kolorach, a drobne cumulusy na błękitnym niebie rozświetlały wszystko swą bielą, uwypuklaną granatowymi pasami cienia. Tubalny głos Małeckiego, odbijając się echem od zabudowań stadniny, wzywa masztalerzy i stajennych, 63 zajętych bezpośrednio przy pokazie koni, na zbiórkę. Ludzie biegną szybko, poprawiając w biegu umundurowanie i stają w szeregu. — Jak w wojsku na generalskim przeglądzie — śmiejąc się mówi do Grażyny Fronczakowski. Oboje stoją przed domem i obserwują, co dzieje się na podwórzu. — Czy ta zabawa w wojsko jest konieczna? — Stara tradycja, jeszcze z przedwojennych państwowych stadnin. Poza tym dyscyplina nigdy nikomu nie przeszkodziła w pracy. A przyucza wielu do wykonywania poleceń bez głupiego gadania. Grażyna jest innego zdania, ale Fronczakowski nie dostrzega wyrazu jej twarzy. Obserwuje szybko formujący się szereg, przed którym pręży się Małecki, i zbliżającego się Klimaszewskiego. Dyrektor jest w wyjściowym mundurze, w okrągłej, szwoleżerskiej czapce i w lakierowanych wysokich butach. Małecki rzuca komendę: „baczność" i szereg zamiera. Koniuszy podchodzi kilka kroków w stronę dyrektora i też staje na baczność. Klimaszewski robi jeszcze dwa kroki i zatrzymuje się przed Małeckim. — Panie dyrektorze, melduję... — słowa dobiegają rozrywane przez wiatr szumiący w młodych liściach brzozy. — Niech pani patrzy, Grażynko — mówi Fronczakowski. — Już pani tego w niektórych stadninach nie zobaczy. To resztki ułańskiego fasonu. — Mój dziadek był ułanem w dwudziestym roku — mówi Grażyna. — Mój ojciec też służył w kawalerii. Był weterynarzem, najprzód w armii rosyjskiej, a później w polskiej. Wychowywałem się w Jazłowcu. — Dziadek był w drugim pułku ułanów. 64 — No proszę, to Suwałki. Miałem przydział do drugiego w trzydziestym dziewiątym. Było się wtedy młodym, przystojnym plutonowym podchorążym, studentem drugiego roku weterynarii... — Gdzie pan walczył w trzydziestym dziewiątym? — W łóżku. Zafundowałem sobie wietrzną ospę, bo nie zdążyłem na nią zachorować w młodszym wieku. Byłem wtedy na wakacjach w Lubelskiem... Napije się pani kawy? — Doktor gwałtownie zmienia temat, jakby uciekając od wspomnień. — Mamy jeszcze czas, nim te bubki z Warszawy zawitają z „innostrancami". Rzeczywiście, zdążyli napić się kawy zaparzonej przez panią Krystynę i przejrzeć pamiątkową księgę kawalerii polskiej, którą doktor miał w swojej bibliotece, zanim zawiadomiono ich, że jadą ,,ci z Warszawy" Gości zagranicznych było czworo: trzech mężczyzn i kobieta. Towarzyszyło im trzech pracowników z ,,Ani-mexu" i z władz zwierzchnich stadniny. Klimaszewski witał ich przed gankiem pałacowym, w którym mieściło się biuro. Towarzyszyli mu — pani Maria i Janczar. — Państwo Sautreau są z Genewy, pan Capelli z Italii. Pana Kork z Republiki Federalnej pan już zna, panie dyrektorze — przedstawił przybyłych przedstawiciel eksportera. Szwajcar był niewysoki, dość otyły i zachowywał się raczej sztywno. Jego żona, dużo młodsza od niego, ubrana w strój do konnej jazdy, ciekawie rozglądała się dokoła, uśmiechając się czarująco do wszystkich. Czuło się, że przyjazd do Mokrej traktuje jako okazję do pojeżdżenia konno i spędzenia jak najprzyjemniej czasu z dala od nudnych interesów. Capelli miał postawę oficera kawalerii i zachowywał się z wyszukaną elegancją. 5 — Dziewczyna i Carino 65 Natomiast Kork, który wylewnie przywitał się z Klimaszewskim, czuł się w Mokrej jak w domu. Nic dziwnego, był od lat odbiorcą koni sportowych i spacerowych z Polski, a z dyrektorem znali się jeszcze z okresu, gdy obaj uprawiali sport jeździecki i na niejednym mityngu konkurowali ze sobą. Kork mówił nawet trochę po polsku, ale gdzie i jak się nauczył, było tajemnicą. Każde pytanie na ten temat zbywał powiedzonkiem: „jaka to znajomość, aby tyć, tyć". Wiadomo jednak było, że rozumie wszystko, co się mówi. Przy targach należało o tym zawsze pamiętać. — Niech pan pilnuje tego Korka, panie Piotrze, bo zacznie gadki z chłopcami, a nasi pogadać lubią. Będzie chciał się dowiedzieć czegoś o każdym koniu — uprzedza Klimaszewski Janczara. — To twardy „zawodnik" i walczy o cenę konia, jak kiedyś o punkty na parkurze. Tymczasem pani Maria prosiła wszystkich do mieszkania, gdzie stał już nakryty do śniadania stół. Na jego widok wyraz podziwu odbił się na twarzach państwa Sautreau i pana Capelli. Natomiast Kork ucałował dłoń pani Marii z całkiem nieniemiecką galanterią i oznajmił wszystkim, że gdyby nawet nie zarabiał na handlu końmi, to przyjeżdżałby zawsze — dla miłych gospodarzy. No i może... nalewki, którą go zawcze częstują. — Dobrze, że wziąłem z nami tego Korka, bo nam trochę rozrusza Szwajcara — szepcze do ucha Klimaszewskiego jeden z przedstawicieli „Animexu". — Niech pan się nie podnieca. On ich zmiękcza we własnym interesie, nie w naszym — równie cicho odpowiada pan Zygmunt. — Przyznam się, że wolałbym, żeby go nie było. Tamten, z głupią miną, szybko odwraca się do pani Sautreau. W tym samym czasie, kiedy goście spożywali śniadanie 66 zakrapiane reklamowaną przez Korka nalewką, Małecki dopinał na ostatni guzik sprawę pokazu koni. Wyprowadzono konie na padok i oprowadzano, by rozruszały się lekko. Małecki każdego obserwował, klepał, obmacywał nogi, kazał ustawiać prawidłowo, tak aby mieć pewność, że absolutnie wszystko jest, jak być powinno. Ofuknął jednego i drugiego z pracowników, kazał poprawić furażerkę, zaczesać opadające włosy czy obciągnąć mundur. Ruszył jeszcze, aby przejść się po stajniach, bo „nigdy nie wiadomo, co może się zdarzyć". A nuż goście zechcą je obejrzeć? Wstyd, gdyby coś było nie tak, jak należy. We wrotach jednej z nich natknął się na Grażynę, która towarzyszyła prowadzonej przez stajennego Babette. — Jak widzę, pani doktor, zdążyła się pani przyzwyczaić do swojej kobyłki, co? — zagadnął ją z uśmiechem. — A pan nie przywiązuje się do koni? — odpowiedziała mu pytaniem Grażyna, uśmiechając się zadziornie. — Nie jest panu przykro, kiedy opuszczają stadninę? — Jakby to powiedzieć, pani Grażynko... — Zwrócenie się do niej w ten sposób oznaczało, że będzie to wyznanie osobiste i szczere. — To jest tak: jeżeli koń osiąga dobrą cenę i idzie w świat, żeby zrobić karierę sportową czy na torze, to człowiek się cieszy. To przecież jego sukces. Po to konia hodował, uczył, trenował. Potem, jak czyta, że na zawodach czy na torze taki koń wziął nagrodę, to czuje się, jakby sam ją brał. — Robi pauzę i na sekundę zamyśla się. Kiedy zaczyna znowu mówić, głos mu się zmienia. — Ale jest mi smutno i żal koni, które sprzedaje się na poniewierkę, na to, by poszły byle gdzie. I w końcu — na mięso. Żal, tak jak ludzi, którym się w życiu nie powiodło... Ale z drugiej strony — co robić z takim, który nie ma talentów ani nawet zdolności, wytrwałości czy siły? Żal go, ale 5* 67 na to się nic nie poradzi... — spogląda na lekarkę i uśmiecha się przyjaźnie: — To jak z dziećmi. Jedne wychodzą na doktorów, inżynierów, a trafi się i taki, który ledwie podstawówkę skończy. Nie wszyscy mogą być najlepsi. ~-r A Babette? — To klacz, która będzie służyła do treningów, do spacerów i da sporo dobrych źrebaków. Jak ją pokryją dobrym ogierem, będzie miała doskonałe potomstwo. Ja to bym ją wziął do hodowli. I zobaczy pani doktor, że dadzą za nią dobrze. Dobrze będzie tam miała. Grażyna przyznała koniuszemu rację. I tak rozstali się. Konie stały gotowe do przeglądu. Każdy ze swoim opiekunem, każdy wyczyszczony, wyszczotkowany, błyszczący w promieniach słońca. Ogrodzenie wokół par-kuru, na którym miał odbywać się przegląd, upstrzył kolorowy wianuszek dzieci pracowników i ich kolegów z pobliskiej wsi. Pracownicy stadniny, ci, których nie wzywały pilne prace, stanęli także, by trochę popatrzeć, ale nieco z boku, aby nie rzucać się zbytnio dyrektorowi w oczy. Nie lubił, kiedy pracownicy przyglądali się czemuś, zamiast pracować — zaraz wymyśliłby robotę, która powinna być natychmiast wykonana. Trzeba przyznać, że miał do tego prawdziwy talent; zawsze znalazł coś, co rzeczywiście koniecznie trzeba było zrobić. Ale w tej chwili Klimaszewskiego bez reszty absorbowali kupcy wysiadający z bryki zaprzężonej w parę idealnie dobranych maścią koni. Grażyna obserwowała to wszystko siedząc na małej trybunie, znajdującej się na jednym z dłuższych boków parkuru. Słońce grzało przyjemnie w plecy, rozleniwiało. Była zadowolona, że usiadła sama, że nie musi z nikim rozmawiać. Czuła się trochę tak, jakby patrzyła na film. Najprzód przeprowadzono konie przed kupcami, a dy- 68 rektor i Janczar, przy pomocy tłumaczy, udzielali objaśnień i odpowiadali na pytania. Później znów ustawiono konie w równy szereg. Teraz zaczęły się właściwe oględziny. Kupujący oglądali nogi, macali ścięgna i muskuły, 69 zaglądali w zęby — zupełnie jak chłopi na targu. Wreszcie kazali przeprowadzić konie — to stępa, to kłusem — oraz ustawić tak, by mogli jak najdokładniej obejrzeć trzymanie nóg, głowy i proporcje ciała. Całe to koniarskie misterium odbywało się niemal bez słów; do Grażyny dolatywały tylko od czasu do czasu krótkie dyspozycje dawane masztalerzom i stajennym, które ci wykonywali błyskawicznie. Zaczęło ją to wreszcie nudzić, kiedy zauważyła, że na polecenie dyrektora niektóre konie zostają odprowadzone w kierunku stajen. Między nimi była Babette. — No, to nie kupili Babette! — powiedziała do siebie z nie ukrywaną radością. Ale powiedziała to na tyle głośno, że siedzący za nią w następnym rzędzie Fronczakowski usłyszał i zaprotestował: — Obawiam się, że nie. Biorą ją pod siodło. To zbyt ładna klacz, aby jej nie kupiono. Nie wiadomo tylko, kto kupił: Kork czy Szwajcar. — A po czym pan poznał, że ją kupują? — Bo za dobrze się znają, żeby nie kupić. A ceny u nas nie są wysokie. Sprzedadzą z dobrym zyskiem. — Ciekawe, który kupi? — zainteresowała się Grażyna. — Zobaczycie, że Szwajcar — zawyrokowała pani Krystyna. — Kobyłka podoba się szalenie jego żonie. Młoda i ładna, na pewno go namówi. — Ale i Kork ma na nią chrapkę. Wkrótce okazało się, że pani Krystyna ma rację. Kork i Sautreau odeszli na bok z przedstawicielem „Animexu" i dyrektorem i chwilę konferowali. Po czym Sautreau podszedł do żony i powiedział jej coś, ona zaś pocałowała go w policzek i podeszła do osiodłanej Babette, by jej dosiąść. 70 — A nie mówiłam! — cieszyła się z udanej prognozy Fronczakowska. — Przebili Korka, nie oglądając jej nawet pod siodłem. Widok Szwajcarki z taką pewnością siebie dosiadającej Babette sprawił, że Grażyna poczuła małe ukłucie zazdrości w sercu. To nastawiło ją od razu krytycznie. — Jak ona siedzi! — mruknęła, wskazując doktorostwu oczami, w jaki sposób tamta trzyma się w siodle. — Szkoda dla niej Babette! Pani Sautreau istotnie nie miała najlepszej postawy. Nie była jednak jeźdźcem początkującym. Fronczakowski rozumiał chyba, co dzieje się z Grażyną. Powiedział miękko: — Przyjrzyj się lepiej, Grażynko, to wcale nie jest zły jeździec. Zaraz zobaczysz, co potrafi. Pewnie będzie się nam chciała pokazać przy okazji tej próby konia. Grażyna musiała przyznać w duchu rację doktorowi, gdy zobaczyła, jak tamta w dobrym stylu poprowadziła Babette na dwie przeszkody i przegalopowała wokół parkuru. Ale w sercu czuła zawiść, że to nie ona siedzi teraz na Babette i że „jej" wierzchówka należy do tamtej. Powiedziała więc głośno: — Przyznaję, nieźle sobie radzi. Ale nie rewelacyjnie. Nikt nie podjął dyskusji. Resztę czasu przesiedzieli milcząc i obserwując prezentację dzielności oferowanych koni. Wieczorem tego samego dnia przyjechały dwa samochody, by zabrać część zakupionych koni. Grażyna wypełniła dokumenty zdrowotne konieczne dla wywozu ich za granicę. Zabierano trzy konie. Dwa kupił Sautreau, a jednego Capelli. Dwa dalsze, które zakupił Kork, miały pojechać samochodem mającym przybyć za parę dni. Grażyna pożegnała Babette dając jej kostkę cukru. Poklepała klacz po lśniącej szyi i szybko odeszła, nie 71 chcąc, by ktoś zobaczył, że „rozczula się" nad jej odjazdem. Następnego dnia wszystko w stadninie wróciło do normy, tak jakby nigdy nie było małego święta, jakim wydawała się aukcja. Pracy od rana zapowiadało się sporo. Poza zwykłymi obowiązkami zaawizowano nadejście zapowiedzianych wcześniej koni do stajni sportowej. — To i nowy trener zjawi się na pewno — stwierdził Małecki. — A na czym będzie pani teraz jeździła, pani Grażynko? — Nie pytałam dyrektora. — Niech pani poprosi o Fatmę albo Hektora. Ale tego dnia nie poprosiła, bo nie było okazji. Za to pracy zwaliło się znacznie więcej, niż przypuszczała: w gospodarstwie zachorowały dwie maciory, a w stadninie grypa, tego roku wyjątkowo złośliwa, zaatakowała znów kilka źrebiąt. Wracając ze stajni wieczorem od chorego na zapalenie oskrzeli źrebaka spostrzegła samochód do przewożenia koni, skręcający z szosy w bramę stadniny. Zostawiła więc w ambulatorium torbę i uzbrojona tylko w fonendo-skop poszła od razu w stronę stajni klubowej. Właśnie kończono wyładunek koni. Były dorodne, wyglądały na zadbane i nawet zachowywały się dość spokojnie, mimo denerwującej podróży i nieznanego miejsca. Grażyna spostrzegła, że duża, mocno zbudowana gniada klacz, którą pierwszą prowadzono do stajni, ma na grzbiecie rozjątrzoną ranę od odparzenia przez siodło. Poleciła, by stajenny posmarował chore miejsce gencjaną, i zabroniła siodłania klaczy przez tydzień. — Wie pani, co to za koń? — zagadnął ją Małecki, kiedy stali już pod boksami, w których umieszczono nowo przywiezione konie. Spojrzała na miejsce, w którym normalnie wisiała 72 tabliczka z nazwą konia. Ale miejsce było puste. Został tylko jaśniejszy ślad po tej, którą zdjęto. — To Fryga naszego nowego trenera klubowego. — W głosie koniuszego czuje się nieprzyjazną nutę. — Ma pan zastrzeżenia do Stolarzewskiego? — rzuca pytanie Janczar, który wszedł właśnie do stajni. — To jeździec, nie koniarz — odpowiada zdawkowo Małecki. — Co pan przez to rozumie, panie Antoni? — pyta Grażyna. — To jakiś tam inżynier czy coś takiego. Z końmi ma tyle do czynienia, co w siodle. A taki, co tylko jeździ, to nie koniarz. — Ale jeździ dobrze, panie Małecki — broni Stolarzewskiego Janczar. — Zawody wygrywa bijąc koniarzy na łeb. Wzmocni nam sekcję i zajmie się treningami młodzieży... — A pan, panie Piotrze? — Ja będę miał więcej czasu na pracę w stadninie. Poza tym trzeba się trochę pouczyć. Mistrzem sportu nie będę, a życie leci... — zakończył sentencjonalnie. Te słowa o lecącym życiu przypomniały się jej wieczorem, gdy siedziała nad kolejnym artykułem, danym przez Fronczakowskiego. Jej także życie „leciało" w Mokrej, ograniczone stajniami, gospodarstwem... Właściwie jedyną rozrywką były kontakty towarzyskie z Janczarami i doktorostwem. Od czasu pamiętnej konnej przejażdżki przestała prawie bywać u Klimaszewskich. Pani Maria wprawdzie zapraszała ją kilka razy, ale tylko wówczas, gdy dyrektora nie było. Inne kontakty, poza stadniną, jakoś nie układały się. Samotna młoda kobieta, tam gdzie przeważnie spotykały się tylko małżeństwa, nie była mile przez żony widziana, a samotni panowie trochę zbyt jednoznacznie chcieli układać wzajemne stosunki. Samot- 73 ność ciążyła jej coraz bardziej. Brakowało jej kogoś, dla kogo najważniejsza byłaby ona i jej sprawy, kogoś, z kim mogłaby się podzielić radościami i kłopotami, poradzić. Brakowało jej także, najzwyczajniej, kogoś, z kim można pójść do kina, potańczyć czy chociażby wybrać się do kawiarni w miasteczku. Pokiwała nad sobą głową z politowaniem, włączyła radio i magnetofon, by przerobić i nagrać kolejny odcinek kursu radiowego dla zaawansowanych. „Trzeba za młodu nabijać akumulatorek wiedzy, bo potem jest już za późno" — przypomniało się jej powiedzenie nieżyjącego już wuja, który miał wielkie zdolności, ale był leniwy. Gdy o tym mówił, był już mocno starszym panem. Dzisiejsze powiedzenie Janczara przypomniało jej o tym. Westchnęła więc i zabrała się do nauki. Słoneczne dni skończyły się zaraz po przyjeździe nowych koni do stajni sportowej. W deszczu i chłodzie, jakie niesie ze sobą często druga dekada maja, Mokra wydawała się Grażynie ponura jak w czasie pierwszej nocy po przyjeździe. Toteż od rana była zdenerwowana. Na-krzyczała na Nowaka za to, że spóźnił się z wyjazdem, i za brud w sanitarce, której nie posprzątał po jakiejś „lewej" jeździe. W gospodarstwie stwierdziła, że kilku jej poleceń nie wykonano, co rozdrażniło ją jeszcze bardziej. Zareagowała nazbyt gwałtownie i gdy wracała do stadniny, było jej trochę głupio. W Mokrej Fronczakowski przywitał ją pretensjami, że zbyt długo jej me było i musiał wykonywać zabieg tylko przy pomocy jednego z pracowników. — Dobrze, że Janczar mi poasystował, kiedy pani rozbijała się gdzieś w terenie — fuknął na koniec. — Nie mogłam być wcześniej! Przecież nie próżnowałam! — Zbyt późno zdaje sobie sprawę, że ton jej jest arogancki. 74 Fronczakowski podnosi głowę znad wypełnianych papierów i patrzy ponad okularami na Grażynę, która czuje, że rumieniec widoczny jest na jej twarzy. — Rozumiem — mówi spokojnie, ale w jego głosie jest nutka zbliżającej się burzy. — Rozumiem. A teraz proszę zrobić zastrzyk Weście. To ta klacz, która stoi w sportowej. — Co jej jest? — W karcie jest opis choroby i zalecenia. Po raz pierwszy Fronczakowski rozmawia z nią tym tonem. Grażyna, przybita, wlecze się do sportowej. Nic dziś jakoś nie idzie. Stan klaczy jest ciężki. Grażyna badają dokładnie nie po to, by sprawdzić diagnozę Fronczakowskiego, ale by wsłuchać się i wczuć we wszystkie objawy choroby. Dopiero potem bierze się do robienia zastrzyku. Przez cały czas asystujący jej stajenny opowiada z przejęciem, jak wyglądały początkowe objawy, co on pomyślał i z czym „sam pan doktor się zgodził". Grażynę męczy to rozwlekłe opowiadanie, ale słucha bez słowa, obiecując sobie, że już dziś z niczym nie wyskoczy, że będzie lepiej panowała nad sobą. Poprzez szum słów stajennego, których w jakiejś chwili właściwie przestała słuchać, dolatują do niej jakieś obce głosy, rozmawiające tuż obok. W pierwszej chwili nie zwróciła na nie uwagi. Dopiero wówczas, gdy wychodziła z boksu chorej klaczy, spojrzała w tamtą stronę. Zatkało ją. Jakiś mężczyzna wyprowadzał z boksu osiodłaną już Frygę. A przecież ona zabroniła siodłania, dopóki rana na grzbiecie się nie zgoi. Zresztą — nie to jest ważne, że ona zabroniła... Jak można kłaść siodło na ranę, zmuszać do jazdy poranionego konia! — Kto panu pozwolił siodłać tę klacz?! — Jej głos jest doniosły i ostry. Jest prawie krzykiem. 75 Mężczyzna zatrzymuje się, zaskoczony. Chwilę przygląda się jej oceniająco z przymrużonymi oczyma. Z lekkim uśmieszkiem odpowiada tonem, w którym słyszy się nutkę ironii: — A co pani do tego, co robię z moim wierzchowcem? — Natychmiast rozsiodłać konia i odprowadzić z powrotem do boksu! — Grażyna kipi ze złości. Nieznajomy nie reaguje. Rusza spokojnie z miejsca, prowadząc Frygę za uzdę. Ale by wyjść ze stajni, musi usunąć z drogi Grażynę, która tarasuje przejście. — Proszę mnie przepuścić — robi ruch ręką, jakby chciał ją odsunąć. Ale Grażyna już nie panuje nad sobą. — Łapy przy sobie! — krzyczy tak, że słychać ją na podwórzu. — Proszę zostawić konia i wyjść ze stajni, bo każę pana wyrzucić stajennym. — Jakim prawem pani mi rozkazuje?! — Jestem lekarzem weterynarii w tej stadninie. I proszę natychmiast... — A ja jestem... — Nie obchodzi mnie, kim pan jest! Rozkulbaczy pan zaraz tę kobyłę i postawi w boksie! Zrozumiał pan?! Widać, że mężczyzna opanowuje się z trudnością i że zaraz wybuchnie. Ale spostrzega kogoś z tyłu, za Grażyną, i jego twarz rozpręża się lekko. — Kolego Janczar. Dobrze, że pan jest. Ta pani szarogęsi się tutaj... — Zabraniam panu siodłać tego konia. — Grażyna już nie krzyczy, ale i nie ukrywa wściekłości. Odwraca się od nieznajomego i staje twarzą do Janczara. — Panie Piotrze, bardzo proszę, żeby ta klacz znalazła się zaraz w boksie. Rozsiodłana. I proszę jej nie siodłać do zagojenia rany. Wyraz twarzy Janczara upewniają, że teraz jej polece- 76 nie będzie spełnione. Nie czekając na odpowiedź, opuszcza stajnię, pozostawiając w niej obu mężczyzn. — Kto to taki? — W głosie nieznajomego nie ma już tej pewności co przedtem. — Stażystka weterynarii. -~- I to-to się tak rzuca? To określenie, jak i ton, jakim zostało powiedziane, nie podobają się Janczarowi. Więc jego słowa są zimne, choć spokojne: — Kolego Stolarzewski, proszę rozsiodłać kobyłę i zostawić ją w boksie. — Ale... — Bez „ale"... Za trzy dni będzie już pod siodło. A z naszymi lekarzami to pan nie wygra. Chyba na zawodach, z panią Grażyną. — Co, ona jeździ? Jak się nazywa? — Grażyna Białasówna. Nie może jej pan znać, ona dopiero zaczyna. — Aaa... zaczyna! Rozumiem! — śmieje się ironicznie. — Gówniara... — mruczy pod nosem i odprowadza Frygę do boksu. Źrebaki wracały z pastwiska. Szły powoli, pilnując się matek i rzadko tylko od nich odbiegając. Nad stadem wisiał tuman pyłu i wolno posuwał się w bok, pchany leniwym ruchem powietrza. Grażyna przyglądała się koniom, szukając wzrokiem Carino. Dostrzegła go, idącego samotnie z boku. Zawołała i sięgnęła do kieszeni po kostkę cukru. Zobaczył ją, nastawił uszu i po chwili truchtem przybiegł. Wziął z dłoni kostkę i kiwając głową chrupał z zadowoleniem. Ruszyli oboje w stronę stajen. Grażyna bardzo lubiła chodzić z idącym za nią krok w krok konikiem. Źrebak nauczył się tego już dość dawno; gdyby nie to, że 77 w stadninie nie dałoby się czegoś takiego przeprowadzić, najchętniej chodziłaby z nim w taki sposób zawsze, tak jak inni ludzie chadzają z psami. Raz nawet próbowała zagadnąć Klimaszewskiego, czy nie byłoby to możliwe. Ale jej pomysł nazwał dziecinadą. Nie wracała więcej do tej sprawy. Ale nieraz żałowała, że nie ma tyle pieniędzy, aby kupić sobie tego źrebaka na własność. Idący obok Carino co pewien czas trącał ją pyszczkiem, jakby przypominał, że jest przy niej i że chętnie zjadłby jeszcze trochę słodyczy. Próbował nawet wsunąć pysk do kieszeni jej kurtki, w której, jak wiedział, zawsze znajdował się cukier lub chleb dla niego. — Daj spokój, nie bądź namolny — skarciła go, odsuwając łagodnie jego łeb. — Poślinisz mi całą kurtkę. Następną kostkę dostaniesz w stajni. Źrebak oczywiście nie rozumiał tego, co mówiła. Aksamitne chrapy znów, węsząc, zaczęły wciskać się w kieszeń. Taka zabawa trwała aż do samych wrót stajni. — Obejrzy pani źrebaki, pani doktor? — Małecki wszedł tuż za nią do budynku. — Ten od Kaskady nie podoba mi się. Zmatowiał za bardzo i jest smutny. Zbadała źrebaka, ale nic wykryć nie mogła. Poleciła więc rano przyprowadzić go do ambulatorium, a w razie pogorszenia — nawet budzić ją w nocy. Niepokoił ją ten źrebak, który, puszczony luzem, nie pobiegł do matki i nie zaczął ssać, tylko powoli podszedł do poidła napić się wody. Postanowiła więc zaraz pójść do Fronczakowskiego, by z nim się skonsultować. Gdy wychodziła ze stajni, natknęła się na wchodzącego do niej Klimaszewskiego z obcym mężczyzną, tym samym, z którym dwa dni temu miała starcie w stajni sportowej. — Witam, pani Grażynko! — Klimaszewski był najwidoczniej w doskonałym humorze. Dawno już do niej się 78 tak nie odzywał. — Jak widzę, szef orze w panią niemiłosiernie. — Dzień dobry, panie dyrektorze. — Nie chciała podjąć tej nieformalnej tonacji. — Doktor Fronczakow- ? ski wcale we mnie nie orze. W każdym razie— ja nie narzekam. — To się chwali — Klimaszewski zesztywniał. — Stało się coś? — Jeden ze źrebaków choruje. Właśnie idę do doktora Fronczakowskiego. — To dobrze, bo wolę, żeby on podejmował decyzję leczenia. — Klimaszewski, rozdrażniony, że jego próba zaakcentowania poufałych stosunków pomiędzy nimi nie powiodła się, nie przepuścił okazji do małej zemsty. — I podejmuje, po konsultacji z koleżanką. — Fron-czakowski zjawił się, jakby przywołany myślami Grażyny. — Są jakieś problemy, Grażynko? Ale zanim Grażyna zdążyła powiedzieć, o co chodzi, odezwał się Klimaszewski: — Pozwolisz, że przedstawię ci pana inżyniera Stola-rzewskiego. Będzie instruktorem i trenerem w naszej sekcji jeździeckiej. Doktor Fronczakowski. Doktorowi uznał za stosowne go przedstawić — pomyślała Grażyna, gdy tamci dwaj ściskali sobie dłonie. — Mnie potraktował jak smarkatą, której nie przedstawia się „pana trenera". Ma zamiar odwrócić się i odejść, gdy wzrok Klimaszewskiego przenosi się na nią. — A to pani Białasówna, od niedawna prawa ręka naszego doktora. Przez moment Grażyna zastanawia się, czy podać rękę temu „aroganckiemu bubkowi" — jak go w myślach nazwała. Ale byłoby to manifestowanie wrogości, dowodzące uprzedzeń nieproporcjonalnych do tego, jedynego 79 przecież pomiędzy nimi nieporozumienia. Uśmiecha się więc i wyciąga w jego stronę rękę. — Przedwczoraj miałam już okazję pana poznać. — W jej głosie jest odrobina drwiny. Stolarzewski potrafi jednak znaleźć się w tej sytuacji. — Ale nie miałem zaszczytu być pani przedstawiony, pani doktor — odpowiada natychmiast. Jego uścisk dłoni jest przyjemny, krótki, męski. Skóra jest sucha, a przy tym ciepła. Teraz dopiero Grażyna przygląda mu się dokładniej: wysoki, wysportowany szatyn. Brunatnozielonkawe, wesołe oczy. I uśmiech, którego tylko ktoś bardzo uprzedzony nie nazwałby miłym. Ale te spostrzeżenia nie równoważą jakoś wrażenia z poprzedniego spotkania ani też instynktownej niechęci, która, kiedy ich oczy spotykają się, pogłębia się w Grażynie. Ta niechęć powoduje, że jej odpowiedź na jego kurtuazyjne odezwanie jest natychmiastowa. I wcale nie kurtuazyjna: — Za to został pan zbesztany. — O... oberwał pan od pani doktor? — Klimaszewski prawie ucieszył się, że ma okazję do pomówienia o tym zajściu. Widocznie musiał już o nim słyszeć od Janczara. — Musiałam pana pouczyć, że koni z odparzeniami, których lekarz zakazał siodłać nie siodła się. — Grażyna mówi to tak, jakby recytowała Fronczakowskiemu regulamin. — Siodłał pan konia wbrew poleceniu pani doktor? — W pytaniu Fronczakowskiego jest święte oburzenie. — Przepraszam, ale nie wiedziałem, że pani jest weterynarzem. — Lekarzem weterynarii — poprawia Fronczakowski. — Tak... Lekarzem... No i zaszło nieporozumienie. — Stolarzewski jest trochę zbity z tropu. — Przepraszam. Naprawdę nie chciałem pani obrazić. 80 — Przyjmuję przeprosiny i nie mam żalu. — Grażyna jest zadowolona z siebie: dała mu po nosie i dobrze. — Przy okazji, panie dyrektorze, jakiego pan mi teraz przydzieli wierzchowca? — Racja, została pani bez konia. Zaraz... zaraz coś wymyślimy. — Dobrze pani jeździ? — pyta Stolarzewski. A widząc wahanie Grażyny rzuca: — Może Aldona by pani pasowała? — To ta izabelowata klacz, która przyjechała razem z pańską Frygą? — Tak, o niej myślę. Zgodziła się, bo niby czemu miałaby protestować? Wprawdzie Małecki, który przyszedł pod koniec rozmowy, twierdził, że może to być zbyt ostry wierzchowiec dla mało doświadczonego jeźdźca, ale ambicja nie pozwalała Grażynie wycofać się z wcześniejszej decyzji. Przyjęła więc Aldonę, i tak zostało. Wkrótce przekonała się, że wiadomość o scysji między nią a Stolarzewskim dotarła nie tylko do dyrektora, lecz rozniosła się po stadninie, przysparzając jej sympatii wśród pracowników. Łechtało to jej miłość własną, dodawało jakby znaczenia, a pomniejszało „tego in-żynierka", jak wyrażała się o Stolarzewskim. Została za to ofuknięta przez panią Krystynę. — Jak możesz tak lekceważąco odzywać się o człowieku, o którym nic nie wiesz, którego wcale nie znasz? — powiedziała. — To, że ścięliście się przy pierwszym spotkaniu, o niczym jeszcze nie świadczy... Grażyna nie mogła nie przyznać jej racji, tym bardziej że z każdym dniem ceniła doktorową coraz wyżej, przyjmując z radością jej matkowanie. Ale tym razem niewiele to pomogło. Jej niechęć do trenera przybierała na sile. Kim on był? — podsycałfl ją w sobie. Kabotynem, 6 — Dziewczyna i Carino 81 zarozumialcem, mającym się za „bóg-wie-co", wynoszącym się ponad nią... Przypominała sobie jego ironiczny ton przy pierwszym spotkaniu, przesadną, jej zdaniem, uprzejmość, kiedy przedstawiał ją dyrektor. Nie, Stola-rzewski drażnił ją i denerwował, choć obiektywnie przyznawała, że był przystojnym mężczyzną. W trakcie codziennych jazd pod okiem Małeckiego, które znowu podjęła, Aldona zachowywała się bardzo spokojnie. Koniuszy był skłonny przyznać, że tym razem musiał zawieść go instynkt i znajomość końskich charakterów i że pomylił się w ocenie klaczy. Grażyna zaś polubiła nawet swoją nową wierzchówkę. Po dwóch tygodniach Stolarzewski, urządziwszy się już w nowym miejscu pracy w miasteczku, zaproponował niedzielny spacer sekcji jeździeckiej w celu zapoznania się wszystkich jej członków z nowym trenerem. Dzień zapowiadał się gorący, jeden z tych, jakie trafiają się w początkach czerwca, gdy wieją południowe wiatry. Grażyna ubrała się więc tylko w cienką bawełnianą koszulę, by nie spocić się w czasie jazdy. Liczyła się z tym, że nowemu trenerowi może wpaść do głowy pomysł wypróbowania w ostrej jeździe umiejętności klubowiczów. Właściwie nawet cieszyła ją taka możliwość. Zaczęło się od spokojnej jazdy na padoku, korekty dosiadu i rutynowych ćwiczeń, które dzień w dzień powinny być powtarzane. Stolarzewski miał bardzo spokojny i przyjemny sposób podawania komend, które w jego wydaniu brzmiały raczej jak zalecenia, co „odwojs-kowiało" trening. Następnie całą grupą wyjechali poza teren stadniny. , Z powodu zbyt dużych różnic w kwalifikacjach jeździeckich członków klubu postanowiono podzielić się na dwie grupy. Jedna — doświadczonych jeźdźców — miała 82 zrobić bieg terenowy, druga, składająca się z nowicjuszy i pań, odbyć spokojniejszą przejażdżkę. Nad pierwszą objął przewodnictwo Janczar, druga przypadła Stolarze-wskiemu, który słabiej znał okolicę. — Może pani dyrektorowa pojedzie pierwsza, jako znająca najlepiej teren — rozpoczął Stolarzewski ustalenie kolejności. — Ja na końcu, żeby mieć oko na wszystkich... Grażynie wypadło jechać tuż przed nim, na przedostatniej pozycji. Niezbyt była zadowolona, wolałaby być dalej od trenera, a bliżej Janczarowej, jadącej w środku. Póki jechali wąską ścieżką, Aldona szła spokojnie, lecz kiedy wyjechali na szeroką drogę, zaczęła ciągnąć do przodu, zdradzając jednocześnie rosnące zdenerwowanie. Utrzymanie jej zaczynało sprawiać Grażynie trudność pomimo silnego ściągania wodzy. — Ma pani kłopoty z koniem? — dobiegło ją z tyłu pytanie Stolarzewskiego. — Nie, a bo co? — odparła, nie chcąc się przyznać, że ledwie powstrzymuje wierzchowca. — To proszę trzymać konia. Rzeczywiście, była już prawie równo z jadącym przed nią dwunastoletnim Marysiem Dziubą, synkiem jednego z pracowników stadniny, który też zaczął w tym roku jeździć konno. Ściągnęła więc z całej siły wodze i przyhamowała klacz. Ale nie na długo. Co za cholerna szkapa — zdenerwowała się. — Ciągnie i ciągnie. Przecież nie dam rady walczyć tak z nią przez cały spacer. Od czoła ruszono kłusem i korzystając z tego Aldona zaczęła znów przyspieszać. — Proszę trzymać się prosto, pani Grażyno. Łokcie przy sobie i trzymać konia, bo leci. Każde słowo Stolarzewskiego denerwowało ją coraz 6* 83 bardziej. Wiedziała, że garbi się z wysiłku ściągania wodzy, że łokcie same odsuwają się od ciała, a jej siły są za małe, by utrzymać to piekielne zwierzę! — Chciałabym pojechać w przodzie, panie trenerze — zawołała do tyłu. — Strasznie ciągnie ta kobyła. — I nie czekając na jego zgodę popuściła wodze. Aldona przeszła natychmiast w wyciągnięty kłus. Wyprzedziły Marysia i zaczęły zbliżać się do jadącej przed nim Fronczakowskiej. Stolarzewski znalazł się przy Grażynie. — Co pani wyprawia? Proszę wrócić na swoje miejsce! Nie może pani utrzymać konia? — Nie, nie mogę! — była wściekła na siebie, na Aldonę i na niego. — Proszę się postarać. Przecież to pani powoduje koniem, nie on panią. Prawda? — Jej potrzebny jest munsztuk! — rzuciła z wyrzutem. — Następnym razem założymy. A teraz proszę wrócić na swoje miejsce. Szarpnęła tak mocno za wodze, że kobyła przysiadła i stanęła. Przeczekali, aż Maryś odjedzie kawałek i ruszyli stępa, by po chwili przejść w kłus. Grażyna zacięła zęby i powstrzymywała z całych sił wierzchowca. Mimo że była silna i wytrzymała, nie dawała już jednak rady. Wyjechali na szeroką przestrzeń łąk, które ciągnęły się od lasu do zabudowań wsi i łączyły dalej z ogrodzonymi wybiegami dla koni. — A teraz proszę zrobić zwrot w prawo i jedziemy strzemię w strzemię — wydał komendę Stolarzewski. Zwrot zakłócił porządek, ale dość szybko utworzyła się znowu linia koni idących równolegle. — Lekki galop! — woła Stolarzewski i jego Fryga wysuwa się do przodu. Aldona robi to samo; stało się to tak niespodziewanie, 84 że Grażyna nie jest w stanie zareagować natychmiast. Kiedy zaczyna ściągać wodze, zdaje sobie sprawę, że wierzchówka nie reaguje. Słyszy wołanie Stolarzewskie-go, by zatrzymała konia, słyszy krzyki innych jeźdźców, ale już nie panuje nad zwierzęciem, które unosi ją w stronę widniejących daleko przed nią zabudowań stadniny. Nie daje za wygraną, zaczyna szarpać wodze, ściągając je to w jedną, to w drugą stronę. Ale bez rezultatu. Stolarzewski pierwszy zorientował się, że koń Grażyny poniósł. Krzyknął do grupy, żeby jechała stępa, a sam pchnął Frygę w pościg. Ale nie miał szans dojścia do ponoszącej Aldony; rozszalała klacz rwała do przodu, zwiększając stale dystans. Nikt z nich nie zauważył, że scena ta ma niespodziewanego widza: był nim Małecki, który właśnie postanowił sprawdzić, jak sprawują się roczniaki, które pasły się na najdalszym wybiegu, przylegającym do łąk. Przyglądał im się najpierw z daleka, a potem przelazł pod ogrodzeniem i wszedł między nie. Przyzwyczajone do niego i do chleba, który nosił zawsze w kieszeniach, otoczyły go zwartym kręgiem. Nagle do jego uszu dotarły jakieś okrzyki, zbliżający się tętent... W pierwszej chwili nie mógł zorientować się, skąd dochodzą. Kiedy zrozumiał, że coś musi się dziać na łąkach, wyszedł spomiędzy roczniaków i podszedł do ogrodzenia. — Zgłupieli! — ocenił krótko to, co zobaczył: dwoje jeźdźców robiło sobie na łąkach wyścigi, wyciskając z koni wszystkie siły. Ale po sekundzie już zaczął się orientować w sytuacji. Po chwili poznał także, kto siedzi na ponoszącym wierzchowcu. Znał tylko jeden sposób, by jej pomóc. Wskakuje więc na żerdzie ogrodzenia i krzyczy do niej, licząc że wiejący od niego wiatr zaniesie te słowa, a ona usłyszy je i zrozumie: 86 — Batem ją, Grażyna! Batem i niech leci! Batem! Batem! Krzyczy, ile sił w gardle i płucach. A widząc, że dziewczyna nie słyszy go, zeskakuje z ogrodzenia i biegnie w jej stronę. Grażyna zaczęła odczuwać strach. Bała się, że koń się potknie i ona wyleci z siodła, a noga zostanie w strzemieniu, jak to słyszała w wielu opowiadaniach, i że koń będzie ją włóczył po polu, co widziała w jakimś filmie. Potem widziała siebie walącą się z koniem, przygniecioną jego ciężarem, ze zmiażdżonymi żebrami, strzaskaną nogą... Obrazy tych i innych możliwych nieszczęść przelatywały jej przez głowę, a równocześnie widziała ostro, jak na zwolnionym filmie, to, co działo się dookoła: zbliżające się z prawej strony ogrodzenia wypasów i wyłaniające się zza drzew zabudowania stadniny. Jeśli Aldona wpadnie ze mną do stajni, to śmierć! Zabije mnie! — uprzytamnia sobie z przerażeniem. Zeskoczyć — to śmierć także. Serce dławi gdzieś w gardle. Ale w tej samej chwili spostrzega biegnącego od strony ogrodzenia wypasów człowieka. To Małecki. Poznaje jego ciężką sylwetkę. Biegnie ku niej i macha rękami. Coś krzyczy. Do Grażyny docierają nareszcie słowa. Chwyta wodze w lewą rękę i puszcza je swobodnie, a prawą zaczyna okładać wierzchówkę po zadzie. Równocześnie bije ją obcasami w brzuch. Pod szpicrutą Aldona spręża się w sobie. Jeszcze przyspiesza. Figurka Małeckiego rośnie, jest coraz bliżej. Ciągle krzyczy: — Ściągaj! Wolno ściągaj! I w lewo... w lewo... Lekko ściągnęła w lewo i... Aldona zareagowała! Łagodnym łukiem, powoli zwalniając bieg, odeszła od ogrodzeń wypasów i zrobiwszy koło znalazła się przy Małeckim w tej samej chwili, w której dognał ją Stolarzewski. 87 — Pan wiedział, co to za kobyła! — zaatakował go z miejsca koniuszy. — Wiedział i dał takiego znarowionego konia pani doktor! To miał być może kawał? Gówniarz! Nie czekając na reakcję Stolarzewskiego, Małecki wziął Aldonę za uzdę i poprowadził w stronę stadniny. Stola-rzewski uniósł się w strzemionach, chciał krzyknąć coś w ślad za Małeckim. Ale zrezygnował. Opadł na siodło, zawrócił konia i odjechał do pozostawionej pod lasem grupy. Małecki szedł milcząc przez jakiś czas. Poklepywał uspokajająco klacz po szyi. Grażyna milczała także, czuła, że dopiero teraz przychodzi reakcja po napięciu nerwowym. Wreszcie odezwała się z trudem: — Panie Antoni! Dziękuję, bo gdyby nie pan... — Nic by się nie stało, pani Grażynko — mówi po ojcowsku koniuszy i odwraca ku niej spokojną, uśmiechniętą twarz. — Ale muszę pani pogratulować. Bo trzyma się pani w siodle jak przedwojenny ułan. — Parę razy myślałam, że spadnę. — Ale nie spadła pani. To grunt. Będzie z pani jeździec z prawdziwego zdarzenia! A teraz lekkim kłusikiem do stadniny i ostudzić kobyłę po rozkulbaczeniu, ale w czapraku. — Puszcza uzdę konia i skręca w bok, dróżką prowadzącą do domków, gdzie mieszkają pracownicy. Tego samego dnia po południu dyrektor Klimaszewski odbył rozmowę z koniuszym, Grażyną, a na koniec ze Stolarzewskim, który wyszedł od niego czerwony jak burak. W poniedziałek zjawił się na treningu i prowadził go tak, jakby nic się nie stało. Ale wszyscy wiedzieli, że jego opinia mocno ucierpiała po tym zdarzeniu. Ludzie patrzyli na niego z niechęcią i było jasne, że aby zdobyć sobie trochę sympatii w Mokrej, będzie musiał długo na nią pracować i bardzo się starać. 88 Natomiast Grażyna zyskała sobie ogólne uznanie. Nie tylko tym, że nie „rozrobiła" tej sprawy. Przede wszystkim dlatego, że okazała się dobrym jeźdźcem: potrafiła opanować ponoszącego ją konia i wrócić na nim do stajni. — Jakiego pani chce wierzchowca? — spytał ją w trakcie niedzielnej rozmowy dyrektor Klimaszewski. — Mam przecież Aldonę — odparła. I dodała: — Teraz już ją poznałam i wiem, jak z nią postępować. Chcę jeździć na niej dalej, to dobry koń. Klimaszewski czy też ktoś inny powtórzył tę rozmowę; wkrótce odpowiedź Grażyny znali wszyscy. Być może dotarła także do Stolarzewskiego. A może to, na co zdecydował się po paru dniach, nie miało z nią nic wspólnego? Pewnego popołudnia pojawił się w stadninie. Pod spojrzeniami ludzi, którzy wiedzieli o niedawnym zdarzeniu, kręcił się chwilę po terenie, wreszcie zaszedł do Fronczakowskich, gdzie spodziewał się zastać Grażynę. Otworzył mu doktor. Chwilę mówili o czymś cicho, po czym Fronczakowski wprowadził go do pokoju, w którym były obydwie panie. — Grażynko — powiedział od drzwi — pan Stolarzew-ski ma ci coś do powiedzenia. Kobiety popatrzyły na stojącego w drzwiach Stolarzewskiego. Ten zrobił kilka kroków w stronę Grażyny i skłoniwszy głowę powiedział: — Chciałbym przeprosić panią za to, co się stało. Nie mogę sobie darować, że do tego doszło — ukłonił się i szybko opuścił pokój. — No, musisz przyznać, że jednak potrafił zachować się w tej sytuacji — powiedziała Fronczakowska. Grażyna przytaknęła. Ale widać było, że bez przekonania. Po prostu nie lubiła trenera. 89 / III Letnie dni mijały szybciej od zimowych. Może dlatego, że nie czuła się już obco w Mokrej, a może po prostu były bardziej urozmaicone. Odkąd zrobiło się ciepło, do stadniny częściej zjeżdżali ludzie z miasta — to służbowo, to znów po to, by odwiedzić znajomych. Czasami nawet miano dość tych odwiedzin, niektórzy wzdychali, jak by to było dobrze, gdyby w najbliższy świąteczny dzień nikt nie przyjechał. Ale gdy się zjawiali, gościnność brała górę, witano przyjeżdżających serdecznie. Wraz z ruchem ludzi wzrastał ruch zwierząt. Niektóre konie odchodziły, inne zjawiały się. Wracały konie z toru, po zakończonej karierze, głównie klacze przeznaczone na matki przyszłych zwycięzców. Wracały lub odjeżdżały konie sportowe biorące udział w zawodach czy mityngach. Były i takie, które „szły na mięso i skórę" lub do pracy, sprzedawane „do ludzi". Tych Grażyna żałowała. Za każdym razem, gdy wystawiała zaświadczenie o stanie zdrowia takiego zwierzęcia, robiło jej się smutno. W lipcu zjawiła się w stadninie grupa studentów na wczasy w siodle i przez dwa tygodnie było bardzo wesoło. Tylko że właśnie wtedy Grażyna miała kłopoty ze zdrowiem bydła w gospodarstwie i musiała pomagać doktorowi Koniecznemu w ośrodku. Mimo wszystko 90 jazd i treningów nie zaniedbywała, a nawet na zawodach zorganizowanych w stadninie zdołała zająć czwarte miejsce w grupie początkujących. Pomiędzy nią a Stolarzew-skim trwało coś w rodzaju niechętnego zawieszenia broni. „Pan trener", jak zawsze o nim mówiła, podkreślił nawet kilkakrotnie, że uważa ją za talent jeździecki. Twierdził, że gdyby trenowała więcej, mogłaby nawet myśleć o karierze sportowej. — Jeszcze godzinę, dwie godziny dziennie, pani doktor, a będzie można pomyśleć o WKKW — namawiał. — No, nie w tym roku, ale, powiedzmy, w przyszłym... Odpowiedziała, że nie myśli o karierze sportowej, choćby dlatego, że na zawodach będzie musiała się z nim spotykać, a trenować więcej nie myśli. Przełknął impertynencję i nie dał poznać po sobie, że musiało dotknąć go to oświadczenie. Jej też .później było trochę żal, że tak niegrzecznie potraktowała człowieka, który kilkakrotnie próbował nawiązać lepsze stosunki i zrehabilitować się w jej oczach. Ale nie potrafiła zdobyć się na odwrót, kiedy tyle ludzi z jej własnych ust słyszało, że „z tym mydłkiem nie chce mieć do czynienia". Jedyna rzecz, która ciążyła Grażynie, to samotność, tym bardziej że narażała ją na pytania ze strony życzliwych, ale niezbyt taktownych ludzi, lub wręcz na słowa współczucia, które w tej sytuacji brzmiały jak obelgi. Nie pociągały jej przelotne zbliżenia, ciągle jeszcze wierzyła, że spotka wreszcie kogoś, kto będzie naprawdę bliski. O tym wszystkim można było czasami porozmawiać z panią Krystyną. Tym rozmowom brakowało jednak atmosfery, jaka cechuje zwierzenia przyjaciółek — tak może mogłaby mówić z matką czy starszą siostrą... Ale od nich obydwu oddalała się jakoś i z żalem stwierdzała, że coraz mniej rozumieją jej problemy. W samotności pozostawało jej tylko wypłakać swoje kłopoty w grzywę 91 Carino, który co prawda nic z tego nie rozumiał i nic nie mógł poradzić, ale cierpliwie wszystkiego wysłuchiwał. Nadchodząca jesień dawała znać o sobie chłodnymi wieczorami i coraz częstszymi szarugami. Właśnie któregoś z takich szarych, już jesiennych dni zajechały pod stajnię dwa wielkie transportery koni. Dwanaście półtoraroczniaków ubranych w czapraki szykowano do załadunku na samochody, w których miały odbyć swą pierwszą wielką podróż. Konie nerwowo kręciły się, chrapały i strzygły uszami, czuły, że dzieje się coś nienormalnego, coś, czego nigdy przedtem nie było. Doktor Fronczakowski podpisywał dokumenty dotyczące zdrowia źrebaków, wcześniej już przygotowane przez Grażynę. Ona z Janczarem sprawdzali raz jeszcze, czy wszystko jest w porządku. Wreszcie przygotowania zostały zakończone, konie znalazły się w wozach, które ruszyły w stronę bramy. — No, to ładne stadko pojechało w tym roku. — Klimaszewski jest w dobrym humorze. — Teraz poczekamy na przyszły sezon i na nagrody, które nam zaczną przynosić... — A tak niedawno twierdził pan, że boi się „zapeszyć" — wtrąca przekornie Grażyna. — Tfu, tfu, na psa urok! Nic nie mówiłem! Odpukać w nie malowane! — reflektuje się dyrektor. Podchodzi do drzwi stajni i puka tam, gdzie farba jest odrapana. Jego myśli od razu przybierają nowy kierunek: — Trzeba by odmalować. Nie sądzi pan, panie Piotrze? — Tak. Ale malowanie stolarki w stajniach jest w planie dopiero na wiosnę. — Na wiosnę? No trudno, niech będzie na wiosnę. — Klimaszewski robi ruch, jakby chciał odejść, ale jeszcze zatrzymuje się w pół kroku. — Jutro odstawiamy źrebaki. 92 I zacznijcie pomału wiązać — rzuca dyspozycję i odchodzi. Grażyna przez krótką chwilę patrzy za nim z uśmiechem. Na szczęście jej stosunki z dyrektorem ostatnio bardzo się poprawiły. Powoli zapomina o przykrym zgrzycie, który zmącił atmosferę pierwszych miesięcy jej pobytu w Mokrej. Teraz nawet lubiła porozmawiać z dyrektorem, od którego można się było dowiedzieć niejednego o koniach i o ludziach. A zwłaszcza o „u-kładach", od których w małym światku, w którym teraz żyła, często tak wiele zależało. Ale tym razem zainteresowało ją coś innego. — To i Carino będzie wśród tych źrebaków? Gdy uzyskała od Janczara potwierdzenie, postanowiła tak ułożyć następnego dnia swoje zajęcia, by móc asystować przy tym nie zawsze dobrze znoszonym przez źrebaki zabiegu. Gdy następnego dnia weszła do stajni, w której dotychczas stały półtoraroczniaki, zastała masztalerzy kończących rozściełanie słomy w świeżo pobielonych wapnem, wyszorowanych boksach. Pachniało słomą i środkami dezynfekcyjnymi. — Już po generalnych porządkach? — zagadnęła starszego masztalerza nadzorującego tę stajnię. — Tak, pani doktor. Zaraz jak tylko wrócą z wybiegu, będziemy wprowadzali odsady. Poszła naprzeciw wracającemu tabunowi. Już z daleka zauważyła go, jak szedł pomiędzy ogrodzeniami wybiegów. Źrebaki trzymały się blisko matek. Tylko na końcu samotnie podążał jeden. Carino. Gdy ją zobaczył, podbiegł kłusem i zaczął szukać przysmaków. Dała mu kawałek chleba i wprowadziła do boksu. Chwilę obserwowała, jak obwąchuje nowe mieszkanie i widząc, że jest spokojny, wyszła ze stajni. Spieszyła 93 się, by pomóc doktorowi Fronczakowskiemu w opisywaniu preparatów; gromadził je szykując się do napisania pracy, która miałaby być ukoronowaniem jego kariery zawodowej. Doktor marzył od dawna o habilitacji i karierze naukowej, co przez lata nie było możliwe ze względu na układy rodzinne. Wszystkie źrebaki znalazły się już w boksach. Kręciły się teraz niespokojnie, rżąc za matkami, które w sąsiedniej stajni odpowiadały im równie żałosnymi, niespokojnymi głosami. — Stary kazał wiązać już dzisiaj — przypomina jeden ze stajennych. — No to dziś przywiążemy Carino i Ganimedesa — wyrokuje masztalerz Dziuba, który ma pieczę nad odsadami. Najpierw założono kantary. Źrebaki trzęsły łbami, chcąc zrzucić z nich rzemienie, ale dość szybko zrezygnowały. Tym bardziej że zajęte były jedzeniem, w czym nie przeszkadzały oplatające głowy rzemienie. — Nie mówiłem, że oba dadzą się szybko uwiązać — rzuca, któryś ze stajennych, dopinając łańcuch do kółka kantaru Carino. To samo zrobiono z Ganimedesem; ten boczył się trochę, błyskał oczami na brzęczący ciężar uczepiony przy kantarze — koniec łańcucha wciąż jeszcze nie był umocowany do żłobu. Ale to trwało krótko, już po chwili znów zanurzył pysk w żłobie. Chcąc dać źrebakom czas na przyzwyczajenie się do nowej sytuacji, stajenni wyszli na zewnątrz, na papierosa. Tam zastał ich Janczar i z miejsca obrugał za brak wiadra z wodą obok miejsca, w którym palili. I za to, że źrebaki jeszcze nie uwiązane. — Właśnie mieliśmy zacząć — tłumaczył się Dziuba. 94 — Które? — Carino i Ganimedesa. — Uważajcie na Ganimedesa, bo to histeryk — ostrzegł Janczar. Weszli do stajni i stanęli przed boksem Carino. — No, to zacznijmy od Carino. Z nim nie powinno być żadnych kłopotów. Łagodny i rozpieszczony jak rzadko które zwierzę — powiedział Janczar. Wchodzi do boksu. Carino odwraca się do niego, pobrzękując łańcuchem. Ten odgłos denerwuje konia, więc wstrząsa łbem, aby się oswobodzić. Powoduje to jeszcze większy hałas. — Hooo, ho... maleńki. — Kostka cukru i śpiewny, uspokajający głos człowieka dają natychmiastowy efekt. — No proszę, jaki spokojny. Zaraz go zapnę. Z tymi słowami Dziuba schyla się i przypina karabińczyk łańcucha do kółka zamocowanego przy żłobie. Carino, klepany przez Janczara, nie reaguje. Dostaje więc za to następną kostkę cukru. — Bądź grzeczny — mówi do niego zootechnik i wychodzi z boksu. — Wiążcie teraz Ganimedesa i uważajcie, żeby czego nie było... — zwraca się do masztalerza i stajennych. — Co ma być? — Masztalerz jest pewny siebie. — Najedzą się i będą spokojnie stały. Może trochę po-brykają, i to wszystko. Na wieczór najlepiej jest wiązać. Kiedy Klimaszewski wszedł do tak zwanej pracowni doktora Fronczakowskiego, Grażyna nie przerwała pracy. Była zbyt pochłonięta opisem eksponatu, by się od tego oderwać. Ta praca wciągała ją coraz bardziej, tak jak i wertowanie czasopism fachowych. Może w tym pogłębianiu wiedzy szukała antidotum na samotność? 95 A może praca polegająca na analizowaniu zjawisk miała być jej pasją życiową? Kiedyś, gdy dyskutowała na tematy zawodowe z doktorem, pani Krystyna spojrzała na nią uważnie i odwracając się do męża powiedziała zaskoczona: — Słuchaj, nasza Grażynka ma chyba zacięcie naukowe? Nie sądzisz, Heniu? Fronczakowski przytaknął żonie, a potem długo mówił o wkładzie pracy, jaki Grażyna wniosła do jego badań. Pierwszy raz ktoś tak entuzjastycznie ocenił jej działalność. Była to wielka satysfakcja: ten, tak sceptycznie odnoszący się z początku do kobiety weterynarza, doskonały lekarz mówił o niej w ten sposób. Słowa Fron-czakowskiego uznała za potwierdzenie wyboru swojej drogi życiowej. Często po tej rozmowie przypominała je sobie — w chwilach słabości dawały pewność, że osiągnie to, ku czemu zmierza. Prace wykonywane dla Fronczakowskiego traktowała jako ćwiczenia do przyszłych samodzielnych badań, które chciała kiedyś podjąć. Coraz częściej bowiem myślała o pracy naukowej. Pragnęła osiągnąć w życiu coś więcej niż tylko stanowisko lekarza stadniny w Mokrej. Tak więc i tym razem skupiona na materiałach znajdujących się przed nią nie zwracała uwagi na to, co dzieje się za jej plecami. I dopiero podniesiony głos, a może nawet bardziej treść wypowiedzianych słów kazały jej obrócić głowę. — Powinieneś był mi powiedzieć, że przenosisz się do Warszawy! — Przenoszę się? — Fronczakowski był szczerze zdziwiony. — Kto ci to powiedział? Powtarzam, że nic o tym nie wiem. — Ale jutro wyjeżdżasz! 96 — Co dwa tygodnie jeżdżę, za twoją zgodą. — A mnie powiedziano, że jedziesz, żeby omówić sprawę przeniesienia się tam na stałe, że masz tam pracować i że to już jest załatwione! — Nic nie jest załatwione! Nigdzie nie jadę na stałe! Ale jak będziesz na mnie krzyczał, Zygmunt, to rzeczywiście poszukam sobie innej pracy. Klimaszewski sapał przez chwilę, ale już milczał. Podrapał się po głowie, szczęki chodziły mu przy tym, jakby żuł gumę. — Wiem, że padała moja kandydatura na pewne stanowisko — Fronczakowski mówił bardzo spokojnie. — Ale mało to kandydatur dyskutuje się, a na stanowisko idzie zupełnie ktoś inny? To, że wspomniano o mnie, wiem zresztą nieoficjalnie. A że mnie się nie spieszy z wyjazdem z Mokrej, więc nie'dopytywałem się i nic nie robiłem w tym kierunku, by to stanowisko otrzymać. Tobie też nie mówiłem, bo o czym? Że poszła taka plotka? Bardzo wątpię, żeby coś z tego wyszło. A gdyby nawet, to na pewno nie wyjechałbym bez uprzedzenia ciebie. I nie zostawiłbym cię na lodzie. — Przepraszam — Klimaszewski uspokoił się wreszcie. — Ale, wiesz, zimno mi się zrobiło, gdy pomyślałem, że mogę pozostać bez lekarza. — Przecież jest pani Grażyna. — Żartujesz! — znów wybucha Klimaszewski i w tym momencie dostrzega wstającą od stołu Białasównę. — Wybaczy pani... Chodziło mi tylko o to, że ma pani jeszcze za mało doświadczenia. — Oczywiście, rozumiem. Ja sama nie czułabym się na siłach — zaczyna Grażyna, ale Fronczakowski przerywa jej gestem ręki i mówi do dyrektora: — Nie martw się zawczasu. Gdyby nawet się te plotki sprawdziły i gdybym tę propozycję przyjął, to przecież nie 7 — Dziewczyna i Carino 97 żyjemy na pustyni i o lekarza weterynarii z dużym doświadczeniem nie tak trudno. Na pewno znajdziesz kogoś dobrego. Jeśli będzie potrzeba... Ale nie dane mu jest dokończyć myśli. Drzwi otwierają się gwałtownie, do pracowni wpada mały Dziuba: — Panie dyrektorze, wypadek u odsadów! — woła zdenerwowany. — Co jest?! — Klimaszewski zrywa się z miejsca. — Nie wiem. Kazali szukać pana dyrektora i któregoś z lekarzy. Posłali po karetkę pogotowia! Klimaszewski wyskoczył z pracowni, krzyknąwszy coś, co brzmiało jak zduszone przekleństwo. Chłopiec pobiegł za nim. Fronczakowski i Grażyna zaczęli szybko zbierać torby podręczne. Po chwili już biegli w stronę stajen, mijając po drodze innych nadbiegających ludzi. W stajni, na belach siana, leżał masztalerz i cicho jęczał. Kilka pochylonych nad nim osób próbowało go uspokoić. Przed otwartymi drzwiami boksu Ganimedesa stał Małecki i nerwowo drapał się po karku. Klimaszewski pierwszy wpadł do stajni i zatrzymał się przy leżącym. — Co się stało? — Ganimedes kopnął go w kolano — poinformował jeden ze stajennych. Małecki szybko podchodzi do Klimaszewskiego. — Z Ganimedesem niedobrze. Czy doktor już idzie? — W głosie koniuszego jest taki niepokój, że Klimaszewski prawie wbiega do boksu źrebaka. Na ściółce leży Ganimedes z otwartym pyskiem, jego oddech jest świszczący i przerywany. Boki pracują z trudem i są mokre od potu. Klimaszewski pochyla się nad nim i dotyka jego szyi. Potem przenosi spojrzenie na Małeckiego. Oczy ich spotykają się, w spojrzeniu koniuszego jest bezradność. 98 — Doktor Fronczakowski! — krzyczy Klimaszewski tak, że w stajni robi się cicho. W tej ciszy słychać kroki dwojga biegnących ludzi. Fronczakowski wpada do boksu i klęka przy głowie źrebaka. Grażyna z torbą zostaje przy drzwiach. Ktoś przynosi stolik podręczny, by można było rozłożyć narzędzia. — Koleżanko! Sondę, narzędzia do tracheotomii, prześcieradło. Znieczulenie i nowokaina! Słowa padają szybko, spokojne, zwięzłe, zmuszające do natychmiastowego działania. Ktoś rozkłada białe płótno, ktoś zawiesza przenośną lampę elektryczną. Grażyna jest już koło Fronczakowskiego. Podaje mu strzykawkę, W tym samym czasie, w którym doktor robi zastrzyk, układa narzędzia na rozłożonej na ceracie serwetce. Klimaszewski uspokaja się trochę. Widząc, że nie jest tu potrzebny, wychodzi z boksu i podchodzi do leżącego masztalerza. Ktoś już rozpruł mu spodnie i teraz dopiero widać wielką, opuchniętą banię kolana. Klimaszewski trochę bezradnie ogląda się w stronę boksu, w którym pracują Fronczakowski i Grażyna. Dziewczyna podchwytuje to spojrzenie, podnosi się i podchodzi. Spogląda w twarz leżącego drgającą z bólu. — Pogotowie wezwane? — pyta. — Tak. Już jadą. Grażyna bierze z torby jednorazową strzykawkę, napełnia ją, przyklęka i robi leżącemu zastrzyk. — Zaraz przestanie tak boleć — mówi do niego, podnosząc się. I do stojących wokół bezradnie ludzi: — Proszę nie ruszać go, póki nie przyjedzie pogotowie. To kwalifikuje się do szpitala. Fronczakowskiemu udało się wprowadzić rurkę do tchawicy źrebaka i umożliwić mu oddychanie; tracheoto- 7* 99 mia nie będzie więc potrzebna. Wszyscy wyraźnie odprężają się. Najbardziej — Klimaszewski. — Jak do tego doszło? — pyta stajennych. Leżący masztalerz otworzył oczy i uniósł głowę. — Idiotycznie. — W jego głosie słychać zmęczenie, ale jest już spokojny, widocznie środki uspokajające i przeciwbólowe zaczęły robić swoje. — Przywiązałem oba źrebaki. Zaczęły szaleć, oba naraz. Zauważyłem, że Ganimedes przerzucił sobie łańcuch przez szyję i zaczyna się dusić. Wszedłem, by go odplątać... Wierzgnął. Trafił w kolano... Upadłem. On też upadł, z tym łańcuchem wokół szyi. Zacząłem wołać bo co innego mogłem... Urwał, zmęczony mówieniem. Przysypiał — podane środki działały coraz mocniej. Ludzie jeszcze przez chwilę stali wokół niego, wreszcie powoli zaczęli się rozchodzić. Małecki zajrzał do boksu Carino. Źrebak miał założony kantar, ale nie był uwiązany. Koniuszy już chciał rugnąć stajennych, kiedy spostrzegł, że nie ma kółka przy kantarze, a dopięty do żłobu łańcuch leży na ściółce. — To taki z ciebie ancymonek! Zerwałeś się! No, zaraz temu zaradzimy — mruknął i podniósł końcówkę łańcucha z kółkiem i karabińczykiem, by je zaczepić o kantar. Ale Carino nie pozwolił mu zbliżyć się do siebie tak długo, jak długo trzymał w ręce łańcuch. — Trzeba będzie się tobą zająć później — pogroził mu Małecki i wyszedł, bo usłyszał, że w stajni robi się ruch. Przyjechała karetka. Gdy już odjechała, Fronczakow-ski z Grażyną w obecności dyrektora raz jeszcze zbadali Ganimedesa i stwierdziwszy, że niebezpieczeństwo minęło, zaczęli zbierać się do odejścia. Wychodząc z boksu Klimaszewski zajrzał do sąsiedniego, w którym stał Carino. — Czemu nie jest uwiązany? 100 — Zerwał się z łańcucha — objaśnił Małecki. — Chciałem zaczepić, ale nie daje się. — Bzdura! Dajcie nowy kantar. I proszę uważać! Zdjęto stary i nałożono nowy. Grażyna dała pupilowi kawałek cukru i kromkę chleba. To samo zrobił Małecki i bez trudności założył łańcuch. — No i dał się uwiązać! — triumfował dyrektor. Wyszli z boksu. Carino stał spokojnie, jakby zaskoczony tym, że znów jest z łańcuchem przyczepionym do kantaru. Łańcuch brzęczał, nie pozwalał odejść od żłobu i stanąć z pyskiem przyciśniętym do prętów boksu. Źrebak trzepnął łbem raz i drugi, cofnął się naprężając łańcuch. Szarpnął i zaczął rzucać się, wierzgać, ciągnąć, by znów urwać się i być wolnym. Stało się to tak szybko, że stajenny, który pozostał przy nim, musiał ratować się ucieczką przez wierzch przegrody między boksami. Hałas i kwiki konia zawróciły wychodzących już ze stajni Klimaszewskiego i Małeckiego. Grażyna zawahała się, ale poszła za Fronczakowskim, idącym spokojnie w stronę ambulatorium. Nie chciała narazić się na jakąś uszczypliwą uwagę. Carino nie ustawał w wysiłkach pozbycia się łańcucha. W miarę trwania tej walki jego furia wzrastała. Boki pokryły się ciemnymi plamami potu, na szyi zamydliła się piana. — To się może źle skończyć — zauważył Małecki. — Zmęczy się i ustanie. Nie on pierwszy tak walczył. — W głosie Klimaszewskiego brzmi podziw dla źrebaka, ale mimo to jest pewien jego przegranej. — Każdy źrebak tak długo bryka, póki nie przekona się, że to nic mu nie daje. On też dojdzie do tego wniosku. O! Już zaczyna mieć dosyć. Rzeczywiście Carino przestał szamotać się i stanął na rozstawionych nogach, podany w tył tak, że łańcuch był 101 silnie naprężony. Dyszał ciężko. Stał tak przez kilkanaście minut. Gdy już wszyscy myśleli, że to koniec walki, szarpnął się raz i drugi, rozpoczynając wszystko od nowa. Tych zmagań już nie słyszał dyrektor Klimaszewski, który zdążył wyjść ze stajni i zniknąć w drzwiach budynku ujeżdżalni. Robota nie szła jakoś Grażynie. Ciągle myślała o źrebakach, z których jeden, zaplątany w łańcuch, o mało się nie udusił, a drugi tak uparcie nie chciał pogodzić się z uwiązaniem. — Czy konie muszą być wiązane w stajni? — wyrwało jej się niemal nieświadomie. Fronczakowski przerwał na chwilę pracę i spojrzał znad okularów na asystentkę. — Właściwie w boksie nie muszą. Ale powinny być przyzwyczajone do tego, że się je wiąże. Kiedyś trzeba je tego nauczyć. Najlepiej w boksie, przy żłobie. Mają obrok, jak brykają, to nie pokopią sąsiadów... Tak zawsze robimy. Kiedy skończyli pracę, Grażyna wstała i zaczęła szykować się do wyjścia. Na pytające spojrzenie doktora wyjaśniła, że ma trening, więc idzie teraz do domu, żeby się przebrać. — I zajrzeć do swego ulubieńca — rzucił Fronczakowski domyślnie. Na dziedzińcu spotkała Małeckiego. Razem skierowali się do stajni, w której były odsady. Już w drzwiach zorientowali się, że dzieje się coś niedobrego. Kwik konia, łomotanie i podniesione głosy stajennych sprawiły, że przyspieszyli kroku. W boksie szalał Carino. Wspinał się na zadnie nogi i rzucał w tył, a ściągnięty łańcuchem zapierał się przednimi i ciągnął do tyłu, rzucając jednocześnie głową. Od czasu do czasu słychać było jego kwik i charczenie. 102 Całe ciało pokryte było pianą, boki pracowały jak miechy. — On tak przez cały czas, panie koniuszy. Z małymi przerwami. — Masztalerz jest przerażony i podniecony, mimo to dostrzega oburzenie w twarzy lekarki i dorzuca pod jej adresem tonem usprawiedliwienia: — Dyrektor zakazał go odwiązywać. Grażyna przenosi wzrok na Małeckiego. — Musimy go odpiąć, bo zmarnujemy konia — decyduje. Ale jak wejść do boksu, w którym szaleje półroczne źrebię, bijące kopytami na prawo i lewo, nieprzytomne i nie reagujące na uspokajające głosy ludzi. Grażyna raz i drugi woła go po imieniu w nadziei, że Carino zareaguje na jej głos. Nie daje to jednak rezultatu. Koń nie słucha jej, nie słucha niczyjego głosu, tylko swego wewnętrznego nakazu, rozkazującego zerwanie się z uwięzi. — Spróbuję wejść od strony drugiego boksu, przez żłób — decyduje się jeden z młodych stajennych. Wchodzi na oddzielającą boksy, nie sięgającą sufitu ścianę, przerzuca się przez nią i szybko chowa pod żłobem. Czeka teraz, kiedy źrebak zwolni naprężony łańcuch tak, by można było odpiąć karabińczyk. Trwa to chwilę i Grażyna modli się w duchu, by w tym czasie nic złego się chłopakowi nie stało. Wreszcie Carino zwalnia łańcuch. Na to tylko czeka stajenny. Błyskawicznie odpina karabińczyk. Carino rzuca się w tył i aż przysiada na zadzie. Zrywa się jednak szybko i otrząsa, podzwaniając luźnym łańcuchem. Grażyna szybko znalazła się w boksie i uwolniła źrebaka od zwisającego łańcucha. Carino jeszcze przez chwilę dyszał i toczył wkoło osłupiałymi oczyma. Ale poznał Grażynę i uspokoił się z wolna. Raz i drugi 103 potrząsnął głową, a nie słysząc już brzęku ogniw, jak gdyby nigdy nic wetknął pysk w kieszeń jej kurtki, poszukując przysmaków. Nie było rady, wyciągnęła z niej kostkę cukru. — Nie zasłużyłeś na to, łobuzie — powiedziała mu do ucha, gdy chrupał cukier. Koń kiwał głową, jakby potwierdzał, że rozumie i zgadza się z jej zdaniem. Ale dla wszystkich było zupełnie jasne, że nowa próba uwiązania skończyć się może tylko w jeden sposób: szaleńczą, prowadzoną do upadłego walką. Stajenny szybko zaczął wycierać słomą boki i grzbiet źrebaka. Potem narzucił nań derkę i wziął za kantar, by oprowadzić konia, póki nie ostygnie. Jednak Małecki zdecydował, że lepiej teraz pozostawić go w boksie. ^- Wie pani, pani Grażynko, znałem już konia, który nie znosił być uwiązany — zaczął gawędziarskim tonem. Oznaczało to, że jest już teraz spokojny o Carino. — Było z nim wiele kłopotów — ciągnął dalej, gdy wychodzili ze stajni — ale nic się nie dało zrobić. To taki sam strach jak u ludzi, którzy boją się wysokości czy zamknięcia. To podobno choroba. Prawda? — Tak, to fobia, nerwica. Wielu ludzi ma to w różnych odmianach. Ale konie? — Mają, mają, pani doktor. Mówię pani, że zwierzęta to jak ludzie... Na Grażynę waliło się moc roboty. Nie tylko zawodowej, związanej z pracą w stadninie, ale i tej, którą „zadawał jej do domu" Fronczakowski, a którą chętnie brała, bo z każdym dniem wciągała ją coraz bardziej i otwierała nowe perspektywy. Teraz nie tylko przeglądała wskazane jej materiały, ale i sama myszkowała po 104 książkach i czasopismach doktora, szukając czegoś dla siebie. Zaczynała myśleć o doktoracie. Mimo intensywnego życia, wypełnionego przecież oprócz pracy zawodowej także i konną jazdą, miała czas na drobne przyjemności — książki, spacery, zajmowanie się Carino, jeżdżenie do kina, a czasem wypady do odległego teatru z doktorostwem ćzy Klimaszewskimi. Sama dziwiła się sobie, że potrafi zmieścić w swoim życiu to wszystko. — Jesteś fantastycznie zorganizowana — twierdziła Ania Janczarowa, z którą w tych czasach bardzo się zbliżyła. Może dlatego, że była młodsza od pani Krystyny, a może po prostu trudno było nie polubić tej szczerej i miłej dziewczyny. Jej nie skrywany podziw sprawiał Grażynie przyjemność, był jak gdyby nagrodą za codzienne zmagania z samą sobą. W jednym tylko troszeczkę zawiodła się na Ani: i ona, tak jak wszyscy, zbyt często powracała do tematu „chłopa", twierdząc, że nie rozumie, jak taka „fajna dziewczyna" może się obejść bez niego. Te rozmowy drażniły Grażynę — zażyłość z Anią nie stała się aż tak bliska, by mogła przyznać się jej, że nikt z tych, których spotkała tutaj, nie wzbudził jej uczucia, a nie wyobraża sobie związku opartego na innych podstawach. To była jej sprawa, którą nie zamierzała dzielić się z nikim. Dla Janczarowej samotność Grażyny była motorem do działania. Przy każdej prawie okazji próbowała ją „swatać". Pewnego dnia, kiedy rozmowa zeszła znów na męskie tematy, powiedziała: — A wiesz, kto na mój nos jest tobą zainteresowany, choć stara się to ukrywać? Grażyna spojrzała na nią ze zdziwieniem. Już miała powiedzieć, by Anna zostawiła ten temat, kiedy ta 105 przysunęła się do niej bliżej i konspiracyjnym tonem szepnęła do ucha: — Stolarzewski. Wzruszenie ramion było skwitowaniem tej rewelacji. Anna poczuła się urażona i więcej o tym nie rozmawiały. Ale odrobina zaciekawienia pozostała. Wbrew woli raz i drugi po'tej rozmowie zastanowiła się nad Stolarzews-kim. Musiała przyznać, że jego stosunek do niej bardzo się zmienił. Stolarzewski był już nie tylko grzeczny i układny jak dawniej, ale starał się być miły. Jednak w tak nie obowiązujący sposób, że Grażyna doszła do wniosku, że jest to tylko hołubienie zawodnika, który jemu, Stolarzewskiemu, może przynieść uznanie jako wychowawcy młodej kadry. No cóż, lubi się konia, który dobrze bierze przeszkody — powiedziała sobie z leciutką ironią. Nie wyobrażaj sobie od razu Bóg wie czego. Zresztą — gdyby nawet Ania miała rację — nie obchodzi mnie ten zarozumiały bubek. I nie ma się co zachwycać, że zachowuje się ostatnio poprawnie. Jeszcze by brakowało, żeby tego nie robił. Dałabym mu wtedy — odgrażała się w myślach. Sama myśl o tym, że Stolarzewski mógłby chcieć ją „podrywać", sprawiła jednak, że od tego dnia była jeszcze bardziej oficjalna i sztywna w stosunku do niego. Jej sytuacja osobista spowodowała, że stała się uczulona na stosunek mężczyzn do niej. Bała się tych trywialnych dowcipów, które tu stanowiły formę męskiej kokieterii, mało wybrednej, a dla niej odrażającej. Nienawidziła także oznak współczucia ze strony zamężnych kobiet. Prawie każda nawracała do tego tematu w rozmowach, wymieniając przy tym szereg kandydatów na męża. Wyliczały przy tym hektary czy stanowiska, samochody i inne dobra, jakie posiadali rajeni przez nie kandydaci. Z tych kłopotów śmiała się pani Krystyna. Doktor 106 Fronczakowski także potrafił przedstawić jej własne problemy w takim świetle, że przestawały wydawać się ważne. Z nimi jednymi umiała nawet pokpiwać ze swego „staropanieństwa". Toteż najchętniej przebywała teraz w ich towarzystwie. Pewnego dnia właśnie kończyła pić kawę u doktorostwa, gdy zjawił się Klimaszewski. Był jakiś nadęty, zdenerwowany. Fronczakowscy, ludzie z natury delikatni, nie zadawali pytań, tylko poprosili, by siadł, podali kawę, pani Krystyna przez chwilę bezskutecznie usiłowała zabawić go rozmową o przeczytanej ostatnio książce. Jednak wzburzenie dyrektora było tak widoczne, że przerwała w pół słowa i spojrzała z troską na niego. — Stało się coś niedobrego, Zygmuncie? — I ty mnie o to pytasz? — W głosie Klimaszewskiego było tyle ironii, że przy stole zaległo milczenie. Pani Krystyna zaczerwieniła się mocno i powiedziała znacznie tym razem ostrzej: — Jeżeli pytam, to widocznie nie wiem. Nikt cię nie zmusza, mój drogi, do odpowiadania na pytania. Natomiast, wybacz, twego złego humoru nie muszę znosić. Klimaszewski spojrzał na nią i odwrócił oczy. — Przepraszam cię, Krysiu — wstał i kurtuazyjnie pocałował ją w rękę. — Ale chyba wiecie oboje, że Henryk przenosi się do Warszawy. — Henryk?! — W okrzyku Krystyny brzmi tyle niedowierzania, że Klimaszewski wyraźnie jest zbity z tropu. — Przecież już raz ci mówiliśmy... — Więc nie wiecie, że jest już przeniesienie? — Bzdury opowiadasz! — Fronczakowski jest nie tyle zły, co rozbawiony sytuacją. — Przeniesiony? Mówiłem ci nieraz, że za dwa, trzy lata chciałbym się przenieść do instytutu. Ale to sprawa przyszłości. Ale już? Skąd masz taką wiadomość? 107 — Telefonował do mnie ktoś z ministerstwa. Są jakieś zmiany personalne po kontroli NIK-u. Podobno prokuratorska afera i „poleciały głowy". Jest decyzja, że obejmujesz stanowisko w centrali czy gdzieś „na szczytach". Kto jak kto, ale ty chyba powinieneś to wiedzieć... Gromki, serdeczny śmiech doktora zagłuszył dalsze słowa Klimaszewskiego, który wlepił w niego nic nie rozumiejące spojrzenie. — No, nie! Jak zwykle: zainteresowany dowiaduje się na końcu! Jesteś zupełnie pewien, że to prawda? Jeżeli tak... Cha, cha, cha... A to zabawa! Aleja nie chcę! Ja? Na urzędnika? Bzdura... Mam inne aspiracje... Napijmy się za dalszą naszą współpracę i nie przejmuj się, Zygmuś! Na stół wjechała nalewka, która zatarła niemiły nastrój. A gdy ściągnięto jeszcze Marię Klimaszewską, wieczór przerodził się w miłe spotkanie towarzyskie. Następnego dnia okazało się jednak, że —jak w każdej plotce — i w tej była ukryta prawda. Fronczakowski miał objąć stanowisko w Warszawie, z zagwarantowaniem możności pracy naukowo-badawczej. Mimo jego protestów i oporów musiał wreszcie ulec. Tydzień później odprowadzali go na dworzec. Pani Krystyna także jechała z mężem, ale tylko na kilka dni, pomóc mu w urządzeniu się i zorientować się, jakie są dla niej możliwości pracy w Warszawie. — Tam jest tylu dyplomowanych ogrodników, że nie wiem, czy coś znajdę. Ale z pracy zrezygnować nie chcę. Przecież mam niedużo do emerytury — tłumaczyła się z pewnym zażenowaniem, rozumiejąc, jakim problemem dla dyrektora Mokrej jest odejście ich obojga. Na warszawski pociąg czekało sporo ludzi. Wszyscy pchali się, by zająć najlepsze miejsca, stać kilka godzin nikomu się nie chciało. Janczar zorientował się w sytuacji najszybciej, pierwszy był przy drzwiach zatrzymującego 108 się wagonu. Wskoczył i już po chwili wychylał się z okna. — Tu jest miejsce! Mam dwa miejsca! Dawajcie szybko walizki! — wołał machając obiema rękami. Podano mu je. Ułożył bagaż na siedzeniach, a sam zaczął przepychać się do wyjścia, by nie zostać w pociągu. Po chwili w tym samym oknie ukazali się Fronczakow-scy. — Trzymaj się, stary, w tej Warszawie i nie daj sobie krzywdy zrobić. A jakby co, to wracaj. W Mokrej zawsze jest dla ciebie miejsce, póki ja dyrektoruję. — Dziękuję ci, Zygmunt. Dziękuję. — Głos Fron-czakowskiego załamał się. Chrząknął i dorzucił: — Jak nie dotrzymają warunków, to wrócę. Zobaczysz! — Przypilnuję go! — śmiejąc się mówi pani Krystyna. — Mnie w Mokrej było bardzo dobrze. Zresztą za tydzień jestem z powrotem. — Grażynko! Niech pani się nie da zbałamucić i niech pani pilnuje koni! Jakby coś się stało, to przypominam: telefonować do doktora Stelmaszka albo do Koniecznego. No i pisać do mnie. Koniecznie! — komenderuje doktor. Chciał jeszcze coś powiedzieć, ale pociąg już ruszył, więc cofnął się i zaczął machać ręką. Żegnający go machali także, póki widać było jego siwiejącą głowę wychyloną z okna i wyciągnięte ramię, kiwające się szerokim ruchem pożegnania. Kiedy wychodzili z dworca, Klimaszewski przystanął nagle. — Henryk już nie wróci do Mokrej — powiedział, patrząc przed siebie. Idące obok niego żona i Grażyna zatrzymały się także. Patrzyły czekając, co dalej powie. Dyrektor spojrzał na żonę, przeniósł wzrok na Grażynę. Po czym wziął obie 109 pod ręce i nic już więcej nie mówiąc skierował się w stronę samochodu. Milczeli. Dopiero w samochodzie, gdy już usiadł przy kierowcy, odprężył się trochę i odezwał zupełnie innym tonem: — Wiem z obserwacji, że jak ktoś znajdzie się w tym stołecznym tyglu, to mu już potem trudno się z tego wyrwać. Dla Henryka to może być i dobrze: zacznie robić to, o czym marzył w młodości. Może nawet zostanie profesorem... —zaśmiał się niewesoło i odwrócił w stronę Grażyny: — Pani nas też porzuci? — Nie. Na razie — nie. A dalej... zobaczymy, jak będzie bez pana Henryka... Ruszyli za jadącym przodem samochodem stadniny, wiozącym Janczarów. Kiedy już byli blisko Mokrej, zaczęły padać wielkie płatki śniegu, topiące się od razu na szybach. — Zaczyna się druga moja zima tutaj — powiedziała Grażyna w zamyśleniu. — Nie wierzyłem, że wytrzyma pani tak długo — przyznał się Klimaszewski. — Ja także bałam się trochę... Ale dzięki doktorowi zostałam koniarzem. — Koniarzem to może jeszcze nie... No, ale dobrym zadatkiem na koniarza to tak. — Zadatkiem? Nie brzmi to zbyt zachęcająco. Ale zmuszę pana do tego, by kiedyś pan powiedział, że jestem koniarzem. — Grażynko, dlaczego pani tak zależy, żeby być koniarzem, a nie dobrym lekarzem weterynarii? — wtrąciła się do rozmowy pani Maria. W samochodzie zapadła chwila ciszy. Co miała odpowiedzieć? Nie mogła jednak pozostawić tego pytania bez odpowiedzi; tyle razy mówiła wszystkim, że chce być koniarzem... Właściwie — dlaczego chce? Może to Małec- 110 ki tak ją zasugerował tym swoim dzieleniem ludzi na koniarzy i całą resztę, że zapragnęła być lekarzem, który zna się na koniach jak nikt, i to nie tylko od strony medycznej, ale i tego wszystkiego, co dotyczy współżycia człowieka z koniem? — Nie można przecież znać się na wszystkim — mówi z namysłem, uważnie dobierając słowa. — Więc zdecydowałam się być lekarzem weterynarii, specjalistą od koni. I aby to osiągnąć, muszę znać i rozumieć konie. Dlatego też jeżdżę konno... A poza tym lubię, naprawdę bardzo lubię te zwierzęta. — To mi się podoba, pani Grażyno — woła Klimaszewski, ale wbrew tym słowom w jego głosie nie słyszy się entuzjazmu. — Założenia są piękne. Ale przypuszczam, że prędzej czy później skończy się tak, że ucieknie pani ze stadniny i znajdzie się w jakimś instytucie czy może na uczelni jako pracownik naukowy. I porzuci hodowlę. Jeszcze teraz stadnina jest dla pani atrakcją, ale kiedy stanie się chlebem powszednim... stwierdzi pani, że to nie słodka bułeczka, ale razowiec, ciężki, z grubo mielonej mąki, który nie wszystkim służy i który nie wszyscy wytrzymują. » — Pan ciągle we mnie nie wierzy, panie dyrektorze. Ale ja nie zniechęcam się tak łatwo. Jestem uparta. — Nie lubię ludzi upartych. Ale pani to jakoś pasuje. — Dziękuję za szczerość. — No, dajcie już spokój tej rozmowie! — wtrąciła się Maria. — W sprawach pracy kobiet i ich samodzielności Zygmunt ma ciągle jeszcze poglądy swego ojca lub dziadka. Ale my się nie damy. Prawda, pani Gryżynko? — odwróciła się z przedniego siedzenia, puszczając szelmowsko oko. — Ja się na pewno nie dam. — No, to bierzemy panią do nas na obiad. 111 — Ależ dziękuję bardzo... — Grażyna nie miała zbytniej ochoty na ewentualny dalszy ciąg dyskusji z Klimaszewskim. Maria jednakże wyczuła to natychmiast. — To ja panią zapraszam na obiad i babskie pogadusz-ki. Jego nie dopuścimy do głosu, by pani nie dokuczał. Więc jak? Zgoda? Zgodziła się, bo nie chciało się jej pichcić samej w domu lub iść do stołówki. Bała się zresztą zostać sama, by nie myśleć o tym, że teraz, bez Fronczakowskiego, spada na jej ramiona tyle obowiązków i odpowiedzialności. Nie chciała też myśleć o tym, kto przyjdzie na stanowisko lekarza stadniny. A nie wierzyła, aby dyrektor zgodził się na nią, świeżo upieczonego lekarza weterynarii... Fronczakowska wróciła po tygodniu i złożyła wymówienie. Chciała już na Nowy Rok być z mężem w Warszawie. Udało jej się jednak znaleźć kogoś na swoje miejsce i pierwotny plan uległ zmianie —już w listopadzie odjeżdżała. Kiedy po likwidacji mieszkania i wysłaniu rzeczy ciężarówką do Warszawy żegnała się z Grażyną na stacji, przypomniała jej, że następnego dnia jest rocznica jej przyjazdu do Mokrej. — Tak, pamiętam — westchnęła dziewczyna. — Myślałam, że zrobię przyjęcie z okazji urodzin Carino i mojego przyjazdu. Ale bez pani i doktora to nie miałoby sensu. Chciała coś jeszcze powiedzieć, ale łzy ścisnęły jej gardło, więc ucałowały się tylko i pani Krystyna odjechała. Bez niej i bez doktora poczuła się tak samotna, jak jeszcze nigdy. Byli to przecież — teraz dopiero w pełni zdawała sobie sprawę — bardzo jej bliscy ludzie. Od roku zastępowali Grażynie rodziców, jakby ich dopełniali. Czuła, że dwanaście miesięcy przebytych pod niezauwa- 112 żalną, nie narzucającą się opieką doktorostwa było szansą, jaką otrzymała od życia. Bo czyż bez doktora rozszerzyłaby aż tak swoją wiedzę i pogłębiła ją? A bez pani Krystyny i rozmów z nią, czy zniosłaby swoją samotność, zdołała uniknąć konfliktów z otoczeniem, a może i popełnienia głupstw, które mogłyby sprawić, że jej życie tutaj stałoby się nieznośne? Kiedy wracała z dworca do stadniny, przypomniało się jej powiedzonko, które usłyszała dawno, gdy była małą dziewczynką. Leżała w łóżeczku, a rodzice rozmawiali w kuchni. Ojciec miał wtedy jakieś kłopoty. Raptem powiedział głośno i dobitnie: „Zasadą jest, kurwa mać, nie dać siebie złamać". Na drugi dzień powtórzyła rodzicom ten zapamiętany dwuwiersz. Śmiali się bardzo i twierdzili, że jej się to tylko śniło. Ale słowa zostały w pamięci dziecka. Później, już w liceum i na studiach, powtarzała je sobie nieraz w trudnych chwilach, chociaż wcale nie były eleganckim zwrotem. Ale pomagały we wszystkich momentach wymagających samozaparcia. Zimowe miesiące należały do spokojnych. Dość szybko weszła w nowy rytm pracy i w tej monotonii znalazła uspokojenie. Konie, gospodarstwo, czytanie nadesłanych przez Fronczakowskiego pism fachowych i nauka niemieckiego wypełniały jej czas. Życie towarzyskie ograniczało się teraz do kontaktów z Klimaszewskimi, Janczarami i nielicznymi gośćmi przyjeżdżającymi do stadniny. Parę razy odwiedziła też Stęlmaszków. Formalnie była pod jego fachową opieką, ale właściwie, z wyjątkiem rzadkich wypadków, radziła sobie sama. Prędko też przekonała się, że tak jak Stelmaszek nie zastąpi jej choćby w drobnej części Fronczakowskiego, tak i jego dom nigdy nie stanie się jej „drugim domem" jak dom Krystyny i Henryka. Skończyły się też wyjazdy do miasta, do kina czy na 8 — Dziewczyna i Carino 113 występy estradowe — wypady z Fronczakowskimi można było tylko wspominać. W nawale pracy nie zauważyła prawie, że słońce zaczęło chodzić wyżej nad horyzontem, a dni słoneczne stały się ciepłe, wiosenne, mimo zalegającego wciąż jeszcze śniegu. Wiosnę uświadomiło jej nie tyle słońce i topniejący śnieg, co klacze chodzące na wybiegi ze źrebakami, takimi samymi nieporadnymi i na zbyt dłu-gichnogach, jakim przed rokiem był Carino. On sam stał się już niemal dorosłym koniem o ładnej kasztanowatej maści, z białą strzałką na czole i wysokimi „skarpetkami". Jednego z tych wiosennych dni Janczar poprosił Grażynę, by poszła z nim obejrzeć konia. Był to młody, doskonale zapowiadający się wierzchowiec, przeznaczony na konia sportowego. Już wstępne badanie wykazało, że nie widzi na lewe oko. — Jaka przyczyna? — zagadnął lekarkę Janczar. — Nie wiem. Muszę sprawdzić literaturę na temat ślepoty... Może trzeba będzie skonsultować się z doktorem Stelmaszkiem. — Grażyna próbowała wykręcić się od diagnozy. — Ja wiem, co podejrzewasz. — Wiesz? Co? — Miesięczną ślepotę. — Tak... masz rację. Niestety, jestem prawie pewna. Wyszli ze stajni milcząc. Grażynie było żal konia, wiedziała, jaki czeka go los. Chciałaby się mylić. Ale doktor Stelmaszek potwierdził diagnozę. Był to dla Klimaszewskiego powód do zmartwienia. Chciał sprzedać konia na wiosennej aukcji i liczył na dobrą cenę. Może nawet — w twardej walucie. — No, trudno — próbował pocieszyć go Stelmaszek. 114 — Sprzeda go pan jako roboczego. Zawsze swoje pan weźmie. — Przecież zobaczą, że chory. Można poczekać, aż okresowa ślepota przejdzie. A jak wróci, gdy koń będzie u nowego właściciela, to już jego sprawa. Będzie myślał, że się u niego zaczęła. — Co pan! — oburzył się dyrektor. — Jak mogę sprzedać konia, nie mówiąc o tym, że ma początki ślepoty? — To już pana sprawa, panie Zygmuncie. My tylko leczymy, a nie sprzedajemy. Prawda, koleżanko? — Z ostatnim zdaniem zwrócił się do Grażyny. Nic nie odpowiedziała, by nie wszczynać nie prowadzącej do niczego dyskusji. Miała na ten temat zupełnie inne zdanie, właściwie nawet oburzało ją cyniczne stawianie sprawy przez doktora. Ale nauczyła się już nie odpowiadać na niektóre pytania i nie zabierać głosu w sprawach nie dotyczących jej bezpośrednio; milczenie takie pozwalało zachować neutralność, a nawet zyskiwać uznanie tych, którzy uważali je za poparcie ich stanowiska. Kosztowało ją sporo wysiłku, by narzucić sobie ten sposób postępowania, ale uznała to za konieczność. Tylko w ten sposób mogła uniknąć wplątania się w spory pomiędzy innymi ludźmi, które mogłyby sprawić jej bardzo wiele kłopotów. Do sprawy ślepoty powrócono w kilka dni później, u Klimaszewskich, w czasie jakiejś rozmowy o perspektywach stadniny na najbliższej aukcji. — I nie wiadomo, jak to leczyć? — zapytała Maria. — Nie. Przeszukałam całą dostępną literaturę i nic nie znalazłam. Odnoszę wrażenie, że wzrokiem koni nikt się nie interesuje. — Jak to nikt? A ja, pani Grażyno? — Pana interesuje koń jako towar. Cena, którą pan za 8* 115 niego dostaje. A mnie interesuje, skąd się ta cholerna choroba bierze. Dlaczego ma mniej więcej miesięczny cykl. To wszystko jest zastanawiające... — O tak, na pewno. Dla pani. Ja wiem tyle, że jak klacz mi oślepnie, to, jeśli wykazała się w biegach, mogę zatrzymać ją na matkę. Ale za ślepego wałacha dostanę tyle co za skórę i mięso. No, może trochę więcej, jeśli widzi na jedno oko. Ale kto da gwarancję, że i na drugie szybko nie oślepnie? — Grażyna milczała, co podnieciło go jeszcze bardziej. — Pani łatwo powiedzieć, że dla mnie koń to towar. Ale to nie tak. Zresztą, skąd pani może wiedzieć, co w takiej sytuacji czuje hodowca, który chce, by jego hodowla dawała piękne i zdrowe konie? Przecież człowiek poświęca całe życie, by wyhodować coś, co przyniesie sławę jego stadninie! I jemu... To nie tylko pieniądze, ale i ambicja! Rozumie to pani?! Nim Grażyna, zaskoczona wybuchem dyrektora, zdołała coś odpowiedzieć, Maria zaatakowała męża: — Czego ty chcesz od niej? Czemu krzyczysz na nią? On się pani po prostu czepia, Grażynko. Grażyna usiłowała załagodzić sprawę twierdząc, że nie brała do siebie wybuchu Klimaszewskiego. Ale rozumiała, że gwałtowna reakcja Marii została spowodowana nie tylko napastliwością męża i chęcią obrony. Pozornie stając po jej stronie — co w ostatnich czasach zdarzało się coraz częściej — w jakiś sposób, w swoim mniemaniu, zmuszała ją do solidarności z sobą. A to znaczyło, że przy wszelkich objawach sympatii w gruncie rzeczy wciąż boi się jej, kobiety, z którą jej mąż może zetrzeć się w sprawach zawodowych, pokłócić się nawet — ale zawsze będzie to starcie i kłótnia partnerska, kłótnia ludzi połączonych wspólną pasją czy choćby tylko — zainteresowaniem. A od takiego zainteresowania do zupełnie innego, jakiego obawiała się Maria, bywa już bardzo 116 blisko... Klimaszewska, broniąc jej, broniła własnej pozycji. Było to więc ostrzeżenie, że trzeba bardzo uważać. Po raz pierwszy przyszło jej do głowy, że ostentacyjna przyjaźń Marii do niej w ostatnich czasach nie była tak bezinteresowna, jak można by sądzić, że była tylko grą, mającą na celu uniemożliwienie Klimaszewskiemu zażyłości z Grażyną. I zrobiło się jej bardzo przykro. Tamto stare zdarzenie nie pozostało zupełnie bez śladu... Poczuła nagły niesmak—do siebie, do nich obojga... Jakże inaczej było, gdy Fronczakowscy stanowili jej ostoję! Te myśli kotłowały się w niej jeszcze długo po wyjściu od Klimaszewskich, kiedy siedziała już w domu, usiłując skupić się nad rozłożonymi na stole materiałami, które powinna była przeczytać. Jak dawniej, jak na początku swego pobytu w Mokrej, znów zatęskniła za kimś, kto mógłby być jej oparciem, komu można by wszystko o sobie opowiedzieć, komu można by ufać. Może w lecie zjawi się taki ktoś... — pomyślała, po raz pierwszy od dawna rezygnując ze swego zwykłego prak-tycyzmu. Może coś się wydarzy i przestanę być sama? Głowa bolała ją — powinna być rozsądna, wstać i wziąć proszek, położyć się, bo jutro znów ciężki dzień. Ale dzisiaj nie chciała być rozsądna, nie chciała tak podziwianego przez Janczarową „zorganizowania". Chciała być zwykłą kobietą, która najzwyczajniej może się do kogoś przytulić, która nie zawsze musi być nieustępliwa i twarda. Oparła czoło o rozłożoną książkę, przymrużyła oczy. Światło lampy załamywało się na zmrużonych rzęsach w małe, tęczowe kręgi, drażniący ból ? ćmił w skroni. Zasnęła. Lato przeszło bez żadnych znaczących zdarzeń. Życie Grażyny biegło tak monotonnie, że prawie nie zauważała upływu czasu. Wtedy przypominała sobie słowa Janczara 117 i ze zdwojoną energią brała się do nauki, do rozszerzania swoich kwalifikacji. Ale to jakoś już jej nie wystarczało. Czekała na coś, co nie chciało się zdarzyć. Chyba jedyną radością i rozrywką był teraz Canno. Wyrósł, zbliżał się moment, w którym zacznie chodzić pod siodłem. Było po żniwach, kiedy Małecki kazał spędzić wcześniej z pastwiska półtoraroczniaki i zagnać je do wybiegów za stajniami. Prezentowały się doskonale, sprawiając wrażenie dorosłych, tylko drobno zbudowanych koni. Były wypasione, dobrze umięśnione, przyjemnie było na nie patrzeć. Janczar z Małeckim stanęli przy ogrodzeniu i chwilę przyglądali im się z satysfakcją ludzi, którzy oglądają wynik swojej pracy i starań. — No, to od którego zaczynamy, panie koniuszy? — zapytał Janczar. Małecki milczał chwilę, patrzył na konie i ważył coś w myślach. — Ja zacząłbym od Carino — czuło się, że za tą decyzją kryje się jakiś plan. — To koń obłaskawiony, choć charakterny. A jak zaczniemy ujeżdżanie, to prędzej czy później zjawi się doktorka... — podrapał się po karku. — Rozumie pan... Będzie chciała sama... Spojrzał na Janczara i zobaczył w jego oczach ironiczny uśmieszek. — Rozumiem. Więc lepiej, żeby do tej pory z Carino było skończone. Małecki po raz drugi potarł frasobliwie kark. — Ona bardzo by chciała, żeby to właśnie ona, nikt inny... Ale to przecież niemożliwe. Prawda? — No, to zaczynajmy od Carino. — Janczar był zadowolony, że nie od niego wyszła decyzja wyłączająca z ujeżdżania Grażynę; lubił ją, więc wolał móc uczciwie powiedzieć, że to nie on postanowił. 118 Małecki posłał chłopaka po siodło i uzdę, a sam wszedł do zagrody i ruszył w stronę Carino. Ten, zobaczywszy go, postawił uszy i poszedł mu naprzeciw, licząc prawdopodobnie, że dostanie któryś ze swoich przysmaków. Dostał kawałek chleba i szedł teraz za koniuszym w tę stronę, gdzie stał chłopak z siodłem i uździenicą w otoczeniu kilku stajennych i masztalerzy. Wśród nich był Dziuba, który uchodził za najlepszego ujeżdżacza. Małecki tak założył uzdę i wędzidło, że Carino w pierwszej chwili nie zorientował się, iż zaszła jakaś zmiana. Dopiero kiedy poczuł w pysku żelazo, zaczął kręcić głową, międlić językiem i denerwować się. Uspokoiła go na chwilę kostka cukru, po jej zjedzeniu zaczął wszystko od nowa. — Weź go na linkę i pobiegaj z nim — polecił koniuszy chłopcu stajennemu. Ruch, poklepywanie po szyi, przekupywanie chlebem i cukrem pozwoliły dość szybko przyzwyczaić Carino do uzdy i wędzidła. — Aż się wierzyć nie chce, że tak łatwo poszło. — Janczar kręcił głową z podziwem. — Po tych historiach z wiązaniem, anim się tego spodziewał. — Prawdę mówiąc, to już go po trochu do tego przyuczałem — przyznał się Dziuba. — Bałem się, że będzie się rzucał. Ale od początku był łatwy. Nakładałem mu też czaprak i popręg. — I co? — W boksie znosił spokojnie. Jak będzie tutaj, nie wiem, panie koniuszy. — Jeżeli jeszcze powiesz, że go już ujeżdżałeś, to ci dam po uszach, bo zakazałem robić to beze mnie. — Ależ, panie koniuszy! Ja tylko w boksie, przygotowanie... Bo to pani Grażyna mnie prosiła... Mówiła, że jak będzie ujeżdżać, to wolałaby... 119 — Dobra, dobra. Ty, nie ona, będziesz ujeżdżał. — Małecki był niezadowolony, że Grażyna wchodzi na jego podwórko i zaczyna rządzić masztalerzami. — Zakładaj siodło! Dziuba bez słowa wziął się do kulbaczenia. Carino, wcześniej przyzwyczajony do derki i popręgu, nie reagował, uważając to, co z nim robiono, za normalne. W tym samym czasie, w którym Małecki szykował rozpoczęcie ujeżdżania Carino, Grażyna na parkurze trenowała skoki. Jechała na Aldonie. Przywykła już do tej klaczy, wierzchówka z niej była dobra i skakała ładnie, miała tylko denerwujący jeźdźca zwyczaj: drobiła czasem przed niektórymi przeszkodami. Kończyło się to najczęściej wyłamaniem przed skokiem, jeśli jadący na niej nie użył w porę ostrogi albo pejcza. Ale tego Grażyna stosować nie lubiła. Toteż kilkakrotnie o mało nie spadła. Teraz właśnie, idąc na mur, Aldona zaczęła drobić. Stolarzewski, obserwujący uważnie trening, odczekał chwilę, a widząc, że Białasówna nie daje ostrogi ani nie używa pejcza, tylko łydkami stara się zmusić klacz do dłuższego kroku, krzyknął: „Batem!" Jedno uderzenie zmusiło Aldonę do pójścia całym rozpędem na przeszkodę. Przeszła ładnie nad murem, mając jeszcze spory zapas pod zadnimi kopytami. Kiedy dotknęła ziemi, weszła w dalszy galop. — Tak trzeba, pani Grażynko! Brawo! Jak tak dalej pójdzie, zostanie pani mistrzem Polski w skokach — zawołał Stolarzewski wesoło. Grażyna coś mu odkrzyknęła i poszła na drągi, które również przeszła bezbłędnie, tym razem bez użycia pejcza. Wstrzymała konia i podjechała do trenera. — Stało się coś pani? — zdziwił się. — Nie. Ale będę musiała już skończyć trening. — Jeszcze pół godziny. 120 — Nie mogę. — Pani żartuje, pani Grażyno. Świetnie dziś pani idzie, w takie dni trzeba jak najdłużej trenować. Powinna pani pojeździć jeszcze trochę. Koń także potrzebuje treningu. — Mogę go panu zostawić. Pójdę do stajni na piechotę. Spojrzał na nią bezradnie. Chciał doprowadzić do tego, by ta dziewczyna, mająca niewątpliwy talent jeździecki, zaczęła trenować tak, by stać się chlubą klubu. Tym- 121 czasem ona jakby robiła mu na złość, wynajdując sobie zawsze inne zajęcia. To, że pracowała, rozumiał: sam przecież także pracował zawodowo. Ale jego czas dzielił się na pracę i sport. Nic więcej nie istniało wobec tej jeździeckiej pasji. Więc nie rozumiał, jak można, mając talent, nie pragnąć go wykorzystać. Była i druga sprawa: od dawna zauważył, jak ładna jest Grażyna. Coraz bardziej mu się podobała. A wszystko działo się między nimi tak, że nie mógł ani trochę zbliżyć się do niej. To zaczynało już robić się denerwujące: tyle dziewczyn udało mu się łatwo „poderwać", tyle „leciało na niego", a tu ani rusz. W dużej mierze przez ten fatalny początek znajomości, przez jego własną głupotę. Co za licho podkusiło go wtedy do kłótni i idiotycznej złośliwości z Aldoną, dlaczego właśnie z tą, pociągającą go ze wszystkich dziewczyn najbardziej, wszystko musiało ułożyć się w taki sposób? Jakieś fatum czy co? Westchnął ciężko i siląc się na uśmiech — dość niezręczny w tej sytuacji — powiedział, czując, że brzmi to nie tak, jak chciał: — Niech pani jedzie na Aldonie. — Przecież koń potrzebuje treningu — powiedziała przekornie. Nie odpowiedział, więc zawróciwszy konia ruszyła w stronę stajen. Stolarzewski przez chwilę jeszcze stał nieruchomo, przyglądając się odjeżdżającej. — Znów pan powiedział coś Grażynie nie tak? — wyrwała go z zamyślenia Klimaszewska. W jej głosie była nie tajona złośliwość. — Niech pan się tak nie martwi. Jutro spotkacie się znowu na treningu. — - Oczywiście — powiedział obojętnie. — Proszę nie przerywać treningu. — I nie patrząc na nią więcej, odwrócił się w stronę młodego Dziuby, by huknąć na niego za złe trzymanie nóg. 122 Grażyna podjeżdżała do wybiegu. Już z daleka zobaczyła z wysokości wierzchowca osiodłanego Carino, biegającego w kółko pod siodłem. Miał kłus spokojny, równy, jakby był kulbaczony od lat. Podjechała do stojącego przy ogrodzeniu Janczara i zeskoczyła z konia. — No, zdążyłam — powiedziała z udaną swobodą. — Mam nadzieję, że pozwolicie mi dosiąść mojego wychowanka. Była przygotowana na zdecydowaną odmowę, na protesty. Już szykowała się, by je odeprzeć, przeforsować swą wolę. Ku jej zdziwieniu Janczar odezwał się łagodnie: — Nie wiem, czy wolno Małeckiemu zgodzić się na to. — Poproszę go. Już chciała iść, ale chwycił ją za rękę. — Poczekaj. Jemu będzie głupio, bo będzie musiał odmówić. Nie może ci zezwolić na ujeżdżanie konia. Niech się coś stanie tobie czy jemu, koniuszy będzie odpowiadał. Stanęła i zmarszczyła czoło. Janczar nie odezwał się więcej. Poznał ją dostatecznie, by wiedzieć, jak jest uparta. Czy będzie obstawała przy swoim, czy też potrafi zachować się rozsądnie, stoczyć walkę ze swoim własnym uporem, przezwyciężyć dziecinną chęć robienia tego, co sobie postanowiła, bez liczenia się z kimkolwiek? Był ciekaw, co ona zrobi. Zdecydowała się nagle, podała mu wodze wierzchówki i weszła za ogrodzenie. Bez wahania szła w stronę biegającego wciąż na lince Carino i stojących w środku zataczanego przez konia koła Małeckiego i Dziuby. Z daleka już dostrzegła, jak twarz koniuszego przybiera wyraz zakłopotania. * — Przyszłam popatrzeć, jak poskramiacie mojego pupila! — zawołała wesoło, zatrzymując się tak, by nie 123 przeszkadzać biegającemu koniowi. — Może przydam się na coś, będę mogła w czymś pomóc? Małecki uśmiechnął się szeroko, z wyraźną ulgą. Podbiegł do niej, odprężony, rozradowany tym niespodziewanym obrotem sprawy. — Dobrze, że pani jest! Będzie spokojniejszy, gdy Alojz go będzie dosiadał. Grażyna zbliżyła się do Carino. Koń podbiegł do niej. Wyciągnął szyję, by jak najprędzej wsadzić pysk w kieszeń wiatrówki, jak zawsze pełną jego ulubionych przysmaków. Tak był nimi zajęty, że nawet nie spostrzegł przygotowań czynionych przez Małeckiego i Dziubę. Na podciągnięcie popręgu zareagował tylko lekkim wstrząśnięciem. Ale kolejna kostka cukru uspokoiła go i odwróciła uwagę od przygotowań do usadowienia się człowieka