15271

Szczegóły
Tytuł 15271
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

15271 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 15271 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

15271 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Puste Krzesło - Jeffery Deaver Skanował i błędy poprawił Roman Walisiak Przylgnęło do niego przezwisko Pająk, bo wszyscy wiedzą, jak bardzo interesuje się życiem owadów. Wie, jak żyją i jak umierają. Wie, jak unikają swych prześladowców. Lecz przede wszystkim wie, jak zabijają. Rozdział pierwszy. PRZYSZŁA złożyć kwiaty w miejscu, w którym zabito chłopaka i po rwano dziewczynę. Przyszła tu, bo jest przyciężką młodą kobietą o dziobatej twarzy i nie ma zbyt wielu przyjaciół. Przyszła tu, bo tego od niej oczekiwano. Przyszła tu, bo chciała. Niezgrabna i spocona, dwudziestosześcioletnia Lydia Johansson przebyła parę metrów poboczem szosy numer 112, na którym zaparkowała swoją hondę accord. Następnie zeszła ostrożnie w dół skarpy na podmokły brzeg, w miejscu, gdzie kanał Blackwater wpada do rzeki Paąuenoke. Było wcześnie rano, ale równie upalnego sierpnia nie pamiętali nawet najstarsi mieszkańcy Karoliny Północnej, więc zanim Lydia dotarła na brzeg rzeki, jej biały fartuch pielęgniarski był już całkiem przepocony. Z łatwością znalazła miejsce, którego szukała. Mimo lekkiej mgiełki żółtą policyjną taśmę widać było z daleka wyraźnie. Odgłosy wczesnego ranka. Trele ptaków, jakieś zwierzę kryjące się w pobliskich krzakach, gorący wiatr szumiący w zaroślach i bagiennych trawach. Boże, aż strach! -pomyślała. Przed oczami stanęły jej najbardziej po nure sceny z powieści Stephena Kinga i Deana Koontza, które czytywała wieczorami w towarzystwie wiernej przyjaciółki - szklanki piwa BenJerrys. - Hej! - usłyszała nagle męski głos. Zaskoczona, aż podskoczyła w miejscu, o mało co nie wypuszczając z rąk kwiatów. Odwróciła się. - Och, Jesse, przestraszyłeś mnie! - Przepraszam - rzekł Jesse Corn, stojący pod płaczącą wierzbą, w pobliżu otoczonej żółtą taśmą polanki. Lydia zorientowała się, że oboje wpatrują się w to samo - lśniący biały kontur na ziemi, w miejscu, gdzie znaleziono ciało Billyego Staila. Dojrzała ciemną plamę. Jako pielęgniarka bez trudu odgadła, że to krew. - To tutaj się stało - wyszeptała. - Zgadza się - potwierdził Jesse, wycierając czoło i poprawiając nie sforny kosmyk blond włosów. Miał na sobie pomięty i przepocony beżowy mundur policji hrabstwa Paąuenoke. Jesse miał trzydzieści kilka lat i był bardzo przystojny. - Dawno tu jesteś? - spytała. - Nie wiem. Chyba od piątej. - Widziałam jeszcze jeden samochód. To Dżima? - Nie, Eda Shaeffera. Jest na drugim brzegu rzeki - wyjaśnił Jesse, po czym spojrzał na kwiaty. - Śliczne. Lydia popatrzyła na pęk stokrotek, które trzymała w ręku. - Zebrałam je wczoraj wieczorem - rzekła, rozglądając się naokoło. - Nie wiadomo, gdzie może być Mary Beth? - Nie mamy pojęcia. - Jesse pokręcił głową. - To znaczy, że jego też nie znaleźliście? - Też nie - potwierdził Jesse, po czym spojrzał na zegarek, a następnie na ciemną toń rzeki, gęste trzciny, trawę i gnijący pomost. Lydii nie podobało się, że policjant stojący tu z wielkim pistoletem jest równie podenerwowany jak ona sama. Jesse zaczął wspinać się po rośniętym trawą zboczem w stronę szosy. - Będę koło swojego samochodu - powiedział. Lydia Johansson podeszła do miejsca zbrodni. W tym miejscu rzeka była głęboka, o brzegach porośniętych wierzbami oraz cedrami i cyprysami. Na północny wschód rozciągały się moczary Great Dismal Swamp, a Lydia świetnie znała wszystkie legendy związane z tym miejscem: o Pani z Jeziora, o Bezgłowym Maszyniście. Jednak to nie te zjawy martwiły ją. Blackwater Landing miało swojego własnego po twora - chłopaka, który porwał Mary Beth McConnell. Lydia nie mogła przestać rozmyślać o tym wszystkim, co o nim słyszała. O tym, jak uganiał się samotnie po tutejszych wrzosowiskach i lasach, blady i cienki jak trzcina. Jak zaczajał się na kochanków, którzy parkowali samochody nad rzeką. Jak przykucał na poboczu przed domem i wpatrywał się w okna, mając nadzieję, że zobaczy dziewczynę, za którą wciąż chodził. Lydia przeszła się wzdłuż brzegu i zatrzymała przy kępie wysokich traw. Coś poruszyło się w zaroślach. Zupełnie jak gdyby ktoś tu był, przyczajony, przywarty do ziemi. Pocieszyła się, że to tylko wiatr. Z po wagą ułożyła kwiaty pod sękatą czarną wierzbą, stojącą w pobliżu przerażającego, białego rysunku na ziemi. EDOWI Schaefferowi ze zmęczenia aż kręciło się w głowie. Podobnie jak większość jego kolegów policjantów był na nogach już prawie całą dobę, prowadząc poszukiwania Mary Beth McConnell i chłopaka, który ją uprowadził. Podczas jednak gdy pozostałym udało się przez ten czas wpaść do domu i wykraść choć kilka godzin snu, Ed nie przerwał wykonywania obowiązków ani na chwilę. Był nie tylko najstarszym, ale i najpotężniejszym policjantem w wydziale (pięćdziesiąt jeden lat i sto dwadzieścia kilo wagi). Mimo wyczerpania i głodu nie zamierzał przerywać poszukiwań dziewczyny. Schaeffer przykucnął, by zbadać ściółkę leśną, po czym włączył radio. - Jesse, to ja - wyszeptał. - Znalazłem ślady stóp. Są świeże. - Wygląda na to, że miałeś rację - rzekł Jesse Corn. Ed głosił wcześniej teorię, że chłopak tu wróci. Blackwater Landing to zawsze był jego teren. Przez ostatnie lata często można go było tutaj spotkać. Schaeffer podniósł się i ruszył wzdłuż śladów w kierunku, z którego biegły, czyli w głąb lasu, oddalając się od rzeki. Około stu metrów dalej znalazł stary szałas myśliwski, na tyle duży, by dać schronienie trzem, czterem łowcom. Otwory strzelnicze były puste, a miejsce robiło wrażenie opuszczonego. Mimo to... Dysząc ciężko, Ed Schaeffer wyciągnął rewolwer z kabury. Czy chłopak może być uzbrojony, zastanawiał się. Ogarnął go lekki strach. Skulony, podbiegł do bocznej ściany szałasu. Przywarł do spróchniałego drewna, nasłuchując. Poza słabym brzęczeniem owadów wewnątrz panowała cisza. Zanim wróciła mu odwaga, wyprostował się i zajrzał do środka przez otwór strzelniczy. Pusto. Zerknął na podłogę i na widok tego, co zobaczył, uśmiechnął się z ulgą. - Jesse! - zawołał do mikrofonu podekscytowanym głosem. - Jestem koło szałasu myśliwskiego, jakieś czterysta metrów na północ od rzeki. Zdaje się, że chłopak spędził tutaj noc. Zostawił puste opakowania po jedzeniu i butelki po wodzie. Co tu mamy? Rolka szerokiej taśmy klejącej. Słuchaj! Jest jeszcze mapa. - Mapa? - Właśnie. Idę o zakład, że dowiemy się z niej, gdzie chłopak trzyma Mary Beth. Niestety, Edowi Schaefferowi nie dane było usłyszeć reakcji kolegi na tę rewelację. Las bowiem wypełnił się przeraźliwym krzykiem Lydii Johansson, a radio Jesseego Corna zamilkło. NA WIDOK wyskakującego z zarośli chłopaka Lydia potknęła się, upadła ciężko do tyłu i krzyknęła raz jeszcze. Chwycił ją za ramiona. - Boże, błagam, zostaw mnie! -jęknęła. - Zamknij się! - krzyknął z wściekłością w głosie. Był wysoki, chudy i silny. Skórę miał pokrytą czerwonymi plamami, pewnie od trującego bluszczu. Jego włosy wyglądały tak, jakby sam je sobie przyciął. Długie brudne paznokcie chłopaka wbiły się boleśnie w ramię Lydii. Krzyknęła, na co on zatkał jej usta dłonią. Spróbowała wykręcić głowę w bok. - Błagam, nie rób mi krzywdy... - Mówiłem zamknij się! - syknął. Odruchowo próbowała mu się wyrwać. Przycisnął jej twarz do gorącej ziemi. Poczuła woń gnijącej roślinności. Podczas zmagania się z Lydią spadł mu jeden but, ale nie zwrócił na to uwagi i znów zatkał jej usta dłonią. - Lydio, gdzie jesteś? - zawołał Jesse ze szczytu skarpy. - Milcz... - nakazał jej chłopak. W jego szeroko otwartych oczach czaił się obłęd. - Ruszaj się, idziemy stąd. Spróbuj wrzasnąć, a zobaczysz, co ci zrobię. Rozumiesz? - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął nóż. Lydia skinęła głową. Pociągnął ją w stronę rzeki. - Szybko! - Hejże! - krzyknął Jesse, który wreszcie ich zauważył. Zaczął biec w dół zbocza. Oni jednak byli już w małej łodzi, którą chłopak ukrył w szuwarach. Dosłownie wrzucił Lydię do łódki, odepchnął się od brzegu i zaczął szybko wiosłować w stronę drugiego brzegu rzeki. Dobił do niego gwałtownie, wyciągnął Lydię z łodzi i powlókł ją do lasu, gdzie w gęstwinie znalazł ścieżkę. - Dokąd idziemy? - jęknęła przez łzy. - Do Mary Beth. Zostaniesz z nią - wyjaśnił, po czym pstryknął bez wiednie paznokciami i pociągnął ją w głąb lasu. - ODEZWIJ się! Ed! - krzyknął zdenerwowany Jesse Corn przez radio - O rany, ale się porobiło! - Co się stało? - zawołał Ed Schaeffer i zaczął biec w stronę rzeki, skąd dobiegł go krzyk. - Porwał Lydię! Popłynął na drugi brzeg i pobiegł w twoją stronę. - Cholera! - zaklął Ed i zebrał myśli. - W porządku. Pewnie będzie chciał zabrać swoje rzeczy z szałasu. Schowam się w środku i złapię go, kiedy będzie chciał wejść. Jest uzbrojony? - Nie wiem. Ed westchnął. - Cóż... Postaraj się tu szybko dotrzeć. I wezwij Dżima na pomoc. Schaeffer zwolnił czerwony przycisk krótkofalówki i spojrzał przez zarośla w stronę brzegu. Nie widać było nawet śladu chłopaka i jego nowej ofiary. Dysząc z wysiłku, Ed pobiegł do szałasu. Kopnął drzwi. Zaskrzypiały ciężko, a on wskoczył do środka. Był tak rozgorączkowany, że początkowo nie zwrócił uwagi na żółto-czarne punkciki, które latały mu przed oczami. Ani na lekkie mrowienie, które zaczęło rozprzestrzeniać się od karku wzdłuż kręgosłupa. Nagle jednak mrowienie przerodziło się w dotkliwy ból, który przeszył mu barki, ramiona i boki. - Boże! - krzyknął rozpaczliwie, nadal dysząc, patrząc w przerażeniu na dziesiątki os, które oblepiały mu skórę. Spróbował strzepnąć je z siebie, ale tym gwałtownym ruchem tylko rozdrażnił owady. Wylatywały z wielkiego gniazda, które zmiażdżyły kopnięte przez niego drzwi. Atakowały go już setki owadów. Rzucił się do wyjścia, zrywając z siebie koszulę. Z przerażeniem zobaczył, że cały jego brzuch i klatka piersiowa pokryte są osami. Wrzasnął przeraźliwie. W głowie galopowały mu myśli. Uciekaj! Biegnij do rzeki i wskocz do wody. Uda ci się! Tak też zrobił, pędząc na oślep przez las i zarośla, które jawiły mu się jako nieostra plama. Zaraz, zaraz! Co się dzieje? Ed Schaeffer uświadomił sobie nagle, że wcale nie biegnie. Leży na ziemi zaledwie dziesięć metrów od szałasu. Nogi wcale nie niosą go w stronę rzeki, lecz wstrząsane są drgawkami. Przez chwilę słyszał jeszcze pulsujące bzykania os, które cichły coraz bardziej, aż wreszcie zapadła cisza. TERAZ UZDROWIĆ go mógł tylko Bóg. Lecz Bóg najwyraźniej nie miał na to ochoty. Zresztą mniejsza z tym, ponieważ Lincoln Rhyme był człowiekiem nauki, a nie teologiem. Dlatego nie udał się ani do Lourdes, ani do żadnego uzdrowiciela baptysty. Przyjechał za to tutaj, do szpitala w Karolinie Północnej, w nadziei, że stanie się na powrót normalnym człowiekiem. Być może nie w pełni sprawnym, ale przynajmniej częściowo. Siedział w swym wózku inwalidzkim z motorkiem, czerwonym jak sportowa corvetta. Wyjeżdżał nim po opuszczanej platformie z vana, którym wraz ze swym pielęgniarzem Thomem i Amelią Sachs przyjechali właśnie z odległego o osiemset kilometrów Manhattanu. Trzymając w ustach przewód kierowniczy, sprawnie skręcił na chodnik i przyspieszył, kierując się w stronę wejścia do Instytutu Badań Neurologicznych Wydziału Medycznego Uniwersytetu Północnej Karoliny w Avery. Thom schował platformę do lśniącego czarnego chryslera grand rollx, specjalnie przystosowanego do przewozu pasażerów na wózkach. - Zaparkuj go na miejscu dla inwalidów - zawołał Rhyme, chichocząc przy tym. Amelia Sachs uniosła brew, spoglądając na Thoma. - Jest w dobrym nastroju. Wykorzystaj to, bo długo nie potrwa - rzekł w odpowiedzi, po czym odjechał. Amelia pobiegła za Rhymeem, dzwoniąc jednocześnie z telefonu komórkowego do miejscowej wypożyczalni samochodów. Przez na stępny tydzień Thom będzie spędzał większość czasu w pokoju szpitalnym Rhymea, a ona nie może się już doczekać odrobiny swobody. Pozwiedza sobie okolicę. Przyzwyczajona jest do samochodów sportowych, a nie do vanów. Unika aut, których maksymalna prędkość wynosi poniżej 150 kilometrów na godzinę. Po chwili, z rezygnacją, wyłączyła telefon. - Mogłabym jeszcze trochę poczekać, ale muzyczkę na centrali mają okropną. Spróbuję później - rzekła, spoglądając na zegarek. - Do piero wpół do jedenastej, a skwar nie do zniesienia. Rhyme nie zwracał uwagi na upał, pochłonięty myślami o tym, co go tutaj czeka. Automatyczne drzwi otwarły się przed nimi. Znaleźli się w chłodnym korytarzu. Thom dogonił ich, gdy byli już w windzie. Kilka minut później znaleźli drzwi, których szukali. Rhyme zauważył interkom, którego obsługa nie wymagała rąk. - Sezamie, otwórz się! - powiedział głośno i rzeczywiście, drzwi otwarły się na oścież. - Nie pan jeden wpadł na ten pomysł - wycedziła zgryźliwie sekretarka, kiedy znaleźli się w środku. - Pan Rhyme, prawda? Powiem pani doktor, że już pan przyjechał. - Bardzo pani łaskawa, odparł zadowolony. DOKTOR Cheryl Weaver była schludnie wyglądającą, elegancką, czterdziestokilkuletnią kobietą. Rhyme natychmiast zauważył, że jest bardzo bystra, a jej silne dłonie wyraźnie zdradzają profesję chirurga. Wstała zza biurka, uścisnęła ręce Amelii i Thomowi, skinęła głową swemu pacjentowi i rzekła: - Witam serdecznie. - Dzień dobry. Po miesiącach poszukiwań i zasięgania opinii, Rhyme doszedł do wniosku, że prowadzony właśnie przez doktor Weaver instytut neurologiczny jest najlepszym ośrodkiem badania i leczenia uszkodzeń rdzenia kręgowego. - Miło cię wreszcie poznać osobiście, Lincolnie - rzekła. - Rozmawialiśmy wiele razy przez telefon, więc przepraszam, jeśli powtórzę coś, o czym już wiesz, ale bardzo mi zależy, byś miał pełną jasność, w czym ta eksperymentalna metoda może ci pomóc, a w czym nie. - Rozumiem - powiedział Rhyme. - Proszę mówić. - Układ nerwowy zbudowany jest z aksonów, które przewodzą impulsy nerwowe. W wyniku urazu rdzenia kręgowego aksony te ulegają zerwaniu lub zmiażdżeniu, a następnie obumierają. W rezultacie nie przewodzą impulsów, przez co informacje z mózgu nie docierają do reszty ciała. Słyszałeś pewnie wielokrotnie, że nerwy nie regenerują się. Nie jest to do końca prawda. W obwodowym układzie nerwowym, na przykład w kończynach, zniszczone aksony mogą się odtworzyć, natomiast w ośrodkowym układzie nerwowym, czyli w mózgu i rdzeniu kręgowym - nie. Przynajmniej nie same z siebie. Na szczęście jednak poznajemy metody, które mogą pomóc w ich regeneracji. Nasze podejście do tego jest kompleksowe. Stosujemy tradycyjne, chirurgiczne metody, mające na celu odbudowanie struktury kostnej kręgów oraz odbarczenie miejsca, w którym nastąpił uraz. Następnie dokonujemy dwóch przeszczepów. Jeden to przeszczep własnych tkanek nerwowych z układu obwodowego... - Ponieważ potrafią się regenerować? - domyślił się Thom. - To oczywiste. - Rhyme skarcił go wzrokiem. Thom był jedynym z sześciu pielęgniarzy, który wytrzymał z Lincolnem Rhymeem dłużej niż parę miesięcy. Pozostałym nie podobał się jego sarkazm i obraźliwe uwagi. Albo rezygnowali sami, albo wcześniej zostali wyrzuceni przez Rhymea. - Drugą rzeczą, którą przeszczepiamy - kontynuowała doktor Cheryl Weaver - są komórki embrionalnego ośrodkowego układu nerwowego, które... - Mowa oczywiście o rekinie - wtrącił Rhyme. - Tak, o żarłaczu błękitnym, zgadza się. - Lincoln opowiadał nam o tym - włączyła się Amelia. - Ale dlaczego musi to być akurat rekin? - Względy immunologiczne, zbieżność z układem nerwowym człowieka - wyjaśniła doktor Weaver, po czym dodała ze śmiechem: - A poza tym jest to wielka ryba, więc od jednej sztuki można uzyskać mnóstwo materiału embrionalnego. - A dlaczego muszą to być komórki embrionu? - spytała Amelia. - Tylko komórki dorosłego układu nerwowego nie regenerują się w sposób naturalny - mruknął Rhyme, poirytowany ich pytaniami. - To oczywiste, że układ nerwowy płodu wciąż się rozwija. - Właśnie. Materiał embrionalny zawiera komórki macierzyste, zwane też prekursorowymi. Stymulują one wzrost tkanki nerwowej. Poza chirurgią odbarczającą i mikroprzeszczepami stosujemy jeszcze jedną metodę, z którą wiążemy ogromne nadzieje. Stworzyliśmy nowe leki, które mogą w znaczny sposób pobudzić regenerację nerwów. Aksony ośrodkowego układu nerwowego nie regenerują się, ponieważ w otaczającej je osłonce mielinowej znajdują się białka, które to blokują. Stworzyliśmy więc przeciwciała, które atakują te białka. Jednocześnie podajemy pacjentowi substancję odżywiającą komórki nerwowe i po budzającą ich wzrost. Leki te są bardzo obiecujące, ale jeszcze nigdy dotąd nie podawaliśmy ich ludziom. - Czy to jest ryzykowne? - spytała Amelia Sachs. Rhyme zerknął na nią, mając nadzieję, że ich wzrok się spotka. Znał ryzyko. Nie miał ochoty, by Amelia przepytywała jego lekarkę. - Leki same w sobie nie są specjalnie niebezpieczne - odparła doktor Weaver. - Istnieje jednak pewne niebezpieczeństwo związane z terapią. U co czwartego pacjenta z porażeniem wszystkich czterech kończyn w wyniku urazu rdzenia w obrębie kręgów szyjnych dochodzi do osłabienia pracy płuc. Przy znieczuleniu ogólnym istnieje niebezpieczeństwo niewydolności oddechowej. Poza tym stres związany z leczeniem może doprowadzić do znacznego podwyższenia ciśnienia tętniczego, co z kolei grozi wylewem. Operacja i wynikające z niej gromadzenie płynów mogą spowodować dodatkowe uszkodzenia. - Czyli może być z nim jeszcze gorzej? - spytała Amelia. Doktor Weaver skinęła głową i spojrzała na kartę Rhymea. - Kontrolujesz jeden mięsień glistowaty, dzięki czemu możesz poruszać palcem serdecznym lewej dłoni oraz panujesz nad mięśniami barków i szyi. Możesz stracić nawet to, co ci zostało, przynajmniej częściowo. Możesz też przestać samodzielnie oddychać. Musisz rozważyć te zagrożenia i zdecydować, czy gra jest warta świeczki. Jeśli masz nadzieję, że znów będziesz chodził, to muszę cię rozczarować - to się nigdy nie stanie. Podobne metody przynoszą tylko niewielką poprawę pacjentom z uszkodzeniem na wysokości kręgów szyjnych, a żadną w przypadku uszkodzenia ich na poziomie C4. - Jestem hazardzistą - odparł szybko Rhyme. Amelia Sachs spojrzała na niego z niepokojem. Wiedziała doskonale, że Lincoln Rhyme w ogóle nie jest hazardzistą. - Decyduję się na zabieg - dodał. Doktor Weaver skinęła głową. - Konieczne są różne badania, które zajmą kilka godzin. Zaczniemy terapię pojutrze. Musisz jednak najpierw wypełnić tysiące kwestionariuszy - rzekła, po czym spojrzała na Amelię Sachs. - Pani jest jego pełnomocnikiem? - spytała. - Ja jestem - rzekł Thom. - Zostałem upoważniony do podpisywania dokumentów w jego imieniu. - Dobrze. Poczekajcie tu na mnie, a ja załatwię wszystkie papiery. Amelia Sachs wstała i wyszła za doktor Weaver z gabinetu. Rhyme usłyszał jeszcze, jak mówi: "Pani doktor, mam jedno...", po czym drzwi zamknęły się za nią. - Konspiracja - mruknął Rhyme do Thoma. - Bunt w szeregach. - Martwi się o ciebie. - Martwi się? Ta kobieta jeździ dwieście pięćdziesiąt na godzinę i bawi się w Rambo w południowym Bronksie. Ja tylko mam mieć wszczepione komórki płodu rekina. - Wiesz dobrze, o czym mówię. Rhyme niecierpliwie potrząsnął głową. Drzwi otwarły się i Amelia wróciła do gabinetu. Za nią wszedł ktoś jeszcze, ale nie była to doktor Weaver, lecz wysoki, zadbany mężczyzna w policyjnym mundurze. - Masz gościa - rzekła Amelia. Na widok Rhymea gość zdjął kapelusz kowbojski. - Pan Rhyme? Nazywam się Dżim Bell. Jestem bratem stryjecznym Rolanda Bella. Powiedział mi, że ma pan tu być, więc przyjechałem z Tanners Corner. Roland był kolegą Rhymea z policji nowojorskiej i współpracował z nim przy kilku sprawach. Podał mu też numery telefonów kilku swoich krewnych mieszkających w Karolinie Północnej, na wypadek, gdyby czegoś potrzebował po operacji. Dżim Bell był jednym z nich. Rhyme od razu dostrzegł podobieństwo: ta sama szczupła sylwetka, długie ręce, przerzedzone włosy, ten sam swobodny styl bycia. - Miło mi pana poznać - rzekł z roztargnieniem. Bell uśmiechnął się smutno. - Prawdę mówiąc, nie wiem, czy tak miło. Mamy poważny problem - wyznał, po czym usiadł na krześle obok Thoma. - Jestem szeryfem hrabstwa Paąuenoke. To trzydzieści dwa kilometry na wschód stąd. Mój brat stryjeczny tak bardzo sobie pana ceni. W każdym razie... ten problem... Pomyślałem, że przyjadę tu i zorientuję się, czy nie poświęciłby nam pan trochę czasu. Rhyme zaśmiał się gorzko. - Jestem tuż przed operacją. - Och, doskonale to rozumiem. Nie mam najmniejszego zamiaru w tym przeszkadzać. Chodzi mi tylko o parę godzin. Roland opowiadał mi o niektórych pana dochodzeniach. Większość odnalezionego materiału wysyłamy do ekspertyzy laboratoryjnej do Elizabeth City - tam jest najbliższa komenda policji - albo do Raleigh. Zanim dostaniemy od nich odpowiedź, mijają tygodnie. A my nie mamy do dyspozycji tygodni. Tu decydują godziny. - W czym więc rzecz? - Chodzi o odnalezienie dwóch uprowadzonych kobiet. - Kidnaping to sprawa FBI - zauważył Rhyme. - Powiadomcie ich. - Zanim oni zbiorą się do kupy i dotrą tutaj, dziewczyny będą już w niebie. - Niech pan nam opowie, co się stało - zaproponowała Amelia. Rhyme zauważył z niezadowoleniem, że wygląda na bardzo zainteresowaną. - Wczoraj zamordowano ucznia szkoły średniej i porwano dziewczynę, studentkę - zaczął opowiadać Bell. - Dziś rano sprawca uprowadził inną młodą kobietę. - Rhyme zauważył gniew na jego twarzy. - Zastawił pułapkę, a jeden z moich ludzi został ciężko ranny. Leży tu, w tym szpitalu, nieprzytomny. - Czy dziewczyny pochodzą z bogatych rodzin? - spytała Amelia. - Były jakieś żądania okupu? - Tu wcale nie chodzi o pieniądze - rzekł szeryf, zniżając głos. - Tło jest seksualne. Chłopak napastuje dziewczyny. Był już parę razy aresztowany. Rhyme zauważył, że Amelia słucha Bella z ogromną uwagą. Wiedział doskonale, co jest powodem jej zainteresowania sprawą, na którą nie mają czasu, i bardzo mu się to nie spodobało. - Amelio! - odezwał się, spoglądając na zegar wiszący na ścianie gabinetu doktor Weaver. - O co ci chodzi, Rhyme? Przecież możemy wysłuchać szeryfa - od parła, odgarniając długie rude włosy z ramienia, gdzie spoczywały jak nieruchomy wodospad. - Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy - kontynuował Bell. - Każdy z moich ludzi był na nogach całą noc, ale nie udało nam się znaleźć żadnych śladów. - Spojrzał Rhymeowi błagalnie w oczy. - Bardzo nam zależy na tym, żeby zapoznał się pan z materiałami i powiedział, gdzie, w pana opinii, należy szukać sprawcy. To wszystko przekracza nasze możliwości. Rhyme nie zrozumiał. Był ekspertem kryminologiem. Jego zadaniem była analiza materiałów zebranych w śledztwie w celu pomocy w zidentyfikowaniu sprawcy, a następnie składanie zeznań na jego procesie. - Wiecie, kim jest porywacz, wiecie, gdzie mieszka. Wasz oskarżyciel będzie miał wyjątkowo prostą sprawę. - Nie, nie. Nie chodzi nam o proces, panie Rhyme. Musimy znaleźć obie porwane dziewczyny, zanim porywacz je zabije. Albo przynajmniej, zanim zabije Lydię. Podejrzewamy, że Mary Beth już nie żyje. Kiedy to się zdarzyło, właśnie czytałem książkę o dochodzeniu w sprawach kryminalnych. Przeczytałem tam, że kiedy ofiara została wykorzystana seksualnie, zazwyczaj zostają dwadzieścia cztery godziny na jej odnalezienie. Później w oczach sprawcy staje się ona jakby "odczłowieczona", więc nie ma żadnych problemów z jej zabiciem. - Mówi pan o porywaczu "chłopak". Ile ma lat? - spytała Amelia. - Szesnaście. Ale szkoda, że go nie widzieliście. Jest wyrośnięty, a na sumieniu ma więcej niż niejeden dorosły. - Szukaliście go u jego rodziny? - spytała. - Rodzice nie żyją. Ma przybranych. Przeszukaliśmy jego pokój, ale nie znaleźliśmy żadnych tajemnych drzwi, ani pamiętników; niczego. Jak to zwykle bywa - pomyślał Lincoln Rhyme, pragnąc gorąco, by szeryf wrócił do swego hrabstwa o trudnej do zapamiętania nazwie i zabrał ze sobą wszystkie swoje problemy. - Dwie ofiary jednego dnia? - zadumała się Amelia. - Może jest przestępcą progresywnym. Przestępcy progresywni są jak nałogowcy. Aby zaspokoić swój rosnący głód zbrodni, popełniają, coraz częściej, coraz potworniejsze czyny. Bell skinął głową. - Ma pani rację. Jest jeszcze coś, o czym nie wspomniałem. W ciągu ostatnich paru lat w hrabstwie Paąuenoke popełniono trzy inne morderstwa. Uważamy, że nasz podejrzany mógł brać w nich udział, chociaż nie znaleźliśmy dostatecznych dowodów przeciwko niemu. Rhyme poczuł z niechęcią, że mózg zaczyna mu szybciej pracować, zaintrygowany usłyszaną historią. To, że zachował zdrowie psychiczne po wypadku, zawdzięcza tylko podobnym wyzwaniom intelektualnym. Gdyby miał wybierać między odzyskaniem zdolności do poruszania się a utrzymaniem sprawności umysłu, w jednej chwili zrezygnowałby z wszczepienia komórek rekina i wybrałby umysł. Mimo to operacja, bez względu na ryzyko, była dla niego bardzo ważna. Była jego świętym Graalem. - Operację masz dopiero pojutrze, Rhyme - zauważyła Amelia. - Przedtem czeka cię tylko parę badań. Racja. Ma przed sobą mnóstwo wolnego czasu. Mnóstwo wolnego czasu bez swej ulubionej osiemnastoletniej whisky. Największym wrogiem Lincolna Rhymea nie są skurcze czy bóle fantomowe, które za zwyczaj dokuczają pacjentom z uszkodzonym rdzeniem kręgowym, lecz zwykła nuda. - Daję panu jeden dzień - rzekł w końcu. - Pod warunkiem, że w żaden sposób nie opóźni to mojej operacji. Czekałem na nią czternaście miesięcy. - Zgoda! - wykrzyknął rozpromieniony Bell. - Kiedy miało miejsce drugie porwanie? - Kilka godzin temu. Przyślę tu do pana jednego z moich ludzi. Przekaże panu wszystkie nasze dotychczasowe ustalenia i przywiezie mapę okolicy. Rhyme zmarszczył czoło i pokręcił głową. - Nie, nie. To my przyjedziemy do was. Gdzie macie siedzibę? - W Tanners Corner. - Będę potrzebował pomocy laboranta. Macie u siebie laboratorium, prawda? - Niestety, nie - odparł zmieszany szeryf. - Nie szkodzi. Podamy wam listę niezbędnego sprzętu. Spróbujcie go pożyczyć od policji stanowej. - Rhyme zerknął na zegar. - Możemy tam być za pół godziny, prawda, Thom? - Za pół godziny... - mruknął pielęgniarz. - Muszę ci przypomnieć, Lincolnie, że przyjechaliśmy tu po to, żebyś się poddał leczeniu. - Weź papiery od doktor Weaver. Zabierzemy je ze sobą. Wypełnisz je, podczas gdy ja i Amelia będziemy zaznajamiać się ze sprawą. Amelia Sachs zapisała na kartce listę podstawowego sprzętu laboratoryjnego i wręczyła Bellowi. Ten przeczytał ją, po czym rzekł: - Zajmę się tym. Ale naprawdę nie chciałbym wam sprawiać zbytniego kłopotu... - Dżim, chyba mogę mówić otwarcie? - Oczywiście, panie Rhyme. - Mów mi Lincoln. Zapoznanie się z nielicznymi materiałami nic tu nie da. Jeśli coś ma z tego wyjść, Amelia i ja będziemy w stu procentach kierować poszukiwaniami. Czy to może stanowić dla kogoś problem? - Dopilnuję, żeby nie stanowiło - obiecał Bell. - Doskonale. A teraz idź załatwić sprzęt. Musimy szybko zabrać się do roboty. Szeryf Bell postał przez chwilę z kapeluszem w jednej ręce, a listą w drugiej, po czym ruszył do wyjścia. - Aha, jeszcze jedno - powiedziała Amelia, gdy był już w drzwiach. - Jak nazywa się porywacz? - Garrett Hanlon. Ale wszyscy nazywają go tu Pająkiem. PAąUENOKE to małe hrabstwo w północno-wschodniej części Karoliny Północnej. Tanners Corner, leżące mniej więcej w środku hrabstwa, jest jego największym miastem, otoczonym kilkoma mniejszymi osiedlami mieszkalnymi i przemysłowymi. Jednym z nich jest Blackwater Landing, leżące nad rzeką Paąuenoke, nazywaną przez miejscowych Paąuo, kilka kilometrów na północ od stolicy hrabstwa. Niemal wszyscy mieszkańcy osiedlili się na południowym brzegu rzeki. Na północnym teren jest zdradliwy. Bagna Great Dismal Swamp wciąż się rozszerzają, połykając coraz więcej terenów mieszkalnych. Moczary zajęły miejsce stawów i pól, a lasy są tak gęste, że trudno przez nie przejść. Na północnym brzegu rzeki koczują tylko bimbrownicy i narkomani oraz kilku szaleńców. Nawet myśliwi omijają te strony. Podobnie jak większość miejscowych, Lydia Johansson rzadko zapuszczała się na północ od Paąuo. Dotarła do niej porażająca myśl, że oto przekroczyła tajemną granicę, wkraczając w krainę, z której nie ma już powrotu, nie tylko w sensie fizycznym, lecz również duchowym. Przestraszona, dała się ciągnąć tej potwornej kreaturze. Była przerażona sposobem, w jaki na nią spogląda, i tym, że może umrzeć od ukąszenia węża lub od udaru słonecznego. Najbardziej jednak przerażała ją myśl, że na zawsze utraciła swoje dotychczasowe ustabilizowane życie - nielicznych znajomych, koleżanki pielęgniarki, wyjścia do pizzerii, ulubione seriale, horrory z wypożyczalni filmów. Zatęskniła nawet za swą trudną przeszłością - walką z nadwagą, samotnymi nocami, godzinami ciszy w oczekiwaniu na telefon od tamtego chłopaka, który nigdy jednak nie zadzwonił. Tu, gdzie się znalazła, nic nie kojarzyło się ze stabilizacją. Przypomniał jej się potworny widok koło szałasu - leżące na ziemi ciało nieprzytomnego Eda Schaeffera, groteskowo napuchnięte od użądleń os. - Sam sobie winien, że z nimi zaczynał - mruknął wtedy Garrett. - Te osy atakują tylko wtedy, gdy ich gniazdo jest w niebezpieczeństwie - dodał, po czym wszedł do szałasu po mapę, wodę i jedzenie. Unieruchomił jej ręce taśmą i zrzucił drugi but. Następnie zaciągnął ją do lasu, którym przemaszerowali już kilka dobrych kilometrów. Lydia wiedziała, kim jest. Wszyscy w Tanners Corner znali Pająka. Nigdy jednak dotąd nie widziała go z bliska. Nie przypuszczała, że jest tak silny, że ma takie bicepsy, długie żylaste ręce i ogromne dłonie. Zrośnięte brwi sprawiały, że wyglądał na niezbyt rozgarniętego, ale zdawała sobie sprawę, że to nieprawda. Był sprytny jak lis. - Dokąd idziemy? - spytała. - Nie chce mi się z tobą gadać - odburknął. Bagienne zarośla gęstniały, a woda stawała się coraz głębsza. Kiedy już wydawało jej się, że dalej nie zrobią ani kroku, Garrett skręcił w sosnowy las, w którym, ku uldze Lydii, było chłodniej niż pośród ogołoconych z drzew moczarów. Garrett zwolnił kroku, pstrykając paznokciami, rozglądał się, jakby wypatrywał pościgu, rzucając głową na boki w gwałtowny sposób, który przerażał ją nie na żarty. W taki sam sposób zachowywali się psychicznie chorzy pacjenci w bloku E jej szpitala. Boże, jak ja go nienawidzę! - pomyślała. CZARNY rolbe minął cmentarz. Odbywał się właśnie pogrzeb. Rhyme, Amelia Sachs i Thom zerknęli na procesję żałobników. - Spójrzcie na trumnę - rzekła Amelia. Była bardzo mała. Kroczyło za nią niewielu żałobników, samych do rosłych. Rhyme podniósł oczy do góry i rozejrzał się po okolicznych wzgórzach porośniętych rozłożystymi drzewami, zatrzymał wzrok na ciągnącej się kilometrami niewyraźnej linii lasów, która ginęła w oddali. - Całkiem przyzwoity cmentarz - stwierdził. - Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby pochowali mnie w takim miejscu. Amelia spojrzała na niego chłodno. Teraz, kiedy wyznaczona była już data operacji, nie chciała słyszeć o niczym, co kojarzyło się ze śmiercią. Thom skręcił w ślad za samochodem policyjnym Dżima Bella i lekko przyspieszył. Zgodnie z tym, co powiedział im Bell, Tanners Corner znajdowało się dokładnie trzydzieści dwa kilometry od szpitala w Avery. Tablica powitalna informowała, że mieszka w nim 3018 dusz, co pewnie było prawdą, choć tego upalnego sierpniowego przedpołudnia niełatwą do uwierzenia, sądząc po wyludnionej głównej ulicy. Wszyscy mieli wrażenie, że trafili do miasta duchów. - Jaki tu spokój - zauważył Thom. - Można to i tak nazwać - zgodziła się z przekąsem Amelia, na której ta pustka sprawiła upiorne wrażenie. Przy ulicy Głównej, o starej, podupadającej zabudowie, mieściły się dwa niewielkie centra handlowe. Rhyme odnotował w pamięci jeden supermarket, dwie apteki, dwa bary, jedną restaurację, bank, agencję ubezpieczeniową oraz jeden lokal, w którym znajdował się sklep ze sprzętem elektronicznym, cukiernia i gabinet kosmetyczny. Rhyme niechętnie zdał sobie sprawę z tego, gdzie go przyniosło jako kryminologa. Mógł skutecznie rozpracowywać sprawy w Nowym Jorku, w którym mieszkał przez tyle lat, którego tyloma ulicami chadzał oraz którego historię, florę i faunę znał jak mało kto. Nie miał natomiast najmniejszego pojęcia o tutejszej glebie, wodzie, o zwyczajach mieszkańców, ani o tym, jak zarabiają na życie. Thom zaparkował vana i rozpoczął rytuał opuszczania platformy. Lincoln dmuchnął w rurkę kierowniczą. Sterowanie wózkiem polegało na umiejętnym dmuchaniu w nią i wciąganiu z niej powietrza. Sprawnie ruszył w stronę stromego podjazdu prowadzącego do budynku władz miejskich hrabstwa Paąuenoke. Z bocznych drzwi posterunku policji wyszło trzech mężczyzn ubranych w dżinsy i koszule robocze. Podeszli do wiśniowej furgonetki. Najszczuplejszy z nich stuknął w ramię najpotężniejszego, postawnego mężczyznę z kucykiem i brodą, pokazując mu Rhymea. Wszyscy trzej spojrzeli z rozmarzeniem na smukłą sylwetkę Amelii. Następnie ten największy przyjrzał się uważnie Thomowi, jego króciutkim włosom, nienagannemu ubiorowi i złotemu kolczykowi w uchu. Po chwili jednak stracili zainteresowanie przybyszami i wsiedli do furgonetki. Idąc obok wózka Rhymea, Bell powiedział: - Ten najwyższy to Rich Culbeau, a dwaj pozostali to Sean OSarian, ten chudzielec, i Harris Tomel. Culbeau tylko wygląda na takiego zbira. Lubi uchodzić za skrajnego prawicowca, ale zazwyczaj nie sprawia nam żadnych kłopotów. Szeryf poszedł wraz z gośćmi rampą dla inwalidów. Musiał chwilę pomocować się z drzwiami, gdyż zostały zamalowane. - Nie zauważyłem tu zbyt wielu podejrzanych typków - rzekł Thom. - Jak się czujesz? Zbladłeś - zwrócił się do Rhymea. - Nic mi nie jest. Weszli do budynku, wybudowanego, jak to ocenił Rhyme, w latach pięćdziesiątych. Korytarze były pomalowane na urzędowy zielony kolor i udekorowane zdjęciami stanowiącymi przegląd historii Tanners Corner. - Czy ten pokój będzie wam odpowiadać? - spytał Bell, otwierając drzwi. - Na co dzień przechowujemy tu materiały dowodowe, ale wła śnie przenosimy je w inne miejsce. Wzdłuż ścian ustawione były kartony. Jakiś policjant z trudem cią gnął wózek z wielkim telewizorem. Inny niósł dwa pudła z butelkami po soku, wypełnionymi przezroczystą cieczą. Rhyme spojrzał na nie ze zdziwieniem, a Bell parsknął śmiechem. - Oto zwięzła synteza przestępczości, z którą mamy zazwyczaj do czynienia w Tanners Corner: kradzieże sprzętu elektronicznego i bimbrownictwo. - Bimber marki Bryza Oceanu? - spytał Rhyme kąśliwie, pokazując ruchem głowy butelki. - Ulubione opakowania szklane bimbrowników. Mają szerokie szyj ki. Pijesz czasami alkohol? - Wyłącznie szkocką. - To, co najlepsze - stwierdził Bell i spojrzał za policjantem z butel kami, który mijał właśnie drzwi. - FBI i stanowy urząd podatkowy martwią się o utracone dochody. Nas zaś martwi to, że tracimy naszych obywateli. To, co widziałeś przed chwilą, nie było jeszcze takie złe. Ale często do bimbru dodaje się formaldehyd albo rozcieńczalnik do farb, a nawet nawozy sztuczne. Rocznie po wypiciu takiej księżycówki umie ra kilku mieszkańców naszego hrabstwa. - Dlaczego na bimber mówi się księżycówka? - spytał Thom. - Bo dawniej pędzili go przy pełni księżyca. Nie palili świateł, żeby nie przyciągać uwagi poborców podatkowych - wyjaśnił Bell, po czym powiedział, że skontaktował się już z laboratorium policji stanowej i złożył pilne zamówienie na sprzęt, którego zażyczył sobie Rhyme. Wszystko powinno dotrzeć na miejsce za kilka godzin. Rhyme spojrzał na ścianę i zmarszczył brwi. - Będzie mi potrzebna mapa okolicy i tablica. Duża. - Załatwione - rzekł Bell. - Pozatym chciałbym się spotkać z twoim zespołem. - Koniecznie musicie przynieść tu klimatyzator - zażądał Thom. - Lincoln nie powinien siedzieć w takim upale. Tu musi być chłodniej. - Zaraz się tym zajmę - obiecał Bell, po czym podszedł do drzwi i za wołał: - Steve, pozwól tu na chwilę. Do pokoju wszedł młody, niesłychanie wysoki policjant, o włosach obciętych na jeża. - To mój szwagier, Steve Farr - przedstawił go Bell i zlecił mu załatwienie klimatyzatora do tego prowizorycznego laboratorium. - Już się robi - zameldował Steve i zniknął na korytarzu. Do pokoju zajrzała jakaś kobieta. - Dżim, Sue McConnell na trójce. Odchodzi od zmysłów. - Okay, powiedz jej, że zaraz podejdę do telefonu - rzekł Bell, po czym wyjaśnił: - To matka Mary Beth. Biedna kobiecina. Ledwie rok temu jej mąż umarł na raka, a teraz to. Mówię wam... - Słuchaj, Dżim, czy możesz znaleźć nam tę mapę? - spytał Rhyme. -I załatw tablicę. Bell zamrugał oczami. - Jasne, Lincoln. Słuchaj, jeśli będziemy działać nieco za wolno jak na was, jankesów, to pogońcie nas do roboty, dobrze? - Zapewniam cię, Dżim, że to zrobimy. JEDEN z trzech. Tylko jeden z trzech wyższych rangą policjantów z ze społu Dżima Bella wydawał się zadowolony ze spotkania z Lincolnem Rhymeem i Amelią Sachs. A przynajmniej z Amelią. Dwaj pozostali najwyraźniej woleliby, żeby ta dziwna para nigdy się tu nie pojawiła. Zadowolonym był trzydziestoparoletni Jesse Corn. Jednym z tych, którzy chłodno przyjęli obecność nowojorczyków, był Mason Germain, niski mężczyzna po czterdziestce, o ciemnych oczach, gładko zaczesanych włosach i zbyt doskonałej sylwetce. Pachniało od niego mocno tanim płynem po goleniu o piżmowym zapachu. Powitał Rhymea chłodnym skinięciem głowy. Amelia Sachs, jako kobieta, zasłużyła tylko na zdawkowe "Dzień dobry pani". Trzecim policjantem była Lucy Kerr, wcale nie bardziej zadowolona z ich obecności niż Mason. Była bardzo wysoką kobietą, nieco tylko niższą od Amelii. Miała sportową sylwetkę, ładną buzię i jasne włosy splecione w warkocz. Rhyme rozumiał doskonale, że to chłodne przyjęcie jest jedynie od ruchową reakcją na przybycie intruzów, obcych policjantów, kaleki i kobiety, a do tego jeszcze z Północy. Nie miał jednak zamiaru tracić czasu na zdobywanie ich sympatii. Porywacz oddalał się z każdą minutą, a on sam miał wyznaczony termin operacji. Atletycznie zbudowany policjant, jedyny Murzyn, jakiego Rhyme dostrzegł wśród pracowników Bella, wwiózł do pokoju dużą tablicę szkol ną, po czym rozpostarł szczegółową mapę hrabstwa Paąuenoke. - Powieś ją tam, Troy. - Bell wskazał mu miejsce na ścianie. Policjant przymocował mapę pineskami, po czym wyszedł. - Opowiedzcie mi dokładnie, co się wydarzyło - poprosił Rhyme. - Zacznijmy od pierwszej ofiary. Głos zabrał Mason. - Nazywa się Mary Beth McConnell. Ma dwadzieścia trzy lata. Studentka, mieszkająca w campusie w Avery. Zdarzyło się to wczoraj dość wcześnie rano. Mary Beth właśnie... - Możesz mówić nieco konkretniej? - przerwał mu Rhyme. - O której dokładnie? - Musiało być przed ósmą - wtrącił Jesse Corn. - Billy, ten chłopak, który zginął, jak zwykle rano wyszedł pobiegać. Miejsce zbrodni jest oddalone o pół godziny drogi od jego domu, gdzie musiał być najpóźniej o ósmej trzydzieści, by wziąć prysznic i zdążyć do szkoły. Nieźle! - pomyślał Rhyme, kiwając głową, po czym polecił Masonowi, by kontynuował swoją relację. - Mary Beth była w Blackwater Landing. - Co to jest, miasto? - spytała Amelia Sachs. - To po prostu kilkukilometrowy obszar na północ stąd, nad rzeką. - Mason pokazał na mapie. - Dwadzieścia kilka domów, jedna fabryka. Żadnych sklepów. W większości lasy i bagna. Nasza wersja wydarzeń wygląda następująco: pojawia się Garrett i porywa Mary Beth. Ma zamiar ją zgwałcić, ale widzi to z szosy Billy Stail. Usiłuje mu przeszkodzić. Garrett chwyta łopatę i zabija go. Potem uprowadza Mary Beth. - Mason dokończył relację z zaciśniętymi zębami, po czym dodał: - Billy był dobrym chłopakiem. Co niedziela chodził do kościoła. - Z pewnością był wspaniałym dzieciakiem - rzekł Rhyme niecierpliwie. - Czy Garrett ma jakiś środek transportu? - Nie - odpowiedziała Lucy Kerr. - Garrett nie umie prowadzić samochodu. Nie nauczył się, bo ma uraz -jego rodzice zginęli w wypadku drogowym. - Jakie ślady znaleźliście? - Mamy narzędzie zbrodni - rzekł chełpliwie Mason. - Łopatę. - Przeszukaliście miejsce zbrodni? - spytał Rhyme. - Oczywiście - odparł Jesse Corn. - Nic nie znaleźliśmy. Nic nie znaleźli? W miejscu, gdzie ktoś zabija jedną ofiarę i porywa drugą, jest z pewnością tyle śladów, że można by nakręcić cały film o tym, kto i co komu zrobił. Zdaje się, że musimy stawić czoło dwóm wrogom: Pająkowi i niekompetencji miejscowej policji, zadumał się Rhyme. Napotkał spojrzenie Amelii Sachs. Wyczytał z jej oczu, że myśli podobnie. - Kto prowadził poszukiwania śladów? - spytał. - Ja - odparł Mason. - Dotarłem tam pierwszy po informacji o morderstwie, którą otrzymaliśmy o dziewiątej trzydzieści. Jakiś kierowca ciężarówki dostrzegł ciało Billyego z szosy i zadzwonił do nas. A chłopiec został zamordowany przed ósmą. Rhyme był bardzo niezadowolony. Śladów nie zabezpieczono przez półtorej godziny. To zbyt długo. - Czy mogę spytać, skąd wiecie, że to Garrett go zabił? - spytała Amelia. - Widziałem go dziś rano - odpowiedział Jesse. - Na moich oczach porwał Lydię. - To chyba jeszcze nie znaczy, że zamordował Billyego i porwał Mary Beth. - Zdjęliśmy odciski palców z łopaty - dodał Bell. Rhyme pokiwał głową i zwrócił się do szeryfa: - Mieliście już odciski chłopaka w kartotekach, bo wcześniej był aresztowany, prawda? - Zgadza się. - Co stało się dziś rano? - spytał Rhyme. Tym razem relację zdał Jesse. - Doszło do tego wkrótce po wschodzie słońca. Razem z Edem Schaefferem byliśmy na miejscu zbrodni, spodziewając się, że Garrett może tam wrócić. Po jakimś czasie przyjechała Lydia, żeby złożyć kwiaty w miejscu śmierci Billyego. Zostawiłem ją samą i poszedłem na chwilę do samochodu. Nagle usłyszałem jej krzyk i zobaczyłem, jak oboje znikają na drugim brzegu Paąuo. Ed nie odpowiadał na moje wezwania przez radiostację, a kiedy dostałem się na drugą stronę, znalazłem go nieprzytomnego. Garrett zastawił pułapkę w szałasie. Głos zabrał Bell. - Podejrzewamy, że Ed zorientował się, gdzie sprawca przetrzymuje Mary Beth. Zdążył obejrzeć mapę, którą Garrett zostawił w szałasie. Ale został zaatakowany przez rój i stracił przytomność, zanim zdążył nam cokolwiek powiedzieć, a chłopak najwyraźniej zabrał mapę ze sobą po uprowadzeniu Lydii. - W jakim stanie jest ten policjant? - spytała Amelia. - Jest wciąż nieprzytomny. Nikt nie wie, czy z tego wyjdzie. To znaczy, że musimy polegać na odnalezionych śladach - pomyślał Rhyme z zadowoleniem, bo zawsze przedkładał je nad zeznania po szczególnych świadków. - Czy znaleźliście jakieś ślady na miejscu dzisiejszego porwania? - spytał. - Tylko to - odparł Jesse, otwierając teczkę i wyjmując z niej sportowy but w plastikowej torebce. - Garrett zgubił go, kiedy rzucił się na Lydię. - Połóż go na stole - polecił mu Rhyme. - Coś jeszcze? -Nic. - Opowiedzcie mi o innych zabójstwach, gdzie był podejrzanym - poprosił Rhyme, walcząc ze sobą, by nie okazać niezadowolenia. Odpowiedział mu Bell. - Wszystkie miały miejsce w Blackwater Landing i okolicach. Dwie ofiary utonęły w kanale. Patolog sądowy powiedział, że mogły zostać najpierw uderzone w głowę, a potem wepchnięte do wody. Garrett kręcił się wokół ich domów nieco wcześniej, ale nie mieliśmy żadnych do wodów. W zeszłym roku młoda kobieta została pożądlona przez osy i zmarła. Zupełnie jak Ed. Wygląda nam to na robotę Garretta. - To psychopata - syknął Mason. - Schizofrenik? Tym razem głos zabrała Lucy. - Według psychologów szkolnych nie jest schizofrenikiem. Twierdzą, że ma antyspołeczną osobowość, ale i bardzo wysoki iloraz inteligencji. Na świadectwie miał same najlepsze oceny, tyle że parę lat temu zaczął wagarować. Dżim ma jego zdjęcie. Szeryf otworzył skoroszyt i wyciągnął fotografię. Przedstawiała szczupłego, krótko ostrzyżonego chłopaka, o gęstych, zrośniętych brwiach i zapadniętych oczach. Na policzku miał ślady wysypki. - Jest jeszcze jedno - rzekł Bell, rozwijając wycinek z gazety. Na zdjęciu widać było czteroosobową rodzinę przy stole piknikowym. Podpis głosił: "Państwo Hanlonowie podczas pikniku z okazji Święta Niepodległości, na tydzień przed tragicznym wypadkiem drogowym na szosie 112, w którym zginęli 39-letni Stuart Hanlon i 37-letnia Sandra Hanlon oraz ich 10-letnia córeczka Kaye. Zdjęcie przedstawia też 11-letniego Garretta, którego w chwili wypadku nie było w samochodzie". - Czy mógłbym przejrzeć raport z przeszukania miejsca wczorajszych wydarzeń? - spytał Rhyme. Bell wyjął go ze skoroszytu i podał Thomowi, który przewracał kartki przed oczami szefa. Miejsce zbrodni zostało przeszukane bardzo niestarannie. Nie po brano próbek gleby. Zrobiono wprawdzie kilka zdjęć polaroidowych przedstawiających ślady stóp, ale nie położono przy nich linijek, by można było określić ich rozmiary. Poza tym raport podawał tylko ogólnikowy opis lokalizacji i ułożenia ciała. Rhyme od razu zauważył, że kontury ciała zaznaczono farbą w sprayu, która, jak wiadomo, niszczy ślady i zanieczyszcza miejsce zbrodni niepożądanymi substancjami chemicznymi. Nieco lepszy był raport mówiący o odciskach palców. Znaleziono ich dwadzieścia jeden, z czego cztery pełne i wyraźne. Wszystkie bez najmniejszych wątpliwości należały do Garretta i Billyego. Mimo to Mason był bardzo nieostrożny na miejscu zbrodni. Ślady jego lateksowych rękawiczek zakryły wiele odcisków mordercy na trzonku łopaty. Sprzęt laboratoryjny był już w drodze. Rhyme spojrzał na Bella. - Będę potrzebował do pomocy laboranta. Najlepiej, żeby to był gliniarz, ale niekoniecznie. Ważne, żeby był dobrym specjalistą i znał okolicę. Masz kogoś takiego? Odpowiedziała za niego Lucy Kerr. - Syn mojego brata, Ben. Studiuje nauki ścisłe. To studia doktoranckie. Zadzwonię do niego. - Świetnie - rzekł Rhyme. - Chciałbym, żeby Amelia przeszukała miejsca zbrodni oraz pokój Garretta i Blackwater Landing. - Ale przecież już to załatwiliśmy. Przeczesaliśmy wszystko dokładnie - zaprotestował Mason. - Chcę, żeby Amelia jeszcze raz to zrobiła - uciął krótko Rhyme, po czym spojrzał na Jesseego. - Znasz dobrze teren. Mógłbyś tam pojechać z nią? - Jasne. Z przyjemnością. - Wolałbym, żeby Amelia miała przy sobie broń - dorzucił Rhyme. Kiedy policjanci stanowi przekraczają granice swojego stanu, tracą automatycznie prawo do prowadzenia działań służbowych, a zazwyczaj też prawo noszenia broni. Amelia Sachs zostawiła swoją w mieszkaniu na Brooklynie. - Nie ma problemu - powiedział Bell. - Załatwimy jej rewolwer Smith Wesson. -I kajdanki - poprosiła Amelia Sachs. - Jasne. Bell zauważył,