Puste Krzesło - Jeffery Deaver Skanował i błędy poprawił Roman Walisiak Przylgnęło do niego przezwisko Pająk, bo wszyscy wiedzą, jak bardzo interesuje się życiem owadów. Wie, jak żyją i jak umierają. Wie, jak unikają swych prześladowców. Lecz przede wszystkim wie, jak zabijają. Rozdział pierwszy. PRZYSZŁA złożyć kwiaty w miejscu, w którym zabito chłopaka i po rwano dziewczynę. Przyszła tu, bo jest przyciężką młodą kobietą o dziobatej twarzy i nie ma zbyt wielu przyjaciół. Przyszła tu, bo tego od niej oczekiwano. Przyszła tu, bo chciała. Niezgrabna i spocona, dwudziestosześcioletnia Lydia Johansson przebyła parę metrów poboczem szosy numer 112, na którym zaparkowała swoją hondę accord. Następnie zeszła ostrożnie w dół skarpy na podmokły brzeg, w miejscu, gdzie kanał Blackwater wpada do rzeki Paąuenoke. Było wcześnie rano, ale równie upalnego sierpnia nie pamiętali nawet najstarsi mieszkańcy Karoliny Północnej, więc zanim Lydia dotarła na brzeg rzeki, jej biały fartuch pielęgniarski był już całkiem przepocony. Z łatwością znalazła miejsce, którego szukała. Mimo lekkiej mgiełki żółtą policyjną taśmę widać było z daleka wyraźnie. Odgłosy wczesnego ranka. Trele ptaków, jakieś zwierzę kryjące się w pobliskich krzakach, gorący wiatr szumiący w zaroślach i bagiennych trawach. Boże, aż strach! -pomyślała. Przed oczami stanęły jej najbardziej po nure sceny z powieści Stephena Kinga i Deana Koontza, które czytywała wieczorami w towarzystwie wiernej przyjaciółki - szklanki piwa BenJerrys. - Hej! - usłyszała nagle męski głos. Zaskoczona, aż podskoczyła w miejscu, o mało co nie wypuszczając z rąk kwiatów. Odwróciła się. - Och, Jesse, przestraszyłeś mnie! - Przepraszam - rzekł Jesse Corn, stojący pod płaczącą wierzbą, w pobliżu otoczonej żółtą taśmą polanki. Lydia zorientowała się, że oboje wpatrują się w to samo - lśniący biały kontur na ziemi, w miejscu, gdzie znaleziono ciało Billyego Staila. Dojrzała ciemną plamę. Jako pielęgniarka bez trudu odgadła, że to krew. - To tutaj się stało - wyszeptała. - Zgadza się - potwierdził Jesse, wycierając czoło i poprawiając nie sforny kosmyk blond włosów. Miał na sobie pomięty i przepocony beżowy mundur policji hrabstwa Paąuenoke. Jesse miał trzydzieści kilka lat i był bardzo przystojny. - Dawno tu jesteś? - spytała. - Nie wiem. Chyba od piątej. - Widziałam jeszcze jeden samochód. To Dżima? - Nie, Eda Shaeffera. Jest na drugim brzegu rzeki - wyjaśnił Jesse, po czym spojrzał na kwiaty. - Śliczne. Lydia popatrzyła na pęk stokrotek, które trzymała w ręku. - Zebrałam je wczoraj wieczorem - rzekła, rozglądając się naokoło. - Nie wiadomo, gdzie może być Mary Beth? - Nie mamy pojęcia. - Jesse pokręcił głową. - To znaczy, że jego też nie znaleźliście? - Też nie - potwierdził Jesse, po czym spojrzał na zegarek, a następnie na ciemną toń rzeki, gęste trzciny, trawę i gnijący pomost. Lydii nie podobało się, że policjant stojący tu z wielkim pistoletem jest równie podenerwowany jak ona sama. Jesse zaczął wspinać się po rośniętym trawą zboczem w stronę szosy. - Będę koło swojego samochodu - powiedział. Lydia Johansson podeszła do miejsca zbrodni. W tym miejscu rzeka była głęboka, o brzegach porośniętych wierzbami oraz cedrami i cyprysami. Na północny wschód rozciągały się moczary Great Dismal Swamp, a Lydia świetnie znała wszystkie legendy związane z tym miejscem: o Pani z Jeziora, o Bezgłowym Maszyniście. Jednak to nie te zjawy martwiły ją. Blackwater Landing miało swojego własnego po twora - chłopaka, który porwał Mary Beth McConnell. Lydia nie mogła przestać rozmyślać o tym wszystkim, co o nim słyszała. O tym, jak uganiał się samotnie po tutejszych wrzosowiskach i lasach, blady i cienki jak trzcina. Jak zaczajał się na kochanków, którzy parkowali samochody nad rzeką. Jak przykucał na poboczu przed domem i wpatrywał się w okna, mając nadzieję, że zobaczy dziewczynę, za którą wciąż chodził. Lydia przeszła się wzdłuż brzegu i zatrzymała przy kępie wysokich traw. Coś poruszyło się w zaroślach. Zupełnie jak gdyby ktoś tu był, przyczajony, przywarty do ziemi. Pocieszyła się, że to tylko wiatr. Z po wagą ułożyła kwiaty pod sękatą czarną wierzbą, stojącą w pobliżu przerażającego, białego rysunku na ziemi. EDOWI Schaefferowi ze zmęczenia aż kręciło się w głowie. Podobnie jak większość jego kolegów policjantów był na nogach już prawie całą dobę, prowadząc poszukiwania Mary Beth McConnell i chłopaka, który ją uprowadził. Podczas jednak gdy pozostałym udało się przez ten czas wpaść do domu i wykraść choć kilka godzin snu, Ed nie przerwał wykonywania obowiązków ani na chwilę. Był nie tylko najstarszym, ale i najpotężniejszym policjantem w wydziale (pięćdziesiąt jeden lat i sto dwadzieścia kilo wagi). Mimo wyczerpania i głodu nie zamierzał przerywać poszukiwań dziewczyny. Schaeffer przykucnął, by zbadać ściółkę leśną, po czym włączył radio. - Jesse, to ja - wyszeptał. - Znalazłem ślady stóp. Są świeże. - Wygląda na to, że miałeś rację - rzekł Jesse Corn. Ed głosił wcześniej teorię, że chłopak tu wróci. Blackwater Landing to zawsze był jego teren. Przez ostatnie lata często można go było tutaj spotkać. Schaeffer podniósł się i ruszył wzdłuż śladów w kierunku, z którego biegły, czyli w głąb lasu, oddalając się od rzeki. Około stu metrów dalej znalazł stary szałas myśliwski, na tyle duży, by dać schronienie trzem, czterem łowcom. Otwory strzelnicze były puste, a miejsce robiło wrażenie opuszczonego. Mimo to... Dysząc ciężko, Ed Schaeffer wyciągnął rewolwer z kabury. Czy chłopak może być uzbrojony, zastanawiał się. Ogarnął go lekki strach. Skulony, podbiegł do bocznej ściany szałasu. Przywarł do spróchniałego drewna, nasłuchując. Poza słabym brzęczeniem owadów wewnątrz panowała cisza. Zanim wróciła mu odwaga, wyprostował się i zajrzał do środka przez otwór strzelniczy. Pusto. Zerknął na podłogę i na widok tego, co zobaczył, uśmiechnął się z ulgą. - Jesse! - zawołał do mikrofonu podekscytowanym głosem. - Jestem koło szałasu myśliwskiego, jakieś czterysta metrów na północ od rzeki. Zdaje się, że chłopak spędził tutaj noc. Zostawił puste opakowania po jedzeniu i butelki po wodzie. Co tu mamy? Rolka szerokiej taśmy klejącej. Słuchaj! Jest jeszcze mapa. - Mapa? - Właśnie. Idę o zakład, że dowiemy się z niej, gdzie chłopak trzyma Mary Beth. Niestety, Edowi Schaefferowi nie dane było usłyszeć reakcji kolegi na tę rewelację. Las bowiem wypełnił się przeraźliwym krzykiem Lydii Johansson, a radio Jesseego Corna zamilkło. NA WIDOK wyskakującego z zarośli chłopaka Lydia potknęła się, upadła ciężko do tyłu i krzyknęła raz jeszcze. Chwycił ją za ramiona. - Boże, błagam, zostaw mnie! -jęknęła. - Zamknij się! - krzyknął z wściekłością w głosie. Był wysoki, chudy i silny. Skórę miał pokrytą czerwonymi plamami, pewnie od trującego bluszczu. Jego włosy wyglądały tak, jakby sam je sobie przyciął. Długie brudne paznokcie chłopaka wbiły się boleśnie w ramię Lydii. Krzyknęła, na co on zatkał jej usta dłonią. Spróbowała wykręcić głowę w bok. - Błagam, nie rób mi krzywdy... - Mówiłem zamknij się! - syknął. Odruchowo próbowała mu się wyrwać. Przycisnął jej twarz do gorącej ziemi. Poczuła woń gnijącej roślinności. Podczas zmagania się z Lydią spadł mu jeden but, ale nie zwrócił na to uwagi i znów zatkał jej usta dłonią. - Lydio, gdzie jesteś? - zawołał Jesse ze szczytu skarpy. - Milcz... - nakazał jej chłopak. W jego szeroko otwartych oczach czaił się obłęd. - Ruszaj się, idziemy stąd. Spróbuj wrzasnąć, a zobaczysz, co ci zrobię. Rozumiesz? - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął nóż. Lydia skinęła głową. Pociągnął ją w stronę rzeki. - Szybko! - Hejże! - krzyknął Jesse, który wreszcie ich zauważył. Zaczął biec w dół zbocza. Oni jednak byli już w małej łodzi, którą chłopak ukrył w szuwarach. Dosłownie wrzucił Lydię do łódki, odepchnął się od brzegu i zaczął szybko wiosłować w stronę drugiego brzegu rzeki. Dobił do niego gwałtownie, wyciągnął Lydię z łodzi i powlókł ją do lasu, gdzie w gęstwinie znalazł ścieżkę. - Dokąd idziemy? - jęknęła przez łzy. - Do Mary Beth. Zostaniesz z nią - wyjaśnił, po czym pstryknął bez wiednie paznokciami i pociągnął ją w głąb lasu. - ODEZWIJ się! Ed! - krzyknął zdenerwowany Jesse Corn przez radio - O rany, ale się porobiło! - Co się stało? - zawołał Ed Schaeffer i zaczął biec w stronę rzeki, skąd dobiegł go krzyk. - Porwał Lydię! Popłynął na drugi brzeg i pobiegł w twoją stronę. - Cholera! - zaklął Ed i zebrał myśli. - W porządku. Pewnie będzie chciał zabrać swoje rzeczy z szałasu. Schowam się w środku i złapię go, kiedy będzie chciał wejść. Jest uzbrojony? - Nie wiem. Ed westchnął. - Cóż... Postaraj się tu szybko dotrzeć. I wezwij Dżima na pomoc. Schaeffer zwolnił czerwony przycisk krótkofalówki i spojrzał przez zarośla w stronę brzegu. Nie widać było nawet śladu chłopaka i jego nowej ofiary. Dysząc z wysiłku, Ed pobiegł do szałasu. Kopnął drzwi. Zaskrzypiały ciężko, a on wskoczył do środka. Był tak rozgorączkowany, że początkowo nie zwrócił uwagi na żółto-czarne punkciki, które latały mu przed oczami. Ani na lekkie mrowienie, które zaczęło rozprzestrzeniać się od karku wzdłuż kręgosłupa. Nagle jednak mrowienie przerodziło się w dotkliwy ból, który przeszył mu barki, ramiona i boki. - Boże! - krzyknął rozpaczliwie, nadal dysząc, patrząc w przerażeniu na dziesiątki os, które oblepiały mu skórę. Spróbował strzepnąć je z siebie, ale tym gwałtownym ruchem tylko rozdrażnił owady. Wylatywały z wielkiego gniazda, które zmiażdżyły kopnięte przez niego drzwi. Atakowały go już setki owadów. Rzucił się do wyjścia, zrywając z siebie koszulę. Z przerażeniem zobaczył, że cały jego brzuch i klatka piersiowa pokryte są osami. Wrzasnął przeraźliwie. W głowie galopowały mu myśli. Uciekaj! Biegnij do rzeki i wskocz do wody. Uda ci się! Tak też zrobił, pędząc na oślep przez las i zarośla, które jawiły mu się jako nieostra plama. Zaraz, zaraz! Co się dzieje? Ed Schaeffer uświadomił sobie nagle, że wcale nie biegnie. Leży na ziemi zaledwie dziesięć metrów od szałasu. Nogi wcale nie niosą go w stronę rzeki, lecz wstrząsane są drgawkami. Przez chwilę słyszał jeszcze pulsujące bzykania os, które cichły coraz bardziej, aż wreszcie zapadła cisza. TERAZ UZDROWIĆ go mógł tylko Bóg. Lecz Bóg najwyraźniej nie miał na to ochoty. Zresztą mniejsza z tym, ponieważ Lincoln Rhyme był człowiekiem nauki, a nie teologiem. Dlatego nie udał się ani do Lourdes, ani do żadnego uzdrowiciela baptysty. Przyjechał za to tutaj, do szpitala w Karolinie Północnej, w nadziei, że stanie się na powrót normalnym człowiekiem. Być może nie w pełni sprawnym, ale przynajmniej częściowo. Siedział w swym wózku inwalidzkim z motorkiem, czerwonym jak sportowa corvetta. Wyjeżdżał nim po opuszczanej platformie z vana, którym wraz ze swym pielęgniarzem Thomem i Amelią Sachs przyjechali właśnie z odległego o osiemset kilometrów Manhattanu. Trzymając w ustach przewód kierowniczy, sprawnie skręcił na chodnik i przyspieszył, kierując się w stronę wejścia do Instytutu Badań Neurologicznych Wydziału Medycznego Uniwersytetu Północnej Karoliny w Avery. Thom schował platformę do lśniącego czarnego chryslera grand rollx, specjalnie przystosowanego do przewozu pasażerów na wózkach. - Zaparkuj go na miejscu dla inwalidów - zawołał Rhyme, chichocząc przy tym. Amelia Sachs uniosła brew, spoglądając na Thoma. - Jest w dobrym nastroju. Wykorzystaj to, bo długo nie potrwa - rzekł w odpowiedzi, po czym odjechał. Amelia pobiegła za Rhymeem, dzwoniąc jednocześnie z telefonu komórkowego do miejscowej wypożyczalni samochodów. Przez na stępny tydzień Thom będzie spędzał większość czasu w pokoju szpitalnym Rhymea, a ona nie może się już doczekać odrobiny swobody. Pozwiedza sobie okolicę. Przyzwyczajona jest do samochodów sportowych, a nie do vanów. Unika aut, których maksymalna prędkość wynosi poniżej 150 kilometrów na godzinę. Po chwili, z rezygnacją, wyłączyła telefon. - Mogłabym jeszcze trochę poczekać, ale muzyczkę na centrali mają okropną. Spróbuję później - rzekła, spoglądając na zegarek. - Do piero wpół do jedenastej, a skwar nie do zniesienia. Rhyme nie zwracał uwagi na upał, pochłonięty myślami o tym, co go tutaj czeka. Automatyczne drzwi otwarły się przed nimi. Znaleźli się w chłodnym korytarzu. Thom dogonił ich, gdy byli już w windzie. Kilka minut później znaleźli drzwi, których szukali. Rhyme zauważył interkom, którego obsługa nie wymagała rąk. - Sezamie, otwórz się! - powiedział głośno i rzeczywiście, drzwi otwarły się na oścież. - Nie pan jeden wpadł na ten pomysł - wycedziła zgryźliwie sekretarka, kiedy znaleźli się w środku. - Pan Rhyme, prawda? Powiem pani doktor, że już pan przyjechał. - Bardzo pani łaskawa, odparł zadowolony. DOKTOR Cheryl Weaver była schludnie wyglądającą, elegancką, czterdziestokilkuletnią kobietą. Rhyme natychmiast zauważył, że jest bardzo bystra, a jej silne dłonie wyraźnie zdradzają profesję chirurga. Wstała zza biurka, uścisnęła ręce Amelii i Thomowi, skinęła głową swemu pacjentowi i rzekła: - Witam serdecznie. - Dzień dobry. Po miesiącach poszukiwań i zasięgania opinii, Rhyme doszedł do wniosku, że prowadzony właśnie przez doktor Weaver instytut neurologiczny jest najlepszym ośrodkiem badania i leczenia uszkodzeń rdzenia kręgowego. - Miło cię wreszcie poznać osobiście, Lincolnie - rzekła. - Rozmawialiśmy wiele razy przez telefon, więc przepraszam, jeśli powtórzę coś, o czym już wiesz, ale bardzo mi zależy, byś miał pełną jasność, w czym ta eksperymentalna metoda może ci pomóc, a w czym nie. - Rozumiem - powiedział Rhyme. - Proszę mówić. - Układ nerwowy zbudowany jest z aksonów, które przewodzą impulsy nerwowe. W wyniku urazu rdzenia kręgowego aksony te ulegają zerwaniu lub zmiażdżeniu, a następnie obumierają. W rezultacie nie przewodzą impulsów, przez co informacje z mózgu nie docierają do reszty ciała. Słyszałeś pewnie wielokrotnie, że nerwy nie regenerują się. Nie jest to do końca prawda. W obwodowym układzie nerwowym, na przykład w kończynach, zniszczone aksony mogą się odtworzyć, natomiast w ośrodkowym układzie nerwowym, czyli w mózgu i rdzeniu kręgowym - nie. Przynajmniej nie same z siebie. Na szczęście jednak poznajemy metody, które mogą pomóc w ich regeneracji. Nasze podejście do tego jest kompleksowe. Stosujemy tradycyjne, chirurgiczne metody, mające na celu odbudowanie struktury kostnej kręgów oraz odbarczenie miejsca, w którym nastąpił uraz. Następnie dokonujemy dwóch przeszczepów. Jeden to przeszczep własnych tkanek nerwowych z układu obwodowego... - Ponieważ potrafią się regenerować? - domyślił się Thom. - To oczywiste. - Rhyme skarcił go wzrokiem. Thom był jedynym z sześciu pielęgniarzy, który wytrzymał z Lincolnem Rhymeem dłużej niż parę miesięcy. Pozostałym nie podobał się jego sarkazm i obraźliwe uwagi. Albo rezygnowali sami, albo wcześniej zostali wyrzuceni przez Rhymea. - Drugą rzeczą, którą przeszczepiamy - kontynuowała doktor Cheryl Weaver - są komórki embrionalnego ośrodkowego układu nerwowego, które... - Mowa oczywiście o rekinie - wtrącił Rhyme. - Tak, o żarłaczu błękitnym, zgadza się. - Lincoln opowiadał nam o tym - włączyła się Amelia. - Ale dlaczego musi to być akurat rekin? - Względy immunologiczne, zbieżność z układem nerwowym człowieka - wyjaśniła doktor Weaver, po czym dodała ze śmiechem: - A poza tym jest to wielka ryba, więc od jednej sztuki można uzyskać mnóstwo materiału embrionalnego. - A dlaczego muszą to być komórki embrionu? - spytała Amelia. - Tylko komórki dorosłego układu nerwowego nie regenerują się w sposób naturalny - mruknął Rhyme, poirytowany ich pytaniami. - To oczywiste, że układ nerwowy płodu wciąż się rozwija. - Właśnie. Materiał embrionalny zawiera komórki macierzyste, zwane też prekursorowymi. Stymulują one wzrost tkanki nerwowej. Poza chirurgią odbarczającą i mikroprzeszczepami stosujemy jeszcze jedną metodę, z którą wiążemy ogromne nadzieje. Stworzyliśmy nowe leki, które mogą w znaczny sposób pobudzić regenerację nerwów. Aksony ośrodkowego układu nerwowego nie regenerują się, ponieważ w otaczającej je osłonce mielinowej znajdują się białka, które to blokują. Stworzyliśmy więc przeciwciała, które atakują te białka. Jednocześnie podajemy pacjentowi substancję odżywiającą komórki nerwowe i po budzającą ich wzrost. Leki te są bardzo obiecujące, ale jeszcze nigdy dotąd nie podawaliśmy ich ludziom. - Czy to jest ryzykowne? - spytała Amelia Sachs. Rhyme zerknął na nią, mając nadzieję, że ich wzrok się spotka. Znał ryzyko. Nie miał ochoty, by Amelia przepytywała jego lekarkę. - Leki same w sobie nie są specjalnie niebezpieczne - odparła doktor Weaver. - Istnieje jednak pewne niebezpieczeństwo związane z terapią. U co czwartego pacjenta z porażeniem wszystkich czterech kończyn w wyniku urazu rdzenia w obrębie kręgów szyjnych dochodzi do osłabienia pracy płuc. Przy znieczuleniu ogólnym istnieje niebezpieczeństwo niewydolności oddechowej. Poza tym stres związany z leczeniem może doprowadzić do znacznego podwyższenia ciśnienia tętniczego, co z kolei grozi wylewem. Operacja i wynikające z niej gromadzenie płynów mogą spowodować dodatkowe uszkodzenia. - Czyli może być z nim jeszcze gorzej? - spytała Amelia. Doktor Weaver skinęła głową i spojrzała na kartę Rhymea. - Kontrolujesz jeden mięsień glistowaty, dzięki czemu możesz poruszać palcem serdecznym lewej dłoni oraz panujesz nad mięśniami barków i szyi. Możesz stracić nawet to, co ci zostało, przynajmniej częściowo. Możesz też przestać samodzielnie oddychać. Musisz rozważyć te zagrożenia i zdecydować, czy gra jest warta świeczki. Jeśli masz nadzieję, że znów będziesz chodził, to muszę cię rozczarować - to się nigdy nie stanie. Podobne metody przynoszą tylko niewielką poprawę pacjentom z uszkodzeniem na wysokości kręgów szyjnych, a żadną w przypadku uszkodzenia ich na poziomie C4. - Jestem hazardzistą - odparł szybko Rhyme. Amelia Sachs spojrzała na niego z niepokojem. Wiedziała doskonale, że Lincoln Rhyme w ogóle nie jest hazardzistą. - Decyduję się na zabieg - dodał. Doktor Weaver skinęła głową. - Konieczne są różne badania, które zajmą kilka godzin. Zaczniemy terapię pojutrze. Musisz jednak najpierw wypełnić tysiące kwestionariuszy - rzekła, po czym spojrzała na Amelię Sachs. - Pani jest jego pełnomocnikiem? - spytała. - Ja jestem - rzekł Thom. - Zostałem upoważniony do podpisywania dokumentów w jego imieniu. - Dobrze. Poczekajcie tu na mnie, a ja załatwię wszystkie papiery. Amelia Sachs wstała i wyszła za doktor Weaver z gabinetu. Rhyme usłyszał jeszcze, jak mówi: "Pani doktor, mam jedno...", po czym drzwi zamknęły się za nią. - Konspiracja - mruknął Rhyme do Thoma. - Bunt w szeregach. - Martwi się o ciebie. - Martwi się? Ta kobieta jeździ dwieście pięćdziesiąt na godzinę i bawi się w Rambo w południowym Bronksie. Ja tylko mam mieć wszczepione komórki płodu rekina. - Wiesz dobrze, o czym mówię. Rhyme niecierpliwie potrząsnął głową. Drzwi otwarły się i Amelia wróciła do gabinetu. Za nią wszedł ktoś jeszcze, ale nie była to doktor Weaver, lecz wysoki, zadbany mężczyzna w policyjnym mundurze. - Masz gościa - rzekła Amelia. Na widok Rhymea gość zdjął kapelusz kowbojski. - Pan Rhyme? Nazywam się Dżim Bell. Jestem bratem stryjecznym Rolanda Bella. Powiedział mi, że ma pan tu być, więc przyjechałem z Tanners Corner. Roland był kolegą Rhymea z policji nowojorskiej i współpracował z nim przy kilku sprawach. Podał mu też numery telefonów kilku swoich krewnych mieszkających w Karolinie Północnej, na wypadek, gdyby czegoś potrzebował po operacji. Dżim Bell był jednym z nich. Rhyme od razu dostrzegł podobieństwo: ta sama szczupła sylwetka, długie ręce, przerzedzone włosy, ten sam swobodny styl bycia. - Miło mi pana poznać - rzekł z roztargnieniem. Bell uśmiechnął się smutno. - Prawdę mówiąc, nie wiem, czy tak miło. Mamy poważny problem - wyznał, po czym usiadł na krześle obok Thoma. - Jestem szeryfem hrabstwa Paąuenoke. To trzydzieści dwa kilometry na wschód stąd. Mój brat stryjeczny tak bardzo sobie pana ceni. W każdym razie... ten problem... Pomyślałem, że przyjadę tu i zorientuję się, czy nie poświęciłby nam pan trochę czasu. Rhyme zaśmiał się gorzko. - Jestem tuż przed operacją. - Och, doskonale to rozumiem. Nie mam najmniejszego zamiaru w tym przeszkadzać. Chodzi mi tylko o parę godzin. Roland opowiadał mi o niektórych pana dochodzeniach. Większość odnalezionego materiału wysyłamy do ekspertyzy laboratoryjnej do Elizabeth City - tam jest najbliższa komenda policji - albo do Raleigh. Zanim dostaniemy od nich odpowiedź, mijają tygodnie. A my nie mamy do dyspozycji tygodni. Tu decydują godziny. - W czym więc rzecz? - Chodzi o odnalezienie dwóch uprowadzonych kobiet. - Kidnaping to sprawa FBI - zauważył Rhyme. - Powiadomcie ich. - Zanim oni zbiorą się do kupy i dotrą tutaj, dziewczyny będą już w niebie. - Niech pan nam opowie, co się stało - zaproponowała Amelia. Rhyme zauważył z niezadowoleniem, że wygląda na bardzo zainteresowaną. - Wczoraj zamordowano ucznia szkoły średniej i porwano dziewczynę, studentkę - zaczął opowiadać Bell. - Dziś rano sprawca uprowadził inną młodą kobietę. - Rhyme zauważył gniew na jego twarzy. - Zastawił pułapkę, a jeden z moich ludzi został ciężko ranny. Leży tu, w tym szpitalu, nieprzytomny. - Czy dziewczyny pochodzą z bogatych rodzin? - spytała Amelia. - Były jakieś żądania okupu? - Tu wcale nie chodzi o pieniądze - rzekł szeryf, zniżając głos. - Tło jest seksualne. Chłopak napastuje dziewczyny. Był już parę razy aresztowany. Rhyme zauważył, że Amelia słucha Bella z ogromną uwagą. Wiedział doskonale, co jest powodem jej zainteresowania sprawą, na którą nie mają czasu, i bardzo mu się to nie spodobało. - Amelio! - odezwał się, spoglądając na zegar wiszący na ścianie gabinetu doktor Weaver. - O co ci chodzi, Rhyme? Przecież możemy wysłuchać szeryfa - od parła, odgarniając długie rude włosy z ramienia, gdzie spoczywały jak nieruchomy wodospad. - Zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy - kontynuował Bell. - Każdy z moich ludzi był na nogach całą noc, ale nie udało nam się znaleźć żadnych śladów. - Spojrzał Rhymeowi błagalnie w oczy. - Bardzo nam zależy na tym, żeby zapoznał się pan z materiałami i powiedział, gdzie, w pana opinii, należy szukać sprawcy. To wszystko przekracza nasze możliwości. Rhyme nie zrozumiał. Był ekspertem kryminologiem. Jego zadaniem była analiza materiałów zebranych w śledztwie w celu pomocy w zidentyfikowaniu sprawcy, a następnie składanie zeznań na jego procesie. - Wiecie, kim jest porywacz, wiecie, gdzie mieszka. Wasz oskarżyciel będzie miał wyjątkowo prostą sprawę. - Nie, nie. Nie chodzi nam o proces, panie Rhyme. Musimy znaleźć obie porwane dziewczyny, zanim porywacz je zabije. Albo przynajmniej, zanim zabije Lydię. Podejrzewamy, że Mary Beth już nie żyje. Kiedy to się zdarzyło, właśnie czytałem książkę o dochodzeniu w sprawach kryminalnych. Przeczytałem tam, że kiedy ofiara została wykorzystana seksualnie, zazwyczaj zostają dwadzieścia cztery godziny na jej odnalezienie. Później w oczach sprawcy staje się ona jakby "odczłowieczona", więc nie ma żadnych problemów z jej zabiciem. - Mówi pan o porywaczu "chłopak". Ile ma lat? - spytała Amelia. - Szesnaście. Ale szkoda, że go nie widzieliście. Jest wyrośnięty, a na sumieniu ma więcej niż niejeden dorosły. - Szukaliście go u jego rodziny? - spytała. - Rodzice nie żyją. Ma przybranych. Przeszukaliśmy jego pokój, ale nie znaleźliśmy żadnych tajemnych drzwi, ani pamiętników; niczego. Jak to zwykle bywa - pomyślał Lincoln Rhyme, pragnąc gorąco, by szeryf wrócił do swego hrabstwa o trudnej do zapamiętania nazwie i zabrał ze sobą wszystkie swoje problemy. - Dwie ofiary jednego dnia? - zadumała się Amelia. - Może jest przestępcą progresywnym. Przestępcy progresywni są jak nałogowcy. Aby zaspokoić swój rosnący głód zbrodni, popełniają, coraz częściej, coraz potworniejsze czyny. Bell skinął głową. - Ma pani rację. Jest jeszcze coś, o czym nie wspomniałem. W ciągu ostatnich paru lat w hrabstwie Paąuenoke popełniono trzy inne morderstwa. Uważamy, że nasz podejrzany mógł brać w nich udział, chociaż nie znaleźliśmy dostatecznych dowodów przeciwko niemu. Rhyme poczuł z niechęcią, że mózg zaczyna mu szybciej pracować, zaintrygowany usłyszaną historią. To, że zachował zdrowie psychiczne po wypadku, zawdzięcza tylko podobnym wyzwaniom intelektualnym. Gdyby miał wybierać między odzyskaniem zdolności do poruszania się a utrzymaniem sprawności umysłu, w jednej chwili zrezygnowałby z wszczepienia komórek rekina i wybrałby umysł. Mimo to operacja, bez względu na ryzyko, była dla niego bardzo ważna. Była jego świętym Graalem. - Operację masz dopiero pojutrze, Rhyme - zauważyła Amelia. - Przedtem czeka cię tylko parę badań. Racja. Ma przed sobą mnóstwo wolnego czasu. Mnóstwo wolnego czasu bez swej ulubionej osiemnastoletniej whisky. Największym wrogiem Lincolna Rhymea nie są skurcze czy bóle fantomowe, które za zwyczaj dokuczają pacjentom z uszkodzonym rdzeniem kręgowym, lecz zwykła nuda. - Daję panu jeden dzień - rzekł w końcu. - Pod warunkiem, że w żaden sposób nie opóźni to mojej operacji. Czekałem na nią czternaście miesięcy. - Zgoda! - wykrzyknął rozpromieniony Bell. - Kiedy miało miejsce drugie porwanie? - Kilka godzin temu. Przyślę tu do pana jednego z moich ludzi. Przekaże panu wszystkie nasze dotychczasowe ustalenia i przywiezie mapę okolicy. Rhyme zmarszczył czoło i pokręcił głową. - Nie, nie. To my przyjedziemy do was. Gdzie macie siedzibę? - W Tanners Corner. - Będę potrzebował pomocy laboranta. Macie u siebie laboratorium, prawda? - Niestety, nie - odparł zmieszany szeryf. - Nie szkodzi. Podamy wam listę niezbędnego sprzętu. Spróbujcie go pożyczyć od policji stanowej. - Rhyme zerknął na zegar. - Możemy tam być za pół godziny, prawda, Thom? - Za pół godziny... - mruknął pielęgniarz. - Muszę ci przypomnieć, Lincolnie, że przyjechaliśmy tu po to, żebyś się poddał leczeniu. - Weź papiery od doktor Weaver. Zabierzemy je ze sobą. Wypełnisz je, podczas gdy ja i Amelia będziemy zaznajamiać się ze sprawą. Amelia Sachs zapisała na kartce listę podstawowego sprzętu laboratoryjnego i wręczyła Bellowi. Ten przeczytał ją, po czym rzekł: - Zajmę się tym. Ale naprawdę nie chciałbym wam sprawiać zbytniego kłopotu... - Dżim, chyba mogę mówić otwarcie? - Oczywiście, panie Rhyme. - Mów mi Lincoln. Zapoznanie się z nielicznymi materiałami nic tu nie da. Jeśli coś ma z tego wyjść, Amelia i ja będziemy w stu procentach kierować poszukiwaniami. Czy to może stanowić dla kogoś problem? - Dopilnuję, żeby nie stanowiło - obiecał Bell. - Doskonale. A teraz idź załatwić sprzęt. Musimy szybko zabrać się do roboty. Szeryf Bell postał przez chwilę z kapeluszem w jednej ręce, a listą w drugiej, po czym ruszył do wyjścia. - Aha, jeszcze jedno - powiedziała Amelia, gdy był już w drzwiach. - Jak nazywa się porywacz? - Garrett Hanlon. Ale wszyscy nazywają go tu Pająkiem. PAąUENOKE to małe hrabstwo w północno-wschodniej części Karoliny Północnej. Tanners Corner, leżące mniej więcej w środku hrabstwa, jest jego największym miastem, otoczonym kilkoma mniejszymi osiedlami mieszkalnymi i przemysłowymi. Jednym z nich jest Blackwater Landing, leżące nad rzeką Paąuenoke, nazywaną przez miejscowych Paąuo, kilka kilometrów na północ od stolicy hrabstwa. Niemal wszyscy mieszkańcy osiedlili się na południowym brzegu rzeki. Na północnym teren jest zdradliwy. Bagna Great Dismal Swamp wciąż się rozszerzają, połykając coraz więcej terenów mieszkalnych. Moczary zajęły miejsce stawów i pól, a lasy są tak gęste, że trudno przez nie przejść. Na północnym brzegu rzeki koczują tylko bimbrownicy i narkomani oraz kilku szaleńców. Nawet myśliwi omijają te strony. Podobnie jak większość miejscowych, Lydia Johansson rzadko zapuszczała się na północ od Paąuo. Dotarła do niej porażająca myśl, że oto przekroczyła tajemną granicę, wkraczając w krainę, z której nie ma już powrotu, nie tylko w sensie fizycznym, lecz również duchowym. Przestraszona, dała się ciągnąć tej potwornej kreaturze. Była przerażona sposobem, w jaki na nią spogląda, i tym, że może umrzeć od ukąszenia węża lub od udaru słonecznego. Najbardziej jednak przerażała ją myśl, że na zawsze utraciła swoje dotychczasowe ustabilizowane życie - nielicznych znajomych, koleżanki pielęgniarki, wyjścia do pizzerii, ulubione seriale, horrory z wypożyczalni filmów. Zatęskniła nawet za swą trudną przeszłością - walką z nadwagą, samotnymi nocami, godzinami ciszy w oczekiwaniu na telefon od tamtego chłopaka, który nigdy jednak nie zadzwonił. Tu, gdzie się znalazła, nic nie kojarzyło się ze stabilizacją. Przypomniał jej się potworny widok koło szałasu - leżące na ziemi ciało nieprzytomnego Eda Schaeffera, groteskowo napuchnięte od użądleń os. - Sam sobie winien, że z nimi zaczynał - mruknął wtedy Garrett. - Te osy atakują tylko wtedy, gdy ich gniazdo jest w niebezpieczeństwie - dodał, po czym wszedł do szałasu po mapę, wodę i jedzenie. Unieruchomił jej ręce taśmą i zrzucił drugi but. Następnie zaciągnął ją do lasu, którym przemaszerowali już kilka dobrych kilometrów. Lydia wiedziała, kim jest. Wszyscy w Tanners Corner znali Pająka. Nigdy jednak dotąd nie widziała go z bliska. Nie przypuszczała, że jest tak silny, że ma takie bicepsy, długie żylaste ręce i ogromne dłonie. Zrośnięte brwi sprawiały, że wyglądał na niezbyt rozgarniętego, ale zdawała sobie sprawę, że to nieprawda. Był sprytny jak lis. - Dokąd idziemy? - spytała. - Nie chce mi się z tobą gadać - odburknął. Bagienne zarośla gęstniały, a woda stawała się coraz głębsza. Kiedy już wydawało jej się, że dalej nie zrobią ani kroku, Garrett skręcił w sosnowy las, w którym, ku uldze Lydii, było chłodniej niż pośród ogołoconych z drzew moczarów. Garrett zwolnił kroku, pstrykając paznokciami, rozglądał się, jakby wypatrywał pościgu, rzucając głową na boki w gwałtowny sposób, który przerażał ją nie na żarty. W taki sam sposób zachowywali się psychicznie chorzy pacjenci w bloku E jej szpitala. Boże, jak ja go nienawidzę! - pomyślała. CZARNY rolbe minął cmentarz. Odbywał się właśnie pogrzeb. Rhyme, Amelia Sachs i Thom zerknęli na procesję żałobników. - Spójrzcie na trumnę - rzekła Amelia. Była bardzo mała. Kroczyło za nią niewielu żałobników, samych do rosłych. Rhyme podniósł oczy do góry i rozejrzał się po okolicznych wzgórzach porośniętych rozłożystymi drzewami, zatrzymał wzrok na ciągnącej się kilometrami niewyraźnej linii lasów, która ginęła w oddali. - Całkiem przyzwoity cmentarz - stwierdził. - Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby pochowali mnie w takim miejscu. Amelia spojrzała na niego chłodno. Teraz, kiedy wyznaczona była już data operacji, nie chciała słyszeć o niczym, co kojarzyło się ze śmiercią. Thom skręcił w ślad za samochodem policyjnym Dżima Bella i lekko przyspieszył. Zgodnie z tym, co powiedział im Bell, Tanners Corner znajdowało się dokładnie trzydzieści dwa kilometry od szpitala w Avery. Tablica powitalna informowała, że mieszka w nim 3018 dusz, co pewnie było prawdą, choć tego upalnego sierpniowego przedpołudnia niełatwą do uwierzenia, sądząc po wyludnionej głównej ulicy. Wszyscy mieli wrażenie, że trafili do miasta duchów. - Jaki tu spokój - zauważył Thom. - Można to i tak nazwać - zgodziła się z przekąsem Amelia, na której ta pustka sprawiła upiorne wrażenie. Przy ulicy Głównej, o starej, podupadającej zabudowie, mieściły się dwa niewielkie centra handlowe. Rhyme odnotował w pamięci jeden supermarket, dwie apteki, dwa bary, jedną restaurację, bank, agencję ubezpieczeniową oraz jeden lokal, w którym znajdował się sklep ze sprzętem elektronicznym, cukiernia i gabinet kosmetyczny. Rhyme niechętnie zdał sobie sprawę z tego, gdzie go przyniosło jako kryminologa. Mógł skutecznie rozpracowywać sprawy w Nowym Jorku, w którym mieszkał przez tyle lat, którego tyloma ulicami chadzał oraz którego historię, florę i faunę znał jak mało kto. Nie miał natomiast najmniejszego pojęcia o tutejszej glebie, wodzie, o zwyczajach mieszkańców, ani o tym, jak zarabiają na życie. Thom zaparkował vana i rozpoczął rytuał opuszczania platformy. Lincoln dmuchnął w rurkę kierowniczą. Sterowanie wózkiem polegało na umiejętnym dmuchaniu w nią i wciąganiu z niej powietrza. Sprawnie ruszył w stronę stromego podjazdu prowadzącego do budynku władz miejskich hrabstwa Paąuenoke. Z bocznych drzwi posterunku policji wyszło trzech mężczyzn ubranych w dżinsy i koszule robocze. Podeszli do wiśniowej furgonetki. Najszczuplejszy z nich stuknął w ramię najpotężniejszego, postawnego mężczyznę z kucykiem i brodą, pokazując mu Rhymea. Wszyscy trzej spojrzeli z rozmarzeniem na smukłą sylwetkę Amelii. Następnie ten największy przyjrzał się uważnie Thomowi, jego króciutkim włosom, nienagannemu ubiorowi i złotemu kolczykowi w uchu. Po chwili jednak stracili zainteresowanie przybyszami i wsiedli do furgonetki. Idąc obok wózka Rhymea, Bell powiedział: - Ten najwyższy to Rich Culbeau, a dwaj pozostali to Sean OSarian, ten chudzielec, i Harris Tomel. Culbeau tylko wygląda na takiego zbira. Lubi uchodzić za skrajnego prawicowca, ale zazwyczaj nie sprawia nam żadnych kłopotów. Szeryf poszedł wraz z gośćmi rampą dla inwalidów. Musiał chwilę pomocować się z drzwiami, gdyż zostały zamalowane. - Nie zauważyłem tu zbyt wielu podejrzanych typków - rzekł Thom. - Jak się czujesz? Zbladłeś - zwrócił się do Rhymea. - Nic mi nie jest. Weszli do budynku, wybudowanego, jak to ocenił Rhyme, w latach pięćdziesiątych. Korytarze były pomalowane na urzędowy zielony kolor i udekorowane zdjęciami stanowiącymi przegląd historii Tanners Corner. - Czy ten pokój będzie wam odpowiadać? - spytał Bell, otwierając drzwi. - Na co dzień przechowujemy tu materiały dowodowe, ale wła śnie przenosimy je w inne miejsce. Wzdłuż ścian ustawione były kartony. Jakiś policjant z trudem cią gnął wózek z wielkim telewizorem. Inny niósł dwa pudła z butelkami po soku, wypełnionymi przezroczystą cieczą. Rhyme spojrzał na nie ze zdziwieniem, a Bell parsknął śmiechem. - Oto zwięzła synteza przestępczości, z którą mamy zazwyczaj do czynienia w Tanners Corner: kradzieże sprzętu elektronicznego i bimbrownictwo. - Bimber marki Bryza Oceanu? - spytał Rhyme kąśliwie, pokazując ruchem głowy butelki. - Ulubione opakowania szklane bimbrowników. Mają szerokie szyj ki. Pijesz czasami alkohol? - Wyłącznie szkocką. - To, co najlepsze - stwierdził Bell i spojrzał za policjantem z butel kami, który mijał właśnie drzwi. - FBI i stanowy urząd podatkowy martwią się o utracone dochody. Nas zaś martwi to, że tracimy naszych obywateli. To, co widziałeś przed chwilą, nie było jeszcze takie złe. Ale często do bimbru dodaje się formaldehyd albo rozcieńczalnik do farb, a nawet nawozy sztuczne. Rocznie po wypiciu takiej księżycówki umie ra kilku mieszkańców naszego hrabstwa. - Dlaczego na bimber mówi się księżycówka? - spytał Thom. - Bo dawniej pędzili go przy pełni księżyca. Nie palili świateł, żeby nie przyciągać uwagi poborców podatkowych - wyjaśnił Bell, po czym powiedział, że skontaktował się już z laboratorium policji stanowej i złożył pilne zamówienie na sprzęt, którego zażyczył sobie Rhyme. Wszystko powinno dotrzeć na miejsce za kilka godzin. Rhyme spojrzał na ścianę i zmarszczył brwi. - Będzie mi potrzebna mapa okolicy i tablica. Duża. - Załatwione - rzekł Bell. - Pozatym chciałbym się spotkać z twoim zespołem. - Koniecznie musicie przynieść tu klimatyzator - zażądał Thom. - Lincoln nie powinien siedzieć w takim upale. Tu musi być chłodniej. - Zaraz się tym zajmę - obiecał Bell, po czym podszedł do drzwi i za wołał: - Steve, pozwól tu na chwilę. Do pokoju wszedł młody, niesłychanie wysoki policjant, o włosach obciętych na jeża. - To mój szwagier, Steve Farr - przedstawił go Bell i zlecił mu załatwienie klimatyzatora do tego prowizorycznego laboratorium. - Już się robi - zameldował Steve i zniknął na korytarzu. Do pokoju zajrzała jakaś kobieta. - Dżim, Sue McConnell na trójce. Odchodzi od zmysłów. - Okay, powiedz jej, że zaraz podejdę do telefonu - rzekł Bell, po czym wyjaśnił: - To matka Mary Beth. Biedna kobiecina. Ledwie rok temu jej mąż umarł na raka, a teraz to. Mówię wam... - Słuchaj, Dżim, czy możesz znaleźć nam tę mapę? - spytał Rhyme. -I załatw tablicę. Bell zamrugał oczami. - Jasne, Lincoln. Słuchaj, jeśli będziemy działać nieco za wolno jak na was, jankesów, to pogońcie nas do roboty, dobrze? - Zapewniam cię, Dżim, że to zrobimy. JEDEN z trzech. Tylko jeden z trzech wyższych rangą policjantów z ze społu Dżima Bella wydawał się zadowolony ze spotkania z Lincolnem Rhymeem i Amelią Sachs. A przynajmniej z Amelią. Dwaj pozostali najwyraźniej woleliby, żeby ta dziwna para nigdy się tu nie pojawiła. Zadowolonym był trzydziestoparoletni Jesse Corn. Jednym z tych, którzy chłodno przyjęli obecność nowojorczyków, był Mason Germain, niski mężczyzna po czterdziestce, o ciemnych oczach, gładko zaczesanych włosach i zbyt doskonałej sylwetce. Pachniało od niego mocno tanim płynem po goleniu o piżmowym zapachu. Powitał Rhymea chłodnym skinięciem głowy. Amelia Sachs, jako kobieta, zasłużyła tylko na zdawkowe "Dzień dobry pani". Trzecim policjantem była Lucy Kerr, wcale nie bardziej zadowolona z ich obecności niż Mason. Była bardzo wysoką kobietą, nieco tylko niższą od Amelii. Miała sportową sylwetkę, ładną buzię i jasne włosy splecione w warkocz. Rhyme rozumiał doskonale, że to chłodne przyjęcie jest jedynie od ruchową reakcją na przybycie intruzów, obcych policjantów, kaleki i kobiety, a do tego jeszcze z Północy. Nie miał jednak zamiaru tracić czasu na zdobywanie ich sympatii. Porywacz oddalał się z każdą minutą, a on sam miał wyznaczony termin operacji. Atletycznie zbudowany policjant, jedyny Murzyn, jakiego Rhyme dostrzegł wśród pracowników Bella, wwiózł do pokoju dużą tablicę szkol ną, po czym rozpostarł szczegółową mapę hrabstwa Paąuenoke. - Powieś ją tam, Troy. - Bell wskazał mu miejsce na ścianie. Policjant przymocował mapę pineskami, po czym wyszedł. - Opowiedzcie mi dokładnie, co się wydarzyło - poprosił Rhyme. - Zacznijmy od pierwszej ofiary. Głos zabrał Mason. - Nazywa się Mary Beth McConnell. Ma dwadzieścia trzy lata. Studentka, mieszkająca w campusie w Avery. Zdarzyło się to wczoraj dość wcześnie rano. Mary Beth właśnie... - Możesz mówić nieco konkretniej? - przerwał mu Rhyme. - O której dokładnie? - Musiało być przed ósmą - wtrącił Jesse Corn. - Billy, ten chłopak, który zginął, jak zwykle rano wyszedł pobiegać. Miejsce zbrodni jest oddalone o pół godziny drogi od jego domu, gdzie musiał być najpóźniej o ósmej trzydzieści, by wziąć prysznic i zdążyć do szkoły. Nieźle! - pomyślał Rhyme, kiwając głową, po czym polecił Masonowi, by kontynuował swoją relację. - Mary Beth była w Blackwater Landing. - Co to jest, miasto? - spytała Amelia Sachs. - To po prostu kilkukilometrowy obszar na północ stąd, nad rzeką. - Mason pokazał na mapie. - Dwadzieścia kilka domów, jedna fabryka. Żadnych sklepów. W większości lasy i bagna. Nasza wersja wydarzeń wygląda następująco: pojawia się Garrett i porywa Mary Beth. Ma zamiar ją zgwałcić, ale widzi to z szosy Billy Stail. Usiłuje mu przeszkodzić. Garrett chwyta łopatę i zabija go. Potem uprowadza Mary Beth. - Mason dokończył relację z zaciśniętymi zębami, po czym dodał: - Billy był dobrym chłopakiem. Co niedziela chodził do kościoła. - Z pewnością był wspaniałym dzieciakiem - rzekł Rhyme niecierpliwie. - Czy Garrett ma jakiś środek transportu? - Nie - odpowiedziała Lucy Kerr. - Garrett nie umie prowadzić samochodu. Nie nauczył się, bo ma uraz -jego rodzice zginęli w wypadku drogowym. - Jakie ślady znaleźliście? - Mamy narzędzie zbrodni - rzekł chełpliwie Mason. - Łopatę. - Przeszukaliście miejsce zbrodni? - spytał Rhyme. - Oczywiście - odparł Jesse Corn. - Nic nie znaleźliśmy. Nic nie znaleźli? W miejscu, gdzie ktoś zabija jedną ofiarę i porywa drugą, jest z pewnością tyle śladów, że można by nakręcić cały film o tym, kto i co komu zrobił. Zdaje się, że musimy stawić czoło dwóm wrogom: Pająkowi i niekompetencji miejscowej policji, zadumał się Rhyme. Napotkał spojrzenie Amelii Sachs. Wyczytał z jej oczu, że myśli podobnie. - Kto prowadził poszukiwania śladów? - spytał. - Ja - odparł Mason. - Dotarłem tam pierwszy po informacji o morderstwie, którą otrzymaliśmy o dziewiątej trzydzieści. Jakiś kierowca ciężarówki dostrzegł ciało Billyego z szosy i zadzwonił do nas. A chłopiec został zamordowany przed ósmą. Rhyme był bardzo niezadowolony. Śladów nie zabezpieczono przez półtorej godziny. To zbyt długo. - Czy mogę spytać, skąd wiecie, że to Garrett go zabił? - spytała Amelia. - Widziałem go dziś rano - odpowiedział Jesse. - Na moich oczach porwał Lydię. - To chyba jeszcze nie znaczy, że zamordował Billyego i porwał Mary Beth. - Zdjęliśmy odciski palców z łopaty - dodał Bell. Rhyme pokiwał głową i zwrócił się do szeryfa: - Mieliście już odciski chłopaka w kartotekach, bo wcześniej był aresztowany, prawda? - Zgadza się. - Co stało się dziś rano? - spytał Rhyme. Tym razem relację zdał Jesse. - Doszło do tego wkrótce po wschodzie słońca. Razem z Edem Schaefferem byliśmy na miejscu zbrodni, spodziewając się, że Garrett może tam wrócić. Po jakimś czasie przyjechała Lydia, żeby złożyć kwiaty w miejscu śmierci Billyego. Zostawiłem ją samą i poszedłem na chwilę do samochodu. Nagle usłyszałem jej krzyk i zobaczyłem, jak oboje znikają na drugim brzegu Paąuo. Ed nie odpowiadał na moje wezwania przez radiostację, a kiedy dostałem się na drugą stronę, znalazłem go nieprzytomnego. Garrett zastawił pułapkę w szałasie. Głos zabrał Bell. - Podejrzewamy, że Ed zorientował się, gdzie sprawca przetrzymuje Mary Beth. Zdążył obejrzeć mapę, którą Garrett zostawił w szałasie. Ale został zaatakowany przez rój i stracił przytomność, zanim zdążył nam cokolwiek powiedzieć, a chłopak najwyraźniej zabrał mapę ze sobą po uprowadzeniu Lydii. - W jakim stanie jest ten policjant? - spytała Amelia. - Jest wciąż nieprzytomny. Nikt nie wie, czy z tego wyjdzie. To znaczy, że musimy polegać na odnalezionych śladach - pomyślał Rhyme z zadowoleniem, bo zawsze przedkładał je nad zeznania po szczególnych świadków. - Czy znaleźliście jakieś ślady na miejscu dzisiejszego porwania? - spytał. - Tylko to - odparł Jesse, otwierając teczkę i wyjmując z niej sportowy but w plastikowej torebce. - Garrett zgubił go, kiedy rzucił się na Lydię. - Połóż go na stole - polecił mu Rhyme. - Coś jeszcze? -Nic. - Opowiedzcie mi o innych zabójstwach, gdzie był podejrzanym - poprosił Rhyme, walcząc ze sobą, by nie okazać niezadowolenia. Odpowiedział mu Bell. - Wszystkie miały miejsce w Blackwater Landing i okolicach. Dwie ofiary utonęły w kanale. Patolog sądowy powiedział, że mogły zostać najpierw uderzone w głowę, a potem wepchnięte do wody. Garrett kręcił się wokół ich domów nieco wcześniej, ale nie mieliśmy żadnych do wodów. W zeszłym roku młoda kobieta została pożądlona przez osy i zmarła. Zupełnie jak Ed. Wygląda nam to na robotę Garretta. - To psychopata - syknął Mason. - Schizofrenik? Tym razem głos zabrała Lucy. - Według psychologów szkolnych nie jest schizofrenikiem. Twierdzą, że ma antyspołeczną osobowość, ale i bardzo wysoki iloraz inteligencji. Na świadectwie miał same najlepsze oceny, tyle że parę lat temu zaczął wagarować. Dżim ma jego zdjęcie. Szeryf otworzył skoroszyt i wyciągnął fotografię. Przedstawiała szczupłego, krótko ostrzyżonego chłopaka, o gęstych, zrośniętych brwiach i zapadniętych oczach. Na policzku miał ślady wysypki. - Jest jeszcze jedno - rzekł Bell, rozwijając wycinek z gazety. Na zdjęciu widać było czteroosobową rodzinę przy stole piknikowym. Podpis głosił: "Państwo Hanlonowie podczas pikniku z okazji Święta Niepodległości, na tydzień przed tragicznym wypadkiem drogowym na szosie 112, w którym zginęli 39-letni Stuart Hanlon i 37-letnia Sandra Hanlon oraz ich 10-letnia córeczka Kaye. Zdjęcie przedstawia też 11-letniego Garretta, którego w chwili wypadku nie było w samochodzie". - Czy mógłbym przejrzeć raport z przeszukania miejsca wczorajszych wydarzeń? - spytał Rhyme. Bell wyjął go ze skoroszytu i podał Thomowi, który przewracał kartki przed oczami szefa. Miejsce zbrodni zostało przeszukane bardzo niestarannie. Nie po brano próbek gleby. Zrobiono wprawdzie kilka zdjęć polaroidowych przedstawiających ślady stóp, ale nie położono przy nich linijek, by można było określić ich rozmiary. Poza tym raport podawał tylko ogólnikowy opis lokalizacji i ułożenia ciała. Rhyme od razu zauważył, że kontury ciała zaznaczono farbą w sprayu, która, jak wiadomo, niszczy ślady i zanieczyszcza miejsce zbrodni niepożądanymi substancjami chemicznymi. Nieco lepszy był raport mówiący o odciskach palców. Znaleziono ich dwadzieścia jeden, z czego cztery pełne i wyraźne. Wszystkie bez najmniejszych wątpliwości należały do Garretta i Billyego. Mimo to Mason był bardzo nieostrożny na miejscu zbrodni. Ślady jego lateksowych rękawiczek zakryły wiele odcisków mordercy na trzonku łopaty. Sprzęt laboratoryjny był już w drodze. Rhyme spojrzał na Bella. - Będę potrzebował do pomocy laboranta. Najlepiej, żeby to był gliniarz, ale niekoniecznie. Ważne, żeby był dobrym specjalistą i znał okolicę. Masz kogoś takiego? Odpowiedziała za niego Lucy Kerr. - Syn mojego brata, Ben. Studiuje nauki ścisłe. To studia doktoranckie. Zadzwonię do niego. - Świetnie - rzekł Rhyme. - Chciałbym, żeby Amelia przeszukała miejsca zbrodni oraz pokój Garretta i Blackwater Landing. - Ale przecież już to załatwiliśmy. Przeczesaliśmy wszystko dokładnie - zaprotestował Mason. - Chcę, żeby Amelia jeszcze raz to zrobiła - uciął krótko Rhyme, po czym spojrzał na Jesseego. - Znasz dobrze teren. Mógłbyś tam pojechać z nią? - Jasne. Z przyjemnością. - Wolałbym, żeby Amelia miała przy sobie broń - dorzucił Rhyme. Kiedy policjanci stanowi przekraczają granice swojego stanu, tracą automatycznie prawo do prowadzenia działań służbowych, a zazwyczaj też prawo noszenia broni. Amelia Sachs zostawiła swoją w mieszkaniu na Brooklynie. - Nie ma problemu - powiedział Bell. - Załatwimy jej rewolwer Smith Wesson. -I kajdanki - poprosiła Amelia Sachs. - Jasne. Bell zauważył, że Mason wpatruje się w mapę z niezbyt zadowoloną miną. - O co chodzi? - spytał. - Chcesz poznać moją opinię? - spytał Mason. - Wydaje mi się, że nie mamy czasu na kolejne przeszukiwania miejsca zbrodni. Musimy przeczesać ogromny teren. Powinniśmy ruszyć w pościg za Garrettem. Trzeba się spieszyć. Odpowiedział mu, również spoglądając na mapę, Lincoln Rhyme: - Nie mamy czasu na pośpiech. CHCIELIŚMY właśnie jego - rzekł Hal Babbage, rozglądając się po ogrodzie. - Zgłosiliśmy się do agencji adopcyjnej konkretnie w sprawie Garretta. Znaliśmy jego historię i ogromnie mu współczuliśmy. Ale, prawdę mówiąc, sprawiał nam kłopoty od samego początku. A teraz boimy się. Strasznie się boimy. Hal Babbage stał na naruszonej zębem czasu werandzie swojego domu na północnych obrzeżach Tanners Corner, rozmawiając z Amelią Sachs i Jesseem Cornem. Dżim Bell był już tu z kilkoma innymi policjantami wczoraj, by przeszukać dom i spytać przybranych rodziców Garretta, czy przypadkiem nie wiedzą, gdzie go można znaleźć. Nic to jednak nie dało. Amelia przyjechała tu wyłącznie w celu przeszukania pokoju chłopaka, lecz mimo braku czasu pozwoliła Babbageowi mówić, mając nadzieję, że dowie się nieco więcej o poszukiwanym. Nie do końca zgadzała się z teorią Rhymea, że ślady i dowody rzeczowe są wystarczającym kluczem do zrozumienia sposobu myślenia przestępcy i schwytania go. Niestety, z rozmowy tej dowiedziała się tylko tyle, że państwo Bab bage żyją w strachu, iż chłopak wróci i pozabija ich lub ich pozostałe dzieci. Podczas całej rozmowy Halowi towarzyszyła jego żona Margaret, otyła kobieta o kręconych rudych włosach. - Nigdy go nawet nie uderzyłem - opowiadał dalej Hal Babbage. - Ale utrzymywałem dyscyplinę. Na przykład jadaliśmy o stałych porach. Tylko Garrett nigdy nie pojawiał się przy stole. Między posiłkami zamykałem jedzenie na klucz, więc często chodził głodny. Poza tym pilnowałem, żeby sprzątał ten chlew w swoim pokoju. Normalne rzeczy, jakich się wymaga od dzieciaków. Ale wiem, że on mnie za to nienawidzi. - Skinął głową w kierunku leżących na werandzie gwoździ. - Zabijamy okna na wypadek, gdyby chciał się włamać. Jeśli jednak na nas napadnie, będziemy się bronić. Nasze dzieci wiedzą, gdzie jest strzelba. Czyżby zachęcał je do zastrzelenia Garretta? Amelia była zaskoczona. Zauważyła w domu kilkoro dzieci, wyglądających z zaciekawieniem przez siatkę w drzwiach. Żadne z nich nie miało więcej niż dziesięć lat. - Hal, nie bierz spraw w swoje ręce - odezwał się Jesse Corn z po wagą w głosie. - Jeśli zobaczysz Garretta, zadzwoń do nas. - Czy mogę rozejrzeć się po jego pokoju? - spytała Amelia. Babbage wzruszył ramionami. - Proszę bardzo, ale ja tam nie wejdę. Ciarki chodzą mi po plecach. Margaret, zaprowadź państwa - polecił żonie, po czym chwycił młotek i zaczął wbijać gwoździe w ramy okienne. - Jesse, ubezpieczaj dojście do okna. Nie chcę żadnych niespodzianek - poprosiła Amelia. - Jasne - odparł Corn i zniknął za węgłem. - Zaprowadzę panią - rzekła pani Babbage. Amelia ruszyła za przybraną matką Garretta przez ciemny przedpokój. - Naprawdę boicie się, że wróci? Po chwili milczenia kobieta odpowiedziała: - Nie wiem, czy wróci, ale jeśli tak, będziemy mieli problem. Garrett potrafi krzywdzić ludzi. Kiedyś, w szkole, kilku kolegów wciąż włamywało się do jego szafki. Zostawiali w niej napisy, brudne majtki i tym podobne. Zwykłe łobuzy. Garrett wstawił do szafki klatkę, która otwierała się, jeśli ktoś niepowołany otworzył drzwi. Wsadził do klatki jadowitego pająka. Kiedy następnym razem włamali się do szafki, pająk ukąsił jednego z chłopaków w twarz. Niewiele brakowało, a straciłby wzrok. Zatrzymali się przy zamkniętych drzwiach. Widniał na nich napis: NIEBEZPIECZEŃSTWO. NIE WCHODZIĆ. Poniżej przylepiony był rysunek wściekłej osy, niedbale nakreślony długopisem. W domu nie było klimatyzacji. Amelia poczuła, że pocą jej się dłonie. Włączyła radiostację i założyła słuchawki, które wypożyczyła z wydziału policji. Znalazła częstotliwość, którą podał jej Steve Farr. - Rhyme? - Jestem tu, Amelio. Coś znalazłaś? - Właśnie mam zamiar wejść do środka - odpowiedziała, naciskając klamkę. Drzwi były zamknięte na klucz. Odwróciła się do Margaret. - Może mi pani otworzyć? Pani Babbage z wahaniem podała jej klucz. Amelia otworzyła zamek i pokazała kobiecie gestem, by wróciła do saloniku, a następnie kopniakiem popchnęła drzwi. W pokoju panował półmrok i cisza. Okay. Pistolet do góry. Uwaga! Wchodzisz. Amelia wskoczyła do środka. -Boże! Przyjęła pochyloną pozycję i wymierzyła w postać, której zarys zamajaczył jej przed oczami. - Sachs? - zawołał Rhyme zaniepokojony. - Co się dzieje? - Poczekaj chwilę - wyszeptała, włączając górne światło. Za celownikiem ujrzała potwora na plakacie z filmu "Obcy". Lewą ręką otworzyła drzwi do szafy ściennej. - Wszystko w porządku, Rhyme. Muszę jednak powiedzieć, że nie jestem zauroczona wystrojem wnętrza. Poczuła silny odór brudnego ubrania i potu. - Fuj! - mruknęła z odrazą. - Ależ tu cuchnie. - Doskonale, Sachs. Widzę, że pamiętasz moją zasadę. - Zawsze najpierw powąchaj przeszukiwane miejsce. W tym przypadku nie jest to zbyt przyjemne doznanie. - Miałam właśnie posprzątać - tłumaczyła się pani Babbage z przedpokoju. - Ale bałam się tam wejść. Poza tym trudno się pozbyć zapachu skunksa. To prawda. Nad smrodem brudnej bielizny górował odór skunksa. - Chciałabym tu zostać sama - rzekła Amelia do kobiety. Zamknęła za sobą drzwi i rozejrzała się. Wzdrygnęła się na widok zszarzałych, poplamionych prześcieradeł, stert brudów, foliowych torebek wypełnionych okruszynami chrupków. Poczuła irytację i zastanowiła się, co jest jej przyczyną. Być może to, że widoczne niechlujstwo chłopaka dowodziło absolutnego braku zainteresowania ze strony przybranych rodziców. To z kolei mogło przyczynić się do tego, że Garrett stał się porywaczem i mordercą. Amelia dostrzegła mnóstwo smug, śladów palców i butów na parapecie. Najwyraźniej chłopak częściej korzystał z okna niż z drzwi. Za stanowiła się, czy przypadkiem pan Babbage nie zamykał go na noc. Spojrzała na ścianę naprzeciwko łóżka i aż poczuła ciarki na plecach. - Zdaje się, Rhyme, że mamy do czynienia z kolekcjonerem. Przy ścianie stało kilkanaście wielkich słojów, terrariów wypełnionych owadami, stłoczonymi wokół stojących na dnie każdego zbiorniczków z wodą. Wszystkie opatrzone były nalepkami z odręcznym niestarannym opisem: WIOŚLAKI. PAJĄKI TOPIKI... Na pobliskim biurku, przy którym stał stary fotel biurowy, leżała wyszczerbiona miejscami lupa. Amelia Sachs poczuła dreszcz odrazy. - Już wiem, dlaczego nazywają go Pająkiem - stwierdziła i opowiedziała Rhymeowi o słojach. - O, to dobrze dla nas. Rzadkie hobby. Gdyby zbierał numizmaty, trudniej byłoby nam go dopaść. Szukaj dalej. W głosie Rhymea usłyszała nutę zadowolenia. Pewnie w tej chwili wyobraża sobie, że sam robi "obchód areny", jak często nazywał proces zbierania śladów. Zupełnie jakby ona była jego oczami i nogami. Będąc swego czasu szefem wydziału kryminologii policji nowojorskiej, Lincoln Rhyme potrafił spędzać więcej czasu na "arenie" niż nawet szeregowi policjanci. Amelia wiedziała, że "obchód areny" jest tym, czego najbardziej mu brakuje z jego dawnego życia, zanim spadająca belka na miejscu pewnej zbrodni złamała mu kręgosłup i skazała na życie na wózku inwalidzkim. - Jakie wyposażenie dostałaś od Jesseego? - spytał Rhyme. Amelia Sachs otworzyła zakurzoną metalową walizeczkę. Nie za wierała nawet jednej dziesiątej tego sprzętu, który miała w swoim własnym zestawie w Nowym Jorku, ale przynajmniej było w niej to, co najważniejsze: peseta, latarka, lateksowe rękawiczki i torebki na do wody rzeczowe. - Zestaw niskokaloryczny - zażartowała. Rozglądając się po pokoju, wciągnęła na dłonie rękawiczki. Sypialnia Garretta była tym, co w żargonie policyjnym nazywa się "drugoplanowym miejscem zbrodni", czyli nie tym, gdzie dokonano samego przestępstwa, ale tym, w którym je na przykład zaplanowano lub gdzie sprawca ukrył się po jego dokonaniu. Amelia rozpoczęła przeszukiwanie, chodząc w tę i z powrotem tak, jak się kosi trawnik, miejsce przy miejscu. - Ma tu różne plakaty z kolejnych wersji "Obcego" i z innych krwawych filmów science fiction. Okropny tu brud. Resztki chrupków, mnóstwo książek, ubrań, słoje z robakami. - Ubrania są brudne? - Tak. Mam tu coś odpowiedniego, okropnie poplamione spodnie. Pewnie jest na nich z milion śladów - rzekła i wrzuciła je do jednej z toreb na dowody rzeczowe. - Jest też kilka notatników - dodała, kartkując je. - Nie, to nie pamiętniki ani mapy. Tylko rysunki owadów, tych z terrariów. - Nie ma żadnych rysunków dziewczyn albo kobiet? Może coś o tematyce seksualno-sadystycznej? - Nie. - Zabierz je ze sobą. A co z książkami? - Pewnie koło stu, o zwierzętach i owadach. Doroczna księga szkol na liceum w Tanners Corner. Sprzed pięciu lat. Usłyszała, że Rhyme zadaje pytanie komuś, kto mu towarzyszył. Po chwili odezwał się do niej: - Dżim twierdzi, że Lydia ma dwadzieścia sześć lat. To oznacza, że skończyła liceum osiem lat temu, ale na wszelki wypadek sprawdź stronę ze zdjęciami uczniów i poszukaj Mary Beth McConnell. Amelia znalazła stronę z nazwiskami na M. - Zgadza się, zdjęcie Mary Beth zostało wycięte. Faktycznie, chłopak pasuje do profilu klasycznego maniaka seksualnego. - Sprawdź teraz książki w biblioteczce. Która z nich sprawia wrażenie najczęściej czytanej? Zacznij od tych, które są najbliżej łóżka. Amelia wybrała cztery noszące ślady najczęstszego przeglądania: "Poradnik entomologa", "Leksykon owadów Karoliny Północnej", "Owady wodne Ameryki Północnej" i "Miniaturowy świat". - Mam tu kilka. Wiele stron jest w nich zaznaczonych. - Doskonale. Weź je ze sobą. Ale szukaj dalej, Sachs. Pamiętaj, że nasz Pająk ma szesnaście lat. Dla nastolatka własny pokój jest centrum jego wszechświata. Myśl jak szesnastoletni chłopak. Gdybyś miała coś ukryć, gdzie byś to schowała? Przeszukała szuflady biurka, zajrzała też pod nie. Sprawdziła szafę i podniosła materac. Na koniec poświeciła latarką pod łóżkiem. - Rhyme, mam coś. - Co takiego? Amelia znalazła prostą ramkę, w którą wprawione było wycięte zdjęcie Mary Beth. Obok leżał album z kilkunastoma innymi fotografiami dziewczyny. W większości przedstawiały ją na terenie jakiegoś collegeu. Na dwóch była w kostiumie bikini, gdzieś nad jeziorem. W obu przypadkach fotograf skierował obiektyw na jej majtki. Amelia powiedziała o tym Rhymeowi. - Dziewczyna jego marzeń - mruknął. - Szukaj dalej. Może jest młody i stuknięty, ale wygląda na to, że umie starannie przygotować się do zbrodni. Jeśli nawet dziewczyny jeszcze żyją, założę się, że już przygotował dla nich spokojne, przytulne mogiły. Mimo że tyle lat przepracowali wspólnie, Amelia wciąż nie mogła się przyzwyczaić do jego gruboskórności. Zdawała sobie sprawę, że bez tego trudno być kryminologiem, że trzeba umieć dystansować się od hor rorów, z którymi ma się do czynienia. Ale nadal szokowało ją podejście Rhymea. Być może obawiała się, że sama może popaść w podobną znieczulicę, to szczególne odrętwienie, które nawet najlepszy kryminolog musi włączyć jakimś ukrytym guzikiem na miejscu zbrodni. Bała się, że jeśli się temu podda, jej serce nieodwracalnie zamieni się w kamień. Raz jeszcze rozejrzała się po pokoju. - Wiesz, co w tym jest dziwne? - spytała Rhymea. - Garrett to szesnastolatek, a nie ma tu ani jednego plakatu z "Playboya" albo "Penthousea". Żadnych plakatów muzyków rockowych. Nie ma też ani magnetowidu, ani telewizora, ani radia, ani komputera. Zupełnie jak by obchodziły go tylko owady. - Może to kwestia braku pieniędzy. W końcu wychowują go przybrani rodzice. - Gdybym była w jego wieku i chciała posłuchać muzyki, to sama skonstruowałabym radio! Głos Lincolna Rhymea nigdy nie brzmiał bardziej uwodzicielsko niż kiedy wyobrażał sobie miejsce zbrodni. - No, dalej, Sachs. Wciel się w niego. Jesteś Garrettem Hanlonem. Jak opisałabyś swoje życie? Amelia zamknęła oczy. Rhyme zawsze jej mówił, że najlepsi kryminolodzy są jak utalentowani powieściopisarze, którzy potrafią utożsamić się ze swoimi bohaterami i wejść w ich świat. Usiłowała zapomnieć, że jest policjantką z Brooklynu, o długich, prostych, rudych włosach, byłą modelką, mistrzynią w strzelaniu z pistoletu. Bardzo trudno jednak było wcielić się w szesnastoletniego chłopca, który musi, albo lubi, brać kobiety siłą. Który czuje potrzebę zabijania albo po prostu to lubi. Co czuję? - spytała samą siebie. - Nie obchodzą mnie zwykłe związki. Ludzie są jak owady. Prawdę mówiąc, interesują mnie tylko owady. Tylko one dają mi przyjemność i rozrywkę - rzekła na głos, chodząc w tę i z powrotem obok słojów. W pewnej chwili spojrzała na podłogę. - Ślady fotela! -Co? - Ślady fotela Garretta! Fotel ma kółka. Stoi na wprost półki ze słojami. Najwyraźniej cały czas tylko jeździ wzdłuż niej fotelem. Obserwuje owady i rysuje. Są jego całym życiem. Dostrzegła jednak, że ślady fotela nie dochodzą do ostatniego słoja, największego i stojącego w oddaleniu od pozostałych. Znajdowały się w nim osy. Do ścianki stojącej, od wewnątrz przylepione było szare gniazdo, wokół którego, wściekle bzykając, kręciły się czarno-żółte owady. Podeszła do słoja i przyjrzała mu się uważnie. - W jednym ze słojów są osy. Podejrzewam, że to jego sejf. - Dlaczego? - Stoi z daleka od pozostałych. Garrett nigdy nie przygląda mu się. Widać to po śladach kółek fotela. Co więcej, w pozostałych słojach są zbiorniczki z wodą. Wszystkie są owadami wodnymi. Tylko w tym jednym są owady latające. Genialny pomysł, prawda? Któż odważyłby się włożyć rękę do takiego słoja? Poza tym na dnie jest pewnie ze trzydzieści centymetrów ziemi. Pewnie coś w niej ukrył. - Zajrzyj i sprawdź. Amelia wysunęła głowę do przedpokoju i poprosiła panią Babbage o grube skórzane rękawice. Kiedy je otrzymała, wciągnęła je na dłonie i obwiązała gołe przedramię poszewką na poduszkę. Powoli zdjęła wieczko z gazy i włożyła rękę do środka. Kilka os usiadło na rękawicy, po czym odfrunęło. Pozostałe nie zwracały uwagi na intruza. Uważając, by nie dotknąć gniazda, Amelia zaczęła rozgrzebywać ziemię. Całkiem płytko natknęła się na plastikową torebkę. - Mam cię! - mruknęła. Wyciągnęła torebkę i zamknęła słój. Otworzyła ją i wysypała zawartość na łóżko. był tam zwój cienkiej żyłki wędkarskiej, około stu dolarów w banknotach i cztery srebrne monety, wycięte z gazety zdjęcie przedstawiające Garretta i jego rodzinę na tydzień przed wypadkiem, w którym zginęli jego rodzice i siostra, a także stary sfatygowany klucz. Nie było na nim żadnego znaczka firmowego, a jedynie wyryty numer. Amelia natychmiast powiedziała o tym Rhymeowi. - Świetnie, Sachs. Doskonała robota. Nie wiem jeszcze, co to oznacza, ale mamy od czego zacząć. A teraz jedź szybko na główne miejsce zbrodni, do Blackwater Landing. - NIE mogę za tobą nadążyć - jęknęła Lydia do Garretta. - Nie mogę tak szybko iść. Strużki potu ciekły jej po twarzy, a fartuch pielęgniarski był cały mokry. Kręciło jej się w głowie. Rozpoznała pierwsze objawy udaru cieplnego. Spojrzał na nią, zatrzymując wzrok na jej piersiach i pstryknął paznokciami. - Proszę cię! - wyszeptała przez łzy. - Już nie mogę. Błagam! - Ucisz się! Mówię to po raz ostatni. Otoczyła ją chmara komarów. - No, ruszaj się, musimy zdobyć coś do picia - ponaglił. Powiódł ją inną ścieżką, która prowadziła poza las. Nagle ujrzała przed sobą wielkie wyrobisko. Były to stare kamieniołomy. Dół wypełniała błękitnozielona woda. Garrett ściągnął koszulę i ochlapał zaczerwienioną skórę, by zmniejszyć swędzenie. Lydia usiadła obok i zmoczyła sobie twarz. - Nie pij tej wody. Mam tu czystą - ostrzegł ją i wyciągnął zza głazu jutowy worek. W środku były butelki z wodą i krakersy z masłem fistaszkowym. Zjadł kilka i wypił całą butelkę. Lydii zaproponował tylko wodę. Chwyciła butelkę związanymi taśmą rękami i wypiła łapczywie. - Gdzie jest Mary Beth? - spytała, nieco odświeżona. - Nad oceanem. W starym domu jakiegoś wyspiarza. Lydia od razu zrozumiała, co to oznacza. Chodziło mu zapewne o wyspy ciągnące się wzdłuż wybrzeża Atlantyku. To dlatego idą na wschód. Ma tam pewnie łódź, którą dostaną się na wyspy. - Dotarcie na wyspy zabierze nam cały dzień, a nawet dłużej! - Wcale nie zamierzam dotrzeć tam dzisiaj. Ukryjemy się tu, w po bliżu, i poczekamy, aż te wściekłe psy gończe miną nas. Dopiero potem pójdziemy do Mary Beth. Musimy tutaj spędzić noc. - Spędzić noc? - wyszeptała przerażona, nie mając pewności, co to ma oznaczać. Garrett nie powiedział już jednak ani słowa. Zaczął ją ciągnąć po zboczu na szczyt stromego wyrobiska, gdzie rósł sosnowy las. Co TAKIEGO niezwykłego jest w miejscach zbrodni? To właśnie pytanie zadawała sobie Amelia Sachs, stojąc na poboczu szosy numer 112 w Blackwater Landing i spoglądając na miejsce, w którym Billy Stail został zamordowany, a dwie młode kobiety porwane oraz za rzekę, gdzie policjant z wieloletnim stażem padł ofiarą jadowitych os. Nawet w promieniach palącego słońca panowała tu ponura, niepokojąca atmosfera. Blackwater Landing był to obszar o trudnych do ustalenia granicach, kilka kilometrów kwadratowych ziemi wokół miejsca, w którym kanał wpada do rzeki Paąuenoke. W pobliżu nie było żadnych domów, choć kiedy jechali tu-z Tanners Corner, Amelia dostrzegła kilka dużych nowych willi. Zauważyła też, że nawet ta zamieszkana część Blackwater Landing, podobnie jak stolica hrabstwa, sprawia wrażenie wyludnionej. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę z przyczyny. W ogródkach nie widać było bawiących się dzieci, choć przecież był to czas wakacji. Ani śladu nadmuchiwanych basenów, rowerów, wózków dziecinnych. Znów rozejrzała się po miejscu zbrodni. Żółta taśma odgradzała dwa skrawki ziemi. Pośrodku jednego z nich, znajdującego się bliżej rzeki, leżał bukiet kwiatów. Domyśliła się, że to tutaj Garrett porwał Lydię. Drugi był piaszczystą polanką otoczoną drzewami, gdzie Pająk zamordował Billyego Staila i skąd uprowadził Mary Beth. W środku tego miejsca dostrzegła w ziemi kilka płytkich zagłębień. Mary Beth, studentka archeologii, poszukiwała tu grotów strzał i innych reliktów. Mniej więcej pięć metrów dalej widać było wytyczony białą farbą kontur, w miejscu, w którym znaleziono ciało Billyego. Na poboczu zatrzymał się samochód policyjny. Wysiadła z niego Lucy Kerr. Amelię zastanowiło, po co tutaj przyjechała. Policjantka skinęła głową z nieukrywaną rezerwą. - Było coś ciekawego w domu Garretta? - spytała. - Kilka rzeczy - odparła Amelia, nie wdając się w szczegóły, po czym spojrzała na błotnisty brzeg rzeki. - Czy to jest łódź, którą uciekł? - Zgadza się - rzekł Jesse Corn, który właśnie do nich podszedł. - Ukradł ją jakimś ludziom mieszkającym w górze rzeki. Chcesz ją obejrzeć? - Później. Na razie powiedzcie mi, z której strony nie przyszedłby tutaj? - Nie przyszedłby? - Jesse pokazał palcem na wschód. - Stamtąd. Tam nic nie ma, tylko bagna i trzciny. Nie ma mowy, żeby nawet przepłynąć łodzią. Czyli albo dotarł tu drogą 112 i zszedł po tym zboczu, al bo przypłynął łodzią. Amelia otworzyła walizkę ze sprzętem dochodzeniowym. - Potrzebuję próbek gruntu - zwróciła się do Jesseego. - Jasne - odparł. - A do czego? - spytał po chwili. - Jeśli znajdziemy drobiny ziemi, która nie występuje tu normalnie, może się okazać, że pochodzi ona z miejsca, w którym Garrett przetrzymuje dziewczyny - wyjaśniła. Wręczyła Jesseemu plastikową to rebkę, a on odmaszerował, zadowolony, że może się do czegoś przydać. Amelia Sachs zajrzała do walizeczki. Nie było w niej gumowych opasek. Zauważyła natomiast, że Lucy Kerr ma warkocz związany kilkoma gumkami. - Czy mogę pożyczyć od ciebie dwie gumki? - spytała. Policjantka ściągnęła je i podała niechętnie Amelii, a ta naciągnęła je sobie na buty. - W ten sposób będę wiedziała, które ślady są moje. Jak gdyby sprawiało to jakąkolwiek różnicę w tym bałaganie - po myślała. - Wiesz, Rhyme, trudno coś wywnioskować na temat przebiegu wydarzeń - rzekła do mikrofonu, uważnie studiując grunt. - Zbyt wiele śladów stóp. W ciągu ostatniej doby musiało tędy przejść z osiem, dziesięć osób. Wydaje mi się jednak, że wiem, co się stało. Mary Beth klęczała. Ktoś, jakiś mężczyzna, podszedł do niej od zachodu, od strony kanału. To był z pewnością Garrett. Pamiętam wzór na podeszwie jego buta, który znalazł Jesse. Widać miejsce, w którym Mary Beth wstała i zrobiła krok do tyłu. Z południa idą ślady innego mężczyzny. To Billy. Zszedł po skarpie w dół. Musiał biec, bo ślady palców są mocniej zagłębione. Garrett ruszył w jego stronę. Starli się. Garrett najwyraźniej wyrwał mu łopatę. Billy cofnął się i oparł o wierzbę. Garrett podszedł do niego. Znów się starli. Obok drzewa jest już zarys leżącego ciała Billyego. Ślady krwi na ziemi i na pniu... No dobrze, zaczynam przeszukiwać teren. Zrobiła dokładny obchód areny, nie pomijając najmniejszego skrawka ziemi. Od upału kręciło jej się w głowie. Nic jednak nie znalazła. Następnie poszła na brzeg rzeki, przeszukała łódkę, ale nie było w niej nic godnego uwagi. - Jesse, mógłbyś mnie przewieźć na drugą stronę? Wyraził na to ochotę. Lucy Kerr też wskoczyła do łódki. Na drugim brzegu Amelia Sachs znalazła ślady w błocie: tenisówek Lydii oraz Garretta -jedną nogę miał bosą, a drugą w sportowym obuwiu, którego rysunek podeszwy znała już doskonale. Poszli za śladami do lasu, w pobliże szałasu, w którym Ed Schaeffer został pożądlony przez osy. - Rhyme, wygląda na to, że ktoś tu usunął ślady - powiedziała Amelia do mikrofonu. Przestępcy często zacierają ślady na miejscu zbrodni miotłami lub nawet gałęziami. - Nie, to był helikopter pogotowia ratunkowego, który zabrał stąd Eda Schaeffera - wtrącił Jesse Corn. - Okazuje się, że to śmigła helikoptera wymiotły wszystko - sprostowała Amelia swą relację. - Standardowa procedura przewiduje, że helikopter powinien wylądować w pewnej odległości od miejsca zbrodni, a rannego należy przenieść. - Standardowa procedura? - podchwyciła Lucy Kerr zaczepnie. - Przykro mi, ale przejęliśmy się nieco stanem Eda. Staraliśmy się uratować mu życie. Amelia Sachs nie odpowiedziała. Zajrzała do szałasu, starając się nie robić żadnych gwałtownych ruchów, by nie rozdrażnić os wciąż latających wokół zmiażdżonego gniazda. Jeśli nawet Ed Schaeffer coś tu znalazł, zostało to już zabrane z szałasu. - Wracamy - zarządziła Amelia. Kiedy wysiadali z łódki na brzeg, z zarośli wyskoczył nagle w ich stronę jakiś mężczyzna. Jesse Corn odruchowo chwycił za broń, zanim jednak odpiął kaburę, Amelia celowała już z pożyczonego pistoletu, stojąc na ugiętych w kolanach nogach. Intruz stanął jak wryty. Wyglądał znajomo. był brodaty, wysoki, barczysty i miał włosy związane z tyłu w kucyk. Amelia gdzieś go już widziała. - Rich! Dopiero kiedy Jesse wypowiedział imię intruza, Amelia przypomniała sobie, skąd go zna. Był jednym z trzech mężczyzn, których widzieli wychodzących z budynku władz hrabstwa. Rich Culbeau. Powoli schowała broń do kabury. - Przepraszam - rzekł Culbeau. - Nie chciałem nikogo przestraszyć. - Rich, to jest miejsce zbrodni - skarcił go Jesse Corn. - Pracujemy tu. Nie możesz tu wchodzić. - Nie chcę wam przeszkadzać, ale mam prawo starać się o te dziesięć tysięcy nagrody, które wyznaczyła matka Mary Beth. - Cholera - wyrwało się Amelii. Spośród wszystkich czynników, które najbardziej przyczyniają się do niszczenia śladów i przeszkadzają w prowadzeniu śledztwa, najgorszym jest pojawienie się łowców nagród i poszukiwaczy pamiątek. Culbeau spojrzał na nią. - Nie mam zamiaru sprawiać wam żadnych kłopotów. - Chciałabym tylko, żebyś nie zniweczył szans na odnalezienie obu dziewczyn żywych - rzekła chłodno Amelia Sachs. - Nic takiego się nie zdarzy - obiecał Culbeau i odszedł. Amelia opowiedziała Rhymeowi o spotkaniu, ale on nie przejął się tym w najmniejszym stopniu. - Nie mamy czasu, żeby martwić się miejscowymi ludźmi, Sachs. Wracaj tutaj ze wszystkim, co znalazłaś. Wsiedli do łódki. Kiedy płynęli na drugi brzeg, Amelia spytała jeszcze Jesseego: - Może nam narobić problemów? - Culbeau? - wtrąciła się Lucy Kerr. - To straszny leniuch. Za dużo pije, ale nie zdarzyło się, żeby poważnie narozrabiał. Parę razy tylko pobił się z kimś w miejscu publicznym. - Czym on i jego dwaj koledzy się zajmują? - Nie mają stałego, uczciwego zajęcia - rzekł Jesse. - Od czasu do czasu imają się jakiejś dorywczej roboty. Mają jednak pieniądze, co oznacza, że pędzą bimber. - Bimber? I nie dobraliście się im do skóry? Tym razem zabrała głos Lucy. - Najpierw trzeba znaleźć destylator. Przybili do południowego brzegu rzeki niedaleko miejsca zbrodni. Kiedy wysiadali z łodzi, minęła ich czarna barka motorowa kilkunastometrowej długości, która wpłynęła z kanału do rzeki. Na jej burcie Amelia odczytała napis ZAKŁADY WYTWÓRCZE DAYETTA. - Co to takiego? - spytała. - To firma pod miastem - odpowiedziała Lucy. - Przewożą ładunki kanałem aż po Norfolk. Asfalt, smołę i tym podobne. Rhyme usłyszał to przez radiostację. - Sprawdźmy, czy przewozili coś tędy w czasie morderstwa - zaproponował. Amelia powtórzyła jego słowa Lucy. - To była jedna z pierwszych rzeczy, które zrobiliśmy z Dżimem - po wiedziała szybko. - Okazało się, że nie. Rozpytywaliśmy też wśród ludzi, którzy dojeżdżają szosą 112 rano do pracy. Nikt nic nie widział. - Czyli odwaliliście kawał dobrej roboty - pochwaliła Amelia. - Och, to tylko standardowa procedura - rzekła chłodno Lucy. LINCOLN Rhyme obejrzał sprzęt otrzymany od policji stanowej. To zadziwiające, jak bardzo chciałby znów móc coś wziąć do ręki. W lewym serdecznym palcu miał resztkę czucia, ale zapomniał już, jak to jest, kiedy chwyta się coś mocno, czując kształt, ciężar i temperaturę przedmiotu. Dawniej targała nim rozpacz i nie chciało mu się żyć. Teraz zjadała go wściekłość. Dwie uprowadzone młode kobiety, morderca na wolności - aż go skręcało, by popędzić na miejsce zbrodni, zrobić obchód areny, odnaleźć ślady, obejrzeć je pod mikroskopem, włączyć komputer, a potem krążyć po pokoju, starając się wyciągnąć właściwe wnioski. Znów pomyślał o swojej operacji i o cudotwórczych dłoniach doktor Weaver. - Czy mógłbyś włączyć chromatograf gazowy i go uruchomić? - po prosił Thoma. - Dość długo się nagrzewa. Thom podszedł do aparatu i wcisnął włącznik. Następnie ustawił resztę sprzętu na blacie stołu. Do pokoju wszedł Steve Farr, niosąc ogromny klimatyzator. - Ukradłem go z wydziału planowania przestrzennego - rzekł sapiąc. Po chwili przyszedł Dżim Bell. Pomógł Farrowi zamontować klimatyzator w oknie. Chwilę później pokój zaczął się wypełniać chłodnym po wietrzem. Nagle w drzwiach pojawiła się ogromna postać. był to młodzieniec po dwudziestce, barczysty, o wysokim czole. Miał prawie dwa metry wzrostu i ważył pewnie ze sto trzydzieści kilogramów. - Jestem bratankiem Lucy Kerr - przedstawił się dziwnie wysokim, nieśmiałym głosem. - Mam na imię Ben. - Ach, mój laborant kryminolog! - zawołał Rhyme. - W samą porę. Ben zerknął na wózek Rhymea, chrząknął i przełknął ślinę. - Ciocia Lucy nie wspominała nic o kryminologii. Jestem dopiero studentem na uniwersytecie w Avery. Dlaczego powiedział pan "w samą porę"? - Podejdź do stołu. Za chwilę przywiozą mi próbki, które pomożesz mi zanalizować. - Próbki... Dobrze. O jaką rybę chodzi? - Rybę? - powtórzył Rhyme z zaskoczeniem w głosie. - Mam na myśli próbki pobrane z miejsca zbrodni! - Lincoln jest ekspertem od kryminologii z Nowego Jorku - wyjaśnił Benowi szeryf. - Pomaga nam w dochodzeniu. - Aha - mruknął młodzian. Spojrzenie na wózek Rhymea. Cofnięcie wzroku na podłogę, tam gdzie bezpieczniej. Rhyme natychmiast doszedł do wniosku, że nienawidzi tego faceta, który zachowuje się tak, jakby kryminolodzy byli bandą klaunów. Nagle zapragnął rozpaczliwie, by znaleźć się z powrotem w szpitalu, oczekując na skalpel i komórki rekina. W pewnej mierze poczuł też wściekłość na Amelię Sachs, bo przecież ona do tego wszystkiego doprowadziła. - Chodzi o to, że ja się specjalizuję w socjozoologii oceanograficznej, czyli w zachowaniach zwierząt morskich. O nieba! - pomyślał Rhyme. Przydzielili mi na asystenta faceta, który jest nie tylko kalekofobem, ale do tego jeszcze zwierzęcym psychiatrą. - Wszystko jedno - rzekł zrezygnowanym tonem. - Grunt, że jesteś naukowcem. Używałeś kiedyś chromatografu? - Tak - odparł Ben. - Ale problem polega na tym, że ciocia Lucy prosiła mnie tylko, żebym wpadł na chwilę. Nie wiedziałem, że mam panu pomagać. Zaraz zaczynają się zajęcia... - Ben, musisz nam pomóc - przerwał mu Rhyme. Szeryf opowiedział chłopakowi o uprowadzeniu przez Garretta Hanlona dwóch kobiet i zamordowaniu licealisty. - Sam widzisz, po prostu musisz nam pomóc - powtórzył Rhyme. - Nie mamy innego wyboru. Przewaga Garretta nad nami wynosi już trzy godziny. W każdej chwili może zabić którąś ze swych ofiar, o ile już tego nie zrobił. Młody oceanograf rozejrzał się po pomieszczeniu, szukając jakiejś wymówki, ale nie znalazł żadnej. - No cóż, chyba mogę tu zostać jeszcze przez chwilę - mruknął. - Będziemy ci bardzo wdzięczni - powiedział Rhyme. Ben skinął niepewnie głową, z gracją perszerona podszedł do chromatografu i zaczął przyglądać się jego tablicy sterowniczej. AMELIA Sachs wbiegła do tymczasowego laboratorium. Za nią po dążał Jesse Corn. Lucy Kerr wpadła zziajana dopiero po chwili. Przy witała się ze swym bratankiem Benem i przedstawiła go Amelii Sachs oraz Jesseemu. Amelia wyciągnęła kilka torebek foliowych. - To materiały zebrane w pokoju Garretta - powiedziała, po czym pokazała zgromadzonym inne torebki. - A to z Blackwater Landing - wyjaśniła. Rhyme spojrzał na foliowe opakowania. Wcale nie podobało mu się to, że ma analizować znalezione ślady, nie zobaczywszy na własne oczy miejsca zbrodni. - Ben, czy nie ma jakiegoś geologa wśród twoich kolegów? - Nie, wszyscy są oceanografami. - Słuchaj, Rhyme. Kiedy byliśmy nad kanałem, widziałam barkę. Przewoziła asfalt albo smołę z jakiejś tutejszej firmy. - Chodzi o firmę Henryego Davetta - wyjaśniła Lucy. - Myślicie, że mają w swoim zespole geologa? - spytał Rhyme. - Nie wiem, ale Davett jest inżynierem i mieszka tu od lat - powiedział Bell. - Pewnie zna okoliczne gleby jak nikt inny. - W takim razie bądźcie tacy mili i zadzwońcie do niego. - Robi się, szefie - zawołał Bell i wybiegł z pokoju. Wrócił po chwili. - Rozmawiałem z Davettem. Nie ma w swojej firmie geologa, ale po wiedział, że może sam będzie mógł nam pomóc. Będzie tu za pół godziny - obwieścił, po czym spytał: - Jaką przyjmujemy teraz taktykę? -Ty, Ben, Thom i ja zostaniemy tutaj. Zbadamy wszystko, co znalazła Amelia. Kilku ludzi pojedzie do Blackwater Landing, tam gdzie zniknęły Mary Beth i Lydia. Postaram się nimi kierować przez radiostację, w zależności od rozwoju sytuacji. - Kto ma wejść do tej grupy? - Będzie nią kierować Sachs - odparł Rhyme. - Pojedzie z nią Lucy. - Chciałbym zgłosić się na ochotnika - pośpiesznie wtrącił Jesse Corn. Rhyme skinął głową. - Może ktoś jeszcze - zaproponował. - Tylko czworo? To wszystko? - zdziwił się Bell, marszcząc brew. - Mogę załatwić dziesiątki ochotników. Nawet stu ludzi. - Nie, w takiej sprawie jak ta, lepiej, żeby było ich mniej. - Kto w takim razie pojedzie jako czwarty? - spytała Lucy. - Może Mason Germain? Rhyme zniżył głos. - Coś mi się w nim nie podoba. - Chodzi ci o jego nastawienie? - spytał Bell. - Właśnie. Odnoszę wrażenie, że sam z chęcią zastrzeliłby Garretta. Dlaczego? - Mason jest człowiekiem, który wyrwał się z nizin. Jest strasznie ambitny, ale mieszka w miasteczku, w którym nie ma przestrzeni na zrealizowanie swoich ambicji. Błagał, żeby powierzyć mu dochodzenie w tej sprawie, o której wam opowiadałem - dziewczyny, którą osy za gryzły na śmierć w Blackwater. Strasznie chciał dopaść Garretta, ale nie był w stanie nic mu udowodnić. Kiedy mój poprzednik przechodził na emeryturę, nasze szefostwo wyciągnęło to przeciwko niemu. W rezultacie ja dostałem stanowisko, a nie on, choć dłużej służy w policji. Rhyme pokręcił głową. - Nie potrzeba nam gorącej głowy do takiej sprawy. Wyznacz kogoś innego. - To może Ned Spoto? - zaproponowała Lucy. Bell wzruszył ramionami. - Czemu nie? To dobry policjant. Rhyme zwrócił się do Amelii Sachs. - Dobrze, w takim razie ruszajcie. Kiedy dotrzecie do miejsca, w którym urywają się ślady, poczekajcie, aż skontaktuję się z wami. Amelia, Lucy i Jesse wyszli z pokoju. Rhyme oparł głowę o podgłówek wózka i wbił wzrok w torebki z ze branymi materiałami. Tak bardzo chciał się przenieść myślami tam, gdzie nie mogły zanieść go nogi, dotknąć tego, czego nie mogły poczuć jego dłonie. POLICJANCI toczyli gorączkową dyskusję. Mason Germain przysłuchiwał się im z założonymi rękami, oparty o ścianę korytarza obok drzwi do pokoju szefów wydziałów. - Dlaczego siedzimy tu i nic nie robimy? - Nie wiecie? Dżim wysłał obławę. Cztery osoby: Lucy, Neda, Jesseego i tę babkę z Nowego Jorku. Mason zaklął w myśli. On tego także nie wiedział. Wściekły, że Bell nie włączył go do grupy, pobiegł korytarzem i o mało nie wpadł na szeryfa wychodzącego właśnie z magazynu, w którym urzędował ten kaleka na wózku, rzekomo pomagając w śledztwie. Bell stanął w miejscu. - O, Mason, właśnie cię szukam. Chciałbym, żebyś odwiedził Richa Culbeau. - Culbeau? Po co? - Sue McConnell wyznaczyła nagrodę za odnalezienie Mary Beth, a on ma ochotę ją zgarnąć. Nie chcemy, żeby przeszkadzał nam w śledztwie. Miej na niego oko. - Dlaczego nie włączyłeś mnie do obławy? Bell zlustrował swego podwładnego od stóp do głów. - Nie mogłem wysłać was wszystkich. Culbeau kręcił się już dzisiaj w Blackwater Landing. Nie mogę pozwolić, by zepsuł nam śledztwo. - Dżim, zrozum, przecież ja ścigam tego drania od trzech lat. Aż trudno mi uwierzyć, że zabrałeś mi sprawę i oddałeś ją temu dziwolągowi. - Ejże, opanuj się! - Bell zniżył głos. - Twój problem polega na tym, że za bardzo chcesz dopaść tego chłopaka. To może źle wpływać na twój obiektywizm. Mason zaśmiał się ironicznie. I dlatego mam niańczyć bimbrownika. Bell zamachał na innego policjanta. - Frank! Wysoki, tęgi policjant podszedł do nich niespiesznie. - Posłuchaj, Frank, pojedziesz z Masonem do Richa Culbeau. Mason opowie ci, w czym rzecz.. Zrozumiano, Mason? Mason Germain nie odpowiedział. Powoli ruszył w kierunku pokoju szefów wydziałów, a Frank za nim. Mason podszedł do swojego biurka, otworzył je, wyciągnął pistolet i załadował do niego sześć naboi. Następnie włożył broń do kabury i przytroczył ją do paska. Odwrócił się i rzekł do Nathana Groomera, policjanta w wieku około trzydziestu pięciu lat: - Groomer, chcę, żebyś pojechał ze mną do Richa Culbeau. - Przecież to ja miałem z tobą jechać - zaprotestował Frank. - Wolę Nathana - odparł Mason. - Do Richa Culbeau? - spytał Nathan. - Aresztowałem go już trzy razy. Nie możemy na siebie patrzeć. Na twoim miejscu wziąłbym Franka. Mason zmroził Nathana wzrokiem. - Chcę, żebyś ty ze mną pojechał. Nathan wstał zza biurka, wzdychając. - A co powiedzieć Dżimowi? - spytał Frank. Mason wyszedł z pokoju bez słowa. Nathan wybiegł za nim. Obaj wsiedli do samochodu policyjnego. Kiedy zapięli pasy Mason spojrzał uważnie na Nathana. - Gdzie jest twój ruger? - Moja strzelba na jelenie? Mam ją w samochodzie, w domu. - Pojedziemy po nią. Opuścili parking i pędem wyjechali z miasta. - Ruger. Więc dlatego chciałeś, żebym to ja z tobą pojechał - domyślił się Nathan. - Zgadza się. Nathan Groomer był najlepszym strzelcem w całym wydziale policji. - A kiedy już wezmę moją strzelbę, pojedziemy do domu Richa Cul beau? - spytał. - Nie, pojedziemy na polowanie. Po WYJŚCIU z budynku władz hrabstwa Amelia Sachs i Lucy Kerr pojechały z powrotem do Blackwater Landing. Jesse Corn i Ned Spoto, krępy mężczyzna pod czterdziestkę, pojechali za nimi drugim samochodem policyjnym. Lucy i Jesse zaparkowali samochody na poboczu szosy na wysokości miejsca zbrodni. Cała czwórka zeszła w dół nad rzekę i wsiadła do łódki. Jesse wiosłował. Po wyjściu na drugi brzeg poszli śladami Garretta i Lydii do szałasu, a potem zagłębili się na jakieś piętnaście metrów w las. Tam ślady kończyły się. - Pamiętasz ścieżkę, którą uciekli ci handlarze narkotyków, kiedy Frank Sturgis zatrzymał ich samochód w zeszłym roku? - spytała Lucy Jesseego. Skinął głową. - To najlepsza droga przez zarośla. - W takim razie sprawdźmy ją - zaproponował Ned. Amelia Sachs zaczęła się zastanawiać, jak zażegnać grożący konflikt. Doszła do wniosku, że jest tylko jeden sposób: z podniesioną przyłbicą. - Powinniśmy poczekać tu, aż Rhyme odezwie się do nas - powiedziała. Lucy pokręciła głową. - Garrett musiał pójść tą ścieżką. - Nie wiemy tego na pewno - zaoponowała Amelia. - Zaczekamy na Rhymea. - NAJPIERW główna scena zbrodni, Blackwater - zawołał Rhyme do Bena, wskazując głową na materiał zgromadzony na stole. - Zacznijmy od buta Garretta. Tego, który zgubił, porywając Lydię. Ben wziął do ręki torebkę foliową i otworzył ją. - Rękawiczki! Nie wolno dotykać dowodów gołymi rękami. Tylko w rękawiczkach lateksowych! - Dobrze. Rozumiem - odparł Ben. Potrząsnął butem i zajrzał do niego. - Wygląda na to, że w środku jest żwir. - Cholera, zapomniałem poprosić, żeby załatwili mi sterylne płytki! - Rhyme rozejrzał się po pomieszczeniu. - Widzisz to czasopismo? Wydrzyj z niego formularz zamówienia prenumeraty. One zawsze wychodzą z prasy drukarskiej czyste i niemal sterylne. Wykorzystamy ten jako minipłytki laboratoryjne. Ben zrobił, co mu polecono, i wysypał zawartość buta na kartonik. - Włóż próbkę pod mikroskop i pokaż mi. - Rhyme podjechał do blatu, jednak okular mikroskopu znajdował się zbyt wysoko. - Może podstawię go panu pod oczy - zaproponował Ben. Rhyme roześmiał się ironicznie. - Przecież on waży kilkanaście kilogramów. Lepiej, żebyśmy... Nie skończył, bo Ben chwycił mikroskop swymi silnymi rękami i przytrzymał go pewnie przed oczami Rhymea, bez najlżejszego drgnięcia. Rhyme nie mógł, rzecz jasna, nastawić ostrości, ale to, co dojrzał, dało mu wyobrażenie, z czym ma do czynienia. - Wapienne drobiny i kurz. Zbadaj to chromatografem. Chcę sprawdzić, co tam jeszcze jest. Ben włożył próbkę do urządzenia i nacisnął włącznik. Chromatograf, marzenie każdego kryminologa, analizuje takie substancje, jak produkty spożywcze, leki, krew i mikroelementy, oraz wyodrębnia z nich pierwiastki. Najczęściej dla celów analizy sądowej wykorzystuje się chromatografy gazowe, które spalają próbkę. Powstałe w ten sposób opary są identyfikowane. Chromatograf jest zazwyczaj połączony z analizatorem widma masowego, który potrafi wyodrębnić z tych związków poszczególne ich składniki. Było jasne, że odpryski skały wapiennej nie spalą się. Jednak Rhyme nie był zainteresowany tą skałą, lecz śladowymi ilościami substancji, które znajdują się w kurzu i żwirze. To pozwoliłoby mu ustalić miejsce, z którego pochodzą. - Trochę to potrwa - powiedział Rhyme. - Tymczasem obejrzyjmy, co jest na podeszwie buta Garretta. Wiesz co, Ben? Uwielbiam podeszwy. I bieżniki opon. Są jak gąbka. Zapamiętaj to sobie. Zeskrob trochę tego brudu. Sprawdzimy, czy pochodzi z Blackwater Landing, czy z innego miejsca. Ben zdrapał trochę zaschniętego błota na kartonik i podsunął pod oczy Rhymeowi, który przyjrzał mu się uważnie. Jako kryminolog Rhyme doceniał wagę ziemi i błota. Osiada na ubraniu, zostawia ślady na podłożu i wiąże przestępcę z miejscem przestępstwa. Istnieje około 1100 odcieni koloru ziemi. Jeśli próbka pobrana z miejsca zbrodni pasuje do próbki odnalezionej na przykład w ogródku podejrzanego, to jest niemal pewne, że podejrzany był na miejscu zbrodni. Jednak aby brud, kurz albo błoto znalezione przy podejrzanym mogły posłużyć jako materiał dowodowy, muszą różnić się nieco od tych, które występują w miejscu zbrodni w stanie naturalnym. Dlatego pierwszym krokiem jest skonfrontowanie błota z miejsca zbrodni z próbką, która pochodzi od podejrzanego. Rhyme wyjaśnił to Benowi, a ten chwycił torebkę opatrzoną nalepką PRÓBKA GLEBY - BLACKWATER LANDING z dopisaną datą i godziną pobrania. Wysypał z niej trochę na kartonik i położył go obok kartonika z błotem zeskrobanym z podeszwy buta Garretta. - Teraz porównaj je pod mikroskopem - polecił mu Rhyme. - Zobacz, czy obie próbki różnią się kolorem. Ben umieścił obie próbki pod mikroskopem i przyjrzał się im. - Trudno powiedzieć... choć może rzeczywiście mają trochę inny odcień. - Daj mi popatrzeć. Raz jeszcze Ben podstawił mikroskop pod oczy Rhymea. - Zdecydowanie inny. Próbka o nieznanym pochodzeniu ma jaśniejszy kolor. Poza tym jest w niej więcej kryształów. Więcej granitu, gliny i drobinek materiału roślinnego. Czyli ziemia ta nie pochodzi z Blackwater Landing. Jeśli mamy szczęście, pochodzi z miejsca, w którym chłopak ma kryjówkę - stwierdził Rhyme. - Kiedy będziesz już miał wyniki analizy pierwszej próbki, zbadaj również drugą chromatografem. - Tak jest. Po chwili ekran komputera podłączonego do chromatografu rozbłysnął. Pojawiło się na nim okienko. Rhyme podjechał bliżej monitora i przyjrzał mu się. - Dużo azotanów, fosforanów i amoniaku. To go bardzo zastanowiło, ale nie chciał wyciągać pochopnych wniosków. Postanowił poczekać na wynik badania błota z podeszwy. Polecił Benowi, by włożył próbkę do chromatografu. Wkrótce na ekranie pojawiły się wyniki drugiego badania. Rhyme westchnął. - Jeszcze więcej azotanów, amoniaku i fosforanów. A do tego detergenty. I coś jeszcze... Komputer zidentyfikował to jako kamfen. Słyszałeś kiedyś o czymś takim? - Niestety, nie - odparł Ben. Rhyme zerknął na siedzącego w milczeniu pielęgniarza. - Thom, czas na nasze tablice. Thom zaczął zapisywać to, co dyktował mu Rhyme. Znalezione na głównym miejscu zbrodni - w Blackwater Landing: Pył wapienny, Azotany, Fosforany, Amoniak, Detergenty, Kamfen. Rhyme przyjrzał się liście. Więcej pytań niż odpowiedzi. Nagle jego wzrok padł na żwir, który Ben wysypał z wnętrza buta. Coś przyszło mu do głowy. - Dżim! - zawołał. - Hej, Dżim! Szeryf wpadł biegiem do pokoju, zaniepokojony. - Co się stało? - Ilu ludzi pracuje w tym budynku? - Nie wiem, chyba ze dwudziestu. - A czy mieszkają w różnych miejscach hrabstwa? - Owszem, niektórzy z nich w Paąuotank, inni w Albemarle albo w Chowan. - Ściągnij ich tu wszystkich. Wszystkich, których znajdziesz w całym budynku. Potrzebne mi są próbki brudu z ich butów. I z dywaników w ich samochodach. Bell wyszedł z pokoju. - Ben, przynieś mi ten stojak - polecił Rhyme studentowi. Ben podszedł do długiego stojaka z probówkami. - Ten przyrząd służy do określania gęstości względnej substancji, takich jak kurz. Ben pokiwał głową. - Słyszałem o czymś takim, ale nigdy tego nie używałem. - To proste... - Rhyme spojrzał na dwie butelki z ciemnego szkła. Na jednej widniał napis TRÓJBROMOETAN, na drugiej zaś ALKOHOL ETYLOWY. - Wymieszasz zawartość tych butelek w proporcjach, które ci zaraz podam, i wlejesz mieszaninę do probówek. Ben wymieszał obie ciecze zgodnie ze wskazówkami Rhymea, a na stępnie rozlał do wszystkich probówek. - A teraz nasyp nieco ziemi z buta Garretta do pierwszej probówki z lewej. Jej składniki rozdzielą się. W ten sposób będziemy mieli wzorzec. Potem zbierzemy próbki od ludzi mieszkających w różnych za kątkach hrabstwa. Jeśli któraś z nich będzie podobna do próbki Gar retta, będzie to oznaczało, że właśnie stamtąd pochodzi błoto na jego butach. Bell przyprowadził pierwszego człowieka, a Rhyme wyjaśnił, w czym rzecz. Szeryf uśmiechnął się z uznaniem. - Genialny pomysł - przyznał. Niestety, okazało się, że czas poświęcony na to badanie był zmarnowany. Żadna z próbek nie pasowała do kurzu z buta Pająka. Rhyme spojrzał na zegar. Garrett ucieka już od blisko czterech godzin. - Thom, mam do ciebie prośbę - rzekł Rhyme. - Sachs zamówiła polaroida. Znajdź go i zrób z bliska zdjęcie każdej próbce. Z tyłu zapisz nazwisko pracownika. Thom znalazł aparat i zabrał się do roboty. - A teraz zanalizujemy to, co Sachs znalazła w domu przybranych rodziców Garretta - zarządził Rhyme. - Ben, wyciągnij te spodnie z torby. Sprawdź, czy nic nie ma w mankietach. Ben ostrożnie otworzył torbę i obejrzał spodnie. - Owszem, jest trochę igieł sosnowych. - Świetnie. Jak myślisz, czy same spadły z gałęzi, czy też wyglądają na ucięte? - Chyba raczej na ucięte. - Doskonale. To oznacza, że uciął je w jakimś celu. Być może miało to związek ze zbrodnią. Pewnie chodzi o kamuflaż - rozprawiał Rhyme. - Dobrze. Teraz odetnij od spodni parę skrawków i zbadaj je w chromatografie. Czekając na wyniki, przejrzeli resztę zgromadzonego materiału. - Thom, pokaż mi jego notatnik - poprosił Rhyme, a pielęgniarz podstawił mu go pod oczy i przekartkował. Nie było tam nic poza nie wprawnymi rysunkami owadów. Nic, co mogłoby się przydać. - A teraz tamte książki. - Rhyme wskazał ruchem głowy cztery tomy w twardej oprawie, które Amelia Sachs znalazła w pokoju Garretta. Jedna z książek, "Miniaturowy świat", była przeglądana tak wiele razy, że niemal rozpadała się na kawałki. Niektóre strony oznaczono gwiazdkami, ale nic, co było tam napisane, nie naprowadziło ich na ślad chłopaka. Rhyme polecił Thomowi, by odłożył książki na bok. Następnie przejrzeli to, co Garrett ukrył pod łóżkiem i w słoju z osami: pieniądze w pomiętych banknotach pięcio- i dziesięcio dolarowych oraz kilka srebrnych dolarówek, zdjęcia Mary Beth i jego rodziny, stary klucz, żyłka. - Bardzo cienka ta żyłka - zauważył Rhyme. - Trudno byłoby złapać na nią nawet drobną rybkę - zgodził się Ben. Na ekranie komputera pojawiły się wyniki analizy próbek spodni. - Nafta, amoniak, azotany - odczytał Rhyme. - Znów ten kamfen. Thom, druga tablica - poprosił i podyktował pielęgniarzowi. Rzeczy znalezione w pokoju Garretta: Wydzielina skunksa, Obcięte igły sosnowe, Rysunki owadów, Zdjęcia Mary Beth i rodziny Garretta, Książki o owadach, Żyłka wędkarska, Pieniądze, Nieustalony klucz, Nafta, Amoniak, Azotany, Kamfen. Rhyme przyjrzał się tablicom, po czym zwrócił się do Thoma: - Zadzwoń do Mela Coopera. Pielęgniarz chwyciił słuchawkę i wykręcił numer z pamięci. Cooper, który często współpracował z Rhymeem, był jednym z najlepszych laborantów sądowych w kraju. Thom przełączył telefon na głośnik i po chwili rozległ się miękki tenor Coopera: - Cześć, Lincolnie, wyświetliło mi się, że dzwonisz z budynku władz hrabstwa Paąuenoke. Coś mi mówi, że nie jesteś wcale w szpitalu. - Pomagam tu w pewnej sprawie. Słuchaj, Mel. Chciałbym się czegoś dowiedzieć o substancji, która nazywa się kamfen. Słyszałeś coś o niej? - Nie, ale poczekaj chwilę. Sprawdzę w bazie danych. Rhyme usłyszał szybkie stukanie klawiszy komputera. - Już mam - rzekł Cooper. - Jest to terpen. Węglowodór nienasycony. Pozyskiwany z roślin. Był używany kiedyś jako składnik pestycydów, ale został wycofany na początku lat osiemdziesiątych. Stosowano go głównie pod koniec dziewiętnastego wieku jako paliwo do lamp. Próbujesz namierzyć jakiegoś nieznanego sprawcę? - Wręcz przeciwnie. Sprawca jest jak najbardziej znany, ale nie możemy go znaleźć. Czyli obecność kamfenu może oznaczać, że ukrywa się w bardzo starym budynku. Posłuchaj, Mel. Wyślę ci faksem zdjęcie kluczyka. Czy mógłbyś go dla mnie zidentyfikować? - Jasne. To kluczyk od samochodu? - spytał Cooper. - Nie mam pojęcia. - W takim razie może to być trudniejsze, niż przypuszczałem. Ale zrobię, co w mojej mocy. Kiedy rozłączyli się, Rhyme poprosił Bena o sfotografowanie klucza z obu stron i wysłanie Cooperowi faksem odbitek. Następnie zadzwonił na telefon komórkowy Amelii. - Rhyme, w którą stronę powinniśmy pójść? - spytała niecierpliwie. - Jesteśmy na drugim brzegu rzeki, ale straciliśmy ślad. A poza tym, prawdę mówiąc - tu zniżyła głos - miejscowi zaczynają się irytować. Lucy najchętniej ugotowałaby mnie na obiad. - Zrobiłem podstawowe badania, ale nie mam pojęcia, co zrobić z wynikami. Czekam na tego faceta z fabryki w Blackwater Landing, Henryego Davetta. Powinien tu być lada chwila. Posłuchaj mnie uważnie, Sachs. Znalazłem duże ilości amoniaku i azotanów na ubraniu Garretta i na jego bucie. - Bomba? - spytała głosem zdradzającym przerażenie. - Na to wygląda. Natomiast żyłka jest za cienka jak na poważne wędkowanie. Podejrzewam, że służy mu do zastawiania pułapek. Dlatego idźcie powoli i uważnie patrzcie pod nogi. Jeśli znajdziesz jakiś podejrzany przedmiot, pamiętaj, że mógł zostać podłożony. Uważaj na siebie, Sachs. Mam nadzieję, że wkrótce będę mógł ci powiedzieć coś więcej. GARRETT i Lydia przeszli jeszcze z pięć, siedem kilometrów. Zbliżało się już południe i skwar zrobił się nieznośny. Posuwali się po otwartym terenie. Niewielkie zagajniki, wrzosowiska. Żadnych zabudowań, żadnych dróg. Ścieżki tworzyły prawdziwy labirynt, rozchodząc się w różnych kierunkach. Jeśli nawet ktoś podąża za nimi, nie będzie w stanie ustalić, którędy poszli. Przebyli blisko kilometr wąską ścieżką między skałami po lewej stronie, a kilkumetrowym parowem po prawej. W pewnej chwili Garrett zatrzymał się. Dał nura w krzaki i wrócił, trzymając w ręku cieniutką nylonową żyłkę, którą rozciągnął tuż nad ziemią. Z pozycji stojącej nie sposób było jej dojrzeć. Koniec przywiązał do kija, którym podparł kilkunastolitrowy szklany zbiornik, wypełniony mleczną cieczą. Lydia po czuła jej woń - amoniak. Przeraziła się nie na żarty. Jako pielęgniarka często miała do czynienia z poparzeniami wywołanymi przez substancje zasadowe. Taka ilość amoniaku mogła wyrządzić poważne obrażenia kilkunastu osobom. - Nie zrobisz tego - wyszeptała. - Zamknij się. - Garrett pstryknął paznokciami. Przykrył zbiornik gałęziami, po czym ruchem głowy pokazał wzgórze. - Tutaj spędzimy noc. W stronę oceanu ruszymy rano. Po kwadransie wyszli z lasu na polanę. Przed nimi, na brzegu strumienia, który zamieniał się w bagno, stał stary młyn, obrośnięty trzcinami i wysoką trawą. Jedno ze skrzydeł było spalone, a spośród gruzów wystawał osmalony komin. Garrett doprowadził Lydię do frontowej części młyna, której nie strawił ogień. Wepchnął ją do środka, zamknął ciężkie dębowe drzwi i zaryglował je. Przez dłuższą chwilę stał, nadsłuchując przy oknie, w którym nie było szyb. Kiedy uznał, że nikt ich nie śledzi, podał jej butelkę z wodą. Lydia napełniła usta, po czym powoli przełknęła. Kiedy skończyła pić, Garrett zabrał butelkę, rozwiązał dziewczynie ręce i skrępował je taśmą na nowo, tym razem z tyłu. - Czy to konieczne? - spytała. Nie odpowiedział, jedynie popchnął ją na podłogę. - Siedź tu i nie otwieraj gęby - warknął. Sam usiadł pod ścianą na przeciwko i zamknął oczy. Siedzieli tak przez pół godziny w absolutnej ciszy. Lydia doszła w tym czasie do wniosku, że opuścili ją wszyscy mieszkańcy hrabstwa Paąuenoke. WRAZ z Dżimem Bellem do pokoju wszedł ktoś jeszcze. Był to mężczyzna po pięćdziesiątce, o przerzedzonych włosach i okrągłej twarzy. Miał na sobie nienagannie wyprasowaną białą koszulę, niebieski blezer narzucony na ramiona i krawat w paski ze spinką. Rhyme pomyślał, że to Henry Davett, ale szybko doszedł do wniosku, że musi to być jednak ktoś inny. Na szczęście jego oczy nie ucierpiały podczas wypadku i wciąż miał sokoli wzrok. Z trzech metrów był w stanie odczytać monogram na spince do krawata: CBZJ. Charles? Carl? Christopher? - Henry, poznaj Lincolna Rhymea - przedstawił go Bell. A więc to jednak jest Davett. Rhyme skinął głową na powitanie i przedstawił mu Bena jako swojego asystenta. - Usiądź, Henry - zaproponował Bell, podstawiając mu fotel biurowy. Mężczyzna usiadł i pochylił się do przodu. Jego postawa i bijąca z oczu pewność siebie tworzyły obraz uroczego, uczciwego człowieka i twardego, zdecydowanego przedsiębiorcy. - Chodzi o te uprowadzone kobiety, prawda? Bell kiwnął głową. - Obawiamy się, że mógł już zgwałcić i zamordować Mary Beth oraz pozbyć się jej ciała. Wciąż mamy nadzieję uratować Lydię i musimy go dopaść, zanim zamorduje kogoś jeszcze - rzekł. - Jak on mógł zabić Billyego! - westchnął Davett. - Billy był tylko dobrym samarytaninem, chciał pomóc Mary Beth, a sam stracił życie. W czym mogę wam pomóc? - spytał Rhymea. Rhyme pokazał ruchem głowy tablicę. - Usiłujemy powiązać te ślady z konkretnymi miejscami. Czy może nam pan w tym pomóc? Davett pokiwał twierdząco głową. - Dość dobrze znam budowę geologiczną tych ziem. Poza tym jestem z wykształcenia inżynierem chemikiem - odparł, poczym założył okulary i przyjrzał się tablicy, na której wypisane były substancje znalezione na głównym i drugoplanowym miejscu zbrodni. - Azotany i amoniak? - Podejrzewam, że zastawił na obławę jakieś wybuchowe pułapki. Ostrzegłem ich przed tym. Davett zmarszczył brwi i wrócił do studiowania tablic. - Kamfen... Zdaje się, że wykorzystywany był dawno temu w lampach. Podobnie jak nafta. - Zgadza się. Dlatego podejrzewamy, że przetrzymuje Mary Beth w jakimś bardzo starym budynku. - W tej okolicy jest pewnie z tysiąc bardzo starych budynków. Co tu jeszcze mamy? Pył wapienny. To nie zawęża specjalnie obszaru poszukiwań. Większość hrabstwa Paąuenoke leży na wapiennym podłożu. Kiedyś było to miejscowe bogactwo. Ale fosforany to już coś. Karolina Północna jest wielkim producentem fosforytów, chociaż nie wydobywa się ich w tej okolicy, a nieco dalej na południe stąd, co w połączeniu z detergentami sugeruje, że był w pobliżu zanieczyszczonej wody. Gdzie porwał drugą kobietę? - W tym samym miejscu co pierwszą, w Blackwater Landing. - Bell pokazał miejsce na mapie. - Dostał się na drugi brzeg rzeki, poszedł do szałasu myśliwskiego i ruszył na północ, ale po niecałym kilometrze jego ślady się urywają. - W takim razie wszystko jasne - stwierdził Davett z pokrzepiającą pewnością w głosie. - Musiał przejść przez rzekę Stone Creek. W tym miejscu. Widzicie? Są tu kaskady, które wyglądają jak piana z piwa. Stone Creek ma źródło w okolicach Hobeth Falls, a po drodze wpływa do niej mnóstwo ścieków. - Świetnie - rzekł Rhyme. - A gdzie mógł pójść dalej, kiedy już dostał się na drugi brzeg Stone Creek? Ma pan jakiś pomysł? Davett ponownie przyjrzał się tablicom. - Igły sosnowe. Sosny rosną w wielu miejscach Karoliny Północnej, ale w tych okolicach dominują dęby i cyprysy. Najbliższy duży sosnowy las, jaki znam, leży na północny wschód. O, tutaj - wskazał na mapie. - Po drodze do bagien Great Dismal. Niestety, nic więcej na razie nie potrafię powiedzieć - rzekł, kręcąc głową. - Ile grup wysłaliście? - Jedną. Cztery osoby - odparł Rhyme. Davett spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Co? Tylko jedną? To szaleństwo! - Pomachał dłonią w stronę mapy. - Powinniście wysłać pięćdziesięciu ludzi, niech rozdzielą się i przeczesują okolice Stone Creek tak długo, aż go znajdą. Źle się do tego zabraliście. Rhyme nie potrafił sobie wyobrazić, w jaki sposób pięćdziesięciu laików, amatorów nagrody, mogłoby zrobić tu cokolwiek dobrego. Po kręcił głową. - Nie. Potrzebna jest nam właśnie jedna mała grupa, działająca z chirurgiczną precyzją. Znajdziemy go. - Henry, poprosiłem pana Rhymea, by poprowadził tę sprawę - wtrącił się Bell. - Jesteśmy mu bardzo wdzięczni za pomoc. Słowa szeryfa były w rzeczywistości skierowane do Rhymea i miały być formą przeprosin za uwagi Davetta. Jednak ze swojej strony Rhyme był bardzo zadowolony z obecności przedsiębiorcy. Davett miał odwagę spojrzeć mu prosto w oczy i powiedzieć, że nie zgadza się z nim. Nie zwrócił w ogóle uwagi na niesprawne ciało Rhymea, a jedynie na jego decyzje i podejście do sprawy. Rhyme z całej siły tęsknił za tym, by ludzie znów go tak traktowali. Magiczne dłonie doktor Weaver być może wkrótce przybliżą go do tego. - Doceniam pana zdanie - powiedział szczerze. - Będziemy jednak prowadzić tę sprawę w taki sposób, w jaki ją zaczęliśmy. Davett najwyraźniej nie przyjął tego w sposób osobisty. - Cóż, jest to twój wybór - zwrócił się do Bella. - Ja zrobiłbym to inaczej, ale to tylko moja opinia. Będę się modlił za te porwane kobiety - powiedział, po czym spojrzał na Rhymea i dodał: I za pana też. Rhyme zrozumiał doskonale, że ostatnie stwierdzenie Davetta wypływało z głębi jego serca, a nie było ironiczną uwagą, choć tak mogło zabrzmieć. - Ta jego spinka do krawata... Czy "J" to Jezus? - spytał Rhyme, kiedy Davett wyszedł z pokoju. Bell zaśmiał się. - Sprytny jesteś. Henry bez zmrużenia oka wykończyłby konkurenta w interesach, ale jest człowiekiem bardzo religijnym. Litery na spince oznaczają "Co By Zrobił Jezus". Ja osobiście nie mam pojęcia, co On by zrobił. Wiem tylko, że powinniśmy zadzwonić do Lucy i twojej przyjaciółki i powiedzieć im, żeby ruszyły śladem Garretta. - STONE Creek? - zdziwił się Jesse Corn, kiedy Amelia Sachs powtórzyła im, co usłyszała od Rhymea. - To prawie kilometr w tę stronę - wskazał palcem i zaczął przedzierać się przez zarośla. Amelia i Lucy ruszyły za nim. Ned Spoto zamykał pochód. Po pięciu minutach wyszli z gęstwiny na wydeptaną ścieżkę. - To ta ścieżka? - Amelia spytała Lucy. - Ta, o której myślałaś, że na pewno nią uciekł? - Zgadza się - odpowiedziała Lucy. - Miałaś nosa - pochwaliła Amelia. - Mimo to musieliśmy poczekać na instrukcje. - Nie, to ty musiałaś pokazać, kto tu rządzi - odparowała Lucy. Amelia zgodziła się z nią w duchu, po czym rzekła: - Ale teraz przynajmniej wiemy, że na ścieżce może być podłożona bomba. Wcześniej nie mielibyśmy o tym pojęcia. Po dziesięciu minutach doszli do Stone Creek, rzeczki tak zanieczyszczonej, że jej woda była aż mleczna i pokryta brudną pianą. Na brzegu znaleźli dwie pary śladów stóp: jedne głębokie, tenisówek małego rozmiaru, prawdopodobnie zostawione przez otyłą kobietę, czyli pewnie przez Lydię, oraz drugie - bosych stóp mężczyzny. Garrett najwyraźniej zrzucił drugi but. - Przejdźmy tutaj na drugi brzeg - zaproponował Jesse. - Znam ten sosnowy las, o którym wspomniał pan Rhyme. Tędy dojdziemy do niego najszybciej. Przedostali się w bród przez rzeczkę, a następnie poszli dalej ścież ką. W powietrzu unosił się zapach żywicy i roznosiło bzykanie owadów. Upał sprawiał, że zrobili się senni. LINCOLN Rhyme studiował z przymrużonymi oczami tablicę, na której wypisane były rzeczy znalezione w pokoju Garretta. Nic nie potrafił z tego wywnioskować. Znów zerknął na książki o owadach. - Thom, czy mógłbyś mi przynieść automat do czytania? Urządzenie to, podłączone do systemu sterowania wózkiem inwalidzkim, który Rhyme obsługiwał jedynym sprawnym palcem, przewracało kartki czytanej książki. - Jest w samochodzie. Zaraz po niego pójdę. Po chwili Thom przyniósł urządzenie. - Ben, czy mógłbyś podać mi tę książkę z wierzchu, "Leksykon owadów Karoliny Północnej", i włożyć ją w tę maszynę? - poprosił Rhyme. Thom pokazał Benowi, jak umieścić książkę w specjalnej ramce, po czym przyłączył biegnące od niej przewody do sterownika znajdującego się pod lewą dłonią Rhymea. Rhyme przeczytał pierwszą stronę, ale nie znalazł nic ciekawego. Poruszył lekko palcem. Popychacz ramki przesunął się i przewrócił kartkę. AMELIA Sachs i jej towarzysze przemierzali las, czując w powietrzu sosnową woń. W pewnym momencie doszli do stromego skalnego zbocza. Lucy Kerr uświadomiła sobie nagle, że już od jakiegoś czasu nie widzieli śladów Lydii i Garretta. Szybko wspięła się na wzgórek, ale gdy stanęła na jego szczycie, zatrzymała się i zastanowiła. Coś tu nie pasuje. Amelia dogoniła ją i stanęła obok. Chwilę później dołączyli do nich Jesse i Ned. - O co chodzi? - spytała zaciekawiona Amelia, spostrzegając zmarszczone czoło Lucy. - Garrett nie mógł tędy pójść. To bez sensu. - Szliśmy ścieżką tak, jak nam polecił pan Rhyme - zauważył Jesse. - Ślady Garretta prowadziły w tym kierunku. - Prowadziły. Nie widzieliśmy ich już od kilku kilometrów. - Dlaczego uważasz, że nie poszedł tędy? - spytała Amelia. - Spójrz, co tu rośnie - pokazała palcem Lucy. - Bagienna roślinność. Zobaczcie, grunt staje się coraz bardziej podmokły. Zbliżamy się do moczarów Great Dismal. Tu nie ma się gdzie schronić. Nie ma żadnych domów ani dróg. Jedyne, co mógłby zrobić, to brodzić w bagnie aż do Wirginii. Ale to zajęłoby mu wiele dni. Uważam, że powinniśmy zawrócić. Spodziewała się, że usłyszy od Amelii jakąś kąśliwą uwagę, lecz ta wyciągnęła telefon komórkowy i wykręciła numer. - Rhyme? Jesteśmy w lesie sosnowym. Idziemy ścieżką, ale nie widać na niej żadnych śladów. Lucy mówi, że dalej na północny wschód stąd jest już tylko bagno. Na pewno tędy nie poszedł. Nie miał po co. - Podejrzewam, że zawrócił na południe i znów przeszedł na tamten brzeg rzeki - dorzuciła Lucy. Amelia Sachs powtórzyła jej słowa Rhymeowi, wysłuchała, co ma do powiedzenia, po czym wyłączyła telefon. - Rhyme kazał nam iść dalej. Z zebranych śladów nie wynika, by mógł pójść na południe. To szaleństwo, pomyślała Lucy. Dwoje ludzi, którzy zupełnie nie znają tych okolic, mówi urodzonym tu policjantom, co mają robić! Mimo to ruszyła szybko ścieżką, zostawiając pozostałą trójkę daleko za sobą. Amelia usłyszała dzwonek telefonu, odebrała i zwolniła. Lucy niemal biegła po sosnowym igliwiu. Niemożliwe, by Garrett Hanlon poszedł tędy. To strata czasu. Poza tym powinni byli zabrać ze sobą psy. Powinni... Nagle świat zawirował dookoła niej. Upadła ciężko na ścieżkę i wydała z siebie krótki okrzyk. - Nie ruszaj się! - poleciła jej Amelia Sachs, podnosząc się z klęczek po sprawdzeniu, co dzieje się z Lucy. - Ned i Jesse! Wy też się teraz nie ruszajcie! Ned i Jesse zamarli w miejscu, nie wiedząc, o co chodzi. Amelia znalazła między drzewami długi kij i podniosła go. Ruszyła przed siebie powoli, próbując podłoże kijem. Pół metra dalej, kiedy już miała zrobić następny krok, kij zniknął wśród sosnowych gałęzi ułożonych na ziemi. - To pułapka! - Ale przecież nigdzie nie było żadnej linki. Patrzyłam uważnie - rzekła Lucy. Amelia ostrożnie podniosła gałęzie. Spoczywały na siatce z cieniutkiej żyłki, zakrywając dół o głębokości ponad pół metra. - Żyłka nie miała uruchomić pułapki - domyślił się Ned. - To po prostu dół zakryty gałęziami. Lucy, niewiele brakowało, a wpadłabyś do niego. - A czy przypadkiem w środku nie ma bomby? - spytał Jesse. - Podaj mi swoją latarkę - poprosiła go Amelia, a gdy jej podał, po świeciła do wnętrza dołu, po czym szybko cofnęła się. - Nie ma bomby, ale za to jest gniazdo szerszeni. Ned zerknął w dół. - Co za drań! Amelia ostrożnie zdjęła resztę gałęzi. Oczom pozostałych ukazało się gniazdo wielkości piłki do futbolu amerykańskiego. - O rany - zamruczał Ned, zamykając oczy i najwyraźniej wyobrażając sobie setki żądeł wbijających się w jego nogi. Lucy podniosła się. - Skąd wiedziałaś? - spytała. - Nie wiedziałam. Lincoln zadzwonił. Czytał jedną z książek Garretta. Znalazł w niej podkreślony akapit o owadach zwanych mrówkolwami. Drążą one nory i żądlą na śmierć wszystko, co w nie wpadnie. Rhyme skojarzył sobie ucięte igły sosnowe i żyłkę. Doszedł do wniosku, że chłopak pewnie wykopał dół i przykrył go gałęziami sosnowymi, a w środku umieścił bombę. - Powinniśmy spalić to gniazdo - stwierdził Jesse. - Nie - zaprotestowała Amelia, a Lucy zgodziła się z nią. - Ogień i dym mogłyby zdradzić naszą obecność tutaj. Zostawimy dół odkryty, żeby żaden przypadkowy przechodzień nie wpadł do niego. Znów ruszyli ścieżką przed siebie. Przeszli dobre pół kilometra, za nim Lucy zdobyła się, by podziękować Amelii. - Miałaś rację, że poszedł tędy. To ja się myliłam - zawahała się, po czym dodała: - Dżim dobrze zrobił, że sprowadził was tu z Nowego Jorku. Początkowo niezbyt mi się to podobało, ale udowodniliście, że był to świetny pomysł. Amelia zmarszczyła brwi. - Dżim wcale nas tu nie sprowadził z Nowego Jorku. Przyjechaliśmy do szpitala w Avery. Rhyme będzie tam operowany pojutrze. Dżim po prostu dowiedział się, że tu jesteśmy, więc przyszedł dziś rano i poprosił, byśmy się przyjrzeli zebranemu materiałowi. To wszystko. Sądziłaś, że on uznał, iż nie poradzisz sobie z tą sprawą, prawda? Lucy zaśmiała się. - Pewnie zaczęłam wpadać w paranoję... Czyli przyjechaliście do szpitala w Avery? Tam pracuje Lydia Johansson. - Tak? Nie wiedziałam - rzekła Amelia. Dziesiątki wspomnień ogarnęły Lucy. - Dlatego chcę uratować Lydię. Kilka lat temu miałam kłopoty ze zdrowiem, a ona była jedną z opiekujących się mną pielęgniarek. Najlepszą. - Uratujemy ją - obiecała Amelia. - A ta operacja, którą twój przyjaciel ma mieć pojutrze, to w związku z tą jego... sytuacją? - spytała Lucy. - Zgadza się. Ale pewnie nic nie pomoże. To na razie eksperymentalna metoda. - A ty nie chcesz, by się jej poddał, prawda? - Nie, nie chcę. Boję się, że to go zabije. Albo jeszcze pogorszy jego stan. Może nie odzyskać już nigdy przytomności. Albo stracić zdolność samodzielnego oddychania i porozumiewania się z otoczeniem. - Rozmawiałaś z nim o tym? - spytała Lucy. - Tak, ale to na nic. Lucy pokiwała głową. - Tak mi się wydawało. Pewnie jest uparty jak osioł... - To mało powiedziane - odparła Amelia. ZADZWONIŁ telefon. Rhyme odebrał go ruchem palca lewej ręki. W słuchawkach usłyszał głos Amelii Sachs. - Rhyme, nie wiemy, co dalej robić. Ścieżka rozchodzi się w czterech albo pięciu kierunkach, a my nie mamy pojęcia, którędy poszedł Garrett. - Nic więcej nie mogę ci podpowiedzieć, Sachs. Ale jego książki są naprawdę fascynujące. To dość poważna lektura jak na szesnastolatka. Jest inteligentniejszy, niż przypuszczałem. Gdzie dokładnie jesteście? - spytał, podnosząc wzrok. - Ben, podaj mi mapę! - Około sześciu kilometrów na północny wschód od miejsca, w którym przekroczyliśmy Stone Creek. Rhyme powtórzył tę informację Benowi, który dotknął mapy palcem. - To chyba są stare kamieniołomy - powiedział. - Cholera - zaklął Rhyme. - Dlaczego nikt mi nie powiedział, że tu są kamieniołomy. Oczywiście mógł winić tylko siebie. Henry Davett powiedział mu wyraźnie, że swojego czasu wapień był tutejszym bogactwem. Jakże inaczej można pozyskiwać wapień, jeśli nie w kamieniołomach? Rhyme powinien był zapytać o nie, gdy tylko usłyszał tę informację. A azotany wcale nie miały być użyte do zrobienia bomby, tylko pochodziły z materiałów wybuchowych, którymi rozsadzano skały. Tego typu od pady są bardzo trwałe. - Sachs, jakieś czterysta metrów od was na zachód są opuszczone kamieniołomy. Nastąpiła pauza. - Jesse wie o ich istnieniu - dobiegł go ledwie słyszalny głos Amelii. - Garrett był w nich, ale nie wiem, czy jeszcze tam jest. Bądźcie bardzo ostrożni. SIEDZĄC pod ścianą ze skrępowanymi taśmą rękami, Lydia była w najwyższym stopniu przerażona. Jej prześladowca wstawał co chwila, krążył po pomieszczeniu, wyglądał przez okno, po czym siadał po turecku, pstrykając paznokciami, lustrując ją od stóp do głów i mrucząc coś pod nosem do samego siebie. Potem znów wstawał i krążył. Pomieszczenie, w którym siedzieli, było pewnie kiedyś kantorem młyna. Za częściowo spalonym korytarzem widać było stąd inny budynek, w którym prawdopodobnie dawniej mieścił się magazyn. Nagle zauważyła w pobliżu coś pomarańczowego. Mrużąc oczy, zorientowała się, że to paczki chrupków. Obok niej opakowanie masła fistaszkowego, kilka puszek napojów i butelek z wodą mineralną. Po co ta cała żywność? Jak długo tu będą? Garrett mówił, że zostaną tylko na noc. - Co się dzieje z Mary Beth? Nie zrobiłeś nic złego? - spytała Lydia. - A co, uważasz, że mógłbym ją skrzywdzić? - oburzył się. - Ukryłem ją tylko po to, żeby nic się jej nie stało. Zdenerwowany, rozdarł paczkę chrupków i zaczął jeść je garściami. Po chwili podsunął torbę w jej kierunku. - Jeśli chcesz trochę chrupków, rozwiążę ci ręce. Ale będę musiał związać ci je z przodu. Pokręciła przecząco głową, walcząc z nudnościami. Garrett wypił całą puszkę coli i zjadł jeszcze kilka garści chrupków. Nagle podniósł się, podszedł do niej i kucnął blisko. Lydia aż się skrzywiła, czując zapach jego potu. Zamknęła oczy w oczekiwaniu, że zacznie ją obmacywać. Jednak Garrett najwyraźniej nie był nią zainteresowany. Przesunął duży kamień i wyjął coś spod niego. - Stonoga - uśmiechnął się. Była długa, żółtozielona. Położył ją sobie na dłoni. - Lubię je - powiedział. - Jeśli próbujesz im zrobić krzywdę, mogą być niebezpieczne. Kiedy stonoga przestraszy się, wydziela truciznę i ucieka. Napastnik wdycha opary i ginie. Niesamowite, prawda? - dodał, przyglądając się, jak robak maszeruje w stronę jego łokcia. Lydia poczuła narastające przerażenie. Wiedziała, że powinna za chować spokój, nie narażać się Garrettowi i robić to, co jej każe. Jednak widząc, jak łazi po nim ten obrzydliwy robak, widząc jego przekrwione, wilgotne oczy, zadrżała ze strachu. Obrzydzenie i strach dosłownie się w niej gotowały. Z wysiłkiem przekręciła się na plecy. Garrett spojrzał na nią ze zdziwieniem. W tym momencie kopnęła go obiema nogami, jak tylko mogła najsilniej, prosto w pierś. Garrett przewrócił się do tyłu. Uderzył głową w ścianę i opadł na ziemię, kompletnie zaskoczony. Lydia z trudem dźwignęła się na nogi i zaczęła uciekać na ślepo. Z rękami związanymi z tyłu, wciąż czując zawroty głowy z odwodnienia, wypadła na korytarz. Zauważyła schody prowadzące na piętro. Zaczęła wspinać się po nich, z trudem łapiąc oddech i obijając się o ścianę i poręcz z kutego żelaza. Słyszała, że Garrett biega po pomieszczeniu poniżej, szukając jej. Poczuła falę paniki i aż pożałowała swojego odruchu odwagi. Uznała jednak, że nie ma już odwrotu. Teraz nie może się poddać. Jeśli ją do padnie, zrobi jej coś złego. Pomieszczenie na górze było bardzo przestronne. Na środku znajdowały się dwa kamienie młyńskie. Drewniany mechanizm dawno już spróchniał, ale koło wodne, zasilane nurtem strumienia, wciąż powoli się obracało. Woda o rdzawym kolorze spływała z niego do wąskiego rowu. Nie była w stanie dojrzeć jego dna. - Stój! - krzyknął nagle Garrett. Stał w drzwiach. Lydia aż podskoczyła z przerażenia. Patrzył na nią z nienawiścią. - Wracaj na dół. Teraz będę musiał ci też związać nogi. Ruszył w jej kierunku. Spojrzała na kościstą twarz chłopaka i jego rozwścieczone oczy. Przed oczami stanęły jej różne obrazy: Mary Beth w nie znanym nikomu miejscu. Stonoga na jego ręce. Pstrykające paznokcie. To przekraczało jej możliwości. Z lodowatym spokojem Lydia minęła kamienie młyńskie i mając ręce wciąż skrępowane z tyłu, skoczyła na głowę w mroczną otchłań wypełnioną wodą. MASON Germain z ciekawością przyglądał się przez celownik optyczny długim rudym włosom nowojorskiej policjantki, opadającym jej aż na ramiona. Ale grzywa! - pomyślał. Wraz z Nathanem Groomerem stali na wzgórzu nad starymi kamieniołomami, około stu metrów od zbliżających się tropicieli. Nathan spojrzał na widocznych z oddali policjantów i Amelię. - Dlaczego celujesz w Lucy Kerr? Mason oddał mu karabin. - Wcale nie celuję w Lucy. Patrzę przez celownik, bo nie zabrałem ze sobą lornetki. Zaczęli iść skrajem wyrobiska. Mason wciąż rozmyślał o rudej policjantce. I o ślicznej Mary Beth McConnell. I o Lydii. Rozmyślał też o życiu, które czasami toczy się zupełnie nie tak, jak by się chciało. Wiedział, że powinien już piastować znacznie wyższe stanowisko. Powinien był inaczej rozegrać sprawę swojego awansu. Podobnie jak winien był inaczej poprowadzić pierwsze dochodzenie dotyczące Garretta Hanlona. Teraz musi płacić za te wszystkie błędy. - Może mi w końcu powiesz, o co tu chodzi? - spytał Nathan. - Jeśli Dżim zapyta, przyjechaliśmy tu szukać Culbeau - odparł Mason. - A tak naprawdę, to co robimy? - Polujemy na Pająka - rzekł krótko Mason. - Oni nam go znajdą i wystawią - dodał, robiąc głową gest w kierunku tropicieli. - A ty go ustrzelisz. Tylko dopilnuj, żeby był martwy. - Mam go zastrzelić? Zaraz, zaraz! Chyba nie zamierzasz zmarnować mi kariery, tylko dlatego, że masz obsesję na punkcie tego chłopaka? - Ty nie robisz kariery - syknął Mason. - Ty masz tylko posadkę. I jeśli chcesz ją utrzymać, masz robić to, co ci mówię. Uwierz mi, przesłuchiwałem Garretta, kiedy był zatrzymany za poprzednie morderstwa. Wiesz, co mi powiedział? - Nie, co? Mason zastanawiał się, czy to, co powie, zabrzmi wiarygodnie. - Powiedział, że zabije każdego policjanta, który spróbuje go zatrzymać. I że nie może się tego doczekać. - Mówiłeś o tym Dżimowi? - Jasne, że mówiłem. Ale on w ogóle się tym nie przejął. Widzisz, nikt nie uświadamia sobie zagrożenia tak jak ja. Ten gówniarz zabił już czworo ludzi. Nathan nawet nie przypuszczałby, że Mason może mieć inne powody, by nienawidzić Garretta. - Poczekaj, Mason, ale chyba nie chcesz ze mnie zrobić snajpera? - Wiesz, co zrobi sąd - kontynuował Mason, jak gdyby nie usłyszał pytania Nathana. - Ma tylko szesnaście lat. Powiedzą: "biedne dziecko, sierota, wsadzimy go do zakładu poprawczego". A potem on wyjdzie za pół roku i zamorduje następną dziewczynę z naszego miasta, która nigdy nie skrzywdziła nawet muchy. - Rzecz w tym, że jeśli go ustrzelimy, nie odnajdziemy Mary Beth. Mason zaśmiał się ironicznie. - Mary Beth? Masz jeszcze nadzieję, że ona żyje? Nie licz na to. Garrett zgwałcił ją i zamordował. Teraz naszym obowiązkiem jest dopilnowanie, by nie przydarzyło się to już nikomu innemu. Rozumiesz? Nathan nic już nie odrzekł, ale odgłos ładowanej broni odpowiedział za niego. NAD oknem znajdowało się duże gniazdo szerszeni. Wycieńczona Mary Beth przyglądała im się, opierając czoło o brudną szybę swojego więzienia. Z powodu tego gniazda, szarego i przerażającego, za częła tracić nadzieję. Jego widok był bardziej przygnębiający niż kraty w oknach, które Garrett dodatkowo starannie zabił gwoździami. Bardziej nawet niż grube dębowe drzwi, zamknięte na trzy wielkie zamki. Bardziej niż wspomnienie koszmarnej wędrówki z Blackwater Landing w towarzystwie Pająka. Kiedy obudziła się dziś rano, czując zawroty głowy i nudności z gorąca, Garretta już nie było. Pierwszą rzeczą, którą zauważyła, było gniazdo za oknem, w pobliżu jej posłania. Sam umieścił tam to gniaz do, w rozwidleniu gałęzi, którą oparł o okno. Początkowo nie wiedziała, po co to zrobił, jednak w pewnej chwili zrozumiała: Garrett Hanlon, jej prześladowca, powiesił je tam jak flagę zwycięstwa. Mary Beth znalazła gumkę w swoim plecaku i związała nią włosy w kucyk. Pot spływał jej po karku i czuła przemożne pragnienie. W dusznym pomieszczeniu aż trudno było oddychać. Przez chwilę chciała ściągnąć grubą dżinsową koszulę (zawsze nosiła długie rękawy podczas wykopalisk w krzakach i wysokiej trawie, jako ochronę przed wężami i pająkami). Nie wiedziała jednak, kiedy Garrett Hanlon powróci, a nie chciała w żaden sposób sprowokować go pod tym względem. Mary Beth zerknęła raz jeszcze na gniazdo, po czym odeszła od okna. Ponownie okrążyła składający się z trzech pomieszczeń domek, bezskutecznie poszukując drogi ucieczki. Budynek był solidny, bardzo stary, o grubych drewnianych ścianach. Przed frontowym oknem rozciągała się łąka porośnięta wysokimi trawami, którą mniej więcej sto metrów dalej zamykał rząd drzew. Sam domek też był otoczony drzewami. Przez okno z tyłu, poprzez gałęzie o gęstym listowiu, ledwie było widać połyskujące lustro jeziorka, którego brzegiem doszli tu wczoraj. Pokoje domku były małe, choć zadziwiająco czyste. W największym stała długa, złoto-brązowa kanapa, kilka starych krzeseł przy zniszczonym stole i drugi stolik, zastawiony kilkunastoma wielkimi słojami po sokach, zakrytymi gazą i pełnymi owadów. W następnym pokoju znajdowało się posłanie i pozbawiona przyborów toaletka. Trzeci był pusty, jedynie w kącie stało kilka opróżnionych do połowy puszek z brązową farbą. Jej kolor był ciemny i przygnębiający. Zastanawiała się, dlaczego wybrał właśnie taki. Doszła do wniosku, że to forma kamuflażu - kora drzew otaczających domek miała taki sam odcień. Nagle uświadomiła sobie, że chłopak jest bardziej przebiegły i niebezpieczny, niż wcześniej przypuszczała. W dużym pokoju było mnóstwo paczek z chrupkami, lecz również puszki z owocami i warzywami, opatrzone etykietą, na której widniał uśmiechnięty farmer. Mary Beth zaczęła poszukiwać czegokolwiek do picia, ale nic nie znalazła. W domku nie było też żadnego narzędzia, którym mogłaby otworzyć którąś z puszek, by wypić sok. Pod dużym pokojem znajdowała się piwniczka, do której można było się dostać przez właz w podłodze. Już wcześniej zdobyła się na od wagę i zeszła do niej trzeszczącymi schodkami, z nadzieją, że być może znajdzie tam drogę ucieczki. Niestety, z piwniczki nie było innego wyjścia. Wszędzie za to poniewierały się dziesiątki starych skrzynek, słojów i worków. Nie wiedziała sama, co napawało ją większym przerażeniem - czy wcześniej jego obecność, czy teraz obawa, że zostawił ją w tym domku na pastwę losu i że umrze tu z pragnienia. Na zewnątrz szerszenie kłębiły się wściekle wokół szarego gniazda. ZACHŁYSTUJĄC SIĘ wodą, z rękami wciąż związanymi z tyłu, Lydia wylądowała w bagiennym stawie kilkanaście metrów od młyna. Wierz gnęła silnie nogami, by odzyskać równowagę i poczuła silny ból. Musiała zwichnąć, albo nawet złamać nogę w kostce, kiedy spadając w otchłań, uderzyła o drewniane koło młyńskie. Tu, w stawie, woda była głęboka. Nie miała innego wyjścia. Żeby utrzymać się na powierzchni, musiała ruszać nogami. Ból był nie do zniesienia, jednak Lydia zdołała utrzymać się na wodzie. Zorientowała się, że jeśli nabierze powietrza w płuca i położy się na plecach, może swobodnie unosić się na powierzchni, a odpychając się zdrową nogą, popłynie w stronę brzegu. W pewnej chwili poczuła pod stopą mulisty grunt. Z trudem weszła na stromy błotnisty brzeg, pokryty gnijącymi liśćmi, i upadła w trawę. Leżała tam przez chwilę, dysząc ciężko, po czym rozejrzała się dookoła. Ani śladu Garretta. Największym wysiłkiem woli podniosła się na nogi. Spróbowała oswobodzić ręce, ale były zbyt mocno związane. Widać stąd było młyn. Nie miała wątpliwości, którędy uciekać. Wiedziała, gdzie jest ścieżka. Biegnij, biegnij! - przykazała sobie. Pomimo strachu i bólu pokuśtykała w kierunku ścieżki. WOREK znalazł Jesse Corn. - Spójrzcie, coś tu jest. Worek. Amelia Sachs zeszła stromym zboczem wyrobiska kamieniołomów do miejsca, w którym stał Jesse, pokazując palcem stary worek jutowy. - Rhyme, jesteśmy w kamieniołomach - zameldowała Amelia przez telefon. - Znaleźliśmy tu jakiś worek. Wygląda na to, że coś w nim jest. - Zostawił go Garrett? - spytał Rhyme. Amelia Sachs spojrzała na ziemię. - Są tu ślady stóp, bez wątpienia Garretta i Lydii. Prowadzą z kamieniołomów w górę. - Powinniśmy iść dalej - rzekł Jesse. - Jeszcze nie - odparła Amelia. - Musimy najpierw zorientować się, co to za worek. - Opisz mi go - poprosił Rhyme. - Wojłok. Stary. Mniej więcej sześćdziesiąt centymetrów na dziewięćdziesiąt. Coś jest w środku. Worek jest zawiązany, a raczej, jest skręcony na końcu. - Amelia uniosła lekko róg worka i zerknęła do środka. - W porządku, to nie jest pułapka. Podeszli do nich Lucy i Ned. Wszyscy czworo stanęli nad workiem. - Co w nim jest? - spytał Rhyme. Amelia Sachs założyła lateksowe rękawiczki. - Puste butelki po wodzie, bez żadnych nalepek z ceną. Opakowania po dwóch paczkach krakersów serowych z masłem fistaszkowym. Na nich też nie ma żadnych nalepek. Podać ci numery z kodów kreskowych, żeby sprawdzić, skąd mogą pochodzić? - Nie ma na to czasu - powiedział Rhyme. - Macie jakiś pomysł, do czego mógł służyć ten worek? Amelia Sachs wysypała z niego wszystko. Na ziemię wypadło kilka wysuszonych i pomarszczonych ziaren kukurydzy. - Kukurydza - rzekła do telefonu. - Są tu jakieś farmy w okolicy? - spytał Rhyme. Amelia Sachs przekazała pytanie kolegom. - Tak, ale mleczne. Nikt tu nie uprawia kukurydzy - stwierdził Jesse. - Chociaż zaraz, używa się jej jako paszy dla bydła. - Oczywiście - zgodził się Ned. - Worek pewnie pochodzi ze sklepu z paszami. Albo z magazynu. - Słyszałeś, Rhyme? - Pasza. Słyszałem. Zajmę się tym. Coś jeszcze? Amelia spojrzała na swoje dłonie. Były zabrudzone czymś czarnym. Wywróciła worek na zewnątrz. - Wygląda na to, że na worku jest sadza. Sam nie jest nawet nadpalony, ale najwyraźniej dotykał czegoś spalonego. Wygląda na węgiel drzewny - orzekła, po czym spojrzała na ślady Garretta i Lydii. - Rhyme, ruszamy za nimi. - Zadzwonię, jeśli będę miał jakieś pytania. - Wracamy na górę - powiedziała Amelia kolegom, po czym, czując ból w kolanach, spojrzała na krawędź wyrobiska. - Kiedy schodziliśmy, nie wydawało się tak daleko - mruknęła pod nosem. - To normalne - zauważył Jesse Corn. - Każde wzgórze jest dwa razy wyższe, kiedy wchodzi się na nie, niż kiedy się schodzi. LYDIA szła jak tylko mogła najszybciej w kierunku ścieżki, ale boląca kostka bardzo jej w tym przeszkadzała. Zatrzymała się i rozejrzała dookoła. Czyżby Garrett uciekł? Czyżby zrezygnował z niej i poszedł nad ocean, do Mary Beth? Jeszcze dziesięć metrów... i już jest. Ścieżka! W tym samym momencie spod gęstego krzewu wysunęła się żylasta dłoń Pająka i chwyciła ją za zdrową kostkę. Z trudem balansując ze względu na związane z tyłu ręce, Lydia mogła tylko obrócić się, by upaść nie na twarz, a na nieźle zaokrąglone biodro. Garrett rzucił się na nią, przytłaczając ją do ziemi. Twarz miał czerwoną ze złości. Leżał tam pewnie z piętnaście minut nieruchomo, aż po deszła mu pod sam nos. Zupełnie jak modliszka czyhająca na ofiarę. - Błagam - jęknęła Lydia. - Nie rób... - Cicho! - Spojrzał na nią tak, jakby zastanawiał się, czy nie zgwałcić jej i nie zabić od razu. Jednak dość brutalnie poderwał ją na nogi i pociągnął za sobą w stronę młyna, nie zwracając uwagi na jej pochlipywanie. RHYME postanowił wrócić do lektury książki o owadach. Wszystko, co do tej pory w niej znalazł, należało do dość powszechnego kanonu wiedzy i niewiele można było z tego wywnioskować. Lekkimi ruchami palca lewej dłoni Rhyme przekartkował "Miniaturowy świat", zatrzymując się na fragmentach zaznaczonych przez Garretta. Informacja o mrówko lwie uratowała tropicieli przed wpadnięciem do dołu z szerszeniami. Jak to wyjaśnił Rhymeowi Ben, ludzie często naśladują zachowanie zwierząt, szczególnie wtedy, kiedy chodzi o przetrwanie. Modliszka trze odwłokiem o skrzydła, wydając w ten sposób dziwaczny odgłos, który dezorientuje napastnika... Owady w ogromnym stopniu wykorzystują narząd węchu. Jest to dla nich wielowymiarowy zmysł. Kiedy mrówka znajdzie pokarm, wraca do gniazda, zostawiając za sobą zapachowy ślad, dotykając od czasu do czasu odwłokiem ziemi. Kiedy inne mrówki znajdą ten zapach, podążają za nim aż do miejsca, w którym znajduje się pożywienie. Wiedzą, w którym kierunku iść, ponieważ w zapachu tym odbierają informację, kierującą je we właściwą stronę. Owady wykorzystują też zapachy jako ostrzeżenie przed zbliżającym się na pastnikiem. Tylko jaki to ma związek ze sprawą? Piękna, zielono-czarna mucha szamotała się po pokoju z rozpaczą, która dorównywała desperacji Rhymea. AMELIA Sachs i jej towarzysze posuwali się bardzo powoli, wyszukując ledwie widoczne ślady Garretta. Cały też czas uważali na ewentualne pułapki. Zostawili już za sobą sosny. Amelia rozejrzała się dookoła. Teraz otaczały ich drzewa przypominające raczej roślinność tropikalną. Lucy powiedziała, że to cyprysy i cedry. Wśród nich rosły mchy i liany, wyciszające dźwięki jak gęsta mgła. W powietrzu unosiła się nieznośna woń zgnilizny. Przystanęli na rozstaju, gdzie ścieżka rozchodziła się w trzech kierunkach. Amelia doszła do wniosku, że tym razem nikt, nawet Rhyme, nie będzie w stanie ustalić, którędy należy pójść. Jesse napił się wody, po czym powiedział z zastanowieniem: - Tutaj człowiek czuje się zupełnie inaczej. Może to zabrzmi śmiesz nie, ale tu wydaje się, że życie ma inną, mniejszą wartość. Wolałbym raczej aresztować kilku nastolatków na ulicy za posiadanie narkotyków, niż być tu. Tam przynajmniej wiem, czego mogę oczekiwać. A tu... Zadzwonił telefon Amelii. Odebrała, wysłuchała uważnie, pokiwała głową i rozłączyła się. Wzięła głęboki oddech i spojrzała na trójkę policjantów. - Właśnie dzwonili do szeryfa ze szpitala. Ed Schaeffer odzyskał na chwilę przytomność, ale zdążył tylko powiedzieć: "kocham moje dzieci" i umarł. Przykro mi. Lucy opuściła głowę, a Jesse objął ją ramieniem i spytał: - Co teraz robimy? Lucy podniosła wzrok. W oczach miała łzy. - Jak to co? Musimy dopaść tego drania - rzekła z determinacją w głosie. - Zgadzasz się ze mną? - spytała Amelię. - Jak najbardziej - odparła Sachs. LYDIA Johansson i Garrett wrócili do młyna. Znów byli w ciemnym kantorze. Lydia usiadła pod ścianą z rozrzuconymi bezwładnie nogami. Garrett pożerał wzrokiem jej ciało. Podczas upadku do stawu rozerwał jej się fartuch. Chłopak z fascynacją wpatrywał się w jej nagie piersi. Lydia odwróciła się bokiem do niego, sycząc z bólu i walcząc z przemożnym wstrętem. Garrett nie był już dla niej Pająkiem, lecz po stacią z najokropniejszego horroru. - Sama jesteś sobie winna - rzekł. - Nie trzeba było uciekać. Daj, obejrzę ci nogę. - Usiadł obok. Chwycił jej kostkę długimi palcami i obejrzał dokładnie. - Nie zraniłaś skóry, ale zrobił się okropny siniak. Co to może oznaczać? - Pewnie złamanie. Nie powiedział nic. Poruszył jej nogą, po czym zamarł. Gwałtownie odwrócił głowę i głęboko wciągnął powietrze przez nos. Lydia też poczuła ten zapach. Amoniak. Chłopak zerwał się na równe nogi. - Pułapka! Wpadli na nią! Będą tu za dziesięć minut! W jaki sposób udało im się dotrzeć tak szybko? - Pochylił się nad Lydią. - Zostawiałaś jakieś ślady? Lydia skuliła się, pewna, że za chwilę ją zabije. - Nie! Przysięgam! - Muszę dostać się do Mary Beth! - krzyknął z szaleństwem w głosie Garrett. - Ale ja nie mogę chodzić - zawyła Lydia, połykając łzy. - Co masz zamiar ze mną zrobić? Garrett podbiegł do drzwi, wyjrzał na zewnątrz i schował się do środka. Z kieszeni spodni wyciągnął scyzoryk. Rozłożył go i odwrócił się w stronę Lydii. - Nie, błagam! - Nie możesz chodzić. Nie ma szansy, żebyś nadążyła za mną. Lydia spojrzała na zmatowiałe ostrze. Zaczęła się gorączkowo modlić. Chłopak zrobił krok w jej kierunku. W JAKI sposób udało im się tu dotrzeć tak szybko, zastanawiał się Garrett Hanlon, biegnąc od młyna w kierunku strumienia. Serce kąsał mu paniczny strach, podobnie jak jego bladą skórę piekł jad trującego bluszczu. Prześladowcy zdołali dotrzeć z Blackwater Landing do młyna w ciągu zaledwie kilku godzin. Był kompletnie zaskoczony. Przewidywał, że trafienie na jego ślad zajmie im przynajmniej cały dzień, a może nawet dwa. Uspokój się, uspokój się! - powtarzał sobie. Teraz, kiedy butla z amoniakiem rozbiła się o kamienie, policjanci będą poruszać się znacznie wolniej. Będą się bać innych pułapek. Daje mu to pewnie z pół godziny przewagi. Za kilka minut dotrze do moczarów, a tam nigdy go nie znajdą. Nawet z psami. Za osiem godzin będzie już z Mary Beth. A potem... Nagle zatrzymał się. Przy ścieżce leżała pusta butelka po wodzie mineralnej. Wyglądała tak, jakby ktoś upuścił ją dosłownie przed chwilą. Podniósł butelkę i powąchał. Amoniak! Nie! Tylko nie to! - krzyknął w myślach. Nagle usłyszał stanowczy kobiecy głos: - Nie ruszaj się, Garrett. Z krzaków wyszła ładna, ruda kobieta w dżinsach i czarnej koszulce. W ręku trzymała pistolet wycelowany wprost w jego pierś. Spojrzała na nóż, który trzymał w ręku, a następnie na jego twarz. - Jest tu! - zawołała. - Mam go! Spojrzała Garrettowi prosto w oczy. - Rób, co ci każę, a nic ci się nie stanie. Rzuć nóż daleko od siebie i połóż się na brzuchu. Jednak chłopak nawet niedrgnął. Stał nadal niezdarnie. Był najwyraźniej zrozpaczony i przerażony. Amelia Sachs znów spojrzała na scyzoryk w jego dłoni. Wciąż trzymała go na muszce. - Garrett, połóż się na ziemi. Jeśli zrobisz to, co ci każemy, nikt nie zrobi ci krzywdy. - Znalazłem Lydię - zawołał Ned Spoto. - Jest cała i zdrowa, ale Mary Beth nie ma tutaj. - Garrett, odrzuć nóż od siebie i połóż się - powtórzyła Amelia Sachs. Wpatrywał się w nią wilgotnymi oczami. - Słuchaj, Garrett, jest nas czworo. Nie dasz rady uciec. - Jak mnie znaleźliście? - jęknął. Nie powiedziała mu, że to Lincoln Rhyme doprowadził ich do młyna i pułapki z amoniakiem. Kiedy z rozwidlenia podążyli środkową ścieżką, zadzwonił do Amelii. - Dżim Bell rozmawiał z kimś z magazynu pasz. Facet nie znał nikogo w okolicy, kto kupowałby kukurydzę na paszę. Powiedział, że worek pochodzi pewnie z młyna. Dżimowi przypomniał się młyn, który spłonął w zeszłym roku. To wyjaśnia ślady sadzy - dodał. Wtedy do telefonu podszedł Bell, który wytłumaczył im, jak dojść do młyna. Potem jeszcze raz słuchawkę wziął Rhyme. - Coś mi przyszło do głowy w związku z amoniakiem - rzekł. W jednej z książek Garretta znalazł zakreślony paragraf o tym, jak owady ostrzegają się zapachami. Domyślił się, że Garrett pewnie przy wiązał do butelki z amoniakiem żyłkę i rozpostarł ją nad ścieżką, licząc, że kiedy policjanci potkną się o nią, w powietrzu rozejdzie się zapach amoniaku, ostrzegając go o niebezpieczeństwie. Gdy znaleźli pułapkę, Amelia Sachs wpadła na pomysł, by napełnić amoniakiem butelkę po wodzie, a potem wylać go na ziemię w pobliżu młyna, i wypłoszyć w ten sposób Garretta. Tak też się stało. - MASZ go na muszce? Strzelaj! - wyszeptał Mason Germain. Wraz z Nathanem Groomerem znajdował się na szczycie niewielkiego wzgórza, sto metrów od miejsca, w którym ta ruda suka z Nowego Jorku dopadła mordercę. Mason stał, natomiast Nathan leżał na rozgrzanej ziemi. Oparł lufę karabinu o ułożone w stos kamienie. - Mason, przecież chłopak nic nie robi! Celując w Garretta, zobaczyli Lucy Kerr i Jesseego Corna, którzy właśnie wychodzili na polankę. - Wszyscy trzymają go na muszce. A on ma tylko nóż i wygląda na to, że zaraz się podda - ciągnął Nathan. - Nie podda się - syknął Mason. - Udaje. Zabije ich, gdy choć na chwilę spuszczą go z oka. - Co ty wygadujesz, Mason. Przecież Lucy i Jesse są zaledwie dwa metry od niego. - Nikt nie strzela tak jak ty. Rąbnij go, Nathan. Mason czekał na huk wystrzału. Zamiast tego usłyszał westchnienie. - Nie mogę - rzekł Nathan, spuszczając wzrok. - Daj mi ten cholerny karabin! - Nie, Mason, daj spokój! Wyraz twarzy Masona tak przeraził Nathana, że wstał i posłusznie podał mu karabin. - Ile masz naboi w magazynku? - spytał stanowczym głosem Mason, kładąc się na brzuchu. - Pięć, ale - nie obraź się - nie jesteś najlepszym strzelcem na świecie, a w polu strzału stoją trzy niewinne osoby. Mason doskonale o tym wiedział. Nie obchodziły go jednak trzy nie winne osoby. Pająk musi zginąć, i to zaraz. Oddychając miarowo, objął palcem spust i powoli wycelował w twarz Garretta. W tym momencie ruda policjantka zrobiła krok w stronę chłopaka i przez chwilę jej bark znalazł się na linii strzału, ale zaraz odsłoniła Garretta. Mason opuścił celownik na pierś chłopaka. Wiedział, że spust należy nacisnąć delikatnie. Jednak, jak często w innych sytuacjach w jego życiu, górę wzięła złość. Gwałtownie szarpnął cyngiel. KĘPKA ziemi wzbiła się w powietrze tuż za Garrettem. W sekundę później powietrze wypełnił huk wystrzału. Amelia Sachs odwróciła się błyskawicznie. Z pogłosu huku wywnioskowała, że strzału nie oddała Lucy ani Jesse, ale ktoś stojący około stu metrów dalej. Stojąc wciąż w rozkroku, Sachs zerknęła na Garretta. Zobaczyła jego oczy, pełne zaskoczenia i strachu. Przez chwilę nie był mordercą ani gwałcicielem, lecz przerażonym małym chłopcem, kwilącym "nie, nie! Pozostali policjanci też rozglądali się gorączkowo, usiłując dostrzec napastnika. - Culbeau, to ty? - krzyknęła nagle Lucy. Znów rozległ się strzał. Tym razem spudłował jeszcze bardziej. - O Boże! Spójrzcie! - zawołał Jesse Corn. - To Mason i Nathan Groomer, tam, na tym pagórku. Rozwścieczona Lucy chwyciła swe łoki-toki i krzyknęła: - Mason, co ty tam robisz? Słyszysz mnie? A niech to wszyscy diabli, nie mam zasięgu! Sachs wyciągnęła telefon komórkowy i zadzwoniła do Rhymea. - Mamy go, Rhyme. Ale tu, blisko, na pagórku, jest Mason Germain i strzela do chłopaka. Nie możemy skontaktować się z nim przez radio. - Sachs, nie! Nie może go zabić! - krzyknął Rhyme. - Jeśli Garrett zginie, nigdy nie znajdziemy Mary Beth! Kolejny strzał wzbił w powietrze chmurę pyłu. - Rhyme, spytaj Bella, czy Mason ma przy sobie telefon komórkowy. Niech do niego zadzwoni i każe mu przestać strzelać! - krzyknęła Amelia Sachs. - Jasne - rzekł Rhyme i rozłączył się. Amelia podjęła błyskawiczną decyzję. Rzuciła pistolet na ziemię, po czym zasłoniła Garretta swoim ciałem. Wstrzymała oddech. Minęło kilka chwil. Strzał nie padł. - Garrett, musisz rzucić nóż na ziemię! - Chciałaś mnie zabić! Wrobiłaś mnie! - Nie! Nie mam z tym nic wspólnego. Zobacz! Stoję przed tobą i za słaniam cię przed strzałami. Teraz już nie strzeli. Jesse Corn rzucił się biegiem w stronę pagórka, krzycząc: - Mason, nie strzelaj, nie strzelaj! Garrett uważnie przyglądał się Amelii. Po chwili rzucił nóż na ziemię i zaczął nerwowo pstrykać paznokciami. Kiedy Lucy podbiegła do nich i zakuła chłopaka w kajdanki, Amelia odwróciła się w stronę pagórka, z którego strzelał Mason. Zobaczyła, że stoi, rozmawiając przez telefon komórkowy. Po chwili schował aparat do kieszeni i zaczął schodzić. - Cóż ty, do cholery, wyobrażałeś sobie? - ryknęła Amelia Sachs, gdy zbliżył się do niej. - Ratowałem twój tyłek, paniusiu - odparował Mason ironicznie. Jesse starał się załagodzić sytuację. - Mason, ona próbowała uspokoić chłopaka. Skłoniła go do tego, żeby się poddał. Amelia Sachs nie potrzebowała jednak adwokata. Podeszła prosto do Masona. - Od lat aresztuję przestępców. Nie rzuciłby się na mnie. Jedynym zagrożeniem byłeś ty. Mogłeś trafić kogoś z nas. - Pewnie! - Mason zwrócił się w jej stronę. Poczuła ciężki zapach wody po goleniu, którą chyba wylewał na siebie litrami. - Zupełnie nie wiem, co ty tutaj w ogóle robisz. - Mason! - wtrąciła się Lucy. - Gdyby nie ona i pan Rhyme, nigdy nie znaleźlibyśmy Lydii. Uspokój się. - To ona nie chce się uspokoić. - Kiedy ktoś naraża mnie na to, że zostanę postrzelona, powinien mieć poważne powody - oświadczyła Amelia stanowczo. - A ty najwyraźniej nie miałeś powodów, by strzelać do Garretta, bo nie byłeś nawet w stanie znaleźć nic przeciwko niemu. - Helikopter! - zawołał Jesse. Śmigłowiec pogotowia ratunkowego usiadł w pobliżu młyna. Pielęgniarze wynieśli Lydię na noszach. Miała wykręconą nogę w kostce. Przed wyjściem z młyna Garrett zbliżył się do niej z nożem i choć uciął nim tylko kawałek taśmy, by zakleić jej usta, wciąż była w stanie histerii. Zdołała się jednak uspokoić na tyle, by powiedzieć im, że Garrett ukrył Mary Beth gdzieś na wyspach u wybrzeży oceanu. Lucy i Mason starali się wyciągnąć z chłopaka, gdzie dokładnie, ale on siedział bez słowa ze wzrokiem wbitym w ziemię. - Posłuchaj, Mason, ty, Nathan i Jesse pójdziecie z chłopakiem do szosy - zarządziła Lucy. - Zadzwonię do Dżima, by wysłał tam samochód. Będzie na was czekał przy skręcie na Possum Creek. Amelia chce przeszukać młyn. Pomogę jej. Przyślijcie po nas drugi samochód za pół godziny. Mason, zły jak osa, podszedł do Garretta i szarpnął go mocno za ramię. Kiedy razem odchodzili ścieżką, chłopak obejrzał się i spojrzał na Amelię z rozpaczą. Nathan ruszył za nimi. - Uważaj na Masona - rzekła Amelia do Jesseego. - Być może nie zdołamy bez współpracy ze strony Garretta odnaleźć Mary Beth. A jeśli będzie zbytnio przerażony, nie wyciągniemy z niego żadnej informacji. - Dopilnuję tego, Amelio - obiecał, po czym spojrzał na nią z podziwem. - Masz nerwy. To wymagało mnóstwa odwagi, żeby zasłonić chłopaka własnym ciałem. Ja bym tak nie potrafił. - Cóż, czasami działamy odruchowo - odparła skromnie Amelia. Jesse pokiwał głową. - Wiesz, miałem cię zapytać - dodał. - Masz jakiś przydomek, jakiś pseudonim? -Nie. - Nie szkodzi. Amelia podoba mi się. Przez chwilę, nie wiadomo dlaczego, miała wrażenie, że Jesse pocałuje ją w ramach uczczenia zwycięstwa. Jednak on odwrócił się i ruszył w ślad za Masonem, Nathanem i Pająkiem. Ale numer, pomyślała Amelia. Jeden tutejszy policjant próbuje mnie zastrzelić, a drugi chyba się we mnie zabujał! SACHS zrobiła "obchód areny" w młynie, koncentrując się na po mieszczeniu, w którym Garrett przetrzymywał Lydię. Znalazła mapę, którą zdążył jeszcze zauważyć biedny Ed Schaeffer. Była na niej zaznaczona trasa, którą Garrett dotarł do młyna, ale nic więcej. - Mam tu coś! - zawołała Lucy z sąsiedniego pomieszczenia. Weszła do kantoru, taszcząc pudło. - Znalazłam to za kamieniem młyńskim. W środku znajdowała się para starych butów, kapok, kompas i mapa wybrzeża Karoliny Północnej. Sachs zauważyła biały pył na butach i w zgięciach mapy. Lucy zaczęła ją rozkładać. - Nie! - zawołała raptem Amelia. - W środku mogą być ślady! Po czekaj, aż zawieziemy ją Lincolnowi. Jeśli teraz stracimy jakiś ślad, nigdy go już nie odzyskamy - rzekła, po czym dodała: - Chodź, pójdziemy sprawdzić ścieżkę, którą biegł, kiedy go dopadłam. Prowadzi do wody. Może ukrył tam łódź. Może znajdziemy tam jeszcze jakąś mapę albo coś ciekawego. Wyszły z młyna i ruszyły w kierunku strumienia. - Trzeba będzie wysłać kogoś do lasu, żeby zniszczył gniazdo szerszeni i zasypał dół. - Dżim wysłał już jednego z naszych ludzi, Troya Williamsa. Ale szerszeni tam nie było. Samo gniazdo. Czyli nie była to pułapka, a tylko sposób na opóźnienie ich marszu. Sachs zorientowała się, że amoniak też nie miał wyrządzić nikomu krzywdy. Garrett mógł przecież ustawić butlę tak, by wylał się na policjantów, oślepiając ich i ciężko parząc. Zamiast tego umieścił ją na małej półce skalnej. Gdyby nawet potknęli się o żyłkę, amoniak wylał by się na skałki około trzech metrów poniżej ścieżki, ostrzegając Garretta o zbliżaniu się pościgu, ale nie czyniąc nikomu nic złego. Wciąż stał jej przed oczami obraz oglądającego się za nią, przerażonego chłopaka. MARY Bethy McConnell znów stanęła przed brudnym oknem domku. Czuła się okropnie z powodu gorąca i pragnienia. Zdawała sobie sprawę, że w tych warunkach przeżyje nie dłużej niż dzień lub dwa. Och, Garrett! Wiedziałam, że będą z tobą tylko same problemy - po myślała z rozdrażnieniem. Przypomniała sobie stare powiedzenie, że za wszystko w życiu trzeba zapłacić. Nie powinna była mu pomagać. Ale jak mogła nie próbować obronić go przed tymi chłopakami ze szkoły? Przypomniała sobie tamtą scenę. Stali nad nim, kiedy w zeszłym roku leżał nieprzytomny na ulicy. Jeden z nich, wysoki chłopak, chciał się na niego wysikać. Musiałam go powstrzymać... Ale kiedy cię uratowałam, od tego momentu byłam twoja... Początkowo, wkrótce po tym zajściu, Mary Beth była zaskoczona tym, że chodzi za nią wszędzie jak nieśmiały wielbiciel. Machał do niej ręką na ulicy, dzwonił do domu, zostawiał prezenty - zielonego żuka w maleńkim pudełeczku, ważkę na uwięzi. W pewnej chwili zorientowała się jednak, że zbyt często się wokół niej kręci. Potrafił, zobaczywszy ją na ulicy, podbiec do niej, pożerając wzrokiem jej piersi, nogi oraz włosy i opowiadając: "Mary Beth, wiesz, że gdyby owinąć całą kulę ziemską pajęczyną, ważyłaby ona tylko kilkadziesiąt gramów? A poza tym pajęczyna jest mocniejsza niż stal i bardziej elastyczna niż nylon". Musiała tak zmienić swoje życie, by jak najrzadziej na niego wpadać. Jednak wtedy zdarzyło się coś, co zbliżyło ich do siebie bardziej, niżby kiedykolwiek przypuszczała. Dokonała ważnego odkrycia nad rzeką Paąuenoke. W zeszłym tygodniu, spacerując wzdłuż jej brzegu w Blackwater Landing, dojrzała coś wystającego z błota. Uklękła i zaczęła odgarniać je rękami. Nagle jej oczom ukazało się coś, co stanowiło dowód jej własnej teorii, co mogło zmienić całe spojrzenie na historię Ameryki. Podobnie jak wszyscy mieszkańcy Karoliny Północnej i całych Stanów Zjednoczonych, uczyła się w szkole o zaginionej kolonii Roanoke. Pod koniec XVI wieku na wyspie Roanoke, w pobliżu wybrzeża dzisiejszej Karoliny Północnej, wylądowali angielscy osadnicy. Początkowo ich stosunki z miejscowymi Indianami układały się poprawnie, lecz wkrótce zaczęły się pogarszać. Ponieważ nadciągała zima, a kolonistom kończyła się żywność, gubernator John White postanowił udać się do Anglii po zapasy. Kiedy powrócił do Roanoke, okazało się, że wszyscy mieszkańcy kolonii, ponad stu mężczyzn, kobiet i dzieci, w tym pierwsze angielskie dziecko narodzone na ziemi amerykańskiej, Virginia Dare, przepadli bez wieści. Jedynym śladem po nich było słowo "Croatoan" wyryte na kilku drzewach w pobliżu fortu. Była to indiańska nazwa wyspy Hatteras, znajdującej się około osiemdziesięciu kilometrów na południe od Roanoke. Większość historyków jest zdania, że koloniści utonęli po drodze na Hatteras lub, po dotarciu tam, zostali zabici. Mary Beth nigdy nie przykładała zbytniej wagi do tej podręcznikowej opowieści aż do czasu, kiedy usłyszała ją ponownie na uniwersytecie. Po przeczytaniu starych zapisków z XVI i XVII wieku doszła do wniosku, że koloniści wyryli na drzewach napisy "Croatoan", by zmylić swych prześladowców, a w rzeczywistości uciekli nie na południe, lecz na zachód i osiedlili się nad rzeką Paąuenoke, w miejscu zwanym obecnie Blackwater Landing. Tam ich kolonia rosła w siłę aż do czasu, gdy miejscowi Indianie zaatakowali ich i wymordowali. Jednak Mary Beth nigdy nie znalazła żadnego dowodu na poparcie tej teorii. Spędzała całe dnie, wędrując po Blackwater Landing ze starymi mapami, usiłując ustalić, gdzie mogła znajdować się osada kolonistów. Aż wreszcie w zeszłym tygodniu dokonała odkrycia. Doszła do wniosku, że natrafiła na ślady zaginionej kolonii. Wczoraj rano zapakowała swoje pędzle, szczotki, słoje, worki oraz łopatę i udała się do Blackwater Landing, by kontynuować wykopaliska. I co się stało? Została porwana przez Garretta Hanlona, Pająka. A teraz siedziała sama w tym dusznym, okropnym domku, gniazdku miłości uwitym przez nastolatka psychopatę. Poczuła, że traci nadzieję. Usiadła i zaczęła płakać. - MAMY go! - obwieścił Rhyme Dżimowi Bellowi i Steveowi Farrowi. - Udało się, więc teraz mogę spokojnie wrócić do szpitala - dodał. Chciał już zacząć przygotowania do operacji. - Problem w tym, że chłopak milczy jak grób - rzekł ostrożnie Bell. - Nie wyjawił nam, gdzie jest Mary Beth. Lydia powiedziała im tylko, że Mary Beth żyje i znajduje się na jednej z wysepek leżących w pobliżu wybrzeża. Ben Kerr stał przed komputerem połączonym z chromatografem. Najwyraźniej żałował, że jego misja dobiega końca. W prowizorycznym laboratorium znajdowała się też Amelia Sachs. Nie było natomiast Masona Germaina. I dobrze, bo Rhyme był na niego wściekły za to, że omal nie zabił Amelii. Ona sama nieoczekiwanie poparła szeryfa. - Wiesz, Rhyme, znaleźliśmy w młynie trochę śladów. Właściwie to Lucy je znalazła. Dobry materiał. - Skoro jest to dobry materiał, ktoś inny może zbadać, dokąd on prowadzi - odparł Rhyme kwaśno. - Posłuchaj, Lincolnie - rzekł Bell. - Jesteś tu jedyną osobą, która ma doświadczenie w tego typu poważnych sprawach. Dla nas to czarna magia - stwierdził, pokazując ruchem głowy chromatograf. Rhyme dostrzegł błagalne spojrzenie Amelii. Westchnął z rezygnacją. - Garrett nie powiedział ani słowa? - Owszem, mówi, ale tylko w kółko zaprzecza, jakoby miał zamordować Billyego i twierdzi, że zabrał Mary Beth z Blackwater Landing dla jej dobra. Nie chce się przyznać, gdzie ją przetrzymuje. - Thom, zadzwoń do pani doktor Weaver i powiedz jej, że będę tu chwilę dłużej - poprosił Rhyme. - Tylko o to nam chodzi - powiedział Bell z wyraźną ulgą. - Godzina albo dwie na pewno wystarczą. Będziemy ci ogromnie wdzięczni. - Jak się czuje Lydia? - spytał Rhyme. - W porządku. Powiedziała, że uratowaliśmy ją w ostatnim momencie. Twierdzi, że Garrett chciał ją zgwałcić - odparł Bell. - Okay... Ben, musimy coś sprawdzić. Ben skinął głową i wciągnął na dłonie lateksowe rękawiczki. Na stępnie otworzył karton, który Lucy znalazła w młynie, i wyjął z niego mapę. - Sprawdźmy, czy w zgięciach nie ma jakichś śladów. Rozwiń ją nad gazetą - polecił mu Rhyme. Z mapy wysypał się piasek. Rhyme zauważył, że jest to piasek z plaży nad oceanem, taki jaki spotyka się na przybrzeżnych wyspach. Jego ziarna były przezroczyste, a nie mętne, jak to bywa z piaskiem z głębi lądu. - Zbadaj go na chromatografie. Może trafimy na coś ciekawego. Ben włączył hałaśliwą maszynę, obsługując ją jak ekspert. Kiedy czekali na rezultaty, rozłożył mapę na blacie. Była to mapa wschodniego wybrzeża Karoliny Północnej. Jednak Garrett nic na niej nie zaznaczył. Na ekranie pojawiły się wyniki. Rhyme zerknął na nie. - Niewiele nam to daje. Chlorek sodu, czyli sól, jod i materiał organiczny. Wszystko to pochodzi z wody morskiej. Znalazłeś coś w butach? - spytał Bena. Student obejrzał je dokładnie, nawet rozwiązał, uprzedzając prośbę Rhymea, który od razu pomyślał, że chłopak ma zadatki na doskonałego kryminologa. Może nie powinien marnować talentu na ryby z problemami osobowości. - Kawałki suchych liści. Moim zdaniem to klon i dąb - rzekł Ben. Rhyme pokiwał głową, po czym spojrzał na tablicę. Zatrzymał wzrok na kamfenie. - Amelio, czy w młynie widziałaś jakieś stare lampy? - Nie - odparła. Rhyme pokręcił głową. - Przepraszam, Dżim - rzekł do Bella. - Jedyne, co mogę ci powiedzieć, to tylko to, że prawdopodobnie przetrzymuje ją w jakimś domu w pobliżu oceanu, ale skoro są tam liściaste drzewa, nie może to być nad samym oceanem. Dęby i klony nie rosną na piasku. Poza tym dom musi być bardzo stary, biorąc pod uwagę kamfen. To wszystko, co jestem w stanie wywnioskować. Rhyme odczuwał ulgę z powodu zakończenia zadania, choć przykro mu było, że nie rozwiązał zagadki miejsca pobytu Mary Beth. Nie można uratować całego świata, jak to mawiała jego eks-żona, ilekroć wychodził z domu o pierwszej lub drugiej w nocy, by pojechać na miejsce kolejnej zbrodni. Czuł, że nadszedł już czas, by stąd odejść. - Życzę ci szczęścia, Dżim. - Porozmawiam jeszcze raz z Garrettem - obiecał Bell. - Może zacznie z nami współpracować. Posłuchaj, Lincolnie, zrobiłeś dla nas bardzo dużo. Nie wiem, jak ci dziękować. - Czy mogę pójść z tobą? - Amelia Sachs zwróciła się do Bella. - Oczywiście - odpowiedział szeryf. POSZLI nierównym chodnikiem do aresztu, który znajdował się dwie przecznice dalej. Znów uderzyło Amelię to, że Tanners Corner sprawia wrażenie wymarłego miasta. Jakaś starannie ufryzowana kobieta zatrzymała mercedesa na pustym parkingu, wysiadła z niego i weszła do salonu piękności. Elegancki samochód zupełnie nie pasował do tego miasteczka. Na ulicach nie było żywej duszy. Gdzie podziały się wszystkie dzieci? Weszli do parterowego budynku aresztu. Pracująca głośno klimatyzacja utrzymywała wewnątrz przyjemny chłód. Bell poprosił Amelię, by zostawiła broń w zamykanej na klucz szafce i sam swoją również zostawił. Następnie weszli do pokoju przesłuchań. Garrett Hanlon pojawił się w pomieszczeniu w niebieskim dresie stanowiącym własność hrabstwa. Usiadł przy stole naprzeciwko Jesseego Corna. Amelię uderzyła jego zrozpaczona mina. - Czy pani Lucy Kerr odczytała ci twoje prawa? - spytał Bell łagodnym tonem. -Tak. - Jedzie do nas obrońca z urzędu, pan Fredericks. Nie masz obowiązku odpowiadania na nasze pytania przed jego przybyciem. Rozumiesz? Chłopak skinął głową. Sachs zobaczyła lustro weneckie. Ciekawe, kto po drugiej stronie obsługuje kamerę wideo. - Wolelibyśmy jednak, byś z nami porozmawiał, Garrett - kontynuował Bell. - Po pierwsze, czy to prawda, że Mary Beth żyje? - Oczywiście. - Czy zgwałciłeś ją? - W życiu bym tego nie zrobił - odparł z oburzeniem. - Aleś ją uprowadził - nie ustępował Bell. - To niezupełnie prawda. Ona nie rozumiała, że w Blackwater Landing jest dla niej niebezpiecznie. Dlatego musiałem ją zabrać w bez pieczne miejsce. To wszystko. Po prostu ją uratowałem. - Mary Beth jest gdzieś w pobliżu oceanu, prawda? Gdzie dokładnie? Chłopak wbił wzrok w stół. - Nie mogę panu tego powiedzieć. - Synu, jesteś w poważnych tarapatach. Jesteś podejrzany o dokonanie morderstwa. - Nie zabiłem Billyego! - Skąd wiesz, że mówiłem o Billym? - spytał Bell. Garrett pstryknął paznokciami. - Cały świat wie, że Billy został zamordowany - odpowiedział, patrząc na Amelię Sachs. - Na łopacie, którą go zabito, znaleźliśmy twoje odciski palców. - Został zamordowany łopatą? - Najwyraźniej starał się przypomnieć sobie przebieg wypadków. - Pamiętam, że łopata leżała na ziemi. Być może podniosłem ją. - W jakim celu? - Nie wiem, nie myślałem o tym. Czułem się kompletnie zaskoczony, widząc Billyego na ziemi w kałuży krwi. - W takim razie, skoro to nie ty zabiłeś Billyego, czy wiesz, kto to zrobił? - Jakiś facet. Mary Beth powiedziała mi, że kopała właśnie w ziemi, kiedy nadbiegł Billy i zaczął z nią rozmawiać. Wtedy pojawił się ten facet. Przyszedł za Billym. Zaczęli się kłócić i bić, aż w końcu tamten chwycił łopatę i zabił Billyego. Potem przyszedłem ja i facet uciekł. - O co się kłócili? - spytał Bell sceptycznie. - Mary Beth powiedziała, że o prochy. Zdaje się, że Billy sprzedawał prochy dzieciakom z drużyny futbolowej. Chyba chodziło o sterydy. - Posłuchaj, Garrett! - przerwał mu Bell. - Dobrze znałem Billyego. Na pewno nie handlował prochami. - Zdaje się, że Billy Stail bardzo ci dokuczał - wtrącił Jesse Corn. - Przezywał cię Pająkiem. Kiedyś rzuciłeś się na niego, a on wraz z kolegami nieźle ci dołożyli. Garrett wbił wzrok w stół. - Może tak, może nie. Ale nie zabiłem go. - Wiesz, że Ed Schaeffer nie żyje? Został zażądlony na śmierć przez osy w szałasie. - Przykro mi z tego powodu. To nie moja wina. Nie umieściłem tam gniazda. Kiedy pierwszy raz tam poszedłem, ono już było, pewnie od bardzo dawna. Często chodziłem do szałasu, ale nigdy nie zrobiły mi nic złego. - Opowiedz nam o tym człowieku, który, jak twierdzisz, zabił Billyego - poprosił szeryf. - Czy widziałeś go wcześniej w tej okolicy? - Tak. Ze dwa, trzy razy w ciągu ostatnich paru lat. - Biały, czarny? - Biały. I wysoki. Pewnie w wieku mojego ojczyma. - Po czterdziestce? - Chyba tak. Miał blond włosy. Ubrany był w brązowy kombinezon. I białą koszulę. - Ale na łopacie są tylko odciski palców twoje i Billyego - powiedział z naciskiem Bell. - Nikogo więcej. - Zdaje się, że był w rękawiczkach - przypomniał sobie Garrett. - Po cóż miałby nosić rękawiczki o tej porze roku? - spytał Jesse. - Pewnie po to, żeby nie zostawić odcisków palców - odparował Garrett. Amelia Sachs zastanowiła się nad odciskami. Szkoda, że to nie ona je zdjęła. Albo Rhyme. Czasami ślady pozostawione przez rękawiczki są bardzo charakterystyczne. - Cóż, Garrett, to, co powiedziałeś, mogło mieć miejsce, ale najwyraźniej nikt nie wierzy w twoją wersję. - Billy już nie żył. Podniosłem tylko łopatę i spojrzałem na nią. - A Lydia? - spytał Bell. - Dlaczego ją uprowadziłeś? - Też się o nią bałem. - Bo była w Blackwater Landing? - Zgadza się. - Ale chciałeś ją zgwałcić, prawda? - Nie! - Garrett zaczął płakać. - Nie chciałem jej zrobić nic złego. Nikomu nie chciałem zrobić krzywdy. I nie zabiłem Billyego. Dlaczego wszyscy chcą mnie zmusić, żebym przyznał się do czegoś, czego nie zrobiłem? - Spojrzał błagalnie na Amelię. Bell wyciągnął chusteczkę higieniczną i podał ją chłopcu. Drzwi otwarły się gwałtownie. Do pokoju wszedł Mason Germain. To pewnie on przyglądał się im zza lustra weneckiego. Po wyrazie jego twarzy widać było, że stracił cierpliwość. - Posłuchaj mnie, chłopcze - wycedził. - Powiedz nam natychmiast, gdzie jest dziewczyna. Bo jeśli nie, wyślemy cię do Lancaster. A jeśli nie słyszałeś nigdy o Lancaster, to powiem ci, że... - W porządku, już wystarczy! - rozległ się wysoki głos. Do pokoju wszedł niski mężczyzna w szarym garniturze, błękitnej koszuli, krawacie w paski i butach na dziesięciocentymetrowych obcasach. - Ani słowa więcej - rzekł do Garretta. - Cześć, Cal - powitał go Bell, wyraźnie niezadowolony z przybycia gościa. Szeryf przedstawił Amelii Calvina Fredericksa, obrońcę Garretta. - Dlaczego przesłuchujecie mojego klienta pod moją nieobecność? - Cal, on wie, gdzie jest dziewczyna - wymamrotał Mason. - Nie chce nam powiedzieć. Odczytaliśmy mu jego prawa, a on... - Szesnastoletni chłopak? Coś mi mówi, że załatwię tę sprawę szybko i zdążę jeszcze na wczesną kolację - rzekł, po czym spojrzał na Garretta. - Jak się masz, młody człowieku. - Swędzi mnie skóra na twarzy. - Bili cię tu? - Nie, proszę pana. To trujący bluszcz. - Zajmiemy się tym. Załatwcie mu jakąś maść. Posłuchaj. Jestem twoim obrońcą, wyznaczonym z urzędu przez władze stanowe. Nie będziesz musiał płacić. Uprzedzili cię, że nie musisz odpowiadać na ich pytania? - Tak, ale ja zgodziłem się rozmawiać z szeryfem Bellem. - Pięknie! Coś ty sobie myślał, Dżim? - zwrócił się do Bella adwokat. - Czterech policjantów na jednego przesłuchiwanego? - Mamy na celu dobro Mary Beth McConnell, którą on porwał i chciał zgwałcić - wtrącił Mason. - Wcale nie chciałem! - wrzasnął Garrett. - Ciii, Garrett - poprosił go Fredericks, po czym powiedział ostro do Bella: - To przesłuchanie jest już zakończone. Proszę odprowadzić chłopaka do celi. Kiedy Jesse Corn wyprowadzał Garretta z pomieszczenia, ten za trzymał się gwałtownie, odwrócił i rzekł do Amelii Sachs: - Musi pani coś dla mnie zrobić, bardzo panią proszę! W moim po koju, w domu, są szklane słoje. - Chodzi ci o te z owadami? Chłopak przytaknął. - Czy mogłaby pani wlać do nich wody? Bardzo proszę. Amelia poczuła, że wszyscy na nią patrzą. - Tak, oczywiście. Obiecuję. Wychodząc, Garrett uśmiechnął się do niej blado. Obrońca chciał wyjść za swoim klientem, ale Bell zatrzymał go, stukając go palcem w pierś. - Ty, Cal, nigdzie nie pójdziesz. Zostaniemy tu wszyscy, dopóki nie przyjedzie McGuire. - Nie dotykaj mnie, Bell - mruknął Fredericks, ale usiadł z powrotem. - O co tu chodzi? Przesłuchujecie szesnastolatka bez... - Zamknij się, Cal. Wcale nie próbowałem go zmuszać do przyznania się. Mamy więcej niż wystarczająco dużo dowodów, by posadzić go na zawsze. Chodzi mi tylko o odnalezienie Mary Beth. Wiemy jedynie, że jest na którejś z wysepek. Ale to jak poszukiwanie igły w stogu sia na, jeśli nie skłonimy go do współpracy. - Nie ma mowy. Nie powie już ani słowa. - Cal, ona może umrzeć z pragnienia i z głodu! Obrońca nie odezwał się. - Zrozum, Cal, ten chłopak to jeden wielki problem. Mieliśmy na niego już mnóstwo skarg - powiedział szeryf. - Głównie za opuszczanie lekcji. Aha, i za podglądanie. Tyle tylko, że wcale nie był w ogrodzie skarżącej się na niego pary, a jedynie przechodził w pobliżu. -Tym razem jest inaczej. Cal. Mamy świadków, mamy dowody, a do tego jeden z moich policjantów nie żyje. Do pokoju przesłuchań wszedł w tym momencie szczupły mężczyzna w lekko pomiętym, niebieskim garniturze, o siwiejących skroniach i wyglądzie pięćdziesięciopięciolatka. - Z tego, co się dowiedziałem, będzie to chyba najłatwiejsza sprawa o zabójstwo, porwanie i gwałt, jaką miałem w życiu - powiedział. Bell przedstawił Amelii Bryana McGuirea, prokuratora tutejszego hrabstwa. - Chłopak ma szesnaście lat - zwrócił uwagę Fredericks. - W tym stanie może być sądzony jak dorosły i dostać wyrok dwustu lat więzienia. - Chcesz mi zaproponować ugodę? - spytał Fredericks. McGuire pokiwał twierdząco głową. - Możemy się nad tym zastanowić. - Słuchajcie - wtrącił Bell. - Jest szansa, że dziewczyna wciąż żyje. Chcemy ją znaleźć, zanim będzie za późno. - Mamy mu do przedstawienia tyle zarzutów, Cal, że będziesz zdziwiony naszą ustępliwością. - Już jestem zdziwiony - rzekł zaczepnie adwokat. - Po pierwsze, zabójstwo Billyego - wyjaśnił McGuire. - A po drugie, nieumyślne zabójstwo Eda Schaeffera. Fredericks zastanowił się. - Muszę pomyśleć - rzekł po chwili, po czym poszedł do celi porozmawiać ze swym klientem. Wrócił po pięciu minutach z niezadowoloną miną. - Jak się sprawy mają? - spytał Bell. - Jest twardy jak skała. Twierdzi, że tylko chroni dziewczynę. Mówi, że powinniście poszukać tego faceta w brązowym kombinezonie i białej koszuli. - On go zwyczajnie wymyślił - machnął ręką Bell. - Skąd ta pewność - odburknął adwokat. McGuire przygładził sobie włosy dłonią. - Posłuchaj, Cal. Dowiedz się, gdzie jest dziewczyna i czy jeszcze żyje. Ja zrezygnuję z drastycznego oskarżenia. Jeśli nic nie wyciągniesz od chłopaka, idę na całość i załatwię mu dożywocie. Wiemy obaj do skonale, że są wystarczające dowody, by do końca życia nie wyszedł już zza kratek. Zapadła cisza. W końcu Fredericks powiedział: - Mam pomysł. Jakiś czas temu prowadziłem sprawę w Albemarle. Chodziło o kobietę, która twierdziła, że jej syn uciekł z domu. Ale wszystko wyglądało zbyt podejrzanie. Opowiadała przedziwne historie, a poza tym kiedyś leczyła się psychiatrycznie. Załatwiłem psychologa, mając nadzieję, że wyda opinię o niepoczytalności. Zrobił jej jakieś badania. W ich trakcie babka otworzyła się całkowicie przed nim i powiedziała, co naprawdę się stało. - Hipnoza? - spytał McGuire. - Sięganie do podświadomości? - Nie. On nazywał to terapią pustego krzesła. Naprawdę skłonił ją do mówienia. Jeśli nie macie nic przeciwko temu, zadzwonię do faceta i poproszę, żeby porozmawiał z Garrettem. Może chłopak coś mu wyjawi. Ale - tym razem to on zaczął stukać Bella w pierś - masz mi obiecać, że nie będziesz im przeszkadzać i nie będziesz się odzywać, dopóki ci nie pozwolę. Bell spojrzał na McGuirea, po czym skinął głową. - Dobrze, dzwoń do niego - zgodził się prokurator. - A co się stało z tamtym chłopakiem? - Amelia zwróciła się do Fredericksa. - Rzeczywiście uciekł z domu? - Nie. Matka zabiła go. Przywiązała mu głaz do szyi i utopiła w stawie koło domu. Dżim, jak się stąd dzwoni na miasto? AMELIA zauważyła Lucy Kerr po drugiej stronie ulicy. Siedziała na ławce przed delikatesami i popijała mrożoną herbatę z puszki. Amelia przeszła przez ulicę. Pomachały do siebie, po czym Sachs weszła do delikatesów. Wyszła z nich po chwili z piwem w dużym styropianowym kubku i przysiadła obok Lucy. Opowiedziała jej o rozmowie między McGuireem a Fredericksem i o psychologu. - Mam nadzieję, że to coś da - westchnęła Lucy. Przez kilka minut obie milczały. Jakiś nastolatek przejechał obok nich na deskorolce, robiąc przy tym mnóstwo hałasu. Amelia wyraziła uwagę, że w mieście w ogóle nie widać dzieci. - To prawda - odparła Lucy. - Najwyraźniej większość młodych ludzi wyjechała stąd. W Tanners Corner trudno zrobić karierę. - A ty masz dzieci? - spytała Amelia. - Nie, nie mieliśmy z Buddym dzieci. A potem rozstaliśmy się i nigdy już nie spotkałam nikogo, kto by mi się podobał. Bardzo żałuję, że ich nie mam. - Od dawna jesteś rozwiedziona? - Od trzech lat. Amelię zdziwiło, że Lucy nie wyszła ponownie za mąż. Była bardzo atrakcyjną kobietą, o przepięknych oczach. Zanim Sachs poszła w ślady ojca i wstąpiła do policji, była profesjonalną modelką w Nowym Jorku. Wciąż otaczali ją urodziwi ludzie, ale najczęściej w ich oczach widziała pustkę. Doszła w końcu do wniosku, że nie można być pięknym, jeśli nie ma się pięknych oczu. - Och, na pewno jeszcze spotkasz kogoś interesującego i założysz rodzinę - pocieszyła ją. - Na szczęście mam swoją pracę - odparła Lucy pośpiesznie. - Nie można mieć wszystkiego w życiu - dodała i zamilkła na chwilę. - Szczerze mówiąc, rzadko spotykam się z facetami. - Naprawdę? Znów zapadła cisza. Lucy przerwała ją po chwili, jakby pod wpływem impulsu. - Pamiętasz, jak ci mówiłam, że leżałam w szpitalu? Amelia Sachs skinęła głową. - Rak piersi. Nie był zbytnio zaawansowany, ale lekarze uznali, że muszą usunąć obie piersi. To było trzy i pół roku temu. A teraz, ilekroć spotkam jakiegoś sympatycznego faceta, idę z nim na kawę i już po dziesięciu minutach zaczynam się zastanawiać, jak on to przyjmie. Po tem po prostu do niego nie oddzwaniam. - Ogromnie mi przykro - rzekła Amelia głosem pełnym współczucia. - Miałaś chemioterapię? - Tak. Byłam przez jakiś czas łysa. Wyglądałam bardzo interesująco - odparła, po czym pociągnęła łyk mrożonej herbaty. - Może kiedy będę starsza, poznam jakiegoś wdowca z dziećmi. Powiedziała to w bardzo naturalny sposób, ale Amelia od razu zorientowała się, że Lucy stale wmawia to sobie. Może nawet codziennie. - Zawsze chciałaś mieć dzieci? - spytała. Lucy spuściła wzrok. - Oddałabym bez zastanowienia swoją odznakę za dziecko. Ale cóż, życie nie zawsze toczy się tak, jak byśmy tego chcieli. - Twój mąż zostawił cię po operacji? - Nie natychmiast, ale wkrótce. Trudno mi go winić. W końcu zmieniłam się drastycznie. Jestem inna. - Lincoln też jest inny - rzekła cicho Amelia po dłuższej chwili milczenia. Lucy zastanowiła się nad tym, co usłyszała. - Czyli łączy was coś więcej, niż tylko praca? - Zgadza się. - Przemknęło mi to przez myśl - zaśmiała się Lucy. - A ty, jaki masz stosunek do dzieci? - Chciałabym być matką. Mój ojciec bardzo pragnął mieć wnuki. Też był policjantem. Podobały mu się rodziny, w których w każdym pokoleniu byli policjanci. - Dlaczego mówisz o nim w czasie przeszłym? - Zmarł kilka lat temu. Lucy spojrzała uważnie na Amelię. - A Lincoln może mieć dzieci? Amelia łyknęła piwa. - Teoretycznie tak - odparła. Postanowiła nie mówić Lucy, że rano, kiedy jeszcze byli w szpitalu, wymknęła się za doktor Weaver, by spytać ją, czy operacja może odebrać Rhymeowi szansę na ojcostwo. Lekarka pocieszyła ją, że na pewno nie, i zaczęła wyjaśniać jej, w jaki sposób mogłaby zajść w ciążę. Niestety, właśnie w tym momencie pojawił się Dżim Bell z prośbą o pomoc. Nie powiedziała też Lucy, że Rhyme zawsze zbywał temat dzieci i nigdy nie powiedział jej, skąd bierze się jego niechęć. Powodów mogło być kilka. Obawa przed tym, że potomstwo będzie przeszkadzać mu w karierze kryminologa, bez której z pewnością by zwariował. Świadomość, że ludzie sparaliżowani żyją przeciętnie krócej niż inni. - Zawsze zastanawiałam się nad tym, czy zostałabym w policji, gdybym miała dzieci. A ty? - spytała Lucy. - Wprawdzie noszę przy sobie broń, ale głównie zajmuję się badaniem miejsca zbrodni. Zrezygnowałabym z ryzykownych zadań. Pewnie też jeździłabym wolniej samochodem. W domu mam sportowe camaro, trzysta sześćdziesiąt koni mechanicznych. Trudno byłoby w nim zamontować fotelik dla dziecka - zaśmiała się. - Pewnie musiałabym je zamienić na volvo kombi. Zapadła między nimi szczególna cisza. Taka, jaka nastaje między obcymi sobie ludźmi, którzy zwierzyli się sobie z sekretów, ale doszli do wniosku, że na tym należy poprzestać. Lucy spojrzała na zegarek. - Muszę wracać do pracy - rzekła. Wrzuciła pustą puszkę do śmietnika i pokręciła głową. - Wciąż myślę o Mary Beth. Zastanawiam się, gdzie może być, czy nic jej nie jest i czy się nie boi - powiedziała, po czym zamilkła. - Mam nadzieję, że zobaczymy się jeszcze, zanim stąd wyjedziesz - dodała po chwili, wstając. - Spędzę tu trochę czasu - odparła Amelia. - Lincoln będzie miał operację za dwa dni, a potem pewnie zostanie jeszcze w szpitalu przynajmniej tydzień. Po drugiej stronie ulicy zatrzymał się samochód, z którego wysiadło dwóch mężczyzn. Jednym z nich był adwokat Garretta Cal Fredericks, a drugim otyły mężczyzna po czterdziestce. Ubrany był w koszulę z podwiniętymi rękawami i krawat, zarzuconą na ramię sportową marynarkę w kolorze granatowym oraz niemiłosiernie wygniecione, brązowe spodnie. Miał łagodny wyraz twarzy i sprawiał wrażenie nauczyciela ze szkoły podstawowej. Obaj weszli do budynku aresztu. Amelia Sachs wrzuciła pusty kubek do śmietnika, przeszła na drugą stronę ulicy i podążyła za nimi. W środku Cal Fredericks przedstawił jej doktora Elliotta Pennyego. Uścisnęli sobie dłonie, po czym Amelia zwróciła się do adwokata: - Czy mogę o coś spytać? - Proszę bardzo - odparł ostrożnie. Teoretycznie Amelia Sachs jest przecież po przeciwnej stronie. - Co to jest Lancaster? - Więzienie o zaostrzonym rygorze. - Dla młodocianych? - Nie, dla dorosłych. - Przecież on ma szesnaście lat. - Ale McGuire będzie go oskarżał tak jak dorosłego. - Bardzo źle jest w tym Lancaster? Adwokat wzruszył ramionami. - Na pewno go tam skrzywdzą. Nie ma co do tego wątpliwości. Taki młody chłopak znajdzie się tam na samym dole hierarchii więziennej. Możemy mieć tylko nadzieję, że strażnicy będą na niego uważać. - Może wypuszczą go za kaucją? - Żaden sędzia na tym świecie nie wypuści go za kaucją - stwierdził Fredericks, po czym skinął głową na doktora Pennyego. - Naszą jedyną szansą jest skłonienie Garretta do współpracy. - A czy jego przybrani rodzice nie powinni być tutaj? - spytała Amelia. - Powinni. Już do nich dzwoniłem. Powiedzieli, że nie chcą mieć z nim nic wspólnego. - Ale przecież Garrett nie może sam podejmować decyzji, to jeszcze dziecko. - Sąd wyznaczy mu opiekuna - wyjaśnił Fredericks. - Proszę się nie obawiać, będzie otoczony opieką. - A co pan zamierza zrobić? - zwróciła się Amelia do doktora Pennyego. - Na czym polega test pustego krzesła? - To nie jest test - odparł doktor Penny. - Jest to metoda, która po zwala szybko i skutecznie zrozumieć pewne typy zachowań. Postaram się skłonić Garretta, by wyobraził sobie, że Mary Beth siedzi przed nim na krześle i by zaczął z nią rozmawiać. Mam nadzieję, że wyjaśni jej, dlaczego zrobił to, co zrobił. Postaram się, by zrozumiał, że ona jest przerażona i że pomoże jej, jeśli powie nam, gdzie ją ukrył. Adwokat zerknął na zegarek. - Jest pan gotów, doktorze? Doktor Penny skinął głową. - W takim razie chodźmy - rzekł Fredericks. Obaj zniknęli za drzwiami pokoju przesłuchań. AMELIA rozejrzała się po korytarzu. Podeszła do dystrybutora i nalała sobie wody do plastikowej szklanki. Kiedy oficer dyżurny wrócił do lektury gazety, udała się do pomieszczenia za lustrem weneckim, z którego nagrywano przesłuchanie kamerą wideo. W środku nie było nikogo. Zamknęła za sobą drzwi i usiadła przy lustrze. Po drugiej stronie, na środku pokoju przesłuchań, siedział Garrett. Doktor Penny usiadł na krześle przy stole. Fredericks stanął w kącie z założonymi rękami. Przed Garrettem stało puste krzesło. Z kiepskiej jakości głośnika umieszczonego nad lustrem dobiegł ją głos psychologa. - Nazywam się Elliott Penny. Jak się miewasz, chłopcze. Żadnej odpowiedzi. Garrett wbił wzrok w podłogę, pstrykając przy tym paznokciami. - Doktor Penny przyjechał tu, by ci pomóc - rzekł Fredericks. - Chce z tobą porozmawiać i dowiedzieć się paru rzeczy. Jednak wszystko, co powiesz tutaj, pozostanie między nami. Bez twojej zgody nikt się o tym nie dowie. Rozumiesz? Chłopak skinął głową. - Pamiętaj, Garrett, że jesteśmy po twojej stronie - powiedział doktor Penny. - Widzisz to krzesło? To będzie taka gra. Wyobrazisz sobie, że siedzi tu ktoś bardzo ważny. - Na przykład prezydent? - Nie, ktoś bardzo ważny dla ciebie. Chciałbym, żebyś porozmawiał z tą osobą. I chciałbym też, żebyś porozmawiał z nią bardzo szczerze. Jeśli masz pretensje do tej osoby, powiedz jej o tym. Jeśli ją kochasz, też to powiedz. Możesz jej powiedzieć wszystko, co tylko przyjdzie ci do głowy. Nikomu nie będzie to przeszkadzać. - Mam mówić do krzesła? - spytał Garrett. - Po co? - Po pierwsze, to ci pomoże pogodzić się z tymi wszystkimi złymi rzeczami, które się dziś wydarzyły - powiedział doktor Penny, podsuwając puste krzesło bliżej do Garretta. - Wyobraź sobie, że siedzi tu Mary Beth. A ty masz jej coś bardzo ważnego do powiedzenia. Coś, czego nigdy wcześniej jej nie wyjawiłeś, bo albo było ci bardzo trudno to powiedzieć, albo było to zbyt straszne. - Ale ja nie mam jej nic do powiedzenia - rzekł Garrett. - Już jej po wiedziałem wszystko, co miałem powiedzieć. - Cóż, może chciałbyś dodać, że zrobiła ci przykrość albo że cię za wiodła. Albo że cię czymś zdenerwowała. Możesz powiedzieć wszystko, co tylko zechcesz. Garrett wzruszył ramionami. - Czy to mógłby być ktoś inny? - Na razie wolałbym, byśmy poprzestali na Mary Beth. - No dobrze. Pewnie powiedziałbym jej, że cieszę się, że jest teraz bezpieczna. Doktor Penny rozpromienił się. - Doskonale! Zacznijmy od tego. Powiedz jej, że ją uratowałeś. Po wiedz jej, dlaczego - poddał myśl psycholog, wskazując puste krzesło ruchem głowy. Garrett spojrzał na to krzesło z zakłopotaniem. - Mary Beth była w Blackwater Landing i... - zaczął. - Nie, nie! Zwracaj się bezpośrednio do niej. Wyobraź sobie, że ona tu siedzi. Garrett chrząknął. - Byłaś w Blackwater Landing. Groziło ci wielkie niebezpieczeństwo. Ludzie umierają w Blackwater Landing. Nie chciałem, żeby facet w kombinezonie skrzywdził i ciebie. - Facet w kombinezonie? - spytał psycholog. - Ten, który zabił Billyego. Doktor Penny spojrzał na adwokata, który pokręcił głową. - Garrett, nawet jeśli uratowałeś Mary Beth, jej może się wydawać, że zrobiła coś, czym wywołała twoją złość - zasugerował psycholog. - Złość? Nie zrobiła niczego, co by wywołało moją złość. - Przecież uprowadziłeś ją. - Zabrałem ją po to, żeby była bezpieczna. - Spojrzał z powrotem na puste krzesło. - Zabrałem cię po to, żebyś była bezpieczna - powtórzył. - Wciąż odnoszę wrażenie, że masz jeszcze coś ważnego do powiedzenia, ale nie chcesz tego wyjawić - rzekł doktor Penny łagodnym głosem. Garrett spojrzał na swoje długie, brudne paznokcie. - No, może jest coś takiego, ale... to bardzo trudne. - Mary Beth chciałaby, żebyś jej to powiedział. - Tak pan myśli? - Owszem - zapewnił go psycholog. - Czy chcesz jej opowiedzieć o miejscu, w którym teraz się znajduje? Jak ono wygląda? - Nie - odparł Garrett. - Nie o tym chcę mówić. - W takim razie, o czym? - Ja... - Głos zamarł mu w gardle, a dłonie zaczęły dygotać. Mów! Amelia Sachs zaczęła zachęcać Garretta w myślach. Mów! Chcemy ci pomóc! Doktor Penny kontynuował hipnotyzującym głosem. - No, powiedz jej to, Garrett! Mary Beth siedzi tu przed tobą. Co to takiego? Co tak bardzo chcesz jej powiedzieć? Nagle, ku zaskoczeniu obu mężczyzn, Garrett pochylił się w stronę pustego krzesła. - Bardzo cię lubię Mary Beth. Naprawdę. Chyba nawet cię kocham - wyrzucił z siebie, po czym opuścił wzrok, czerwony jak burak. - To chciałeś jej powiedzieć? - spytał psycholog. Garrett pokiwał głową. - Coś jeszcze? - Tak, jest coś, co chciałbym tu mieć. Coś ode mnie z domu. To książka pod tytułem "Miniaturowy świat". Moglibyście mi ją przywieźć? - Zobaczymy, czy będzie to możliwe - obiecał doktor Penny. Spojrzał nad głową Garretta na Fredericksa, który przewrócił oczami z rozpaczy. Psycholog wstał i włożył marynarkę. - To na razie wszystko - rzekł do Garretta. Sachs szybko wyszła na zewnątrz. Kiedy chłopaka odprowadzono do celi, obaj mężczyźni podeszli do niej. W drzwiach stanął Dżim Bell. Fredericks przedstawił mu psychologa. - Udało się coś z niego wyciągnąć? - spytał szeryf. Fredericks pokręcił głową. - Nic a nic. - Byłem właśnie przed chwilą w prokuraturze. O szóstej postawią go w stan oskarżenia i jeszcze dzisiaj wieczorem przewiozą do Lancaster. - Jeszcze dziś? - spytała Amelia. - Lepiej będzie dla niego, jeśli wywiozą go z miasta. Jest tu za dużo ludzi, którzy chcieliby wziąć sprawy w swoje ręce. Aha, Cal. Jeśli chcesz się targować, lepiej zacznij teraz. McGuire ma zamiar oskarżyć go o zabójstwo pierwszego stopnia. AMELIA Sachs znalazła Rhymea w budynku władz hrabstwa. Zgodnie z jej przewidywaniami był okropnie zirytowany. - Szybko, Sachs, pomóż Benowi spakować sprzęt i jedźmy już stąd. Obiecałem doktor Weaver, że dotrę do szpitala jeszcze w tym roku. - Ben, mógłbyś na chwilę zostawić nas samych? - poprosiła Amelia. - Nie, nie mógłby - syknął Rhyme. - Nie mamy na to czasu. - Pięć minut. Ben popatrzył na Rhymea, a następnie na Amelię, po czym wyszedł z pokoju. Sachs spojrzała błagalnie. Usiłował ją uprzedzić. - Sachs, zrobiliśmy wszystko, co w naszej mocy. Garrett pójdzie z nimi na układ i powie im, gdzie jest Mary Beth. - Podejrzewam, że on tego nie zrobił. - Nie zabił Mary Beth? Może nie, ale... - Nie zabił Billyego. - Wierzysz w tę historię z facetem w brązowym kombinezonie? - Owszem, wierzę. - Amelio, chłopak ma problemy i wzbudza twoją litość, ale... - To nie ma z tym nic wspólnego. - Oczywiście, że ma! - powiedział z ironią. - Jedyne, co się liczy, to materiał dowodowy. Ten zaś pokazuje wyraźnie, że nie ma żadnego człowieka w kombinezonie, a Garrett jest winny morderstwa. - Dowody tylko to sugerują, Rhyme, a nie pokazują wyraźnie. Po za tym mam swoje własne dowody. - Na przykład? - Poprosił mnie, żebym zajęła się jego owadami. Nie wydaje ci się dziwne, że człowiek, który popełnił morderstwo z zimną krwią, tak bardzo przejmuje się owadami? - To nie są dowody, Sachs. To wojna psychologiczna. Próbuje w ten sposób zdezorientować nas. Pamiętaj, że ten chłopak ma bardzo wysoki iloraz inteligencji. W szkole miał świetne stopnie. Bardzo wiele na uczył się od owadów. A jedną z rzeczy, która je charakteryzuje, jest brak skrupułów. Ważne dla nich jest tylko przeżycie. Taką lekcję pobrał od nich. - Powinieneś był posłuchać, jak mówił o Mary Beth. On naprawdę troszczy się o nią. - Udaje. Pamiętasz moją zasadę numer jeden? - Masz mnóstwo zasad numer jeden. - Niewolno ufać świadkowi - odpowiedział niezbity z tropu. - Posłuchaj, on ją kocha. Naprawdę wydaje mu się, że ją chroni. - Rzeczywiście, chroni ją - odezwał się nagle męski głos. Sachs i Rhyme spojrzeli w stronę drzwi. Był to doktor Elliott Penny. - Chroni ją przed samym sobą - dodał, wchodząc do środka. Amelia przedstawiła go Rhymeowi. - Chciałem się z panem zobaczyć - rzekł doktor Penny. - Specjalizuję się w psychologii sądowej. - Co pan miał na myśli, mówiąc, że Garrett chroni ją przed samym sobą? - spytała Amelia Sachs. - Jakiś rodzaj podwójnej osobowości? - Nie - odparł psycholog. - Ale z pewnością mamy do czynienia z jakimś zaburzeniem psychicznym lub emocjonalnym. Garrett doskonale wie, co zrobił Mary Beth i Billyemu Stailowi. Jestem prawie pewien, że próbuje ją trzymać z daleka od Blackwater Landing, gdzie prawdopodobnie zabił też innych ludzi. Podejrzewam też, że planował zgwałcić i zabić Mary Beth w tym samym czasie, kiedy zabił Billyego, ale nie pozwoliła mu na to ta jego część, która ją kocha. Mimo to wciąż coś kazało mu ją zabić, więc wrócił do Blackwater Landing na stępnego dnia i porwał ofiarę zastępczą. Niewątpliwie miał zamiar zabić ją zamiast Mary Beth. - Mam nadzieję, że nie wystawi pan rachunku obronie, skoro chce pan zeznawać w taki sposób - rzekła Amelia Sachs zgryźliwie. Psycholog wzruszył ramionami. - To moja zawodowa opinia. Oczywiście nie przeprowadziłem kompleksowych badań, ale chłopak wykazuje wyraźne zachowanie dysocjacyjne i socjopatyczne. Ma wysoki iloraz inteligencji. Myśli strategicznie. Nie ma wyrzutów sumienia. To bardzo niebezpieczny osobnik. - Posłuchaj, Sachs, to już nie należy do nas - powiedział Rhyme. Amelia zignorowała jego karcące spojrzenie. - Ależ, panie doktorze... Psycholog przerwał jej gestem dłoni. - Czy ma pani dzieci? - spytał. - Nie - odparła Amelia po chwili wahania. - Dlaczego pan pyta? - To zrozumiałe, że czuje pani współczucie dla Garretta. Wszyscy mu współczujemy, ale być może myli je pani z jakimś utajonym instynktem macierzyńskim. - Co pan ma na myśli? - najeżyła się. - Mam na myśli to, że jeśli czuje pani potrzebę posiadania własnych dzieci, być może nie jest pani w stanie zdobyć się na obiektywizm w kwestii winy lub niewinności szesnastoletniego chłopca. - Jestem absolutnie obiektywna - warknęła Amelia. - Po prostu w jego sprawie roi się od niekonsekwencji. Opis jego rzekomych motywów brzmi bezsensownie. - Motywy to nie dowody, Sachs. Wiesz o tym doskonale. Motywy są najsłabszym ogniwem łańcucha dochodzeniowego. - Rhyme, nie potrzebuję twoich wiekopomnych maksym - mruknęła. - Słyszałem, jak pytała pani Cala o Lancaster - wtrącił doktor Penny. Sachs uniosła brew. - Wydaje mi się, że może pani w jakiś sposób pomóc chłopakowi - rzekł psycholog. - Najlepiej, gdyby spędziła pani z nim trochę czasu. Hrabstwo wyznaczy pracownika, który będzie się kontaktował z opiekunem wyznaczonym przez sąd. Będzie pani musiała otrzymać ich zgodę. Jestem jednak przekonany, że się uda. Być może nawet otworzy się przed panią i opowie o miejscu pobytu Mary Beth. Kiedy Amelia zastanawiała się nad tym, w drzwiach pojawił się Thom. - Lincolnie, samochód już czeka. Rhyme po raz ostatni spojrzał na mapę wiszącą na ścianie i odwrócił wózek w stronę wyjścia. - Cóż, drodzy przyjaciele, muszę stawić czoło innemu wyzwaniu. - Pomogę tylko Benowi spakować sprzęt, a potem zaraz przyjadę do szpitala - obiecała Amelia. Najwyraźniej jednak myśli Rhymea krążyły już gdzie indziej, bo nic na to nie odpowiedział. Amelia usłyszała tylko cichy szelest kół jego wózka na korytarzu. W BARZE "U Eddiego", jedną przecznicę od aresztu, siedział Rich Culbeau z bardzo poważną miną. - To nie jest zabawa. Słuchasz mnie? - Słucham, słucham - rzekł Sean OSarian. - Rozśmieszyła mnie tylko ta reklama w telewizji. No więc, wejdziemy od tyłu. Drzwi będą otwarte. - Tylne drzwi aresztu są zawsze zamknięte i zabezpieczone sztabą - zauważył Harris Tomel. - Sztaba będzie zdjęta, a zamek otwarty, rozumiesz? - Skoro tak mówisz... - powiedział Tomel sceptycznie. - Będzie otwarty - kontynuował Culbeau. - Kiedy wejdziemy, klucz do jego celi będzie leżał na stoliku. Na tym metalowym, wiecie, o który mi chodzi? Oczywiście wszyscy wiedzieli, o który chodzi. Każdy, kto spędził choć jedną noc w areszcie w Tanners Corner, potykał się o ten przytwierdzony do podłogi stolik, szczególnie jeśli był pijany. - Dobra, co dalej? - spytał OSarian. - Otworzymy celę i wejdziemy do środka. Obezwładnię chłopaka sprayem pieprzowym. Założymy mu na głowę wojłokowy worek i wyniesiemy przez tylne drzwi. Nawet jeśli będzie krzyczał, nikt go nie usłyszy. Harris, ty będziesz czekał w samochodzie pod drzwiami. - A gdzie go potem zabierzemy? - Do starego warsztatu koło torów - odparł Culbeau. - Tam wszystko z niego wyciągniemy. Mam przygotowany palnik do spawania. Po pięciu minutach wyśpiewa nam dokładnie, gdzie jest Mary Beth. - A co potem? - wyszeptał OSarian. - Wiesz, wypadki się zdarzają - stwierdził Culbeau. OSarian bawił się przez chwilę kapslem od piwa. - To zaczyna być ryzykowne. - Nie chcesz w tym uczestniczyć? Poradzimy sobie we dwóch. - Cul beau podrapał się po brodzie. - Nawet wolę podzielić forsę między dwóch, a nie trzech. - Nie, daj spokój. Wchodzę w to - zadecydował OSarian. - Spójrzcie! - Tomel wskazał ruchem głowy w kierunku okna. - Niezły kociak. Ulicą szła ruda policjantka z Nowego Jorku. W ręku niosła książkę. - Pofiglowałbym z nią co nieco - westchnął OSarian. Policjantka weszła do budynku aresztu. - Cóż, to nam trochę miesza szyki - zauważył OSarian. - Nie, nic nie miesza - wycedził Culbeau. - Harris, podjedź samochodem pod tylne drzwi. I pamiętaj, że silnik ma być na chodzie. - A co z nią? - spytał Tomel. - Mam przecież spray pieprzowy - odparł Culbeau. W BUDYNKU aresztu Nathan Groomer rozparł się w rozklekotanym fotelu i skinął głową wchodzącej akurat Amelii Sachs. - Witam. Myślałem, że pani wyjechała. - Wkrótce wyjeżdżam. Jak się chłopak czuje? - Nie mam pojęcia. Mogę coś dla pani zrobić? - Garrett chciał, żeby przynieść mu książkę. - Pokazała okładkę. - "Miniaturowy świat". Mogę mu ją dać? Nathan wziął książkę i przejrzał ją starannie. Czyżby wydawało mu się, że można w niej ukryć broń? - To strasznie pokręcony typek - rzekł Nathan, oddając jej książkę. - W porządku. Wpuszczę panią do niego, ale najpierw musi pani zamknąć swoją broń w szafce. Amelia Sachs włożyła swojego smitha wessona do zamykanej na klucz szafki. - Kajdanki też? - spytała. - Nie, kajdankami trudno komuś zrobić krzywdę. Chodźmy. RICH Culbeau wręczył Seanowi OSarianowi czerwono-białe opakowanie sprayu pieprzowego. - Celuj nisko, bo ludzie zazwyczaj opuszczają głowę - polecił mu. - Kogo mam załatwić najpierw? - Chłopaka. Babka jest moja - mruknął Culbeau. Schylili głowy, przechodząc pod brudnym oknem, i zatrzymali się przed metalowymi drzwiami. Culbeau zauważył, że są nieco uchylone. - Widzisz, są otwarte - szepnął. - Musimy działać szybko. Wchodzimy i obezwładniamy ich pieprzem. Ty wsadzasz mu to na łeb. - Podał OSarianowi worek. Ten zacisnął dłoń na sprayu i spojrzał na drugi worek, który Culbeau trzymał w ręku. - Dziewczynę też zabieramy? Culbeau westchnął ciężko, po czym powiedział z rozdrażnieniem: - Tak, Sean, zabieramy ją. I położył dłoń na klamce. CZY to będzie ostatni widok, jaki zapamiętam, zastanawiał się Lincoln Rhyme. Ze swojego łóżka widział park otaczający szpital. Bujne listowie drzew, zielony trawnik, kamienna fontanna. Leżąc na łóżku w swej sypialni w okolicach Parku Centralnego na Manhattanie, Rhyme widział jedynie niebo i kawałek panoramy wieżowców na Piątej Alei. Park mógł dostrzec tylko wtedy, gdy łóżko było przysunięte pod samo okno. Wciąż rozmyślał o operacji, o tym, czy zakończy się choćby niewielkim sukcesem. Czy w ogóle ją przeżyje. Dlaczego się na nią zdecydował. Cóż, był bardzo istotny powód. Jednak jako cyniczny, wyrachowany kryminolog miał trudności z przyjęciem go do wiadomości i nigdy pewnie nie przyznałby się do niego głośno. Nie miał on nic wspólnego z szansą na to, by znów móc przemierzać miejsca zbrodni w poszukiwaniu śladów. Ani z tym, że chciałby móc wreszcie sam podrapać się w swędzące miejsce. Nie. Jedynym powodem była Amelia Sachs. W końcu przyznał się przed samym sobą, że przeraża go perspektywa utracenia jej. Miał świadomość, że prędzej czy później Sachs spotka kogoś innego. To nieuchronne, jeśli on będzie nadal całkowicie sparaliżowany. Amelia pragnie dziecka. Pragnie losu normalnej kobiety. Dlatego Rhyme zaryzykuje życie lub pogorszenie swego stanu, w nadziei, że będzie lepiej. Zdawał sobie doskonale sprawę, że nawet w najlepszym wypadku nigdy nie przespaceruje się Piątą Aleją z Amelią u swojego boku. Liczył co najwyżej na niewielką zmianę, dzięki której jego życie stanie się choć odrobinę normalniejsze. Marzył o tym, by móc ująć jej dłonie i poczuć dotyk jej skóry. Dla większości ludzi to coś zupełnie normalnego. Dla Rhymea - to prawdziwy cud. Usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Podniósł wzrok, spodziewając się ujrzeć doktor Weaver. Zamiast niej zobaczył szeryfa Dżima Bella w towarzystwie jego szwagra Stevea Farra. Obaj byli roztrzęsieni. Rhyme pomyślał w pierwszej chwili, że pewnie znaleźli ciało Mary Beth i że Garrett rzeczywiście ją zabił. Następną myślą było to, jak ogromnie załamie to Amelię. Tak bardzo wierzyła w słowa Garretta. Jednak Bell ogłosił mu inną wiadomość. - Strasznie mi przykro, że przychodzę z takimi wieściami - rzekł szeryf. - Chciałem zadzwonić, ale doszedłem do wniosku, że lepiej będzie powiedzieć ci to osobiście. Chodzi o Amelię. - Co się stało? Mów! Co jej się stało? - Rich Culbeau dostał się razem ze swoimi kumplami do aresztu. Nie wiem, o co im chodziło, ale pewnie nie miał dobrych zamiarów. Kiedy tam weszli, znaleźli Nathana Groomera zakutego w kajdanki. Cela Garretta była pusta. Rhyme wciąż nie mógł zrozumieć, o co chodzi. -Co, do diabła... Bell przerwał mu: - Twoja Amelia zakuła Nathana i wyciągnęła Garretta z aresztu. To poważna sprawa. Są teraz zbiegami, uzbrojonymi, i nikt nie ma pojęcia, gdzie mogą być. BIEGŁA. Nogi ją już bolały Ociekała potem. W głowie kręciło jej się z gorąca i odwodnienia. Garrett biegł obok niej przez las rozciągający się za Tanners Corner. Kiedy Amelia Sachs weszła do pomieszczenia obok celi Garretta i wręczyła mu "Miniaturowy świat", na widok książki twarz chłopaka się rozjaśniła. Wtedy, jakby kierowana jakąś zewnętrzną siłą, sięgnęła przez kraty i chwyciła go mocno za ramiona. Chłopak odwrócił wzrok. - Spójrz na mnie! - poleciła mu. Zrobił to dopiero po długiej chwili. Przyjrzała się uważnie jego twarzy, plamom na skórze. - Garrett, muszę znać prawdę. To zostanie między nami. Czy to ty zabiłeś Billyego Staila? - Nie, przysięgam, nie zabiłem go. Widziałem człowieka w brązowym kombinezonie. To on zabił Billyego. Widziałem go w zaroślach. Zbiegłem z szosy w dół. Mary Beth płakała i była przerażona. Chwyciłem łopatę. Teraz już wiem, że nie powinienem był tego robić. Ale wtedy nie myślałem logicznie. A potem zabrałem stamtąd Mary Beth, żeby nic złego jej się nie stało. Taka jest prawda! - W takim razie, dlaczego porwałeś Lydię? - Bo ona też była w niebezpieczeństwie. Blackwater Landing to bardzo niebezpieczne miejsce. Tam giną ludzie. Chciałem ją tylko ochronić. Zgoda, Blackwater Landing jest niebezpiecznym miejscem, pomyślała Amelia. Ale czy przypadkiem nie z twojego powodu? - Lydia twierdzi, że chciałeś ją zgwałcić. - Nie, nie, nie! Rzuciła się do wody. Zamoczyła i podarła fartuch. Widać jej było piersi. Trochę się... podnieciłem. Ale nic więcej. Amelia Sachs przyglądała mu się z uwagą przez dłuższą chwilę. W końcu spytała: - Gdybym wyciągnęła cię stąd, zaprowadziłbyś mnie do Mary Beth? Garrett zmarszczył brwi. - Jeśli to zrobię, zabierzesz ją do Tanners Corner. A tutaj może jej się stać coś złego. - Zadbamy o to, by była bezpieczna - Lincoln Rhyme i ja. - Na pewno? - Tak. Jeśli się natomiast nie zgodzisz, długo nie wyjdziesz na wolność. A jeżeli Mary Beth umrze przez ciebie, będzie to zabójstwo, tak samo, jak gdybyś ją zastrzelił. Dostaniesz dożywocie. Garrett spojrzał przez okno. - Dobrze. - Jak daleko stąd jest Mary Beth? - Na piechotę zajmie nam to osiem, dziesięć godzin. Co robić, zastanawiała się Amelia gorączkowo, opierając się o kraty. - Jesteś w porządku. Podobasz mi się - powiedział w tym momencie Garrett. Zrobił to w tak rozbrajający, niewinny sposób, że Amelia, zapominając przez chwilę o powadze sytuacji, roześmiała się głośno. - Poczekaj tu - przykazała mu, po czym wróciła do biura. Sięgnęła do szafki po swój pistolet i wbrew rozsądkowi oraz temu, czego ją na uczono, wycelowała w Nathana Groomera. - Przykro mi, że muszę to robić - wyszeptała. - Daj mi klucz do jego celi, a potem załóż ręce za oparcie krzesła. Nathan zrobił wielkie oczy. - Słuchaj, robisz najgłupszą rzecz w swoim życiu - wyjąkał. - Klucz! Nathan otworzył szufladę i rzucił klucz na biurko, po czym założył ręce za oparcie. Przypięła mu jego własne kajdanki i wyrwała gniazdko telefonu ze ściany. Następnie pobiegła uwolnić Garretta i jemu także założyła kajdanki. Tylne drzwi aresztu były otwarte, ale wydawało jej się, że słyszy kroki i odgłos pracującego silnika. Zdecydowała, że wyjdą głównym wejściem. Nie zauważeni przez nikogo, uciekli z budynku. Teraz, półtora kilometra od centrum miasteczka, pędziła śladem Garretta wśród zarośli i drzew. Po półgodzinnym truchcie przez las Amelia poczuła, że grunt pod nogami staje się coraz bardziej miękki. W powietrzu unosił się zapach gnijącej roślinności. W pewnym momencie dotarli do bagniska. Garrett skręcił w stronę asfaltowej drogi. Przeszli na drugą stronę i pobiegli dalej, między zaroślami porastającymi jej pobocze. Minęło ich kilka samochodów. Amelia spoglądała na nie z zazdrością. Ucieka dopiero niecałą godzinę, a już czuje ukłucie w sercu, widząc normalność życia innych ludzi i rozumiejąc, na jakim zakręcie własnego właśnie się znalazła. SIEDZIELI u Harrisa Tomela, w ładnym sześciopokojowym domku w stylu kolonialnym, w którym Tomel nigdy nawet nie posprzątał. W odróżnieniu od Culbeau, który utrzymywał swój dwupoziomowy dom w idealnym porządku, oraz OSariana, poświęcającego mnóstwo czasu na podrywanie kelnerek, które sprzątały mu jego przyczepę mieszkalną, Tomel zapuścił dom i ogród w niewyobrażalny sposób. Był to jednak jego własny problem. Nie po to spotkali się teraz w trójkę, by omawiać zagospodarowanie ogródka. Ściągnęło ich tu jedno - wspaniała kolekcja broni, którą Tomel odziedziczył po ojcu. Poszli do wyłożonego boazerią pokoju, spoglądając na karabiny, pistolety i rewolwery. OSarian wybrał czarnego kolta AR-15, cywilną wersję M-16. Tomel sięgnął po wspaniałego browninga, a Culbeau po winchestera. Zapakowali mnóstwo amunicji, wody, telefon komórkowy Culbeau i żywność. I oczywiście bimber. Wzięli też śpiwory, choć żaden z nich nie przypuszczał, by polowanie miało trwać specjalnie długo. ZASĘPIONY Lincoln Rhyme wjechał do zlikwidowanego laboratorium sądowego w budynku wtadz hrabstwa. Obok stołu, na którym wcześniej znajdowały się mikroskopy, stali Lucy Kerr i Mason Germain, oboje z założonymi rękami. Kiedy Rhyme i Thom znaleźli się w środku, policjanci spojrzeli na nich z potępieniem i podejrzliwością. - Jak ona mogła to zrobić? - wyrzucił z siebie Mason. - Cóż ona sobie wyobraża? - Czy ktoś został ranny? - spytał Rhyme. - Nie - odparła Lucy. - Ale Nathan jest strasznie roztrzęsiony. Rhyme starał się zachować spokój, choć czuł w sercu ogromny lęk. Bał się o Amelię. Sam wierzył przede wszystkim materiałom dowodowym, a te wskazywały wyraźnie na Garretta Hanlona jako porywacza i mordercę. Sachs, omamiona jego wykalkulowanym zachowaniem, uciekała teraz w towarzystwie inteligentnego, niebezpiecznego przestępcy, który zamorduje ją natychmiast, gdy już nie będzie mu po trzebna. Rhyme wiedział tylko, że musi ją jak najszybciej odnaleźć. Do pokoju wszedł Dżim Bell. - Wywiozła go samochodem? - zapytał Rhyme. - Raczej nie. Nikt nie zgłosił kradzieży. - Dżim, załatw psy gończe - zaproponowała Lucy. - Irv Wanner ma dwa, które udostępnia policji stanowej. Wytropią ich. - Dobry pomysł - rzekł Bell. - W takim razie... - Chcę coś zaproponować - powiedział szybko Rhyme. - Chcę pójść z wami na układ. - Żadnych układów. Ona jest teraz zbiegłym przestępcą. I do tego uzbrojonym - odparł Dżim. - Przecież nie będzie do nikogo strzelała - zaprotestował Thom. - Amelia jest przekonana, że nie ma innego sposobu, by odnaleźć Mary Beth. Dlatego to zrobiła - dodał Rhyme. - To, co zrobiła, jest przestępstwem. Odbiła mordercę z więzienia. - Ale Sachs jest przekonana, że on nie jest mordercą. Dajcie mi dwadzieścia cztery godziny, zanim powiadomicie policję stanową. Znajdę ich dla was. Wszyscy tu wiemy dobrze, że jeśli stanowi wejdą do akcji, a do tego jeszcze z psami, rosną szansę na to, że ktoś może zostać ranny. - Żądasz bardzo wiele, Lincolnie - rzekł Bell. - Twoja przyjaciółka odbiła nam więźnia, a... - Nie byłby waszym więźniem, gdyby nie ja - przerwał mu Rhyme. - Nigdy byście sami go nie znaleźli. - Nie zgadzam się - warknął Mason. - Tracimy tylko czas, a oni od dalają się z każdą minutą. Proponuję, żebyśmy wezwali wszystkich mężczyzn z Tanners Corner do pomocy, rozdali im broń... Bell wszedł mu w słowo, zwracając się do Rhymea. - Jeśli damy ci te dwadzieścia cztery godziny, to co dostaniemy w zamian? - Zostanę tu i pomogę wam odnaleźć Mary Beth. Bez względu na to, jak długo to potrwa. - A twoja operacja, Lincolnie... - przypomniał Thom. - Zapomnij o operacji - mruknął Rhyme, czując jednak przy tym rozpacz. Zdawał sobie sprawę, że doktor Weaver ma bardzo napięty rozkład zabiegów. Jeśli nie położy się na stole w wyznaczonym czasie, będzie musiał znów zapisać się na listę oczekujących. Mimo to odgonił od siebie tę myśl. Najważniejsze teraz jest to, by znaleźć i uratować Amelię. Tylko to się liczy. - Skąd możemy wiedzieć, że nie wyślesz nas do stodoły Robin Hooda i nie pozwolisz jej uciec? - spytał Mason. - Stąd, że moim zdaniem Amelia nie ma racji - odparł cierpliwie Rhyme. - Uważam, że Garrett jest mordercą i że wykorzystał ją, by uciec z więzienia. Może ją zabić w każdej chwili. Bell zaczął krążyć po pokoju. - Zgoda - powiedział po dłuższej chwili. - Masz swoje dwadzieścia cztery godziny. Mason westchnął z rezygnacją. - Jak chcesz ją znaleźć w tym labiryncie? Zadzwonisz do niej i spytasz, gdzie jest? - Właśnie to mam zamiar zrobić. LUCY Kerr wykręciła numer w pokoju obok pomieszczenia, w którym właśnie zakończyła się zażarta dyskusja. - Policja stanowa Karoliny Północnej - usłyszała damski głos. - Poproszę z detektywem Greggiem - powiedziała Lucy. - Halo? - zabrzmiał po chwili w słuchawce męski głos. - Pete! Mówi Lucy Kerr z Tanners Corner. - Cześć, Lucy! Co się dzieje z tą uprowadzoną dziewczyną? - Wszystko jest pod kontrolą - odparła, mówiąc dokładnie to, co kazał jej powiedzieć Lincoln Rhyme. - Ale mamy niewielki problem. Niewielki problem... - Musimy namierzyć telefon komórkowy. Wysyłamy wam właśnie nakaz faksem. - Podaj mi numer telefonu i numer seryjny. Lucy odczytała numery. - To telefon ze stanu Nowy Jork. W roamingu. - Chcesz, żeby nagrywać rozmowy na taśmę? - spytał Pete Gregg. - Nie, chcę tylko zlokalizować właściciela. - W porządku, dostałem już faks - powiedział, po czym zamilkł na chwilę, by go przeczytać. - Ktoś wam uciekł? - Nic więcej nie mogę ci powiedzieć. - Dobrze, poczekaj chwilę przy telefonie, skontaktuję się z naszymi technikami. Lucy usiadła na biurku z opuszczonymi ramionami, zaciskając lewą dłoń. Przez chwilę nie mogła tego wszystkiego pojąć. To, co zrobiła Amelia Sachs, wzbudziło w niej gniew, jakiego nie czuła nigdy w życiu. - Lucy? Macie pozwolenie. Wszystko jest gotowe. Kiedy właściciel będzie dzwonił? Lucy spojrzała przez otwarte drzwi do drugiego pokoju. - Jesteście gotowi? - spytała. Rhyme skinął głową. - Za moment - rzekła Lucy do telefonu. - Nie rozłączaj się - odparł Pete. Boże, niech to coś da, pomyślała Lucy, po czym dodała do swojej modlitwy: I wystaw mi ją tak, bym mogła zastrzelić tego Judasza. THOM założył Rhymeowi na głowę słuchawki, po czym wystukał numer. Jeśli wyłączyła swój telefon, zadzwoni tylko trzy razy, po czym włączy się zapowiedź poczty głosowej. Jeden dzwonek... drugi... - Halo? Słysząc jej głos, Rhyme poczuł tak wielką ulgę, jakiej nie zaznał nigdy w życiu. - Sachs! Co z tobą? Pauza. - Wszystko w porządku. Lucy skinęła głową z drugiego pokoju. - Posłuchaj mnie, Sachs. Musisz się natychmiast poddać. Wiem, co robisz. Garrett zgodził się zaprowadzić cię do Mary Beth, prawda? - Owszem. - Nie możesz mu ufać - powiedział Rhyme, rozpaczliwie bijąc się z myślami. Mnie też nie możesz. - Poszedłem na układ z Dżimem Bellem. Jeśli sprowadzisz Garretta z powrotem, pomyślą, co zrobić z zarzutami przeciwko tobie. Policja stanowa nic jeszcze nie wie. Ja zostanę tu tak długo, aż znajdziemy Mary Beth. Odłożyłem operację. - Zamknął na chwilę oczy, czując się winny. Musi ją zdradzić, żeby ją uratować. - Garrett jest niewinny. Wiem o tym, Rhyme. - Przejrzymy materiał dowodowy jeszcze raz. Znajdziemy nowe ślady. Zrobimy to razem, Sachs. Nie ma takiej rzeczy, której razem byśmy nie znaleźli. - Wszyscy są przeciwko Garrettowi. Został zupełnie sam. - Możemy go chronić. - Nie możesz ochronić kogoś przed całym miastem. - Błagam cię, Amelio! - przerwał na chwilę. Wróć, błagam, twoje życie jest zbyt cenne dla mnie, pomyślał. - Słuchaj, Sachs, bez względu na to, co uważasz, nie możesz ufać Garrettowi. - Jest w kajdankach. - Nie zdejmuj ich. Nie pozwól, by zbliżył się do twojego pistoletu. - Nie pozwolę. Zadzwonię do ciebie, kiedy znajdziemy Mary Beth - powiedziała Amelia Sachs, po czym rozłączyła się. Rhyme zamknął oczy, wściekły, że nie zdołał jej przekonać. Thom pochylił się i ściągnął mu słuchawki z głowy, po czym przeczesał włosy szczotką. - Cholera! - wybuchnął Rhyme. Lucy odłożyła słuchawkę w sąsiednim pokoju i dołączyła do reszty. - Pete powiedział, że są pięć kilometrów od centrum Tanners Corner. Gdyby była na linii kilka minut dłużej, namierzyliby ją z dokładnością do pięciu metrów. - Pięć kilometrów od centrum... - zastanowił się Dżim Bell, spoglądając na mapę. - Czyżby znów poszli do Blackwater Landing? - spytał Rhyme. - Nie - odparł Bell. - Wiemy, że kierują się w stronę wybrzeża, a Blackwater Landing jest w przeciwnym kierunku. - Jak najprościej dotrzeć do wybrzeża? - spytał Lincoln. - Nie dadzą rady na piechotę. Muszą zdobyć jakiś samochód, albo nawet i łódź. Są dwie drogi, którymi można tam dotrzeć. Mogą się kierować drogą numer 82 do drogi numer 17. Albo pójdą Harper Road do siedemnastki. Mason, weź paru ludzi i pojedźcie na drogę 112. Ustawcie blokadę w Bellmont - rozkazał szeryf. - Lucy, ty i Jesse pojedziecie na Millerton Road i ustawicie się tam. Następnie Bell wezwał do pokoju swojego szwagra. - Steve, teraz ty będziesz koordynować łączność. Wydaj każdemu łoki-toki. - Już się robi, Dżim. Wydawszy polecenia, Bell zwrócił się do Lucy i Masona. - Powiedzcie wszystkim, że Garrett ma na sobie granatowy kombinezon więzienny. W co jest ubrana Sachs? - W dżinsy i czarną koszulkę - odpowiedział Rhyme. Lucy i Mason opuścili pokój. PÓŁ godziny później do pokoju wszedł Ben Kerr. Najwyraźniej był zadowolony, choć powód, z jakiego wezwano go z powrotem, szalenie go zmartwił. Wraz z Thomem zabrali się do rozpakowywania całego wyposażenia laboratorium. Tymczasem Rhyme przyglądał się tablicy, na której wypisane były ślady odnalezione w młynie: Mapa wysp u wybrzeży Karoliny Północnej, Piasek z plaży nad oceanem, Resztki liści dębowych i klonowych. Patrząc na tę listę, Rhyme zdał sobie sprawę, jak niewiele Sachs znalazła w młynie. Bardzo żałował, że nie ma więcej śladów. Nagle coś sobie przypomniał. - Powiedziałeś, że Garrett ma na sobie więzienny kombinezon? - spytał Bella. - Zgadza się. - Macie to, w co był ubrany, kiedy go aresztowano? - Na pewno. - Mógłbyś załatwić, żeby nam przynieśli jego ubranie? - poprosił Rhyme. - Niech wrzucą wszystko do papierowej torby. I niech niczego nie rozwijają. Kiedy szeryf dzwonił do magazynu, Rhyme przyjrzał się mapie wysp u wybrzeża Karoliny Północnej. Gigantyczny obszar. Setki kilometrów. GARRETT Hanlon wyprowadził Amelię z zarośli na asfalt. Już tu kiedyś była. Nagle przypomniała sobie, że to Canal Road, droga, którą jechali z miasta do Blackwater Landing, na miejsce zbrodni. W oddali widać było ciemne meandry rzeki Paąuenoke. - Czegoś tu nie rozumiem - powiedziała Amelia Sachs. - Wiedzą już, że uciekliśmy. Dlaczego nie ustawili blokad na drogach? - Myślą, że poszliśmy w drugą stronę. Ustawili blokady na południe i na wschód stąd. - Skąd to wiesz? - Wydaje im się, że jestem głupi - odparł Garrett. - Nawet nie wiedzą, jak bardzo się mylą. - Ale przecież idziemy do Mary Beth? - Jasne, tylko że nie tą drogą, o której oni myślą. Jego pewność siebie i spryt zaniepokoiły ją przez moment. Szybko jednak jej uwaga skoncentrowała się na drodze. Po dwudziestu minutach znaleźli się w miejscu, w którym Canal Road kończyła się na drodze 112 w Blackwater Landing, gdzie zamordowano Billyego Staila. - Słyszysz? - wyszeptał, chwytając ją za ramię zakutymi w kajdanki dłońmi. Amelia nastawiła ucha, ale nic nie usłyszała. - Co takiego? - W krzaki! Schowali się wśród kępy drzew. Chwilę później minęła ich wielka ciężarówka. - To z fabryki - szepnął. Kiedy ciężarówka z napisem na burcie ZAKŁADY WYTWÓRCZE DAVETTA oddaliła się, wrócili na szosę. - Jakim cudem usłyszałeś ją tak wcześnie? - Och, trzeba cały czas być czujnym. Jak ćmy. - Ćmy? Co masz na myśli? - Ćmy są bardzo cwane. Odbierają ultradźwięki. Zupełnie jakby miały radar. Kiedy nietoperze wysyłają falę dźwiękową, by je wykryć, ćmy zwijają skrzydła, spadają na ziemię i chowają się. Wiele owadów wyczuwa też pole magnetyczne i elektryczne. Wiesz, że można niektóre z nich prowadzić falami radiowymi? Albo je odstraszyć, wysyłając fale o odpowiedniej częstotliwości? Garrett zamilkł na chwilę, po czym skinął głową w kierunku Blac kwater Landing. - Za dziesięć minut będziemy bezpieczni. Nigdy nas nie znajdą. Kiedy ruszyli drogą przed siebie, Amelia Sachs zaczęła się zastanawiać, jaki los może spotkać Garretta, kiedy już odnajdą Mary Beth i wrócą do Tanners Corner. Wciąż będą na nim ciążyć pewne zarzuty. Jeśli jednak Mary Beth potwierdzi wersję o tym, że kto inny zamordował Billyego, ten człowiek w brązowym kombinezonie, wtedy prokurator może przychylić się do twierdzenia, że Garrett uprowadził dziewczynę dla jej bezpieczeństwa. Obrona innych osób zawsze jest uważana przez sądy za usprawiedliwienie. Wtedy powinni wycofać oskarżenie. Ale kim jest człowiek w brązowym kombinezonie? Czy to on zamordował także pozostałe trzy ofiary w ciągu ostatnich lat? W tym momencie dotarło do niej coś jeszcze. Przecież Garrett po trafi zidentyfikować prawdziwego zabójcę, człowieka w brązowym kombinezonie, który pewnie zdążył się dowiedzieć o ich ucieczce i nie wykluczone, że już na niego poluje. I na nią też. Może powinni... Nagle Garrett odwrócił się na pięcie. - Samochód. Jedzie bardzo szybko. Zaciągnął ją w zarośla i przylgnął do ziemi. Ćmy zwijają skrzydła i spadają na ziemię... Wzdłuż rzeki Paąuenoke przemknęły dwa samochody policyjne. Amelia Sachs nie zdążyła dojrzeć, kto prowadził pierwszy, ale za kierownicą drugiego zauważyła Lucy Kerr. Oba samochody zahamowały u zbiegu Canal Road z szosą numer 112. Zablokowały oba pasy ruchu. Wysiedli z nich pasażerowie w policyjnych mundurach. - O nie, nie, nie! - zamruczał pod nosem Garrett, najwyraźniej za skoczony. - Powinno im się wydawać, że poszliśmy na wschód. Jakim cudem odgadli, że idziemy tędy? Jak to możliwe? Bo mają Lincolna Rhymea, pomyślała Amelia. RHYME znów przyjrzał się wiszącej na ścianie mapie. - Twój pomysł, żeby wysłać wszystkich do Blackwater Landing, jest dość ryzykowny - zauważył Dżim Bell. - Jeśli poszli w kierunku wschodnim, do wybrzeża, nigdy ich nie znajdziemy. Rhyme jednak uważał, że ma rację. Dwadzieścia minut wcześniej, wpatrując się w mapę, zaczął się zastanawiać nad uprowadzeniem Lydii. Przypomniał sobie, co Amelia powiedziała mu, kiedy dziś rano uczestniczyła w pościgu za Garrettem. Lucy twierdzi, że to bez sensu, by poszedł tą drogą. To sprawiło, że zaczął się zastanawiać, dlaczego Garrett porwał Lydię Johansson. Doktor Penny uważał, że chciał ją zabić jako ofiarę za stępczą. Ale przecież nie zabił jej. Ani jej nie zgwałcił. Nie miał też żadnego powodu, by ją uprowadzić. W zasadzie byli sobie obcy. Nigdy go nie wyśmiewała. Najwyraźniej nie miał obsesji na jej punkcie. Nie była też świadkiem zabójstwa Billyego Staila. W tym momencie przypomniał sobie, że Garrett sam powiedział Lydii, gdzie przetrzymuje Mary Beth. A ślady w młynie? Piasek znad oceanu, mapa wysp u wybrzeży Karoliny Północnej? Zgodnie z tym, co powiedziała Amelia, Lucy znalazła je bez trudu. Zbyt łatwo. I raptem Rhyme uświadomił sobie, że to wszystko mistyfikacja. Garrett chciał w ten sposób zmylić trop. - Zostaliśmy wystawieni! - krzyknął. - O czym pan mówi? - spytał Ben. - Wyprowadził nas w pole! Cały czas drwił sobie z nas. Rhyme wyjaśnił mu, że Garrett specjalnie zrzucił jeden but, porywając Lydię. Wcześniej nasypał do niego pyłu wapiennego, co miało na prowadzić każdego znającego tutejszą okolicę na kamieniołomy. Tam zaś umieścił pozostałe ślady, czyli zabrudzony sadzą worek z ziarnami kukurydzy, by zaprowadzić tropicieli do młyna. Chciał, by tropiciele znaleźli Lydię oraz zaaranżowane przez niego ślady, by wszyscy uwierzyli, że Mary Beth jest gdzieś na wyspach u wybrzeży Karoliny Północnej. A to oznacza, że w rzeczywistości znajduje się ona w przeciwnym kierunku od Tannefs Corner, czyli na zachód. Garrett wymyślił błyskotliwy plan, ale popełnił jeden błąd. Przy puszczał, że odnalezienie Lydii zabierze tropicielom kilka dni. Do tego czasu dotarłby już do Mary Beth, podczas gdy policja przeczesywałaby wyspy. Dlatego Rhyme spytał Bella, jaka jest najlepsza droga z Tanners Corner na zachód. - Przez Blackwater Landing - odparł szeryf. - Szosa numer 112. Dlatego Rhyme polecił Lucy i pozostałym policjantom, by udali się tam możliwie jak najszybciej. Lucy zareagowała na to sceptycznie. - Miejmy nadzieję, że masz rację. Istniała obawa, że Amelia i Garrett zdążyli już minąć Blackwater Landing i podążają dalej na zachód, ale Rhyme uznał, że idąc na piechotę i kryjąc się przed policją, nie zdołali zajść tak daleko w tak krótkim czasie. AMELIA Sachs i Garrett przyczaili się w krzakach, patrząc na sznur samochodów czekających na przejazd przez blokadę. Nagle usłyszeli za sobą syreny. Ujrzeli migające światła zbliżające się z drugiej strony Canal Road, od południa. Kolejny samochód policyjny zaparkował w miejscu blokady i wysiadło z niego dwóch uzbrojonych w strzelby policjantów. Ruszyli w zarośla, wprost na Amelię i Garretta. Chłopak spojrzał na broń Amelii. - Będziesz do nich strzelać? - spytał. - Oczywiście, że nie - szepnęła z przekonaniem, przerażona, że w ogóle przyszło mu to do głowy. Obejrzała się za siebie, na las. Dzieliło ich od niego wrzosowisko. Niemożliwe, by dostali się między drzewa niepostrzeżenie. Przed nimi zaś stał płot ogradzający fabrykę Davetta. Za nim dojrzała zaparkowane samochody. Amelia Sachs przez okrągły rok walczyła z przestępczością na ulicach. Doświadczenie to, w połączeniu z jej znajomością motoryzacji, oznaczało, że potrafiła w ciągu mniej niż pół minuty włamać się do auta i uruchomić je. Jak jednak wydostaną się z terenu fabryki? Był z niego wyjazd dla samochodów dostawczych, ale tym można się było wydostać tylko na Canal Road. Nadal byłaby wtedy przed nimi blokada. A może uda im się staranować samochodem ogrodzenie i dojechać wertepami wprost na szosę 112? Policjanci z karabinami byli już zaledwie pięćdziesiąt metrów od nich. Nie sposób dłużej zwlekać. Już nie mają wyboru. - Garrett, musimy przejść przez płot - powiedziała Amelia. - GDZIE oni się podziewają? - spytał rozwścieczony Rhyme, myśląc o tropiących zbiegów policjantach. Bell stał obok mapy, trzymając w ręku słuchawkę telefonu. Spojrzał na Rhymea. - Są w pobliżu wejścia na teren fabryki Davetta. Do pokoju zajrzała sekretarka. - Szeryfie, policja stanowa na linii drugiej. Dżim Bell wszedł do pokoju po przeciwnej stronie korytarza i wcisnął guzik. Rozmawiał przez kilka minut, po czym wbiegł do laboratorium. - Mamy ich! Policja stanowa ustaliła dokładnie pozycję telefonu Amelii! Poruszają się na zachód szosą 112. Udało im się w jakiś sposób minąć blokadę. - Jakim cudem? - Wygląda na to, że dostali się na parking przed zakładami Davetta i ukradli pikapa. Jechali przez jakiś czas po bezdrożach, a potem do stali się na szosę. Oto cała moja Amelia, pomyślał Rhyme. - Ma zamiar porzucić samochód i przesiąść się do innego - dodał Bell. - Skąd o tym wiesz? - Dzwoni do wypożyczalni samochodów w Hobeth Falls. Lucy i reszta jadą za nią. Po cichu. Za kilka minut policja stanowa namierzy ich dokładnie. - Powodzenia - mruknął Lincoln Rhyme. Nie potrafił jednak sam powiedzieć, czy życzenie to skierowane było do ścigających, czy do zbiegów. SZYBKO jeździsz, Amelio, pomyślała Lucy Kerr. Ale cóż, ja także. Pędziła szosą 112. Światła na dachu jej samochodu migały na niebiesko, czerwono i biało. Syrena była jednak wyłączona. Obok niej siedział Jesse Corn, rozmawiając przez telefon z Peteem Greggiem z policji stanowej. Za nimi w drugim samochodzie jechali Troy Williams i Ned Spoto, a w trzecim Mason Gernain i jeszcze jeden policjant Frank Sturgis. - Gdzie są teraz? - spytała Lucy. Jesse zadał to pytanie Greggowi i skinął głową, kiedy otrzymał od powiedź. - Tylko osiem kilometrów stąd. Zjechali z głównej szosy i ruszyli na południe. Nie odkładaj słuchawki, modliła się Lucy. Jeszcze przynajmniej przez minutę. Opowiedziałam ci o najgorszych rzeczach z mojego życia. O mojej operacji, o tym, że nie radzę sobie z mężczyznami, i o tym, jak bardzo pragnę dziecka. Przeprosiłam cię, gdy okazało się, że miałaś rację. Zaufałam ci... Jesse dotknął jej ramienia. - Niedługo szosa ostro skręca - powiedział. - Wolałbym nie wypaść z tego zakrętu. Lucy westchnęła głęboko i zdjęła nogę z gazu. WYSKOCZYLI z samochodów. Policja stanowa straciła sygnał z telefonu komórkowego Amelii, lecz wcześniej przez około pięć minut docierał on z jednego miejsca, na które teraz patrzyli: stodoły stojącej jakieś piętnaście metrów od domu położonego wśród lasu, półtora kilometra od szosy numer 112. Znajdowała się ona rzeczywiście, jak to zauważyła Lucy Kerr, na zachód od Tanners Corner. Tak jak to przewidział Lincoln Rhyme. - Chyba nie podejrzewasz, że znajdziemy tu Mary Beth? - spytał Frank Sturgis. - To tylko jedenaście kilometrów od centrum Tanners Corner. Byłaby niezła plama! - Nie. Czekają tylko, aż ich miniemy - uznał Mason Gernain. - Po tem pojadą do Hobeth Falls i odbiorą samochód. Jesse Corn sprawdził, kto jest właścicielem domu. - Mieszka tu facet o nazwisku Pete Hallburton - powiedział. - Czy ktoś z was go zna? - Ja go znam - rzekł Troy Williams. - Żonaty, raczej nie ma nic wspólnego z Garrettem. Głos zabrała Lucy. - Wydaje mi się, że powinniśmy podbiec szybko do stodoły z dwóch stron. Ja pójdę od frontu, a ty, Troy, zajmiesz się... - Nie! - zaprotestował stanowczo Mason. - Ja pójdę od frontu. Lucy zawahała się, po czym wyraziła zgodę. - Dobrze, w takim razie ja wejdę przez boczne drzwi. Troy i Frank - wy ubezpieczacie z drugiego boku i od tyłu - rzekła, po czym spojrzała na Jesseego. - Ty i Ned będziecie pilnować tylnych i frontowych drzwi domu Hallburtona. - Jasne! - rzekł Jesse. - Jeśli wyjadą ze stodoły samochodem, strzelać tylko w opony - zarządziła Lucy. - Nie strzelajcie do Garretta ani Amelii, chyba że nie będzie innego wyjścia. Wszyscy znacie reguły - dodała, spojrzawszy surowo na Masona, mając na myśli jego snajperski atak na chłopaka przed młynem. Jednak Germain udawał, że jej nie słucha. Lucy chwyciła na dajnik i powiadomiła Dżima Bella, że zaraz wchodzą do stodoły. - Ruszajmy! - rozkazała. Podbiegli chyłkiem, chowając się za dębami i sosnami. Lucy nie spuszczała wzroku z ciemnych okien stodoły. Dwa razy wydawało jej się, że widzi w nich jakiś ruch. - Słuchaj, Lucy, wejdę bez ostrzeżenia - rzekł Mason. - Kiedy usłyszysz, że kopnąłem w drzwi, właź z boku. - Muszę się najpierw upewnić, czy drzwi są otwarte. Rozeszli się i każde z nich ruszyło truchtem do miejsca, w którym miało zająć pozycję. Lucy pochyliła się pod jednym z okien i podbiegła do bocznych drzwi. Były lekko uchylone. Skinęła głową do Masona, a on odpowiedział tym samym. Wzięła głęboki wdech, by się nie co uspokoić. Wtedy usłyszała głośny trzask dochodzący od frontu stodoły. To Mason kopniakiem otworzył drzwi. - Policja! - krzyknął. - Nie ruszać się. Lucy kopnęła boczne drzwi. Przesunęły się tylko o kilka centymetrów i oparły o dużą kosiarkę do trawy zaparkowaną wewnątrz. - Cholera - szepnęła, po czym pobiegła do frontowych drzwi. Zanim jednak tam dotarła, usłyszała krzyk Masona: - O Boże! A potem strzał. I jeszcze jeden. - Co SIĘ dzieje - gorączkowo dopytywał się Rhyme. Szeryf trzymał telefon przyciśnięty do ucha. Drugą dłoń miał zwiniętą w pięść. Słuchając, kiwał głową. Spojrzał na Rhymea. - Doszło do strzelaniny - rzekł. - Kto strzelał? - Mason i Lucy weszli do stodoły. Jesse mówi, że słyszał dwa strzały - powiedział, po czym krzyknął do drugiego pokoju: - Wyślijcie karetkę pogotowia do domu Hallburtona. Badger Hollow Road. - Już wysyłam - odkrzyknął Steve Fan. - Co z Amelią? - spytał szybko Rhyme. - Zaraz będziemy wiedzieć - odparł Bell. Wydawało się jednak, że trwa to całe wieki. W końcu Bell spiął się, kiedy najwyraźniej ktoś z drugiej strony znów zaczął mówić. - Co zrobił? - Bell słuchał przez chwilę, po czym spojrzał na przerażoną twarz Rhymea. - W porządku, nikt nie został nawet ranny. Mason wpadł do stodoły i zobaczył wiszące tam na sznurku kombinezony robocze. Było ciemno, więc pomyślał, że to Garrett z bronią w ręku. Wystrzelił parę razy. To wszystko. - Z Amelią wszystko w porządku? - Nie było ich tam. Moi ludzie znaleźli w stodole tylko samochód, który ukradli. Pewnie ukryli się w domu, a słysząc strzały, uciekli do lasu. Nie odejdą daleko. Znam tę farmę. Zewsząd otaczają ją moczary. - Odwołaj Masona. Chcę, żeby trzymał się z daleka od tej sprawy - zażądał rozwścieczony Rhyme. Bell najwyraźniej zgadzał się z Lincolnem. - Jesse, daj mi Masona do telefonu... - Mason? Co ty wyrabiasz? Dlaczego strzelałeś? ... A gdyby to Pete Hallburton stał tam w stodole? Albo jego żona? ... Nic mnie to nie obchodzi. Wsiadaj w samochód i wracaj. Natychmiast. To rozkaz! ... Drugi raz tego nie powtórzę. Cholera! - rozłączył się. Po chwili telefon znów zadzwonił. Bell odebrał go błyskawicznie. - Lucy, co się dzieje? - spytał. Słuchał przez dłuższą chwilę, marszcząc brwi i krążąc po pokoju. - Jesteś pewna? ... Dobrze, czekajcie tam. Oddzwonię do was. - Co się stało? - spytał Rhyme. Bell pokręcił głową. - Zrobiła nam niezły numer ta twoja koleżanka. - Co znowu? - Pete Hallburton jest u siebie w domu. Sam. Lucy i Jesse właśnie z nim rozmawiali. Jego żona pracuje na drugą zmianę w fabryce Davetta. Zapomniała kanapek, więc Pete zawiózł jej pół godziny temu i wrócił do domu. - Czy Amelia i Garrett ukryli się w jego samochodzie? Bell westchnął z rozdrażnieniem. - Pete ma pikapa. Nie mieliby gdzie się ukryć. Ale bez trudu ukryli tam telefon. Rhyme zaśmiał się ironicznie. - Zadzwoniła do wypożyczalni samochodów, gdzie usłyszała zapowiedź: "Proszę czekać", a potem schowała telefon w samochodzie Hallburtona - domyślił się. - Zgadza się - mruknął Bell. - Wpadła na to, że ją namierzamy. Po czekali z Garrettem, aż nasze samochody odjadą z Canal Road, a potem, nie niepokojeni przez nikogo, ruszyli spokojnie w swoją stronę. KIEDY samochody policyjne odjechały z blokady, Garrett i Amelia Sachs pobiegli na koniec Canal Road i przeszli przez szosę. Minęli miejsce zbrodni w Blackwater Landing, po czym szybko przemierzyli dębowy las wzdłuż rzeki Paąuenoke. Kilometr dalej ich drogę przecinała rzeka wpadająca do Paąuenoke. - Łódź - Garrett machnął skutymi rękami w stronę brzegu. Amelia z trudem dostrzegła zarys maleńkiej łódki ukrytej pod krzakami. Garrett podszedł i zaczął skrępowanymi dłońmi ściągać z niej gałęzie. - Kamuflaż - powiedział Garrett. - Nauczyłem się tego od owadów. Cóż, Amelia też nauczyła się wykorzystywać tę niezwykłą wiedzę. Kiedy Garrett wspomniał o tym, że ćmy potrafią odbierać fale radiowe, zdała sobie sprawę, że Rhyme z pewnością próbuje namierzyć jej telefon komórkowy. Przypomniała sobie, że kiedy rano zadzwoniła do wypożyczalni samochodów w Piedmont-Carolina, kazano jej bardzo długo czekać. Dlatego zakradła się na parking zakładów Davetta, wykręciła numer wypożyczalni i położyła telefon, w którego słuchawce słychać było tylko grającą bez końca muzykę i powtarzającą się zapowiedź: "Proszę czekać", na tył pikapa stojącego z włączonym silnikiem przed wejściem dla pracowników. Udało się. Kiedy tylko pikap opuścił parking, policjanci odjechali z blokady. Amelia i Garrett oczyścili łódź z gałęzi. Pomalowana na ciemnoszary kolor, miała nie więcej niż trzy metry długości i była wyposażona w silnik. W środku znajdowało się kilkanaście dużych plastikowych butelek z wodą oraz przenośna lodówka piknikowa, wypełniona opakowaniami krakersów i chipsów. Amelia otworzyła butelkę z wodą i za częła łapczywie pić. Po chwili podała ją Garrettowi. Gdy zaspokoił pragnienie, oboje wsiedli do łódki. Amelia usiadła plecami do dziobu i twarzą do Garretta. Chłopak pociągnął za linkę rozrusznika. Silnik zakaszlał i zaczął pracować. Ruszyli. Amelia poczuła się zupełnie jak Huck Finn. Czas odsłonić pięści - pomyślała. Było to powiedzenie jej ojca. Niemal całe życie w służbie spędził, patrolując ulice Brooklynu i Manhattanu. Kiedy Amelia obwieściła mu swój zamiar porzucenia kariery modelki i wstąpienia do policji, odbył z nią poważną rozmowę. Całym sercem popierał jej decyzję, ale musiał przygotować córkę na pułapki czyhające na tej nowej drodze. - Amie, musisz zrozumieć, że w tej pracy czasem jest pełna mobilizacja, czasem musisz sama coś przedsięwziąć, a czasem nudzisz się okropnie. Zdarzają się jednak, dzięki Bogu niezbyt często, takie momenty, że trzeba odsłonić pięści. Zostajesz wtedy sama z sobą i nikt nie może ci pomóc. Mam na myśli nie tylko stawianie czoła przestępcom. Czasami może chodzić o twojego przełożonego. Czasami też o twoich kolegów. Jeśli chcesz zostać policjantką, musisz być na to przygotowana. - Poradzę sobie, tato. Teraz, siedząc w chybotliwej łodzi sterowanej przez skonfliktowanego z całym światem młodego chłopaka, Amelia Sachs poczuła się tak samotna, jak nigdy w życiu. - Spójrz! - zawołał Garrett. - To mój ulubieniec, wioślak. Pływa pod powierzchnią wody - wyjaśnił. Młodzieńczy entuzjazm rozjaśnił mu twarz. Wcale nie sprawiał wrażenia zbrodniarza, który uciekł z aresztu, ale zwykłego, pełnego radości życia nastolatka, cieszącego się z wycieczki za miasto. RHYME był na siebie wściekły, że nie przewidział triku z telefonem komórkowym. To już nie jest zabawa. Życie Amelii Sachs znalazło się w poważnym niebezpieczeństwie. Nie może sobie pozwolić na kolejną wpadkę. W drzwiach pojawił się policjant niosący papierową torbę. Było w niej ubranie Garretta z aresztu. - Świetnie - rzekł Rhyme. - Ben, napisz na tablicy: "Znalezione na drugoplanowym miejscu zbrodni, w młynie". - Już mamy taką - zaprotestował Ben, pokazując tablicę. - Nie, nie. Zetrzyj to - zirytował się Rhyme. - To była fałszywka. Jeśli znajdziemy jakieś znaczące ślady na tym ubraniu, powiedzą nam one, gdzie naprawdę jest Mary Beth. - Jeżeli będziemy mieli szczęście - mruknął Bell. Nie, jeżeli będziemy dobrzy, pomyślał Rhyme, po czym zwrócił się do Bena: - Odetnij kawałek materiału z dżinsów, w pobliżu mankietu, i włóż go do chromatografu. Kiedy czekali na wyniki badania, Rhyme spytał: - Co jeszcze mamy? - Ciemnobrązowe plamy po farbie na spodniach Garretta - powiedział Ben. - Zadzwoń do rodziców Garretta i spytaj ich, na jaki kolor pomalowany jest ich dom. Ben znalazł ich numer telefonu i zadzwonił. Rozmawiał z kimś przez moment, po czym odłożył słuchawkę. - Dom jest biały i nie ma w nim nic pomalowanego na ciemny brąz. - W takim razie prawdopodobnie jest to kolor miejsca, w którym ją przetrzymuje. Wobec tego teraz... Ben naciągał już na dłonie lateksowe rękawiczki. - O to panu chodziło? - W rzeczy samej - mruknął Rhyme pod nosem. - Rhyme nienawidzi, kiedy ktoś odgaduje jego myśli - zaśmiał się Thom. - W takim razie będę robił to częściej - rzekł zawadiacko Ben. - O, coś tu mamy! Pył w mankiecie. Wysypał odrobinę na kartonik i obejrzał pod mikroskopem. - Nic niezwykłego, poza jakimiś białymi farfoclami. - Daj mi obejrzeć - polecił Rhyme. Ben podstawił mu ciężki mikroskop pod oczy. - Już wiem, to włókna bibuły. Bardzo interesujący pył. Jest go więcej? Ben skinął głową, po czym wysypał jeszcze trochę pyłu na kartonik. - Daj mi go obejrzeć pod mikroskopem - rzekł Rhyme. Student ponownie podsunął przyrząd pod oczy Rhymea, który spojrzał w okular. - Mnóstwo gliny. Jakaś skała, prawdopodobnie granit. O! Jest tu coś jeszcze. Wrzosy. Ben był najwyraźniej pod wrażeniem. - Skąd pan to wszystko wie? - Po prostu wiem. - Rhyme nie miał czasu wdawać się w opowieści o swoim zawodzie, w którym dobrze jest wiedzieć wszystko o otaczającym świecie. - Powiedz mi, co to jest? - rzekł, wskazując gestem głowy kartonik. - Te zielono-białe drobinki? - To chyba jakaś roślina - domyślił się Ben. -Opisz ją. Ben przyjrzał się próbce przez szkło powiększające. - Czerwonawa łodyżka i kropla czegoś na końcu. Wygląda obrzydliwie. Biały kwiatek w kształcie dzwonka. To chyba rosiczka. - A co wiesz o rosiczce? - spytał Rhyme. - To roślina owadożerna. - Nie interesuje mnie jadłospis tej rośliny - powiedział Rhyme z sarkazmem w głosie. - Powiedz mi, gdzie ona występuje. - Rośnie niemal wszędzie w tej okolicy - wzruszył ramionami Ben. Rhyme aż zawył. - To do niczego nam się nie przyda. Cholera! - zaklął, po czym spojrzał na koszulkę Garretta rozciągniętą na blacie. Dojrzał na niej kilka czerwonawych plam. - Ben, co to za plamy? Starczy ci odwagi, by spróbować, czy mają jakiś smak? Ben bez wahania podniósł koszulkę i polizał jedną z plam. - To chyba sok owocowy. Nie potrafię powiedzieć, jaki. - Thom, dopisz to do listy - polecił Rhyme, po czym kiwnął głową w kierunku chromatografu. - Sprawdźmy wyniki ze spodni, a potem przebadamy pył z mankietów. Wkrótce na monitorze ukazał się skład chemiczny materiału ze spodni, a potem zawartość pyłu z mankietów: cukier, kamfen, alkohol, olej napędowy i drożdże. Oleju napędowego było bardzo dużo. Ben zapisał wszystko na tablicy. Rhyme zachodził w głowę, co to wszystko może oznaczać. Zbyt wiele tropów i nie widać między nimi żadnych związków. Jednak po kilku minutach coś zaświtało mu w głowie. Coś, o czym wspomniała Amelia Sachs, kiedy przeszukiwała pokój chłopaka. - Ben, czy mógłbyś otworzyć notatnik? Ten Garretta? - Mam go włożyć w ramkę do czytania? - Nie, po prostu przekartkuj mi go przed oczami. Rhyme zobaczył niezgrabnie naszkicowane ręką Garretta rysunki: wioślaki, pająki topiki, nartniki. Przypomniał sobie, co powiedziała mu Amelia: w każdym słoju z owadami był zbiorniczek z wodą. - To wszystko owady wodne - powiedział. - Najwyraźniej - skinął głową Ben. - Ciągnie go do wody... - zastanowił się Rhyme. - A olej napędowy... Olej napędowy jest paliwem dla silników do łodzi, prawda? - Zgadza się. Małe silniki zaburtowe są na ropę. Rhyme pokiwał głową. - Co byś o tym powiedział? Płynie rzeką Paąuenoke na zachód. Łodzią z silnikiem. - To ma ręce i nogi. Założę się, że dlatego na jego ubraniu jest tyle ropy. Pewnie wielokrotnie pływał z Tanners Corner do miejsca, w którym przetrzymuje Mary Beth. Przygotowywał je dla niej. - Prawidłowo rozumujesz. Zawołaj tu Bella, jeśli możesz, dobrze? - poprosił Rhyme. Kiedy Bell wszedł do pokoju, Rhyme przedstawił mu swoją teorię. - Pewnie robaki wodne naprowadziły cię na ten trop? - domyślił się Dżim Bell. Rhyme skinął głową. - Zgadza się. Idąc śladem owadów, znajdziemy Garretta Hanlona. Macie tu jakąś łódź policyjną? - spytał. - Nie, ale połowa moich ludzi ma własne łodzie. Możemy od kogoś pożyczyć. Tylko że to nic nam nie da. Paąuenoke ma tysiące odnóg. Założę się, że Garrett nie płynie głównym nurtem. Nie ma mowy, byśmy go znaleźli. Rhyme spojrzał na mapę. - Skoro przewoził zaopatrzenie do miejsca, w którym przetrzymuje Mary Beth, nie może być ono daleko od wody. Gdzie, płynąc na zachód, jest najbliższe miejsce, w którym mógłby się zaszyć, a które na daje się do zamieszkania? - Dość daleko. Przynajmniej piętnaście kilometrów - odparł Bell, pokazując palcem na mapie. - Na pewno na północnym brzegu Paąuenoke. Na południowym zabudowa jest dość gęsta. Ktoś by go tu za uważył. - Zastanawia mnie ten most. Hobeth. Jak wyglądają brzegi rzeki w jego okolicach? - spytał Rhyme. - Piaszczyste łachy. Bardzo rozległe. Most ma kilkanaście metrów wysokości, więc prowadzące do niego wiadukty są bardzo długie. Podejrzewasz, że Garrett będzie musiał wpłynąć na główny nurt, by się pod nim przedostać? - domyślił się Bell. - Zgadza się. Przy budowie dojazdów do mostu napewno zasypali mniejsze odnogi. Bell pokiwał głową. - Przekonałeś mnie - rzekł. - Niech Lucy z resztą towarzystwa natychmiast tam jadą. Na most. Aha, zadzwoń też do Henryego Davetta. Powiedz mu, że znów po trzebujemy jego pomocy. Sachs, bądź ostrożna, zaklinał w myślach Rhyme. To tylko kwestia czasu. Na pewno wymyśli coś, by cię skłonić do zdjęcia mu kajdanków. A potem zaciągnie cię na jakieś odludzie. Aż wreszcie dobierze się do twojej broni... Chłopak ma cierpliwość modliszki. GARRETT znał rzekę Paąuenoke jak własną kieszeń. Wciąż wpływał w odnogi, które wydawały się ślepymi zaułkami, ale za każdym razem trafiał do następnych kanałów, cieniutkich jak pajęczyna, które prowadziły ich na zachód. - Spójrz! - zawołał, pokazując jej owada, który skakał po powierzchni wody. - To nartnik - wyjaśnił Amelii, gdy przepływali obok niego. - Owady są od nas ważniejsze. Mam na myśli to, że bez nas Ziemia mogłaby istnieć, a bez nich nie - powiedział z przejęciem i powagą. Przyglądając mu się, Amelia nie mogła powstrzymać się od myśli, że ktoś, kogo tak fascynują żywe istoty, i kto je tak - na swój dziwaczny sposób - kocha, nie mógłby być gwałcicielem i zabójcą. Garrett wydostał się wreszcie z labiryntu odnóg i wpłynął na główny nurt rzeki, trzymając się blisko brzegu. Amelia spojrzała do tyłu, na wschód, wypatrując ścigających ich łodzi policyjnych. Zobaczyła jedynie jedną z wielkich barek Davetta, daleko za nimi. Garrett przedostał się do niewielkiej zatoczki i zza zwisających gałęzi wierzbowych zaczął uważnie przypatrywać się widniejącemu przed nimi mostowi. - Musimy pod nim przepłynąć - rzekł. - Nie ma innej drogi. Mogli się tam na nas zaczaić. Dobił do brzegu i zgasił silnik, po czym wyskoczył z łodzi, odłączył motorek i schował go w zaroślach. Następnie wyjął z łodzi kempingową lodówkę i butle z wodą, przywiązał wiosła do ławek zatłuszczoną linką, poczym opróżnił sześć butli i zakręcił je na powrót. Na koniec wszedł po kolana do wody. - Musisz mi pomóc - rzekł do Amelii. - Obrócimy łódź do góry dnem. Pod spód włożymy puste butle. Będą ją unosić na powierzchni. Amelia Sachs zrozumiała, co Garrett chce zrobić. Ukryją się pod łodzią i przepłyną w ten sposób pod mostem. Niewielkie są szansę, by ktoś stojący na nim dojrzał niewielki ciemny kadłub w wodzie. Kiedy zaś miną most, odwrócą znów łódź i powiosłują do Mary Beth. Garrett otworzył lodówkę kempingową i wyciągnął z niej foliową to rebkę. - Tutaj włożymy nasze rzeczy - rzekł, po czym wrzucił do niej "Miniaturowy świat". Amelia Sachs włożyła do folii swój portfel i pistolet. Wpuściła koszulkę w spodnie i zatknęła torebkę za dekolt. - Mogłabyś mi zdjąć kajdanki? Nic złego nie zrobię. Przysięgam. Choć niechętnie, Amelia sięgnęła po kluczyk i rozkuła Garretta. MARY Beth uczyła się na studiach, że podczas wojny Indianie z plemienia Weapemeoków, dawni, rdzenni mieszkańcy Karoliny Północnej, dobijali rannych wrogów uderzeniem maczugi w głowę. Maczuga taka składała się z dużego obłego kamienia, osadzonego w rozszczepionym końcu grubego kija i przymocowanego skórzanym rzemieniem. Była to bardzo groźna broń. Maczuga, którą Mary Beth właśnie przygotowywała, z pewnością będzie równie zabójcza jak te, którymi, zgodnie z jej teorią, Indianie z plemienia Weapemeoków wybili osadników z Roanoke podczas rozstrzygającej bitwy, w miejscu zwanym dziś Blackwater Landing. Mary Beth wykonała swoją maczugę z dwóch nóg starego krzesła stojącego w chacie i kamienia, który znalazła w piwniczce. Przymocowała go starannie długimi paskami dżinsu oderwanymi z koszuli. Kilka razy zamachnęła się swym dziełem, zadowolona z przewagi, jaką ta broń dawała jej nad napastnikiem. Podeszła do drzwi i uderzyła w nie kilka razy w pobliżu zamka. Nawet się nie poruszyły. Cóż, spodziewała się tego, ale najważniejsze było to, że przywiązała kamień bardzo solidnie. Nie obluzował się. - TAM jest łódź! Lucy aż podskoczyła, stojąc w cieniu drzewa na brzegu Paąuenoke w pobliżu mostu Hobeth, i położyła dłoń na kaburze. - Gdzie? - spytała. - O, tam! - pokazał palcem Jesse Corn. - Płynie do góry dnem. - Aha, ledwie ją widać. Masz świetny wzrok. - Myślicie, że to oni? Wywróciła im się? - spytał Troy Williams. - Nie. Podejrzewam, że ukryli się pod nią - rzekł Jesse. - Kiedy byłem dzieckiem, robiliśmy to samo. Bawiliśmy się tak w łódź podwodną. - Co w takim razie robimy? - spytała Lucy - Nie dopadniemy ich bez łodzi. Ned Spoto zdjął z siebie pas z pistoletem i wręczył go Jesseemu. - Podpłynę do nich i przyciągnę łódź do brzegu. - Będziemy cię osłaniać. - Są w wodzie. Raczej nie mają możliwości, by kogoś postrzelić - za uważył Jesse. - Ale nie będziemy ryzykować - zdecydowała Lucy. - Ned, nie obracaj łodzi. Podciągnij ją tylko na brzeg. Troy, ty stań pod tamtą wierzbą. Jesse i ja zostaniemy na brzegu. W razie czego weźmiemy ich w ogień krzyżowy. Ned ściągnął buty i koszulę, po czym wszedł do wody. Lucy pomyślała sobie, że Amelia Sachs musi się nieźle męczyć pod tą łodzią. Miała zaś nadzieję, że męczy się potwornie. Ned popłynął żabką w stronę łodzi, starając się nie robić gwałtownych ruchów. Lucy wyciągnęła swojego smitha wessona z kabury. Troy stanął za wierzbą, celując z karabinu, gotów do strzału. Łódź znajdowała się jakieś dziesięć metrów od nich, na samym środku rzeki. Ned szybko pokonywał dzielący go od niej dystans. Jeszcze chwila i... Huk wystrzału był ogłuszający. Lucy aż podskoczyła, widząc wodę rozbryzgującą się metr od głowy Neda. - Co się dzieje? - krzyknęła, wypatrując strzelca. - Kto strzela? - wrzasnął Troy, kucając. Ned zniknął pod wodą. Drugi strzał. Bryzgi wody. Troy spanikował. Zaczął strzelać do łodzi. Każdy z siedmiu naboi mieszczących się w magazynku ugodził w kadłub. - Nie! - krzyknął Jesse. - Pod łodzią są ludzie! - Skąd padają strzały? - wołała Lucy. - Nie widzę! Kto strzela? - Gdzie jest Ned? - gorączkował się przerażony Troy. - Dostał? - Nie widzę go - odkrzyknęła Lucy. - Osłaniaj mnie! Ruszyła pędem w stronę brzegu. Nagle, gdy była już blisko, nad wodą pojawiła się głowa Neda. Z trudem łapał powietrze. - Pomóż mi! - krzyknął ostatkiem sił. Był przerażony. Wbiegając do wody, Lucy schowała broń do kabury. Podpłynęła, chwyciła Neda za rękę i wyciągnęła go na brzeg. - Kto, do diabła... - wystękał, dysząc ciężko Ned. - Nie mam pojęcia - odparła, wciągając go między zarośla. Ned upadł na ziemię, kaszląc i wypluwając wodę. Na szczęście nie oberwał. Wkrótce dołączyli do nich Troy i Jesse. Przykucnęli, wpatrując się w potworne dziury w kadłubie łodzi. - Nie mieli najmniejszych szans. Nie żyją - szepnął Jesse. Łódź dryfowała w ich stronę. Dopłynęła do zwalonego drzewa cedrowego na wpół zanurzonego w wodzie i zatrzymała się. Blady i roztrzęsiony Jesse zerknął na Lucy, a ta skinęła głową. Podczas gdy pozostała trójka celowała w łódź z broni, Jesse podszedł, brodząc, i odwrócił ją. Wypadło z niej kilka roztrzaskanych, plastikowych butli na wodę. Ani śladu Amelii i Garretta. - Wyprowadzili nas w pole -jęknął Ned z goryczą w głosie. - To była pułapka. Lucy nie podejrzewała, że jej gniew może osiągnąć jeszcze wyższy poziom, ale tak właśnie się stało. Złość targała nią jak elektryczne wstrząsy. - Wiem, co zrobimy. Posłuchajcie! - rzekła zdecydowanym głosem. - Robi się późno. Będziemy szli do zmroku. Potem rozbijemy obóz. Dżim przyśle nam wszystko, co będzie potrzebne na noc. Przyjmujemy założenie, że to oni do nas strzelali, i w związku z tym będziemy działać odpowiednio do sytuacji. Teraz przejdziemy mostem na drugą stronę i poszukamy śladów. Gotowi? -Tak. - Jasne. - W takim razie ruszamy. - O MAŁO nie trafiłeś Neda! - Nic podobnego - żachnął się Harris Tomel. - Mówiłem wyraźnie, żeby ich wystraszyć, a nie strzelać do nich! - krzyknął na niego Culbeau. - Nie miałem najmniejszego zamiaru nikogo trafić. Wiem, co robię. Rich Culbeau, Tomel i OSarian posuwali się wzdłuż północnego brzegu rzeki. Choć Culbeau wściekał się na Tomela, że strzelił zbyt blisko policjanta, w głębi duszy był całkiem zadowolony. To skutecznie odstraszy Lucy i jej kolegów. Będą teraz uważać na każdy krok, przez co z pewnością ich posuwanie się do przodu będzie znacznie wolniejsze. Maszerowali już dwadzieścia minut. - Jesteś pewien, że chłopak idzie w tym kierunku? - zwrócił się Tomel do Culbeau. - Tak. - Ale nie masz pojęcia, dokąd? - Gdybym miał, poszedłbym prosto tam, prawda? Nie obawiaj się. Znajdziemy ich. Wkrótce doszli do zakrętu Paąuenoke. Brzeg tutaj był bardzo wysoki i widać było rzekę na wiele kilometrów naprzód. - Spójrzcie! Dom! Założę się, że właśnie tam poszli. - Na pewno - skinął głową Culbeau. - Chodźmy. PÓŁTORA kilometra od mostu Hobeth w dół rzeki nurt Paąuenoke gwałtownie zakręca na północ. Przy brzegu jest bardzo płytko, a w za kolu piętrzą się niesione nurtem śmiecie i kawałki drewna. To tu właśnie prąd wyniósł dwójkę ludzi. Amelia Sachs wypuściła z rąk plastikową butlę, swe prowizoryczne koło ratunkowe. Prostując kolana, zorientowała się, że są na płyciźnie. Wstała, z trudem utrzymując się na nogach. Garrett, który dopłynął chwilę później, pomógł jej wydostać się na błotnisty brzeg. Wspięli się po niewielkiej skarpie porośniętej krzakami i upadli, ciężko dysząc, na trawiastą polanę. Amelia wyciągnęła zza koszulki plastikową torebkę. Do środka dostało się trochę wody, ale szkody nie były poważne. Podała Garrettowi jego książkę o owadach i otworzyła bębenek rewolweru, po czym oparła go o kamień, by wysechł. Jej podejrzenia co do planów Garretta nie sprawdziły się. Podłożyli puste butle plastikowe pod łódź, by utrzymywała się na wodzie, poczym chłopak wypchnął ją na środek rzeki. Następnie polecił jej, by obciążyła sobie kieszenie kamieniami, co też i sam zrobił. Potem pobiegli brzegiem, minęli płynącą do góry dnem łódź i zanurzyli się w rzece. Każde z nich trzymało wypełnioną do połowy plastikową butlę, by łatwiej utrzymywać się na powierzchni. Ponieważ kieszenie mieli obciążone kamieniami, nad wodę wystawały im tylko twarze. Popłynęli z nurtem, wyprzedzając łódź. - Tak właśnie robi pająk topik - wyjaśnił Amelii Garrett. - Zachowuje się jak nurek. Nosi ze sobą bańkę powietrza. Powiedział jej też, że jeśli na moście nie będzie policji, poczekają na łódź, wyciągną ją na brzeg, wyleją z niej wodę i popłyną dalej. Jeśli zaś policjanci zaczają się na moście, łódź przyciągnie ich wzrok, wobec czego nie zauważą płynących przed nią Amelii i Garretta. Miał rację. Minęli most bezpiecznie. Jednak Amelia Sachs wciąż była roztrzęsiona tym, co stało się chwilę później. Policjanci, choć nie sprowokowani, zaczęli strzelać do łodzi. Och, Rhyme, ale narozrabiałam, pomyślała. Wiedziała jednak, że nie ma już odwrotu. Musi ciągnąć to dalej, kontynuować tę szaloną grę. - Dokąd teraz idziemy? - spytała. - Widzisz ten brązowy domek ze spadzistym dachem, tam, nad rzeką? - To tam jest Mary Beth? - Nie. W tej chwili jest pusty. Ale jest tam łódka, którą możemy po życzyć. A poza tym wysuszymy się i coś zjemy. Cóż znaczy włamanie się do cudzego domku wobec wszystkiego, co już wydarzyło się od rana? Garrett wstał, po czym schylił się i podniósł rewolwer. Amelia zastygła, patrząc, jak obraca nim w dłoni z niepokojącą wprawą. Po chwili jednak podał jej broń. - Chodźmy! - rzekł. Amelia Sachs włożyła rewolwer do kabury, czując, jak serce mimo wszystko wciąż galopuje jej w piersi. Ruszyli w stronę domku. - Są wściekli. Mam na myśli policjantów. I nadal nas ścigają. Są uzbrojeni - rzekł Garrett po chwili. - Chcesz coś wiedzieć? Właśnie rozmyślałem o ćmie, pawicy gruszówce. -I co? - spytała, wciąż mając w pamięci huk strzałów skierowanych do niej i chłopaka. To Lucy Kerr starała się ich zabić. - Chodzi mi o zabarwienie jej skrzydeł - wyjaśnił Garrett. - Kiedy je rozpościera, wyglądają jak oczy zwierzęcia. Niezłe, prawda? W kącikach tych oczu są nawet białe plamki, zupełnie jakby światło odbijało się w tęczówce. Kiedy ptaki patrzą na nie, wydaje im się, że widzą lisa lub kota i uciekają - powiedział, oglądając się za siebie, w stronę rzeki. - Musimy coś zrobić, żeby szli wolniej. Jak blisko, twoim zdaniem, są za nami? - Bardzo blisko - odparła Amelia Sachs. I są uzbrojeni. - To ONI - stwierdził Rich Culbeau, przyglądając się śladom stóp na błotnistym brzegu. - Zostawili je niedawno - dziesięć, może piętnaście minut temu. Wszyscy trzej poszli ścieżką w stronę brązowego domku. Sprawiał bardzo miłe wrażenie. Culbeau pomyślał, że to pewnie czyjś domek letniskowy. Wyszli spośród drzew na rozległą polanę otaczającą domek. Dobre pięćdziesiąt metrów. Tyle będą musieli przebyć bez osłony drzew. Będzie trudno. - Myślisz, że są w środku? - spytał OSarian, ściskając w ręku kolta. - Nie wiem... Uwaga! Padnij! Wszyscy trzej przylgnęli do ziemi. - Widziałem kogoś na parterze. W oknie po lewej - szepnął Culbeau, lustrując budynek przez celownik strzelby. - Słabo widać, bo w oknach są żaluzje. Ale na pewno ktoś tam się poruszył - dodał, przenosząc wzrok na drugie okno. - Cholera! - syknął i przylgnął do ziemi. - Co takiego? - spytał zaniepokojony OSarian. - Nie podnoś głowy! - rozkazał mu Culbeau. - Mają karabin z celownikiem. Mierzą do nas. Z okna na piętrze. Niech to szlag trafi! Cała polana jak na dłoni. - Co robimy? Czekamy, aż zrobi się ciemno? - spytał Tomel. - Z panną Lucy-policjantką drepczącą tuż za plecami? - Jeśli będziemy strzelać, policjanci usłyszą i zaraz tu przylecą - po wiedział OSarian. - Moim zdaniem, powinniśmy zajść dom z boku i spróbować dostać się do środka. Ściany zagłuszą huk. - Ale to zabierze nam dobre pół godziny - zaprotestował Tomel. OSarian uważnie przyjrzał się domkowi. - W takim razie musimy dostać się tam szybciej niż w pół godziny. STEVE Farr wprowadził Henryego Davetta do zaimprowizowanego laboratorium. Przedsiębiorca podziękował Farrowi, który wycofał się na korytarz. - Henry, dziękuję, że się tu pofatygowałeś - rzekł Rhyme. - Mam mnóstwo nowych śladów, ale nic mi one nie mówią. Mam nadzieję, że znów mi pomożesz. Davett usiadł. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy. Rhyme skinął głową w kierunku tablicy na ścianie. - Mógłbyś się przyjrzeć tej liście po prawej? - Była to lista substancji znalezionych na rzeczach Garretta pochodzących z aresztu. - Niezła łamigłówka, prawda? - rzekł Davett zniechęconym tonem, uważnie studiując treść tablicy. - Tak właśnie wygląda moja praca - odparł Rhyme. - Na ile mogę spekulować? - Bez ograniczeń. Davett zastanowił się przez moment. - Karolińskie Oczka - rzekł w końcu. - Co to takiego? - To taka nasza miejscowa nazwa. Chodzi o ukształtowanie terenu typowe dla Wschodniego Wybrzeża, spotykane w obu Karolinach. Głównie są to owalne jeziora słodkowodne, o głębokości około metra. Mogą mieć powierzchnię od paru tysięcy metrów kwadratowych do kilkuset hektarów. Ich dno to głównie glina i torf, czyli to, co na tablicy. - Przecież glina i torf są bardzo powszechne w tych okolicach - stwier dził Ben. - Owszem - przyznał Davett. - Gdybyście znaleźli tylko te dwie rzeczy, nie miałbym pojęcia, skąd pochodzą. Ale znaleźliście jeszcze coś innego. Wokół tych jeziorek rosną setki roślin owadożernych, pewnie dla tego, że nad wodą roją się owady. Skoro znaleźliście rosiczki, glinę i torf, to chłopak z pewnością spędził dużo czasu nad Karolińskimi Oczkami. Davett wstał i podszedł do mapy. Zakreślił na niej palcem rozległą okolicę rozciągającą się na zachód od Tanners Corner. - Tego typu jeziorka znajdują się głównie tu, przed wzgórzami. Na twarzy Rhymea odmalowało się zniechęcenie. Zakreślony obszar miał pewnie ze dwadzieścia kilometrów kwadratowych. Davett zapisał numer telefonu na wizytówce. - Muszę już wracać do domu - rzekł. - Czeka na mnie rodzina. Możesz do mnie jednak dzwonić o dowolnej porze. Szkoda, że nie byłem w stanie więcej wam pomóc. Rhyme podziękował mu i wrócił do studiowania tablic. Po DWUDZIESTU minutach mozolnego przedzierania się przez zarośla, Rich Culbeau i Harris Tomel dotarli bezpiecznie do bocznej werandy domku. Sean OSarian został na miejscu, wyciągnąwszy się na ziemi z karabinem, by w razie potrzeby powstrzymać Lucy i jej kolegów, strzelając im nad głowami, gdyby tylko pojawili się na ścieżce wiodącej do domku. - Gotów? - spytał Culbeau Tomela, a ten skinął głową. Culbeau ostrożnie obrócił gałkę w drzwiach i pchnął je, trzymając broń w pogotowiu. Weszli do środka. Z piętra dochodziły głosy i muzyka rockowa. Powoli ruszyli w głąb domu. Przed nimi była kuchnia, w której oknie Culbeau wcześniej dostrzegł przez celownik jakiś ruch. Ruchem głowy wskazał pokój. - Chyba nas nie usłyszeli - rzekł Tomel. Muzyka grała dość głośno. - Wchodzimy razem. Celuj w nogi, najlepiej w kolana. Musimy z nich najpierw wydusić, gdzie jest Mary Beth. - A co z kobietą? Culbeau zastanowił się przez chwilę. - Może dobrze będzie ją zachować przy życiu jeszcze przez chwilę. Wiesz, po co. Tomel skinął głową. - Raz, dwa... trzy! - Wskoczyli do kuchni i o mało nie zastrzelili prezentera pogody na wielkim ekranie telewizora. Stojąc w pozycji do strzału, rozejrzeli się błyskawicznie dookoła. Ani śladu chłopaka i kobiety. Culbeau zerknął na telewizor. Nagle uświadomił sobie, że on tu wcale nie pasuje. Został najwyraźniej przyciągnięty z saloniku i ustawiony przed kuchenką. Culbeau wyjrzał na zewnątrz przez żaluzje. - Cholera! Ustawili tu telewizor, byśmy patrząc z daleka, mieli wrażenie, że ktoś tu jest - syknął i pobiegł schodami na górę. - Poczekaj! - zawołał za nim Tomel. - Oni tam mogą być. Mają broń! Jednak, oczywiście, nikogo na górze nie było. Culbeau otworzył kopniakiem drzwi sypialni i znalazł tam to, co już go wcale nie zdziwiło: kawałek cienkiej rury z przytwierdzoną do niej taśmą klejącą butelką po piwie. - Widzisz, jaki piękny karabin z celownikiem optycznym! - ryknął. - Zrobili nas w konia. A Lucy i reszta będą tu pewnie za pięć minut. Zjeżdżamy stąd! ZAPADAŁ już zmierzch. Garrett Hanlon powiosłował do brzegu. - Musimy gdzieś wysiąść, zanim zrobi się zupełnie ciemno. Amelia Sachs zauważyła, że krajobraz się zmienił. Drzewa były coraz mniejsze, a wokół brzegów ciągnęły się moczary. Chłopak ma rację. W takim miejscu nietrudno znaleźć się na środku bagniska. - Daleko zawędrowałam od Brooklynu - westchnęła. Garrett pstryknął paznokciami. - Bardzo cię to martwi? - spytał. - Żebyś wiedział. - Owady też tego nie cierpią. Nie mają nic przeciwko ciężkiej pracy i walce, ale dostają szału, kiedy znajdą się w nieznajomym miejscu. Zupełnie tak jak ja, pomyślała Amelia. Jakbym należała do owadziego klubu. Garrett zmrużył oczy, wpatrując się w mrok. - Pójdziemy tą ścieżką. Zaprowadzi nas do przyczepy, w której czasami nocuję. Wskoczył do wody i wciągnął łódź na brzeg. Amelia wysiadła z niej i poszła za chłopakiem przez las. Mimo ciemności doskonale znał drogę. - Skąd wiesz, którędy iść? - spytała. - Jestem jak motyl tropikalny. Mam doskonały zmysł orientacji. - Motyl tropikalny? - To są takie motyle, które wędrują tysiące kilometrów i nigdy nie za błądzą. Są fantastyczne. Kierują się słońcem i świetnie umieją korygować trasę w zależności od tego, gdzie słońce znajduje się nad horyzontem. A kiedy robi się ciemno, kierują się polem magnetycznym Ziemi. Podążyli dalej przez las, a potem wyszli na drogę. Po mniej więcej dziesięciu minutach dotarli do ścieżki wśród drzew, prowadzącej do małej polanki, na której stała stara przyczepa mieszkalna. W ciemnościach nie było widać jej wyraźnie, ale Amelia zorientowała się, że przyczepa jest stara, pordzewiała i opleciona bluszczem. - To twoja przyczepa? - spytała. - Nikt tu nie mieszka od wielu lat, więc można powiedzieć, że jest moja. Mam do niej klucz, ale zostawiłem go w domu. Chłopak otworzył okno i wspiął się przez nie do środka, po czym otworzył drzwi od wewnątrz. Sachs weszła do przyczepy. Garrett znalazł zapałki i zapalił lampę gazową, dającą przyjemne pomarańczowe światło. Otworzył szafkę w maleńkiej kuchni i zajrzał do niej. - Mam spaghetti "Farmer John" i fasolę z puszki. Kiedy chłopak przygotowywał jedzenie, Amelia rozejrzała się po przyczepie. Kilka krzeseł, stół, gumowy materac w sypialni. Garrett powiesił w oknach zatłuszczone szmaty, by z zewnątrz nie było widać zapalonego światła. Wyszedł na chwilę z przyczepy i wrócił z zardzewiałym metalowym kubkiem pełnym wody, pewnie deszczówki. Podał go Amelii. - Nie, dziękuję. Czuję się tak, jakbym wypiła połowę Paąuenoke. Garrett łyknął wody, po czym podgrzał jedzenie na małym palniku zamontowanym na butli z gazem. W kółko nucił sobie pod nosem dziwaczną piosenkę: "Farmer John, Farmer John, świeże dania Farmer John...". Była to tylko zasłyszana reklama radiowa lub telewizyjna, ale brzmiała jak nie z tej ziemi, że Amelia odetchnęła z ulgą, kiedy zamilkł. Garrett przełożył jedzenie do dwóch miseczek i podał jej łyżkę. Jedli w ciszy. Nagle do uszu Amelii dobiegł ochrypły, cienki odgłos. - Co to? - spytała. - Cykady? - Tak. Tylko ich samce wydają takie dźwięki. - Garrett, dlaczego tak lubisz owady? - spytała Amelia. - Nie mam pojęcia. Po prostu je lubię. - Podrapał się po czerwonej plamie po oparzeniu trującym bluszczem. - Chyba zainteresowałem się nimi po śmierci rodziców. Byłem strasznie załamany. Zupełnie zdezorientowany. Wszystko mi się mieszało w głowie. Psycholog szkolny powiedział, że to z powodu śmierci rodziców i siostry i że powinienem ciężko pracować, by się z tego otrząsnąć. Ale wcale mi to nie wychodziło. Chodziłem wciąż na bagna albo do lasu i czytałem. Przez cały rok nie robiłem nic innego. Wciąż przenosili mnie z jednej rodziny za stępczej do następnej. Któregoś dnia przeczytałem coś fantastycznego. Tu, w tej książce. Kartkując "Miniaturowy świat", znalazł odpowiednią stronę i pokazał Amelii. Był tam zakreślony fragment pod nagłówkiem "Cechy zdrowych istot": Zdrowa istota stara się rosnąć i rozwijać. Zdrowa istota stara się przeżyć. Zdrowa istota stara się przystosować do otoczenia. - Przeczytałem to i pomyślałem: O rany, mógłbym taki być. Mógł bym znów być zdrowy i normalny. Zacząłem usilnie starać się postępować według tych zasad. Poczułem się lepiej. Zupełnie jakby ta książka ocaliła mi życie. Pewnie dlatego owady są mi tak bliskie. Wiele mnie nauczyły o życiu... - Umilkł na chwilę, po czym dodał: - Insekty nigdy nie odchodzą. - Co masz na myśli? Garrett odłożył książkę. - Zauważ, jeśli zabijesz jednego, jest ich wciąż mnóstwo dookoła. Wiesz, co to jest reinkarnacja? Powtórne życie? Sachs skinęła głową. - Wszystko zaczęło się od motyli. Gąsienica nigdy naprawdę nie umiera. Staje się tylko czymś innym. To smutne, kiedy ludzie odchodzą, bo odchodzą na zawsze. Gdyby moi rodzice i siostra byli owadami, to po ich śmierci wokół mnie byłoby mnóstwo podobnych istot i nigdy nie zostałbym sam. - Nie masz żadnych przyjaciół? Garrett wzruszył ramionami. - Mary Beth. Tylko ją. - Bardzo ją lubisz, prawda? - Wyjątkowo. Uratowała mnie przed tym chłopakiem, który chciał mi zrobić coś naprawdę okropnego. Rozmawia ze mną - zamyślił się. - Chyba to lubię w niej najbardziej. Tak sobie myślę, że za kilka lat, kiedy będę starszy, może zechce chodzić ze mną. Moglibyśmy pójść do kina. Albo pojechać na piknik. Kiedyś ją widziałem na pikniku. Była ze swoją matką i przyjaciółmi. Świetnie się bawili. Przyglądałem im się godzinami. Usiadłem pod drzewem i udawałem przed samym sobą, że jestem z nimi. Zdarza ci się jeździć na pikniki? - Jasne. - Ja też często jeździłem z rodziną. To znaczy z moją prawdziwą rodziną. Bardzo to lubiłem. -I myślisz, że będziecie jeździli z Mary Beth na pikniki? - Może - powiedział Garrett, po czym pokręcił głową i uśmiechnął się smutno. - Ale raczej nie. Mary Beth jest bardzo mądrą dziewczyną i znacznie starszą odemnie. Może kiedyś zostaniemy przyjaciółmi. Ale nawet jeśli nie, zależy mi tylko na niej i na jej bezpieczeństwie. Zostanie ze mną, aż będzie zupełnie bezpieczna. Albo kiedy ty i twój przyjaciel, o którym wszyscy mówią, ten na fotelu inwalidzkim, wywieziecie ją gdzieś, gdzie nic jej nie będzie groziło... Garrett zamilkł. - Ze strony tego człowieka w kombinezonie? - spytała Amelia. Chłopak pokiwał głową. - Zgadza się. - Pójdę po wodę. - Chwyciła metalowy kubek i wyszła na zewnątrz. Zbiornik na deszczówkę był przykryty gęstą siateczką. Podniosła ją i zaczerpnęła wody. Była słodkawa w smaku. "Albo kiedy ty i twój przyjaciel, o którym wszyscy mówią: ten w fotelu inwalidzkim, wywieziecie ją gdzieś daleko stąd, gdzie nic jej nie będzie groziło...". Jedno wyrażenie rozbrzmiało echem w jej głowie: ten na fotelu in walidzkim. Wróciła do przyczepy, rozejrzała się po jej ciasnym wnętrzu. - Garrett, mógłbyś coś dla mnie zrobić? Możesz tam usiąść? Przyjrzał się jej z zastanowieniem, po czym podszedł do starego fotela i usiadł w nim. Amelia przyniosła rattanowe krzesło stojące w kącie i postawiła je przed chłopakiem. - Pamiętasz, o czym doktor Penny rozmawiał z tobą w areszcie? Pamiętasz puste krzesło? - Mam mówić do krzesła? - spytał, zerkając na nią niepewnie. - Zgadza się. Chcę cię prosić, byś zrobił to jeszcze raz. Możesz? Garrett spoglądał na krzesło przez dłuższą chwilę. - Dobrze - rzekł wreszcie. Amelia przypomniała sobie, jak doktor Penny namawiał Garretta, by wyobraził sobie, że na krześle naprzeciwko niego siedzi Mary Beth. Choć nie chciał mówić do Mary Beth, najwyraźniej pragnął z kimś po rozmawiać. Och, Rhyme, rozumiem doskonale, dlaczego wolisz dowody rzeczowe. Moim zdaniem, jednak Garrett Hanlon chowa przed nami więcej tajemnic, niż na to wskazują dowody. - Spójrz na to krzesło - poprosiła. - Kogo chciałbyś na nim zobaczyć? Chłopak pokręcił głową. - Nie wiem. Amelia podsunęła krzesło bliżej w jego stronę i uśmiechnęła się za chęcająco. - Pomyśl. - Nie wiem. Może... mojego ojca. - Twojego prawdziwego ojca? Garrett przytaknął. Był podenerwowany. Pstrykał paznokciami. Spoglądając na jego strapioną twarz, Amelia zdała sobie z zaniepokojeniem sprawę, że nie ma pojęcia, co dalej robić. Mimo to postanowiła nie rezygnować. Rhyme często krytykował ją za to, że jest zbytnio wyrozumiała dla ludzi i przestrzegał, że może się to źle dla niej skończyć. Amelia Sachs uważała jednak, że najważniejsze dowody to te, które tkwią w sercu człowieka. - Jak twój ojciec miał na imię? - spytała. - Stuart. Stu. - Dobrze się rozumieliście? - Lepiej niż większość moich kolegów ze swoimi ojcami. Ich ojcowie zawsze na nich krzyczeli. No wiesz: "Dlaczego masz taki bałagan w po koju? ", "Dlaczego nie odrobiłeś lekcji" i tym podobne. Natomiast mój tata był dla mnie bardzo dobry. Do czasu, aż... - głos mu się załamał. - Nie chcę ci o tym opowiadać. - Nie musisz mnie opowiadać. Opowiedz swojemu tacie - rzekła, robiąc ruch głową w stronę krzesła. - Wyobraź sobie, że przed tobą siedzi twój ojciec. Chłopak pochylił się do przodu, spoglądając na krzesło niemal z lękiem. Przez chwilę w jego spojrzeniu odmalowała się tak głęboka tęsknota, że Amelii omal nie popłynęły z oczu łzy. - No, dalej, Garrett! Opowiedz mi o nim. Powiedz, jak wyglądał. Jak się ubierał. Po długiej chwili milczenia chłopak odezwał się wreszcie: - był wysoki i dość szczupły. Miał ciemne włosy. Ubierał się bardzo elegancko. Nie miał nawet dżinsów. Zawsze nosił koszule z kołnierzykami i spodnie z mankietami. - Na twarzy Garretta odmalował się lekki uśmiech. - Czasami przytykał sobie ćwierćdolarówkę do spodni i puszczał ją wzdłuż nogawki. Jeśli wpadła do mankietu, wtedy dostawałem ją ja albo moja siostra. Na Boże Narodzenie zawsze robił to samo ze srebrnymi dolarami i powtarzał tak długo, aż wpadły do mankietów, a potem dawał je nam. Srebrne dolarówki w słoju z osami, przypomniała sobie Amelia. - Miał jakieś hobby? Uprawiał jakiś sport? - Nie, żadnych sportów. Uwielbiał czytać. Głównie książki historyczne i przyrodnicze. - Wyobraź sobie, że siedzi teraz przed tobą i coś czyta. Odkłada książkę i spogląda na ciebie. Masz teraz okazję, by coś mu powiedzieć. Co chciałbyś mu powiedzieć? Garrett wzruszył ramionami i pokręcił głową. Rozejrzał się uważnie po przyczepie. Amelia nie miała zamiaru teraz przerywać. - Pomyślmy o czymś konkretnym, z czego chciałbyś mu się zwierzyć. O jakiejś przykrej sprawie. O czymś nieprzyjemnym dla ciebie. Czy było coś takiego? - Chyba tak. - Co to było? Powiedz mu, Garrett. - No... tego wieczoru... kiedy zginęli... Amelia poczuła ciarki na plecach. - Co takiego wydarzyło się tego wieczoru? - Jechali akurat samochodem na obiad. To było w środę. W każdą środę jeździliśmy do restauracji Benniganów. Ja zawsze zamawiałem paluszki z kurczaka. Z Kate, moją siostrą, braliśmy też porcję frytek i krążków cebulowych na spółkę. Amelia nie przypuszczała, że ujrzy w jego oczach tak wielki smutek. - Co pamiętasz z tego wieczoru? - spytała. - Pamiętam, że stałem na podjeździe. Pod domem. Oni siedzieli w samochodzie - tato, mama i siostra. Jechali na obiad. I... - Garrett przełknął głośno ślinę - jechali bezemnie. - Naprawdę? Garrett skinął głową. - Było już późno. Przedtem chodziłem po lesie i trochę straciłem po czucie czasu. Tato nie chciał wpuścić mnie do samochodu. Był wściekły że się spóźniłem. A ja tak bardzo chciałem wsiąść. Było okropnie zimno. Pamiętam, że cały dygotałem z zimna, oni zresztą też. Na szybach samochodu był mróz. Ale nie wpuścili mnie do środka. - Może ojciec cię nie zauważył, skoro szyby były oszronione? - Nie, na pewno mnie zobaczył. Stałem tuż przy samochodzie. Stukałem w okno. Zobaczył mnie, ale nie otworzył. Zmarszczył tylko czoło i nakrzyczał na mnie. Pamiętam, co wtedy myślałem. Że on jest na mnie zły, a mnie jest zimno i nie pojadę z rodziną na obiad. - Po po liczkach Garretta pociekły łzy. Amelia chciała go objąć, ale zmusiła się do pozostania na miejscu. - Garrett, mów do swojego ojca. Co chcesz mu powiedzieć? - Że jest strasznie zimno - wystękał Garrett. - Jest zimno, a ja chcę wsiąść do samochodu. Dlaczego nie chce mnie wpuścić do samochodu? - Nie! Powiedz to jemu! Powiedz swojemu ojcu. Wyobraź sobie, że on tu jest. Garrett spojrzał z niepokojem na puste krzesło. - Ja tylko chciałem pojechać z wami do restauracji! - załkał Garrett. - Tylko tyle. Dlaczego nie wpuściłeś mnie do samochodu? Nie spóźniłem się tak bardzo! - Ton Garretta zmienił się. Zabrzmiała w nim nuta gniewu. - Zamknąłeś mi drzwi przed nosem! Byłeś na mnie wściekły, chociaż nie miałeś powodu. Nie zrobiłem przecież nic strasznego, spóźniając się kilka minut. Może zrobiłem coś innego? Pewnie tak. Co takiego? Dlaczego nie chciałeś, bym z wami pojechał? Powiedz mi, co takiego strasznego zrobiłem? - Garrett z trudem panował nad szlochem. - Wróć i powiedz mi, cóż takiego strasznego zrobiłem? Powiedz mi! Powiedz! Powiedz! Powiedz! Łkając, rzucił się na krzesło. Z jego gardła dobył się ryk wściekłości. Zamachnął się krzesłem i uderzył nim o podłogę przyczepy. Amelia odskoczyła do tyłu, patrząc z przerażeniem na ten atak furii. Garrett walił krzesłem o podłogę w zapamiętaniu, aż roztrzaskał je na kawałki, po czym osunął się na kolana. Amelia podeszła i objęła szlochającego rozpaczliwie i rozdygotanego chłopaka. Po kilku minutach przestał płakać. Wstał, wytarł twarz rękawem i powiedział: - Wychodzę. Po czym wyszedł. Amelia Sachs siedziała przez chwilę nieruchomo. W końcu nastawiła alarm w zegarku na piątą rano. Czuła się zupełnie wyczerpana. Mimo to nie położyła się na materacu. Zgasiła lampę, zdjęła szmaty wiszące w oknach, po czym usiadła w fotelu. Spoglądała na sylwetkę Garretta majaczącą za oknem. Siedział na pieńku, z uniesioną głową, przyglądając się rojom świetlików, które wypełniły polankę. Zaczęła rozmyślać o pustym fotelu. Nie o pustym krześle doktora Pennyego, lecz o pustym fotelu Lincolna Rhymea - o jego wózku inwalidzkim. Po to właśnie przyjechali tu, do Karoliny Północnej. Rhyme postawił na szalę wszystko - swoje życie, resztkę zdrowia, ich wspólne życie, byle tylko mógł zostawić wózek inwalidzki za sobą. Pusty. Przynajmniej w przenośni. Siedząc w tej rozsypującej się przyczepie, poszukiwana przez policję, samotnie zaciskająca pięści, Amelia Sachs wreszcie przyznała się sama przed sobą, co niepokoiło ją w tym, że Rhyme tak bardzo nastaje na swoją operację. Oczywiście bała się, że umrze na stole operacyjnym. Albo że jego stan się pogorszy. Ale nie dlatego zrobiła wszystko, co w jej mocy, by go powstrzymać. Nie, nie. Najbardziej obawiała się tego, że operacja się uda! Rhyme, nie rozumiesz? Nie chcę, byś się zmienił. Kocham cię takim, jakim jesteś. Twój niezwykły umysł fascynuje mnie bardziej, niż najwspanialszy kochanek. Gdybyś był taki jak wszyscy, jaka czekałaby nas przyszłość? Nie potrzebowałbyś mnie. Amelia zamknęła oczy. Jednak dopiero godzinę później szum wiatru i odgłosy wydawane przez cykady ukołysały ją do snu, głębokiego, lecz pełnego koszmarów. - NIE wierzę w to - mruknął Lincoln Rhyme. Skończył rozmawiać z rozwścieczoną Lucy Kerr. Powiedziała mu, że Amelia Sachs właśnie strzelała do jednego z policjantów przy moście Hobeth. - Nie wierzę w to - powtórzył szeptem do Thoma. Pielęgniarz nie wiedział, co odpowiedzieć. - To jakieś nieporozumienie - rzekł w końcu. - Amelia nigdy nie strzeliłaby do policjanta, nawet choćby po to, żeby go wystraszyć. - Masz jakiś pomysł? - spytał Rhymea Dżim Bell. Rhyme kiwnął głową w kierunku tablicy, po czym podsumował to, co wiedzą o domu, w którym przetrzymywana jest Mary Beth. - W pobliżu tego miejsca są Karolińskie Oczka. Połowa fragmentów, które Garrett zaznaczył w swojej książce, dotyczy kamuflażu, a farba na jego spodniach jest koloru kory drzew, więc prawdopodobnie obok jest las. Lampy kamfenowe używane były w dziewiętnastym wieku, więc musi to być bardzo stary budynek. Pozostałe ślady niewiele nam mówią. Drożdże mogą pochodzić z młyna. Włókna bibuły skądkolwiek. Sok owocowy i cukier? Z owoców albo napoju. Zadzwonił telefon. Rhyme poruszył palcem serdecznym lewej ręki i odebrał go. - Halo? - rzekł do słuchawki. - Cześć, Lincolnie... - Rozpoznał zasapany głos Mela Coopera. - Co tam masz, Mel? Potrzebuję dobrych wiadomości. - Chodzi o ten klucz. Już wiem, od czego on jest. - Mów! - zawołał Rhyme. - Takie klucze stosowano do przyczep mieszkalnych firmy McPherson Deluxe. Firma już nie istnieje, ale numer seryjny na kluczu wskazuje, że chodzi o przyczepę wyprodukowaną w sześćdziesiątym dziewiątym roku. - Powiedz mi, Mel, czy chodzi o przyczepę mieszkalną, czy też typowo kempingową, turystyczną? - Raczej o mieszkalną. Ma sześć metrów długości, dwa i pół szerokości. Trudno byłoby ciągnąć coś tak wielkiego. - Dzięki, Mel. Prześpij się trochę. Rhyme rozłączył się. Przekazał Bellowi to, czego dowiedział się od Coopera. - Co o tym myślisz, Dżim? Są tu w okolicy jakieś osiedla przyczep mieszkalnych? -Jest parę, ale zupełnie nie tam, gdzie kierują się Amelia i Garrett. Wysłać kogoś, żeby sprawdził? - Nie, nie. Garrett pewnie znalazł jakąś porzuconą w lesie przyczepę i zajął ją. - Rhyme zerknął na mapę ze zniechęceniem. Gdzieś w lesie. Na obszarze dwustu pięćdziesięciu kilometrów kwadratowych. PÓŁNOC na bagnach. Bzyczenie owadów. Cienie przelatujących szybko nietoperzy. Sowa. Lodowato zimne światło księżyca. Lucy i pozostali policjanci przeszli piechotą sześć kilometrów dzielących ich od drogi numer 30, gdzie czekał na nich samochód kempingowy. Bell postarał się i uzyskał pojazd bezpłatnie z wypożyczalni przyczep, a Steve Farr przyprowadził go tu, by tropiciele mieli się gdzie przespać. W ciasnym wnętrzu rzucili się na kanapki z rostbefem, które przywiózł im Steve. Potem Lucy zadzwoniła do Dżima Bella i powiedziała mu, że dotarli śladami uciekinierów do domku letniego, do którego tamci się włamali. - Wygląda na to, że oglądali sobie telewizję. Było już jednak zbyt późno, by iść dalej ich śladem. Postanowili wznowić poszukiwania o świcie. Lucy usiadła przy stole i wyciągnęła rewolwer z kabury. - Steve, przywiozłeś mi to, o co prosiłam? Młody policjant sięgnął do schowka w tablicy rozdzielczej samochodu kempingowego i wyciągnął z niego pudełko nabojów. Lucy usunęła zaokrąglone naboje z rewolweru i zastąpiła je nowymi, z wklęsłymi czubkami, które powodują znacznie dotkliwsze obrażenia ciała. Jesse Corn przyglądał jej się uważnie. - Amelia nie jest aż tak niebezpieczna - powiedział cicho. Lucy odłożyła broń i spojrzała mu prosto w oczy. - Posłuchaj, Jesse. Amelia jest zdrajczynią. Nie możemy jej ufać. Widziałam twoją reakcję, kiedy zorientowałeś się, że nie ma jej pod łodzią. Miałeś ulgę w oczach. Wiem, że ją polubiłeś. Ale ona wykradła mordercę z aresztu. Gdybyś to ty był wtedy w wodzie, a nie Ned, Amelia strzeliłaby do ciebie bez namysłu. A Garrett to świr. Cud boski, że do tej pory nie dostał jeszcze dożywocia. - Wiem, że Garrett jest niebezpieczny. Obawiam się o Amelię. - A ja obawiam się o nas i o wszystkich w Blackwater Landing, o to, kogo ten chłopak ma zamiar jeszcze zamordować i kogo zamorduje, jeśli go nie złapiemy. Chcę wiedzieć, czy mogę na tobie polegać, Jesse. Jesse Corn zerknął na pudełko nabojów, a następnie na Lucy. - Możesz. - To dobrze, bo kiedy tylko zrobi się jasno, mam zamiar wytropić ich i aresztować. Liczę, że weźmiemy ich żywcem. Ale to stało się już tylko jedną z wielu możliwości. AMELIA Sachs obudziła się o brzasku. Po nocy spędzonej w fotelu bolały ją wszystkie mięśnie i kości. Mimo to była dziwnie pełna optymizmu. Oślepiające promienie słońca wdarły się przez okna do przyczepy. Amelia wzięła to za dobry znak. Dziś znajdą Mary Beth i wrócą z nią do Tanners Corner. Mary Beth potwierdzi wersję Garretta, a Dżim Bell rozpocznie poszukiwania prawdziwego zabójcy - mężczyzny w brązowym kombinezonie. Zobaczyła, że Garrett obudził się i usiadł na wygniecionym materacu w sypialni. Spostrzegła, jak bardzo jest chudy. Powinna zadbać, by zjadł przyzwoite śniadanie - płatki zbożowe, mleko, owoce - i wyprał ubranie, a potem wziął prysznic. Pomyślała, że na tym właśnie polega dbanie o własne dziecko. - Dzień dobry - przywitała go z uśmiechem. Garrett odpowiedział jej tym samym. - Musimy ruszać w drogę - powiedział. - Musimy dotrzeć do Mary Beth. Pewnie umiera z pragnienia. Amelia wstała z krzesła. Garrett szybko wciągnął koszulę. - Poustawiam naokoło kilka pustych gniazd szerszeni. Może to ich nieco powstrzyma, jeśli tu dotrą - rzekł, po czym wyszedł z przyczepy, lecz powrócił już po chwili. - To dla ciebie - rzekł nieśmiało, stawiając koło niej na stoliku kubek z wodą, a następnie znów wyszedł z przyczepy. Amelia wypiła wodę z przyjemnością, marząc o szczoteczce do zębów i... - To on! - dobiegł ją dość głośny szept. Męski głos. Zamarła. Spojrzała przez okno, lecz nic nie zauważyła. Mimo to wyraźnie słyszała szept dobiegający zza krzaków rosnących koło przyczepy. - Mam go na muszce. Głos brzmiał znajomo. Uznała, że to pewnie Culbeau lub jeden z jego kolesiów. Trójka bimbrowników wytropiła ich. Zastrzelą Garretta lub torturami zmuszą go, by powiedział, gdzie jest Mary Beth, żeby mogli dostać nagrodę za jej znalezienie. Garrett nic nie usłyszał. Amelia widziała go wyraźnie. Stał kilka metrów dalej, mocując puste gniazdo szerszeni do ściany przyczepy. Amelia chwyciła swój rewolwer i cichutko wyszła na zewnątrz. - Garrett! - wyszeptała. Chłopak odwrócił głowę. Zobaczył, że Amelia macha na niego. Spojrzał odruchowo na krzaki. W jego oczach pojawiło się przerażenie. - Nie strzelajcie, nie strzelajcie! - krzyknął rozpaczliwie. Amelia stanęła w rozkroku i wycelowała w bimbrownika, który wyskoczył z zarośli wprost na Garretta. Wszystko stało się tak szybko... Garrett upada na brzuch, krzycząc ze strachu... Amelia podnosi pistolet i dotyka palcem spustu. Mężczyzna wyskakuje z krzaków z wycelowaną strzelbą. Wychodząc zza rogu przyczepy, Ned Spoto z zaskoczeniem ujrzał przed sobą Amelię Sachs i rzucił się na nią z wyciągniętymi rękami. Zdumiona tym Amelia gwałtownie uchyliła się w bok. Jej rewolwer wystrzelił. W tym samym momencie zobaczyła, że pocisk z jej rewolweru ugodził w czoło mężczyznę, który wyskoczył z krzaków. Nie był to jednak jeden z bimbrowników, lecz Jesse Corn. Nad jego brwią pojawiła się czarna plamka. Odrzucił głowę do tyłu, a za nią wybuchła dosłownie przerażająca, różowa bańka. Osunął się bezgłośnie na ziemię. Sachs patrzyła szeroko rozwartymi oczami na jego ciało. Upadła na kolana, a z ręki wypadł jej rewolwer. - O Boże - wystękał Ned, nie mogąc oderwać wzroku od ciała Jesseego. Zanim jednak zdołał się otrząsnąć i sięgnąć po broń, Garrett rzucił się na rewolwer Amelii. Wycelował go w głowę Neda, wyrwał mu jego pistolet i rzucił daleko w zarośla. - Kładź się! - wrzasnął chłopak. - Twarzą do ziemi. Szybko! Ned posłusznie wypełnił polecenie. Po jego ogorzałych policzkach spływały łzy. - Jesse! - krzyknęła Lucy z pobliska. - Gdzie jesteś? Kto strzelał? Garrett spojrzał na ciało, po czym minął je ostrożnie i podszedł do Amelii. Objął ją. - Musimy uciekać. Kiedy nie odpowiedziała, spoglądając nieruchomo na martwego po licjanta, którego śmierć oznaczała jej własny koniec, Garrett pomógł jej wstać, chwycił ją za dłoń i pociągnął za sobą. Znikli w zaroślach jak para kochanków szukających schronienia przed nadciągającą burzą. Co SIĘ dzieje, rozmyślał gorączkowo Lincoln Rhyme. Godzinę temu, o wpół do szóstej rano otrzymał wreszcie telefon od poirytowanego urzędnika z Wydziału Nieruchomości Urzędu Podatkowego Karoliny Północnej. Został obudzony o wpół do drugiej w nocy i poproszony o zlokalizowanie działki, za którą urząd nie otrzymuje od dłuższego czasu należnych podatków. Rodzice Garretta nie mieli przyczepy, więc Rhyme wywnioskował, że skoro chłopak wykorzystuje jakąś jako kryjówkę, to z pewnością została ona swojego czasu porzucona, a co za tym idzie, właściciel nie odprowadza podatków od gruntu, na którym stoi. Urzędnik poinformował go, że w całym stanie są dwa takie miejsca. Jedno z nich, w okolicach Blue Ridge, zostało niedawno zlicytowane. Jeśli zaś chodzi o drugie, w hrabstwie Paąuenoke, to nie jest ono warte zachodu, by wszczynać procedurę egzekucyjną. Podał Rhymeowi adres i wskazówki, jak się tam dostać. Rhyme zadzwonił do Lucy i powiedział jej, gdzie powinni się udać. Mieli dopaść uciekinierów zaraz po świcie. Jeśli Amelia i Garrett będą w środku, osaczą ich i namówią, by się poddali. Ostatnia wiadomość, którą Rhyme od nich otrzymał, brzmiała następująco: odnaleźli przyczepę i zaraz wchodzą do akcji. Niezadowolony, że jego chlebodawca prawie nie zmrużył oka przez całą noc, Thom rozpoczął poranną rutynę: opróżnienie pęcherza i kiszki stolcowej, mycie zębów i pomiar ciśnienia krwi. - Niedobrze - mruknął. Zbyt wysokie ciśnienie krwi mogło doprowadzić w jego stanie do wylewu, jednak Rhyme zignorował ten niepokojący objaw. Rozpaczliwie pragnął odnaleźć Amelię. Pragnął... Lincoln Rhyme podniósł wzrok. Do laboratorium wszedł Dżim Bell. Na jego twarzy malowało się przerażenie. Podążał za nim Ben Kerr, równie roztrzęsiony. - Co się stało? - spytał z niepokojem Rhyme. - Coś z Amelią? Co... - Zabiła Jesseego - szepnął Bell. - Strzeliła mu w głowę. Thom zamarł. Spojrzał w osłupieniu na Rhymea. - Miał właśnie aresztować Garretta - wyjaśnił szeryf załamującym się głosem. - Zastrzeliła go. Oboje uciekli. - Nie, to niemożliwe - wyszeptał Rhyme. - To jakaś pomyłka. Bell pokręcił głową. - Nie. Ned Spoto był tego świadkiem. Wcale nie twierdzę, że zrobiła to specjalnie. Ned skoczył na nią, a jej rewolwer wystrzelił. Ale mimo wszystko jest to zabójstwo. Rhyme, cała ta sytuacja nas przerosła. Oddaję sprawę w ręce policji stanowej. - Poczekaj - przerwał mu Lincoln. - Proszę cię. Amelia jest zdesperowana. Przerażona. Garrett też. Jeśli wezwiesz policję stanową, będzie znacznie więcej ofiar. Poleje się mnóstwo krwi. Zrobię wszystko... Nagle Bell został odepchnięty na bok przez mężczyznę, który wpadł jak burza do pomieszczenia. Był to Mason Germain. - Ty sukinsynu! - wrzasnął, rzucił się na Rhymea, chwycił go za koszulę i zaczął szarpać. - Ty wybryku natury! Przyjechałeś tutaj, żeby bawić się w... - Mason! - krzyknął Bell. Wraz z Thomem ruszyli Rhymeowi na pomoc, ale Germain odepchnął ich. - ...swoje gierki! Przez ciebie zginął przyzwoity facet! Zatłukę cię, draniu, zatłukę jak... Przerwał gwałtownie, bo wielkie ręce zacisnęły się na jego klatce piersiowej i uniosły go do góry. To Ben Kerr ruszył na pomoc Rhymeowi. Postawił rozjuszonego policjanta kilka metrów dalej, wciąż nie zwalniając uścisku. - Kerr, zostaw mnie! - syknął Mason. - Proszę się natychmiast uspokoić! - zażądał grzecznie Ben, po czym zerknął na Bella. Dopiero kiedy ten skinął głową, zostawił go w spokoju. - Znajdę tę sukę! - wrzasnął Mason z furią - Znajdę ją i... - Nie znajdziesz jej, Mason - rzekł Bell. - Jeśli chcesz nadal pracować tutaj, masz słuchać moich poleceń. Załatwimy to tak, jak ja postanowię. Nie masz prawa wytknąć nosa poza ten budynek. Zrozumiano? - Tak, zrozumiano, zrozumiano - żachnął się Mason, po czym wybiegł z pomieszczenia. - Wszystko w porządku? - spytał Bell Rhymea. Rhyme skinął głową. Thom poprawił mu koszulę i pomimo protestów Lincolna zmierzył mu ponownie ciśnienie. - Zbyt wysokie, ale da się wytrzymać. Szeryf podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. - Boże, co za koszmar. Najpierw Ed, teraz Jesse. - Dżim, proszę, pozwól mi ich odnaleźć i porozmawiać z Sachs - rzekł Rhyme błagalnym tonem. - Jeśli mi na to nie pozwolisz, dojdzie do eskalacji. Wiesz o tym sam doskonale. Będą następne ofiary. Bell westchnął ciężko. - Myślisz, że zdołasz ich odnaleźć? - spytał. - Tak. Zdołam ich odnaleźć. Z PRZYCZEPY, rzecz jasna, Rhyme nie otrzymał żadnych śladów. Lucy wraz z kolegami przeszukali ją, ale zbyt pośpiesznie. Rozwiązanie zagadki, gdzie przetrzymywana jest Mary Beth oraz dokąd zmierzają Amelia i Garrett, znajdowało się przed oczami Rhymea: na tablicy, gdzie spisane były ślady odnalezione na ubraniu chłopaka i w młynie. Kiedy Lincolna zaczęła ogarniać rozpacz po wypadku koło przyczepy, spróbował zebrać się w sobie i wprost nadludzkimi siłami zmusić swoje ciało do tego, by się poruszyło. Pamiętał o przypadkach ludzi, którzy podnosili samochody, by wyciągnąć spod nich swoje dzieci, lub biegli z nieprawdopodobną szybkością, by wezwać pomoc. Po chwili musiał jednak pogodzić się z faktem, że tego typu rezerwy sił są dla niego nieosiągalne. Miał jednak inną, nieocenioną siłę - siłę umysłu. Myśl! Wszystko, co masz, to twój umysł i lista śladów na tablicy przed twoimi oczami. Nic już na nich nie przybędzie. Nic się nie zmieni. Dlatego musisz zmienić sposób myślenia. Raz jeszcze przeczytał obie listy. Klucz - to już zostało rozwiązane. Drożdże pochodzą z młyna. Cukier z pokarmu lub soku. Kamfen ze starej lampy. Farba na spodniach z budynku, w którym przetrzymuje Mary Beth. Olej napędowy z łodzi. Pył w mankietach spodni? Nie było w nim nic niezwykłego... Zaraz, zaraz... Pył! Rhyme przypomniał sobie, że poprzedniego dnia rano wraz z Benem badali gęstość względną pyłu z butów i wycieraczek samochodowych pracowników tutejszych urzędów miejskich. Thom sfotografował polaroidem każdą probówkę. Z tyłu każdego zdjęcia zapisał, gdzie mieszka dany pracownik. - Ben, sprawdź gęstość względną pyłu z mankietów spodni Garretta - poprosił. Kiedy pył osiadł w probówce, Ben poinformował o tym Rhymea. - Świetnie. Teraz porównaj go ze zdjęciami próbek, które zbadaliśmy wczoraj. Student zaczął przeglądać polaroidowe odbitki. - Mam, pasuje! - wykrzyknął po chwili. - Jedna z nich jest niemal identyczna. - Czyja? Ben odwrócił zdjęcie. - Frank Hellen, Pracuje w wydziale robót publicznych. Znajdę go - rzekł, po czym wybiegł z pokoju. Wrócił po kilku minutach, prowadząc za sobą łysiejącego, korpulentnego mężczyznę, w białej koszuli z krótkimi rękawami. - Potrzebujemy pana pomocy - wyjaśnił Rhyme. - Pył znaleziony na pana butach jest identyczny z tym, który znaleźliśmy na ubraniu podejrzanego. Oznacza to, że być może przetrzymuje on dziewczynę gdzieś w pana sąsiedztwie. Czy mógłby pan nam pokazać na mapie możliwie dokładnie, gdzie pan mieszka? Frank Heller dotknął na mapie miejsca na północ od rzeki Paąuenoke, na północ od przyczepy, koło której zginął Jesse Corn. - Co to za okolica? - Głównie lasy i pola. - Jeszcze jedno pytanie. Czy w pobliżu są jakieś jeziorka? - Mnóstwo. Rhyme odchylił głowę do tyłu i zamknął oczy, pogrążając się w swoim uporządkowanym świecie nauki i logiki. Farba, cukier, drożdże, pył, kamfen, farba, pył, cukier... Drożdże. Nagle otworzył oczy. - Czy jest tu ekspres do kawy? - Kawa? Nie przy twoim ciśnieniu - zaprotestował Thom. - Nie, nie chcę pić kawy! Potrzebny mi jest filtr do kawy. - Zaraz przyniosę - rzekł Dżim Bell. Wybiegł z pokoju i powrócił po chwili. - Sprawdź, czy włókna z filtru są takie same jak te, które znaleźliśmy na ubraniu Garretta z młyna - Rhyme polecił Benowi. Ben potarł szybko filtr i umieścił włókienka pod mikroskopem. Spojrzał przez okular. - Kolor jest nieco inny, ale same włókna wyglądają prawie identycznie - obwieścił. - Świetnie - rzekł Rhyme, spoglądając na poplamioną koszulkę. - Dżim, potrzebna mi będzie próbka porównawcza. - Nie ma sprawy - odparł Bell, wyciągając z kieszeni kluczyki do samochodu. - Nie, nie musisz nigdzie jechać. LUCY, Ned i Troy przedzierali się przez dębowy las. Dżim Bell polecił im, by zostali koło przyczepy. Wyznaczył Stevea Farra, Franka i Masona do kontynuowania pościgu. Im zaś kazał wrócić do Tanners Corner. Oni jednak nie przyjęli tego do wiadomości. Przenieśli ciało Jesseego do przyczepy i przykryli prześcieradłem. Potem Lucy poinformowała Dżima, że ruszają w pogoń za zbiegami i nic ich nie powstrzyma. Garrett i Amelia uciekali szybko, nie próbując nawet zacierać śladów. Pędzili ścieżką wzdłuż bagien. Podłoże było miękkie. Odciski ich stóp były wyraźne, głębsze przy palcach. Musieli poruszać się z niezwykłą prędkością. Dlatego Lucy powiedziała kolegom: - Biegnijmy! Półtora kilometra dalej podłoże zaczęło robić się coraz suchsze. Ślady nie były już tak dobrze widoczne, aż w końcu zupełnie znikły. A potem ścieżka skończyła się na trawiastej polanie i już w ogóle nie byli w stanie zgadnąć, w którą stronę pobiegli zbiegowie. - Co teraz? - spytał Ned. - Zawieszamy pościg i czekamy - mruknęła Lucy. DRZWI chatki zaskrzypiały. - Mary Beth! - krzyknął Garrett. - Mary Beth! Stała przywarta do ściany za drzwiami. Nie odezwała się ani słowem. Zacisnęła dłonie na kiju. Drzwi otwarły się nieco szerzej. Wtedy Mary Beth wyskoczyła zza nich i zamachnęła się maczugą. Garrett zdążył się jednak pochylić. Chwycił dziewczynę za nadgarstek. Ścisnął mocno. Mary Beth upuściła swą broń na podłogę. - Nie! - krzyknęła rozpaczliwie. - Nieee! Chłopak patrzył na nią dziko. Towarzyszyła mu kobieta z ponurą twarzą, mimo to raczej ładna, o długich rudych włosach. Jej ubranie, podobnie jak Garretta, było brudne. Milczała, a w jej oczach czaiła się pustka. - Gonią nas - rzekł Garrett, gdy wciągnął za sobą rudą kobietę do chatki i zatrzasnął drzwi. - Nie mogą nas zobaczyć. - Ty sukinsynu! - krzyknęła Mary Beth. - Mogłam tu umrzeć! Zamrugał oczami, zupełnie zaskoczony. - Przepraszam - wystękał łamiącym się głosem. - Nie chciałem cię zostawiać na tak długo. Aresztowali mnie. - Aresztowali? - zdziwiła się Mary Beth. - Wobec tego, co tu robisz? Tym razem wreszcie odezwała się ruda kobieta. - To ja wydostałam go z aresztu, żebyśmy mogli cię odnaleźć i przywieźć do Tanners Corner - wybełkotała. - Żebyś mogła potwierdzić jego wersję o mężczyźnie w brązowym kombinezonie. - Jakim mężczyźnie? - Tym w kombinezonie. Tym, który zamordował Billyego Staila. - Co takiego? - Mary Beth pokręciła głową. - Ależ to przecież Garrett zabił Billyego. Widziałam to na własne oczy. Zabił go łopatą, a potem mnie porwał. Mary Beth nigdy w życiu nie widziała takiego wyrazu twarzy - kompletnego szoku i niedowierzania. Rudowłosa kobieta powoli odwróciła się w stronę Garretta, lecz nagle coś przykuło jej uwagę: rządek puszek z warzywami wytwórni Farmer John. Podeszła do stołu, wzięła jedną z nich w ręce i spojrzała na etykietę przedstawiającą uśmiechniętego farmera o blond włosach, ubranego w białą koszulę i brązowy kombinezon. Wymyśliłeś to wszystko... - wyszeptała do Garretta. - Okłamałeś mnie. Garrett podskoczył do niej, szarpnął kajdanki przytroczone do pasa i błyskawicznie skuł jej nadgarstki. - Przykro mi, Amelio - rzekł. - Gdybym powiedział ci prawdę, nigdy byś mnie nie wyciągnęła z aresztu. Musiałem tu wrócić, do Mary Beth. CHROMATOGRAF zaklekotał. Wszyscy w laboratorium umilkli, czekając na rezultat. - Co my tu mamy? Ben zerknął w stronę ekranu, na którym pojawiły się wyniki badania próbki porównawczej, o którą Rhyme poprosił Dżima Bella. - Pięćdziesięcio pięcio procentowy roztwór alkoholu, woda, mnóstwo minerałów. - Woda źródlana? - spytał Rhyme. - Najprawdopodobniej - odparł Ben. - Są też śladowe ilości formal dehydu, fenolu, fruktozy, dekstrozy i celulozy. - To mi wystarczy - rzekł Rhyme, po czym obwieścił Benowi i Masonowi, którzy znajdowali się w pomieszczeniu: - Popełniłem pomyłkę. Wielką. Zignorowałem drożdże. Wyszedłem z założenia, że pochodzą z młyna, a nie z miejsca, w którym Garrett przetrzymuje Mary Beth. Skąd jednak drożdże w młynie? Zwykle znajduje się je w piekarni lub gdzieś, gdzie pędzą to świństwo. - Skinął głową w kierunku butelki, którą Bell przyniósł z piwnicy posterunku. Był to bimber z butli po soku "Oceaniczna Bryza", jednej z tych, które policjanci wynosili poprzedniego dnia z tego pomieszczenia, robiąc miejsce na tymczasowe laboratorium. To właśnie próbkę tego bimbru Ben właśnie przebadał chromatografem. - Cukier i drożdże - ciągnął Rhyme. - To składniki alkoholu. A celuloza pochodzi pewnie z filtrów. Przypuszczam, że podczas produkcji bimbru trzeba go przefiltrować. - Zgadza się - potwierdził Bell. -I większość bimbrowników używa do tego celu filtrów do kawy. - Takie same włókna znaleźliśmy na ubraniu Garretta. Dekstroza i fruktoza to cukry złożone występujące w owocach. Pochodzą z resztek soku żurawinowego, które pozostały w butelkach. Pamiętasz, Dżim, opowiadałeś mi, że to najpopularniejsze butelki na bimber. Garrett przetrzymuje Mary Beth w budynku, w którym pędzono bimber, a który pewnie opuszczono po nalocie policyjnym. - Jakim nalocie? - spytał Mason. - To zupełnie tak samo, jak z przyczepą - wyjaśnił mu Rhyme. - Skoro Garrett wykorzystuje to miejsce, to musi być ono opuszczone. A jaka może być przyczyna opuszczenia nielegalnej bimbrowni? - Nalot policyjny i konfiskata sprzętu - odparł Bell. - Zgadza się. Ustalcie lokalizację wszelkich melin, które zlikwidowano w ciągu ostatnich paru lat. Chodzi o stary budynek otoczony drzewami. Stojący jakieś sześć, osiem kilometrów od domu Franka Hellera. W pobliżu, albo po drodze z przyczepy, są też jeziorka. Szeryf wyszedł z laboratorium, by ustalić lokalizację. - Wyrazy uznania, Lincolnie - powiedział Ben. Po chwili Bell przybiegł z powrotem. - Mam! - zawołał i zakreślił kółko na mapie. - To tutaj. Powiedzieli mi, że zrobili tam nalot rok temu. Jeden z pracowników skontrolował budynek parę miesięcy temu. Ktoś pomalował ściany zewnętrzne na brązowo, ale w środku było pusto. Aha, dwadzieścia metrów dalej zaczyna się duży obszar usiany jeziorkami. - W porządku, znalazłem ich, Dżim. Teraz proszę o godzinę sam na sam z Amelią. Chcę z nią porozmawiać - rzekł Rhyme. - Wiem, że mi się uda. Bell zawahał się. - Dobrze - powiedział po dłuższej chwili. - Ale jeśli Garrett i tym razem ucieknie, zaczniemy pościg na ogromną skalę. - Rozumiem. Zgoda. Jak ci się wydaje, dojadę tam moim vanem? - Drogi nie są zbyt dobre, ale... - Dowiozę cię tam - wtrącił się Thom. - Bez względu na drogę. GDY Rhyme wyjechał na swym wózku z budynku władz hrabstwa, Mason Germain obserwował z daleka, jak Dżim Bell wraca do swojego gabinetu. Upewniwszy się, że nikt go nie widzi, Mason opuścił budynek, minął parking i zbliżył się do automatu telefonicznego. Rozejrzał się do okoła, a kiedy okazało się, że jest sam na ulicy, wrzucił do niego kilka monet, sprawdził numer zapisany na kawałku papieru i wykręcił go. FARMER JOHN, Farmer John, świeże dania Farmer John... Patrząc na rząd puszek, Amelia Sachs nie była w stanie uwierzyć w swoją nieprawdopodobną naiwność i głupotę. Która, co gorsza, kosztowała życie Jesseego Corna. A ona sama przy okazji zrujnowała swoje własne. Nie zwracała specjalnej uwagi na chatę, w której się znalazła jako więzień chłopaka, ratowanego przez nią z narażeniem życia. - Co to takiego? - zawołał nagle Garrett, skacząc na równe nogi. Amelia Sachs też usłyszała. Warkot silnika samochodowego. - Znaleźli nas! - krzyknął chłopak, chwytając rewolwer. Podbiegł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Na jego twarzy odmalowało się zdumienie. - Co to takiego? - powtórzył szeptem. Usłyszeli trzaśnięcie drzwiami. Na moment zapadła martwa cisza. Nagle Amelia usłyszała znajomy głos. - Sachs, to ja. Jesteś tam? Przez jej twarz przebiegł lekki uśmiech. Nikt inny w całym wszechświecie nie potrafiłby jej odnaleźć. Tylko Lincoln Rhyme. - Nic nie mów - szepnął Garrett. Amelia wstała i podeszła do okna. Przed chatą stał czarny rolbc. Rhyme jechał powoli w swoim wózku inwalidzkim w stronę drzwi. Przed werandą zatrzymał go jednak garb ziemny. Thom stanął obok niego. - Czy mogę z tobą porozmawiać? - zawołał Lincoln. Po co? To już nie ma sensu, pomyślała Amelia, jednak odpowiedziała. -Tak. Podeszła do drzwi. - Garrett, otwórz je - rzekła stanowczo, patrząc mu prosto w oczy. - Wychodzę na zewnątrz. Chłopak rozejrzał się po chacie, po czym otworzył. Amelia stanęła przed Lincolnem. - On to zrobił - powiedziała. - On zabił Billyego. Pomyliłam się. Po twornie się pomyliłam. Rhyme zamknął oczy. - Co z Mary Beth? - Wszystko w porządku. Jest przerażona, ale nic jej nie jest. - Nie było żadnego mężczyzny w kombinezonie? - spytał Rhyme. - Nie. Garrett to wszystko wymyślił. Rhyme dostrzegł, że jest skuta kajdankami. W oknie zobaczył chłopaka, wściekłego, ściskającego rewolwer. - A Jesse Corn? - spytał łagodnie. Potrząsnęła głową. - Nie miałam pojęcia, że to on. Myślałam, że to Culbeau, albo któryś z jego kolesiów. Jeden z policjantów skoczył na mnie i mój rewolwer wystrzelił. Ale to była moja wina. Wycelowałam w niezidentyfikowany obiekt. Złamałam zasadę numer jeden. - Załatwię ci najlepszego obrońcę w kraju. Jakoś to załatwimy, Sachs - obiecał Rhyme. - Tu nie ma co załatwiać, Lincolnie. Sprawa jest ewidentna. - Podniosła wzrok i nagle zmarszczyła czoło. - Co, do dia... - Nie ruszaj się! - zabrzmiał kobiecy głos. - Jesteś aresztowana! Mimo wysiłków Rhyme nie był w stanie obrócić głowy na tyle, by zorientować się, skąd dobiega głos. Dmuchnął w rurkę i wykręcił nieco wózek. Ujrzał Lucy i dwóch innych policjantów gotowych do strzału. Obaj mężczyźni schowali się za drzewami, natomiast Lucy ruszyła odważnie w stronę Rhymea, Thoma i Amelii, z pistoletem wycelowanym w pierś tej ostatniej. Wjaki sposób udało im się odnaleźć chatę? Czyżby usłyszeli przejeżdżający samochód? A może Bell wycofał się ze swojej obietnicy i po wiedział im? Lucy podeszła do Amelii i wymierzyła jej silny cios w twarz. Sachs jęknęła cicho, ale nie zareagowała. - Uspokój się! - krzyknął Rhyme. Thom zrobił krok do przodu, ale Lucy chwyciła Amelię za ramię. - Mary Beth jest w środku? - Tak - odparła Amelia. Z wargi spływała jej strużka krwi. - Cała i zdrowa? Amelia skinęła głową. - Chłopak ma twoją broń? -Tak. Lucy zaklęła siarczyście. - Ned, Troy! Jest w środku! - krzyknęła do swych kolegów, po czym syknęła do Rhymea: - Proponuję, żebyś się stąd wyniósł, chłopak może zacząć strzelać. Szarpnęła Amelię i pociągnęła ją za vana, chroniąc się tam przed ewentualnym strzałem Garretta. Rhyme ruszył za nimi. Thom podtrzymywał wózek, by nie przewrócił się na nierównym podłożu. Lucy chwyciła Amelię za ramiona. - On to zrobił, prawda? Mary Beth powiedziała ci prawdę? To Garrett zamordował Billyego? Sachs opuściła wzrok. - Tak. Bardzo mi przykro. Przepraszam... - Słowo "przepraszam" nikomu nie pomoże, a już na pewno nie Jesseemu. Czy Garrett ma tam jakąś inną broń? - Nie wiem, nie widziałam. Lucy krzyknęła w kierunku chaty: - Garrett, słyszysz mnie? Tu Lucy Kerr. Odłóż broń i wyjdź na zewnątrz z rękami na karku. W odpowiedzi usłyszała jedynie trzaśnięcie drzwi. Lucy wyciągnęła telefon komórkowy i zaczęła wystukiwać numer. - Pani władzo, potrzebuje pani pomocy? - rozbrzmiał męski głos. Lucy odwróciła się. W ich kierunku szedł wysoki mężczyzna z kucykiem, trzymając w ręku karabin. - Culbeau - żachnęła się Lucy. - Jestem w trakcie przeprowadzania akcji. Nie mogę się teraz tobą zajmować. Wynoś się stąd! - zawołała. Kątem oka dostrzegła jakiś ruch. Do chaty zbliżał się inny mężczyzna z czarnym wojskowym karabinem w dłoniach. - Czy to Sean? - spytała. - Tak. Harris Tomel też tu jest - odparł Culbeau. Tomel stanął w pobliżu Troya Williamsa, wysokiego ciemnoskórego policjanta. Wymienili ze sobą parę zdań. - Jeśli chłopak jest w chacie, może pani potrzebować naszej pomocy - nalegał Culbeau. - To jest sprawa policji. Wy trzej macie się stąd natychmiast wynieść. Trzeci policjant, Ned Spoto, wyszedł zza drzewa i podszedł do Lucy i Richa Culbeau. - Rich, nagrody już nie ma - rzekł. - Zapomnij o tej całej sprawie i... Pocisk z karabinu Culbeau zrobił dziurę w piersi Neda, a impet od rzucił go na parę metrów do tyłu. Troy spojrzał na Harrisa Tomela, stojącego kilka kroków od niego. Obaj wyglądali na równie zaskoczonych i żaden z nich nie poruszył się. Nagle z karabinu OSariana padły trzy strzały. Troy padł na ziemię, obejmując kurczowo brzuch. - Nieee! - wrzasnęła Lucy, upuszczając telefon komórkowy. Wycelowała pistoletem w Culbeau, lecz zanim zdążyła oddać strzał, wszyscy trzej napastnicy zdążyli się już skryć w wysokiej trawie. Kilka sekund później padły pierwsze strzały z broni Tomela, przebijając przednią szybę i oponę vana. RHYME chciał instynktownie paść na ziemię, lecz, rzecz jasna, pozostał w siedzącej pozycji na swoim wózku. Kolejne pociski przebiły karoserię vana, świszcząc nad uchem Lucy, która zdążyła przywrzeć do ziemi. Thom, klęcząc, usiłował wyciągnąć ciężki wózek Rhymea z piachu, w którym zakopały się jego koła. - Lincoln! - krzyknęła Amelia. - Nic mi nie jest. Uciekaj! Schowaj się za samochodem. - Ale tam może nas dosięgnąć Garrett - zawołała Lucy. - To nie on w tej chwili strzela - syknęła Amelia Sachs. Kolejny pocisk przeleciał zaledwie paredziesiąt centymetrów od niej. Thomowi udało się przetoczyć wózek Rhymea między samochód a chatę. Lucy i Amelia też się tam schroniły. - Dlaczego oni to robią? - zawołała zdezorientowana Lucy. Oddała kilka strzałów, odstraszając OSariana i Tomela. Rhyme nie widział Richa Culbeau, ale zdawał sobie sprawę, że musi być na wprost przed nimi. Karabin, który miał przy sobie, był wielki i wyposażony w teleskopowy celownik. - Zdejmij mi kajdanki i daj broń! - krzyknęła Amelia Sachs. - Daj jej broń! - zawołał Rhyme. - Strzela lepiej od ciebie. Lucy pokręciła głową. Kolejne pociski dosięgły samochód i werandę. -Nie widzisz? Oni mają karabiny! - wrzasnęła rozwścieczona Amelia. - Nie dasz im rady. Daj mi broń! Lucy oparła głowę o bok vana i zszokowana spoglądała na zamordowanych kolegów, których ciała leżały w trawie. - O co tu chodzi? - jęknęła ze łzami w oczach. - O co tu, do diabła, chodzi? Ich sytuacja pogarszała się z chwili na chwilę. Co prawda van stanowił osłonę przed strzałami Richa Culbeau, ale Tomel i OSarian okrążali ich z obu stron. Za moment zacznie się krzyżowy ogień. - Słuchaj, Lincoln, zdejmuję cię z wózka - zdecydował Thom. - Jesteś zbyt łatwym celem. , Rhyme skinął głową. Pielęgniarz odpiął pasy, objął Lincolna pod pachy i ściągnął go na ziemię. Nigdy w życiu Rhyme nie czuł się tak upokorzony swoją bezradnością jak w tej chwili. Padły kolejne strzały. Z bliska. Dobiegł ich też czyjś śmiech. - Zaraz nas załatwią - jęknęła Lucy. - Jak z amunicją? - spytała Amelia. - Mam jeszcze trzy naboje w pistolecie i cały zapasowy magazynek. - Szóstkę? -Tak. Pocisk trafił w wózek Rhymea. Lucy strzeliła w stronę OSariana, ale seria z jego kolta obwieściła im, że chybiła. Oznaczała też, że za minutę lub dwie będą zupełnie okrążeni. Rhyme pomyślał, że przyjdzie im tu umrzeć. Zerknął na Amelię, która patrzyła na niego bezsilnie. Ty i ja, Sachs... W tym momencie spojrzał na chatę. Garrett otworzył szeroko drzwi. - Wchodzimy do środka - zadecydowała Amelia. - Chyba oszalałaś! - zawołała Lucy. - Garrett jest z nimi w zmowie! - Na pewno nie - zaprotestował Rhyme. - Nie strzelił ani razu, choć miał nas jak na dłoni. Coś poruszyło się w pobliskich krzakach. Lucy podniosła pistolet. - Nie marnuj pocisków! - krzyknęła Amelia. Dokładnie w tym samym momencie Lucy strzeliła dwa razy, słysząc jakiś odgłos dobiegający z krzaków. To jeden z napastników rzucił kamień, licząc, że policjantka wystawi się na cel. Amelia jednym szarpnięciem powaliła ją na ziemię, dokładnie w chwili, gdy pocisk z karabinu Tomela, przeznaczony dla niej, wbił się w karoserię. - Do środka - zarządził Rhyme. - Natychmiast! - Będę was osłaniać - rzekła Lucy. - Gotowi? Amelia skinęła głową. Thom wziął Rhymea na ręce, jak dziecko. - Biegnijcie! - krzyknęła Lucy. Wbiegając na werandę, praktycznie nic nie widzieli. Kilka kolejnych pocisków utkwiło w drewnianej ścianie chaty. Moment później Lucy wpadła do środka i zatrzasnęła drzwi za sobą. Thom ostrożnie ułożył Rhymea na kanapie. Rhyme dostrzegł wystraszoną młodą kobietę siedzącą na krześle. Domyślił się, że to Mary Beth. Garrett także siedział przerażony, trzymając niezgrabnie rewolwer. Lucy wycelowała pistolet wprost w jego twarz. - Oddaj mi broń! - krzyknęła. Garrett zamrugał oczami i wręczył jej rewolwer. Policjantka włożyła go do kabury. Rhyme ujrzał oszołomienie i dziki strach w oczach chłopaka. Oczach dziecka. Rozumiem, Sachs, dlaczego musiałaś go ratować, dlaczego mu uwierzyłaś. Teraz już rozumiem. - Nic się nikomu nie stało? - spytał. - Mnie nic - odparła Amelia. - Prawdę mówiąc, mnie tak - rzekł Thom niemal przepraszającym tonem. Zdjął dłoń z płaskiego brzucha, odsłaniając zakrwawioną ranę, po czym upadł bezwładnie na kolana. Amelia, przeszkolona w policji w udzielaniu pierwszej pomocy, pochyliiła się nad nim. Był przytomny, choć blady jak płótno i zlany zimnym potem. Amelia przycisnęła mu ranę dłonią. - Zdejmij mi kajdanki - zawołała. - Nie mogę mu pomóc, mając skute ręce. - Nie! - stanowczo odmówiła Lucy. - Boże! - jęknęła Amelia i zbadała Thoma najlepiej, jak była w stanie w tych warunkach. - Thom, jak się czujesz? - krzyknął Rhyme. - Mów do nas. - Jestem cały odrętwiały... Śmieszne wrażenie... - rzekł, po czym stracił przytomność. Tuż nad ich głowami rozległ się świst kuli, która przebiła drewnianą ścianę chaty. Następna przedziurawiła drzwi. Garrett wręczył Amelii papierowe serwetki, które przycisnęła do rany w brzuchu Thoma. - Żyje? - spytał Rhyme z bezsilnością w głosie. - Oddycha. Płytko, ale oddycha. - Dlaczego oni to robią? - wykrzyknęła Lucy. - Dżim mówił mi, że pędzą bimber - rzekł Rhyme. - Być może mieli oko na to miejsce i nie chcieli, żeby ktoś je znalazł. A może w pobliżu jest laboratorium produkujące narkotyki. - Gdzie jest Bell? - spytała Lucy. -I Mason? - Będą tu za pół godziny - powiedział Rhyme. Lucy potrząsnęła bezsilnie głową, usłyszawszy tę informację, po czym spojrzała przez okno i zamarła. - OSarian właśnie znalazł jakąś czerwoną bańkę. Co w niej jest, Garrett? Gaz? Chłopak leżał na podłodze, zwinięty w kłębek i przerażony. - To ropa. Do łodzi. Lucy jęknęła. - Podpalą dom. Wykurzą nas stąd! - Cholera! - wrzasnął Garrett. Podniósł się na kolana z obłędem w oczach i pchnął drzwi. Otwarły się na oścież. - Nie! Garrett, nie! - krzyknęła Amelia. Chłopak zignorował ją. Na wpół biegnąc, na wpół pełzając, minął werandę, prowokując kolejną serię strzałów. Amelia nie miała pojęcia, czy któraś z kul nie dosięgła go. Po chwili zapadła cisza. To napastnicy zbliżali się do chaty z bańką ropy w ręku. Amelia Sachs rozejrzała się po domku, wypełnionym kłębami kurzu wzbitego przez ostrzał. Zobaczyła Mary Beth skuloną pod ścianą. Płakała. Lucy, z nienawiścią w oczach, sprawdzała swój pistolet. Thom był blady jak ściana. Lincoln Rhyme leżał na plecach, dysząc ciężko. - Musimy ich załatwić. My dwie. Za parę minut podpalą chatę. Zdej mij mi kajdanki - rzekła do Lucy najciszej jak mogła. - Dlaczego miałabym ci ufać? Wciągnęłaś nas w zasadzkę nad rzeką. - Zasadzkę? Co ty wygadujesz? - zniecierpliwiła się Amelia. - Co wygaduję? - zawyła Lucy. - Użyliście łodzi jako przynęty i strzelaliście do Neda, kiedy wszedł do rzeki, żeby ją przyciągnąć! - Nie! To wam się wydawało, że jesteśmy pod łodzią i wy strzelaliście do nas! - Dopiero kiedy... - Lucy przerwała w pół słowa. Amelia też wreszcie zrozumiała. - To byli oni, Culbeau i spółka - westchnęła. - A my byliśmy pewni, że to wy...- Przez moment ton Lucy złagodniał, lecz zaraz wróciło wspomnienie zdrady i śmierci Jesseego Corna. Jej oczy znów zapłonęły gniewem. Amelia wyciągnęła do niej skute ręce. - Nie mamy wyjścia. Lucy spojrzała jej prosto w oczy, po czym powoli rozpięła kajdanki. Amelia roztarła nadgarstki. - Ile mamy jeszcze amunicji? - spytała. - Zostały mi trzy naboje. - Ja w swoim mam jeszcze pięć. - Odebrała od Lucy swój rewolwer i szybko sprawdziła bębenek. Spojrzała na Thoma, którym wstrząsały dreszcze. Mary Beth wstała spod ściany. - Zajmę się nim. Amelia uchyliła lekko drzwi, wyjrzała na zewnątrz, starając się znaleźć coś, co stanowiłoby dobrą osłonę i miejsce do strzelania. Z rozkutymi rękami i swoim rewolwerem w dłoniach poczuła przypływ pewności siebie. To był jej świat: broń i szybkość. - Biegnij w lewo i schowaj się za samochodem - poleciła Lucy. - Nie zatrzymuj się, póki nie znajdziesz się w wysokiej trawie. Ja skoczę w prawo. Pod osłoną traw dotrzemy do lasu, okrążymy ich. - Zobaczą, że wychodzimy z chaty. - O to właśnie chodzi. Chcemy, by wiedzieli, że ukryłyśmy się w trawie. Stracą pewność siebie i będą się oglądać na wszystkie strony. Nie strzelaj, póki nie będziesz miała pewności, że trafisz. OSarian i Tomel nieśli ropę w kierunku chaty, nie zwracając uwagi na drzwi. Kiedy więc obie kobiety wypadły z nich i pognały w dwie różne strony, żaden z nich nie zdążył nawet sięgnąć po broń. Culbeau, znajdujący się ładny kawałek za nimi, też nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Zanim wystrzelił, Amelia Sachs i Lucy Kerr już zdążyły się skryć w wysokiej na ponad metr trawie otaczającej chatę. OSarian i Tomel również zapadli w trawę. - Co wy myślicie, do cholery? Pozwoliliście im uciec! - krzyknął Culbeau. Strzelił jeszcze raz, po czym padł na ziemię. Amelia podpełzła w kierunku czerwonej plamy widocznej w miejscu, gdzie jeszcze moment temu stali OSarian i Tomel. Kiedy gorący wiatr rozwiał gęstą trawę, zorientowała się, że to bańka. Podczołgała się parę metrów i wystrzeliła. Puszka podskoczyła. Zaczęła z niej wyciekać przezroczysta ciecz. - Cholera! - krzyknął jeden z mężczyzn. Sachs usłyszała szelest trawy. Pewnie zaczął uciekać od bańki, która jednak nie wybuchła. W tym momencie Amelia dojrzała błysk światła w odległości mniej więcej piętnastu metrów. Wcześniej stał tam Culbeau. Domyśliła się, że to pewnie odblask z jego celownika optycznego. Uniosła ostrożnie głowę, spotkała się wzrokiem z Lucy, po czym pokazała palcem na samą siebie, a następnie na miejsce, skąd dochodził błysk. Policjantka skinęła głową i pokazała Amelii na migi, że obejdzie Culbeau z boku. Kiedy jednak poruszyła się w trawie, OSarian poderwał się i zaczął strzelać. Lucy padła na ziemię, lecz po chwili uniosła się i wycelowała w niego. Chybiła. Tymczasem Amelia, skulona wśród traw, zaczęła posuwać się w strone Culbeau. Chwilę później usłyszała krzyk Lucy: - Uważaj, biegnie wprost na ciebie! Tupot stóp. Który z nich? Gdzie jest? Poczuła się nagle tak, jakby była niewidoma. Ogarnęła ją panika. Obróciła się. Wiatr znów rozwiał trawy. Sachs dojrzała błysk celownika. Culbeau był tuż przed nią, na lekkim wzniesieniu, doskonałym punkcie do strzelania. Amelia zaczęła biec zgięta wpół. Od wzniesienia dzieliło ją dobre pięć metrów. Okazało się jednak, że Sean OSarian znajdował się znacznie bliżej, o czym przekonała się, potykając się o jego nogę. Kiedy padała na ziemię, wyciągnął kolta. Strzelili jednocześnie. Oboje chybili. Gdy udało jej się wstać, on uciekł, ciężko przerażony. Zanim Amelia zdążyła po raz kolejny pociągnąć za spust, Lucy wyprostowała się i strzeliła do biegnącego wprost na nią OSariana. Stanął, odrzucił w górę głowę, opuścił wzrok, spoglądając na swoją pierś, po czym przewrócił się w trawę. Policjantka padła na ziemię. Amelia biegła szybko w stronę Culbeau. Drań pewnie już wie, gdzie jest Lucy. Dwa metry. Jeszcze kilka kroków. Już! Amelia dała susa i wylądowała na jednym kolanie z bronią gotową do strzału. Wtedy do piero wydała jęk. "Karabin" Richa Culbeau składał się z rury i przywiązanej do niej butelki. Ten sam trik, który ona i Garrett zastosowali w domku letnim nad rzeką Paąuenoke! KROKI zbliżały się coraz bardziej. Silne kroki, dudniące na drewnianych schodkach prowadzących do chaty. Rhyme starał się unieść głowę, lecz nie był w stanie. Drzwi otwarły się ze zgrzytem. Stanął w nich Rich Culbeau, trzymając karabin w rękach. Spojrzał na Thoma i Lincolna. Doszedł do wniosku, że nie stanowią żadnego zagrożenia. - Gdzie jest Mary Beth? - spytał. - Nie wiem, pobiegła po pomoc - odparł Rhyme. - Nie widziałem jej - stwierdził podejrzliwie Culbeau, wchodząc do chaty. - To ty jesteś tym facetem z Nowego Jorku? Wdepnąłeś tu w niezłe bagno. Oczy Rhymea powędrowały do włazu prowadzącego do piwniczki. Culbeau zrobił krok do przodu. - Twierdzisz, że Mary Beth pobiegła po pomoc, tak? - Szarpnął za właz i strzelił do środka, zarepetował, strzelił jeszcze raz i zajrzał do piwniczki. Dopiero w tym momencie zza drzwi wyskoczyła Mary Beth ze swoją maczugą w dłoniach. Zamachnęła się i uderzyła Culbeau w skroń. Karabin wypadł mu z rąk i poleciał po schodkach w dół. Nie stracił jednak zimnej krwi i rąbnął dziewczynę pięścią w brzuch. Jęcząc, upadła na podłogę. Culbeau wyciągnął scyzoryk i rozłożył ostrze. Zrobił krok w stronę Mary Beth. - Stój! - usłyszał czyjś głos. W drzwiach stał Garrett Hanlon. W ręku trzymał wielki, szary kamień. Podszedł blisko do napastnika. - Zostaw ją w spokoju. Culbeau cofnął się nieco. - A ty, po co tu wróciłeś? - zaśmiał się ironicznie. - Ale dobrze, że to zrobiłeś, w ten sposób uda mi się wszystko załatwić do końca. Garrett pstryknął dwa razy paznokciami. Stojąc na ugiętych nogach, jak zapaśnik, kilka razy udawał, że rzuca kamieniem. Culbeau za każdym razem uchylał się, a w końcu zarechotał głośno i rzucił się na Garretta z nożem. Chłopak błyskawicznie odskoczył, w ostatniej chwili unikając ostrza. Nagle zakotłowało się. Mary Beth, wciąż leżąc na ziemi, znów chwyciła maczugę i ugodziła nią Richa Culbeau w kostkę. Zawył z bólu i obrócił się w jej stronę, wciąż trzymając nóż w ręku. W tym momencie Garrett skoczył na niego, popychając go w bok. Culbeau stracił równowagę i spadł po schodach do piwniczki. Tam zaczął macać podłoże, szukając karabinu. - Garrett, tam jest jego broń! - krzyknął Rhyme. Chłopak spokojnie podszedł do włazu. Podniósł kamień do góry. Nie cisnął nim jednak w napastnika. Wyciągnął tylko szmatę, którą zatkany był otwór z jednej jego strony. Kiedy wyleciały z niego pierwsze osy, rzucił gniazdo Richowi Culbeau prosto w twarz i zatrzasnął właz. Zamknął go na zasuwkę i wyprostował się. Rhyme był zdziwiony, że wrzaski dochodzące spod podłogi ucichły tak szybko. HARRIS Tomel dojrzał kątem oka coś brązowego. Daleko, ukryta częściowo za pniem drzewa, stała Lucy Kerr. Z bronią gotową do strzału podszedł nieco bliżej. Spomiędzy gałęzi widać było tylko kawałek tułowia policjantki. Wycelował i strzelił. Niech to wszyscy diabli! Brązowa bluza policyjna zafalowała tylko, swobodnie dyndając na gałęzi. Powiesiła ją tam, by wyprowadzić go w pole. Co za koszmar! - Nie ruszaj się, Harris! - dobiegł go zza pleców głos Lucy. Powoli obrócił się w jej stronę, trzymając karabin wycelowany w nią, choć ukryty w wysokiej trawie. Była w samym podkoszulku. - Rzuć broń! - rozkazała mu. - Już to zrobiłem. - Podnieś ręce do góry. Natychmiast! To ostatnie ostrzeżenie! W tym momencie dojrzał błysk niepewności w jej oczach. Na pewno blefuje! - Nie masz już amunicji - rzekł z uśmiechem. Bezsilność malująca się na twarzy Lucy potwierdziła jego przypuszczenia. - Ale ja mam! - dobiegł go nagle czyjś głos. Ruda! Obrócił się w jej stronę, myśląc gorączkowo. Nie strzeli. Jest kobietą. Jest... Rozległ się huk. Ostatnią rzeczą, którą Tomel poczuł, było uderzenie głową o ziemię. LUCY Kerr spostrzegła Mary Beth, która wybiegła na werandę. Krzyczała, że Culbeau nie żyje, a Rhymeowi i Garrettowi nic się nie stało. Amelia Sachs pochyliła się nad ciałem Tomela. Lucy odnalazła swój telefon komórkowy i zadzwoniła po policję stanową. Jako pierwszy przyleciał helikopter pogotowia ratunkowego. Sanitariusze szybko założyli Thomowi opatrunki i przetransportowali go do szpitala. Jeden z nich pozostał, by zaopiekować się Lincolnem Rhyneem, któremu ciśnienie krwi podniosło się niebezpiecznie. Kiedy drugim helikopterem przylecieli policjanci, ich pierwszą czynnością było aresztowanie Amelii Sachs. Zakuli jej ręce z tyłu i rzucili na rozgrzaną ziemię przed chatą. Następnie weszli do środka, by aresztować Garretta Hanlona. LEKARZ ze szpitala klinicznego w Avery oświadczył, że Thom będzie żył. - Kula przeleciała na wylot, ale nie uszkodziła żadnego ważnego organu. Przez miesiąc lub dwa nie będzie mógł pracować. W tej sytuacji doktor Dheryl Weaver załatwiła Rhymeowi innego opiekuna, pracownika szpitala. Sprawa Amelii Sachs nie wyglądała dobrze. Prokurator hrabstwa, Bryan McGuire, obwieścił, że będzie się domagał kary śmierci. Wesoły i uprzejmy Jesse Corn był bardzo lubiany w miasteczku, a ponieważ zginął, próbując aresztować znanego wszystkim Pająka, opinia publiczna głośno domagała się najwyższego wymiaru kary. Dżim Bell z pomocą policji stanowej usiłował ustalić, dlaczego Rich Culbeau i jego kolesie napadli na Rhymea i policjantów z Tanners Corner. Detektyw z wydziału dochodzeniowego z Raleigh znalazł w ich domach ukryte dziesiątki tysięcy dolarów. - Aż tyle nie dorobiliby się na pędzeniu bimbru - stwierdził detektyw, po czym powtórzył to, o czym myślał Rhyme: - Obok chaty musiało się znajdować laboratorium produkujące narkotyki albo coś w tym rodzaju. Na swoim wózku inwalidzkim, którego kula na szczęście zbytnio nie uszkodziła, Rhyme siedział właśnie wewnątrz zaimprowizowanego laboratorium, czekając na nowego pielęgniarza. był przygnębiony. Rozmyślał nad losem Amelii Sachs, gdy w drzwiach pojawiła się Mary Beth. Kiedy wchodziła do pokoju, zauważył, że jest piękna. Zrozumiał, dlaczego Garrett wpadł w taką obsesję na jej punkcie. Podobnie jak wszyscy inni, Rhyme przyjął z ulgą wiadomość, że Pająk wcale jej nie zgvałcił. Chciałam panu podziękować. Nie wiem, co by się ze mną stało, gdyby nie pan i pana koleżanka. Proszę jej ode mnie podziękować. - Dziękuję, zrobię to - obiecał Rhyme. - Czy mogłabyś mi odpowiedzieć na jedno pytanie? Wiem, że złożyłaś już zeznania Dżimowi Bellowi, ale ja znam przebieg wydarzeń w Blackwater Landing tylko z odnalezionych śladów. Nie wszystko jest dla mnie jasne. Możesz mi opowiedzieć, co się tam wydarzyło? - Oczywiście. Siedziałam nad rzeką, zajmując się wykopaliskami. Nagle zobaczyłam Garretta. Był bardzo zdenerwowany. Powiedział: "Nie powinnaś tutaj sama przychodzić. W Blackwater Landing giną ludzie". Irytował mnie tym. Kazałam mu zostawić mnie w spokoju, ale on chwycił moją rękę i starał się mnie stamtąd zabrać. Wtedy z lasu wyszedł Billy Stail. Zaczął wymyślać Garrettowi i rzucił się na niego z łopatą, ale Garrett wyrwał mu ją i go zabił. Potem zaciągnął mnie do łodzi, a w końcu przyprowadził do tamtej chaty. - Kiedy Garrett zaczął cię nachodzić? - Nachodzić? - Mary Beth zaśmiała się. - Nigdy mnie nie nachodził. Z pół roku temu zobaczyłam w miasteczku, że inni chłopcy znęcają się nad nim. Przepędziłam ich. Pewnie w ten sposób uznał mnie za swoją przyjaciółkę. Łaził trochę za mną, ale to wszystko. Podziwiał mnie z daleka. To było zupełnie nieszkodliwe. - Uśmiech zniknął z warg Mary Beth. - Aż do tamtego dnia. - Zerknęła nerwowo na zegarek. - Muszę już iść. Chciałam jednak pana o coś zapytać. Po to właśnie przyszłam. Jeśli nie będą już panu więcej potrzebne kości jako materiał do śledztwa, chciałabym je zabrać. - Jakie kości? Mary Beth zrobiła zdziwioną minę. - Te, które znalazłam w Blackwater Landing. Właśnie wykopywałam ostatnie, kiedy Garrett mnie uprowadził. Chyba nie chce pan po wiedzieć, że zginęły? - Nikt nie znalazł żadnych kości na miejscu zbrodni - rzekł Rhyme. - Nic o nich nie słyszałem. Mary Beth potrząsnęła głową. - Boże, to niemożliwe! Nie mogły zginąć! - Co to były za kości? - Ludzkie. Znalazłam szczątki osadników z zaginionej kolonii Roanoke. Z końca szesnastego wieku. - Dlaczego uważasz, że to były szczątki osadników? - Wyglądały na bardzo stare i zmurszałe. Nie były ułożone w sposób charakterystyczny dla cmentarzysk Algonkinów lub kolonistów europejskich. Wrzucono je po prostu do dołów i w żaden sposób nie oznakowano grobów. Tak właśnie wojownicy indiańscy postępowali z ciałami wrogów. Mam tu parę. - Otworzyła plecak. - Zebrałam ich trochę, zanim pojawił się Garrett. Wyciągnęła kilka kości owiniętych starannie w płótno. Były czarne i uległy już częściowemu rozkładowi. Rhyme rozpoznał kość promieniową, biodrową i fragment kości udowej. - Było ich dużo więcej - powiedziała. - To jedno z największych odkryć w historii amerykańskiej archeologii. Muszę je odnaleźć. Rhyme wpatrywał się w kość promieniową, jedną z dwóch kości przedramienia. - Czy mogłabyś pójść do Lucy Kerr i powiedzieć jej, by przyszła tu na chwilę? - poprosił. - Chodzi o te kości? - spytała Mary Beth. - Być może. AMELIA Sachs siedziała w celi aresztu w Tanners Corner. Była zupełnie odrętwiała. Jej dotychczasowe życie skończyło się. Jej życie policjantki, jej życie z Lincolnem Rhymeem, jej przyszłe życie w roli matki - wszystko to legło w gruzach. Na zawsze. Drzwi do celi otwarły się. Stanął w nich nieznajomy policjant. - Jest do pani telefon - rzekł, po czym założył jej kajdanki i podprowadził do małego żelaznego stolika, na którym stał aparat telefoniczny. Podniosła słuchawkę i usłyszała w niej głos Rhymea: - Adwokat dotrze tu wieczorem. Jest dobry. Zajmuje się prawem kryminalnym od dwudziestu lat. - Rhyme, po co się trudzić? Pomogłam mordercy uciec z więzienia i zabiłam policjanta. Nie mogło stać się nic gorszego. - O twojej sprawie porozmawiamy później. Powiedz mi coś. Spędziłaś dwa dni z Garrettem. Czy rozmawialiście o czymś? - Jasne, rozmawialiśmy o owadach, o lesie i o moczarach. - Musisz mi to wszystko opowiedzieć. RHYME siedział sam w laboratorium. Na korytarzu rozległy się kroki. Miał nadzieję, że będzie to Dżim Bell. Tak też było w rzeczywistości. - O co chodzi? - spytał szeryf. - Nathan powiedział, że to pilne. - Wejdź i zamknij za sobą drzwi. Czy jest ktoś na korytarzu? Bell wyjrzał na zewnątrz. Nie, pusto - rzekł, po czym zamknął drzwi, podszedł do stołu, usiadł przy nim i pochylił się do przodu z rękami skrzyżowanymi na piersi. Rhyme obrócił wózek tak, by widzieć wiszącą na ścianie mapę. - Nasza mapa nie pokazuje kanału Dismal Swamp, prawda? - Kanału? Nie, nie ma go na niej. - Właśnie to sprawdziłem - rzekł Rhyme, kiwając głową w stronę telefonu. - Kanał jest częścią większego szlaku wodnego. Czy wiesz, że z Norfolk w Wirginii można dopłynąć aż do Miami na Florydzie, nie wpływając ani razu na otwarty ocean? - Jasne. Wszyscy w Karolinie wiedzą o tym szlaku. - Dżim, spójrz na tę niebieską wstążkę prowadzącą od Tanners Corier do rzeki Paąuenoke. - Chodzi ci o nasz kanał, Blackwater? - Zgadza się. Wynika z tego, że można popłynąć nim do Paąuenoce, potem do Great Dismal, a potem... Kroki, które zabrzmiały na korytarzu, nie były tak głośne jak Bella, a drzwi otworzyły się niespodziewanie. Rhyme zamilkł. Na progu stanął Mason Germain. Zerknął na Rhymea, a następnie rzekł: - Szukałem cię, Dżim. - Gawędzimy sobie z Rhymeem. Rozmawialiśmy o... Rhyme szybko mu przerwał. - Mason, czy mógłbyś nas zostawić na kilka minut samych? Mason spojrzał uważnie na niego, po czym na Dżima, następnie skinął głową i wyszedł. - O co tu chodzi, Lincoln? - spytał Bell, marszcząc brwi. - Czy możesz wyjrzeć przez okno i upewnić się, że Mason wyszedł z budynku? Bell podszedł do okna. - Tak, poszedł sobie. - Jak dobrze znasz Masona? - Tak dobrze, jak większość moich ludzi. Dlaczego pytasz? - Bo to on zamordował rodziców i siostrę Garretta Hanlona. - Cooo? Co ty wygadujesz? Mason? - Henry Davett zapłacił mu za to. Ale nie potrafię tego jeszcze udowodnić - powiedział Rhyme. - Zaraz, zaraz. Nic tu nie rozumiem. - Chodzi o kanał Blackwater. W osiemnastym wieku kopano kanały, by usprawnić transport, bowiem drogi były okropne. Kiedy jednak stan dróg się poprawił i powstały koleje, przewóz towarów kanałami praktycznie zamarł. Pewna urocza dama z Towarzystwa Historycznego w Raleigh, Julie DeVere, twierdzi, że kanał Blackwater zamknięto zaraz po wojnie secesyjnej. Nie używano go przez sto trzydzieści lat, aż do czasu, kiedy Henry Davett wprowadził na niego swoje barki. Dżim Bell pokiwał twierdząco głową. - To było jakieś pięć lat temu. - Zastanawiałeś się kiedyś, dlaczego Davett zaczął korzystać właśnie z kanału? - Nie, nie zastanawiałem. Ale rzeczywiście, jest to dość dziwne. Jego ciężarówki wciąż kursują między Tanners Corner a Norfolk. Rhyme kiwnął głową w kierunku tablic wiszących na ścianie. - Odpowiedź jest tutaj. To, czego nie mogłem nigdzie umiejscowić. Kamfen. - To paliwo do lamp? Rhyme skrzywił się. - Popełniłem poważną pomyłkę. Kamfen był kiedyś używany do lamp. Można natomiast uzyskać z niego toksafen. - Co to takiego? - Jeden z najbardziej niebezpiecznych pestycydów. W latach osiemdziesiątych zabroniono jego używania. - Rhyme pokręcił głową. - Doszedłem do wniosku, że ponieważ toksafen został wycofany z użytku, nie ma sensu podejrzewać, że to pestycydy są źródłem kamfenu. W rezultacie uznałem, że musiał pochodzić ze starych lamp. Tylko że żadnej nie znaleźliśmy. Dlatego zacząłem szukać pestycydów. A kiedy je znalazłem, dziś rano, ustaliłem też, skąd wziął się kamfen. - Skąd? - spytał Bell z zainteresowaniem. - Zewsząd - odparł Rhyme. - Poprosiłem Lucy, by zebrała dla mnie próbki gleby i ziemi z różnych miejsc dookoła Tanners Corner. Tu wszędzie jest toksafen. Najwyższe jego stężenie występuje w pobliżu zakładów Davetta, czyli w Blackwater Landing i w kanale. Wytwarzanie asfaltu i papy to tylko przykrywka dla produkcji toksafenu. - Ale przecież powiedziałeś, że ta substancja jest zabroniona. - Zadzwoniłem do znajomego z Agencji Ochrony Środowiska. Nie jest całkowicie zabroniony. Farmerzy mogą go używać w sytuacjach krytycznych. Ale Davett nie w ten sposób zarabia miliony. Ten mój znajomy opowiedział mi o czymś, co nazywa się zatrutym kręgiem. - Już sama nazwa mi się nie podoba - rzekł Dżim Bell. - Masz rację. Toksafenu nie wolno co prawda stosować w Stanach Zjednoczonych, ale wolno go produkować na eksport. Jest on dopuszczony do sprzedaży w większości krajów Trzeciego Świata i w Ameryce Łacińskiej. To właśnie jest ten krąg. W krajach tych używa się pestycydów do spryskiwania owoców i warzyw, które następnie eksportowane są do Stanów Zjednoczonych. U nas sprawdza się tylko niewielką część przywożonej żywności, więc jest w naszym kraju mnóstwo ludzi, którzy trują się toksafenem, mimo że nie wolno go tu stosować. Bell zaśmiał się sarkastycznie. - A Davett nie może go przewozić ciężarówkami, bo większość hrabstw i miast zabrania przewozu przez swój teren substancji toksycznych? - Właśnie - rzekł Rhyme. - Dlatego reaktywował kanał, by wysyłać truciznę drogą wodną do Norfolk, gdzie jest ona przeładowywana na statki obcych bander. Był tylko jeden problem. Okazało się, że ludzie, których domy stoją nad kanałem, mają prawo decydować o tym, kto z niego korzysta. - Dlatego Davett zapłacił im za dzierżawę ich części kanału - domyślił się Bell i pokiwał głową. Nagle coś go oświeciło. - Musiał im nieźle zapłacić. To stąd tyle ładnych domów w Blackwater Landing i tyle drogich samochodów. Ale jaki to ma związek z Masonem i rodziną Garretta Hanlona? - Ojciec Garretta miał działkę nad kanałem. Nie chciał jednak odstąpić Davettowi swoich praw do korzystania z kanału. Dlatego Davett zapłacił Masonowi, by przekonał Hanlona, a kiedy nic z tego nie wyszło, Mason wynajął Culbeau, Tomela i OSariana, by pomogli mu go załatwić. Potem, jak przypuszczam, Davett przekupił wykonawcę testamentu, by ten odsprzedał mu posesję. - Ale przecież rodzice Garretta zginęli w wypadku samochodowym. Widziałem raport! - Czy to przypadkiem nie Mason go sporządził? - Nie pamiętam, ale całkiem możliwe. - Bell spojrzał na Rhymea z podziwem. - W jaki sposób na to wpadłeś? - Rozmawiałem z Amelią. Garrett opowiedział jej, że tego dnia, w którym zginęła jego rodzina, szyby samochodu były oszronione. Było mu zimno, a jego rodzice i siostra dygotali. Ale do wypadku doszło w lipcu. Pamiętam zdjęcie Hanlonów z gazety. Zrobiono je podczas pikniku w Święto Niepodległości. Podpis pod zdjęciem głosił, że wykonano je na tydzień przed wypadkiem. - W takim razie, co on wygadywał? Mróz, dygotanie z zimna? - Mason i Culbeau wykończyli Hanlonów toksafenem Davetta. Rozmawiałem z moją lekarką. Powiedziała, że przy ostrych zatruciach tą substancją występują dreszcze i skurcze. To właśnie widział Garrett. A szron na szybach to prawdopodobnie opary chemikaliów. - Skoro to widział, dlaczego nikomu nie powiedział? - Opisałem jego zachowanie lekarce. Powiedziała, że jej zdaniem tego wieczoru też był pod wpływem trucizny. Na tyle, by wystąpiły pewne objawy, takie jak utrata pamięci, uszkodzenie mózgu, ostra reakcja alergiczna na substancje chemiczne w powietrzu i wodzie. Pamiętasz wykwity na jego skórze? - Jasne. - Garrettowi wydaje się, że to oparzenie spowodowane trującym bluszczem, ale to nieprawda. Jej zdaniem wykwity są objawem nadwrażliwości na chemikalia powstałej w wyniku zatrucia. - To wszystko trzyma się kupy - przyznał Bell, marszcząc brwi. - Ale jeśli nie znajdziesz mocnych dowodów, pozostaną nam tylko poszlaki. - Och, powinienem był ci powiedzieć. - Rhyme nie mógł opanować uśmiechu. - Mam niepodważalne dowody. Znalazłem szczątki rodziców i siostry Garretta. W HOTELU Albemarle Manor, stojącym przecznicę dalej od aresztu hrabstwa Paąuenoke, Mason Germain postanowił nie czekać na windę. Wszedł pospiesznie po schodach, znalazł pokój 201 i zapukał do drzwi. -Proszę! Mason powoli otworzył drzwi. Zobaczył urządzony na różowo pokój, skąpany w popołudniowym świetle. Murzyn siedzący przy stole był szczupły i miał wyjątkowo ciemną skórę. Ubrany był w wygnieciony czarny garnitur. - Mason Germain? - spytał. - Zgadza się. Murzyn wyciągnął dłoń spod leżącej na stole gazety. Trzymał w niej automatyczny karabinek. - Właśnie miałem ci zadać pierwsze pytanie: czy masz broń - rzekł Mason. - A jakie jest drugie? - Czy umiesz się nią posługiwać. Murzyn roześmiał się. - Coś mi się wydaje, że nie przepadasz za czarnymi. - Owszem, nie przepadam. Jeśli jednak jesteś dobry w tym, co robisz, moje sympatie i antypatie nie mają najmniejszego znaczenia. - W porządku - odparł Murzyn. - Przejdźmy do rzeczy. Nie zamierzam siedzieć tu ani minuty dłużej niż to konieczne. - Ten facet, Rhyme, rozmawia właśnie z Dżimem Bellem, a Amelia Sachs siedzi w areszcie. - Kim zajmiemy się najpierw? - Kobietą - odparł Mason bez namysłu. - GDZIE są te szczątki? - spytał Dżim Bell. - Tam. - Rhyme kiwnął głową w kierunku kości pochodzących z plecaka dziewczyny. - Mary Beth wydawało się, że to szczątki osadników Z zaginionej kolonii. Musiałem jej, niestety, wytłumaczyć, że nie są aż tak stare. Sprawiały wrażenie, że uległy częściowemu rozkładowi, ponieważ były w znacznej mierze spalone. Od razu wiedziałem, że nie mogły leżeć w ziemi dłużej niż jakieś pięć lat, czyli tyle, ile minęło od śmierci rodziców Hanlona. Są to kości mężczyzny pod czterdziestkę, kobiety mniej więcej w tym samym wieku, która urodziła przynajmniej jedno dziecko, i około dziesięcioletniej dziewczynki. Te dane idealnie pasują do rodziny Garretta. Bell spojrzał na kości. - Nie rozumiem tego wszystkiego. - Posesja Hanlonów w Blackwater Landing oddzielona była szosą 112 od rzeki. Mason i Culbeau otruli ich, spalili ciała i zakopali je, a następnie wepchnęli samochód do wody. Davett przekupił koronera, żeby sfałszował protokół, a także kogoś w domu pogrzebowym, by poświadczył, iż ciała poddane zostały kremacji. Mogę się założyć, że ich groby są puste. Mary Beth prawdopodobnie wspomniała komuś o odnalezieniu kości, co dotarło do Masona. Zapłacił Billyemu Stailowi, by ten poszedł do Blackwater Landing, zabił ją i usunął dowody, czyli szczątki. - Co takiego? Billyemu? - Tyle że znalazł się tam Garrett. Okazało się, że ma rację. Ludzie rzeczywiście ginęli w Blackwater Landing. Ale to nie Garrett ich zabijał, a Mason i Culbeau. Ludzie dostawali raka od toksafenu, a potem ginęli, bo chcieli się dowiedzieć, dlaczego zachorowali. Wszyscy w miasteczku znają chłopaka o przezwisku Pająk, więc Mason lub Culbeau zabili tamtą dziewczynę, podkładając jej gniazdo szerszeni, by wyglądało to na jego robotę. Inni dostali w głowę i trafili do kanału, gdzie utonęli. Bezpieczni byli tylko ci, którzy nie starali się dociec powodu swojej choroby, jak na przykład Lucy Kerr. - Ale przecież na łopacie były odciski palców Garretta! - Ach, łopata... - westchnął Rhyme. - Tu też popełniłem błąd. Były na niej odciski tylko dwóch osób. - Zgadza się. Billyego i Garretta. - A znaleźliście odciski Mary Beth? - spytał Rhyme. Bell zmrużył oczy. - To prawda. Jej odcisków nie było. - Bo to nie była jej łopata. Mason dał ją Billyemu, ale przedtem wytarł swoje odciski. Mary Beth powiedziała mi, że kiedy Billy wyszedł z krzaków, trzymał ją w rękach. Mason doszedł do wniosku, że będzie to doskonałe narzędzie zbrodni, bo nikt się nie zdziwi, że dziewczyna, jako archeolog, miała przy sobie łopatę. Było tak: Billy dotarł do Blackwater Landing i zobaczył, że oprócz Mary Beth jest tam też Garrett. Postanowił zabić ich oboje. Ale Garrett wyrwał mu łopatę i zadał z całej siły cios. Miał wrażenie, że zabił Billyego, ale się mylił. - Garrett nie zabił Billyego? - Nie. Uderzył go tylko raz. Billy stracił na chwilę przytomność, ale nie był poważnie ranny. Garrett zabrał Mary Beth do chaty bimbrowników. Pierwszą osobą, która dotarła na miejsce zbrodni, był Mason. Sam to przyznał. - Zgadza się. To on odebrał zgłoszenie. - Niezły zbieg okoliczności, że akurat był w pobliżu, prawda? - Owszem. Nie wpadło mi to wtedy do głowy. - Mason znalazł Billyego. Założył lateksowe rękawiczki, chwycił łopatę i zatłukł chłopaka. - Skąd możesz o tym wiedzieć? - Wywnioskowałem to z umiejscowienia śladów rękawiczek. Godzinę temu Ben ponownie zbadał trzonek łopaty. Mason trzymał go tak, jak się trzyma kij baseballowy, a nie materiał dowodowy podniesiony z ziemi w miejscu zbrodni. Raport koronera mówi wyraźnie o tym, że Billy został uderzony łopatą ponad dwadzieścia razy. Bell zbladł. - Po co Mason miałby zabijać Billyego? - Uznał, że Billy się przestraszy i przyzna do wszystkiego. - W jaki sposób udowodnimy to wszystko? - spytał zafrasowany Bell po chwili ciszy. - Mamy ślady lateksowych rękawic na trzonku łopaty. Mamy kości, w których odkryliśmy znaczne ilości toksafenu. Chciałbym, żebyś za łatwił nurków. Niech poszukają samochodu Hanlonów w rzece. Na pewno zachowały się w nim jakieś ślady, nawet po pięciu latach. Potem powinniśmy zrobić rewizję w domu Billyego i sprawdzić, czy nie ma tam jakichś pieniędzy, które mógł dostać od Masona. Koniecznie trzeba też przeszukać dom Masona. To będzie trudna sprawa. - Rhyme uśmiechnął się blado. - Ale wierz mi, Dżim. Jestem dobry. - Uśmiech zniknął z jego twarzy. -Jeśli jednak Mason nie obciąży Davetta, trudno będzie kogokolwiek oskarżyć. To wszystko, co mam przeciwko niemu. - Wskazał ruchem głowy plastikowy pojemnik napełniony jasnym płynem. - Co to jest? - Czysty toksafen. Lucy wydobyła go z magazynów Davetta pół godziny temu. Jeśli uda nam się udowodnić, że ta próbka jest chemicznie identyczna z tym, czym otruto rodzinę Garretta, możemy przekonać prokuratora, by wszczął dochodzenie. - Ale przecież Davett pomógł nam odnaleźć Garretta. - Bo leżało w jego interesie, żeby możliwie jak najszybciej odnaleźć chłopaka i Mary Beth. Na jej śmierci Davettowi zależało najbardziej. - Mason... - mruknął szeryf. - Myślisz, że coś podejrzewa? - Jesteś jedyną osobą, której o tym powiedziałem. Nawet Lucy nic nie wie. Poprosiłem ją tylko, żeby zrobiła dla mnie coś, czego sam nie jestem w stanie zrobić. Bałem się, że ktoś może podsłuchać i dowie się o tym Mason albo Davett. To miasto, Dżim, to gniazdo szerszeni. Nie wiem już, komu mogę ufać. Bell pokręcił głową. - Dlaczego jesteś taki przekonany, że to Mason? - Bo Culbeau i jego kolesie pojawili się koło chatki bimbrowników tuż po tym, gdy ustaliliśmy, gdzie się ona znajduje. A poza tobą, mną i Benem wiedział o tym tylko Mason. Musiał zadzwonić do Culbeau i powiedzieć mu, gdzie jest chata. Dlatego... proponuję skontaktować się z policją stanową, poprosić ich, by przysłali nurka i wydać nakazy przeszukania domów Billyego i Masona. Bell podniósł się z fotela. Zamiast jednak pójść do telefonu, podszedł do drzwi, otworzył je, rozejrzał się po korytarzu i zamknął je na zasuwkę. - Dżim, co ty wyprawiasz? Bell zawahał się, po czym obszedł wózek Rhymea od tyłu i wyrwał kabel od akumulatora. -Dżim, ty chyba nie... - Owszem - odparł szeryf. Rhyme zamknął oczy. - Tylko nie to... - wyszeptał. MASON Germain i czarnoskóry mężczyzna przeszli powoli pod okno aresztu. Murzyn był na tyle wysoki, że wspiąwszy się na palce, był w stanie zajrzeć do środka. - Jest tam - rzekł. - Sama. - W takim razie idziemy - powiedział Mason. Zdziwiło go, że Murzyn trzyma broń w rękach. Nie zauważył, kiedy ją wyciągał. DRZWI do aresztu otwarły się i wszedł przez nie młody policjant. Był to Steve Farr, szwagier Dżima Bella. - Halo, mam dla ciebie dobre wieści - zawołał do Amelii Sachs. - Jesteś wolna. Sachs zauważyła dwie rzeczy. Po pierwsze, miał na ręku rolexa, który pewnie kosztował sześciomiesięczną pensję przeciętnego policjanta w Karolinie Północnej. Po drugie, miał przy sobie broń, mimo napisu widniejącego przed wejściem do tej części aresztu, w której znajdowały się cele: BROŃ NALEŻY PRZED WEJŚCIEM ZOSTAWIĆ w SZAFCE. - Wolna? Mogę sobie iść? - Owszem. Uznali, że strzał padł przypadkowo. Jesteś wolna. - Farr otworzył drzwi do celi i odsunął się od wejścia. Sachs nie poruszyła się. - Mogę spytać, dlaczego masz przy sobie broń w areszcie? - A, to? - Poklepał pistolet. - Nie traktujemy tego zbytnio rygorystycznie. Możesz sobie iść. Spadaj stąd! - krzyknął wreszcie, wyciągając pistolet z kabury. Jak oni sobie to zaplanowali, zastanowiła się Sachs. Czy przed wejściem czeka ktoś, kto ją zastrzeli? Wstała z ociąganiem. Farr popchnął ją brutalnie do tylnego wyjścia z aresztu, przyciskając do jej pleców lufę. Otworzył drzwi. - Jesteś wolna - powtórzył z promiennym uśmiechem. Amelia naprężyła się w sobie. Tymczasem Farr szybkim ruchem wypchnął ją na zewnątrz. Sam pozostał w środku. Z wysokich zarośli dobiegł ją charakterystyczny odgłos. Jakby ktoś odbezpieczał broń. - No, już! - warknął Farr. - Wynocha stąd. Amelia Sachs powoli weszła na trawnik. - WIESZ, Lincoln, masz rację w dziewięćdziesięciu procentach - rzekł Dżim Bell. - Niefortunnie dla samego siebie nie zauważyłeś dziesięciu procent, czyli mnie. - Szeryf wyłączył klimatyzator. - Dwie rodziny z Blackwater Landing nie chciały pozwolić panu Davettowi na korzystanie z kanału. Wtedy jego szef ochrony wynajął nas, byśmy rozwiązali ten problem. Conklinowie w końcu wyrazili zgodę, ale ojciec Garretta był uparty. Postanowiliśmy upozorować wypadek samochodowy i wzięliśmy opakowanie tego świństwa, żeby ich wykończyć. Wiedzieliśny, że co środa jeżdżą na kolację do restauracji. Wlaliśmy truciznę do przewodów wentylacyjnych i ukryliśmy się w lesie. Wsiedli do środka, ojciec Garretta włączył klimatyzację. Toksafen opryskał ich od stóp do głów. Dostali dreszczy. Garretta nie było w samochodzie. Wkrótce pojawił się, podbiegł do auta i starał się dostać do środka, ale nie mógł. Mimo to nawdychał się tego świństwa. Oszołomiło go. Zataczając się, pobiegł w las. Kiedy pojawił się znowu po tygodniu czy dwóch, nic nie pamiętał, więc zostawiliśmy go w spokoju. Byłoby to bardzo podejrzane, gdyby zginął wkrótce po śmierci rodziców. potem zrobiliśmy to, co już wiesz. Spaliliśmy ciała i pochowaliśmy je w Blackwater Landing. Samochód wepchnęliśmy do wody. Zapłaciliśmy koronerowi sto tysięcy za sfałszowanie raportu. Ilekroć ktoś dostał raka i zaczynał węszyć, zajmowali się nim Culbeau i jego kumple. - Bell zachmurzył się. - Aha, to prawda, że wynajęliśmy Billyego, by wykończył Mary Beth. Niestety, Garrett pokrzyżował nam plany. - Rozumiem. Potrzebowałeś mnie, bym pomógł ci ją odnaleźć. Po tem byś ją zabił i zniszczył dowody, na które natrafiła. - Kiedy znalazłeś Garretta i przywieźliśmy go z młyna, zostawiłem tylne drzwi do aresztu otwarte, żeby Culbeau mógł namówić - chyba możemy to tak nazwać - Garretta do wyjawienia, gdzie przetrzymuje Mary Beth. Niestety, twoja przyjaciółka wyciągnęła go stamtąd, zanim go dopadli. - A kiedy ustaliłem, gdzie jest chata, wezwałeś Culbeau i jego ludzi. Wysłałeś ich tam, żeby nas zabili. - Przykro mi, ale masz rację. - Powiedz mi, czy luksusowe samochody i wygodne domy są warte zniszczenia całego miasta? Amelia powiedziała mi, że nie ma tu już prawie żadnych dzieci. Wiesz dlaczego? Ludzie są bezpłodni. - Paktowanie z diabłem zawsze jest ryzykowne - odparł krótko Bell. Popatrzył przez chwilę na Rhymea, po czym podszedł do stołu. Założył lateksowe rękawice i sięgnął po pojemnik z toksafenem. Podszedł do Rhymea, odkręcił nakrętkę i wylał mu ciecz na usta i nos oraz na tors, następnie rzucił pojemnik na jego kolana, szybko cofnął się i zakrył twarz chusteczką. Rhyme szarpnął głową. Wargi rozchyliły mu się bezwolnie i nieco płynu dostało się do ust. Zaczął pluć i kasłać. Bell ściągnął rękawiczki i wsunął je w kieszenie spodni. Poczekał przez moment, po czym podszedł do drzwi, odsunął zasuwkę i otworzył je. - Ratunku! Pomocy! - krzyknął, wystawiając głowę na korytarz. Niech ktoś wezwie... Urwał nagle, bo zobaczył pistolet Lucy Kerr wycelowany wprost w swoją pierś. - Wystarczy, Dżim. Skończ z tymi wrzaskami. Nie ruszaj się! Szeryf cofnął się o krok. Nagle zobaczył Nathana, który zaszedł go od tyłu i wyciągnął mu pistolet z kabury. Do pokoju wszedł jeszcze ktoś - potężny mężczyzna w brązowym garniturze i białej koszuli. Do środka wbiegł też Ben Kerr. Podskoczył do Rhymea i zaczął mu wycierać twarz papierowym ręcznikiem. Szeryf spoglądał szeroko rozwartymi oczami na Lucy Kerr i jej to warzyszy. - Uważajcie! Mieliśmy tu wypadek. Rozlała się trucizna. Trzeba na tychmiast... - Ben, czy możesz mi wytrzeć policzki, nie chcę, żeby to świństwo dostało mi się do oczu - poprosił Rhyme nieco świszczącym od kaszlu głosem. - Oczywiście. Mężczyzna w brązowym garniturze wyciągnął kajdanki i zakuł w nie szeryfa. - Szeryfie Bell, nazywam się Hugo Branch i jestem detektywem z Biura Dochodzeniowego Policji Stanowej Karoliny Północnej. Jest pan aresztowany - obwieścił, po czym spojrzał na Rhymea. - Mówiłem, że wyleje ci to na koszulę. Trzeba było schować mikrofon gdzieś indziej. - Ale to, co zostało nagrane, chyba wystarczy? - Oczywiście. Chodzi mi tylko o to, że sprzęt do podsłuchiwania jest kosztowny. - Wystawcie mi rachunek - rzekł Rhyme sarkastycznie, kiedy Branch rozpiął mu koszulę i wyjął spod niej mikrofon oraz nadajnik. - Wrobiliście mnie... - wyszeptał Bell. - Ale przecież toksafen... - Och, to nie był toksafen - rzekł Rhyme. - To tylko bimber. A teraz, czy ktoś mógłby podłączyć mój wózek do akumulatora? AMELIA Sachs zrobiła trzy kroki po trawniku, kiedy usłyszała męski głos dochodzący z aresztu. - Stój, Steve! Rzuć pistolet na ziemię! Sachs odwróciła się gwałtownie. Zobaczyła Masona Germaina. Celował w głowę Stevea Farra. Farr przyklęknął i położył broń na podłodze. Mason błyskawicznie podbiegł do niego i zakuł go w kajdanki. Nagle dobiegł ją odgłos kroków. Zaszeleściły liście. Amelia odwróciła się plecami do budynku aresztu. Zobaczyła szczupłego czarnoskórego mężczyznę wychodzącego spomiędzy drzew. W rękach trzymał automatyczny karabinek. - Fred! - krzyknęła zdumiona. Pocąc się w czarnym garniturze, agent FBI Fred Dellray podszedł do niej i rzekł: - Cześć, Amelio! - Co ty tu robisz? - A jak myślisz? Lincoln nie był pewien, komu tu może ufać, a komu nie, więc sprowadził mnie i skontaktował z Masonem, żebyśmy cię pilnowali. Uznał, że nie może wierzyć Bellowi i jego szwagrowi. - Bellowi? - powtórzyła Amelia, całkowicie zaskoczona. - Lincoln uważa, że to on wszystko zorganizował. W tej chwili usiłują się co do tego upewnić. Ale najwyraźniej miał rację, sądząc po tym, co właśnie chciał zrobić jego szwagier. - Dellray skinął głową w kierunku Stevea Farra. - Niewiele brakowało, a załatwiłby mnie - rzekła Sachs. - Nic ci nie groziło nawet w najmniejszym stopniu. Miałem go na celu od momentu, w którym otworzył drzwi. Gdyby tylko mrugnął okiem, już by było po nim - zaśmiał się Dellray. W odróżnieniu od niego, Mason miał zafrasowaną minę. - Niestety, ale muszę zabrać cię z powrotem do celi. Wciąż jesteś aresztowana. - To Ty zabiłeś Billyego, prawda? - zwrócił się Rhyme do Bella. Szeryf milczał. - Miejsce zbrodni nie zostało zabezpieczone przez półtorej godziny - kontynuował Rhyme. - I rzeczywiście, Mason był pierwszym policjantem, który tam dotarł. Ale ty byłeś przed nim. Billy nie zadzwonił, by dać ci znać, że Mary Beth już nie żyje. Zacząłeś się denerwować. Po jechałeś do Blackwater Landing. Okazało się, że Mary Beth już tam nie ma, a Billy jest ranny. Założyłeś więc lateksowe rękawiczki, chwyciłeś łopatę i zatłukłeś go. - Od kiedy zacząłeś mnie podejrzewać? - spytał Bell. - Początkowo rzeczywiście myślałem, że to Mason. Tylko my trzej i Ben wiedzieliśmy o lokalizacji chaty. Sądziłem, że to on zadzwonił po Culbeau. Ale Lucy powiedziała mi, że w rzeczywistości zadzwonił do niej. Wysłał ich do chaty, by dopilnowali, żeby Amelia i Garrett nie uciekli. Potem zacząłem się zastanawiać. Przypomniało mi się, że koło młyna Mason chciał zastrzelić Garretta. Nikt, kto był w spisku, nie chciałby, żeby chłopak zginął, zanim znajdziecie Mary Beth. Sprawdziłem sytuację finansową Masona. Okazało się, że ma tani domek i spore debety na kartach kredytowych. Jego nikt nie opłacał. W odróżnieniu od ciebie i twojego szwagra. Ty masz dom za czterysta tysięcy do larów i mnóstwo forsy w banku. Podobnie Steve Farr. Rhyme westchnął, po czym kontynuował. - Trochę mnie zastanawiało, dlaczego Mason tak usilnie próbuje dopaść Garretta, ale miał ku temu powody. Był wściekły, kiedy to ty dostałeś posadę szeryfa. Nie rozumiał dlaczego. Miał lepsze kwalifikacje i przewyższał cię stażem. Liczył na to, że jeśli w końcu dopadnie groźnego Pająka, być może zostanie szeryfem, kiedy upłynie twoja kadencja. - Cholerne domysły - wymamrotał Bell. - Wydawało mi się, że wierzysz tylko w dowody rzeczowe. - Owszem, wolałbym dowody rzeczowe. Czasami jednak trzeba improwizować. Naprawdę nie jestem taką primadonną, za jaką wszyscy mnie tu uważają. AMELIA Sachs w kajdankach wokół nadgarstków i kostek, na które uparł się Mason, szurając nogami, przeszła z celi do pokoju przesłuchań, by spotkać się z adwokatem. Był to Solomon Geberth, przystojny siwowłosy mężczyzna, który przyleciał specjalnie z Nowego Jorku. Choć jego prawo do wykonywania zawodu ograniczone było do stanów Nowy Jork i Massachusetts oraz dystryktu Kolumbii, otrzymał pozwolenie na obronę Amelii Sachs w Karolinie Północnej. Lincoln Rhyme siedział między Amelią a jej adwokatem. Sachs oparła ręce o podłokietnik wózka inwalidzkiego. - Sprowadzili z Raleigh prokuratora - wyjaśnił Geberth. - Ponieważ sprawa dotyczy też szeryfa i koronera, uważają, że nie powinien tego prowadzić McGuire. Prokurator ten przejrzał zebrane materiały i wycofał oskarżenie przeciwko Garrettowi. Garrett przyznał się, że uderzył Billyego łopatą i podejrzewał, że chłopak nie żyje. Lincoln miał rację. To Dżim Bell zabił Billyego. Nawet gdyby mimo wszystko oskarżyli Gar retta o zabójstwo, oczywiste jest, że działał w samoobronie. Jeśli chodzi o śmierć Eda Schaeffera, to uznano, że był to wypadek. - A co z porwaniem Lydii Johansson? - spytał Rhyme. - Kiedy dowiedziała się, że Garrett nie miał zamiaru zrobić jej nic złego, wycofała oskarżenie. Mary Beth postąpiła podobnie. - Czyli Garrett jest wolny? - spytała Amelia Sachs ze wzrokiem wbitym w podłogę. - Za kilka minut go wypuszczą - odparł Geberth. - Posłuchaj, Amelio, sprawy mają się następująco: prokurator przyjął taką linię, że bezwzględu na oczyszczenie Garretta z zarzutów, to właśnie ty pomogłaś w ucieczce z aresztu podejrzanemu o morderstwo i zabiłaś poszukującego go policjanta. Chce, żeby twój czyn zakwalifikowano jako morderstwo pierwszego stopnia. - Pierwszego stopnia? - żachnął się Rhyme. - Przecież nie planowała go zabić. To był wypadek! - Właśnie to chcę udowodnić podczas procesu - powiedział Geberth. - Odpowiedzialność za to ponosi częściowo ten drugi policjant, który rzucił się na ciebie. Ale mogę się założyć, że nawet jeśli go oskarżą, to o nieumyślne spowodowanie śmierci. Nie ma co do tego wątpliwości. - Jakie są szansę na uniewinnienie? - spytał Rhyme. - Przykro mi, ale minimalne. Uważam, że powinnaś jednak przyznać się do winy. Amelia Sachs miała wrażenie, jakby ktoś zadał jej cios w brzuch. - Musisz pogodzić się z tym, że nie nastąpi żaden cud - rzekł adwokat. - Podczas procesu prokurator przedstawi cię jako policjantkę i strzelca wyborowego. Ława przysięgłych raczej nie uwierzy w przypadkowy strzał. A kiedy uznają cię za winną, dostaniesz dwadzieścia pięć lat. - Jeśli przyznam się do nieumyślnego zabójstwa, ile dostanę? - Sześć, siedem lat. Bez prawa do zwolnienia warunkowego. Amelia westchnęła głęboko. - Zgoda, przyznam się. Geberth wstał zza stołu. - Zadzwonię do prokuratora. Kiedy tylko będę coś wiedział, natychmiast skontaktuję się z wami. - Skinął im głową i wyszedł. - Bez względu na to, co się stanie, ja tu zostaję - rzekł Rhyme do Amelii. - Będę czekał, aż wyjdziesz. - Słowa, słowa, słowa - rzekła sarkastycznie. - Mój ojciec też obiecywał, że będzie przy mnie. Nawet na tydzień przed śmiercią. - Ja jestem zbyt uparty, żeby umrzeć. Ale nie jesteś zbyt uparty, by wyzdrowieć i poznać kogoś innego - pomyślała. Usłyszeli skrzypnięcie drzwi. Stanął w nich Garrett. Ręce trzymał za plecami. - Zobaczcie, co znalazłem w mojej celi! - zawołał. Otworzył zwiniętą dłoń, z której wyleciała mała ćma. - To ćma zawisakowata. Rzadko kiedy można je spotkać w zamkniętych pomieszczeniach. Dla mnie to rewelacja! Amelia Sachs uśmiechnęła się blado, czerpiąc pewną przyjemność z jego zapału. - Posłuchaj, Garrett, jest coś, co chciałabym wiedzieć. Pamiętasz, kiedy w przyczepie mówiłeś do swojego ojca siedzącego na pustym krześle? Powiedziałeś mi, jak potwornie się czułeś, kiedy nie chciał wpuścić cię do samochodu. - Pamiętam. - Teraz już wiesz, dlaczego nie chciał cię wpuścić. Próbował uratować ci życie. Wiedział, że w samochodzie jest trucizna i że umrą. Wiedział, że jeśli dostaniesz się do środka, też umrzesz. Chciał cię uratować. - Tak, teraz to rozumiem - powiedział niepewnym głosem. Amelia domyśliła się, że ułożenie historii swojego życia na nowo nie jest łatwym zadaniem i wymaga czasu. Spojrzała na maleńką beżową ćmę fruwającą po pokoju przesłuchań. - Zostawiłeś mi w celi jakichś towarzyszy? - spytała. -Tak. Dwie biedronki i muchę bzygowatą. Ekstra latają. Można je obserwować całymi godzinami. - Przerwał na chwilę. - Przepraszam, że cię okłamałem, ale gdybym tego nie zrobił, nie uratowałbym Mary Beth. - Nie przejmuj się tym, Garrett. Chłopak podszedł do drzwi, obejrzał się i rzekł: - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, będę cię odwiedzał. - Będzie mi bardzo miło. Garrett wyszedł. Amelia widziała przez otwarte okno, jak podchodzi do samochodu. Był to samochód Lucy Kerr. Otworzyła mu drzwi i przytrzymała je, jak matka odbierająca syna po meczu piłki nożnej. - Posłuchaj mnie, Sachs - zaczął Rhyme, lecz Amelia już zdążyła wstać i szurając nogami, poszła do celi. Chciała być z daleka od Lincolna i z daleka od Garretta. Chciała zostać sama, w ciemnościach. AMELIA Sachs siedziała w kajdankach pomiędzy dwoma strażnikami na ławce w sądzie hrabstwa Paąuenoke, rozglądając się bez myślnie po sali. Podszedł do niej Fred Dellray. - Przynieść ci kawy? - Nie, dzięki, Fred. Gdzie jest Lincoln? - Nie mam pojęcia. Znasz go dobrze. Nigdy nie wiadomo, kiedy się pojawi. Jak na człowieka przykutego do wózka inwalidzkiego, jest nie słychanie ruchliwy. Po jej prawej stronie usiadł Sol Geberth, ubrany w elegancki szary garnitur. - Dobiliśmy targu - rzekł. - Oskarżyciel zgodził się na nieumyślne spowodowanie śmierci. Żadnych innych zarzutów. Sześć lat bez prawa do zwolnienia warunkowego. Zamknęła oczy. Poczuła mdłości. - Co o tym myślisz? - spytał adwokat. Amelia podniosła powieki. - Przyznam się do winy. SALA sądowa była zapełniona po brzegi. Amelia Sachs dojrzała Masona Germaina i kilku innych policjantów. Kobieta i mężczyzna w żałobie, prawdopodobnie rodzice Jesseego Corna, siedzieli w pierwszej ławce. Spostrzegła zaledwie kilka twarzy, na których nie malowała się wrogość. Dotyczyło to Mary Beth i kobiety, która była pewnie jej mat ką. Ani śladu Lucy Kerr. Ani śladu Lincolna Rhymea. Policjant doprowadził ją do ławy obrony. Nie zdjął jej kajdanków. Obok usiadł Sol Geberth. Wstali, kiedy na salę wszedł sędzia, po czym znów usiedli. Sędzia skinął głową, a urzędnik objaśnił naturę sprawy. Następnie sędzia skinął w kierunku oskarżyciela z Raleigh, wysokiego, siwego mężczyzny, który podniósł się z ławki. - Wysoki Sądzie, oskarżona doszła do porozumienia z oskarżycielem. Przyznaje się do nieumyślnego zabójstwa Jesseego Randolpha Corna. Oskarżenie wycofuje pozostałe zarzuty i żąda kary sześciu lat więzienia bez możliwości zwolnienia warunkowego. - Amelio Sachs. Czy przyznaje się pani do nieumyślnego popełnienia zabójstwa? - Tak, przyznaję się, Wysoki Sądzie. - Niniejszym sąd skazuje oskarżoną na... Obite czerwoną skórą drzwi wejściowe otwarły się i na salę wjechał swym wózkiem Lincoln Rhyme. Za nim weszła Lucy Kerr. - Proszę o wybaczenie, Wysoki Sądzie - rzekł Rhyme. - Muszę za mienić parę słów z oskarżoną i jej obrońcą. Rhyme ostrożnie podjechał do barierki oddzielającej ławy obrony od ławek dla publiczności. Spojrzał na Amelię. Na jej widok aż zakłuło go w sercu. Przez te trzy dni, które spędziła w areszcie, wychudła, a jej cera nabrała ziemistego koloru. Włosy miała związane w kok, co sprawiało, że wyglądała mizernie i surowo. Geberth podszedł do Rhymea i przykucnął przy wózku. Rozmawiali przez kilka minut, aż w końcu adwokat wstał. - Wysoki Sądzie! Pojawiły się nowe okoliczności dotyczące tej sprawy. Chciałbym, żeby zapoznało się z nimi oskarżenie. Proszę mi po zwolić spytać, czy mój szanowny kolega zgadza się na to. Sędzia spojrzał na prokuratora. - Jaka jest pana odpowiedź? - Co to za nowe okoliczności? Nowi świadkowie? - Nie, są to dowody rzeczowe - rzekł Rhyme. - Gdzie one są? - Na posterunku policji - odparła Lucy Kerr. - Czy zgodzi się pan zeznawać? - spytał sędzia Rhymea. - Oczywiście. - Jaka jest pana odpowiedź? - spytał sędzia prokuratora. - Zgadzam się. Wysoki Sądzie, ale jeśli dowody okażą się bez znaczenia, oskarżę pana Rhymea o zakłócanie pracy sądu. Rhyme podjechał za barierkę. Kiedy podchodził do niego urzędnik sądowy z Biblią, rzekł: - Nie, nie jestem w stanie podnieść ręki do przysięgi. Przysięgam mówić prawdę i tylko prawdę - wyrecytował. Geberth podszedł do niego i spytał: - Panie Rhyme, twierdzi pan, że pojawiły się nowe dowody w tej sprawie. Co to za dowody? - Kiedy dowiedzieliśmy się, że Billy Stail udał się do Blackwater Landing, by zamordować Mary Beth, zacząłem się zastanawiać, dlaczego to zrobił. Doszedłem do wniosku, że zapłacono mu za to. Billy... - Dlaczego uważa pan, że mu zapłacono? - To oczywiste. Billy nie kochał się nieszczęśliwie w Mary Beth. Nie brał udziału w zabójstwie rodziny Garretta Hanlona. Nie mógł więc mieć innego motywu, jak tylko finansowy - wyjaśnił Rhyme. - Proszę kontynuować. - Ten, kto go wynajął, nie miał oczywiście zamiaru zapłacić mu czekiem, tylko gotówką. Lucy Kerr poszła do domu rodziców Billyego Staila i otrzymała od nich pozwolenie na przeszukanie pokoju chłopca. Pod materacem znalazła dziesięć tysięcy dolarów. Z pomocą pani Kerr zbadałem odciski palców na banknotach znajdujących się na po czątku i na końcu pliku. Naliczyłem łącznie sześćdziesiąt jeden odcisków. Poza odciskami Billyego znalazłem dwa należące do innej osoby mającej związek z tą sprawą. Pani Kerr otrzymała nakaz rewizji domu, w którym mieszka ta osoba. Znalazła rachunek za łopatę, taką samą jak ta, którą popełniono morderstwo. Znalazła też osiemdziesiąt trzy tysiące dolarów w gotówce, w plikach owiniętych banderolą identyczną jak ta, w której były pieniądze Billyego. Rhyme zachował najlepsze na koniec. - Pani Kerr odnalazła też fragmenty kości w grillu stojącym w ogrodzie. Są to kości rodziców Garretta Hanlona. - Do kogo należy ten dom? - Do Jesseego Corna. Przez salę przebiegł pomruk publiczności. - Do czego świadek zmierza? - spytał Rhymea sędzia. - Wysoki Sądzie, Jesse Corn brał udział w spisku mającym na celu zamordowanie rodziców Garretta Hanlona pięć lat temu oraz obecnie Mary Beth McConnell. Sędzia pokręcił głową. - To nie ma nic wspólnego z tą sprawą. Ma pan pięć minut, by wykazać związek. Potem albo oskarżona przyzna się do winy, albo zarządzę wszczęcie procesu. Oskarżyciel zwrócił się do Gebertha. - To wcale nie dowodzi, że nie popełniła zabójstwa. - Och, niech pan nie żartuje - żachnął się Geberth, zupełnie jakby prokurator był jego studentem. - To oznacza, że Corn działał poza swoimi uprawnieniami, czyli w chwili zabójstwa był przestępcą, uzbrojonym i niebezpiecznym. Dżim Bell przyznał, że zamierzali torturami wydobyć z Garretta informację, gdzie ukrył Mary Beth, a to z kolei oznacza, że w chwili, kiedy by ją odnaleźli, Corn zjawiłby się tam z Culbeau i jego wspólnikami, by zamordować Lucy Kerr i pozostałych policjantów. Sędzia spoglądał to na Gebertha, to na oskarżyciela. - W tej chwili zajmujemy się sprawą zabójstwa popełnionego przez oskarżoną. To, czy Jesse Corn planował kogoś zabić, czy nie, niczego tu nie zmienia. Geberth podszedł do protokolanta. - Proszę tego nie protokołować. Zawieszamy na chwilę przesłuchiwanie świadka - rzekł, po czym zwrócił się do oskarżyciela: - Jaki jest sens dalszego ciągnięcia tej sprawy? Corn był zabójcą. Do rozmowy włączył się Rhyme. - Niech się pan zastanowi, co pomyślą sobie sędziowie przysięgli, gdy się dowiedzą, że ofiara była skorumpowanym policjantem mającym zamiar torturować niewinnego chłopca, żeby wyciągnąć od niego informacje, gdzie znajduje się młoda dziewczyna, a potem ją zamordować? - Sprawa jest oczywista. Chyba nie chce pan mieć tej porażki na swoim koncie? - dodał Geberth. Zanim jednak oskarżyciel zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Rhyme spojrzał na niego przyjaźnie i rzekł: - Pomogę panu. - Co takiego? - Wie pan doskonale, kto za tym wszystkim stoi. Wie pan, kto zabija mieszkańców Tanners Corner, prawda? - Henry Davett. Wiem, czytałem akta - odparł oskarżyciel. -I jak wygląda dochodzenie prokuratury przeciwko niemu? - spytał Rhyme. - Kiepsko. Brak dowodów. Nie udało się ustalić powiązań z Bellem ani z innymi oskarżonymi. Zawsze korzystał z pośredników. - Ale pewnie chciałby pan go dopaść, zanim kolejni ludzie umrą na raka? Zanim zachorują kolejne dzieci? - Oczywiście! - W takim razie potrzebuje pan mojej pomocy. Nie znajdzie pan w całych Stanach Zjednoczonych innego specjalisty, który pomoże panu przygwoździć Davetta. A mnie się to uda - rzekł Rhyme, zerkając na Amelię. Zobaczył łzy w jej oczach. Wiedział, że myśli w tej chwili tylko o jednym: bez względu na to, czy pójdzie do więzienia, czy nie, nie była winna śmierci niewinnego człowieka. Oskarżyciel skinął głową. - Zgadzam się - powiedział szybko, jakby obawiał się, że może zmienić zdanie. Spojrzał na sędziego i dodał: - Wysoki Sądzie, oskarżenie wycofuje wszystkie zarzuty wobec Amelii Sachs. - Zamykam rozprawę - obwieścił sędzia. - Oskarżona jest wolna. - NIE byłem pewien, czy przyjdziesz - powiedział Rhyme ze zdziwieniem w głosie. - Ja też nie wiedziałam - odparła Amelia Sachs. Byli w sali szpitala w Avery. - Wiesz co, Sachs? Kiedy usłyszałem, że wykradłaś Garretta z aresztu, gdzieś w mojej głowie zaświtała myśl, że zrobiłaś to po to, bym za stanowił się raz jeszcze nad tą operacją. Amelia uśmiechnęła się. - Być może jest w tym ziarnko prawdy. - Więc przyszłaś teraz, żeby mnie od niej odwieść? Amelia wstała z fotela i podeszła do okna. - Nie, przyszłam tu, żeby być z tobą teraz i kiedy się obudzisz po operacji. - Zmieniłaś zdanie? Amelia odwróciła się do Rhymea. - Kiedy byłam z Garrettem nad rzeką, opowiedział mi coś, co wyczytał w tej swojej książce, "Miniaturowym świecie". To był opis cech, jakimi odznaczają się żywe istoty. Jedną z nich było to, że zdrowe istoty dążą do rozwoju i przystosowania się do środowiska. Wtedy zrozumiałam, że to jest właśnie coś, co powinieneś zrobić. Musisz spróbować. Rhyme milczał przez dłuższą chwilę. - Sachs, zdaję sobie sprawę, że mnie to nie uleczy - powiedział wreszcie. - Ale sama wiesz, na czym polega nasz zawód - na odnoszeniu maleńkich zwycięstw. Po to tylko tu jestem. Nie wstanę z tego wózka. Nie łudzę się. Ale potrzebuję jakiegoś maleńkiego zwycięstwa. Amelia pochyliła się i pocałowała go mocno. W drzwiach pojawiła się pielęgniarka. - Mam pana przygotować do operacji. Zaczynamy? OBIE kobiety siedziały na palącym słońcu. Przed nimi, na pomarańczowym stoliku, stały dwa tekturowe kubki z kawą. Z daleka dobiegały przytłumione głosy aktorów grających w operze mydlanej. Sygnał pagera jednego z lekarzy. Dzwonek telefonu. Śmiech. - Wszystko w porządku? - spytała Amelia policjantkę. Lucy zawahała się, po czym rzekła: - Oddział onkologiczny znajduje się w sąsiednim skrzydle. Spędziłam tam kilka miesięcy. Przed i po operacji. - Spojrzała na Amelię. - Wszystko się uda. Nie martw się. Operacja się uda. - Wcale nie jestem tego pewna - westchnęła Sachs. - Mam dobre przeczucia. - Dzięki. - Jak długo to potrwa? - spytała Lucy. Do końca życia. - Doktor Weaver powiedziała, że ze cztery godziny. Ktoś przeszedł obok nich, po czym zatrzymał się. -Cześć, babki! - O, Lydia! - Lucy uśmiechnęła się. - Jak leci? Lydia Johansson. Amelia nie rozpoznała jej, bo teraz miała na sobie zielony fartuch i czepek. Przypomniała sobie, że Lydia jest pielęgniarką w tym szpitalu. - Słyszałaś? - spytała ją Lucy. - Dżim i ci wszyscy pozostali gliniarze zostali aresztowani. Ktoby pomyślał... - W życiu by mi to nie przyszło do głowy - odparła Lydia, po czym spytała: - Przyszłaś na wizytę kontrolną? - Nie, pan Rhyme jest właśnie operowany. - Tak, wiem. Mam nadzieję, że wszystko się uda - uśmiechnęła się Lydia do Amelii, po czym ruszyła dalej korytarzem i po chwili zniknęła za drzwiami. - Miła dziewczyna - rzekła Amelia Sachs. - Wyobrażasz sobie pracę pielęgniarki na oddziale onkologicznym? Kiedy miałam operację, była tam dosłownie codziennie. I równie po godna wobec śmiertelnie chorych pacjentów, jak i wobec tych, którzy wracali do zdrowia. Do tej pracy trzeba mieć silny charakter. Amelia była jednak myślami daleko. Spojrzała na zegar. Jedenasta. Operacja zacznie się już za chwilę. PIELĘGNIARKA wyjaśniała Lincolnowi szczegóły przygotowań do operacji. Kiwał głową, ale ponieważ zaaplikowano mu już valium, nie w pełni pojmował, co ta młoda kobieta do niego mówi. Po chwili pojawiła się salowa, która zawiozła go na salę operacyjną. Dwie pielęgniarki przeniosły go na stół. Jedna z nich przeszła w koniec pomieszczenia i zaczęła wyjmować narzędzia z autoklawu. - To naprawdę zabawne - mruknął Rhyme do drugiej, stojącej tyłem do niego. Odwróciła głowę. Miała na sobie maskę chirurgiczną, więc widział tylko jej oczy. - Będą mnie ciąć w jedynym miejscu, które wymaga u mnie narkozy. Gdyby operowali mi wyrostek, żadne znieczulenie nie byłoby potrzebne. - Faktycznie, to zabawne, panie Rhyme - odparła. Zaśmiał się. Zna mnie, pomyślał. Przyszła pani anestezjolog. Wbiła mu igłę w zgięcie ramienia, a na stępnie przymocowała do niej rurkę. - Kiedy to panu wstrzykniemy, proszę zacząć liczyć od stu do zera. Zaśnie pan, zanim się zorientuje. Przyłączyła rurkę wenflonu do zbiornika z przezroczystym płynem i odwróciła się, by spojrzeć na monitor. Rhyme zaczął liczyć: "Sto, dziewięćdziesiąt dziewięć, dziewięćdziesiąt osiem...". Pielęgniarka, ta sama, która odezwała się do niego po nazwisku, po chyliła się nad nim. - Jestem Lydia Johansson - wyszeptała. - Dżim Bell i Henry Davett prosili mnie, bym pana pożegnała od nich. Na zawsze. - Coo? - jęknął Rhyme. Pani anestezjolog, nie odrywając wzroku od monitora, rzekła: - Wszystko w porządku, proszę się odprężyć. Będzie dobrze. Usta Lydii Johansson znajdowały się zaledwie kilka centymetrów od ucha Rhymea. - Nie zastanawiał się pan, skąd Dżim Bell wiedział, kto z mieszkańców zachorował na raka? - Nieee... Proszę przestać... - Dawałam mu ich nazwiska, by Culbeau mógł się nimi zająć. Pozorowali wypadki. Dżim jest moim chłopakiem. Od wielu lat. To on mnie wysłał do Blackwater Landing po porwaniu Mary Beth. Miałam być przy nętą. Pojechałam tam, żeby złożyć kwiaty i posiedzieć trochę, czekając, że może Garrett się pojawi. Miałam do niego zagadać, by Ed Schaeffer i Jesse mogli go złapać. Zamierzali zmusić Garretta, by wyznał, gdzie przetrzymuje Mary Beth. Nikt nie przypuszczał, że mnie też porwie. - Przerwijcie to... - chciał krzyknąć Rhyme, ale z jego krtani dobył się tylko bełkot. - To już piętnaście sekund. Czy wciąż pan odlicza? - spytała pani anestezjolog. - Nie słyszę, by pan odliczał. - Będę tu cały czas - mówiła łagodnie Lydia, głaszcząc Rhymea po czole. - Podczas operacji wiele rzeczy może pójść nie po myśli chirurga. Drobiazgi. Zapchana rurka od butli z tlenem. Podanie niewłaściwego środka. Kto wie? - Poczekaj... - zabełkotał Rhyme, ale sufit sali operacyjnej nagle zszarzał. Ogarnęła go ciemność. AMELIA Sachs doszła do wniosku, że to rzeczywiście jeden z najpiękniejszych cmentarzy na świecie. Znajdował się na zboczu wzgórza nad rzeką Paąuenoke. Stała otoczona niewielką grupką ludzi nad otwartym grobem, do którego składano maleńką urnę. Obok Amelii widać było Lucy Kerr, a dalej Garretta Hanlona. Po drugiej stronie grobu stali Mason Germain i Thom wspierający się na lasce. Thom miał krawat z wściekłym czerwonym wzorem, który pomimo powagi sytuacji bardzo do niego pasował. Przyszedł też Fred Dellray w swym czarnym garniturze. W pogrzebie nie uczestniczył żaden duchowny, więc dyrektor domu pogrzebowego rozejrzał się po żałobnikach i spytał, czy ktoś z obecnych chciałby coś powiedzieć. Kiedy wszyscy czekali, aż zrobi to ktoś inny, Garrett wyciągnął z kieszeni obszernych spodni "Miniaturowy świat". Załamującym się głosem zaczął czytać: Niektórzy uważają, że siła Boska nie istnieje. Cynizm tego twierdzenia nie wytrzymuje jednak próby, kiedy spoglądamy na świat owadów, obdarzonych tak wieloma wspaniałymi cechami: skrzydłami tak cienkimi, że aż trudno to sobie wyobrazić, umiejętnością ustalania prędkości wiatru, która nie pozwala muchom latać wtedy, kiedy zbyt silny powiew mógłby im wyrządzić krzywdę, perfekcyjnymi odnóżami, na których wzorują się projektanci robotów, nićmi pajęczyny, mocniejszymi niż wszelkie materiały, które dotychczas udało się stworzyć naukowcom, a przede wszystkim niesłychaną umiejętnością przetrwania w obliczu zagrożeń ze strony człowieka, drapieżców i żywiołów. W chwilach rozpaczy warto jest przyjrzeć się pomysłowości i wytrwałości tych cudownych stworzeń, znaleźć w nich pocieszenie i odzyskać dzięki nim utraconą wiarę. Garrett podniósł wzrok, zamknął książkę i pstryknął paznokciami. - Chciałabyś coś powiedzieć? - spytał Amelię. Pokręciła przecząco głową. Nikt inny nie zabrał głosu. Po kilku minutach wszyscy obecni jeden po drugim odwrócili się od grobu i wyszli z cmentarza krętą ścieżką. Kiedy dochodzili do niewielkiej polanki, Amelia przypomniała sobie słowa Rhymea: "Całkiem przyzwoity cmentarz. Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby pochowali mnie w takim miejscu". Zatrzymała się na chwilę, by otrzeć pot z twarzy i złapać oddech. Upał w Karolinie Północnej nieźle dawał się jej we znaki. Natomiast Garrett sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie przejmował się temperaturą. Przebiegł obok niej, pognał na parking i zaczął wyciągać torby z jedzeniem z forda Lucy. Czas i miejsce nie były najlepsze na piknik, ale doszła do wniosku, że sałatka z kurczaka i arbuzy są równie dobrym sposobem uczczenia pamięci zmarłych, jak każdy inny. No i whisky. Amelia przeszukała kilka toreb, zanim znalazła butelkę osiemnastoletniego trunku Macallan. Wyciągnęła korkową zatyczkę z charakterystycznym pyknięciem. - Ach, mój ulubiony dźwięk! - ucieszył się Lincoln Rhyme. Podjechał tu wózkiem, pilnie bacząc na nierówne podłoże. Zbocze wzgórza było zbyt strome, by mógł zjechać w dół, dlatego musiał zostać tu, na górze, i poczekać na zakończenie pogrzebu. Stąd przyglądał się, jak składają do grobu kości, które udało mu się zidentyfikować - szczątki rodziców i siostry Garretta. Sachs nalała whisky do szklanki Rhymea, do której włożyła bardzo długą słomkę, i trochę do swojej. Pozostali pili piwo. Garrett rozkładał starannie jedzenie, napoje i serwetki na ławce w cieniu drzew. - Jak się czujesz? - Amelia spytała Rhymea szeptem. -I zanim od burkniesz coś niemiło: nie mam na myśli upału - dodała. Rhyme wzruszył ramionami, co było bezgłośnym odpowiednikiem odburknięcia, znaczącym "czuję się dobrze". Wcale jednak nie czuł się dobrze. Oddychał dzięki stymulatorowi nerwu przeponowego. Nienawidził tego urządzenia. Udało mu się uniezależnić od niego kilka lat temu, ale teraz znów go potrzebował. Przed dwoma dniami, kiedy leżał na stole operacyjnym, Lydia Johansson o mało nie sprawiła, by przestał oddychać na zawsze. Gdy Lydia pożegnała się z Lucy i z nią w szpitalu, Amelia zauważyła, że pielęgniarka znikła za drzwiami, na których widniał napis ODDZIAŁ NEUROCHIRURGII - SALA OPERACYJNA. - Wydawało mi się, że Lydia pracuje na onkologii - zdziwiła się Sachs. - Owszem. - To po co tam poszła? - Może chciała przywitać się z Lincolnem - domyśliła się Lucy. W tym momencie Amelię olśniło. Pomyślała, że to właśnie Lydia najlepiej wie, którzy mieszkańcy Tanners Corner zapadli na raka. Po chwili przypomniało jej się, że ktoś przecież musiał udzielać Bellowi informacji o chorych - tych trzech osobach z Blackwater Landing, które zabiła banda Richa Culbeau. Któż wiedziałby o przypadkach tej choroby lepiej niż pielęgniarka z onkologii? Amelia Sachs podzieliła się swoimi wątpliwościami z Lucy. Ta chwyciła telefon komórkowy i zadzwoniła do operatora telefonicznego, który na prośbę policji sporządził szczegółowy wykaz rozmów Dżima Bella. Okazało się, że rozmawiał z Lydią setki razy. - Ona chce go zabić! - krzyknęła nagle Amelia. Obie kobiety wpadły z wyciągniętą bronią na salę operacyjną w chwili, gdy doktor Weaver właśnie miała robić pierwsze cięcie. Lydia spanikowała i próbując uciec lub chociaż zrobić to, po co przysłał ją Bell, wyrwała Rhymeowi z przełyku rurkę doprowadzającą tlen, zanim obu policjantkom udało się ją obezwładnić. Płuca Lincolna przestały pracować. Doktor Weaver natychmiast przystąpiła do reanimacji, ale kiedy Rhyme odzyskał przytomność, okazało się, że ma problemy z oddychaniem i trzeba było podłączyć mu stymulator. Najgorsze było to, że doktor Weaver okazała się uparta jak osioł. Od mówiła przeprowadzenia operacji do czasu, aż skończą się problemy z oddychaniem, co może potrwać przynajmniej pół roku. Sachs pociągnęła łyk whisky, patrząc, jak Garrett pożera garściami chipsy, po czym biegnie pośród wysokiej trawy. Odwróciła głowę w kierunku Lucy. - Dostałaś jakąś odpowiedź? - spytała. - W sprawie adopcji? - Lucy pokręciła głową. - Odrzucili mój wniosek. Nie chodzi nawet o to, że jestem samotna. Nie podoba im się moja praca w policji - długie godziny, ryzyko. Ma się nim zaopiekować małżeństwo mieszkające w Hobeth. Przyzwoici ludzie. Dobrze ich sprawdziłam. Co do ostatniego Amelia Sachs nie miała wątpliwości. - Ale w następny weekend wybieramy się razem na wędrówkę - do dała Lucy. W pobliżu Garrett biegał za jakimś owadem. Odwracając głowę, Amelia zauważyła, że Rhyme przypatrywał jej się uważnie, kiedy spoglądała na chłopca. - Co byś powiedziała do pustego krzesła, Sachs? - spytał. Amelia zawahała się przez chwilę. - Pozwól, Rhyme, że tymczasem, zachowam to dla siebie. Nagle Garrett zaśmiał się donośnie i zaczął biec przez trawę. Gonił jakiegoś owada. Dopadł go w końcu wyciągniętą ręką i upadł na ziemię. Po chwili wstał i spoglądając w zwiniętą dłoń, powoli podszedł do ławy. - Zgadnijcie, co znalazłem! - zawołał. - Pokaż! - poprosiła Amelia Sachs. - Chcę zobaczyć. Koniec. jEFFERY dEAVER. Czy istnieją jakieś podobieństwa między Jefferym Deaverem a stworzoną przez niego postacią słynnego kryminologa Lincolna Rhymea? "Cóż, ja takźe znaczną część życia spędzam na siedząco" - odpowiada autor, który poświęca bardzo dużo czasu na zbieranie i analizowanie materiału do swych powieści oraz staranne przygotowywanie ich fabuły. Jednak większość moich bohaterów nie ma nic wspólnego ze mną lub innymi znanymi mi osobami. Tworzę takie postacie, które pasują do moich historii" - twierdzi Deaver. A pasują doskonale, sądząc po ogromnym powodzeniu jego kilkunastu dotychczas wydanych książek, a wśród nich takich bestsellerów, jak Kolekcjoner kości czy znany czytelnikom Książek Wybranych, Czarny Rycerz. Pochodzący z Chicago Deaver, jest z wykształcenia prawnikiem. Za swoje krótkie opowiadania, które publikuje oprócz kryminałów, dwukrotnie otrzymał prestiżową nagrodę czytelników Ellery queen Readers Award. Pisarz dzieli swój czas między dwa domy, w Wirginii i Kalifornii.