10252

Szczegóły
Tytuł 10252
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

10252 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 10252 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

10252 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Władysław Jan Grabski Poufny dziennik Dominika Pola Od dwóch tygodni borykam się z niepewnością: jak zacząć moją książkę? Tyle ich przeczytałem nie zauważając, jak się zaczynają. Przeprowadziłem parę badawczych rozmów. Kogoś, kto uważa się za literata, zagadnąłem: — Czy jest recepta na rozpoczęcie książki? — Zależy od rodzaju — odpowiedział. — O jaką ci chodzi? Poezja? Proza? — Wszystko jedno. Chodzi mi o ogólną zasadę. — W tej branży nie ma zasad. Możemy mówić o zwyczajach. Dla poezji — dedykacja, dla prozy — wstęp; od wydawcy, autora albo protektora. Wybór protektora daje ogromne możliwości. On nie musi czytać. Zdobądź na obwolutę traktatu o postach fotografię kolanka plus litery B. B. albo M. M. i sukces zapewniony. — Nie zależy mi na handlowym sukcesie. Spośród wielu sprzecznych rad i zdań jedno mnie przekonało. Wypowiedział je stary bibliotekarz: — O wartości książki decyduje jej szczerość. — Na przykład Ezop i Andersen? — zażartowałem. Bibliotekarz uśmiechnął się wyrozumiale: — Oczywiście! Gdyby Andersen nie był szczery, nigdy nie stałby się przyjacielem dzieci. Przecież szczerość to nie to samo, co prawda. Szczerość to więcej i trudniej niż prawda. Szczerość jest dokumentem o żywym człowieku, a prawda zaledwie statystyką o nim. To, w co człowiek wierzy, ważniejsze niż to, co człowiek wie, bowiem wierzy całkowicie, a wie zawsze tylko cząstkowo. Więc szczerość! Gdy postanawiałem ją sobie, wydawała mi się łatwa. Jeszcze gdy zakładałem papier na maszynę, wydawało mi się łatwo być szczerym w pisaniu. Elas! Ta pierwsza stronica jest już szóstą zaczynaną i nie wiem, czy jej jutro nie zniszczę, jak tamte. Drugi dzień pisania, zawdzięczam go znajomemu literatowi. Zadzwonił do mnie, do prywatnego mieszkania. Zdziwiło mnie to, gdyż spotykamy się na mieście, occasionally. — Halo, Pol? Jak ci idzie pisanie? — Jakie pisanie? — byłem zaskoczony. — Twojej książki. Rozmyślałem nad tymi pytaniami. Nie powiedziałem ci najważniejszego. — Słucham? — Żebyś na początku nie przywiązywał wagi do początku. Rozumiesz? — Nie bardzo. — Żebyś nie niszczył pierwszych stron. Na to zawsze przyjdzie czas. Grunt, żeby się rozpędzić. Co to kogo obchodzi, jaki był pierwszy krok, gdy rozpędzałeś się do przeskoku. Skok to skończenie dzieła. Gdy skończysz pisać książkę, wtedy możesz obcinać, ile chcesz, początku, dziesięć albo sto pierwszych stron. Nikt tego nie zauważy. Pamiętaj, tylko ty, póki nie zapomnisz, będziesz wiedział o tym i nikt inny pod słońcem. Zrozumiałeś? — Dziękuję! Pierwszy krok ważny jest przez to, że jest pierwszy, a nie dla swej jakości. Czy tak? — Surę! Whisky dla mnie. O szczerości z tym panem nie rozmawiałem. Był poniekąd jej ofiarą, ale o tym dowiedziałem się trochę później. W pogoni za oryginalnością wpadł na temat szczerości, napisał poemat o samogwałcie i zadedykował go rektorowi swego uniwersytetu. Nie wyszło mu to na zdrowie. Zainteresowali się nim przede wszystkim psychoanalitycy. Mnie jednak dobrze poradził z tą pierwszą stroną. Brnę naprzód, nie odczytując tego, co wczoraj nastukałem. Mimo to nie mogę wybrnąć z problemu szczerości. Mnóstwo dygresji i zagadnień. Na przykład: od którego miejsca w książce powinienem być szczery? Sprawa dyskrecji! Cudze tajemnice, cudze bezpieczeństwo nawet. Kwestia przyzwoitości. Można się z tego wykręcić maską pseudonimów. W takim razie należałoby zacząć od siebie, zmienić nazwy państw, miast, ulic, firm... Pełny kamuflaż odebrałby jednak książce jej wartość zamierzoną: dokumentu o sobie, o żywym człowieku. Kontratak na dyskrecję: prawda nie boi się światła! Ostrzeżenie: szczerość nie musi być prawdą. Roztropność radzi: nie pisać nic złego o ludziach żyjących i wymienionych pod prawdziwym nazwiskiem. Teoretycznie nie wybrnąłbym z tego. Trzeba i na tym polu być praktycznym. Przed dziesięciu laty, aby oderwać się od niewygodnego środowiska, zmieniłem nazwisko rodzinne. Nie żałuję tego. Ważniejsze od nazwiska jest imię na chrzcie otrzymane, a to zatrzymuję w oryginale. Określa ono w jakiś sposób moją osobę, pamiętającą własne przeżycia od niemowlęctwa, egzystującą aktualnie i warunkującą propozycje swej przyszłości. Szczerość niechaj dotyczy mych prywatnych przeżyć, wrażeń, a sceneria geopolityczna mniej ważna. Światowa publicystyka skondensowana w mikrofilmach i telerecordingu daje maksimum dokumentacji współczesnego życia. Co innego, że ten imponujący kompleks dokumentacji jest absolutnie unhandy, więc bezużyteczny dla żywego człowieka. Nie zastąpi mu hormonów szczerości, witaminy autentyczności. Przezorna ciekawość: gdybym był kimś obcym sobie, a przeczytał parę powyższych stron, czy miałbym ochotę przeglądać książkę dalej? Nie jestem tego pewien. Chyba że zalecałaby ją jakaś niezwykła reklama. Musiałaby zalecać jej nadzwyczajną treść. Ale ja nie znam tej treści. Projektuję książkę o moim jutrze, którego przecież nie znam. La notion precede les faits. Chyba na tym polega tworzenie? Muszę mojemu literatowi posłać na odczepne - butelkę whisky. Mógłby to jednak zrozumieć jako zachętę do dalszej poufałości i gotów mnie odwiedzić. A tego nie życzę sobie. My home is my castle, jak słusznie chełpią się Anglicy. Jednym ze szczególnych przywilejów naszego klubu Dziewięciu jest, że odwiedzamy się także prywatnie. Mój literat do klubu nie należy. Mimo to powtórnie zatelefonował do mieszkania. — Halo, Dom! — powitał mnie poufale skrótem imienia. — Jak płynie, chłopie, twoja książka? — Dryfuje, brak paliwa — zażartowałem. — Myślę o tobie, człowieku. Zapomniałem dać ci ważną radę! Jeżeli nie umiesz inaczej, to pisz tak, jak zwykle mówisz. — Dlaczego jak zwykle? — Jak zwykle, czyli tak, jak mówisz, gdy chcesz, by cię zrozumiano. — Alboż można inaczej? — zdziwiłem się. — Oczywiście! Dojrzejesz i do tego. Jasne? — Mam wrażenie. Radzi pan, abym pisał tak, jak myślę. — Nic podobnego! Przecież człowiek nie wie, jak myśli. — Nie wie? — zdumiałem się. — Proszę przyłapać swoje myślenie na niemyśłeniu o tym, jak się myśli! Niemożliwe, prawda? Bo słowa i mówienie to już gotowy produkt. Produkt, a nie tworzywo. Ot, co! Genialność nowoczesnej poezji na tym polega, że oddaje myśli nieskażone konwencją mowy logicznej. Whisky dla mnie! — Czy pan ma ulubioną? — zapytałem grzecznie. — Lubuję się tylko we własnej poezji. — Myślałem o whisky. — I w cudzej whisky! — odparł ze szczerością, której mu pozazdrościłem. Poślę butelkę szkockiej, a gdy jeszcze raz zadzwoni, powiem mu własnym głosem, że nie zastał mnie w domu, natomiast jestem uchwytny w klubie. Korzystam z rady mego literata w ten sposób, że ,wyo-brażam sobie siedzącego przede mną za biurkiem Mr. No-body i opowiadam mu o sobie usiłując go nie uśpić. Nie obejdzie się bez usprawiedliwienia. A więc zaczęło się tak... Sierpień ha przykład w Filadelfii, USA. Dzień miałem dobry. Finalizowałem transakcję importowo- eksportową na towary japońskie, po której spodziewałem się wzrostu obrotów mojej firmy o kilkanaście procent. W dzisiejszym trudnym czasie byłoby to tęgim powodzeniem. W południe szedłem po ocienionej stronie ulicy w kierunku klubu, .gdzie garażowałem wóz. Byłem ożywiony. Perspektywa nowego zarobku skusiła mnie, by zboczyć z drogi i zajrzeć do antykwariusza. W ten sposób przypadkowo wszedłem na Independence Sąuare w chwili, gdy tuż przede mną zgrabny europejski wóz zjechał na chodnik i muskając błotnikiem umykającą dziewczynkę wsparł się o automat. Byłem pierwszym świadkiem tego wydarzenia. Podskoczyłem do wozu. Za kierownicą, nieruchomo, z opuszczonymi powiekami siedziała dama. Gdy dotknąłem jej policzka, otworzyła oczy i zdziwiona spytała: Co się stało? Uspokoiłem ją pogodnym „nic strasznego" i przywołałem potrąconą dziewczynkę. Była tylko trochę przestraszona, ale już gotowa mi pomagać. Poprosiłem, aby zajęła się damą, a sam sprawdziłem automat wrzucając centy, dla ustalenia, czy nie uszkodzony. Funkcjonował normalnie. Po krótkiej naradzie z przygodnymi świadkami, uważając, że nikt nie poniósł strat godnych odszkodowania, zaproponowałem damie, że ją odprowadzę do domu. Ustąpiła mi miejsca za kierownicą, a gdy wycofałem na jezdnię, poprosiła, abym ją podwiózł do lekarza. Zgodziłem się, miałem ochotę wypróbować rasowy wóz. Dama była raczej małomówna. Wyglądała na czterdziestkę, ale mogła mieć i siedemdziesiąt. Wyznała mi z westchnieniem, że pierwszy raz w życiu zdarzyło się jej podobne zamroczenie. Odwzajemniłem się sentencją: Do samej śmierci człowiek doświadcza czegoś po raz pierwszy. Nie zdała się tym pocieszona. Do lekarza wstąpiliśmy razem. Był to jej znajomy, dobrze sytuowany specjalista kardiolog. Starsza dama przypominała mi w czymś moją nieboszczkę matkę, dlatego postanowiłem zaczekać na wynik badania, aby jej ewentualnie pomóc w dalszej drodze. Także chętka przejechania się jeszcze raz zgrabną Alfa Romeo ułatwiała mi to poświęcenie czasu obcemu człowiekowi. Po konsultacji lekarz zaprosił mnie na kawę, chcąc podziękować za opiekę nad jego pacjentką. Sądzę, że pragnęli wybadać, czy nie projektuję jakiegoś szantażu na swoje konto albo na rzecz potrąconej dziewczynki. Przedstawiliśmy się sobie. Dama nie ukrywała przygnębienia, gdy lekarz powtórzył jej przy mnie stanowczy zakaz prowadzenia wozu. — Gdyby „to" przytrafiło się na road, już byśmy się tu nie widzieli — suponował groźnie. — Nie nacieszyłam się moją Giuliettą — westchnęła da— Wóz jest prawie nowy, mógłbym kandydować na nabywcę, oczywiście za cenę bez prowizji handlowej — zaproponowałem. Od razu spojrzeli na mnie uważniej. Dama z wdzięczną czułością, a lekarz z zainteresowaniem. — Niestety, pierwszeństwa nie mogę panu zarezerwować.. Dwóch wnuków zazdrości mi wozu. — Udałem zasmucenie. Czułem się podniecony doskonałą kawą. Pytaniem lekarza o stan mego serca nie przejąłem się. — Od dłuższego czasu nie zajęte — odpowiedziałem ze śmiechem. Lekarz przyglądał mi się krytycznie. Gdy spróbowałem dolać sobie kawy, zatrzymał moją rękę i z dziwnie serio miną zaproponował bezinteresowne sprawdzenie ciśnienia. Zgodziłem się na to z grzeczności, mimo wewnętrznego oporu. Niewiele rad życiowych przejąłem od mego ojca, ale wśród nich taką mianowicie, żeby unikać lekarzy, gdyż póki nie dobiorą się do ciebie, masz szansę być zdrowym. Ojciec mój zmarł nagle na ulicy Detroit, przed własnym domem, pod kołami policyjnego wozu. Lekarz celebrował zabieg. Gdy zdjąłem kurtkę, odwinął mi lewy rękaw powyżej łokcia i skrępował przedramię bandażem eleganckiego tastera. Elegancki, a więc cenny, a więc precyzyjny, ciekawe, ile kosztuje korzystanie z takiej aparatury u sławnego lekarza — rozmyślałem obserwując jego sprawne ruchy. Gdy zmarszczył brwi śledząc w skupieniu skalę, dostrzegłem, jak barwny słupek wzniósł się przy pompowaniu pod dwieście, aby następnie opaść w drgawkach do stu. Lekarz powtórzył próbę i złożył nie spiesząc się instrument. Dopiero gdy ubrany rozsiadłem się na foteliku, stanął nade mną z rękami w kieszeniach, aby w niefrasobliwej formie towarzyskiej rozmowy kontynuować konsultację. Zagadnął mnie, czy dużo palę i piję, kiedy ostatni raz byłem badany i kto się mną stale opiekuje. — Piję i palę, kiedy chcę, i tyle, ile mam ochoty —• odrzekłem chełpliwie. — Z chirurgią miałem do czynienia ostatni raz w szpitalu w czasie wojny. — Koreańskiej? — Nie, hitlerowskiej. Przed piętnastu laty. Lekarz uśmiechem niedowierzania skwitował moją przechwałkę. — Wszystko zawsze kiedyś się zaczyna i jakoś kończy •— westchnęła dama. Domyśliłem się złośliwości. Lekarz zaatakował mnie powagą: — I'm sorry, jednak muszę pana ostrzec, że lekceważenie high pressure z reguły źle się kończy. Dwieście na sto może być stanem przejściowym, lecz musi być sygnałem ostrzegawczym. — Czuję się doskonale! — wzruszyłem ramionami, na co dama z Alfa Romeo .skrzywiła się z dezaprobatą. — Mój mąż był może nieco starszy od pana i też czuł się doskonale. Póki mu po biurowym zdenerwowaniu nie pękła żyłka w głowie. Wylew krwi do mózgu, częściowy paraliż, tydzień cierpienia i rozstał się biedak z naszym światem. Nie zrobiło to na mnie wrażenia. Spojrzałem na zegarek wstając. — Muszę i ja pomyśleć o rozstaniu — skłoniłem się leka rzowi. Pożegnał mnie raczej ozięble, choć nie omieszkał dopilnować, abym zapisał sobie w notesie numer jego telefonu pod hasłem: high pressure. Odwiozłem starszą panią do jej mieszkania pod uniwersytet, okrężną drogą pojechałem do jej garażu, tam zostawiłem Alfa Romeo i pochwyconą taxi dobrnąłem do klubu. Mam słabość do sportowych wozów, toteż gdy wracałem do siebie moim Pontiakiem, czułem się w nim jak w autobusie. Myśli zaprzątała mi nowa transakcja i jej ewentualne konsekwencje. Gdyby udało mi się wykorzystać stosunki mojej firmy zadzierzgnięte z Berlinem, Pragą i Warszawą, aby prześliznąć artykuły japońskie, walczące o rynek amerykański, na Europę Wschodnią... przejąłbym całą marżę dumpingu plus różnicę kursów przy kredycie dolarowym... Ho! Ho! Połowę kapitału warto zaangażować, aby cały kapitał w ciągu pierwszego roku podwoić. Pierwszy rok, póki głodna konkurencja na trop nie wpadnie... O tej konkurencji myślałem paląc w łóżku ostatniego pfzed snem Camela. Gdy po zgaszeniu świateł przymknąłem powieki, ujrzałem nad sobą dwie twarze wpatrujące się we mnie: starszej pani i jej kardiologa. Przelotny osad na kliszy pamięci — pomyślałem przewracając się na prawy bok. Nie mogłem zasnąć. Nie umiałem oderwać uwagi od zauważonego i wciąż słyszanego pulsowania krwi w uszach. Próba narzucenia myślom fascynującego za dnia tematu transakcji japońskiej nie starczyła na długo. Układałem się z boku na bok wciąż słysząc poszum albo stukot pulsu w skroniach. Na wznak leżąc wiedziałem, że mam w piersi serce, moje serce, że pracuje nieustannie, monotonnie, dotkliwie skandując rytm w mózgu i kończynach. W podobnej świadomości pomysł, że ten mój serdeczny motor mógłby przestać działać, zrodził się jako konsekwencja kontemplacji aktualnego bytu. Uwaga zawężała się śledząc rytm serca niby grę cylindrów, czy aby który nie przerywa, czy... Parę razy zdawało mi się, że była luka, raz wyraźne zwolnienie, słabszy zapłon, ale bez żadnej fizycznej sensacji. Ktoś kiedyś mówił przy mnie, że człowiek jest poty zdrów i młody, póki nie wie, że ma w sobie serce. Jeszcze wczoraj praktycznie nie zdawałem sobie z tego sprawy, że posiadam serce i jestem od niego w jakiś sposób zależny. Tej nocy w pewnej chwili byłem skłonny uznać teoretycznie, że nie ja serce, ale ono mnie posiada. Zaczęło funkcjonować w mojej klatce piersiowej przedtem, nim wyłoniłem się na świat z łona matki. Matczyna krew uruchomiła najpierw moje serce, jej krew z jej serca nakazała memu, aby żyło dla mnie aż do śmierci. A zapłon, sprawca ruchu? Czyżby ojciec? Albo miłość? Zanotowałem oto parę refleksji z czeredy myśli, jakie mnie osaczały w ciągu bezsennych godzin. Pierwszy raz w życiu nie mogłem zasnąć z powodu serca, a właściwie na skutek świadomości posiadania serca, gdyż nic mnie nie bolało. Pierwszy też raz dokuczyła mi samotność u siebie. We własnym mieszkaniu swego własnego domu byłem nie tylko sam, ale i samotny. Nie jest to gra słów. Dotychczas nigdy nie czułem tego, chociaż nieraz całymi miesiącami mieszkałem samiuteńki. Nawet w podróżach na tysiąckilo-metrowych szlakach sam prowadząc wóz też nie czułem się osamotniony. Zawsze byłem żywotnie związany z czasem i przestrzenią, z widzeniem i słyszeniem, wypełniając świat swymi zamiarami i dążeniami, emanowaniem, a choćby snopami świateł reflektorów w dłużyźnie autostrad albo walką z sennością. Tej nocy szum krwi w skroniach wyota-cowywał mnie, zwężał ku sobie, w głąb serca, a wstecz od zewnętrznego świata. Trudno być szczerym w opisywaniu czegoś, o czym nie czytało się dotychczas w książkach. Zapaliłem światło, aby oderwać się od siebie, odnaleźć się zwyczajnym w widoku stworzonego przeze mnie i dla mnie otoczenia. My home is my hobby, a więc coś więcej niż business i konto bankowe. Patrzę na ściany, regały, gabloty, lecz serce nie bierze udziału w tym przeglądzie. Staram się je galwanizować wspomnieniami. Mam ładny zbiorek starych atlasów i dzieł geograficznych. Wielkiego Orteliusa nabyłem w Hamburgu za czterysta dolarów, a już po roku dawano mi w Princeton tysiąc. Dzisiaj daliby więcej, książka warta dobrego samochodu — snobizowałem się kiedyś takimi myślami. Tej nocy patrząc na pergaminowy grzbiet myślę z goryczą o. tym, co stałoby się z księgą, gdyby na przykład pękła mała żyłka w moim mózgu. Jestem trochę zażenowany tym, że lubuję się w podobnych wyobrażeniach. Czyż nie wszystko jedno, z jakiego powodu: bankructwa, pęknięcia żyłki, wojennego rabunku czy rewolucyjnej konfiskaty, wiekowy Ortelius któryś tam jeszcze raz zmieni właściciela? Albo kolekcja moich afrykańskich masek. Dziś takie modne, niektóre już bezcenne. Rozpłynęłoby się wszystko wraz z masą spadkową. Moje obecne nazwisko jest dość pospolite na obu kontynentach: a imię Dominik cóż komu powie? Co ciekawego w ogóle można o mnie powiedzieć? astępnej nocy, po urodzinach u pani Angeli, spałem like a log. W dzień, jak co dzień, podporządkowany byłem swoim interesom. Obsługiwałem kompleks własnych poczynań, własnych dolarów poszczutych na sto punktów w pościgu za cudzymi dolarami, aby zapędzić je na moje konto. Wieczorem niby odpoczynek, a w rzeczywistości obowiązki towarzyskie, obcowanie z ludźmi potrzebnymi bossowi dobrze prosperującego businessu. W klubie piłem więcej niż zwykle licząc, jak po urodzinach Angeli, na dobry sen. Przeliczyłem się. Ta noc czwartkowa była gorsza nawet od wtorkowej. Właśnie kolekcja masek, w której poprzednio szukałem otuchy, tej nocy sprowokowała bezsenne medytacje. Szczerzyły do mnie obrzydliwe piękno deformacji kusząc, abym domyślał się ich wzoru. One coś czy kogoś zastępują? Coś czy kogoś? — Oto jest pytanie. Pogląd, iż nie ma ludzi niezastąpionych, brzmi banalnie. Dla kogo? Pionowa krecha odgradza mnie od całej reszty świata osobistą poprawką: dla siebie jesteś niezastąpiony. Oczywiście! Nowy węzeł szczerości. Egocentryzm? Nie, to osobista prawda, a jakaż inna mogłaby mnie obowiązywać? Jest jakiś konglomerat — wszechświat, i jestem ja, pewnik, który na swoim śmiertelnym finiszu wyplątuje się, wyodrębnia z całości ogniskując w kropkę albo kleks. Z kleksów może powstać mozaika, jeżeli śmierć nie wymazuje ich, nie wytrawia na amen. Jestem katolikiem, głosuję, płacę składki i popieram, a jednak w tych bezsennych medytacjach nie umiałem uchwycić się sznurka wiary. Może dlatego, że I got my religion, w dzieciństwie otrzymałem wiarę jakby na wyrost, jako strój świąteczny, a podczas medytacji grzebałem się w sercu, oblegała mnie podszewka, rzeczywistość, a nie formuła. Religia mówi: jesteś nieśmiertelny! Brzmi to dla mnie podobnie do zdania, że jestem bogaty. Dla kogo? Dla biedniejszego ode mnie? Ale ja muszę wciąż walczyć, bronić tego, co mam, aby nie zbiednieć. Jesteś bogaty! A cóż mi z tego, jeżeli mam chore serce i nie wolno mi pić, palić, kochać, podróżować? Jesteś nieśmiertelny! A cóż mi z tego, jeżeli boję się jutra? Nie jest tak źle. Nie boję się, lecz pragnę jutra. Doktor mówił, że alkohol, nikotyna i czarna kawa sprzyjają nadciśnieniu, czyli przyspieszają finisz... Możliwe. Ileż to razy rodzice upominali mnie, abym szanował zdrowie. Na pewno mieli rację, ale to była tylko racja, a nie moja osobista prawda, czyli prawda w potrzebie. Alboż jestem w potrzebie ratpwania zdrowia? Te bezsenne medytacje to zapewne wirus hipochondrii. Czego mi brakuje? Jak na pięćdziesiąt pięć lat trzymam się doskonale, zdrowszy i żwawszy od wielu znajomych trzydziestolatków. Nic mnie nie boli, a mnóstwo spraw i rzeczy tego świata zaciekawia. Na trzeźwo mój casus można by i tak zreformować: przypadkowo napotkany lekarz przypadkowo zmierzył mi ciśnienie i być może, aby zyskać nowego klienta, postraszył go przypadkowo wzmożonym ciśnieniem krwi, a ja, niby zahipnotyzowane cielę, poddałem się postronkowi lęku. Zdając sobie sprawę ze swego stanu powinienem, choćby dla higieny psychicznej, udać się do dobrego lekarza, aby przebadał moje serce. Wszyscy Amerykanie, których stać na to, czynią podobnie zawierzając swe zdrowie specjalistom. Potrzebnym społeczeństwu ludziom świadectwo medycyny potrzebne jest dla złudzenia, że są normalnymi ludźmi. Coraz mniej zależy mi na opinii ludzkiej. Wolę iluzję, że własnowolnie reguluję stan zdrowia i tempo swego życia. Powiedzmy, że z własnej, nieprzymuszonej woli rezygnuję od dzisiaj z czarnej kawy. Tym aktem woli przedłużam sobie życie o trzydzieści trzy procent. Jeżeli zechcę, zredukuję picie alkoholu i zdobędę dalsze trzydzieści trzy procent życia, mając w rezerwie jeszcze trzydziestotrzyprocentową prolongatę nikotynową. W samotnym nocnym rozmyślaniu takie trzydzieści trzy procent miały poważną treść, lecz zapisane, jak tu, na papierze, wyglądają naiwnie, głupio nawet. Trzydzieści trzy procent czego? Trzech czy dwunastu lat? A może jutro już, gdy będę wyjeżdżał Pontiakiem na Independence Sąuare, nagle zemdleję za kierownicą i właduję się na automat, albo wnuk starszej pani z nadmiaru energii wpadnie na mnie z rozpędu prawie nową Alfa Romeo? I tak oto mogę nie zdążyć wykorzystać nawet dziewięćdziesięciodziewięcio-procentowej stawki dalszego życia. Ubiorą człowieka do krematorium i cześć! ! Coś się we mnie rozkleja. Albo dlatego, że zacząłem pisać, albo... Oto nowa obsesja, chyba nie typu paranoidalne-go: imaginowanie sobie szczególnych zagrożeń życia. Lubowanie się albo cackanie z sobą. Tyle o życiu na tej stronie przy skrzętnym unikaniu słowa śmierć! O nią przecież chodzi. Śmierć to nie tylko brak życia, ale też coś nieadekwatnego z jego utratą. To coś indywidualnego, co można odczuć, do czego trzeba dojrzeć, aby dojrzeć. Widziałem mnóstwo trupów, oglądałem wiele umierań, ocierałem się o death na wojnie i w sporcie, może i zaglądała mi w oczy, a ja nie zdawałem sobie sprawy, czym ona jest. Huragan strząsa z drzew pąki i zielonki, ale ogrodnik zbiera do skrzyń tylko dojrzały owoc. Z ludźmi podobnie. Mogłem był zginąć niespodziewanie sto razy, od kuli, od wirusa, w kraksie, jednak to nie byłoby moją śmiercią... Dojrzały owoc oczekuje swego ogrodnika — śmierci. Będzie nim, gdy zgasi młodzieńca wykonującego zamach na dyktatora, a może go nie być przy konającym żmudnie tabetyku. Tajemnicze ma śmierć metody i twarz, jest zagadkowa jak każda z dusz ludzkich. Nie ma dla człowieka sprawy bardziej osobistej niż jego śmierć. Urodzenie do śmierci tak się ma jak osnowa do gobelinu. Musi być wykończony. Pojąłem to trzeciej bezsennej nocy, a dziesięć dni po spotkaniu mojej damy z Alfa Romeo. Pojąłem coś, jednak za mało, by to logicznie opisać. A może logika tu niepotrzebna? Są sprawy, które nie wymagają logiki, jednak są! l rzeczytałem poprzednie strony i wydały mi się dreptaniem w miejscu. Dreptanie skoczka przed finiszem, aby trafić stopą na odskocznię. Czy wolno śmierć nazwać finiszem, skokiem? Przecież człowiek nie rodzi się w celu śmierci. Życie nie jest nonsensem. Wastefulness, maybe: but not nonsense! Poszczególny skok także nie jest celem życia sportowca ani jego istotą, a najwyżej szczególną miarą jego aktualnych możliwości. Podobnie śmierć jest miarą finiszu ludzkiego żywota, jego jakby pierwiastkiem nieziemskim. Zaczynam coś pojmować. Szczerość na przykład nie jest jakimś stałym dobrem, ani obiektywną prawdą, gdyż człowiek nie trwa jednakowy. Pisać szczerze to znaczy tak, jak naprawdę w danej chwili myślę o tym, co przeżywam. Dlatego nie będę korygował wstecz tego, co napiszę, ani dbał o kompozycję tego, co z wielu zapisanych stron tworzy i składa książkę. Piątej bezsennej, lecz nie kolejnej nocy, postanowiłem zbojkotować czwartkowy, uświęcony dziewięcioletnią tradycją, dinner naszego klubu. Załatwiłem to listem w ostatniej chwili. Nocą alarmowano mnie telefonicznie: Chory jesteś? Może przyjechać z kartami i z brandy do ciebie? — Gotowi pomóc, wyręczyć, nie dowierzając, aby jakieś komplikacje rodzinne usprawiedliwiały mnie dostatecznie. Przed dziesięciu laty nie było mnie w tym mieście, nie istniałem dla tutejszego świata, a teraz żywe zdziwienie, oburzenie prawie, że moje sprawy rodzinne mogą kolidować z uświęconymi obyczajami klubu, którego zresztą byłem współzałożycielem. Musiałem kłamać dalej. Aż z tego kłamstwa wylęgła się prawda. Dla mnie prawda, nie dla nich, bo są i takie, jednostronne, dla innych kłamstwa, a dla siebie prawdy. Szczerość, odkąd ją zauważyłem, staje się coraz uciążliwsza, niemożliwa prawie. Każda próba postępowania indywidualnego wyszczerbia wzrok przyzwyczajeń klubowych i obnaża nasze wzajemne zakłamanie. Stykamy się na płaszczyźnie użytecznego konwenansu. Cóż nas właściwie łączy? Złudzenie, że nic nie dzieli. A zbliża podobny poziom zamożności i przekonania, że nie sprawimy sobie wzajemnie kłopotu, poważnego oczywiście, finansowego nade wszystko: kłopociki towarzyskie są pożądane, urozmaicają współżycie, a w razie ich umorzenia dają zadowolenie o posmaku altruistycznym. Szczerość taka, jakiej domyślam się w pisaniu, byłaby niedopuszczalna w naszych stosunkach towarzyskich. Bezwstyd zakłamania graniczy z naiwnością. Jest to wygodne, oczywiście, dopóki nas osobiście nie ugniata. W razie konfliktu przeraża różnica między współczesną obyczajowością a pojęciami moralnymi, w jakich wychowywała mnie matka w Michigan. Ja nie jestem typowym Amerykaninem, nie dlatego, że mam krew słowiańskiego pochodzenia, ale dlatego, że w młodości i w męskim wieku odskoczyłem na kilkanaście lat poza Atlantyk, i to głównie do Francji, pepiniery wszelkiego rozkładu. Matczyne dziedzictwo (puritane katolicyzm) roztrwoniłem w czasie studiów paryskich, a wyświechtana dusza łatwo zrogowaciała w czasie długiej wojny. Komplikacje rodzinne i walka o byt, w zmiennych warunkach powojennego Życia, sprzyjały poddawaniu się powszechnym normom stemplowanym jako styl amerykański. Do wczoraj byłem typowym Amerykaninem, do wczoraj, póki maszerując z prądem nie zastanawiałem się, nie oglądałem i nie zatęskniłem do siebie innego, może dawnego. Przyczyn wiele i różnych, a pretensja jedna: że od wczoraj przestałem uważać się za typowego i wysilam się, aby takie mniemanie usprawiedliwić. Tymczasem tak się to wyraża, że gdy siadam przy maszynie, piszę o nas jako o nich i nie dla nas, ale dla kogoś nieznanego, przeczuwanego znikąd. Wyobrażam sobie tego czytelnika, że ma ręce mojej matki, a oczy moich dzieci, których nigdy nie widziałem. To zobowiązuje. Do szczerości, do tej najtrudniejszej, nie usprawiedliwiającej. Aby uniknąć fałszu i właśnie tendencji usprawiedliwiającej, mam pisać o tym, co (będzie, posługując się przeszłością, w razie potrzeby najkrócej relacjonowaną. Pora zacząć: Urodziłem się w USA, studiowałem w Eu-. ropie, ożeniłem się i rozwiodłem w USA, wojo,wałem w Europie, tam ranny w 1945 roku powróciłem do USA i wciągnąłem się do interesu zapoczątkowanego skapitali-zowaniem renty inwalidzkiej. W 1949 roku tragiczny splot okoliczności zmusił mnie do zmiany nazwiska i oderwania się od rodzinnego Michigan. Ostatnie dziesięć lat przeżyłem nieźle, prosperując w wielkim mieście USA nad Atlantykiem. W mieście tym pod koniec lata bieżącego roku spotkałem starszą damę w Alfa Romeo. Ojciec mój, urodzony we Lwowie, był przed pierwszą wojną światową konsulem austriackim w USA, w mieście mojej matki. Po wojnie był nadal konsulem, ale już państwa polskiego, czym matka moja z domu Cepansky bardzo się szczyciła. Wymieniłem jej nazwisko, ponieważ nikt już go nie nosi na świecie. Ojciec mię był człowiekiem interesu i za życia roztrwonił na reprezentację ten majątek, jaki mu moja matka wniosła do domu. Matka kochała swego męża i Polskę, dlatego nie potrafiła temu zapobiec. Na wyższe studia wysłano mnie do Europy. Parę miesięcy przebywałem w Polsce i parę lat w Paryżu. W Londynie, jako prawnik, odbywałem praktykę handlową. Wróciłem z Paryża nagle, na pogrzeb ojca, który zginął w katastrofie samochodowej. Pozostałem w USA, by zająć się osieroconą matką, gdyż była słabego zdrowia. Dla jej dobra poniekąd i dla stabilizacji życiowej ożeniłem się z panną Łucją K., naszą daleką powinowatą. Moja- pierwsza żona opuściła mnie po dwu latach dość /trłsełftfega-j; pożycia. ' 2 — Poufny dziennik... Opuściła też i moją matkę, która ż nami mieszkała. Matka bardzo kochała Łucję i w parę miesięcy po naszym rozwodzie zmarła ze zmartwienia na serce. Pracowałem w obcych firmach jako prawnik usiłując w dość trudnych przedwojennych czasach dorobić się paru tysięcy, aby móc otworzyć własny interes. Wojna w Europie przyniosła znaczną poprawę sytuacji na naszym rynku. Po Pearl Harbour wstąpiłem do wojska. Zacząłem od sądownictwa, zdobyłem parę stopni, przeszedłem do transportu, na front, znowu w Europie, ostatecznie rok 1945 przerzucił mnie do Francji i Belgii, tam jako pułkownik zdobyłem ranę, skomplikowane uszkodzenie barku odłamkiem bomby. Leczono mnie w belgijskim szpitalu. Dzięki niezwykłemu poświęceniu i cierpliwości oraz umiejętnym masażom pewnej siostry belgijskiego Czerwonego Krzyża, panny Ewy Nowickiej, emigrantki z 1939 roku, ocaliłem rarnię. Dowiedziawszy się, że panna Ewa ma paroletnią córeczkę, której ojciec, lotnik szkocki, zginął, zanim zdążyli się pobrać, dałem pannie Nowickiej i jej córeczce moje nazwisko, aby po powrocie do Polski nie miały przykrości. Z mojej strony był to prosty gest wdzięczności za okazywaną mi opiekę w czasie choroby. O miłości nie było między nami mowy. Ona wróciła do Polski, a ja do USA, gdzie zakotwiczyłem się w D. Ojczyzna solidnie opłaciła mi krew przelaną pod gwiaździstym sztandarem. Kilkadziesiąt tysięcy dolarów starczyło na szczęśliwy początek. W krótkim czasie podwoiłem kapitał, interesy szły dobrze, przeniosłem się do Kalifornii i tarn założyłem poważną firmę ze wspólnikiem N. W Oakland spotkało mnie pewne nieszczęście, o którym nie chcę mójwić bez potrzeby. Zlikwidowałem ze stratą firmę, zmieniłem nazwisko i przeniosłem się nad Atlantyk, do naszego miasta, gdzie dobrze mi się po"wodzi. Żyję sam we własnym domku, który prowadzi mi gospodyni odziedziczona po matce. Moja firma oceniana jest na pół miliona, to znaczy, że wart jestem połowę tego. Na tym kończę mój raport- życiorys. Zdawkowa, przez telefon podana wymówka, że ze względów rodzinnych nie wezmę udziału w pięćsetnym obiedzie klubowym (najcenniejsza, wymowna tradycja pokaźnych f liczb), zrodziła powódź plotek na mój temat. Żyję samotnie, przezywają mnie nawet odyńcem, nikomu nie zwierzałem się z mojej przeszłości, toteż plotki są najczęściej czczymi domysłami. Podobno schodzę się z moją czwartą żoną, a ile ich miałem, sam nie pamiętam. Pani Angela, która nie kryje się z naszym flirtem, lansuje wieść, że żenię się z bardzo bogatą i niemniej brzydką, ale dzietną wdową, a ona nie ma nic przeciwko temu, bowiem źle jest żyć człowiekowi samotnemu. Skąd wzięła się na takim tle koncepcja likwidacji mojego dobrze prosperującego przedsiębiorstwa, nie rozumiem. Dotychczas nie szepnąłem o tym nikomu ani słówka. Zagadnął mnie o to Waza, przypadkowo napotkany w windzie, a ja, mimo zaskoczenia, nie zaprzeczyłem. Dziwaczna historia. Sprawa dopiero dojrzewała we mnie jako rezultat podskórnych fermentacji, nie poczyniłem najmniejszych zabiegów, a oto ktoś obcy podsuwa mi gotową decyzję: za ile odstąpiłbym moją firmę? — To zależy, od kiedy i jak płatne — odpowiedziałem z namysłem. — Co znaczy: od kiedy? — Wiele! — mruknąłem rad, że już wysiadam na moim szesnastym piętrze. On jechał wyżej. Ale wysiadłby ze mną, gdybym nie zwlekał. Więc pytanie było poważne. Waza nie interesował się głupstwami. Można by rzec, że jego zaskakujące pytanie odegrało rolę definicji, która rozpętała lawinę poczynań zmierzających do likwidacji mego busi-nessu. Kiedy zrodziła się we mnie pokusa ucieczki z USA, nie umiałbym dziś określić. Antycypując rozróżniam pewne etapy przygotowujące decyzję ostateczna, a więc przypadkowe spotkania z damą z Alfa Romeo, przypadkowo poznany jej lekarz, mój wykręt-blaga w telefonie do klubu, pytania Wazy w windzie. Gdyby nie te przypadki, życie moje kształtowałoby się innymi skokami, chociaż zapewne w tym samym kierunku. Przypadkowość podobnych etapów nie świadczy przeciwko wolnej woli człowieka. W idei „igraszki losu'1 czuję swąd impotencji. Uważam, że moja wola, chociaż nie zawsze uświadomiona w formacji słowno--pojęciowej, wybiera te, a nie inne przypadki jako podkład do ważnych poczynań. Gdybym nie zaopiekował się starszą damą na Independence Sąuare, gdzie zboczyłem, .aby więcej czasu zyskać dla antyk war iusza, nie poznałbym kardiologa, zjadłbym tego czwartku dinner klubowy, ale 2* to odwlekłoby najwyżej cała sprawę. Sprzeczne to z modną dziś, a bierną formuła, że byt określa świadomość człowieka. Już podczas studiów paryskich zrozumiałem, że słowami można dowieść wszystkiego, czego dusza zapragnie, tego nawet, że nie ma duszy pragnącej. Określenie świadomości przez byt usprawiedliwiałoby zbyt wiele. Chyba że zazdrości przypiszemy wszystkie twórcze zasługi tęsknoty. To byłoby prostactwem albo demonizmem. Hola! Cią-gotki filozoficzne spychają mnie na margines. A swoją drogą skłonność do filozofowania drzemie w każdym człowieku, podobnie jak i skłonności poetyckie. Longing do ładniejszego myślenia i subtelniejszego czucia. Albo pragnienie prawdy, która kokietuje nas absolutem, a wymyka się realistycznym pojęciom. Podczas szóstej bezsennej nocy kilkanaście razy wyskakiwałem z łóżka do biurka, aby zapisać coś lub przekalku-lować. Przed świtem byłem już zbilansowany i z grubsza mógłbym odpowiadać na pytania Wazów dotyczące likwidacji mego businessu. Strickly speaking: dom, a właściwie plac pod nim — sześćdziesiąt tysięcy; firma, jak leci, na podstawie średniej z trzech ostatnich lat — osiemdziesiąt; papiery wartościowe — według wczorajszej giełdy —• około setki; nieruchomości, więc ri.eble, kolekcje, transport etc. warte ze dwadzieścia. W sytuacji being ur-gent dobrze, gdy pięć tysięcy przyniosą. Trzeź,wo przewidując, jeżeli wygospodaruję z tego przed zimą dwieście tysięcy, będę mógł sobie pogratulować. Nasza przyszłość gospodarcza nie zapowiada się różowo, chociaż tragedii nie przewiduję. Będzie ciężko na pewno, aktywizacja zbrojeń to zbyt jednostronne zastrzyki, zwalczają chorobę, ale nie przydają sił żywotnych gospodarce kraju. Mój interes aktualnie prosperuje na krzywej koniunkturze dumpingu japońskiego oraz lewych chodach za żelazną kurtyną. Gdybym był młodszy, miałbym szansę podwojenia mojego majątku w ciągu paru najbliższych lat. Niestety, młodszy nie będę. Przy wzrastających trudnościach muszę walczyć o byt, a nie o prosperity, walczyć kosztem zdrqwia i kapitału. To mnie nie zachwyca. Zbyt wiele widziałem ruin, kryzysów i katastrof powodowanych spóźnionym refleksem. Należy wiedzieć, kiedy i dlaczego zmienia się biegi w jeździe, oczywiście nie przy automatycznej skrzynce biegów, jak moja. Swoją drogą, człowiek to skomplikowana lalka. Myślałby kto, czytając, co napisałem, że trzeźwość i doświadczenie gospodarcze powodują mną w kierunku wyskoczenia z nurtu amerykańskich interesów. Jeszcze pokusa likwidacji businessu nie weszła w fazę zdecydowania, a już, a raczej jednocześnie, zaprzątały myśl rozważania: co by się stało, gdybym zmarł tu, a nie gdzie indziej, w ojczyźnie mojej USA? Otóż nie życzę sobie tego. Gdyby po mojej śmierci zostało coś z moich kapitałów i kolekcji, przygarnęłaby to dla siebie moja pierwsza żona. Niestety, przeprowadzając rozwód byłem jeszcze żółtodziobem i zostawiłem jej furtkę-klauzulę, którą mogłaby wykorzystać w razie mego bezdzietnego zejścia. A przecież ja nie jestem bezdzietny, chociaż nikt o tym w USA nie wie. Gorzej, bo zmieniłem nazwisko i zatarłem ślady tak, że beze mnie nikt by nie rozplatał mojej przeszłości. W Europie może zdołałbym nawiązać żywotne kontakty. A więc atut dla Europy. Exodus starszego pana z kapitalikiem nie skrzywdzi przecież mojej naprawdę potężnej ojczyzny. Nie powinniśmy mieć pretensji do siebie. Dałem jej w potrzebie wojny swą krew żołnierską, ściślej — oficerską; moja przedsiębiorczość wzmogła amerykańską prosperity, w zamian otrzymałem kapitał, który zamierzam przeflancować za Atlantyk. Ależ ',vp samo czynią inni obywatele i sam rząd USA, tylko nie w tysięcznej, ale miliardowej skali. To drugi atut pro Europa. Wysilam się, aby moje zamiary solidnie obmurować. Jednak te moje mobilizacyjne manewry mają, mimo pozorów aktywności, posmak goryczy, kształt zwijania skrzydeł... Rezygnacja, jednak rezygnacja z dotychczasowego rozpędu mnożenia dolarów. Markuję to sugestią, że w Europie czekają mnie nowe, niesamowite możliwości i nieznana koniunktura. Nie potrafię być szczery przed ludźmi swego środowiska, ponieważ wiem, że moja wewnętrzna prawda upokarzałaby mnie w ich oczach. W businessie rządzi nieubłagane prawo, wedle którego, kto nie idzie naprzód, ten się cofa, więc ginie. Osobę może uratować przed śmiercią głodową renta, ale przedsiębiorstwo, jeżeli nie będzie pożerało, musi samo zostać pożarte. Ja na rentiera jeszcze nie wyglądam. Przeciwnie, winszują mi energii i kwitnącego wyglądu. Dziwią się, czemu nie wezmę sobie dwudziestoparoletniej żony. Są pewni, że knuję coś zadziwiającego, oczywiście pozytywnego. Robert Manger, szwagier naszego klubowca Leclerca, powiedział wczoraj: — Kupię twoją budę za pięćdziesiąt, a drugie tyle kładę na ślepo w twój business europejski. — Trzeba znać tego rekina, by ocenić jego „ślepotę". Odpowiedziałem, żartując, że pomylił się w przymiotniku. —• Przeczuwałem, że fruniesz do garnka afrykańskiego! •— Ożywił się. — To nasza przyszłość. Trzeba tylko wyskrobać uprzednio galijsko-iberyjski nagar. — I wyprzedzić komunistów! — ostrzegłem. Na to sposępniał. A obecny przy rozmowie Waza dodał ostrożnie: — Gdybym miał, po tym, co powiedziałeś, dorzuciłbym do twego interesu i moje pięć milionów centów. Jak my się wszyscy nie znamy udając poufałość. Nie domyślają się we mnie srriutku bezsennych nocy. Wczoraj obmyślałem swoją pośmiertelną przyszłość. Normalny finał tu w USA jakże byłby jałowy. Spadek anonimowy. Trumna z prochami niewiele miejsca zajmie w wielomilionowej kolekcji podziemnego cmentarza. Był ktoś taki, umarł, nie ma go, kropka. Natomiast książka, gdybym jakąś napisał, już by mnie wyróżniła na po,wierzchni, uwieczniłaby moją osobę choćby w bibliotecznych katalogach. Książka zapobiegłaby nieodwracalnej zgubie Dominika Pola. Może czasem ktoś zamyśliłby się nad zdaniami przez niego zapisanymi, zadumałby się nie nad całą ludzkością, ale nad tym konkretnie człowiekiem, który dziś jest, a niedługo stanie się „był". Tylko że ja tę książkę obmyśliłem opacznie, warunkując jej atrakcyjność swoją przyszłością. Gdybym zamierzył pisać wspomnienia z własnej przeszłości, moja książka miałaby więcej szans, że ją jakoś zakończę i wydam. Jednak postawiłem na niewiadomą, na własną przyszłość, której nie umiem sobie wyobrazić. Zabawa w życie. Montowanie osobistego finiszu, aby go w ramach książki sprzedać potomności za cenę... Jaką cenę? Tymczasem wykorzystuję cały spryt i doświadczenie, aby spieniężyć swoje aktywa i przeflancować się na obczyznę. Zabiorę stąd z sobą tylko moje książki geograficzne, te najrzadsze, wydane przed wiekami w Europie. Niech wrócą do kolebki. Napisałem, że Europa jest dla mnie obczyzną, ale to nieprawda. Na meble mam już kupca. Na kolekcję murzyńskich masek czyha pani Angela. Ostatniej nocy u mnie, studiując przed mordami polinezyjskich kapłanów perwersyjne pozy, wyznała, że ją podniecają. A ona potrzebuje podniet. Przy pożegnaniu napomknęła, że mój zbiór doskonale udekorowałby północną ścianę jej drawing room w nowej willi. Ponieważ upoważniłem ją do pertraktowania na ten temat z mężem, <» > uważam, że Hamondowie nabyli już moją kolekcję za moją cenę. Daruję Angeli na dodatek zielony fotel, na którym tyle zbytkowała. Wracając od maklera natknąłem się przed arabską owocarnią na Alfa Romeo. Sprawdziłem, że ta sama, gdyż miała porysowany nikiel na zderzaku. Kontemplację wozu przerwała mi starsza pani otwierając drzwiczki. Poznała mnie i zdawała się jakby spłoszona. Ośmieliłem się zaczepić ją żartem. Niby to zatrzymując wóz wyciągniętym ramieniem zażądałem: — Proszę okazać zgodę lekarską na prowadzenie sportowego wozu. —• Proszę o okazanie elektrokardiogramu — odpaliła, dowodząc, że nie zbywa jej na refleksie i humorze. Rozłożyłem ręce poddając się. Zaprosiła mnie do środka. —• Gdzie pan wędruje? Podwiozę pana. Gdy podziękowałem, usadawiając się w przyciasnym wnętrzu, powiedziała: •— Chcę panu udowodnić, że jestem w kondycji. — Pewnie dzięki temu, że przestała pani słuchać swojego medyka. —• A pan słucha? — Tamten był pani, nie zaś moim konsyliarzem. Mimo to — odmieniłem swoje życie. — Przestał pan palić czy pić? •—• Nic z tego, znacznie gorzej. Likwiduję się. — Samobójstwo z chorym sercem? Absurd! — Nie samobójstwo, tylko wyzwolenie się z dotychczasowych przyzwyczajeń. — Rozwód? — Albo wprost przeciwnie. — Co znaczy „albo"? Gdzie jedziemy? — Nie wiem. —• Czego pan nie wie? — Tego, gdzie pani jedzie. — Przed siebie. A pan dokąd zmierzał? — Do garażu, aby zabrać swój wóz i jechać do centrum Richmond. — Jedziemy do centrum Richmond. Wlekliśmy się pół godziny gadając o wszystkim i o niczym, tak aby bawić się wzajem konwersacją nie dowiadując się o sobie niczego. Nie upewniłem się nawet, czy pewne akcenty dowcipu starszej damy miały charakter abstrakcyjny czy sklerotyczny. Wóz prowadziła ładnie, szanując przechodniów. Gdy zaawizowałeim w Richmond zamówienie, wracając ze strapieniem, czy znajdę o tej porze godziwy środek lokomocji, zdumiałem się widokiem Alfa Romeo na tym samym miejscu, gdzie wysiadłem. Dama kiwnęła na mnie zapraszając za kierownicę. — A więc jednak... — chrząknąłem. — Niech teraz pan się pomęczy. To mordęga wlec się w korowodzie takim wozeim. — Gdzie jedziemy? — Do pańskiego garażu, a tam — adieu! Cieszę się, bo zaczynam być głodna, a córkę raduję, gdy mam apetyt. Przy pożegnaniu dama pozwoliła pocałować się w rękę, a po good luck dodała: — Przydałam się panu, nieprawdaż? Miałem, z jej słów nowy wątek do rozmyślań o przypadku i przeznaczeniu. Moja bogobojna matka dopatrzyłaby się pewnie w drugim spotkaniu z Alfa Romeo dalszego ostrzeżenia, zaś starszą damę przybrałaby w skrzydełka Anioła Stróża, który nowoczesnymi środkami napędza krnąbrnego klienta na właściwą dlań drogę. Na drogę cnoty, jeżeli zdrowie uznamy za cnotę. Jakież to niedzisiejsze pojęcia: cnota, moralność, prawda, uczciwość, gdy wszystkie zastępują żywotne slogany w rodzaju: interes, interes i jeszcze raz interes. Kryteria chrześcijańskie obowiązują nas czasami zewnętrznie, względem mało znanych czytelników, uczniów, rzeszy podwładnych. W cztery oczy bywamy jaskiniowcami manewrującymi zręcznie zamiast maczugą i kamieniem — wekslami i czekiem. Po co trucizna, jeżeli jest paragraf? Podpis na dokumencie jest przecież arnoralny, a ponieważ dokumenty regulują nasz żywot, przeto i życie nasze stało się amoralne, abstrakcyjne w swojej bezwzględności. Ja, na przykład, przeobrażając swoją egzystencję, operuję głównie podpisami. Toruję sobie ścieżkę do platformy, na której mógłbym zmienić tryb życia w nowym środowisku. Dwa działy: finanso,wy i towarzyski wymagają różnych sprawności. W finansowym: zlecenie, propozycja, zgoda, wszystko finalizowane podpisem. W towarzyskim: absencja i grzecznościwa blaga. Ominąłem już trzy czwartkowe zebrania klubu. Należę do klubu Dziewięciu, który nazywani po polsku dla mojej gosposi żartobliwie klubem „Trzy po tr'zy". Jest nas trzech żonatych, trzech kawalerów i trzech nijakich. Ja należę do tej ostatniej trójki, a jestem w niej w towarzystwie wdowca i jedynej naszej kobiety, zaprzysięgłej panny. Inaczej segregując jest nas trzech urzędników, trzech przemysłowców i trzech mieszanych, wśród których ja —• przedsiębiorca, jeden aktor i nasza panna, lekarz psycholog. Religijnie kwalifikujemy się następująco: trzech ze mną katolików, trzech protestantów i trzech mieszanych, a mianowicie: hebrajczyk, ateista i teozof — nasza panna lekarz. Klub nasz ma niedługo obchodzić dziewięciolecie istnienia. Na tę uroczystość właśnie ja ubywam. Po dziewięciu latach, zgadza się, lub Dziewięciu zmienia dziewiątego. Już im tę myśl poddałem, aby na wypadek zabraknię-cia któregoś z dziewiątki reszta dobierała nowego członka przez głosowanie jednomyślne i tajne. Warunki trudniejsze niż przy obiorze papieża. Czyli liberum veto! Jednym słowem ideał trzy po trzy. A jednak przez dziewięć lat poczciwie służyliśmy sobie towarzysko. Przywykliśmy do siebie. Może dzięki temu, że nie mieliśmy wspólnego mianownika profesjonalnego. Przynależność do klubu jest całkowicie bezinteresowna, a różnorodność upodobań, dzięki szczególnemu doborowi, wzbogaca nas, a nie zanudza. Szczególnym łącznikiem, owym granum salis, a powiedziałbym prościej — smaczkiem towarzyskim, jest na