Władysław Jan Grabski Poufny dziennik Dominika Pola Od dwóch tygodni borykam się z niepewnością: jak zacząć moją książkę? Tyle ich przeczytałem nie zauważając, jak się zaczynają. Przeprowadziłem parę badawczych rozmów. Kogoś, kto uważa się za literata, zagadnąłem: — Czy jest recepta na rozpoczęcie książki? — Zależy od rodzaju — odpowiedział. — O jaką ci chodzi? Poezja? Proza? — Wszystko jedno. Chodzi mi o ogólną zasadę. — W tej branży nie ma zasad. Możemy mówić o zwyczajach. Dla poezji — dedykacja, dla prozy — wstęp; od wydawcy, autora albo protektora. Wybór protektora daje ogromne możliwości. On nie musi czytać. Zdobądź na obwolutę traktatu o postach fotografię kolanka plus litery B. B. albo M. M. i sukces zapewniony. — Nie zależy mi na handlowym sukcesie. Spośród wielu sprzecznych rad i zdań jedno mnie przekonało. Wypowiedział je stary bibliotekarz: — O wartości książki decyduje jej szczerość. — Na przykład Ezop i Andersen? — zażartowałem. Bibliotekarz uśmiechnął się wyrozumiale: — Oczywiście! Gdyby Andersen nie był szczery, nigdy nie stałby się przyjacielem dzieci. Przecież szczerość to nie to samo, co prawda. Szczerość to więcej i trudniej niż prawda. Szczerość jest dokumentem o żywym człowieku, a prawda zaledwie statystyką o nim. To, w co człowiek wierzy, ważniejsze niż to, co człowiek wie, bowiem wierzy całkowicie, a wie zawsze tylko cząstkowo. Więc szczerość! Gdy postanawiałem ją sobie, wydawała mi się łatwa. Jeszcze gdy zakładałem papier na maszynę, wydawało mi się łatwo być szczerym w pisaniu. Elas! Ta pierwsza stronica jest już szóstą zaczynaną i nie wiem, czy jej jutro nie zniszczę, jak tamte. Drugi dzień pisania, zawdzięczam go znajomemu literatowi. Zadzwonił do mnie, do prywatnego mieszkania. Zdziwiło mnie to, gdyż spotykamy się na mieście, occasionally. — Halo, Pol? Jak ci idzie pisanie? — Jakie pisanie? — byłem zaskoczony. — Twojej książki. Rozmyślałem nad tymi pytaniami. Nie powiedziałem ci najważniejszego. — Słucham? — Żebyś na początku nie przywiązywał wagi do początku. Rozumiesz? — Nie bardzo. — Żebyś nie niszczył pierwszych stron. Na to zawsze przyjdzie czas. Grunt, żeby się rozpędzić. Co to kogo obchodzi, jaki był pierwszy krok, gdy rozpędzałeś się do przeskoku. Skok to skończenie dzieła. Gdy skończysz pisać książkę, wtedy możesz obcinać, ile chcesz, początku, dziesięć albo sto pierwszych stron. Nikt tego nie zauważy. Pamiętaj, tylko ty, póki nie zapomnisz, będziesz wiedział o tym i nikt inny pod słońcem. Zrozumiałeś? — Dziękuję! Pierwszy krok ważny jest przez to, że jest pierwszy, a nie dla swej jakości. Czy tak? — Surę! Whisky dla mnie. O szczerości z tym panem nie rozmawiałem. Był poniekąd jej ofiarą, ale o tym dowiedziałem się trochę później. W pogoni za oryginalnością wpadł na temat szczerości, napisał poemat o samogwałcie i zadedykował go rektorowi swego uniwersytetu. Nie wyszło mu to na zdrowie. Zainteresowali się nim przede wszystkim psychoanalitycy. Mnie jednak dobrze poradził z tą pierwszą stroną. Brnę naprzód, nie odczytując tego, co wczoraj nastukałem. Mimo to nie mogę wybrnąć z problemu szczerości. Mnóstwo dygresji i zagadnień. Na przykład: od którego miejsca w książce powinienem być szczery? Sprawa dyskrecji! Cudze tajemnice, cudze bezpieczeństwo nawet. Kwestia przyzwoitości. Można się z tego wykręcić maską pseudonimów. W takim razie należałoby zacząć od siebie, zmienić nazwy państw, miast, ulic, firm... Pełny kamuflaż odebrałby jednak książce jej wartość zamierzoną: dokumentu o sobie, o żywym człowieku. Kontratak na dyskrecję: prawda nie boi się światła! Ostrzeżenie: szczerość nie musi być prawdą. Roztropność radzi: nie pisać nic złego o ludziach żyjących i wymienionych pod prawdziwym nazwiskiem. Teoretycznie nie wybrnąłbym z tego. Trzeba i na tym polu być praktycznym. Przed dziesięciu laty, aby oderwać się od niewygodnego środowiska, zmieniłem nazwisko rodzinne. Nie żałuję tego. Ważniejsze od nazwiska jest imię na chrzcie otrzymane, a to zatrzymuję w oryginale. Określa ono w jakiś sposób moją osobę, pamiętającą własne przeżycia od niemowlęctwa, egzystującą aktualnie i warunkującą propozycje swej przyszłości. Szczerość niechaj dotyczy mych prywatnych przeżyć, wrażeń, a sceneria geopolityczna mniej ważna. Światowa publicystyka skondensowana w mikrofilmach i telerecordingu daje maksimum dokumentacji współczesnego życia. Co innego, że ten imponujący kompleks dokumentacji jest absolutnie unhandy, więc bezużyteczny dla żywego człowieka. Nie zastąpi mu hormonów szczerości, witaminy autentyczności. Przezorna ciekawość: gdybym był kimś obcym sobie, a przeczytał parę powyższych stron, czy miałbym ochotę przeglądać książkę dalej? Nie jestem tego pewien. Chyba że zalecałaby ją jakaś niezwykła reklama. Musiałaby zalecać jej nadzwyczajną treść. Ale ja nie znam tej treści. Projektuję książkę o moim jutrze, którego przecież nie znam. La notion precede les faits. Chyba na tym polega tworzenie? Muszę mojemu literatowi posłać na odczepne - butelkę whisky. Mógłby to jednak zrozumieć jako zachętę do dalszej poufałości i gotów mnie odwiedzić. A tego nie życzę sobie. My home is my castle, jak słusznie chełpią się Anglicy. Jednym ze szczególnych przywilejów naszego klubu Dziewięciu jest, że odwiedzamy się także prywatnie. Mój literat do klubu nie należy. Mimo to powtórnie zatelefonował do mieszkania. — Halo, Dom! — powitał mnie poufale skrótem imienia. — Jak płynie, chłopie, twoja książka? — Dryfuje, brak paliwa — zażartowałem. — Myślę o tobie, człowieku. Zapomniałem dać ci ważną radę! Jeżeli nie umiesz inaczej, to pisz tak, jak zwykle mówisz. — Dlaczego jak zwykle? — Jak zwykle, czyli tak, jak mówisz, gdy chcesz, by cię zrozumiano. — Alboż można inaczej? — zdziwiłem się. — Oczywiście! Dojrzejesz i do tego. Jasne? — Mam wrażenie. Radzi pan, abym pisał tak, jak myślę. — Nic podobnego! Przecież człowiek nie wie, jak myśli. — Nie wie? — zdumiałem się. — Proszę przyłapać swoje myślenie na niemyśłeniu o tym, jak się myśli! Niemożliwe, prawda? Bo słowa i mówienie to już gotowy produkt. Produkt, a nie tworzywo. Ot, co! Genialność nowoczesnej poezji na tym polega, że oddaje myśli nieskażone konwencją mowy logicznej. Whisky dla mnie! — Czy pan ma ulubioną? — zapytałem grzecznie. — Lubuję się tylko we własnej poezji. — Myślałem o whisky. — I w cudzej whisky! — odparł ze szczerością, której mu pozazdrościłem. Poślę butelkę szkockiej, a gdy jeszcze raz zadzwoni, powiem mu własnym głosem, że nie zastał mnie w domu, natomiast jestem uchwytny w klubie. Korzystam z rady mego literata w ten sposób, że ,wyo-brażam sobie siedzącego przede mną za biurkiem Mr. No-body i opowiadam mu o sobie usiłując go nie uśpić. Nie obejdzie się bez usprawiedliwienia. A więc zaczęło się tak... Sierpień ha przykład w Filadelfii, USA. Dzień miałem dobry. Finalizowałem transakcję importowo- eksportową na towary japońskie, po której spodziewałem się wzrostu obrotów mojej firmy o kilkanaście procent. W dzisiejszym trudnym czasie byłoby to tęgim powodzeniem. W południe szedłem po ocienionej stronie ulicy w kierunku klubu, .gdzie garażowałem wóz. Byłem ożywiony. Perspektywa nowego zarobku skusiła mnie, by zboczyć z drogi i zajrzeć do antykwariusza. W ten sposób przypadkowo wszedłem na Independence Sąuare w chwili, gdy tuż przede mną zgrabny europejski wóz zjechał na chodnik i muskając błotnikiem umykającą dziewczynkę wsparł się o automat. Byłem pierwszym świadkiem tego wydarzenia. Podskoczyłem do wozu. Za kierownicą, nieruchomo, z opuszczonymi powiekami siedziała dama. Gdy dotknąłem jej policzka, otworzyła oczy i zdziwiona spytała: Co się stało? Uspokoiłem ją pogodnym „nic strasznego" i przywołałem potrąconą dziewczynkę. Była tylko trochę przestraszona, ale już gotowa mi pomagać. Poprosiłem, aby zajęła się damą, a sam sprawdziłem automat wrzucając centy, dla ustalenia, czy nie uszkodzony. Funkcjonował normalnie. Po krótkiej naradzie z przygodnymi świadkami, uważając, że nikt nie poniósł strat godnych odszkodowania, zaproponowałem damie, że ją odprowadzę do domu. Ustąpiła mi miejsca za kierownicą, a gdy wycofałem na jezdnię, poprosiła, abym ją podwiózł do lekarza. Zgodziłem się, miałem ochotę wypróbować rasowy wóz. Dama była raczej małomówna. Wyglądała na czterdziestkę, ale mogła mieć i siedemdziesiąt. Wyznała mi z westchnieniem, że pierwszy raz w życiu zdarzyło się jej podobne zamroczenie. Odwzajemniłem się sentencją: Do samej śmierci człowiek doświadcza czegoś po raz pierwszy. Nie zdała się tym pocieszona. Do lekarza wstąpiliśmy razem. Był to jej znajomy, dobrze sytuowany specjalista kardiolog. Starsza dama przypominała mi w czymś moją nieboszczkę matkę, dlatego postanowiłem zaczekać na wynik badania, aby jej ewentualnie pomóc w dalszej drodze. Także chętka przejechania się jeszcze raz zgrabną Alfa Romeo ułatwiała mi to poświęcenie czasu obcemu człowiekowi. Po konsultacji lekarz zaprosił mnie na kawę, chcąc podziękować za opiekę nad jego pacjentką. Sądzę, że pragnęli wybadać, czy nie projektuję jakiegoś szantażu na swoje konto albo na rzecz potrąconej dziewczynki. Przedstawiliśmy się sobie. Dama nie ukrywała przygnębienia, gdy lekarz powtórzył jej przy mnie stanowczy zakaz prowadzenia wozu. — Gdyby „to" przytrafiło się na road, już byśmy się tu nie widzieli — suponował groźnie. — Nie nacieszyłam się moją Giuliettą — westchnęła da— Wóz jest prawie nowy, mógłbym kandydować na nabywcę, oczywiście za cenę bez prowizji handlowej — zaproponowałem. Od razu spojrzeli na mnie uważniej. Dama z wdzięczną czułością, a lekarz z zainteresowaniem. — Niestety, pierwszeństwa nie mogę panu zarezerwować.. Dwóch wnuków zazdrości mi wozu. — Udałem zasmucenie. Czułem się podniecony doskonałą kawą. Pytaniem lekarza o stan mego serca nie przejąłem się. — Od dłuższego czasu nie zajęte — odpowiedziałem ze śmiechem. Lekarz przyglądał mi się krytycznie. Gdy spróbowałem dolać sobie kawy, zatrzymał moją rękę i z dziwnie serio miną zaproponował bezinteresowne sprawdzenie ciśnienia. Zgodziłem się na to z grzeczności, mimo wewnętrznego oporu. Niewiele rad życiowych przejąłem od mego ojca, ale wśród nich taką mianowicie, żeby unikać lekarzy, gdyż póki nie dobiorą się do ciebie, masz szansę być zdrowym. Ojciec mój zmarł nagle na ulicy Detroit, przed własnym domem, pod kołami policyjnego wozu. Lekarz celebrował zabieg. Gdy zdjąłem kurtkę, odwinął mi lewy rękaw powyżej łokcia i skrępował przedramię bandażem eleganckiego tastera. Elegancki, a więc cenny, a więc precyzyjny, ciekawe, ile kosztuje korzystanie z takiej aparatury u sławnego lekarza — rozmyślałem obserwując jego sprawne ruchy. Gdy zmarszczył brwi śledząc w skupieniu skalę, dostrzegłem, jak barwny słupek wzniósł się przy pompowaniu pod dwieście, aby następnie opaść w drgawkach do stu. Lekarz powtórzył próbę i złożył nie spiesząc się instrument. Dopiero gdy ubrany rozsiadłem się na foteliku, stanął nade mną z rękami w kieszeniach, aby w niefrasobliwej formie towarzyskiej rozmowy kontynuować konsultację. Zagadnął mnie, czy dużo palę i piję, kiedy ostatni raz byłem badany i kto się mną stale opiekuje. — Piję i palę, kiedy chcę, i tyle, ile mam ochoty —• odrzekłem chełpliwie. — Z chirurgią miałem do czynienia ostatni raz w szpitalu w czasie wojny. — Koreańskiej? — Nie, hitlerowskiej. Przed piętnastu laty. Lekarz uśmiechem niedowierzania skwitował moją przechwałkę. — Wszystko zawsze kiedyś się zaczyna i jakoś kończy •— westchnęła dama. Domyśliłem się złośliwości. Lekarz zaatakował mnie powagą: — I'm sorry, jednak muszę pana ostrzec, że lekceważenie high pressure z reguły źle się kończy. Dwieście na sto może być stanem przejściowym, lecz musi być sygnałem ostrzegawczym. — Czuję się doskonale! — wzruszyłem ramionami, na co dama z Alfa Romeo .skrzywiła się z dezaprobatą. — Mój mąż był może nieco starszy od pana i też czuł się doskonale. Póki mu po biurowym zdenerwowaniu nie pękła żyłka w głowie. Wylew krwi do mózgu, częściowy paraliż, tydzień cierpienia i rozstał się biedak z naszym światem. Nie zrobiło to na mnie wrażenia. Spojrzałem na zegarek wstając. — Muszę i ja pomyśleć o rozstaniu — skłoniłem się leka rzowi. Pożegnał mnie raczej ozięble, choć nie omieszkał dopilnować, abym zapisał sobie w notesie numer jego telefonu pod hasłem: high pressure. Odwiozłem starszą panią do jej mieszkania pod uniwersytet, okrężną drogą pojechałem do jej garażu, tam zostawiłem Alfa Romeo i pochwyconą taxi dobrnąłem do klubu. Mam słabość do sportowych wozów, toteż gdy wracałem do siebie moim Pontiakiem, czułem się w nim jak w autobusie. Myśli zaprzątała mi nowa transakcja i jej ewentualne konsekwencje. Gdyby udało mi się wykorzystać stosunki mojej firmy zadzierzgnięte z Berlinem, Pragą i Warszawą, aby prześliznąć artykuły japońskie, walczące o rynek amerykański, na Europę Wschodnią... przejąłbym całą marżę dumpingu plus różnicę kursów przy kredycie dolarowym... Ho! Ho! Połowę kapitału warto zaangażować, aby cały kapitał w ciągu pierwszego roku podwoić. Pierwszy rok, póki głodna konkurencja na trop nie wpadnie... O tej konkurencji myślałem paląc w łóżku ostatniego pfzed snem Camela. Gdy po zgaszeniu świateł przymknąłem powieki, ujrzałem nad sobą dwie twarze wpatrujące się we mnie: starszej pani i jej kardiologa. Przelotny osad na kliszy pamięci — pomyślałem przewracając się na prawy bok. Nie mogłem zasnąć. Nie umiałem oderwać uwagi od zauważonego i wciąż słyszanego pulsowania krwi w uszach. Próba narzucenia myślom fascynującego za dnia tematu transakcji japońskiej nie starczyła na długo. Układałem się z boku na bok wciąż słysząc poszum albo stukot pulsu w skroniach. Na wznak leżąc wiedziałem, że mam w piersi serce, moje serce, że pracuje nieustannie, monotonnie, dotkliwie skandując rytm w mózgu i kończynach. W podobnej świadomości pomysł, że ten mój serdeczny motor mógłby przestać działać, zrodził się jako konsekwencja kontemplacji aktualnego bytu. Uwaga zawężała się śledząc rytm serca niby grę cylindrów, czy aby który nie przerywa, czy... Parę razy zdawało mi się, że była luka, raz wyraźne zwolnienie, słabszy zapłon, ale bez żadnej fizycznej sensacji. Ktoś kiedyś mówił przy mnie, że człowiek jest poty zdrów i młody, póki nie wie, że ma w sobie serce. Jeszcze wczoraj praktycznie nie zdawałem sobie z tego sprawy, że posiadam serce i jestem od niego w jakiś sposób zależny. Tej nocy w pewnej chwili byłem skłonny uznać teoretycznie, że nie ja serce, ale ono mnie posiada. Zaczęło funkcjonować w mojej klatce piersiowej przedtem, nim wyłoniłem się na świat z łona matki. Matczyna krew uruchomiła najpierw moje serce, jej krew z jej serca nakazała memu, aby żyło dla mnie aż do śmierci. A zapłon, sprawca ruchu? Czyżby ojciec? Albo miłość? Zanotowałem oto parę refleksji z czeredy myśli, jakie mnie osaczały w ciągu bezsennych godzin. Pierwszy raz w życiu nie mogłem zasnąć z powodu serca, a właściwie na skutek świadomości posiadania serca, gdyż nic mnie nie bolało. Pierwszy też raz dokuczyła mi samotność u siebie. We własnym mieszkaniu swego własnego domu byłem nie tylko sam, ale i samotny. Nie jest to gra słów. Dotychczas nigdy nie czułem tego, chociaż nieraz całymi miesiącami mieszkałem samiuteńki. Nawet w podróżach na tysiąckilo-metrowych szlakach sam prowadząc wóz też nie czułem się osamotniony. Zawsze byłem żywotnie związany z czasem i przestrzenią, z widzeniem i słyszeniem, wypełniając świat swymi zamiarami i dążeniami, emanowaniem, a choćby snopami świateł reflektorów w dłużyźnie autostrad albo walką z sennością. Tej nocy szum krwi w skroniach wyota-cowywał mnie, zwężał ku sobie, w głąb serca, a wstecz od zewnętrznego świata. Trudno być szczerym w opisywaniu czegoś, o czym nie czytało się dotychczas w książkach. Zapaliłem światło, aby oderwać się od siebie, odnaleźć się zwyczajnym w widoku stworzonego przeze mnie i dla mnie otoczenia. My home is my hobby, a więc coś więcej niż business i konto bankowe. Patrzę na ściany, regały, gabloty, lecz serce nie bierze udziału w tym przeglądzie. Staram się je galwanizować wspomnieniami. Mam ładny zbiorek starych atlasów i dzieł geograficznych. Wielkiego Orteliusa nabyłem w Hamburgu za czterysta dolarów, a już po roku dawano mi w Princeton tysiąc. Dzisiaj daliby więcej, książka warta dobrego samochodu — snobizowałem się kiedyś takimi myślami. Tej nocy patrząc na pergaminowy grzbiet myślę z goryczą o. tym, co stałoby się z księgą, gdyby na przykład pękła mała żyłka w moim mózgu. Jestem trochę zażenowany tym, że lubuję się w podobnych wyobrażeniach. Czyż nie wszystko jedno, z jakiego powodu: bankructwa, pęknięcia żyłki, wojennego rabunku czy rewolucyjnej konfiskaty, wiekowy Ortelius któryś tam jeszcze raz zmieni właściciela? Albo kolekcja moich afrykańskich masek. Dziś takie modne, niektóre już bezcenne. Rozpłynęłoby się wszystko wraz z masą spadkową. Moje obecne nazwisko jest dość pospolite na obu kontynentach: a imię Dominik cóż komu powie? Co ciekawego w ogóle można o mnie powiedzieć? astępnej nocy, po urodzinach u pani Angeli, spałem like a log. W dzień, jak co dzień, podporządkowany byłem swoim interesom. Obsługiwałem kompleks własnych poczynań, własnych dolarów poszczutych na sto punktów w pościgu za cudzymi dolarami, aby zapędzić je na moje konto. Wieczorem niby odpoczynek, a w rzeczywistości obowiązki towarzyskie, obcowanie z ludźmi potrzebnymi bossowi dobrze prosperującego businessu. W klubie piłem więcej niż zwykle licząc, jak po urodzinach Angeli, na dobry sen. Przeliczyłem się. Ta noc czwartkowa była gorsza nawet od wtorkowej. Właśnie kolekcja masek, w której poprzednio szukałem otuchy, tej nocy sprowokowała bezsenne medytacje. Szczerzyły do mnie obrzydliwe piękno deformacji kusząc, abym domyślał się ich wzoru. One coś czy kogoś zastępują? Coś czy kogoś? — Oto jest pytanie. Pogląd, iż nie ma ludzi niezastąpionych, brzmi banalnie. Dla kogo? Pionowa krecha odgradza mnie od całej reszty świata osobistą poprawką: dla siebie jesteś niezastąpiony. Oczywiście! Nowy węzeł szczerości. Egocentryzm? Nie, to osobista prawda, a jakaż inna mogłaby mnie obowiązywać? Jest jakiś konglomerat — wszechświat, i jestem ja, pewnik, który na swoim śmiertelnym finiszu wyplątuje się, wyodrębnia z całości ogniskując w kropkę albo kleks. Z kleksów może powstać mozaika, jeżeli śmierć nie wymazuje ich, nie wytrawia na amen. Jestem katolikiem, głosuję, płacę składki i popieram, a jednak w tych bezsennych medytacjach nie umiałem uchwycić się sznurka wiary. Może dlatego, że I got my religion, w dzieciństwie otrzymałem wiarę jakby na wyrost, jako strój świąteczny, a podczas medytacji grzebałem się w sercu, oblegała mnie podszewka, rzeczywistość, a nie formuła. Religia mówi: jesteś nieśmiertelny! Brzmi to dla mnie podobnie do zdania, że jestem bogaty. Dla kogo? Dla biedniejszego ode mnie? Ale ja muszę wciąż walczyć, bronić tego, co mam, aby nie zbiednieć. Jesteś bogaty! A cóż mi z tego, jeżeli mam chore serce i nie wolno mi pić, palić, kochać, podróżować? Jesteś nieśmiertelny! A cóż mi z tego, jeżeli boję się jutra? Nie jest tak źle. Nie boję się, lecz pragnę jutra. Doktor mówił, że alkohol, nikotyna i czarna kawa sprzyjają nadciśnieniu, czyli przyspieszają finisz... Możliwe. Ileż to razy rodzice upominali mnie, abym szanował zdrowie. Na pewno mieli rację, ale to była tylko racja, a nie moja osobista prawda, czyli prawda w potrzebie. Alboż jestem w potrzebie ratpwania zdrowia? Te bezsenne medytacje to zapewne wirus hipochondrii. Czego mi brakuje? Jak na pięćdziesiąt pięć lat trzymam się doskonale, zdrowszy i żwawszy od wielu znajomych trzydziestolatków. Nic mnie nie boli, a mnóstwo spraw i rzeczy tego świata zaciekawia. Na trzeźwo mój casus można by i tak zreformować: przypadkowo napotkany lekarz przypadkowo zmierzył mi ciśnienie i być może, aby zyskać nowego klienta, postraszył go przypadkowo wzmożonym ciśnieniem krwi, a ja, niby zahipnotyzowane cielę, poddałem się postronkowi lęku. Zdając sobie sprawę ze swego stanu powinienem, choćby dla higieny psychicznej, udać się do dobrego lekarza, aby przebadał moje serce. Wszyscy Amerykanie, których stać na to, czynią podobnie zawierzając swe zdrowie specjalistom. Potrzebnym społeczeństwu ludziom świadectwo medycyny potrzebne jest dla złudzenia, że są normalnymi ludźmi. Coraz mniej zależy mi na opinii ludzkiej. Wolę iluzję, że własnowolnie reguluję stan zdrowia i tempo swego życia. Powiedzmy, że z własnej, nieprzymuszonej woli rezygnuję od dzisiaj z czarnej kawy. Tym aktem woli przedłużam sobie życie o trzydzieści trzy procent. Jeżeli zechcę, zredukuję picie alkoholu i zdobędę dalsze trzydzieści trzy procent życia, mając w rezerwie jeszcze trzydziestotrzyprocentową prolongatę nikotynową. W samotnym nocnym rozmyślaniu takie trzydzieści trzy procent miały poważną treść, lecz zapisane, jak tu, na papierze, wyglądają naiwnie, głupio nawet. Trzydzieści trzy procent czego? Trzech czy dwunastu lat? A może jutro już, gdy będę wyjeżdżał Pontiakiem na Independence Sąuare, nagle zemdleję za kierownicą i właduję się na automat, albo wnuk starszej pani z nadmiaru energii wpadnie na mnie z rozpędu prawie nową Alfa Romeo? I tak oto mogę nie zdążyć wykorzystać nawet dziewięćdziesięciodziewięcio-procentowej stawki dalszego życia. Ubiorą człowieka do krematorium i cześć! ! Coś się we mnie rozkleja. Albo dlatego, że zacząłem pisać, albo... Oto nowa obsesja, chyba nie typu paranoidalne-go: imaginowanie sobie szczególnych zagrożeń życia. Lubowanie się albo cackanie z sobą. Tyle o życiu na tej stronie przy skrzętnym unikaniu słowa śmierć! O nią przecież chodzi. Śmierć to nie tylko brak życia, ale też coś nieadekwatnego z jego utratą. To coś indywidualnego, co można odczuć, do czego trzeba dojrzeć, aby dojrzeć. Widziałem mnóstwo trupów, oglądałem wiele umierań, ocierałem się o death na wojnie i w sporcie, może i zaglądała mi w oczy, a ja nie zdawałem sobie sprawy, czym ona jest. Huragan strząsa z drzew pąki i zielonki, ale ogrodnik zbiera do skrzyń tylko dojrzały owoc. Z ludźmi podobnie. Mogłem był zginąć niespodziewanie sto razy, od kuli, od wirusa, w kraksie, jednak to nie byłoby moją śmiercią... Dojrzały owoc oczekuje swego ogrodnika — śmierci. Będzie nim, gdy zgasi młodzieńca wykonującego zamach na dyktatora, a może go nie być przy konającym żmudnie tabetyku. Tajemnicze ma śmierć metody i twarz, jest zagadkowa jak każda z dusz ludzkich. Nie ma dla człowieka sprawy bardziej osobistej niż jego śmierć. Urodzenie do śmierci tak się ma jak osnowa do gobelinu. Musi być wykończony. Pojąłem to trzeciej bezsennej nocy, a dziesięć dni po spotkaniu mojej damy z Alfa Romeo. Pojąłem coś, jednak za mało, by to logicznie opisać. A może logika tu niepotrzebna? Są sprawy, które nie wymagają logiki, jednak są! l rzeczytałem poprzednie strony i wydały mi się dreptaniem w miejscu. Dreptanie skoczka przed finiszem, aby trafić stopą na odskocznię. Czy wolno śmierć nazwać finiszem, skokiem? Przecież człowiek nie rodzi się w celu śmierci. Życie nie jest nonsensem. Wastefulness, maybe: but not nonsense! Poszczególny skok także nie jest celem życia sportowca ani jego istotą, a najwyżej szczególną miarą jego aktualnych możliwości. Podobnie śmierć jest miarą finiszu ludzkiego żywota, jego jakby pierwiastkiem nieziemskim. Zaczynam coś pojmować. Szczerość na przykład nie jest jakimś stałym dobrem, ani obiektywną prawdą, gdyż człowiek nie trwa jednakowy. Pisać szczerze to znaczy tak, jak naprawdę w danej chwili myślę o tym, co przeżywam. Dlatego nie będę korygował wstecz tego, co napiszę, ani dbał o kompozycję tego, co z wielu zapisanych stron tworzy i składa książkę. Piątej bezsennej, lecz nie kolejnej nocy, postanowiłem zbojkotować czwartkowy, uświęcony dziewięcioletnią tradycją, dinner naszego klubu. Załatwiłem to listem w ostatniej chwili. Nocą alarmowano mnie telefonicznie: Chory jesteś? Może przyjechać z kartami i z brandy do ciebie? — Gotowi pomóc, wyręczyć, nie dowierzając, aby jakieś komplikacje rodzinne usprawiedliwiały mnie dostatecznie. Przed dziesięciu laty nie było mnie w tym mieście, nie istniałem dla tutejszego świata, a teraz żywe zdziwienie, oburzenie prawie, że moje sprawy rodzinne mogą kolidować z uświęconymi obyczajami klubu, którego zresztą byłem współzałożycielem. Musiałem kłamać dalej. Aż z tego kłamstwa wylęgła się prawda. Dla mnie prawda, nie dla nich, bo są i takie, jednostronne, dla innych kłamstwa, a dla siebie prawdy. Szczerość, odkąd ją zauważyłem, staje się coraz uciążliwsza, niemożliwa prawie. Każda próba postępowania indywidualnego wyszczerbia wzrok przyzwyczajeń klubowych i obnaża nasze wzajemne zakłamanie. Stykamy się na płaszczyźnie użytecznego konwenansu. Cóż nas właściwie łączy? Złudzenie, że nic nie dzieli. A zbliża podobny poziom zamożności i przekonania, że nie sprawimy sobie wzajemnie kłopotu, poważnego oczywiście, finansowego nade wszystko: kłopociki towarzyskie są pożądane, urozmaicają współżycie, a w razie ich umorzenia dają zadowolenie o posmaku altruistycznym. Szczerość taka, jakiej domyślam się w pisaniu, byłaby niedopuszczalna w naszych stosunkach towarzyskich. Bezwstyd zakłamania graniczy z naiwnością. Jest to wygodne, oczywiście, dopóki nas osobiście nie ugniata. W razie konfliktu przeraża różnica między współczesną obyczajowością a pojęciami moralnymi, w jakich wychowywała mnie matka w Michigan. Ja nie jestem typowym Amerykaninem, nie dlatego, że mam krew słowiańskiego pochodzenia, ale dlatego, że w młodości i w męskim wieku odskoczyłem na kilkanaście lat poza Atlantyk, i to głównie do Francji, pepiniery wszelkiego rozkładu. Matczyne dziedzictwo (puritane katolicyzm) roztrwoniłem w czasie studiów paryskich, a wyświechtana dusza łatwo zrogowaciała w czasie długiej wojny. Komplikacje rodzinne i walka o byt, w zmiennych warunkach powojennego Życia, sprzyjały poddawaniu się powszechnym normom stemplowanym jako styl amerykański. Do wczoraj byłem typowym Amerykaninem, do wczoraj, póki maszerując z prądem nie zastanawiałem się, nie oglądałem i nie zatęskniłem do siebie innego, może dawnego. Przyczyn wiele i różnych, a pretensja jedna: że od wczoraj przestałem uważać się za typowego i wysilam się, aby takie mniemanie usprawiedliwić. Tymczasem tak się to wyraża, że gdy siadam przy maszynie, piszę o nas jako o nich i nie dla nas, ale dla kogoś nieznanego, przeczuwanego znikąd. Wyobrażam sobie tego czytelnika, że ma ręce mojej matki, a oczy moich dzieci, których nigdy nie widziałem. To zobowiązuje. Do szczerości, do tej najtrudniejszej, nie usprawiedliwiającej. Aby uniknąć fałszu i właśnie tendencji usprawiedliwiającej, mam pisać o tym, co (będzie, posługując się przeszłością, w razie potrzeby najkrócej relacjonowaną. Pora zacząć: Urodziłem się w USA, studiowałem w Eu-. ropie, ożeniłem się i rozwiodłem w USA, wojo,wałem w Europie, tam ranny w 1945 roku powróciłem do USA i wciągnąłem się do interesu zapoczątkowanego skapitali-zowaniem renty inwalidzkiej. W 1949 roku tragiczny splot okoliczności zmusił mnie do zmiany nazwiska i oderwania się od rodzinnego Michigan. Ostatnie dziesięć lat przeżyłem nieźle, prosperując w wielkim mieście USA nad Atlantykiem. W mieście tym pod koniec lata bieżącego roku spotkałem starszą damę w Alfa Romeo. Ojciec mój, urodzony we Lwowie, był przed pierwszą wojną światową konsulem austriackim w USA, w mieście mojej matki. Po wojnie był nadal konsulem, ale już państwa polskiego, czym matka moja z domu Cepansky bardzo się szczyciła. Wymieniłem jej nazwisko, ponieważ nikt już go nie nosi na świecie. Ojciec mię był człowiekiem interesu i za życia roztrwonił na reprezentację ten majątek, jaki mu moja matka wniosła do domu. Matka kochała swego męża i Polskę, dlatego nie potrafiła temu zapobiec. Na wyższe studia wysłano mnie do Europy. Parę miesięcy przebywałem w Polsce i parę lat w Paryżu. W Londynie, jako prawnik, odbywałem praktykę handlową. Wróciłem z Paryża nagle, na pogrzeb ojca, który zginął w katastrofie samochodowej. Pozostałem w USA, by zająć się osieroconą matką, gdyż była słabego zdrowia. Dla jej dobra poniekąd i dla stabilizacji życiowej ożeniłem się z panną Łucją K., naszą daleką powinowatą. Moja- pierwsza żona opuściła mnie po dwu latach dość /trłsełftfega-j; pożycia. ' 2 — Poufny dziennik... Opuściła też i moją matkę, która ż nami mieszkała. Matka bardzo kochała Łucję i w parę miesięcy po naszym rozwodzie zmarła ze zmartwienia na serce. Pracowałem w obcych firmach jako prawnik usiłując w dość trudnych przedwojennych czasach dorobić się paru tysięcy, aby móc otworzyć własny interes. Wojna w Europie przyniosła znaczną poprawę sytuacji na naszym rynku. Po Pearl Harbour wstąpiłem do wojska. Zacząłem od sądownictwa, zdobyłem parę stopni, przeszedłem do transportu, na front, znowu w Europie, ostatecznie rok 1945 przerzucił mnie do Francji i Belgii, tam jako pułkownik zdobyłem ranę, skomplikowane uszkodzenie barku odłamkiem bomby. Leczono mnie w belgijskim szpitalu. Dzięki niezwykłemu poświęceniu i cierpliwości oraz umiejętnym masażom pewnej siostry belgijskiego Czerwonego Krzyża, panny Ewy Nowickiej, emigrantki z 1939 roku, ocaliłem rarnię. Dowiedziawszy się, że panna Ewa ma paroletnią córeczkę, której ojciec, lotnik szkocki, zginął, zanim zdążyli się pobrać, dałem pannie Nowickiej i jej córeczce moje nazwisko, aby po powrocie do Polski nie miały przykrości. Z mojej strony był to prosty gest wdzięczności za okazywaną mi opiekę w czasie choroby. O miłości nie było między nami mowy. Ona wróciła do Polski, a ja do USA, gdzie zakotwiczyłem się w D. Ojczyzna solidnie opłaciła mi krew przelaną pod gwiaździstym sztandarem. Kilkadziesiąt tysięcy dolarów starczyło na szczęśliwy początek. W krótkim czasie podwoiłem kapitał, interesy szły dobrze, przeniosłem się do Kalifornii i tarn założyłem poważną firmę ze wspólnikiem N. W Oakland spotkało mnie pewne nieszczęście, o którym nie chcę mójwić bez potrzeby. Zlikwidowałem ze stratą firmę, zmieniłem nazwisko i przeniosłem się nad Atlantyk, do naszego miasta, gdzie dobrze mi się po"wodzi. Żyję sam we własnym domku, który prowadzi mi gospodyni odziedziczona po matce. Moja firma oceniana jest na pół miliona, to znaczy, że wart jestem połowę tego. Na tym kończę mój raport- życiorys. Zdawkowa, przez telefon podana wymówka, że ze względów rodzinnych nie wezmę udziału w pięćsetnym obiedzie klubowym (najcenniejsza, wymowna tradycja pokaźnych f liczb), zrodziła powódź plotek na mój temat. Żyję samotnie, przezywają mnie nawet odyńcem, nikomu nie zwierzałem się z mojej przeszłości, toteż plotki są najczęściej czczymi domysłami. Podobno schodzę się z moją czwartą żoną, a ile ich miałem, sam nie pamiętam. Pani Angela, która nie kryje się z naszym flirtem, lansuje wieść, że żenię się z bardzo bogatą i niemniej brzydką, ale dzietną wdową, a ona nie ma nic przeciwko temu, bowiem źle jest żyć człowiekowi samotnemu. Skąd wzięła się na takim tle koncepcja likwidacji mojego dobrze prosperującego przedsiębiorstwa, nie rozumiem. Dotychczas nie szepnąłem o tym nikomu ani słówka. Zagadnął mnie o to Waza, przypadkowo napotkany w windzie, a ja, mimo zaskoczenia, nie zaprzeczyłem. Dziwaczna historia. Sprawa dopiero dojrzewała we mnie jako rezultat podskórnych fermentacji, nie poczyniłem najmniejszych zabiegów, a oto ktoś obcy podsuwa mi gotową decyzję: za ile odstąpiłbym moją firmę? — To zależy, od kiedy i jak płatne — odpowiedziałem z namysłem. — Co znaczy: od kiedy? — Wiele! — mruknąłem rad, że już wysiadam na moim szesnastym piętrze. On jechał wyżej. Ale wysiadłby ze mną, gdybym nie zwlekał. Więc pytanie było poważne. Waza nie interesował się głupstwami. Można by rzec, że jego zaskakujące pytanie odegrało rolę definicji, która rozpętała lawinę poczynań zmierzających do likwidacji mego busi-nessu. Kiedy zrodziła się we mnie pokusa ucieczki z USA, nie umiałbym dziś określić. Antycypując rozróżniam pewne etapy przygotowujące decyzję ostateczna, a więc przypadkowe spotkania z damą z Alfa Romeo, przypadkowo poznany jej lekarz, mój wykręt-blaga w telefonie do klubu, pytania Wazy w windzie. Gdyby nie te przypadki, życie moje kształtowałoby się innymi skokami, chociaż zapewne w tym samym kierunku. Przypadkowość podobnych etapów nie świadczy przeciwko wolnej woli człowieka. W idei „igraszki losu'1 czuję swąd impotencji. Uważam, że moja wola, chociaż nie zawsze uświadomiona w formacji słowno--pojęciowej, wybiera te, a nie inne przypadki jako podkład do ważnych poczynań. Gdybym nie zaopiekował się starszą damą na Independence Sąuare, gdzie zboczyłem, .aby więcej czasu zyskać dla antyk war iusza, nie poznałbym kardiologa, zjadłbym tego czwartku dinner klubowy, ale 2* to odwlekłoby najwyżej cała sprawę. Sprzeczne to z modną dziś, a bierną formuła, że byt określa świadomość człowieka. Już podczas studiów paryskich zrozumiałem, że słowami można dowieść wszystkiego, czego dusza zapragnie, tego nawet, że nie ma duszy pragnącej. Określenie świadomości przez byt usprawiedliwiałoby zbyt wiele. Chyba że zazdrości przypiszemy wszystkie twórcze zasługi tęsknoty. To byłoby prostactwem albo demonizmem. Hola! Cią-gotki filozoficzne spychają mnie na margines. A swoją drogą skłonność do filozofowania drzemie w każdym człowieku, podobnie jak i skłonności poetyckie. Longing do ładniejszego myślenia i subtelniejszego czucia. Albo pragnienie prawdy, która kokietuje nas absolutem, a wymyka się realistycznym pojęciom. Podczas szóstej bezsennej nocy kilkanaście razy wyskakiwałem z łóżka do biurka, aby zapisać coś lub przekalku-lować. Przed świtem byłem już zbilansowany i z grubsza mógłbym odpowiadać na pytania Wazów dotyczące likwidacji mego businessu. Strickly speaking: dom, a właściwie plac pod nim — sześćdziesiąt tysięcy; firma, jak leci, na podstawie średniej z trzech ostatnich lat — osiemdziesiąt; papiery wartościowe — według wczorajszej giełdy —• około setki; nieruchomości, więc ri.eble, kolekcje, transport etc. warte ze dwadzieścia. W sytuacji being ur-gent dobrze, gdy pięć tysięcy przyniosą. Trzeź,wo przewidując, jeżeli wygospodaruję z tego przed zimą dwieście tysięcy, będę mógł sobie pogratulować. Nasza przyszłość gospodarcza nie zapowiada się różowo, chociaż tragedii nie przewiduję. Będzie ciężko na pewno, aktywizacja zbrojeń to zbyt jednostronne zastrzyki, zwalczają chorobę, ale nie przydają sił żywotnych gospodarce kraju. Mój interes aktualnie prosperuje na krzywej koniunkturze dumpingu japońskiego oraz lewych chodach za żelazną kurtyną. Gdybym był młodszy, miałbym szansę podwojenia mojego majątku w ciągu paru najbliższych lat. Niestety, młodszy nie będę. Przy wzrastających trudnościach muszę walczyć o byt, a nie o prosperity, walczyć kosztem zdrqwia i kapitału. To mnie nie zachwyca. Zbyt wiele widziałem ruin, kryzysów i katastrof powodowanych spóźnionym refleksem. Należy wiedzieć, kiedy i dlaczego zmienia się biegi w jeździe, oczywiście nie przy automatycznej skrzynce biegów, jak moja. Swoją drogą, człowiek to skomplikowana lalka. Myślałby kto, czytając, co napisałem, że trzeźwość i doświadczenie gospodarcze powodują mną w kierunku wyskoczenia z nurtu amerykańskich interesów. Jeszcze pokusa likwidacji businessu nie weszła w fazę zdecydowania, a już, a raczej jednocześnie, zaprzątały myśl rozważania: co by się stało, gdybym zmarł tu, a nie gdzie indziej, w ojczyźnie mojej USA? Otóż nie życzę sobie tego. Gdyby po mojej śmierci zostało coś z moich kapitałów i kolekcji, przygarnęłaby to dla siebie moja pierwsza żona. Niestety, przeprowadzając rozwód byłem jeszcze żółtodziobem i zostawiłem jej furtkę-klauzulę, którą mogłaby wykorzystać w razie mego bezdzietnego zejścia. A przecież ja nie jestem bezdzietny, chociaż nikt o tym w USA nie wie. Gorzej, bo zmieniłem nazwisko i zatarłem ślady tak, że beze mnie nikt by nie rozplatał mojej przeszłości. W Europie może zdołałbym nawiązać żywotne kontakty. A więc atut dla Europy. Exodus starszego pana z kapitalikiem nie skrzywdzi przecież mojej naprawdę potężnej ojczyzny. Nie powinniśmy mieć pretensji do siebie. Dałem jej w potrzebie wojny swą krew żołnierską, ściślej — oficerską; moja przedsiębiorczość wzmogła amerykańską prosperity, w zamian otrzymałem kapitał, który zamierzam przeflancować za Atlantyk. Ależ ',vp samo czynią inni obywatele i sam rząd USA, tylko nie w tysięcznej, ale miliardowej skali. To drugi atut pro Europa. Wysilam się, aby moje zamiary solidnie obmurować. Jednak te moje mobilizacyjne manewry mają, mimo pozorów aktywności, posmak goryczy, kształt zwijania skrzydeł... Rezygnacja, jednak rezygnacja z dotychczasowego rozpędu mnożenia dolarów. Markuję to sugestią, że w Europie czekają mnie nowe, niesamowite możliwości i nieznana koniunktura. Nie potrafię być szczery przed ludźmi swego środowiska, ponieważ wiem, że moja wewnętrzna prawda upokarzałaby mnie w ich oczach. W businessie rządzi nieubłagane prawo, wedle którego, kto nie idzie naprzód, ten się cofa, więc ginie. Osobę może uratować przed śmiercią głodową renta, ale przedsiębiorstwo, jeżeli nie będzie pożerało, musi samo zostać pożarte. Ja na rentiera jeszcze nie wyglądam. Przeciwnie, winszują mi energii i kwitnącego wyglądu. Dziwią się, czemu nie wezmę sobie dwudziestoparoletniej żony. Są pewni, że knuję coś zadziwiającego, oczywiście pozytywnego. Robert Manger, szwagier naszego klubowca Leclerca, powiedział wczoraj: — Kupię twoją budę za pięćdziesiąt, a drugie tyle kładę na ślepo w twój business europejski. — Trzeba znać tego rekina, by ocenić jego „ślepotę". Odpowiedziałem, żartując, że pomylił się w przymiotniku. —• Przeczuwałem, że fruniesz do garnka afrykańskiego! •— Ożywił się. — To nasza przyszłość. Trzeba tylko wyskrobać uprzednio galijsko-iberyjski nagar. — I wyprzedzić komunistów! — ostrzegłem. Na to sposępniał. A obecny przy rozmowie Waza dodał ostrożnie: — Gdybym miał, po tym, co powiedziałeś, dorzuciłbym do twego interesu i moje pięć milionów centów. Jak my się wszyscy nie znamy udając poufałość. Nie domyślają się we mnie srriutku bezsennych nocy. Wczoraj obmyślałem swoją pośmiertelną przyszłość. Normalny finał tu w USA jakże byłby jałowy. Spadek anonimowy. Trumna z prochami niewiele miejsca zajmie w wielomilionowej kolekcji podziemnego cmentarza. Był ktoś taki, umarł, nie ma go, kropka. Natomiast książka, gdybym jakąś napisał, już by mnie wyróżniła na po,wierzchni, uwieczniłaby moją osobę choćby w bibliotecznych katalogach. Książka zapobiegłaby nieodwracalnej zgubie Dominika Pola. Może czasem ktoś zamyśliłby się nad zdaniami przez niego zapisanymi, zadumałby się nie nad całą ludzkością, ale nad tym konkretnie człowiekiem, który dziś jest, a niedługo stanie się „był". Tylko że ja tę książkę obmyśliłem opacznie, warunkując jej atrakcyjność swoją przyszłością. Gdybym zamierzył pisać wspomnienia z własnej przeszłości, moja książka miałaby więcej szans, że ją jakoś zakończę i wydam. Jednak postawiłem na niewiadomą, na własną przyszłość, której nie umiem sobie wyobrazić. Zabawa w życie. Montowanie osobistego finiszu, aby go w ramach książki sprzedać potomności za cenę... Jaką cenę? Tymczasem wykorzystuję cały spryt i doświadczenie, aby spieniężyć swoje aktywa i przeflancować się na obczyznę. Zabiorę stąd z sobą tylko moje książki geograficzne, te najrzadsze, wydane przed wiekami w Europie. Niech wrócą do kolebki. Napisałem, że Europa jest dla mnie obczyzną, ale to nieprawda. Na meble mam już kupca. Na kolekcję murzyńskich masek czyha pani Angela. Ostatniej nocy u mnie, studiując przed mordami polinezyjskich kapłanów perwersyjne pozy, wyznała, że ją podniecają. A ona potrzebuje podniet. Przy pożegnaniu napomknęła, że mój zbiór doskonale udekorowałby północną ścianę jej drawing room w nowej willi. Ponieważ upoważniłem ją do pertraktowania na ten temat z mężem, <» > uważam, że Hamondowie nabyli już moją kolekcję za moją cenę. Daruję Angeli na dodatek zielony fotel, na którym tyle zbytkowała. Wracając od maklera natknąłem się przed arabską owocarnią na Alfa Romeo. Sprawdziłem, że ta sama, gdyż miała porysowany nikiel na zderzaku. Kontemplację wozu przerwała mi starsza pani otwierając drzwiczki. Poznała mnie i zdawała się jakby spłoszona. Ośmieliłem się zaczepić ją żartem. Niby to zatrzymując wóz wyciągniętym ramieniem zażądałem: — Proszę okazać zgodę lekarską na prowadzenie sportowego wozu. —• Proszę o okazanie elektrokardiogramu — odpaliła, dowodząc, że nie zbywa jej na refleksie i humorze. Rozłożyłem ręce poddając się. Zaprosiła mnie do środka. —• Gdzie pan wędruje? Podwiozę pana. Gdy podziękowałem, usadawiając się w przyciasnym wnętrzu, powiedziała: •— Chcę panu udowodnić, że jestem w kondycji. — Pewnie dzięki temu, że przestała pani słuchać swojego medyka. —• A pan słucha? — Tamten był pani, nie zaś moim konsyliarzem. Mimo to — odmieniłem swoje życie. — Przestał pan palić czy pić? •—• Nic z tego, znacznie gorzej. Likwiduję się. — Samobójstwo z chorym sercem? Absurd! — Nie samobójstwo, tylko wyzwolenie się z dotychczasowych przyzwyczajeń. — Rozwód? — Albo wprost przeciwnie. — Co znaczy „albo"? Gdzie jedziemy? — Nie wiem. —• Czego pan nie wie? — Tego, gdzie pani jedzie. — Przed siebie. A pan dokąd zmierzał? — Do garażu, aby zabrać swój wóz i jechać do centrum Richmond. — Jedziemy do centrum Richmond. Wlekliśmy się pół godziny gadając o wszystkim i o niczym, tak aby bawić się wzajem konwersacją nie dowiadując się o sobie niczego. Nie upewniłem się nawet, czy pewne akcenty dowcipu starszej damy miały charakter abstrakcyjny czy sklerotyczny. Wóz prowadziła ładnie, szanując przechodniów. Gdy zaawizowałeim w Richmond zamówienie, wracając ze strapieniem, czy znajdę o tej porze godziwy środek lokomocji, zdumiałem się widokiem Alfa Romeo na tym samym miejscu, gdzie wysiadłem. Dama kiwnęła na mnie zapraszając za kierownicę. — A więc jednak... — chrząknąłem. — Niech teraz pan się pomęczy. To mordęga wlec się w korowodzie takim wozeim. — Gdzie jedziemy? — Do pańskiego garażu, a tam — adieu! Cieszę się, bo zaczynam być głodna, a córkę raduję, gdy mam apetyt. Przy pożegnaniu dama pozwoliła pocałować się w rękę, a po good luck dodała: — Przydałam się panu, nieprawdaż? Miałem, z jej słów nowy wątek do rozmyślań o przypadku i przeznaczeniu. Moja bogobojna matka dopatrzyłaby się pewnie w drugim spotkaniu z Alfa Romeo dalszego ostrzeżenia, zaś starszą damę przybrałaby w skrzydełka Anioła Stróża, który nowoczesnymi środkami napędza krnąbrnego klienta na właściwą dlań drogę. Na drogę cnoty, jeżeli zdrowie uznamy za cnotę. Jakież to niedzisiejsze pojęcia: cnota, moralność, prawda, uczciwość, gdy wszystkie zastępują żywotne slogany w rodzaju: interes, interes i jeszcze raz interes. Kryteria chrześcijańskie obowiązują nas czasami zewnętrznie, względem mało znanych czytelników, uczniów, rzeszy podwładnych. W cztery oczy bywamy jaskiniowcami manewrującymi zręcznie zamiast maczugą i kamieniem — wekslami i czekiem. Po co trucizna, jeżeli jest paragraf? Podpis na dokumencie jest przecież arnoralny, a ponieważ dokumenty regulują nasz żywot, przeto i życie nasze stało się amoralne, abstrakcyjne w swojej bezwzględności. Ja, na przykład, przeobrażając swoją egzystencję, operuję głównie podpisami. Toruję sobie ścieżkę do platformy, na której mógłbym zmienić tryb życia w nowym środowisku. Dwa działy: finanso,wy i towarzyski wymagają różnych sprawności. W finansowym: zlecenie, propozycja, zgoda, wszystko finalizowane podpisem. W towarzyskim: absencja i grzecznościwa blaga. Ominąłem już trzy czwartkowe zebrania klubu. Należę do klubu Dziewięciu, który nazywani po polsku dla mojej gosposi żartobliwie klubem „Trzy po tr'zy". Jest nas trzech żonatych, trzech kawalerów i trzech nijakich. Ja należę do tej ostatniej trójki, a jestem w niej w towarzystwie wdowca i jedynej naszej kobiety, zaprzysięgłej panny. Inaczej segregując jest nas trzech urzędników, trzech przemysłowców i trzech mieszanych, wśród których ja —• przedsiębiorca, jeden aktor i nasza panna, lekarz psycholog. Religijnie kwalifikujemy się następująco: trzech ze mną katolików, trzech protestantów i trzech mieszanych, a mianowicie: hebrajczyk, ateista i teozof — nasza panna lekarz. Klub nasz ma niedługo obchodzić dziewięciolecie istnienia. Na tę uroczystość właśnie ja ubywam. Po dziewięciu latach, zgadza się, lub Dziewięciu zmienia dziewiątego. Już im tę myśl poddałem, aby na wypadek zabraknię-cia któregoś z dziewiątki reszta dobierała nowego członka przez głosowanie jednomyślne i tajne. Warunki trudniejsze niż przy obiorze papieża. Czyli liberum veto! Jednym słowem ideał trzy po trzy. A jednak przez dziewięć lat poczciwie służyliśmy sobie towarzysko. Przywykliśmy do siebie. Może dzięki temu, że nie mieliśmy wspólnego mianownika profesjonalnego. Przynależność do klubu jest całkowicie bezinteresowna, a różnorodność upodobań, dzięki szczególnemu doborowi, wzbogaca nas, a nie zanudza. Szczególnym łącznikiem, owym granum salis, a powiedziałbym prościej — smaczkiem towarzyskim, jest nasza członkini, panna Ilona, niewiasta piękna, zazdrosna o swój tytuł „miss", dowcipna, o czynnym usposobieniu. Dla naszych męskich afektów jest niedostępna, gdyż nie ukrywa, że bardziej interesują ją kobiety. Zgadza się z nami pod tym względem, więc wzdychamy do wspólnych ideałów. Jako lekarz psycholog udziela potrzebującym kolegom cennych rad. Cennych dlatego, że nie jednostronnych, lecz uwzględniających w konfliktach interesy kobie-ty-człowieka. Lubimy i szanujemy naszą doktor Ilonę. Nie Straciłaby naszej sympatii, nawet gdybyśmy dowiedzieli się w sekrecie, że jest agentem weryfikującym naszą amerykań-gką prawomyślność. ; J-tozpisałem się onegdaj o klubie i nie bez kozery. „Kozera" to ulubione słówko mojej matki, które przywiozła z podróży poślubnej do Europy, ściślej z Krakowa. Uważała je, nie wiem dlaczego, za bardzo polskie. Otóż nasza doktor Ilona, gdy zwierzyłem się jej z zamiaru wyjazdu na dłuższy czas z AJmeryki, zagadnęła, czy nie będę tęsknił do ojczyzny. Powiedziała: our country, ale w znaczeniu father-land. Takiemu człowiekowi jak ja wypadałoby zastanowić się nad słowem ojczyzna. Co ono znaczy? Pytanie z gatunku piłatowego: co to jest prawda? Urodziłem się w USA, więc Ameryka jest moją macierzą. Matka — od trzech pokoleń Amerykanka polskiego pochodzenia. Natomiast ojciec urodził się w Polsce, przed wyjazdem do USA mieszkał w Austrii, w Wiedniu, po 1920 był ?konsulem polskim w USA, tedy wedle krwi ojca moją ojczyzną jest Polska, a paszportowe może i Austria. Tak przynajmniej zapisano moje urodzenie. Paszporty gmatwają sprawę. Żyje gdzieś w Polsce dzisiejszej, pewnie żyje, nie znana mi dziewczynka, której przed laty dałem moje nazwisko jako obywatel amerykański. Miała na imię Krystyna i powinna być dzisiaj dorosłą panienką. Krystyna przez swój paszport posiadałaby prawo do obywatelstwa amerykańskiego, bowiem po ojcu jej ojczyzną byłaby Ameryka. Po ojcu, lecz nie wedle jego krwi. Zaś chłopiec, może do mnie podobny, który urodził się w rodzinie francuskiej, mój syn wedle krwi, który mnie zna, jest Francuzem, ponieważ nie ma żadnych praw wypływających z mojego paszportu . . . Paszport to europejska „instytucja". I bez niego Ameryka jest my country nie tylko przez urodzenie, prawa i obowiązki obywatelskie, ale i przez majątek; z pozoru potężne więzi. Rozpatrzymy je do końca. Skapitalizo-wany i wywieziony stąd majątek przestanie być amerykańskim, nie przestaje być moim. Wystarczą trzy kablogra-my do trzech filii międzynarodowego banku w Paryżu, Londynie, Rzymie, aby otwarto tam rachunek, do pięćdziesięciu tysięcy dolarów w każdej, dla Dominika Pola. Tyle ojczyzny w majątku. W naszym klubie sprawa ojczyzny tak się przedstawia, że każdy z nas ma jakąś swoją ojczyźnianą słabość, czasem hobby, różnie przejawiające się lub personifikujące. Wśród trójki katolików Gordon na przykład uwielbia królową Szkocji, Marię Stuart, zbiera dotyczącą jej bibliografię i ikonografię. Ja mam niezbyt ugruntowaną słabość do króla Jana Kazimierza, a Leclerc zbiera tylko francuskie znaczki pocztowe. Gordona uraziłoby nazwanie go choćby żartobliwie Anglikiem, natomiast lubi, gdy mu przymawiać, że ciągnie whisky jak przystało na Szkota. Nasz hebrajczyk nazywa się Waza, podobnie jak dynastia polsko-szwedzkich królów. Nasz Waza będąc pułkownikiem armii amerykańskiej w Europie w 1945 roku, nawiasem mówiąc jest w naszym klubie trzech ze mną pułkowników, •zdobył gdzieś stary dokument z podpisem i pieczęcią królowej szwedzkiej Krystyny, córki Gustawa Adolfa, i odtąd stał się zagorzałym szwedofilem. Fakt, że podstarzała Krystyna przeszła na katolicyzm, poważnie zbliża naszego Wazę do trójki katolickiej w klubie. Polskich Wazów nasz Waza nie lubi, może dlatego, że po polsku waza przez małe „w" oznacza po prostu flower-jpot, a jego ród wywodzi się bodajże z Lubelskiego. To, że mój pupil, Jan Kazimierz, był kuzynem Krystyny, zbliża nas o tyle, że zawsze sobie anonsujemy i ustępujemy antykwaryczne trouvailles z naszych specjalności. Oczywiście zbliża nas i fakt, że obaj nasi ulubieńcy, wzgardzili koronami abdykując. Nie to co Maria Stuart Gordona. —• Chociaż . . . chociaż ten twój Johannes Casimirus też parę lat krwawo dobijał się do tronu! —'• wytknął mi kiedyś Gordon, który po to przeczytał Sienkiewicza, aby lepiej poznać moje historyczne hobby. Ech, ta nasza amerykańska demokracja! Jak to się mówiło w Polsce? Każdy szlachcic ma swojego pachciarza! My w Ameryce mamy ulubionych królów europejskich. Murzyńskich nie lubimy. Więc nasze drugie ojczyzny, zamorskie, łączą nas, a nie dzielą, wzbogacając, a nie ograniczając, zespół klubowy. Taki na przykład Klein z trójki protestantów dlatego z nami czuje się najlepiej, ponieważ podzielamy z nim wiarę w mo-żlifwość uczciwej rehabilitacji pohitlerowskich Niemiec. Po dziesięciu latach dotarcia towarzyskiego dziś nawet ewentualna różnica polityczna nie zdołałaby roztrącić równowagi klubowej. Z tego chociażby powodu, że wiemy już, że nikt z nas nie jest zdolny do poświęcenia dla polityki więcej ponad konieczne składki. Jest jakaś subtelna granica pomiędzy cynizmem a opty mizrriem ojczyźnianym, może ukryta w takiej oto konstatacji: moja potężna i piękna ojczyzna da sobie radę i bez moich dolarów, ale ja sam przepadłbym bez nich. Nasza doktor psycholog nazywa nas klanem optymistów. Czy dlatego jesteśmy optymistami, że nam się dobrze powodzi, czy wprost przeciwnie, tego nie jestem pewien. Ojczyzna mego ojca, Polska, była przed pierwszą wielką wojna w niewoli, a dzisiaj piszą poniektórzy, że brak jej suwerenności. Wolność, suwerenność . . . tych pojęć w sensie negatywnym nie sposób przyłożyć do Ameryki. Różne nasze Stany przechodziły różne koleje losu, ale Ameryka nie była inna, niż jest jako całość rosnąca i potężniejąca mimo wszystko i . mimo wszystkich. Braliśmy udział w obu wielkich wojnach, ale to my, poszczególni wojacy, cierpieliśmy, nie zaś nasza wielka, potężna ojczyzna. Nie wyobrażam sobie cierpienia Ameryki, chyba pod wpływem bomby atomowej, ale to imaginacja bezpodstawna. Pearl Harbour rozgniewał nas. Odpłaciliśmy Japończykom ich klęską pod Midway, a ukaraliśmy Hiroszimą . .. Czy można kochać coś, czemu nic nie grozi, kogoś, kto nie umie cierpieć, a więc nie umie czuć? Jestem . szczery, przynajmniej usiłuję być szczery. Dlatego na pytanie doktor Ilony: czy będę tęsknił do naszej ojczyzny, odpowiedzałem, że na pewno będę tęsknił do naszego klubu, do pewnej przygody w Colorado, ale do USA raczej nie . . . Do Ameryki jako kraju nie tęskniłem nigdy. Tęskniłem, owszem, do matki i tylko dla niej wróciłem z Francji do Stanów. I dzisiaj będąc w Ameryce tęsknię do zmarłej matki, ale może to być tęsknota do dzieciństwa w ogóle. Wiem skądinąd, że wielu porządnych Amerykanów tęskni trwale do Paryża, jeśli go kiedykolwiek odwiedzali. Narkotyzują, się wycieczkami do odległych Stanów swej Unity, lecz tęsknią do obcych klimatów, do innych obyczajów. Ja nie jestem typem poprawnego Amerykanina i może zapisuję zbyt subiektywny osąd, raczej charakterystykę, gdyż sądzić nie mam potrzeby ani powołania. Pisząc przyłapuję się przecież na chęci usprawiedliwienia i umotywowania czegoś w rodzaju dezercji. Sądzę, że gdyby mój pierwszy ożenek tutaj był szczęśliwy lub choćby udany, więc dzietny, nie pisałbym tego, co dziś piszę . . . Wobec tego nie obejdzie się bez zreferowania sprawy mego małżeństwa. 28- .Pierwszą żonę wybrała mi matka. Chciała jak najleipiej, a wyszło niedobrze. Lękała się mego sfrancuzienia i pragnęła nasycić mnie polskością, oczywiście amerykańską, innej nie znała. Amerykańską polskość było łatwo praktykować, używając patriotycznego patosu, lubując się w folklorze, posyłając dzieci do polskiego chóru, pijąc polską wódkę i jedząc polską szynkę pod choinką ozdobioną polskimi świecidełkami. Wiem coś o tym, gdyż handlowałem z powodzeniem taka „polszczyzną". Moja żona jako dziecko ślicznie wyglądała w kostiumie krakowianki i pięknie deklamowała wiersze Marii Konopnickiej oraz Iłłakowiczówny. Moja matka, nie mając sama córki, zachwycała się panienką sąsiadów i dawała jej na gwiazdkę i urodziny cenne prezenty. Dziewczynka ceniła to sobie. Lucy najwyżej ceniła sobie względy ludzkie. Była urodzoną aktorką i lubowała się w grze dla zdobywania podziwu. Moja matka, pani kon-sulowa, wyróżniała się dostojeństwem w polonijnym środowisku i Lucy bardzo ją poważała. Stop! Na początku rozdziału wydawało mi się, że nic łatwiejszego niż skrytykować byłą żonę, tymczasem to dość zawiła sprawa. (Matka, szczera katoliczka, nie uznawała przymiotnika „była" przy żonie, chyba zmarłej.) '. • Nie wiem właściwie, dlaczego Lucy wyszła za ..mnie. - Ja ożeniłem się, bo matka tego chciała, bez żadnego, zakłamania, gdyż nie miałem wówczas innej kandydatki. Lucy,. młodsza ode mnie o pięć lat, podobała mi się, nie przeczę. Była posażną panną i musiało jej imponować moje wykształcenie i międzynarodowe obycie. Zgrabna, przewyższała młiie. trochę wzrostem, a sporo majętnością. Ja nie uchodziłem, za zbyt urodziwego. Pod tym względem nie byłem zarozumiały, ale muszę przyznać, że miałem większe powodzenie u kobiet niż wielu przystojnych i wybitniejszych ode mnie kolegów. Lucy powiedziała mi kiedyś w przystępie gorzkiej szczerości: Gdyby nie twoja matka, nie zwróciłabym na ciebie uwagi. Ja mógłbym o sobie to samo powiedzieć, Luey też miała matkę, lecz ona niczym się nie wyróżniała, chyba ochotą uczenia młodych gospodyń, jak się przyrządza polskie potrawy na wieczerzę wigilijną. . ; , .' Nie, na pewno nie mam żalu do matki za moje .pierwsze małżeństwo. Przeciwnie, to ja czuję się względem niej winT? 29: hy i przepraszam za to, że sprawiłem zawód w uplasowanym dla mego szczęścia małżeństwie. Możliwe, że gdyby dwudziestoletnia Lucy wyszła za mąż za mnie, kiedy miałem dwadzieścia pięć lat, stanowilibyśmy dzisiaj zgraną parę i szczęśliwe stadło. Lucy dwudziestosiedmioletnia i trzy- dziestodwuletni Dominik byli już indywidualnościami impregnowanymi odrębnym przyzwyczajeniem, które nie pozwalało im doszlifować się zgrabnie do pary. Na pantofla-rza też się nie nadawałem, ani ona na zahukaną gosposię. Mimo wszystkie zgrzyty i iskrzenia, ja nie porzuciłbym domu, choćby ze względu na matkę. Lucy pierwsza odeszła. Pocieszyła się wkrótce nowym mężem. Odetchnąłem z ulgą, ale matka nie przeżyła tego. Gdyby nie cierpienie matki,, nie miałbym do Lucy żalu. Ot, jedna z wielu omyłek życiowych. Rozumiem dzisiaj, że omyłka była obopólna, zaś wina także wobec tych, których unieszczęśliwiliśmy, więc względem mojej matki. Ma prawo matka dobrze myśleć o swoim. dziecku. Na jej nieszczęście nie jest jedynym jego wychowawcą. Oprócz niej kształci ojciec, szkoła, życie, wreszcie i ono samo, podmiot wychowania, który wybiera z przykładu rodziców, szkoły, życia to właśnie, co mu najbardziej odpowiada. Ta sentencja ma we mnie głębokie korzenie. W dzieciństwie matka zmodyfikowała dla mnie modlitwę zwyczajną o Aniele Stróżu taką oto odmianą-dodatkiem: „Strzeż mnie od wszystkiego złego i od' ducha nieczystego, i ode mnie samego. Amen". A więc pouczyła mnie, abym strzegł się i samego siebie, czyli pokus przez siebie samego koncypowa-nych. Taką pokusą była może moja podskórna pretensja do żony, że nawet w intymnych chwilach jest zaborczą egoistką. Gdybym ją naprawdę kochał, nigdy by podobny zarzut nie rozżarzał się we mnie i nie podpalał innych zadrażnień i złości. Gdyby Lucy kochała mnie naprawdę, być może nie zabrakłoby w niej wzajemnej pieszczot]!wości, owej zapobiegliwości miłosnej, w której celują Francuzki tak umiejące wstydliwie przywiązywać do siebie mężczyzn. Lucy może była zbyt dumna albo po prostu zimna, lecz nie wstydliwa, gdyż wstydliwość umiałbym w niej ocenić jako charme kobiecy. Nie jestem zadowolony z tego, co napisałem o swojej pierwszej żonie. A co ona napisałaby o mnie jako nieudanym małżonku? Że byłem zarozumiały, więcej liczyłem się ze swoją matką niż z żoną, że byłem perwersyjny, egoista, leniuch, trwoniłem — zamiast pomnażać — jej mają- tek, zaniedbywałem ją dla swoich kolekcjonerskich widzimisię. Najważniejszego by nie napisała, a ja pominąłem: że nie zanosiło się na dziecko. Podejrzewałem jej winę, dziś jestem tego pewien, chociaż przyczyna mogła być przejściowa, do naprawienia. Powtarzam przekonanie, że gdybyśmy mieli dziecko, co było możliwe, nie pozbawilibyśmy go rodzinnego domu, a moja matka przy wnuczku może odzyskałaby żywotne siły. LJziś, w czwartek, mając ostatecznie załatwione sprawy majątkowe, zawiadomiłem klub Dziewięciu o postanowieniu niezwłocznego wyjazdu do Europy w poszukiwaniu grobowca. Zdziwienie graniczące z popłochem! Rodzinnego grobowca? — Nie rodzinnego, lecz living tomb. — Żywego? Co to znaczy? — Jeszcze nie wiem. Uznano to za żart, dowcipne ukrycie prawdziwego celu zamorskiej eskapady. Przy tej okazji miałem możność ocenić solidność towarzyską mych amerykańskich przyjaciół. Nikt 'nie zakwestionował mojej decyzji ani próbował wpłynąć na 'zamiary, natomiast każdy zaofiarowywał swoją pomoc. Spontanicznie, szczerze i .bezpiecznie dla ich kas, znali bowiem moją niezależność i względną zamożność. Najchętniej chcieli dopomóc mi nie swoim kosztem. Każdy miał w świecie jakowychś znajomych, stosunki i zależności, niekiedy rodzinę. Na Londyn, Paryż i Rzym mogłem dostać kilkadziesiąt listów polecających, ale to było przecież całkowicie zbędne. Jedynie nad propozycją Wazy zastanowiłem się, gdyż dotyczyła jego powiązań rodzinnych w Warszawie i Tel-Avivie, a to mogło się przydać. | Dyskrecja i courtesy moich przyjaciół klubowych były wzruszające. Uchwalili, abym sam wskazał swojego następcę do klubu. Nie zgodziłem się na to. Członkostwo musi być jednomyślne i na przyszłość należy stosować w tym zasadę liberum veto. Zgodzili się i na to, rozumując, że ewentualne niesnaski negowałyby celowość istnienia klubu. Podczas wzruszeń pożegnalnych wpadłem na pomysł, aby zwierzyć im się z pisania tej książki, którą nazwałem poufnym dziennikiem mego jutra. Zaproponowałem, aby od dziś każdy/ z członków zapisywał coś z życia w swoim confidential diary„ coś szczerego, byle nie o klubie. Spodobało się. Wobec tego obiecałem, że rozporządza, aby moja książka, jej maszynopis, została po mej śmierci dostarczona klubowi wraz z funduszem wydawniczym w wysokości pięciu tysięcy dolarów. Przyklaśnięto memu projektowi tym łatwiej, że oferta nikogo do niczego nie zobowiązywała. Myślę, że pomysł „księgi jutra" wzmógł solidarność i pogłębił ideologię klubu, a więc zrekompensował w pewnym stopniu mój ubytek. Ideologia naszego klubu... Chyba ideał sitwy towarzyskiej. Mimo całej swej powierzchowności sit-wa bywa często realniejszą więzią niż stosunki rodzinne. Alboż moja rodzina miała jakieś idee? Dla mnie była nią matka, a nie przysłużyłem się jej. Ani żonie. Nie mam dziś ani rodziny, ani idei. Czymże one są? Czym jest naprawdę ojczyzna, rodzina, idea? Aby na to odpowiedzieć, trzeba wprzód zdecydować się, czym jest prawda. W prawdzie leży rozwiązanie wszystkich innych tematów. Wiem, o co mi chodzi, lecz krępuje mnie wyraźna odpowiedź. Nie jestem siebie pewien. Tymczasem podrzucam pewne myśli i oferty niby fcukułcze jajo memu klubowi i tej mojej książce. Kukułcze jajo! Dobrze to charakteryzuje moją intencję, aby wkręcić się do potomności za pomocą książki, której jeszcze nie ma, a już ją petryfikuję w klubie legatem dolarowym. Coś jakby operowanie czekiem bez pokrycia. Jeszcze lepiej od kukułczego jaja! Wystawiam czek, jednak na jego pokrycie zamierzam dopiero zarabiać. Czy książka będzie ciekawa, to zależy nie od atrakcyjności mojego przyszłego życia, tylko od sztuki pisania. Z tego zdaję sobie sprawę. A zresztą, co dla kogo ciekawe? Dla mnie, bądźmy szczerzy, najciekawszy jestem ja sam i to, co mnie dotyczy. Dawniej nie napisałbym tego. Bo też dawniej ciekawość moja miała inny zakres. Dzisiaj śmieszą mnie sprawy, dla których dawniej narażałem zdrowie i życie. W dzieciństwie przeżywałem nawet okresy egzaltacji religijnej. Jako młodzieniec ryzykowałem złamanie karku w sporcie motorowym. Jako mężczyzna, w wojsku, uczciwie zasłużyłem na wysokie odznaczenia w służbie łączności i zaopatrzenia. Rana, która dała mi kilkadziesiąty tysięcy skapi-talizowanej renty inwalidzkiej, najmniej świadczy o bohaterstwie. Otrzymałem ją dokładnie w chwili, gdy wznosiłem toast na cześć przekroczenia Renu przez nasze wojska. Dzisiaj nie umiałbym chwalić się przeszłością ani chełpić przygodami, które zjednały mi w pewnym środowisku opinię i awanturnika. Dlatego nie piszę wspomnień. 'Nie wiem, czy jest to oryginalne, że nie tęsknię do swojej przeszłości. Oglądanie się wstecz niepokoi mnie spodziewaniem się ciosu od przodu, od jutra.. -Może dlatego, że jeszcze nie jestem stary, a czuję się zagrożony? Może dlatego, że - już jestem stary, a nie czuję tego i staram się umknąć przed nieodwołalnym? Miewam uczucie,, jakbym przyhamowywał pędzącą mnie w przód falę. Siebie bym przyhamowywały gdyż' jestem z falą zrośnięty i sam ją napędzam. Czy możliwe ;jest odroczenie, przedłużenie samego siebie? Jesteśmy- - zrośnięci ze swoim własnym czasem. Tłok d tempo amerykańskiego życia jest wrogiem użycia. Nie wiem, gdzie podziało się moje ostatnie dziesięć lat. Pytam, co na przykład było w 1954 roku, i nie wiem, jak odpowiedzieć. Nie pamiętam. Chyba jakiś szczegół statystyczny z rozwoju firmy 'albo datę jakiegoś wydarzenia sportowego. Ale gdzie ja byłem w owym roku? Czy rok ten pożarł mnie, czy ja przełknąłem go bezwiednie, to inie polepsza sprawy. Stworzyliśmy maszyny, aby narzuciły nam nieludzkie tempo przemijania. Veto! -Toleciałem do Chicago. Musiałem, aby nie mieć żadnych zaległości, profilaktycznie niejako, pożegnać się z moją pierwszą żoną. Lucy nazywa się teraz pani Galsky. Jej obecny, trzeci mąż pracuje w ubezpieczeniach, a ona prowadzi własne przedsiębiorstwo taksówek powietrznych. Ma kilka paroosobowych samolotów i dwa helikoptery — zatrudnia sześciu pilotów i mechaników. Galscy przyjęli mnie serdecznie. Lucy zgrywała się na milionerkę narzekając na męża, że nie chce pracować u niej, chociaż dałaby mu dwukrotnie więcej, niż ma „chłopak" w swoim office. Chłopak mrugał na mnie, jak do starego guy, porozumiewawczo. Mówiliśmy do siebie po imieniu. Lucy obiecała solennie, że będzie dbać o grób moich rodziców jak o swój własny i przyjęła zobowiązujące,pięćset dolarów na ten cel. Ralf Galsky zaprosił mnie na lunch. Po wysuszeniu butelczyny brandy zapytał mnie poufale, jak uwolniłem się od Lucy. — To ona uwolniła się ode mnie — odpowiedziałem, czu 3 — Poufny dziennik,.. jąć, że jednak jestem solidarny z Lucy wobec tego młodzika. Ralf westchnął bezradnie. Zagadnąłem go, czy wzięli ślub kościelny. — Oczywiście, dopilnowała tego, jestem przecież młodszy od niej o parę lat. Wy mieliście unieważnienie, prawda? — Zaciekawił się nie znaną mu widocznie przeszłością żony. — Tak, z powodu zmowy bezdzietności — przyznałem. — My też nie mamy jeszcze dzieci — zwierzył się Ralf. — Dziecko, przywiązałoby Lucy do domu, prawda? Żona prowadząca własny interes to gorsze od bezdzietności •— zaklął. — Radzę wam adoptować, póki jesteście młodzi — rzekłem z przekonaniem. Słuchał pilnie, potakując głową. Uważał mnie za eksperta od swej żony. Moje żałosne doświadczenie z Lucy! Nazwałem ich młodymi, bo też Lucy mimo swoich pięćdziesięciu lat wygląda na trzydziestolatkę i może udawać rówieśnicę Ralfa. To zważywszy, a najlepiej jej życząc, na lotnisku przy ostatecznym pożegnaniu poradziłem jej, aby jak najrychlej adoptowała dziecko, gdyż tylko w ten sposób utrzyma Ralfa w domu przy sobie. Wzruszona odprowadziła mnie na bok i spytała z powagą: — Radziłbyś mi córkę czy syna? •— Ja mam syna i córkę — odszepnąłem poufnie. — Wam radziłbym... — Masz dzieciątka? — spytała niemile zdziwiona. — W jakim wieku? .•-< — W różnym. Syn we Francji ma dwadzieścia parę, a moja kid-girl... — Dwadzieścia parę? — znów mi przerwała spoglądając z góry wzrokiem piorunującym, jak za najlepszych czasów, małżeńskich. — Mówisz chyba o chrzestnych dzieciach? — Ależ nie, o moich własnych. — Więc dlatego nie pragnąłeś mieć dzieci w naszym małżeństwie! — syknęła. — Ja nie pragnąłem? To ty, w tajemnicy przede mną, aby nie stracić talii na podróż dookoła świata, zgładziłaś nasze dziecko u doktora Romky. — Wiedziałeś o tym? —• Nie! Dowiedziałem się trzy lata po rozwodzie. •— Widząc, że spokorniała, dodałem: — Nie oskarżam cię, to sprawa dziś twego wyłącznie sumienia. — Jednak Lucy nie potrzebowała mojego współczucia. Wnet przyszła do kontrataku wzdychając: — Szkoda, że nie darzyłeś mnie wówczas zaufaniem. Mielibyśmy już dziś dorosłego syna. — Jakiego syna? — No tego twojego z Francji. — Po co ci dorosły! Masz swojego Ralfa. Pilnuj chłopaka, bo już przy tobie tęskni do własnej rodziny. Do widzenia, Lucy! Dokuczyłem jej na ostatek i żałowałem tego za chwilę, oddalając się od Chicago na skrzydłach jęta. W gruncie rzeczy nie czuję pretensji do Lucy. Gdybym ją kochał, zapewne czułbym się skrzywdzony przez nią. Żal mi kobiety. Ralf czeka przecież na jakąś przyzwoitą okazję, aby od niej odskoczyć. Pretekstem może być pierwsza choroba, która obnaży sztuczność jej powabu i przerazi małżonka różnicą wieku. Sposoby na to: kapryśne wycieczki do Europy, a w rzeczywistości do lecznicy, aby tam obciągnięto skórę na policzkach i skroniach, kiedyś zawiodą. A Ralf to jwesoły byczek. Lecąc na wysokości dwudziestu tysięcy stóp, czułem się doskonale. Przecież przy high blood pressure powinno by to szkodzić sercu. Wygrałem robra z przygodnymi znajomymi i nie czułem zwykłego o tej porze palenia w oczach powodującego lekkie łzawienie. A może to od dymu tytoniowego? W każdym', razie po podróży czułem się lepiej niż przed odlotem. Zachęcające. Dziś podpisałem sprzedaż firmy. Zadowolenie moje jest połowiczne. Skusiłem się na czek na siedemdziesiąt tysięcy dolarów w zamian za firmę wraz z personelem i nazwą. Mało to i wiele zarazem. Decyduje tempo. Personel po remuneracji nie oponował, ale ;wyszło przy tym na jaw, że sekretarka Paula rości do mnie pretensje matrymonialne. Wytłumaczyłem panience, że jestem żonaty w Europie, że wiem, iż kolega Nicol był z nią przedwczoraj en deux na majówce, a ja od tej pory mam alibi samolotowe, nadto, że nie obawiam się skandalu i za parę dni zniknie moja gotóiwka. Gdy Paula przekonała się, że Nicol otrzymał nieoczekiwaną premię, zrozumiała, iż nie warto zaczynać ze starym bossem. Smarkata, nigdy bym jej o taką bezczelność nie podejrzewał; przecież nie zna nawet mojego mieszkania. Nicol powiedział, że namówiła ją do tego jej dystyngowana mama. Nieważne, kto i co, dość, że miałem przez pół godziny nadprogramowy kłopot. 3* ^ Mój kontrahent, nabywca „Dompolu". osobnik o skośnych oczach, wydał mi się nieco podejrzany z tego powodu, że nie targował się o cenę za całość, natomiast nasza kartoteka krajowa interesowała go o wiele bardziej niż nasze stosunki, bogate i uprawnione, z Pragą, Warszawą i Bukaresztem. Gdybym był azjatyckim agentem, umiałbym - moją firmę wykorzystać dla propagandy lub szpiegostwa, tak że komisja nie prędko by coś wywęszyła. Niech się o to Mac Carthy i Ku-Klux-Klan martwią. Business is business. Złożyłem podpis i stało się to, o co mi chodziło. Jak za dotknięciem czarodziejskiej . różdżki spłynęły ze mnie obowiązki, a więc dalsze kłopoty podatkowe, ubezpieczeniowe, ratalne, które nowonabywca przyjął na siebie hurtem z zastanawiającą skwapliwością. Będąc de facto właścicielem, ale występując jako mój plenipotent, gdyby zechciał, to mógłby głęboko wśliznąć się w amerykańskie życie, na przykład do Santa Monica, gdzie znam jednego z mędrców areopa-gu... Najtrudniejsza była ta sprzedaż firmy, dlatego że czasy przedkryzysowe, a nikt porządnego interesu się nie pozbywa. Więc tak ostatniego miesiąca pokierowałem sprawy, aby zostawić następcy dojrzałe owoce do zdjęcia z drzewa, czyli zainkasowanie gotówki za transakcje przeze mnie sfinalizowane, tak rozmyślnie ustawione terminowo, aby było oczywiste, że tylko moja nieobecność na ten czas w USA zmuszała mnie do tego. I byłbym z siebie w pełni zadowolony, gdyby nie zastanawiająca skwapliwość mojego następcy. Obeszło mnie to, gdyż 'nie uznaję cudó,w w interesach, a facet zapłacił cenę, jaką płacą kartele za ostatnie ogniwko ich kręgu. Moja ambicja ma też zadośćuczynienie, że przedsiębiorstwo nie poszło na marne, skoro beze mnie będzie egzystować nadal pod moją firmą. W jednym zdaniu trzykrotnie: „moje, ze mną". Czy to przypadek, nieudolność stylistyczna, czy może symptom skier etycznego egoizmu? Nie sądzę, abym był większym egoistą niż inni, a więc absolutnym. Reszta to kwestia wychowania, opanowania, no i stylistycznej sprawności. Dziwne uczucie — wejść do biura, w którym jeszcze wczoraj było się wszystkim, a dziś jest się tylko klientem. Jakże mizerną pozycją jest w gruncie rzeczy klient, któremu wmawiamy, że zawsze musi mieć rację, a w reklamie traktuje się go jak potencjalnego bałwana. Sporo czasu, bo całe przedpołudnie, zajęła mi sprawa, jaki samochód zabrać ze sobą do Europy. Zdecydowałem się na ostatniego Ramblera, cross country custom, wóz pakowny, noclegowy, całkowicie air-conditioned. Mogę zmieścić się w nim z całym bagażem, z wszystkimi swymi ruchomościami. Wytłumaczono mi, że w Europie ten typf .jako mniej znany, nie stanpwi pokusy dla złodziejskich gangów. Za Pontiaca dostałem na rękę pięćset dolarów i większość z tego włożyłem ,w usprawnienie Ramblera. Przed przygodnymi rabusiami uzbroiłem wóz w przemyślane pułapki i alarmy blokujące, a. nadto wymyśliłem taki schowek na drogo-cenności, że bez rozbicia podwozia nikt by ich nie doszedł. Do końca miesiąca muszę pozałatwiać sprawy finansowe.. Końcówkę należności za dom przyjąłem w postaci brylantowego naszyjnika. Obliczyłem go na karaty, a złoto na gramy; niestety biżuteria nie ma metryki dalszej niż 1945 rok, więc prawdopodobnie pochodzi z europejskiej puli zdobycznej. Naszyjnik nie jest najpiękniejszy, ale sądzę, że większość porządnych kobiet przetargowałaby za niego swą cnotę. Zaśrubowałem go wraz z paru innymi drobiazgami i piętnastu tysiącami dolarowej rezerwy w skrytce Ramblera. Cenny wóz, chociaż nikt z mieszczuchów w USA nie zazdrościłby mi takiej landary. Tym lepiej. \Jfd wczoraj mieszkam w hotelu, w Jersey City. Przeniosłem się tu wprost z własnego domu, który przestał być moim. Francuski transatlantyk odpływa w środę. Już nań załadowano mojego Ramblera wypchanego po dziurki od nosa iwalizami i kuferkami. Z książek zabrałem sześćdziesiąt cztery tytuły dzieł geograficznych i modlitewnik polski mojej matki. Resztę tomów rozdałem przyjaciołom z klubu. Hojność moja tłumaczy się tym, że w pośpiechu za gotówkę hurtem dawano mi tak mało, iż nie opłaciłoby to wartości okładek, a na licytację nie mam czasu. Wolałem tanim kosztem zdobyć opinię dobrego kolegi i napisać kilkadziesiąt dedykacji. Przyznaję, że nie wszystko wyszło tak, jak się spodziewałem. Zabawne, ale takie pewniaki jak meble, książki, dom — zawiodły, natomiast maski murzyńskie zarobiły sobie na Rolls Royce'a. Zostawiłem z nich twarz złego mędrca, zdaje się z plemienia czy szczepu Ba-luba z Konga. Dom kupili za pół darmo Chińczycy. Na akcjach nie straciłem na pewno, ale najtrudniej było mi je zamienić na ready money. Nakrzątałem się sporo, aby dopiąć tego, iż sto pięćdziesiąt tysięcy wyprzedziło mnie do Europy, ściślej mówiąc — do Rzymu, Paryża i Londynu. Jako środek komunikacji obrałem z rozmysłemi statek, i to francuski. Przelot nad Atlantykiem to już impreza, której nie warto bez przygotowania i porady próbować, mając raczej delikatne serce. Terminy mnie nie gonią. Transatlantyk francuski to świetna kwarantanna dla aklimatyzacji psychicznej przed Paryżem. Podobno dzisiejszy Paryż różni się znacznie od przedwojennego, tak dobrze mi zina-nego. Nie wydaje mi się to możliwe. Zależy, co kto nazywa Paryżem. Zobaczymy, przekonamy się. Tymczasem siedzę na koszu. Pobyt w hotelu jakże jałowy i obojętny. Ani coś się skończyło, ani rozpoczęło. Do środy dwie doby, a ja chciałbym! ten czas po prostu zgubić. Już pożegnałem się ze wszystkimi i nikt nie wie, że jestem w New Yorku. Myślą, że poleciałem. Zerwałem wszystkie towarzyskie nici i zatarłem, bez wyraźnej potrzeby, wszelkie ślady za sobą. Może dlatego czuję się w tym mieście jakby intruzem, a przecież jeszcze wczoraj nazywałem New York moim miastem. Figuruje na moich biletach wizytowych. Prawda, mam przy sobie stare bilety. Jednak trudno wyrwać się z zasiedziałości. Czterdzieści pięć dni upłynęło od chwili, gdy zapisałem pierwszą stronicę mojej książki. Odczytałem te trzydzieści kart ściśle zapisanego maszynopisu i jestem zażenowany. Nie poznałbym w tym siebie. Inni też by mnie nie rozpoznali. Uchodzę za małomównego, zdecydowanego faceta, który wie, czego chce, i nie daje sobie w kaszę dmuchać. Tymczasem w pisaninie okazuję się nijakim gadułą. A naprawdę jestem i taki, i owaki, czyli różny. Tylko w powieściach bohaterowie są „jacyś" jednacy. Jeżeli tchórze, to już tchórze, a odważni zawsze odważni. Czy mam się tego wstydzić, że nie jestem wzorem bohatera powieściowego? Niezmienność to raczej ubóstwo, jeżeli chodzi o naturę człowieka, brak zdolności przeżywania i dostosowania się do zmiennych warunków bytu i tworzenia. Nie koliduje to oczywiście z cnotą wierności, która wymaga bogactwa charakteru. Wierność bez charakteru to po prostu tępota, brak wyobraźni i incjatywy, poddawania się ciążeniu przeszłości. Ku-Kłux-Klaniści uchodzą za wiernych, chociaż służą złej sprawie. Zadarłem z nimi nie chcąc płacić haraczu, a osłoniła mnie loża licząca próżno na mój akcesf. Cieszę się na zerwanie wszelkiego kontaktu z tymi klikami. Groźby: przyjdzie koza do wożą, albo rychło zrozumiesz, że bez nas nie ujedziesz daleko, już dzisiaj są wobec mnie pustymi frazesami. Własność jest tarczą przed głodem, ale też celem dla jwroga. Rozpisałem się o wierności dlatego, że to, co robiłem w ciągu ostatnich czterdziestu pięciu dni, sprzeniewierza się memu dotychczasowemu stylowi życia. Cały gmach interesu i splot towarzyski, który budowałem skutecznie w ciągu dziesięciu lat, ostatnio, w ciągu półtora miesiąca, rozebrałem do fundamentów i spieniężyłem na cegłę. Tak, ale to ja sam swoje spieniężyłem, nie zaś komornik lub urząd skarbowy. Odszedłem, opuściłem, nie zaś wyrzucono 'mnie albo zapomniano. Więcej powiem, niczego nie zmarnowałem. Jestem zadowolony i cieszę się, że moi kontrahenci także się radują. Chciałbym, aby nikt tutaj mnie nie przeklinał. Panna Paula jeszcze parska złośliwie, ale przestanie, gdy w tydzień po moim odjeździe otrzyma z banku prezent, który wcale jej się nie należy. Żegnając mnie płakała tylko stara pani Wanda, gosposia, którą odziedziczyłem po rodzicach. Płacząc była i szczęśliwa, gdyż opłaciłem jej dożywocie w przyzwoitym katolickim pension dla starców, o czym 'marzyła. Myśląc o niej rozmyślałem o starości. Symbolika może być rodzajem wzoru matematycznego, najprostszą drogą do rozwiązania, rozumienia specjalnych zadań. Analogia jest praktycznym symbolem. Człowiek w planie moralnym jest jak drzewo w cyklu przyrodniczym: dorasta do męskiego wieku, aby móc owocować, produkować, tworzyć. Jednak owoc dla drzewa nie jest wszystkim, jest tylko środkiem — atrapą nasienia. Dla człowieka twórczość — produktywność też nie jest wszystkim, bo to także atrapa dla moralnego zakwalifikowania go w interesie wieczności. Zbudowałeś dom! Pięknie! Któryś tajfun zniszczył go. Szkoda! Ale ty nie zostałeś przez to zniweczony. Dla ciebie liczy się to: jak i dla kogo ten dom budowałeś. Ty dokonałeś swego w inicjatywie i intencji, a reszta to już los innych lokatorów domu. Patrząc na panią Wandę myślałem, że starość ludzka to chyba stan, który po owocowaniu przychodzi w formie ulegania się, dojrzewania owocu, aby nasienie w nim skupiło się do dalszego wzrostu czy rozkwitu. Pani Wanda ma sklerozę, owszem, plącze się jej wszystko, ale gdy zechce, gdy wedle niej trzeba, powie tak mądrze, że kto jej nie posłucha, na pewno straci. Mnie powiedziała po polsku tak: — Nie odbiegniesz, człowieku, od siebie, bo na księżycu tak samo bolą zęby. — Może nie ma tam zgoła bakterii — zażartowałem dla sprzeciwu. — To je przyniesiesz z sobą, dla siebie. I bakterie, i złości. —• Nie wybieram się na księżyc. Jadę do Francji, babciu. — Nie jedziesz, gdzie jedziesz, jeno chcesz uciec od siebie. I ,na próżno! Źle ci tu? — A co by babcia powiedziała na Polskę? Może i tam mnie ciągnie... — Żeby nie nogi, tobym się wybrała, ale tam dużo chodzić trzeba i stać w kolejkach. Z Francji do Polski to tak będzie jak z Detroit do Washingtonu u nas. Na weekend można by polecieć na nabożeństwo do Świętego Floriana na Pradze, za Wisłą. Tam byłam ochrzczona. — A ja byłem ochrzczony w Michigan i nie tęsknię do weekendu za Wisłą. Osierocona ósemka naszego klubu Dziewiątki pragnęła odprowadzić mnie na lotnisko. Wymówiłem się jakoś, nie podając dokładnego dnia i rodzaju komunikacji. Uważają, że nie stać mnie, wiecznie zajętego, na inny środek podróży niż samolot. Jakże mnie mało obchodzi, co sobie tutaj będą potem myśleć o mnie. Samotny w pożegnalnym tłoku, wsparty o balustradę pierwszego pokładu, szczerzyłem sztuczne zęby w uśmiechu ku tłumowi nieznajomych żegnających moje najbliższe otoczenie. Pretensjonalna .fraza. Hemingway powiedziałby więcej w paru lapidarnych słowach. Nie jestem Hemingwayem. Pisanie stanowi, dla mnie trud, do którego jeszcze nie przywykłem. Skręt statku odwrócił nas od nabrzeża. Nie odmieniając drętwego uśmiechu patrzyłem dalej na plastry okien skyscraperów wywyższających się nad basen Hudsonu. Oddalająca się ,wraz z lądem Statua Wolności nie budziła we mnie ani sentymentu, ani zalążka tęsknoty. Gdybym zostawił tu matkę albo dziecko, może bym się rozczulił. Gdybym uciekał z USA wyganiany albo ścigany, bez dolarów, może bym żałował... Stało się! Normalny Amerykanin w normalnych okolicznościach, a te się kultywuje, gdy perspektywa lądu znudziła go, zaszedłby do baru, oczywiście baru swojej klasy. Nie uczyniłem tego usiłując nie być normalnym Amerykaninem. Poprosiłem stewarda o zaprowadzenie mnie do kajuty, zamknąłem się w niej i zmieniwszy obuwie rozwaliłem się na foteliku. Przymknąłem oczy z chęcią rozmyślania. Nie byłem spokojny ani zrównoważony. W miejscu oparcia głowy o poręcz fotela czułem serce, w mózgu czułem serce i w dłoniach czułem serce podniecone wymuszoną bezczynnością. Zamiast urządzać się, rozpakować, rozejrzeć wśród nowych ludzi, niby odpoczywałem. W rzeczywistości, czuwałem, zmuszony do tego stanem dolegliwości, dziwacznym stanem, w którym przeszkadzałem sobie własną obecnością. Potrzebowałem rozrywki, właśnie divertis-sement, odwrócenia się od siebie, więc najłatwiej ku ludziom, do towarzystwa. Recepta nie pasuje, gdyż jestem przesycony towarzystwem ludzkim. Sięgam do bocznej kieszeni nesesera po blok i długopis. Onumerowałem kolejną stronę mej książki: trzydziesta czwarta! Jednak z palcami nad portablem czułem większą odwagę do pisania. Długopis kusi, żeby rysować na papierze esy-floresy. Przypomniało mi się, że ,w prawej dolnej kieszeni kamizelki mam pudełeczko z pastylkami od naszej kluboiwej doktor Ilony. Zazwyczaj wystrzegaliśmy się przy niej rozmów o chorobach. Tymczasem na pożegnalnym brydżu, nie proszona o konsultację, powiedziała mi, że tacy opanowani ludzie jak ja powinni bronić się jakoś przeciwko nerwicy wegetatywnej, gdyż prędzej czy później padną ofiarą niedomagań serca albo dwunastnicy. Gdy spojrzałem na nią zdziwiony, usprawiedliwiła się tym, że nie podoba jej się nagłe czerwienienie mojej twarzy. Wzruszyłem ramionami i mruknąłem niby lekceważąco: Supertension! — Prawdopodobnie — odparła, po czym dała mi przezroczyste pudełeczko, wymieniając nazjwę leku i upominając, bym nie zażywał więcej niż trzy pastylki dziennie, gdyż w nadmiarze zażywane wyczerpują pamięć. Podziękowałem, wsunąłem pudełeczko do kamizelki i graliśmy dalej. Mogę teraz spróbować leku. Piszę o bieżących dziejach, więc na pamięci mniej mi zależy. To ważne, że nie zależy mi na wspominaniu. Przeszłość nie zawsze potrzebnie cieniuje nam teraźniejszość, zasala smak przeżyć, zapeszą szczerość. A przede wszystkim utrudnia konstatacje, zacierając kontury egzystencji, aktualnego bytu. Stwierdzam, że oderwałem się, od czego...? Jeżeli tylko od rutyny, tedy niewypał. Nie chodzi o oderwanie się, ale po prostu o wyznanie, że próbuję ;..być bardziej sobą, pełniejszym sobą, niż dotychczas byłem. . . Jestem na Atlantyku. Z własnej, nieprzymuszonej woli — ani z potrzeby interesów, ani z rozkazu wojskowego — płynę ku Europie. Przede mną wkrąg ocean, a nade mną niebo. Patos i frazes. Przed niebem i oceanem uszczelniają mnie w kajucie deski, blachy i plastyk, a motory pracują; aby oddalać od amerykańskiego lądu. Que sera — sera, jak śpiewają. Pastylka doktor Ilony gorzka niby piołun. Nigdy nie próbowałem piołunu. Znam absynt. A oto zapisuję definicje, najwłaściwsze dla moich akcji słowa: Uciekłem z Ameryki! Aby się tam nie zatracić, uciekłem przed samym sobą. W USA groziło mi zawsze bankructwo, a od niejakiego czasu także i zatracenie wojenne. Unikam zatracenia gubiąc się w obcości i nieznajomości. Na oceanie, pod gwiaździstym niebem., skryty tw szczelinie jednej z setek kajut, nikt mnie tu nie zna, osoby-numeru, nikt nie widzi w tej chwili ani wie, kim jestem, czy jestem. Tyle uników, by skonstatować, że dolegam sobie przytomnością... Połowiczna to prawda i szczerość. Gdy kładę płasko dłoń na powierzchni umywalki, przejmuję w siebie nieustanne drżenie wnętrzności transatlantyku, któremu dałem się połknąć niby Jonasz wielorybowi. Jeszcze to zanotuję: uciekłem na poszukiwanie, z USA do Europy. To mi pochlebiało. Solidność każe wybierać: albo ucieczka, albo poszukiwanie. Więc przyznaję: ucieczka. .W trybach amerykanizmu nie zdobyłem się już na nowy akcent. Jutro, pojutrze musiałbym nadążać za tempem, a to przecież początek końca. Spotkanie ze starszą damą i sprawdzenie serca posłużyło za okazję, stymulującą ambicję, by odznaczyć się czymś na ostatek. Może to ferment polskiej krwi? Albo uprzedzenie tutejszej zasady gry życia, że you arę only as good as your last hit. Mój ostatni wyczyn ma być pierwszym, ta książka mająca ilustrować przyszłość, kiedy przeszłość .uznałem za missed. Czy spalona? Cóż za błędne koło. Przecież ja pod prąd czasu zmierzam, zawracam do owoców mej młodości. Przechwytuję się na marzeniu, że jeżeli odnajdę mojego syna, może będzie do mnie podobny, ale w czym? Albo Polska, gdybym ją odwiedził... Ostatni raz byłem tam przed ćwierć wiekiem. W 1934 roku pracowałem w Londynie u Coocka. Urządzałem ich stoiska na międzynarodowych targach. Zwiedziłem przy tej sposobności Poznań, Kraków i Warszawę, a potem napisałem długi o Polsce list do Ameryki, do mego ojca. List ten szczególnie przygnębił matkę. Powiedziała mi: — Gdybyś kochał, nie krytykowałbyś tak swojej praojczyzny. — Ale ja wtedy wszystko krytykowałem. Cóż to były za odmienne czasy. Moi rodzice żyli jeszcze. Świat męczył się w różnych kryzysach, ale nie doświadczył najgorszych rozczarowań. Anglia i Francja były imperiami, co się zowie, w Niemczech pączkował hitleryzm, Japonia podbijała Chiny, a Rosją już przestano się przejmować. Byłem kawalerem, jeździłem bodaj Lancia Aprillą i na szlakach angielskich zarabiałem więcej funtów, niż zdołałbym uciułać w pokryzysowej Ameryce. Ćwierć wieku, tylko ćwierć wieku, a jakże przetasowały się karty 'międzynarodowe. Myślę sobie o tym spokojnie, notując zdziwienie, że jestem tym samym człowiekiem, który już wtedy prosperował jako dorosły mężczyzna. Ale... eóż to kogo może obchodzić? Co nowego napiszę? Kto zdołałby dziś wycenić moją oryginalność, gdy potop drukowanych słów i reprodukcji, plus głosy i obrazy w radio i. telewizji niwelują wszelką twórczość indywidualną, a windują okresowo ponad poziom jedynie to, co business poleci reklamie. W takich warunkach moja książeczka nie ma w dzisiejszym świecie żadnych szans. Odkąd oderwałem się od swojej firmy i wyłączyłem z klubowej sitwy, jaki dla kogo przedstajwiam pożytek albo pokusę, aby warto było lokować we mnie choć dolara? Póki żylt rodzice, byłem ich dzieckiem, w czasie wojny należałem do armii, po wojnie czynny robak interesu i przydatny klubowiec, ale dzisiaj już nobody i iiothingness.;. Przepraszani, pasażer numer jakiś na transatlantyku francuskiej linii. Wystarczy! Nigdy w życiu nie byłem aż tak wyobcowany, niepotrzebny nikomu prócz samego siebie. Gdybym zginął, przepadł, wyskoczył przez skylight w mrok oceanu, nikt by się o mnie nie upominał, nie pożałował, nie zatęsknił. To dobrze! Taki powinien być start do nowego. Tylko ode mnie zależy, kogo poznam, z kim się zwiążę, komu stanę się pożyteczny, potrzebny lub wrogi. Nie wyjdę dzisiaj na pokład ani do restauracji. Sen, sen na oceanie niechaj strawi moją zbędną przeszłość, abym mógł dzień jutrzejszy rozpocząć jak najmniej obciążony... obczyzną. Tiozpocząłem dzień dzisiejszy od leniuchowania. Zabawne, że chociaż zawsze, prócz wojska, mogłem sobie pozwolić na taki luksus, jednak dzisiaj smakował mi inaczej. Mimo że czułem się dobrze, kazałem stewardowi podać śniadanie do łóżka. Gdy kelner krzątał się ustawiając koło mnie naczynia, najpierw uśmiechałem się głupkowato, zażenowany swoim nieróbstwem, wreszcie sięgnąłem za siatkę po blok, aby przeglądając wczorajszą pisaninę udawać, że i ja jestem czymś zajęty. Gdy pozostałem sam, znowu zacząłem delektować się stanem, który chciałbym nazwać bezkarnością. Pławiłem się w poczuciu nieodpowiedzialności. To pławienie się polegało na obmyśleniu mniej lub więcej zręcznych zdań, które mógłbym na mój temat zapisać w książce. Interwencja człowiecza przerwała błahy nastrój. Zameldowała się ste-wardessa-pielęgniarka z zapytaniem, czy nie czuję się na tyle słaby, że powinien zaopiekować się mną lekarz, ewentualnie czy wystarczy troska pielęgniarska oraz specjalna dieta. Panienka prezentowała się zgrabnie i inteligentnie. Ma na imię Celia. Zgodziłem się, że jej personalna opieka wystarczy całkowicie dla przyniesienia chwały francuskiemu transatlantykowi. Objaśniła mi, jaki dzwonek ją wzywa, a ja zwierzyłem się, że twarz stewarda czemuś mnie drażni. Zrozumiała, obiecując, iż postara się go zastępować, oczywiście w miarę możliwości. Oczywiście! A propos mojej pisaniny: czasami, gdy ją odczytuję, podoba mi się nawet, ale dzisiaj wydawała mi się całkiem niestrawna. Jeżeli z tych czterdziestu stron ocaleje do druku dwadzieścia procent, to i tak dużo. Gorzej, że nie zaujważy-łem postępu w pisaniu, a odnośnie do szczerości, którą tak sobie zalecałem, widzę, że początek był lepszy niiż dalszy ciąg. Jeżeli ciekawe a godne zanotowania wypadki nie wspomogą mnie, tedy przepadłem wraz z tą tak zwaną „książką". Obawiam się, że z siebie nic wartościowego wykrzesać nie zdołam. Tworzenie jest jednak procesem, uzależnionym od kwalifikacji indywidualnych. Dawniej lekceważyłem to. Nie doceniałem dawniej wielu rzeczy zasługu jących na szacunek. Na przykład brakuje mi, a jak się rzecze z egzaltacją: zatęskniłem do mojego Złego Mędrca, czyli maski Baluba, jedynej, którą zatrzymałem z rozprzedanej kolekcji masek murzyńskich. Otóż mój Zły Mędrzec nie jest ani piękny, raczej maszkara, ani wypracowany, bo z kory, a tak osobliwy, że człowiek mojego pokroju może do niego zatęsknić, może przyglądać mu się bez znudzenia i medytować ku niemu, to jest pod jego wizualnym wpływem. Ma on białe oczy, więc oczy śmierci, i fiołkowe wargi. Najważniejszy przecież jest jego twórca, jakiś Negr, Afrykanin, który potrafił go zrobić, stworzyć na miarę doznań psychicznych zdemoralizojwanego kulturalnie Białego z XX wieku. Czy oni wznoszą się tak szybko i wysoko, czy też my opadamy tak zagmatwanie? Czyż nie jest to zagmatwane, że szczerze wolę słuchać murzyńskiego jazzu niż włoskiej opery? Po śniadaniu, ubrany w ziudwestkę, włóczyłem się po pokładach, zwiedzając mój pływający dom. Bardziej interesowali mnie ludzie niż rzeczy. Statek nasz jest wygodny, ale trochę podstarzały. Pogoda dopisuje, dwie pary grają w tenisa, jednak baseny kąpielowe puste. Na lunch zaszedłem do Silver Grillu. Lokal gustownie urządzony, z doskonałą obsługą. Obserwowałem ludzi przy stolikach i zazdrościłem im rozgadania. Zapracowany człowiek łatwiej znosi samotność, ale w bezczynności dolega mu odosobnienie. Dlatego nie protestowałem, gdy w jadalnej sali zadysponowano mną po swojemu. Znalazłem mój bilecik z wykaligrafowanym po francusku imieniem i nazwiskiem przy stoliku pomiędzy parą turystów z Atlanty i niejakim Mustafą Batos z Ankary. Figurowałem jako Mr. Dominiąue Casimir Poi, N. Y. Spotkanie, sądzę, jak najbardziej przypadkowe. Nie jestem personą, której by aranżowano podobne spotkania. Turyści byli zajęci sobą, natomiast Turek okazał się niezwykle agresywny. Bawiło mnie to początkowo. Udawałem przed nim Francuza, gdyż tak sam się domyślał. Przyjmowałem z powagą i uznaniem jego przechwalanie się jakimiś niezwykłymi dyplomatycznymi sukcesami odniesionymi ostatnio w kuluarach ONZ. W polityce międzynarodowej orientował się lepiej niż ja, natomiast zachowywał się tak niedyploma-tycznie, że domyślałem się w nim dziennikarza. Gadał wedle schematu, który w młodości obowiązywałby pewnie i mnie ,w stosunku do Francuza: krytyczny podziw dla barbarzyństwa amerykańskiego, ubolewanie nad Francją z po wodu jej rządów oraz uwielbienie dla jej kobiet i literatury. Odczepiłem się od mojego Turka wykrętem, że mam w smo-king-room spotkanie. Rozglądałem się za towarzystwem prawdziwych Francuzów. Zależało mi na tym, aby na galijskim statku przesiąknąć atmosferą kraju, do którego płynąłem;. Do którego wracam po trzynastu latach rozstania. Trudno mówić sw moim wypadku o tęsknocie, ale faktem jest, że jedynym miastem, które w snach oglądałem jako „swoje", był Paryż. Nigdy Londyn, chociaż przeżyłem nad Tamizą tyleż dni, co nad Sekwaną. Francuzi łatwo zawierają znajomość na neutralnym gruncie. Wystarczyło, bym zwrócił się z proszącym gestem do szpakowatego jegomościa, by móc wziąć ostatni numer Paris-Match, leżący przed nim na stoliku, aby skwapliwie podał mi pismo i zaprosił na fotel obok siebie. Widocznie obserwował mnie, gdyż oglądającemu ilustracje poradził, abym przeczytał artykulik o nowej stolicy Brasilia. W taki oto normalny sposób nawiązałem znajomość z Claude de Graset. Spodziewam się po niej rozmaitości. Wyszliśmy na pokład razem i bez porozumienia razem skręciliśmy do Silver Grill. Spodobało nam się, więc zdecydowaliśmy się spożyć tam lunch. Była to właściwie degustacja trunków, poznawanie się wedle zdradzanych upodobań i możliwości. Plotkując o otoczeniu skrytykojwaliś-my gadatliwego Turka przy moim stole. Graset podchwycił to obiecując, że postara się dla mnie o milsze towarzystwo. Wyraźnie przypadliśmy sobie do gustu. Wielkie to ułatwienie dla powstania sympatii, gdy człowiek nic nie knuje przeciwko bliźnieniu. Graset jest młodszy ode mnie o parą lat, zdaje się dość zamożny, zna się na wielu dziedzinach życia, jest bez wątpienia. Francuzem. Ma jakąś ambicję pisarską czy też wydawniczą. Powiedziałem mu, że jestem Amerykaninem, jadę do Francji w określonym celu, znam Paryż, Londyn, Polskę i Rzym. Nie zadajemy sobie pytań, na które trudno się odpowiada. Oto przykład rozmowy: Klaudiusz: — Woli pan brandy czy barowy cocktail? —• Lubię zaczynać od czystej brandy. — Słusznie! W publicznych lokalach siekanina i cocktaile to zawsze zlewki. — Nie o tym myślałem. Raczej klubowe przyzwyczajenie. — Ulubionym napojem pani de Graset była vodka. — Zdecydowany gust. Czy aby w. barze mają? •— Wczoraj mieli. Ale to musi być prosto z lodu. Zaintrygowało mnie, czy to jego matka, czy żona pija polską jwódkę, lecz nie dopytywałem się. Czas przeszły świadczyłby raczej o matce. Aby wyrównać rachunek fa-miliarności zwierzyłem się, że madame Poi de Kurak przepada za cocktailami na ginie, jednak ja podzielam raczej gust madame de Graset. — Tym jednym zdaniem podbiłby pan serce mojej małżonki. Neanmoins skłaniam się do wybrednego smaku madame Poi de... — zająknął się, nie pamiętając dokładnie nazwiska mojej żony. Powtórzyłem je, nie czując, abym bla-gował. Polskie Kurak brzmiało w Ameryce jakoś egzotycznie, a może historycznie nawet. Paul de Kock, Poi de Kurak! Przecież miałem żonę, która nazywałaby się dzisiaj Poi de domo Kurak i faktem było, że sączyła rozcieńczony gin szklankami. Myślenie o niej przy wódce na oceanie odrobinkę rozrzewniało mnie. Rozstaliśmy się z Grasetem po dwóch gadatliwych godzinach. Dlaczego aż tyle miejsca poświęcam temu Francuzowi? Jeżeli tak dalej pójdzie, pamiętnik ten zamieni się w dziennik okrętowy. Pocieszam się radą znajomego literata amerykańskiego, że dobrze jest pisać na wyrost, by mieć z czego wycinać na pozostawienie. Gadu-gadu, a mimo wszystko czuję się niepewnie. Podejrzewam, że okłamuję się. Udaję, że mnie coś i ktoś obchodzi, a cóż mi z tego, jeżeli czuję tylko i wyłącznie siebie. Reszta to cienie na marginesie mojej egzystencji. U J-M oc! Pisuję zazwyczaj nocą. Jestem troszeczkę zawiany. Nie wiem, czy w stanie chwiejnym dobrze się pisze, czy też nazajutrz wyrzuca się to do kosza. Czy? Wiele pytań. Czy pisać w czasie przeszłym, czy teraźniejszym? Czy opisywać pory dnia i roku, miejsce, wygląd osób, czy być lakonicznym? Czy są ;w ogóle jakieś obowiązki pisarskie, skoro wielu słynnych dzieł nikt jednocześnie nie rozumie, a trudno je przeczytać? Same pytania. Zdradzam skłonność do infantylnego gadulstwa. Dawniej taka znajomość jak moja dotychczas z de Grasetami nie miałaby znaczenia. Ileż było podobnych spotkań i zbliżeń, potrącań się słowami, szklankami, pięściami, a przecież spłynęły w zapomnienie. Może dlatego, że ich nie zapisywałem? Niewątpliwie intensywność przeżyć następnych tłumiła minione. Przyłapałem się na skłonności do obserwowania otoczenia pod kątem zainteresowań opisywacza, a nie partnera. To poważna różnica, tak mi się przynajmniej wydaje. Państwo de Graset, jeżeli coś planują, nie taądą mieli łatwej ze mną gry właśnie dlatego, że to ja nimi się interesuję. A może całą tę podróż przez Atlantyk (wykreślę jako nie mającą znaczenia dla przyszłości? : i Referuję dalej. Gdy wszedłem do restauracji naszej klasy, państwo de Graset już siedzieli przy obranym stoliku. Klaudiusz zapraszał mnie uśmiechem. Przedstawił mnie: mister Poi de Kurak. Nie protestowałem, Fabiola (takie imię odczytałem na bilecie mej vis a vis) przywitała się raczej z rezerwą, kontrastującą wyraźnie z cordiality jej męża. Nie piła wcale, nawet wina, jadła mało, w rozmowie nie brała udziału, raz tylko, gdy rozgadaliśmy się na temat szkolenia komandosów, przerwała proponując: — Może byście przestali mówić o wojnie! — Spróbuję ją opisać. Od czego zaczyna się opis kobiety? Jest przystojna, ale bardziej interesująca. Skłania nie do podziwu, lecz kusi do bliższej znajomości. Atrakcyjna, czyli pociągająca, niekoniecznie w znaczeniu sexappealu. Modna koafiura niby hebanowy hełm piętrzy się nad orientalną, pociągłą twarzyczką, w której oczy przeczą czemuś wargom. Oczy ma semickie, a wargi słowiańskie, odrobinę uśmiechnięte, lecz nie śmiejące się ironicznie albo pobłażliwie. Przy stole oprócz twarzy mogłem obserwować tylko jej ręce, gdyż szyję i ramiona okrywała etola. Paznokcie kształtne, nie malowane, dłoń zręczna, ruchliwa, na serdecznym palcu prawej ręki platynowa obrączka, na przegubie lewej zegarek na kosztownej bransoletce. Mogłem ocenić jej postać, dopiero gdy powstaliśmy od stołu. Patrząc na nią pomyślałem' o epitecie „figurynka". Nie, porcelanowa figurynka o łagodnych, obfitych kształtach nie oddałaby żywotnej precyzji jej nóg, gdy wyprzedziwszy nas na kołyszącym się pokładzie tanecznym krokiem stąpała wizdłuż burty podrzucając sucharki kołującym nad statkiem mewom. Porcelana sprzyja karnacji dziewczynek i przekwitających dam, także modnej sylwetce włoskich gwiazd filmowych o nadmuchanym biuście. Fabiola jest intensywnie kobieca, lecz nie typu amerykańskiego ani włoskiego, nie jest seryjna, jednym słowem, tym ciekawsza i cenniejsza. Napisałem, że ma urodę pociągającą, chociaż przy stole zachowywała się względem mnie tak, jak gdyby chciała mnie zniechęcić do kontynuowania znajomości. Klaudiusz, serdeczny dla mnie, boczył się nieco na żonę, chyba nie z powodu zazdrości o nią, lecz przeciwnie, dlatego że mnie bojkotowała. Jeżeli bojkotowała, tedy osiągnęła odwrotny skutek, gdyż wzmogła zainteresowanie swoją osobą. Zdaję sobie z tego sprawę, że gdyby zależało jej na zainteresowaniu mnie sobą, to postępowałaby normalnie, a ja reagowałem jak przystało na regularnego samca. Krytycyzmu mi nie brak. Próżność nie jest wadą, lecz ozdobną właściwością normalnego człowieka. Bez próżności nie byłoby mody, a bez mody połowa interesów) musiałaby upaść. Na bezrybiu i rak ryba. W restauracji nie dostrzegłem kobiecej twarzy bardziej interesującej niż Fabiola. Dobre jedzenie nasycone odpowiednimi trunkami sprzyja ekscytacji. Czyniłem wszystko, aby ktoś mi się podobał, więc spodobała mi się. W ciągu ostatnich miesięcy amerykańskich, będąc dość czynny, żyłem naprawdę cnotliwie. Ostatnią (Wizytę Angeli przegadałem o interesach, stricte — o kupnie dla niej przez jej męża mojej kolekcji masek. Nasz pocałunek pożegnalny miał smak wzajemnego błogosławieństwa. Życzyła mi powodzenia u młodszych niż ona. Była to przygana do megc wieku, którą tak sformułowała, że starsi panowie marzą o coraz młodszych praktykując miłość bezpieczną z coraz mniej wymagającymi. Gdyby Angela widziała mnie żartującego w barze z Fabiola, nie miałaby tak protekcjonalnej miny przy pożegnaniu. Zabawny wieczór. Piliśmy sporo, dreptaliśmy po parkiecie, przekomarzaliśmy się z towarzyszami i tak zadzierzgnęła się nasza trójkowa solidarność. Wymieniliśmy ze sobą tysiące słów, ale nie dowiedzieliśmy się o sobie więcej, niż wiedzieliśmy w pierwszej godzinie znajomości. Już północ, pora spać. Zobaczę, czy rano uznam to, co napisałem, za bzdurę i wyrzucę ją do kosza. P A rzestałem pisać wczoraj o północy ani przypuszczając, że noc dostarczy mi jeszcze tematu do dalszego pisania. Dziś na odmianę piszę w samo południe. 4— Poufny dziennik... Zasnąłem łatwo z szumem alkoholu w głowie. Obudziło mnie pukanie do drzwi. Chwalę się, że nie brak mi refleksu i czujności. W ciągu kilkunastu sekund sprawdziłem, która godzina, a była czwarta rano, że statek płynie normalnie, nie słychać alarmu, pomruk motorów równy, więc kto stuka do mojej kajuty? Prawdopodobnie omyłka. , Od czasu rozwodu wróciłem do kawalerskiego zwyczaju sypiania bez piżamy, bez slipków nawet, aby skóra najbardziej wypoczęła od wełny. Wyskoczyłem spod prześcieradła jak mnie Pan Bóg stworzył i odemknąłem drzwi, aby przez szparę sprawdzić, kto i czego szuka. Tymczasem drzwi rozwarto siła. Nim zdołałem zadbać o przyzwioitość, do kajuty wkroczyła Fabiola. Przed paru godzinami rozstawaliśmy się rozbawieni, a teraz była poważna. Widząc moją głupią minę i postawę zgarnęła z fotelika spodnie i podrzuciła mi, abym się przystroił, a sama usiadła na poręczy. Spod pe-niuaru wyglądały nogawki jej piżamy i barwne plamy marokańskich pantofelków. Osłaniając jak się dało nagość, wśliznąłem się z powrotem pod koce. Podczas, gdy rozglądała się po kajucie, wygładziłem czuprynę i przetarłem zaspane powieki. Ochrypłym głosem spytałem, czym mogę jej służyć. Przyglądała mi się z uśmiechem na pewno ironicznym. Gdy przemówiła, była zupełnie poważna i to także mnie uraziło. — Poczułam się niedobrze, wyszłam, aby zejść do ambulatorium. Takie wyjście nie powinno trwać dłużej niż pięt^ naście, diwadzieścia minut. Mamy więc jeszcze siedemnaście minut. — Siedemnaście minut? — jęknąłem czując, że mam bardzo głupią minę. — Wystarczy! — założyła nogę na nogę poruszając nerwowo stopą w barwnym pantofelku. — Musiałam pana ostrzec przed Klaudiuszem. — Zazdrosny? — wytrzeszczyłem oczy. — Nie, niestety, o mnie niezazdrosny. To pan go zainteresował. Wyobraża sobie, Bóg wie co. Już obmyśla, żeby pana wciągnąć w jakąś swoją kabałę. Przyszłam ostrzec, żeby pan nie zobowiązywał się na statku do niczego. — W jaką kabałę? — On już coś wymyśli, coś, co dużo kosztuje, rozumie pan? Ameryka rozczarowała go tym razem. Powiedział, że dawno już nie spotkał tak tajemniczego gościa jak pan. __ Pani życzy mi tak dobrze? __ Podoba mi się pan. Także i mnie. — Mógłbym być pani ojcem. —. Chciałabym mieć takiego ojca. Po co pan jedzie do Francji? — Nie wiem. — Nieprawda! — Naprawdę nie wiem, co mnie we Francji spotka i kogo tam poznam. — Nas już pan poznał, ale jeszcze czas, żeby się od nas odczepić. — Pani kocha swego męża? — Męża? Skąd ta blizna na ramieniu? — Wojna! Zerknąłem na zegarek — jeszcze osiem minut; można zdążyć znienawidzić się i pocałować. Wstała z fotela jak manekin i klapiąc pantofelkami podeszła ku mnie. Pochyliła się i pocałowała zabliźnione ramię. Prostując uśmiechnęła się, a od tego uśmiechu i błysku jej egipskich oczu rozjaśnił się półmrok w kajucie. A ja straciłem refleks. Zamiast porwać ją, objąć, przytulić choć na pięć minut, po prostu zbarania-łem. Poprawiła sobie włosy, które nie były przeze mnie zwichrzone, otworzyła drzwi i wymknęła się bez słowa pozostawiając mnie ,w niezwyczajnym oszołomieniu. Leżąc w półśnie wyobrażałem sobie, co by to było gdyby, a właściwie, jaik by to było, gdyby w odpowiedniej chwili nie zabrakło mi refleksu. Pozostało wspomnienie z oskomą, dobra pożywka dla marzeń w bezsenną noc. Wówczas, samotnemu w kajucie, nad ranem, wydało się to urocze i apetyczne, sycące czułe skłonności i utęsknienia starszego męż-czyny do pieszczot i uznania. Nie pamiętam, abym w pełni męskiego wieku bawił się podobnymi marzeniami. W ogóle nie marzyłem, a wspomnienia o młodzieniaszkowych rojeniach na temat wyuzdanych heter i gwałconych dziewic, śmieszyły mnie i zawstydzały. Dzisiaj, coś mi się widzi, że w marzeniach skłaniam się do gustu młodzieniaszka sprzed trzydziestu lat. Bawią mnie osłonki i akcesoria. Jednym słowem, w rojeniach przedsennych spoufalałem się z kształtną Fabiola idealizując jej duchowe skłonności ku sobie. Rano, po letnim tuszu, przy goleniu dominował doświadczony człowiek. Spraiwdziłem, czy na ramieniu nie został ślad po szmince z warg Fabioli. Nie, nie było śladu, prawdopodobnie na noc zmyła karmin. Nie wątpiłem, że Fabiola grała. Czy wygrała? Alboż mogła liczyć na to, że zachowam się tak właśnie, trwoniąc darowane siedemnaście minut nocnej intymności? Przy myciu, obserwując swą nagość od czoła do kolan, bo tyle mogłem dojrzeć w lustrze, przeżyłem powtórnie nocne zawstydzenie. Rozśmieszyło mnie porównanie do Zuzanny wśród starców. W moim wypadku był starzec przed dziewczyną. Nie jestem szczery, nikt by mojego torsu nie nazwał jeszcze starym. Ale na statku było na pewno wielu przystojniejszych mężczyzn. Moje rzadkie, nijako blond włosy nie mogły konkurować ze szpakowatą czupryną, srebrnym lisem, ozdabiającą rzymski profil Klaudiusza de Graset. Albo z po-madowaną czernią łba tureckiego dyplomaty. Nie wyjaśniona sprawa blizny. Czy pocałunek Fabioli był gestem patriotycznym, czy też .odruchem humanitaryzmu? A może wyrachowaniem, grą na moich sentymentach? Gdzieś coś podobnego czytałem. Oczywiście w digestach, ale zdaje się, że coś podobnego wykombinował Hemingway, a Fabiola musiała to czytać. Chociaż kobieta w/ tych sprawach ma bogatszą inicjatywę niż najtężsi literaci. Nasz przykład: widząc mnie bezbronnego i bezradnego w nagości nie odsłoniła ani źdźbła własnego ciała, a takie to byłoby ludzkie, gdyby chodziło o pospolitą przynętę i przygodę. Zaszokowała mnie nawet tym, gdy pochylając się nade mną półleżącym, dla pocałowania blizny, podtrzymała kryzę peniuaru, tak aby uniemożliwić mi zerknięcie w głęb jej dekoltu. Byłoby to rozczulająco subtelne, gdyby nie pora i sposób wtargnięcia do mej kajuty. To ostatecznie świadczyło o wyrafinowaniu i dużej odiwadze. Albo desperacji. Zrozpaczone albo nienasycone małżonki mogą ważyć się na coś podobnego. Mąż ze stoperem w ręku liczy minuty, a ona na krawędzi mierzonego czasu igra o stawkę zdrady i przygody. Ale... czyż taka bezczelna piękność nie mogła znaleźć sobie na pełnym ludzi transatlantyku młodszego i o lepszym refleksie partnera? Pretekst też znalazła nieprawdopodobny. W jakąż kabałę mógł mnie wplątać jej Klaudiusz? Ostrzec nieznajomego przed rodzonym mężem? A może to nie mąż? Więc kto? Przecież ja sam wynalazłem go sobie, wytypowałem na znajomego zaczepiając o pożyczenie gazety. Pierwsze dwie doby na neutralnym gruncie wśród nieznajomych, a już tyle niejasności. Być może, nie są one warte najmniejszego trudu potrzebnego do roz-" wikłania. ł Nudno płyną godziny na wielkim statku w czasie spokojnego rejsu, gdy człowiek zerwał z nieciakawą przeszłością, a przyszłości jeszcze nie rozpoczął. A może nic nie rozpoczynał i nic nie zrywał? W człowieku nie ma istotnie takich rozgraniczeń i jak przeszłość i przyszłość. Można mówić najwyżej o zerwaniu poszczególnych wątków pewnych działań oraz o nawiązywaniu z własnej inicjatywy nowych akcji. Inicjatywa taka, mająca wszelkie pozory wolnej woli, jest przecież uzależniona od otaczających człowieka możliwości, czyli od materiału zastanego, na którym usiłuje aranżować coś po swojej myśli. Moje możliwości na transatlantyku „Sa-voie" ograniczone są do towarzystwa, którego tu nie sprawdzałem, ale w którym mogę wybierać upatrzonych partnerów z tą wszakże korektą, że moi upatrzeni nie odtrącą mojej oferty, albo też przyjmą ją nazbyt skwapliwie, mnie sobie upatrując jako ofiarę swoich własnych planów. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Uziś na dejeuner Fabiola nie zjawiła się w ogóle. De Graset, gdy zagadnąłem go grzecznościowo, jak czuje się ma-dame, odpowiedział, że pewnie jest zmęczona. Rozmawialiśmy o sporcie. Może sądził, że dokuczy mi dowodząc, iż Stany Zjednoczone, gdyby wyzbyły się ze swej reprezentacji lekkoatletycznej wszystkich rodzimych Murzynów, nie wygrałyby z Francją, a w meczu z takim wonder-team jak Polska byłyby zdruzgotane. Przyznałem mu rację, aż go to zaskoczyło. Z kolei on przyznał mi rację, że Francja bez dolarów marschalłowskich i kredytów niemieckich nie wszczęłaby i nie przegrała niektórych wojen, a więc obce pieniądze przynoszą jej szkodę. Nie zależało nam na głębszym roz-dźwięku, jednak wyczuwałem w nim jakieś zaczajenie, które mogło mieć powód w zdemaskowaniu nocnej eskapady Fabioli. ^Przestałem go podejrzewać o nieprzyjaźń, gdy rozgadaliśmy się na literackie tematy. De Graset był gruntownie oczytany. Ja wielkich francuskich autorów znałem z prasy i skrótów w digestach. Na dźwięk takich nazwisk jak Sartre, Malraux lub Cesbron przytakiwałem ze zrozumieniem, a nawet wymieniałem tytuły ich dzieł. To podniecało de Graseta do popisów erudycji w przekonaniu, że mnie oświeci, a przysłuży się reklamie nieporównanej myśli — esprit francuskiemu. Zainteresowały mnie jego poglądy na oryginalność. Już tyle napisano, mówił, że nie sposób bez powtarzania się albo mniej lub bardziej świadomego plagiatu stworzyć nowość — oryginał. Jednakże właśnie to, że już tyle napisano, stwarza wciąż nową potrzebę, żywą potrzebę wydobycia czegoś z lamusa dorobku kulturalnego i podania wtórnego w strawnej formie na stół teraźniejszego konsumenta. Miłość, śmierć, rozkosz, strach, walka, cierpienie, nienawiść, tęsknota, zdrada, ofiara, świętość — podane w historycznym albo aktualnym sosie, ale cóż w tym twórczo nowego? Jedynie akcja i styl mogą stanowić o oryginalności elaboratu, o jego przydatności rynkowej, lecz nie o wartości wewnętrznej. W tym sęk! Być może, iż w obcych językach, w iberyjskim na przykład albo w słowiańskich, istnieją jakieś ciekawe, na swój sposób doskonałe powieści, może na,wet i twór-cze debiuty. Jeżeli jednak nie leżą w orbicie interesów francuskich, anglo-amerykańskich lub niemieckich, to pies z kulawa nogą nie dowie się o nich. Świat na tym na szczęście niewiele traci, ponieważ świat jest już dawno przesycony kulturalnie. Warto troszczyć się najwyżej o rozpowszechnianie tego, co już jest, kulturalnego chleba wśród ludów niedorozwiniętych i niedożywionych cywilizacyjnie. Sztuka nowoczesna nie konstruuje już nic ludzkiego. W najlepszym razie zabawia przekarmionych, na nieżyt artystyczny chorych mecenasów, oraz odżywia kapitały zainwestowane w dziale kultury. Najostrzej wygląda ta sprawa w plastyce. Malarstwo i rzeźba już się wykończyły, chociaż malarze i rzeźbiarze pracują nadal wegetując jako pomocnicy dekoratorów i architektów. Służą prozaicznej reklamie i zazdroszczą nielicznym supercwaniakom, w których dochodową sławę zainwestowali coś niecoś superprzedsiębiorcy od salonów sztuki. — To coś i z mojej branży — wyznał Klaudiusz poufale. — Plastyka czy literatura? — Niby plastyka — zmarszczył się. — Ostatnio męczy mnie pomysł wydawnictwa, które zrewolucjonizowałoby opinię kulturalną. Ale o tym potem... Nie próbowałem sondować tajemnicy domyślając się w niej owej kabały, przed którą ostrzegała mnie przecież Fabiola. Podjąłem rozmowę z bocznego toru, interesującego mnie poniekąd zawodowo jako autora niniejszego dziennika. __ Skrytykował pan nowoczesność, a czy mógłby mi pan podać konkretny przykład jakiegoś nowoczesnego stylu pisarskiego, który sprzyjałby powodzeniu książki? Uśmiechnął się domyślnie: — Pisze pan kryminał? — Coś zamierzam z dziedziny pamiętnikarskiej. — Pamiętnik to nie literatura — zawyrokował. — Raczej publicystyka, która kokietuje czytelnika namiastką prawdy. Im ^więcej autentycznego skandalu, tym większa poczytność. Styl, sądzę, powinien być potoczny, mówiony, niewyszukany, aby nie zrazić czytelnika zbyt bujną fantazją autora. Wiele też zależy od specjalności pamiętnikarza. Pan jaką ma specjalność? — Niejedną, a więc żadna aktualnie — wykręciłem się enigmatycznie. W odpowiedzi mej spodobało mu się to, co było moją prawdą, a nie tylko dowcipem. Rozgadał się: — Ciekawi pana przykład nowego stylu. Naprawdę nowy jest zawsze ten najprostszy, a najlepiej obsługujący myśli, którym ma służyć. Gdy nie ma przewodniej myśli, wtedy doskonałym stylem może być najbardziej zagmatwany, byle dawał pozór głębin ducha. Nowoczesność, widzi pan, to chyba legenda, coś nie istniejącego, nieosiągalnego w realizacji. Usiłujemy uczyć się nowoczesności, a gdy umiemy już trochę, wtedy uświadamiamy sobie, że ona już przeminęła razem z naszą młodością. Wysilają się ludzie na tę nowoczesność jak psiak goniący własny ogon. A cwaniaki i błedniaki żerują na nieporozumieniu. Cóż łatwiejszego niż napiętować kogoś, kto nas nie rozumie, że jest nienowoczesny. Można robić kawały: wyrzuć pan z normalniej prozy wszystkie znaki przestankowania, wielkie litery, akapity, nazwij to antypo wieścią i żądaj, aiby -czytelnik męczył się podziwiając nowoczesność dzieła. Głupich nie sieją. Albo wiersze. Powtórz dwanaście razy jedno zdanie: „Zimno klęczącym kolanom". Niech ci to wydrukują, zapłacą i ogłoszą • za wiersz religijny mafoometański! To chyba osiągnięcie? Uśmiechnął się porozumiewawczo, więc udałem, że podzielam jego wesołość. W rzeczywistości nie miałem w tych sprawach ustalonego zdania. Wydaje mi się, że taki Picasso nie uczył się, ale uczył innych nowoczesności. Nie wysilam się, aby czytać książkę, która nie pociąga mnie reklamą i fabułą pierwszych stron. Wierszy, o których mówił z taką irytacją, nie czytuję w ogóle. Gdy ktoś przy mnie recytu je coś z patosem, wstydzę się za niego. Uważam poezję i taniec za zawody nie licujące z męskością. Pewnie z powodu niechęci do ekshibicjonizmu, infantylnej kokieterii, która w dzisiejszym, a więc nowoczesnym świecie przystoi raczej dzieciom oraz kobietom w planie intymności. Nie wiem, czy opinie de Graseta o sztuce były oryginalne. Przypuszczam, że pochodziły z oczytania, jednak zainteresowały mnie i dlatego je tutaj notuję. Gadaliśmy, popijając w Silver Grill długo i nieospale. Bawiło mnie, jak Francuz czule reagował na moją mimikę, bowiem minami- ityiko podtrzymywałem rozmowę, gdy wkraczała na tematy, na które mało miałem, do powiedzenia. Na przykład o sztuce w ogóle, teoretycznie. Mnie przez wiele lat żywiła tak zwana sztuka ludowa i jej poniekąd zawdzięczam swoją fortunę. Dobra była taka, która szła, potrzebna była ta, która pomnażała dolary. Byłem jej impre-sariem, czymś w rodzaju kolaboranta twórców i przemysłu ludowego. De Graset pouczał mnie, że sztukę prawdziwa wykończyły reprodukcje i fotografia kolorowa. Dawniej bywała językiem wiary i tęsknot, zarażała odbiorców swoją mniej lub bardziej utajoną ideologią, kształtowała świadomość i była naprawdę potrzebna ludziom. Dzisiaj naprawdę potrzebna jest tylko artystom. Uśmiechnąłem się na to, boć i mnie była potrzebna, komersantowi. Uśmiech mój podniecił de Graseta, nastrajając złośliwie. — Nowadays to, co uchodzi za sztukę nowoczesną, jest w najlepszym razie (wysiłkiem poszukiwania oryginalności, a przeważnie naśladowaniem herosów swego fachu. W fachu malarzy Picasso najdoskonalszy. W pogoni za oryginalnością ci, którzy pragną uchodzić za artystów, nieraz przekraczają granice przyzwoitości. — Pornografia! — .przytaknąłem, ale Klaudiusz zaprotestował. Nie obchodziła go cenzura obyczajowości. Machnął przy tym wzgardliwie kształtną~ręką. Jemu chodziło o sama istotę procederu. — Tak, procederu! Nie jest matematyką działanie, które ignoruje reguły matematyczne, liczy na przykład sprzecznie z prawidłami tabliczki mnożenia. Regułą myśli ludzkiej wyrażalnej słowami-pojęciami jest logika. Zestaw słów nie odpowiadających prawidłom logiki jest nonsensem, bezsensem, bełkotem, bzdura, którą może produkować papuga, człowiek obłąkany lub rozstrojony robot. Człowiek prawidłowy umie posługiwać się w poezji także nonsensem, po dobnie jak muzyk dysonansem, jednakże steku nonsensów nie ma prawa nazwać poezją, sztuką. Sztuka jest tworem arcyludzkim i wszystko, co ją dehumanizuje, pozbawia ją jej istotnych, pierwotnych właściwości. — A piękno przyrody? — ^wtrąciłem naiwnie. Miał i na to ripostę: — Człowiek też jest przyrodą, tylko z atrybutem definicji piękna. Nie ma w przyrodzie piękna poza oceną ludzką. Podobnie ma się rzecz z brzydotą. To pojęcia względne. — Dla człowieka jednak obowiązujące. Może zaszczepione mu przez Stworzyciela? — Poza człowiekiem nie znam innego twórcy! — wzdął się Klaudiusz. — Poza człowiekiem świat tylko funkcjonuje, przetwarza się konsekwentnie, ale tworzy w nim wyłącznie człowiek! — Tworzy nie istniejące w przyrodzie? Tak? Więc niekonsekwencję, bezsensy, kłamstwa i świętość? — Widzę, że przekonałem pana — ożywił się Francuz poprawiając się na stołku. Rozmawialiśmy w barze nie zważając na słuchającego nas uważnie kelnera. To on mruknął, kłaniając się po wzięciu napiwku: — Pauvre Dieu, alors! — Mrugnął ku mnie porozumiewawczo, krytycznie względem de Graseta. Uznałem to za nietakt i nie zwiększyłem pourboire. Tyleśmy zadzierzgnęli wątków interesujących, a niezobowiązujących, że trudno było nam się rozstać. Statek płynął równo, słońce grzało, po pokładach spacerowali ładnie ubrani ludzie, więc i my kołowaliśmy depcząc przed siebie. Nie pamiętam, czy to ja zapytałem go o odpowiedni motel w Paryżu, czy to on zagadnął, czy zatrzymuję się w ósmym arron-dissement, prefere przez Amerykanów. Gdy dowiedział się, że nie mam nic ustalonego, poradził hotel tej samej nazwy, co statek, obok stacji St. Augustin, z garażem w pobliżu. Radził zamówić sobie miejsce radiogramem ze statku. Gwarząc o tym zeszliśmy na drugi pokład do większego basenu. Tam, wśród leżakujących, natknęliśmy się na panią de Graset. Rozpoznałem ją intuicyjnie, gdyż oczy miała ocienione wielkimi przeciwsłonecznymi okularami, a śniade ciało jw kostiumie bikini nic mi nie przypominało. Może pomógł zegarek na oryginalnej bransoletce? Na nasz widok zwinę-j.a się, niby ślimak przy dotknięciu, i okryła kosmatym prześcieradłem. Szukaliśmy wolnych leżaków, jednak w pobliżu wszystkie były zajęte. Zdziwiłem się, gdy Fabiola zaprosiła mnie na swoje miejsce. Wyznała, że słońce już ją wyczerpało i ma ochotę na odpoczynek w cieniu kajuty. — Wypłoszyliśmy panią jak bawoły antylopę — zażartowałem. — Po trosze tak — przyznała, podając dłoń Klaudiuszowi, aby ją pociągnął do wstania. — Nie lubię, gdy kontemplują mnie znajomi. — A nieznajomi? — starałem się dogryźć jej troszeczkę za to, że uciekała. — Wielka różnica! Znajomy może się rozczarować, a nieznajomy drażni pożądaniem — mówiła patrząc leniwie na tors młodego Argentyńczyka suszącego skórę po kąpieli. LeiĄwo wstała, a już ktoś rozwalił się na zwolnionym przez nią leżaku. Poszliśmy razem ku ławkom przy burcie. Fabiola miała rację. Widok jej nagiego ciała, wystawionego na ostre światło słoneczne, trochę mnie rozczarował. Smukła, nie chuda, może za bardzo sprężysta, sylwetka trzydziestoletniej baletnicy lub gimnastyczki. Lubię drobne i szczupłe brunetki, lecz wiele od nich wymagam. Pani de Graset na pewno była najładniejszą niewiastą na pokładzie „Savoie", lecz Fabiola, ta, której domyślałem się pod peniuarem w mojej kajucie nocą, była gładsza, cieplejsza i milsza... Po odprowadzeniu de Grasetów do ich kajut (nie wiem, dlaczego mają dwa numery obok siebie), pamiętając o radzie Klaudiusza udałem się na pocztę. Było tam kilka osób, więc musiałem czekać chwilę na załatwienie. Wypełniając formularz radiogramu sięgnąłem po podkładkę i zagarnąłem razem kilka kartek papieru, wśród nich jakiś brudnopis. Przypadkowo to zagarnąłem i przypadkowo, bo z nudów, a nie z ciekawości, zacząłem odczytywać, co przede mną leżało. Na jednej z kartek tele-urgent adresat: Graset, „Savoie", nadawca „Cosmos Informator". Treść następująca: Dominik Poi alias Polankowsky, ostatni adres w USA, a dalej handlowiec, rozwiedziony, z nieustalonych powodów zlikwidował prosperujący interes, wycofał z kraju skapitalizowane aktywa, oceniany na ćwierć miliona. Stop. Czy badać dalej? Stop. Po uważnym odczytaniu odłożyłem brudnopis na miejsce, natomiast mój formularz podarłem, gdyż zrezygnowałem z zamówienia pokoju w hotelu „Savoie" w odpowiednim, według de Graseta ósmym arrondissement. Spotkaliśmy się znowu we trójkę o dziewiętnastej przy stoliku. Fabiola w wieczorowej sukni czarowała dystynkcją. Po obiedzie przeszliśmy na kawę do sali dansingowej. Po pierwszej fliżance czułem wypieki na policzkach. Kawa działa na mnie radykalniej niż brandy. Jakby wyzwalała we mnie jakąś chorobę. Fabiola tańczy fantastycznie. Nie mogłem ocenić tego z perspektywy, gdyż tańczyła tylko ze mną. Klaudiuszowi na morzu dokucza coś )W biodrze, podejrzewam, że ischias. Cieszyłem się, że nie jest o mnie zazdrosny, a przeciwnie, bił nam brawo i zachęcał do powtórek. Fabioła tańczy jakby na własne konto, nie angażując w swoją ekwilibrystykę sił swego tancerza. Nie lubię rozmawiać tańcząc, a i ona chętnie milczała. Baczyłem, aby dotrzymać jej kroku i taktu. Widocznie z powodzeniem, skoro Klaudiusz tak mnie chwalił, jakby miał powód być dumny ze mnie, a nie z małżonki. Dziwne to małżeństwo ci de Grasetowie. On, tyle od niej starszy, potwinien by więcej zabiegać koło żony, tak jak to potrafią Francuzi. Ona mogłaby go choć trochę przy ludziach kokietować, właśnie dla małżeńskiego fasonu, udając, że nie ma powodu skarżyć się na jego wiek. Po którymś tam rock and rollu, gdy zadyszany nieco wróciłem do stolika, na pochwałę Klaudiusza odrzekłem skromnie: — Starałem się nie przeszkadzać pani. Fabiola przytaknęła: — W tańcu stateczność partnera jest dla mnie jego cnotą najcenniejszą. — A poza tańcem? — Ciekawa bywam, czy umie całować. Zerknąłem speszony na Klaudiusza, lecz on jakby nie słyszał. Może obfitość trunków i zabawa usprawiedliwiały podobny żart, ale nie przy takiej różnicy wieku małżonków. Chyba że było to zamierzone. Obserwując ich podczas niefrasobliwej rozmowy myślałem, że jeśli coś knują przeciwko mnie licząc na moją naiwność, tedy współczuję im. Nie mam złudzeń, aby moja uroda dla Fabioli albo inteligencja dla Klaudiusza były atrapą towarzyska. Wiedza już, że jestem zamożnym, trochę tajemniczym rozwodnikiem. W dzisiejszym świecie pieniądze są najważniejszym miernikiem atrakcyjności człowieka. W najbogatszej, mojej Ameryce ten miernik najcelniej obowiązuje. Nie pamiętam, o władzy czy o pieniądzu, kiedyś ktoś powiedział, że są jak słona woda: im więcej pijesz, tym więcej chcesz pić. Pieniądze dają władzę, a (Władza pieniądze. Jednak mój casus nie jest stereotypowy. To, co pisałem dotychczas o motywach doprowadzających mnie do aktualnej sytuacji życiowej, można by krócej i inaczej określić. Będąc wolnego stanu, a niezaangażowany uczuciowo, skalkulowałem sobie, że dalsze pomnażanie dolarów nic mi osobiście nie da, ponieważ to, co już posiadam, aż nadto starczy, przy moich obyczajach, do końca najdłuższego życia. Aby jednak zachować to, co już posiadam, muszę oderwać się od żywiołu, od bu-sinessu, który mi płodził majątek. Business niby żywy organizm, gdy nie funkcjonuje — zamiera. Jeżeli (Właściciel nie pracuje w swym przedsiębiorstwie, nie odżywia sobą swego interesu, wtedy własny majątek jego pożera. A ja nagle zechciałem żyć dla samego siebie. Przewidywania możliwej recesji gospodarczej obok zaniepokojenia stanem serca ułatwiły decyzję, aby z własnej inicjatywy i w odpowiedniej koniunkturze zlikwidować kompleks interesów i zakumulować posiadany majątek w paru czekach. Nic sprytniejszego nie zdołałem wymyślić. Nie wątpię w potęgę Ameryki, dopuszczając ewentualność celowej obniżki wartości dolara. Może to umniejszyć o pewien procent kwantum mego majątku, lecz nie umniejszy moich możliwości życiowych, byłem się dewizami nie przejmował. Jedynym obowiązkiem w stosunku do rozporządzalnego majątku jest, abym nie dał się po prostu okraść. Formy kradzieży są dziś niezwykle różnorodne. Poczynając 'od rabunku na prostej drodze, poprzez żyra wekslowe, kaucje bezboles-ne, kontrybucje, szantaże, nacjonalizacje, odprajwy, na alimentach i asekuracji kończąc. System czekowy z pseudonimem na okaziciela, tak jak mój rozlokowany, chroni przed wieloma gwałtownikami, lecz nie zdoła uchronić człowieka przed samym sobą. Ciekawym, jaka formę kradzieży mogliby obmyślić na mnie tacy kulturalni państwo de Graset! Chciałbym przekonać się o tym. JYlam wiele wolnego czasu. Właściwie cały czas mam wolny. To zdumiewające! Mogę w każdej chwili robić, co mi strzeli do głowy, i żaden z moich obowiązkójw nie ucierpi na tym. Ja w ogóle nie mam obowiązków. Jest w tym coś prawie nieprzyzwoitego. Więc skoryguję się — mam obowiązki wobec samego siebie: swego zdrowia, swego majątku, swego bezpieczeństwa. A więc ja i moje, to najważniejsze, i nic mądrzejszego nikt nie (Wymyślił. Ja i moje. Mogą być dzieci, twórczość, ordery, aby moje. Moje jest tylko to, co sam uznam za swoje, tak rozumuje większość, a czują wszyscy normalni ludzie. Od niedawna kleci się ta moja książka. Już pojmuję, że pisanie może stać się rodzajem narkotyku. Pisanie pamiętnika to rozmyślanie o samym sobie. Nigdy nie rozmyślałem tyle o sobie. Cóż lepszego mam tu do roboty. Pomysł pisania książek o sobie to szczyt egoizmu. A cóż lepszego robią poeci deklarując publicznie o swoich doznaniach? Podróż na transatlantyku szczególnie sprzyja bierności i rozleniwieniu. Gdybym nie pisał, a w związku z tym nie podpatrywał spotykanych ludzi, nie miałbym tu nic do roboty. W ostatnich miesiącach, jak obliczyła sekretarka, załatwiałem w godzinach biurowych około czterdziestu telefonów dziennie. Na „Savoie" w ciągu czterech dni odcyfrowałem z brudnopisu jeden radiogram. Gazety, a właści|wie nagłówki artykułów i podpisy pod ilustracjami czytuję z przyzwyczajenia, podzielając poglądy pism amerykańskich. Mało przejmuję się wiadomościami prasowymi. Jedynie wiadomości dotyczące Francji i Polski obchodzą mnie żywiej, nie na tyle jednak, by czytać mowy de Gaulle'a i Gomułki. Wczorajsza gazetka okrętowa uraczyła nas właśnie próbami ich elokwencji, na szczęście w skrócie telegraficznym. Dzisiaj, gdy umawialiśmy się na brydża, zaczepił mnie Turek, Mustafa Batas. Wyraził żal, że opuściłem jego stolik i nie ukrywał zazdrości o znajomość z państwem de Graset. Pani de Graset już dwukrotnie odmówiła mu tańca. Obiecałem mu to przy okazji ułatwić. Partie brydżową na noc dobrał sobie Teobald Bremer, niemiecki przemysłowiec, dysponujący kajutą- apartamentem. Fabiola nie dała się namówić na piątego. Wymawiając się, tak jakoś zerknęła na Klaudiusza, że wydało mi się to znaczące. Dlatego zaproponowałem stewardessie-pielęgniar-ce, a propozycję wsparłem biletem dziesięciodolarowym, aby około godziny dwudziestej drugiej sprawdziła na tablicy, czy wisi tam mój klucz. W razie gdyby go nie było, niech wejdzie sama do mojej kajuty i zaczeka na mój powrót. Przed wyrażeniem zgody mademoiselle Celia zapytała, czy chodzi mi o nią. •— Oczywiście — odrzekłem — ale jako o pomocnika przy zdemaskowaniu możliwej intrygi. — Nie wiem, czy wyjaśnienie zachwyciło ją, ale zgodziła się, prosząc jedynie o pozwolenie słuchania w kajucie mego radia. Chętnie się zgodziłem, prosząc w zamian, aby nie dotykała walizek, które pozostawię otwarte. Brydż przeciągał się, Bremer, nałogowy karciarz, aby nas utrzymać jak najdłużej, dobrał na piątego porucznika Jeróme. O dziesiątej, gdy po przegraniu kilkuset dolarów próbowałem się wycofać, Klaudiusz tak serdecznie mnie prosił, aż pozostałem. Przypłacił to, grając przeciw mnie, stratą robra wysoko punktowanego. Rozstaliśmy się, zadowoleni z siebie, około północy. Odprowadziłem Klaudiusza do jego numeru ciekaw, jak tam wejdzie: otworzy kluczem czy zapuka. Wszedł najprościej, gdyż drzwi miał otwarte. A moje zastałem zamknięte od wewnątrz. Wipuściła mnie do kajuty mądamojsęłle Celia. Niezwykle dyskretna panna! Sprawozdanie zdała jak na śledztwie, odpowiadając tylko na pytania, krótko i rzeczowo: Mojego klucza na tablicy nie zastała. Ponieważ na trzykrotne pukanie nikt nie odpowiedział, otworzyła kajutę kluczem zapasowym. Było ciemno, więc zapaliła światło i znalazła w łóżku uśpioną pasażerkę, która po przebudzeniu usiłowała wyrzucić ją jako intruza. Celia zdołała wytłumaczyć zaspanej pasażerce, że to ona prawdopodobnie pomyliła numery, ponieważ ta kajuta należy do pasażera, od którego otrzymała szczególne polecenie i właśnie je spełnia. Pasażerka podchwyciła wybieg i wręczyła stewardessie parę tysięcy franków za fatygę posłania łóżka tak, aby pasażer po powrocie nie domyślił się jej nocnej pomyłki. Łóżko było istotnie wzorowo posłane. Podziękowałem Celii nowym papierkiem i zaprosiłem na dziesięciominutową rozmowę. Usiadła z wdziękiem na taborecie, więc ja na foteliku i rozpocząłem indagację: — Czy Celia zna tę pasażerkę? — Owszem, zna tę damę. — Czy to pani de Graset? — Tym razem, być może. •— A innym razem? — Na poprzednim rejsie była panną Graset. — Więc nie jest żoną pana Claude de Graset? •— Wtedy nie była, ale dziś może jest. — Jak tu przyszła ubrana? — Nie wie, jak przyszła, a wyszła w szlafroku na piżamie i z torebka. — Czy Celia wierzy, że znalazła się tu przez pomyłkę? — Mogła wyjść po coś w szlafroku i w zamyśleniu pomylić numery. — A klucz, mój klucz? — Może jest lunatyczką ... —• Albo kleptomanką —• zadrwiłem. — Możliwe! Nie sprawdzałam walizek. Gdyby pan zauważył, że czegoś brakuje, proszę zameldować, a ja zaświadczę, co trzeba. — Dziękuję za gotowość. Nic cennego zginać nie mogło, a ja nie prześladuję lunatyczek i kleptomanek. Zwalniam mademoiselle z wszelkiej odpowiedzialności w tej mojej zabawnej sprawie. Zapomnijmy o tym, dobrze? Pleine discre-tion! — Dziękuję, i mnie to opowiada. Nie jestem tej nocy na służbie, więc koleżanka pewna jest, że bawię się doskonale. — Jeszcze jedno pytanie: czy ta pasażerka nie zaciekajwi-ła się, jakie też zadanie spełnia Celia po nocy w mojej kajucie? — Owszem, nagabywała mnie o to, aż ją zaspokoiłam poufnym wyznaniem, że na tym pana dziwnym radioodbiorniku miałam na oznaczonej fali o oznaczonej godzinie i minucie odebrać i zapisać pewien komunikat. Spytała, czy polityczny. Odpowiedziałam, że raczej giełdowy. Przepraszam pana za taki żart, czy może niestosowny? Patrzyła na mnie zaniepokojona. Ponieważ roześmiałem się, i ona rozjaśniła swoja ładna buzię. Przez chwilę ważyłem pokusę, aby za pomocą jeszcze jednego zielonego papierka namówić ją na dłuższy pobyt w kajucie, jednak zreflektowałem się. Starszy pan, a z,właszcza Amerykanin, powinien szczególnie uważać na kontakty z pannami. A może Fabiola de Graset do tego zmierzała? Jeżeli zgodnie z zagadkowymi sugestiami Celii nie była zamężna, gdybym przyłapał ją w mojej kajucie, na przykład na kradzieży, ale w negliżu i nocą, któż by jej nie uwierzył, gdyby chciała szantażować mnie o odszkodowanie za gwałt, obietnicą małżeńską, i co by jej innego strzeliło do głowy. Celia przekreślała te plany mogąc być w razie finansowego zamachu koronnym świadkiem mej cnoty. Pożegnaliśmy się shakehandem. Celia patrzyła mi w oczy z takim zrozumieniem, że czułem się onieśmielony Sjwoją wobec niej niższością. Dzielna dziewczyna! Przed położeniem się sprawdziłem walizki. Były na pewno rewidowane, a wierzchnia nawet rozrzucona. Widocznie Celia wypłoszyła nieproszonego gościa od roboty. Ubawiło mnie to. Całe życie był człowiek czymś zaabsorbowany, nawet zabawę i miłość przeżywał zawsze aktywnie, nic więc dziwnego, że aparat mózgowy, stale rozpędzony, szukał żeru dla siebie. Od czterech dni bezrobotny, a dobrze karmiony, syciłem się z satysfakcją tą jakąś intrygą z Fabiolą i nie miałbym pretensji, gdyby mnie czymś zaskoczyła. Przecież to ciekawsze niż czytanie powieści kryminalnej. Urozmaicała mi jałowe godziny. Zanurzony w pościeli z przyjemnością rozróżniłem zapach jej uperfumowanej główki na poduszce. Przed zaśnięciem bawiłem wyobraźnię jej osobą. Jednak we śnie, chyba (wbrew mej intencji, zastąpiła ją wizja Angeli, wizja diablicy wśród afrykańskich masek, które jej podrzuciłem na wyjezdnym. Sen był wyczerpujący. Rano bolała mnie głowa i czułem, że mam w klatce piersiowej serce. Oczywiście serce fizyczne. Zauważyłem ostatnio, że zmysłowa imagłnacja odprawiana w pozycji leżącej pobudza tętno, a więc prawdopodobnie pogłębia blood pressure. Natomiast jednostajny ruch, spacer oraz brandy raczej sprzyjają dobremu samopoczuciu. Już piątą dobę płyniemy. Niebo zachmurzyło się, statkiem kołysze podskórna fala. Lubię całymi godzinami obserwo-{wać morze. Wolę pływać niż latać. Jestem typowym szczurem lądowym, ale podobno szczury nieźle zadomawiają się na okrętach. Na moim pokładzie prócz Grasetów i Turka, no i dwóch brydżystów, nie mam znajomych. Kilka kajut świeci pustką. Na liniach okrętowych chroniczny kryzys. Niższy pokład bardziej mnie interesuje dzięki rozmaitszym ludziom i sprzętowi mniej wymuskanemu. Zlazłem tam po samotnym lunchu i wmieszałem się w rubaszny gwar wycieczki naszych studentów płynących do Italii. Jeszcze lubują się egzotyką takich słów, jak Neapol, Sorrento, Capri, brzmień znanych od kolebki z kołysanek rytmu szlagierów tanecznych. Włosi umieją reklamojwać się skutecznie. Odwieczna tradycja oraz pomoc kleru katolickiego. A ko-muż to należy się więcej wdzięczności niż Rzymowi? My, Amerykanie, jak dotąd więcej od świata zewnętrznego przyjęliśmy, niż daliśmy mu, a chociażby w materiale ludzkim. Kto zna inspiratorską rolę fiskusa w dziedzinie fundacji dobroczynnych, a także bilans naszych pokojowych pożyczek udzielanych na prowadzenie wojen, pożyczek, których nam nie oddają, a mimo to zarabiamy na nich, ten nie ma złudzeń co do naszego dobrodziejstwa. Gdybyśmy mieli parę europejskich stolic w New Yorku, tobyśmy dopiero pokazali, •jak rządzi się światem. Jedno byłoby zapewnione: szybkość działania, skuteczność i zysk. Zdaje się, że Niemcy dużo z tego nauczyli się od nas. Jeżeli nauczyli się naszej kalkulacji, nigdy już więcej sami nie rozpoczną wojny. Studenci hałasowali i mimo chłodu kąpali się w poolu, dokazując z nieznajomymi. Jak to młodzież. Z pozoru wydaje się, że nie stać ich na samodzielne myślenie. Ale czy ja będąc w ich wieku, nie wydawałem się bezmyślny panom po pięćdziesiątce, jeżeli nie umiałem powiedzieć im nic, co by ich mogło zainteresować? W pewnej chwili przyłączył się do naszej grupy Klaudiusz. Rozmowa wnet nabrała ognia. Klaudiusz umie być zgryźliwy. Zaczął niewinnie, od sportu za żelazną kurtyną. Sprowokował studentó^w do wyrażenia poglądu, że tam de facto wszyscy są zawodowcami. Z kolei, drogą porównania doszliśmy do wniosku, że amatorstwo tamtych tyle samo warte, co i naszych. Młodzież zakrzyczała go, a on z nich podrwiwał. Gdy spacerowaliśmy po niższych pokładach, wyraziłem zdziwienie, że potrafi tak poufale obcować z młodymi. Zwierzył mi się, że ma poważne kłopoty z córką-jedy-naczką. Zażartowałem, że lepsze to niż całkowity brak kłopotów z własnymi dziećmi, jak na przykład u mnie, gdyż mam ich dwoje i nic z nich. Nie dopytywał się o wyjaśnienia, przypuszczał chyba, iż porzuciłem moje dzieci w Ameryce, uciekając od rodziny wraz z majątkiem, o czym go, o skapitalizowaniu majątku, poinformował radiogram ,,Cos-mos Informatora". Nudne to, więc po co notuję? Żeby mieć coś na zapas do wyrzucenia? Wprawy w pisaniu nabiera się wraz z zużyciem arkuszy papieru. Wprost proporcjonalnie, tak jak doświadczenie kierowcy wzrasta (wraz z tysiącami kilometrów na liczniku. Odwrotnie, jeżeli analogię zastosować do grafomaństwa. Koślawe zdanie. W nowoczesnej literaturze koślawe zdania są modne. Wysilają się ludzie. Wyznałem Klaudiuszowi, iż czuję się tak młodo, że tylko w razie jakiegoś konfliktu z młodszymi uprzytamniam sobie, z jakiego jestem rocznika, a mianowicie takiego, który statystycznie należy do poważnej mniejszości. Niepokojące to uprzytomnienie, że czterdziestu procent dzisiaj żyjących ludzi nie było na świecie, gdy ja wstępowałem na uniwersytet. Francuz jest naprawdę inteligentny. Skierował rozmowę na politykę ogólnoświatową. Niesamowity wzrost urodzin po wojnie wróżyłby odmłodzenie świata, gdyby nie 5 — Poufny dziennik... postęp medycyny, która tak przedłużyła średnią życia i sprawność fizyczną człowieka, że dominacja starych nigdy bardziej nie ciążyła na ludzkości. Świat zdaje się obmierzły, czyżby dlatego, że rządzą nim wielcy starcy? Eisenhojwer, Adenauer, Czang Kai-szek, Li Syn Mań, de Gaulle, Franco, Salazar... Toć siedemdziesięcio- i osiemdziesięciolatki, a ich wola decyduje przecież o smaku polityki. Czy to dobrze, czy źle? Za żelazną kurtyną już się trochę odmłodzili, przede wszystkim Chruszczow i Gomułka. Czy to dobrze, czy źle? Kołując na różne tematy zagadnąłem Klaudiusza, jakie on ma hobby. Ociągał się z odpowiedzią, więc zażartowałem, że powszechnym hobby Amerykanów w oczach Europejczyka jest robienie dolarów, pomnażanie dolarów.. Nie licząc bynajmniej na szczerość starałem się ułatwić mu puszczenie farby, abym mógł domyślić się, skąd będę zaatakowany, wciągnięty w tę zapowiedzianą przez Fabiolę kabałę. Przyznał się (Wreszcie, że projektuje sensacyjne wydawnictwo, które niby katalizator uzdrowiłoby nasze poglądy na współczesną sztukę. Wydane luksusowo dzieło osiągnęłoby swój cel ideowy i przyniosło wydawcom pokaźny zysk umożliwiający im dalsze incjatywy tego samego rzędu. — Ma pan potrzebny kapitał? — spytałem zaintrygowany. — To zależy — odpowiedział wymijająco. Chcąc dalej wysondować, zahaczyłem go prowokującym przypuszczeniem, czy nie będzie to coś z dziedziny Armii Zbawienia? — Kazania? Skąd! — roześmiał się wymuszenie. — Proszę Ujwierzyć, że niezainteresowanej osoby nie mogę wtajemniczać w sekret mej produkcji. — Mógłby mnie pan zainteresować jako ewentualnego udziałowca. Rozporządzam wolnym kapitałem. Ponadto znam się na handlu towarem o charakterze artystycznym. — Czyżby? Obiektów niekonsumpcyjnych? — zdziwił się chyba szczerze. •— Właśnie.! Ich importem i rozprowadzaniem w hurcie. Ponadto mam stosunki zagraniczne, które mogą być dla wydawnictw niezwykle atrakcyjne. — Nigdy bym nie przypuszczał. — Czy zastanawiał się pan na przykład nad drukiem swoich książek w Niemczech Wschodnich, Czechosłowacji albo w Polsce i kupowaniem gotowego nakładu za dewizy? Widzi pan, pracowałem w rozmaitych branżach, jednak branża kulturalna dała mi najwięcej satysfakcji i zysku. Niestety nie osiągnąłem zamierzonego efektu nawet przez tak zalotne wynurzenia. Klaudiusz cieszył się z moich powodzeń, ale zamiast puszczania farby zadał mi pytanie urywające pracowicie wykształcony wątek: __ Korzystając z prawa wzajemności chciałbym (wiedzieć, jakie jest pańskie hobby, poza robieniem dolarów? __ Aktualnie osiadłem na mieliźnie — odrzekłem. — Namiętność wyścigowo-motorowa i kolekcjonerska wygasła we mnie. Jednak pragnąłbym jeszcze czymś szczerze się przejąć. Czymś odpowiednim dla naszego wieku. — Możemy uprawiać szermierkę, tenisa, no i golfa. — Trzeba mieć na to ochotę. Czuję, że powinienem bronić się przed inwazją insensibility, szczepić się przeciw znieczulicy. To choroba nie tylko starości. — Czy naprawdę sprawy wydawnicze mogłyby pana zainteresować? — Jeszcze nie wiem. Obawiam się, że w tej branży nie ma miejsca na partyzantów i harcowników. — Wyjątki potwierdzają regułę! — Możliwe! Na tym skończyliśmy rozmowę, która robiła na mnie wrażenie flirtu niedźwiedzia z panną. Albo Klaudiusz jest nie-z,wykle przebiegłym psychologiem, albo ja straciłem przez sklerozę cały swój spryt. Przecież on wie, że rozporządzam wolnym kapitałem ocenionym przesadnie przez informata- rów „Cosmosu'' na ćwierć miliona-. Nie działa na chybcika, boć popłyniemy jeszcze parę dni i klient może dojrzewać w transatlantyckiej nudzie. Czy Fabiola gra z nim, czy może na własną rękę? Tyle tu ludzi na „Savoie", a oni wytypowali sobie właśnie mnie. Jak dotychczas, nieszkodliwa to zabawa, jednak kosztowała już Fabiolę parę tysięcy za milczenie Celii, a mnie trzydzieści dolarów za jej czujność. Turek Batas wkręcił się do naszego towarzystwa. Dzisiaj tańczył z Fataiolą i zafundował nam szampana, którego nie lubię. Fabiola raczyła go tolerować koło siebie, podobnie jak mnie pierwszego dnia. Jeżeli szuka plaisir, powinien ją zadowolić, gdyż to kawał ognistego chłopa. Może odwiedzi go dzisiejszej nocy, tak jak mnie na początku. Klaudiusz dziwnie skąpo zajmuje się swoją panią. Gdyby był pede-kiem, mógłby zainteresować się tureckim dyplomatą, ale mnie, najstarszemu z nich, jaka rola mogła przypaść w takim kwartecie? Tymczasem bawię się obserwacją i domysłami. Z walizek 5* nic mi nie zginęło. Celia |Widząe, że wybieram się na bał, wyraziła gotowość czuwania nad moją kajutą. Zobaczymy. Tyle mam wolnego czasu, że przeczytałem, nie w skrócie, Hemingwaya „Across the river". Ściśle mówiąc przejrzałem książkę uważnie, odczytując ciekawsze dialogi, a omijając nudne dłużyzny. Musi to być dobra książka, gdyż przejmuje człowieka tym, że siebie w niej odnajduje. Sądzę, że tak jak ja odczuwam coś pokrewnego w starszym bohaterze, podobnie młodzi mogą odnajdywać siebie w jego partnerce. A wszystko to razem ckliiwe marzenia starszego pana. On miał chyba angina pectoris, nie chorobę nadciśnieniową, chociaż pewne symptomy wydały mi się znajome. Gdyby autorem podobnej książki był ktoś niesławny, nie wziąłbym jej do ręki i mało bym na tym stracił. Jeżeli Hemingway zwierza się autobiograficznie w tej powieści, to współczuję chłopu. Skazaniec oczekujący w więziennej celi chwili wykonania wyroku wzbudza jw nas litość. Iluż to ludzi na świecie, miliony w obecnej chwili, walczą z grożącą im śmiercią, unikając daremnie terminu zagłady. A ja, gdybym jak ten pułkownik Cantwell musiał łykać nitroglicerynę, czy bawiłbym się miłością i polował na kaczki? Chyba że szukałbym śmierci w klimacie bohaterskich wspomnień. A co mu bardziej szkodziło, co dobijało chore serce: miłość czy polowanie? Niepotrzebnie mieszał napoje alkoholowe. Gdyby pił tylko czystą brandy, a o kaczkach tylko opowiadał, pewnie dłużej by pożył dla miłości może mniej bohaterskiej, ale nie mniej ludzkiej. Doświadczenie z tej książki wynoszę takie, że najchętniej czyta się dialogi, a omija przydługie monologi. Dialog łudzi czytelnika podpatrywaniem życia, więc przez dialog najszerzej współżyje z autorem domyślając się osobiście tego, co w kontekstach opisowych pisarz mu narzuca. Autor nie powinien lękać się swego czytelnika. Zamiast kłaść mu łopatą do głowy swoje poglądy i komentarze w opisowej charakterystyce bohaterów, lepiej, jeżeli nakarmi go w porcyjkach dzialogu cukierkami witaminowymi. Dialog ma najwięcej z przeżycia, a przeżycie to action directe. Trzeba tylko wiedzieć, czego się chce, i odważnie zmierzać do celu. Pięknie to brzmi, ale... czy ja wiem, czego chcę? Czy jestem od|Waż-ny? Nikt nie jest odważny do wszystkiego, chyba tępak bez szczypty wyobraźni. Zdrowy, bogaty facet odważa się na czyny i wystąpienia, na które na pewno nie zdobyłby się w czasie kuracji nerek albo wobec zagrożenia finansowego. Akty desperacji to też nie odwaga, raczej brak równowagi albo samoobrona mogąca mieć pozory samobójstwa lub ucieczki. Bywa i tak. Moja ucieczka z Almeryki na cechy samoobrony. Zdobyłem się na szczerość nazwania tego po imieniu — ucieczką. Tylko przed samym sobą człowiek nie ucieknie. Chyba że wierzy w śmierć- unicestwienie, w śmierć zerowa. Nie umiem wierzyć w brak nieśmiertelności, chociaż byłoby to nieraz wygodne. Wielu ludzi nie rozumie tego, że 'więcej jest tchórzliwego egoizmu w negacji nieśmiertelności niż w liczeniu się z kontynuacją osobowości po katastrofie ciała. To iednak przerażające ryzyko: znaleźć się nadal sobą w niedoświadczonych i niezależnych od nas warunkach bytu. Nad urodzeniem w ciele czuwały matki, ale po śmierci kto nas tam powita? Znam u nas w Ameryce ludzi, którzy tak zajadle boja się widma komunizmu jak nie przymierzając wierzący grzesznik — śmierci. Nie wyobrażają sobie możliwości rozwoju w innych warunkach niż te, w których wyrośli. A ja, czy lękałbym się tego, gdyby stało się nieuniknione? Chyba tak, lecz może mniej niż przed paroma miesiącami, gdy nie wyobrażałem sobie, aby moje interesy mogły obejść się beze mnie. Moje interesy... Dzisiaj są czyimiś, a mimo to ja nie przestałem być sobą. Czy podobnie jest z nami po śmierci? Nie wiem. Czy chciałbym, aby tak właśnie było? Jak? Zależy od tego: jak. Wolałbym, aby kryteria dekalogu nie obowiązywały nas po śmierci zbyt rygorystycznie. Byłoby jeszcze gorzej, gdyby obowiązywał mnie katechizm mojej matki. Niestety, nie zależy to od naszego chcenia. Qui mour-ra — verra. J rzeź cały dzień nie widziałem Fabioli. Błądząc po pokładach, zaglądając do barów i restauracji, spodziewałem się zobaczyć jej sylwetkę. Na próżno! Czyżby mnie unikała? Po wieczerzy, która jedliśmy z Klaudiuszem we d(wójkę, Doszliśmy na ostatni drink do baru. Rozgadał się opowiadając o artystycznych zdolnościach swej jedynaczki, Gene-vieve. Ma na tym tle jakiś uraz. Przekonany jest, że w Akademii zmarnowano jej wielki talent malarski. Wobec zwierzeń raczej familijnych uznałem za stosowne spytać go z gestem niepokoju, jak czuje się dziś madame de Graset. — Pani Graset? — poprawił, nie wiem czemu obcinając jej nazwisko o „de". — Zmęczyło ją wczorajsze morze. Dziwne, że tak doskonała gimnastyczka. wrażliwa jest na fale. — Pani de Graset nie wygląda na matkę dorosłej córki •— zauważyłem. — Genevieve jest przecież moją córką — sprostował, a ja nie wiedziałem dokładnie, o co chodzi. Widocznie Fabiola była jego drugą, młodszą żoną. —• Pan ma też córkę, o ile pamiętam — westchnął Klaudiusz. — Mam i syna. -— I syn bliższy pana? — Właśnie zbliżam się do niego. •— Tak! — pokiwał smętnie głową. — Musimy zbliżać się wciąż do naszych dzieci. Gonić za nimi. Ale czy one uciekają od nas, czy my nie nadążamy? •— Raczej różnie reagujemy na te same zjawiska — zaproponowałem, lecz Klaudiusz nie uznał evasive mej odpowiedzi. — Wydaje się, że to, co dzieje się z naszą młodzieżą, nie jest tylko naturalna fluktuacją pokoleń. My, gdybyśmy wyzbyli się dziedzictwa przedatomowej ery, bylibyśmy, niezależnie od wieku, takimi samymi jak nasi młodzi. —• Uważa pan nasze dziedzictwo za balast? — zgorszyłem się. — Balast jest potrzebny do osiągnięcia w powietrzu i jwo-dzie zamierzonego poziomu, a staje się niezbędny, gdy pozbywając się go, odzyskujemy równowagę konieczną dla zachowania życia. — Więc dla zrównania z młodymi musimy wyrzec się lub sprzeniewierzyć naszej przeszłości?. Ale przeszłość to przecież doświadczenie — zaprotestowałem. — Co tonącemu po treningu bokserskim? — Owszem, to, że jest w formie. Czytał pan Heming-waya? — zagadnąłem, czując ochotę popisania się znajomością świeżo poznanej książki. Oczywiście Klaudiusz czytał książkę, a nawet dyskutował o niej z młodzieżą. Krytyka młodych była ponoć bardzo surowa. Odczytywali ją bardzo różnie. — Po co komu tyle gadulstwa? — mówili. — Staremu zabijaczowi kaczek i ludzi zachciało się nagle platonicznych amorów. Znalazł sobie arystokratyczną młódkę, aby go pokornie słuchała adorując jego blizny i tatusiowe usta. Wyrwać z książki sto razy powtórzone tam, nie wiadomo co znaczące, słowo „kocham" i co zostanie? Przegląd menu i trunków! Kogo dzisiaj ciekawią staroświeckie metody wojowania? Owszem, mówili młodsi, „Stary człowiek i morze" to ekstraklasa, ale stary pułkownik i Renata to nie dramat, lecz żałość. -— Pana córka podziela takie poglądy? .— Niezupełnie. Pułkownika nie krytykowała, ale donnę Renatę bardzo. Nazwała ją degeneratką i tchórzem seksualnym. — Tchórzem seksualnym? — Właśnie tak. Powierza się bohaterowi, który nie chce albo nie może jej posiąść. Nie byłaby tchórzem, gdyby prowadziła podwójne życie w tajemnicy przed pułkownikiem. Z jednej strony nauka, taniec, sport i miłosna gra z rówieśnikami, a z drugiej, wobec pułkownika, samarytańsko-ma- cierzyński snobizm. Żebranina o miłość bez pokrycia. Jeżeli ta książka miała dawać przykład, że nie tylko dla forsy i sławy dziewczęta powierzają się starcom, tedy wyszło nieporozumienie. A co pan na to? Nie umiem rozmawiać o książkach, lecz powiedziałem, czując się przez sądy młodych obrażony prawie osobiście: — Mogą młode dziewczęta tęsknić do pełni męskiego człowieczeństwa, którego nie znajdują w porywczym młokosie. — Powiedziałem to z goryczą, a dla rozweselenia dodałem: — Cóż, miał pułkownik Cantwell szczęście, którego niejeden z nas mógłby mu pozazdrościć. Myślę o tej młódce, nie o śmierci. — A śmierć miał też raczej szczęśliwą — orzekł Klaudiusz. •— Zabiło go jego własne serce, a nie broń, którą gasił serca innych stworzeń. — Czy zna pan swoje serce? —• zapytałem uderzony subtelnością wypowiedzianego zdania. • — Pod jakim względem? — Zdrowia. — Jeszcze nie dało mi znać o sobie. Mam pracę nie denerwującą, pozycję nie zagrożoną. Widzi pan — ożywił się — gdy człowiek pracuje dla innych zadając im chwilowy ból dla trwałej ulgi... — Jest pan lekarzem? — Stomatologiem. Gabinet o dobrej sławie w ósmym ar-rondissement. Gdyby pan miał jakieś kłopoty z protezą — służę jak znajomemu. Przyznaję, że wiadomość o fachu de Graseta zaskoczyła mnie. Po kiego licha paryski dentysta interesował się moją osobą do tego stopnia, aby sięgnąć po informacje aż z „Cos-mos Information"? Cóż ten mógł mieć za hobby i jaką mnie w nim wyznaczył rolę? — Tak, to charakterystyczne — ciągnąłem dopijając miksturę, którą nam przygotował barman. — Przychodzą do pana obolali, a pan ich ból potęguje, aby od niego wyzwolić. — A oni za to jeszcze dobrze płacą — uśmiechnął się ironicznie. L o dejeuner, który spożyłem sam, nasyciwszy się francuskim pasztetem, ruszyłem na poranny obchód pokładów. Zna się już sylwetki większości pasażerów. Słońce grzeje, komplet leżaków wypełnionych pstrokacizną kostiumów, gładkimi i kosmatymi bicepsami, (w basenach pluskanie kąpiących się, a za burtą stadko delfinów ściga się ze statkiem i pozuje fotoamatorom czyhającym na ich płynne skoki. Fabiolę spotkałem na rufie najniższego pokładu. W szerokim kapeluszu i w prążki sukience, którą wiatr uszczelniał na jej kibici, stała poufale obok półnagiego sportowca w ciemnych okularach. Bawili się karmieniem mew. Fabio-la podrzucała im kromki biszkoptu. Jeden ptak, olbrzym, szybował wprost na nią. Tak byłem pewny, że celuje, by chwycić furkoczącą na kapeluszu wstążkę, że zamachałem obronnie ramieniem. Odpłoszona mewa spłynęła wstecz prześlicznym renversement. Młodzi odwrócili się. Rozpoznałem w okularniku Turka Batasa. Gębę miał rozradowaną. Fabiola zdatwała się mniej zachwycona moim widokiem. Chciałem przejść mimo, ale zatrzymała mnie prośbą, bym jej wynalazł leżak. Ponieważ wszystkie były zajęte, zaproponowałem przejście na wyższy pokład, a wtedy Fabiola pożegnała nagle swego towarzysza, aby mnie wziąć pod ramię i pociągnąć ku środkowi statku. Trafiliśmy do zacisznego o tej porze baru. Ona wybrała moccę, ja wolałem coca-colę. — Sądzi pan, że umówiłam się z dyplomatą na karmienie mew? — zagaiła rozmowę. — Cieszę się, widząc panią w dobrym zdro,wiu i świetnym humorze. — Zdrowa jestem, a dobry humor umiem udawać. — Doświadczyłem raczej złego... — To zależało od pana — uśmiechnęła się zdejmując kapelusz. — Skąd pani wie, na czym mi zależało? — Nie wiem. Ale chciałabym wytłumaczyć panu swoje zachowanie... — Od pierwszego wejrzenia zafascynowała mnie pani. — Proszę nie udawać Francuza. Chodzi o moją drugą wizytę u pana w kajucie. — Pierwszej też nie rozumiem. — Bo pan nie chciał. — Może nie śmiałem, a później żałowałem. — Jednak przewidywał pan moją wizytę i zabezpieczył się. — Wie pani dlaczego? — Nie domyślam się. — Chciałem zbadać, co panią we mnie naprawdę interesuje. Przecież nie blizna. — Odgadł pan? •— Poniekąd. — Co? — Walizki! Skonstatowałem, że nic w nich nie brakowało. — Ale mogło coś przybyć. —• O tym nie pomyślałem. — Dlatego że podejrzewał mnie pan o pospolitość. Sex albo forsa. Prawda? —• Prawda. Ale nie pospolita. Informacje z agencji „Cos-mos"... — Wie pan i o tym? Skandal, że nasza poczta jest tak niedyskretna. — Poczta niewinna. To ja jestem niedyskretny. Obserwuję was. — Niech pan nie miesza w to Klaudiusza. On nic o mnie nie wie. Ja pracuję sama. — Przecież jesteście małżeństwem... —• Nie byliśmy i nie jesteśmy. Ale do naz^wiska mam prawo. — Mademoiselle Graset... — skłoniłem przed nią głowę. — Wie pan, czy domyśla się? Tak, to „de" to moje bezprawie. Zgorszony pan? - Takim głupstwem? Każda handlowa reklama ocieka większymi bezprawiami. Na przykład: co ten koniak ma wspólnego z Napoleonem? — Na pewno mniej niż ja z Klaudiuszem. — Jednakże? — Kusi mnie, żeby zabawić się z panem w szczerość. — Na jakim polu? — Nie mojej kobiecości. Interesuje mnie pan jako poważny i zagadkowy człowiek. — Sadzi pani, że winienem jej szczerość? — Prooonuię zabawę. Chyba stać pana na to? — Przypuśćmy. Będę szczery na tyle, na ile mi pani po<* • — Pozwalam z góry na wszystko. Czy mogę pytać? — Proszę. — Służy pan? — Tylko i wyłącznie sobie. A pani? — • Jestem zależna, by zarabiać na życie. Na dobre życie — dodała przymrużając oczy. — Czy zerwanie tej zależności groziłoby pani bezpieczeństwu? — Bankructwo finansowe i nic nad to. — Polityka? — Na pewno nie. — Na pewno nie — powtórzyłem z naciskiem. — • Ważne! Tedy miłość? — Nie! Jestem naprawdę wolna i swobodna pod tym względem. — Więc czego pani szukała w moich walizkach? — Miejsca! Takiego miejsca, o którym pan by nie wiedział. Ale już go nie potrzebuję. — Więc czemu chce pani być nadal szczera? • — Bo nie ^wierzę, aby pan był ze mną szczery, ale ufam, że stać pana na to, by nie krzywdzić kobiety, która oddaje mu się na łaskę. — Aż tak? Czy to konieczne? — Obawiam się. Pan mnie już zdemaskował. Może pan w porcie francuskim... — Proszę nie kończyć. Zadam jeszcze jedno pytanie: Czy to narkotyki? — Na pewno nie! Ani polityka, ani narkotyki! Musi pan wiedzieć? — Nie muszę. Wystarczy! Chciała pani mieć we mnie parawan? — Tak, ale mimo to pan mi się naprawdę podoba. — Klaudiusz przystojniejszy... — On był moim doskonałym cieniem przy' wyjeździe z New Yorku. We Francji jestem spalona. Znają mnie na tym statku. Dlatego upatrzyłam sobie pana i na zewnątrz pozorowałam rezerwę. Pan zdemaskował wszystko, szczu-jąć na mnie Celię. Teraz zobaczy pan, jak skrzętnie będą rewidowali pana walizki. — Zobaczy pani, że nie będą rewidowali moich walizek właśnie dzięki Celii. Przecież ją opłaciłem, aby strzegła mnie przed panią, mnie i moich walizek. — Odwrócił pan kota ogonem? To interesujące. — A pani upatrzyła już sobie walizki Mustafy Batosa? — Może. On ma paszport dyplomatyczny. — Nie byłbym tego pewny. To nie dyplomata, może dzien-+: nikarz, a na pewno pyszałkowaty blagier. Ostrzegam! — Sprzyja mi pan? — Nawet mogę zawrzeć z panią pewien układ. Podejmuję się przewieźć pani sekret pod warunkiem, że na wól- • nej ziemi francuskiej, poiwiedzmy w moim lokalu w Paryżu, sam sprawdzę, czy nie dotyczy on polityki albo narkotyków. —• Jeżeli okaże się, że skłamałam? — Sekret zniszczę, a pani niech mnie unika. — Lubię starszych ludzi. Pan mógłby być... — Więc jak, układ stoi? —• Oczywiście! Ale jakie warunki dalsze, no i rekompensata... — Warunki zaczynają się od tej chwili. Stajemy się dla siebie jeszcze bardziej chłodni. Trudno, jeszcze parę dni będę musiał tolerować pani nieprzychylność. Niech pani flirtuje z Turkiem i naraża go na przykrości celne. Znajdę sam okazję, aby dać pani znać, jak i kiedy jej sekret przeniesie się do mnie. Czy to coś dużego? — Koperta trzynaście na osiemnaście i sześć rolek filmu leikowskiego. — Naprawdę filmy? . — Zobaczy pan w Paryżu. — Pani wie, że ja nic nie ryzykuję — spojrzałem jej w oczy. — Nawet gdyby pani była „straszną kobietą". — Nie boję się! Nie boję! Alors? Tak zaczepnie to powiedziała, że poderwałem się do baru i wróciłem z dwoma głębszymi koniakami. — Przypieczętujemy sojusz, Fabiolo. Mogłabyś być moją siostrzenicą. — Mogłabym być twoją kim?... — Uśmiechnęła się szelmowsko. — Dobrze, odłóżmy intimite do Paryża. Jestem oziębła. Posiedzieliśmy chwilę w chmurnym zamilknięciu. Fabio-la nie wkładając kapelusza opuściła mnie bez pożegnania. Gdy płaciłem rachunek, barman usiłował najżyczliwszym uśmiechem okazać mi współczucie. -Lubię rozmawiać z Klaudiuszem. Jego zainteresowania tylu różnymi, niepraktycznymi problemami regenerują we mnie coś, co ongiś żyło, ale w szablonie amerykańskiego życia, w którym prosperowałem przez ostatnie ćwierćwiecze, zamarło w bezczynności. W klubie uważaliśmy się niby za intelektualistów, w lokalu Dziewiątki nigdy nie rozmawialiśmy o interesach, zainteresowania mieliśmy szerokie, ale to wszystko ślizgało się w ramach popularnych magazynów w rodzaju National Geographic i Digesty. Teraz oceniam, jak brakowało nam owego esprit, którym paryski dentysta czaruje mnie w każdej rozmowie. Mogę nie zgadzać się z wieloma jego poglądami, jednak podobają mi się przez to, że je wyraża ktoś rozumiejący au fond to, co mówi, niezależnie od tego, czy w to, co mówi, wierzy. Alboż my, Amerykanie, wierzymy w to, co głosimy z taką pewnością siebie? „To nie wiara, a dopiero convenance", jak powiedział Klaudiusz krytykując moje przekonanie o słuszności polityki Eisenhowera wobec Rosji. Ćwierć wieku to kawał czasu. Porównując siebie zapamiętanego z lat trzydziestych z sobą dzisiejszym, nie dostrzegam ani szczebelka postępu czy rozwoju. Tysiące dolarów, które reprezentują dziś moje możliwości, nie reprezentują ani joty mnie samego. Są tylko wypadkofwą gospodarczych funkcji, które nie musiały być moimi funkcjami, aby mi przynieść zysk. Urwały się wraz z zasadniczą decyzją o samolikwidacji mnie jako businessmana. Zapragną- l łem stać się sobą, który tęskni do siebie dawnego. Jeszcze jedna definicja usprawiedliwiająca moje postępowanie. Czy nie określa ona jednak przegranej, zmarnowanego ćwierćwiecza? Jest takie polskie przysłowie: mądry Polak po szkodzie. Więc chyba zmądrzałem. Zadowolony jestem, że nie poleciałem, lecz płynę do Francji na ,,Savoie". Skazany na wielodniową kwarantannę podlegam odwilży, rozluźnieniu gorsetu moich amerykańskich konwenansów. Poddaję się osobliwej kuracji kulturalnej z pełną świadomością, nie dlatego, abym negował wartość, raczej użyteczność tych amerykańskich konwenansów. Pragnę głębiej oddychać nie z powodu braku tlenu w krwi, ale dlatego, że mam pojemne płuca. A może to... rozedma płuc? Czy wszyscy lubią tak jak ja rozmyślać 0 swoich poczynaniach, analizować się i usprawiedliwiać? Delektuję się samodzielnością w kształtowaniu własnych losów, swojej przyszłości. Fabiolę zaskoczyło, że chcę jej pomóc. Nie rozumie, że to dlatego, że nie udało się jej mnie podejść. Czy to irracjonalne? Przekora! Trochę ryzyka 1 awantury w pierwszym okresie bezrobocia. Są i jwzględy praktyczne: oto mam już zadzierzgnięte dwa kontakty ze współczesnym środowiskiem francuskim w Paryżu. Pamiętam, jak ongiś trudno było mi wgryźć się w to milieu, poza klauzurę życia rodzinnego Francuzów. Dopiero w trzecim roku życia nad Sekwaną udało mi się wśliznąć do domu Borelów. Wtargnąłem tam przez miłość, pomost nieobliczalny, który w moim przypadku przyjął formę zdrady. Owocna zdrada. To ona konkretyzuje tęsknoty starszego pana, ona ułatwia oderwanie się od masywu ojczyzny amerykańskiej, kusi obawą nie załatwionego jeszcze rachunku. A propos rachunków: likwidując swoje sprawy w USA pilnowałem, aby ci, co w moje prawa wchodzili, przejmowali wszystkie zobowiązania. Mimo to często osacza mnie zaduma, czy aby na pewno nie zostawiłem tam za sobą spraw nieuregulowanych. Chodzi oczywiście nie o sprawy rachunków, podatków, rat, ale zobowiązania moralne, konkretnie mówiąc — o krzywdę ludzką. Nie cieszy mnie rozpamiętywanie tych części bilansu. Angela Hamond może łudziła się, że po śmierci jej bogatego męża ja dam jej swoje nazwisko, ale nigdy konkretnie nie poruszaliśmy tego tematu. Mąż jej miał dwie utrzymanki. Stara służąca mojej matki szlochała przy pożegnaniu, ale przecież spełniłem jej marzenia lokując na dożywocie w pensjonacie dla starców. .Z moją pierw szą żoną Lucy rozstaliśmy się trochę kwaśno, jednak winie-nem jej był prawdę o moich europejskich dzieciach. Jest jeszcze jedna sprawa, którą zanotuję pod kryptonimem R. Z. Zbyt pojważnie traktuję ten mój dziennik, abym mógł ją przemilczeć. W Europie wielu ludzi może mnie zapytać, dlaczego zmieniłem rodowe nazwisko skracając Polankowski na Poi. Agencja „Cosmos Informator" nie omieszkała podać tego Grasetom. Moja córka w Polsce nazywa się prawdopodobnie Krystyna Polankowska. Łatwo powiedzieć, i tak będę mówił, że dla wygody handlowej, nazywając swą firmę „Dompol", używałem skrótu Poi jako swego nazwiska. W rzeczywistości długie nazwiska są w Ameryce ładniejsze, ale moje stało się tak znane, niestety ze złą sławą, że wolałem wyrzec się go na potoczny użytek. Uciekłem od niego, przenosząc się do obcego środowiska, parę tysięcy mil od rodzinnego Stanu. Krótko i węzłowato: Pani Rut Z., żona solidnego przedsiębiorcy w mym rodzinnym mieście, została uduszona poduszką w mieszkaniu, do którego przeniosła się w trakcie przeprowadzania rozwodu ze swym niekochanym mężem. Zazdrosnego męża zaaresztowano pod zarzutem dokonania zbrodni. Obrony oskarżonego podjął się słynny adwokat P. Bazował na drobiazgowym alibi, wedle którego w czasie krytycznym, gdy dokonywano zbrodni, pan Z. przebywał na drugim końcu miasta w mieszkaniu swej sekretarki, panny N. Oprócz świadectwa sekretarki fakt przebywania u niej pana Z. potwierdziło trzech jej sąsiadów, którzy zaobserwowali, że piękny, czarno-biały Cadillac pana Z. stał krytycznej nocy parę godzin przed domem panny N. Aby odwrócić uwagę od oskarżonego, adwokat P. podał prasie sensacyjną wiadomość, że zamordowana utrzymywała od dawna zażyłe stosunki właśnie ze mną, że mieliśmy pobrać się wnet po rozwodzie, ale w ostatnim tygodniu coś się między nami popsuło. Sugerowano, że pani Rut Z. odkryła jakąś moją zdradę i... zerwała stosunki, może żądając zwrotu pożyczonych mi pieniędzy, może grożąc zdemaskowaniem czegoś dla mnie groźnego... Jednym słowem moje nazwisko stało się nagle mocno podejrzane. Opinia publiczna żądała wciągnięcia mnie do skandalicznego procesu. Prawdy było (w tym tylko tyle, że istotnie, po którymś przyjęciu u państwa Z. wyjechałem z piękną panią Rut na weekend do sąsiedniego Stanu i widziano nas razem w pewnym hoteliku. Było to zresztą podnoszone w czasie procesu rozwodowego jako jeden z przykładów rozkładu małżeństwa. Podobnych przykładów z innymi mężczyznami wywleczono więcej. Do ostatniej chwili wszyscy byli przekonani, że adwokat P. ujawni moją osobę jako kontrpropozycję motywów zbrodni i kontrkandydata dla oskarżenia. Kursował nawet taki slo-gan-pytanie: mąż czy kochanek? Tymczasem na głównej rozprawie moje nazwisko nie padło ani z ust adwokata, ani oskarżyciela. Przyczyna była prosta, choć nie ujawniona publicznie. W prywatnej rozmowie z adwokatem P. wyjawiłem mu i udowodniłem, że przed mieszkaniem sekretarki N. owej krytycznej nocy stał mój Cadillac identyczny z Ca-dillakiem pana Z., to ja byłem jej gościem, to ja o godzinie trzeciej nad ranem przyjąłem telefon i zbudziłem pannę N., aby porozmawiała z kimś znajomym. Panna N. po tej rozmowie błagała mnie, abym nikomu nigdy nie mówił, że u niej nocowałem, gdyż od tego zależy życie człowieka. . Sprawa była poszlakowa i świetny adwokat P. obronił pana Z. od zarzutu zamordowania wiarołomnej małżonki. Przyjęto wersję, że zbrodni dopuścił się przygodny rabuś, gdyż istotnie coś tam zginęło z mieszkania. Sprawę umorzono, mnie w niej nie wymieniono, ale o mojej pełnej niewinności przekonanych było tylko parę osób: adwokat, sekretarka N., pan Z., no i prawdziwy zabójca. Sprawa ta była głośna w prasie obu kontynentów, a moje charakterystyczne nazwisko nabrało tak podejrzanego smaku, że wolałem odczepić się od niego. Spodziewam się, że ten zapis nie będzie opublikowany w czasie propice do wznowienia procesu przeciwko panu Z. Mam sumienie czyste z tego powodu, że nie przyczyniłem się do skazania Z., gdyż i sam nie byłem bez winy, przyczyniając się, choć przelotnym romansem z Rut, do rozdrażnienia i rozpaczy nieszczęśliwego małżonka. Niech Bóg osądzi nas łaskawie! Uf! Zdenerwowały mnie wspomnienia. Muszę zażyć pastylkę uspokajającą poczciwej doktor Ilony. Słyszę w uszach, w rytmie pulsu, jakby szum przygłuszonych gongów. Podobny proces to koszmar. Były chwile, że znienawidziłem nasze społeczeństwo. Szczególnie prasę. Wytykano mi moje słowiańskie pochodzenie. Ileż krwiożerczych instynktów objawiono w pożądaniu sensacji! W klubie Dziewięciu tylko jeden człowiek, Natan Waza, wiedział o moim podwójnym nazwisku. Zdradził to pewne go razu dyskretnym zapytaniem, czy ten słynny Polań-kowski z C. był jakimś moim krewnym. Zaspokoiłem go odpowiedzią, że to, niestety, mój stryjeczny brat. — Słusznie wyrzekł się pan jego nazwiska! — orzekł i tym przypieczętowaliśmy towarzyską tajemnicę. Zabawna była Lucy, gdy w przypadkowym spotkaniu na dansingu, będąc podchmielona, zaczepiła mnie półżartobliwym pytaniem: — Dik, wiedziałam, kiedy się z tobą rozwieść, nieprawdaż? A więc patrzyła na mnie wtedy jako na potencjalnego mordercę. Całe sz.częście, że moja matka nie przeżyła ze mną tej okropności. Dosyć na dzisiaj! Ni lie wyspałem się ostatniej nocy. Im bliżej Europy, tym silniej kołysze. Wspomnienie sprawy Rut rozkleiło mnie. Leżąc w pościeli poddałem się pokusie smętnej wyobraźni, co stałoby się, gdyby we śnie przestało bić moje serce. Casus bezgłośnej śmierci. Nie myślałem o sobie, o losie mego ciała, tylko o moich dolarach rozlokowanych chytrze w trzech europejskich stolicach. Teoretycznie byłyby zamrożone ad infinitum. Póki nie zwęszyłaby sprawy moja pierwsza żona. Po upływie prekluzyjnych terminów rachunki ujawniono by. Lucy ma haczyk na mnie i dobrałaby się do spadku/ ale przecież z krzywdą mojej wciąż legalnej żony, tej z domu Nowickiej, może zwącej się nadal Polankowska, żyjącej, bez świadomości moich łosó|W, gdzieś za żelazną kurtyną. Doświadczyłem od Ewy tylko dobrego, odwdzięczyłem się jej daniem nazwiska, rachunek więc wyrównany, bez dalszych zobowiązań, a jednak ten czysty rachunek jest mi o wiele milszy od mojego rachunku z Lucy. Męczy mnie w bezsenności dolarowy temat, aż zapisałem, pewnie pod wrażeniem zakończenia ostatnio przeczytanej książki Hemingwaya, na blankiecie ,,Savoie" następujące słowa: „Na wypadek śmierci informuję, że legalnymi mymi spadkobiercami są: żona moja E,wa z Nowickich Polankowska i jej córka Krystyna, urodzona w Londynie w 1941 roku, zamieszkałe prawdopodobnie w Polsce, oraz Casimir, syn Jana i Diany Borel, urodzony w 1936 we Francji, a to ci wymienieni uczestniczą w trzech głównych częściach w po dziale mego kapitału ulokowanego na rachunkach w Londynie, Paryżu i Rzymie, a to jak następuje..." i wymieniłem szczegóły kryptonimów powiązanych z personaliami trzech wymienionych osób. „Podpisany na pokładzie »Savoie« dnia dzisiejszego, Dominik Kazimierz Pol-Polankowski". Łudziłem się, że spisanie ostatniej ,woli przyniesie mi ulgę wraz ze snem, ale gdzie tam! Nigdy nie sporządzałem podobnego dokumentu, więc nie podejrzewałem nawet, ile może się w nim kryć makabrycznej złośliwości. Uporczywie delektowałem się obmyślaniem szczegółów wykonywania mego testamentu tak, jakbym już naprawdę nie żył. Wyobrażałem sobie wygląd moich spadkobierców, ich zdziwienie i miny, oczywiście radość z powodu niespodziewanego spadku, a potem ich różne domysły i projekty. Tak mnie to umęczyło, że gdzieś nad ranem zadzwoniłem, aby poprosić 0 jakiś mocny środek nasenny. Po długim oczekiwaniu, a w nocy oczekiwanie zawsze się wydłuża, zameldowała się Celia. Prosiłem ją, żeby pozostała ze mną i pocieszyła rozmową. Nie zgodziła się tłumacząc, iż ma służbę i musi pilnować dzwonków, a ludzie są tej nocy niespokojni. Zaproponowała mi towarzystwo swej koleżanki, która jest fwolna 1 chętnie kontaktuje się z sympatycznymi panami. •—• Jest w pana guście — dodała zachęcająco. — Jaki jest mój gust? —• zapytałem zdziwiony jej przedsiębiorczością. •— Podobna do mademoiselle Graset, tylko troszkę pełniejsza. •—• Nie znoszę tej osoby — udałem wzburzenie. — Czy Celia wie, czego ona tamtej nocy szukała w mojej kajucie? — Pana! — Nic podobnego. Chciała do moich walizek podrzucić jakąś nielegalną przesyłkę. Nie udało się, więc przestała mnie poznawać, gdy jej się kłaniam. — Pociesza się z pasażerem spod szesnastki. Nie, w tej chwili nie, ale do północy tańczyli na kapitańskim balu. To nie plotka. — Właśnie dlatego zbojkotowałem kapitański bal, aby nie spotkać się z tą... — Więc co, przysłać panu koleżankę? Milutka, zdrowa. — Celia fałszywie mnie odczytała. Chodzi mi naprajwdę o ludzką rozmowę, a nie o łóżko. Serce mi nawalało; zatęskniłem do towarzystwa, a od Celii taki spokój promieniuje... 6 —Poufny dziennik... — Domyślam się, czego panu brak. Przywykł pan zasypiać na czyimś oddanym ramieniu. —• Nowy błąd! Niech Celia nie spogląda na zegarek. Tout au contraire. Nigdy nie umiałem zasnąć z kimś pod jedną kołdrą. Może to moja wada, jednak oszczędziła mi wielu nadużyć. •— Ta wada mści się teraz na panu, męcząc go tęsknotą nie wiadomo do czego. — Nie do czego, a do kogo, aktualnie do Celii. — Czy to coś, do czego pan tęskni we mnie, nie zaszkodziłoby osłabionemu sercu? — Bynajmniej. To niezaspokojone tęsknoty szkodzą ustrojowi. — Nie wygląda pan na sentymentalnego. Niestety, muszę już odejść. Czy mam przysłać Klarę uprzedzoną, aby oszczędzała serce przed nadużyciami? — Celia nie wygląda na zepsutą, a jej propozycje są przecież cyniczne. — Chciałam panu dogodzić, domyślając się pana cynizmu. Zbłądziłam, •więc przepraszam. Wobec tego, może zaprosić księdza kapelana? — Gdybym był młodszy, nie targowałaby się tak Celia ze mną. Mogłaby poprosić Klarę o zastępstwo za specjalnym wynagrodzeniem i powrócić do mnie. — Myli się pan. Klara pod tym względem jest bezinteresowna, a ja... czyż nie mogę należeć już do innego, do przyjaciela albo męża? Dla Klary każdy mężczyzna jest dobry, a dla mnie tylko jeden. Pan nim nie jest, yoyons! —• Przepraszani' panią. •— To ja pana przepraszam za to, że wyrządziłam przykrość moją friyolite. Jestem panną. Oznaczyliśmy z "narzeczonym termin ślubu na jesieni w Bordeaux. Klara jest wdową po oficerze marynarki. Służba na statku stwarza wiele pokus i wymaga różnorakich manier. Z pasażerem spod szesnastki, który lepi się do spódniczek, nigdy nie pozwoliłabym sobie na tyle poufałości, co z panem. Mimo wszystko pan wzbudza zaufanie. — Dziękuję Celii za to „minio wszystko". Proszę wobec tego pomodlić się za mnie. A propos, nie ma pani jakiegoś proszka na sen? — Mam, lecz znajdę odpowiedniejszy na serce. — Jeszcze jedno. Czy można tak urządzić, abym ja klucz do swojej kajuty nosił przy sobie, a na tablicy na moim numerze wisiał klucz, który moich drzwi nie otwiera? Chcę uniknąć niespodzianek przy odprawie celnej? __. Zrobione. Nie gniewa się pan na mnie? _ —. Miła Celio, jestem wdzięczny za szczerość i nauczkę. Tak, tak, starsi panowie też muszą się kształcić, jeżeli lubią grasować na terenach, które nie są dla nich zarezerwowane. Pobiegła szybko po proszek, podała mi go z wodą do popicia, a na dobranoc pocałowała jw policzek. Sympatyczna dziewczyna. Chciałbym, żeby moja córka była do niej podobna. Krótka rozmowa, a może sama już obecność Celii znacznie mnie uspokoiła. Przed zaśnięciem myślałem o matce. Jestem jedynakiem. Właściwie miałem siostrę Urszulę, umarła w wieku szkolnym na krwotok w czasie powojennej grypy. Matka, nosząc osobliwe imię Honoraty, i dzieciom dobierała imiona niemodne, ale za to chrześcijańskie: Urszula i Dominik. Matka była głęboko religijna i patriotyczna. Wyzyskiwano te jej skłonności, żerowano na nich. I ja do pewnego stopnia byłem ofiarą jej optymizmu, żeniąc się wedle jej wyboru z Lucy, przedniego gatunku hłpokrytką. Dziś wspominając matkę, znajduję dla niej w sobie wiele czułości i podziwu. Nigdy nie przestawała być sobą. Mój ojciec na przykład, Europejczyk, obraził się na Polskę z powodu Piłsuds-kiego. Moja matka, urodzona w Ameryce, nie przestawała nigdy wielbić ojczyzny swoich rodziców. Wszystko, cokolwiek dobrego słyszała o Polsce, nawet powodzenia Pił-sudskiego, radowało ją. Także rozczarowania osobiste do ludzi, którzy nadużyli jej Skłonności dewocyjnych, nigdy nie oziębiły jej pobożności, ani umniejszyły zaufania do kleru katolickiego. Dawniej ta jej wierność zdawała mi się jej słabością, pewnym ograniczeniem i odstraszała od jej ideałów religijnych i patriotycznych. Rozwód z Lucy pogłębił mój indyferentyzm, wyzwolił z kontaktów, które mogły krępować swobodę. Ordynarne stanowisko naszej prasy względem mojej osoby jw związku z procesem Rut, zmiana nazwiska oraz przeprowadzka wyobcowały mnie ostatecznie z Polonii. Lucy odegrała w tym gorszą rolę niż proces. Piękna mi żona, która nie zawahała się, w tajemnicy przede mną, przerwać ciążę, dlatego żeby nie pokrzyżowała planów zamierzonej wycieczki dookoła ąwiata. Jednocześnie władczo pilnowała, abym co niedziela figurował na nabożeństwie w kościele parafialnym i regularnie płacił składki 6* i prenumeraty różnych pism polonijnych, chociaż, wiedziała, nie przeglądałem ich nawet. Matka moja, niewiasta we wszystkim ofiarna, była przeciwieństwem Lucy, praktycznej egoistki, która i na mnie zrobiła dobry interes wchodząc przez małżeństwo do wyższej sfery. Do kogo: do matki czy żony ja jestem podob-niejszy? Obraziłbym się za epitet hipokryty, lecz nie wstydzę się przymiotu praktyczności. Cnoty matki imponują mi, jednak nie stać mnie na ich naśladownictwo. Z ojcem, nie porófwnuję się. Spłowiał w moich wspomnieniach, chociaż pamiętam go doskonale. Pamiętam fakty z jego życia, wiele powiedzeń i rad nawet, ale nie pomnę jego serca. Do serca matki tęsknię czasami, w chwilach najmniej spodziewanych, na przykład w pozornym szczęściu, kiedy mam prawo być za coś wdzięczny. Natomiast, czy kto na świecie pamięta moje serce? Czy tęskni do mnie ktoś z żywych? Nie zabiegałem o to, nie zastanawiałem się nigdy nad podobnym problemem. Dopiero dziś oporną ręką wystukuję to zdanie: czy pragnąłbym, aby ktoś na świecie pamiętał moje serce? Czy domyśliliby się go moi ewentualni spadkobiercy na mocy testamentu, który tej nocy spisałem? Niech będę ze sobą szczery: własnego serca, w znaczeniu dobroci, nie pamiętam. Serca, którego doznałem od matki, nie oddałem przez siebie nikomu. Serce romantyczne, gestykulujące hojnością czy rozrzutnością nawet, przeszumiało przez lata, tak jak one nietrwałe. Mam w piersiach serce chore i czuję żal do niego, że jest tylko chore i tylko moje. Aia dwa dni dopływamy. Ocean silnie wzburzony. Wielu pasażerów choruje. Na pokładach obryzganych pianą wietrznie i pusto. Fabiola z Turkiem trzymają się razem. W tej chwili, widziałem, bawią się kartami w modrym salonie. Mojemu sercu taka pogoda widocznie sprzyja, gdyż czuję się doskonale. Lunch mi smakował. Porucznik S. zaprosił mnie i Klaudiusza na brandy do oficerskiej mesy. Po wspomnieniach wojennych, grzecznie odmierzanych, a tak, aby każdy mógł się czymś pochwalić, porucznik rozweselił nas relacją skandalu paryskiego z ballets roses. Igraszki starszych panójw, dygnitarzy, z nieletnimi dziewczętami. Klaudiusz przy pierwszej okazji zwekslował rozmowę na aktualności polityczne. Nudne to już, bo takie stereotypowe. Dziś federacja Mali, niespokojne Kongo. Ralley Monte Carlo wygrała ekipa francuska; jutro zmiana rządu we Francji, niespokojnie w Tunezji, Kuba przeciąga strunę, za rok znowu o Kongo, Kubie i agresji komunistycznych Chin na Quemoy. Zawsze coś takiego działo się i dzieje, a prasa i radio rozdmuchują sprawę, aby sensacyjnymi korespondencjami dowieść czytelnikom, że są za swoje centy dobrze obsłużeni. Ważne w tym nie to, co sobie głośno powiedzą Dul-les do Bułganina, a Eisenhower do Chruszczofwa, ale to, co uradzą po cichu. W braku kontrowersji porucznik S. ściągnął temat do swojej branży 'morskiej i opowiedział nam zadziwiającą historię powtórzenia się w naszych czasach, w naszych dniach, tragedii „Tytanika". Chodzi o statek duński „Hans Hedtoft". Otóż statek ten w drodze powrotnej z Grenlandii, z Godhavn do Kopenhagi, w tym samym niemal miejscu, w którym przed pół wiekiem nastąpiła tragedia „Tytanika", podobnie wpadł na górę lodową i gładko zatonął wraz z dziewięćdziesięciu paru pasażerami i załogą. Ani najnowszy radar, ani opancerzenia i urządzenia specjalne, przewidziane do nawigacji polarnej, ani wytrawne kirownictwo kapitana Rasmussena, który od lat dwudziestu obsługiwał tę linię, nie uchroniły statku od katastrofy. Katastrofa ta w oświetleniu porucznika S. miała podwójne oblicze. Jedno — tytanikow-skie, zawstydzające dla naszej techniki i doświadczenia, dla naszej pychy cybernetycznej, oblicze derisorie, że po pięćdziesięciu latach mogło powtórzyć się zdarzenie, w tym samym miejscu, z tym samym przedmiotem i podmiotami ludzkimi, jakby umyślnie zaaranżowane, aby upokorzyć tych, którzy nie zrozumieli apostrofy moralnej (Wypadku „Tytanika". Drugie oblicze, to oblicze, duńskie, związane z ochrzczeniem nowoczesnego statku nazwiskiem współczesnego człowieka, mianowicie ministra duńskiego, Hansa Hedtofta, który zmarł równiutko rok temu. Katastrofa statku zdarzyła się w rocznicę śmierci swego ludzkiego śmiertelnego patrona. Klaudiusz wysłuchał relacji porucznika S. uważnie, a następnie cały wypadek skwitował lakonicznym zdaniem: — Curieuse comcidence. — Słowa te wypowiedziane były z pobłażliwą ironią adresowaną do mistycznie nastrojonego porucznika, który zareagował na to dość niespodziewanie: — Tylko tyle? A fakt, że Rosjanie, nad którymi tak wywyższamy się naszą techniką, jednak pierwsi wyrzucili w niebo pierwszego sputnika, też nazwałby pan ciekawym zbiegiem okoliczności? Taką oto ścieżką wkroczyliśmy na notoryczny wątek możliwości wojny Wschód — Zachód. U nas, w Ameryce, temat ten góruje ostatnio nawet nad sprzyjającymi trawieniu poobiednimi rozmó|Wkami o duchach i „dziwnych" przeczuciach. Także w dyskusjach wojennych, „przeczucia" adwersarzy stają się nieraz ostatecznym argumentem za lub przeciw wojnie. Klaudiusz nie jest Amerykaninem, toteż jego poglądy w tym względzie zadziwiły mnie i pragnę je zanotować. Uważa, że w chwili obecnej tylko Niemcy Adenauera i Izrael Ben Guriona zainteresowane są w wybuchu powszechnej zawieruchy. Zdumiony poprosiłem go o wyjaśnienie. — Po prostu — rzekł — Bonn i Tel-Aviv daleko przewidując wiedzą, że pokojowy rozwój świata sprzyja najbardziej ich potencjalnym ,wrogom: Słowianom i Arabom. W bilateralnej rozgrywce Żydzi z Arabami i Niemcy ze Słowianami przegraliby niechybnie, i to w stosunku jeden do dziesięciu. Adenauer i Ben Gurion bazują na rozmnożeniu kapitałów, które doją z Ameryki. Jednak baza kapitalistyczna jest zawodna, gdyż rozsypałaby się pod pięścią komunizmu. Dlatego komunizm jest ich wrogiem numer jeden. Zdrowa Ameryka (wrogiem numer dwa. — To sprzeczność! •— zauważyłem. Klaudiusz nie dał mi dojść do słowa. — Powiedziałem: zdrowa Ameryka, więc nie taka, jaka jest obecnie. Zdrowa Ameryka nie potrzebowałaby współpracy z Niemcami, które będą ją coraz więcej kosztowały, aż jej zagrożą szantażem wspólnego rynku. Zdrowa Ameryka porozumiałaby się bezpośrednio z Rosją. Otóż Bonn i Tel-Aviv już zaraziły Amerykę swoimi toksynami ruso-fobii, aby lękała się wojny, której nie potrzebuje. — Cóż na to Anglia i Francja? •— zaciekawiłem się. Odpowiedział mi porucznik: — Nasza Francja najbardziej nie chce (Wojny i dlatego ją ma. Na Francji dokonuje się wiwisekcji, a jednym z operatorów jest pańska Ameryka. — I kto jeszcze? — zadrwiłem. — Rywal Ameryki, NRF — podpowiedział Klaudiusz, a ja zaprotestowałem: __ Przecież to bezsensowne. Bonn pożycza Francji pieniądze na prowadzenie wojny. __ Niestety! Pożycza ten, kto ma i chce pożyczyć. Chyba nie łudzi się pan miłością Niemiec do Francji. Gdyby w polityce był sens, nie byłoby wojen — skonstatował Klaudiusz. By dotrzymać poziomu dyskusji, odrzekłem: — Od miłości i sensu w polityce bardziej realnym faktorem jest nienawiść. Amerykę, Francję i Bonn najsilniej wiąże nienawiść do bolszewików. — Nienawidzi się w polityce tego, kogo się lęka — przyznał Klaudiusz. — Na przykład Bonn przyszywa różne złowróżbne przydomki do Polaków i straszy nimi, aby ich znienawidzono tak, jak ich nienawidzi Bonn. Rozdmuchuje się te groźne słowa, chociaż my już właściwie nie wiemy, jaką treść zawierają. Czy pan wie, mister Poi, czym jest naprawdę dzisiejszy komunizm? A na pewno boi się pan komunizmu. Boi się pan na zapas, tak jak i [Większość Francuzów. Pytanie, czy boję się komunizmu, tak mnie zaskoczyło, że od razu nie odpowiedziałem. Tymczasem zabrał głos porucznik S., przejmując niespodziewanie argumentacje Klaudiusza: — Gdyby pan był w moim wieku i żył tylko z pensji za swoją pracę, to chyba mniej bałby się pan komunizmu? — Nie jestem tego pewien — odpowiedziałem. Także obecnie, rekonstruując naszą rozmowę przerwaną na niczym, konstatuję w sobie niepokój niepewności. Klaudiusz miał rację podkreślając, że nieraz dla konkretnych politycznie celów posługujemy się pejoratywnymi sloganami bez oznaczonej treści. Ludzie boją się straty i boją się wojny, a ponieważ ktoś kiedyś zrównał stratę i wojnę z komunizmem, więc ludzie boją się komunizmu i zwalczają go, jak się da. Ale jak to jest z tym komunizmem naprawdę? W Ameryce takie to było proste, a w zetknięciu z Francuzami już się pogmatwało, . Czy na przykład mnie, obecnego, komunizm amerykański, ^rzecz nieprawdopodobna, naraziłaby na jakieś zło? Osobiście mogłoby mnie to nie dotknąć, jednak mój kapitał, chociaż wycofany z USA, to jednak dolary ulokowane w bankach zależnych od amerykańskiej prosperity. W razie krachu, inflacji albo zmiany waluty, mój dewizowy kapitał mógłby stracić . wartość, umniejszyć się, a nawet prze paść |W konfiskacie. Dolary wycofane do walizki też podlegałyby fluktuacji wartości. Można zabezpieczyć się przeciwko temu zamianą dolarów na złoto. Ciężka byłaby wtedy moja walizka, ale czy by mnie to uchroniło przed złem komunizmu? O co chodzi? Że pieniądze są moje, uczciwie zarobione w Ameryce, więc złem jest pozbawianie mnie prawa do nich. W komunizmie jeden dekret zabraniający posiadania złota albo nakazujący oddanie tego złota państwu uczyni ze mnie natychmiast nędzarza albo przestępcę, gdy nie zastosuję się do dekretu. Kiedy doszedłem do takich konkluzji, przyznaje się wstecz szczerze, że jedną ze stimulations moich decyzji zlikwidowania własnego interesu amerykańskiego była obawa recesji gospodarczej, której objawy już zaobserwowałem na rynku. Pozostając bossem u siebie 'musiałbym coraz ostrzej walczyć o majątek, już nie o jego pomnażanie, jak dotychczas, ale o zachowanie, z tym oczywiście ryzykiem, że niepowodzenia w akcji zżerałyby kapitał, grożąc całkowitym bankructwem. Podobnie jak w teleturniejach, jeżeli gram dalej, gdy wygram, podwajam swoje, ale gdy przegram, tracę i to, co poprzednio wygrałem, Typ mego przedsiębiorstwa i akcje, które posiadałem, dla swej elastyczności były szczególnie wrażlifwe na kryzys. Wycofałem się z tego, niby aktor dbały o pośmiertną sławę, rezygnując z pewnych jeszcze dziś dochodów, jak choćby ten ostatni interes japoński. Trudno! Francuzi dopomogli mi zrozumieć, że mimo wszystko, moja zależność od USA nadal trwa. Muszę mojej ojczyźnie, ojczyźnie dolara, życzyć trwałej pomyślności, a jej wrogom niepowodzenia, aby moje posiadanie dewizowe nie straciło na wartości, nie uszczupliło się. A więc nie tylko mój paszport jest amerykański, ale i moje życzenia. Nie ma kraju, któremu życzyłbym lepiej niż Ameryce. Niektóre lubię więcej, inne mniej. Kraj a ludzie to nie to samo. Country, nation, empire — to także nie to samo co znajomi ludzie. Mogę poszczególnym ludziom życzyć lepiej niż poszczególnym Amerykanom. Mogę znajomym Francuzom darować dolary, które zarobiłem, zdobyłem, .odebrałem nieznajomym Amerykanom. Na tym polega wolność. Czyżby? Wolno mojemu państwu zabrać moje dolary na podatki i ofiarować je w formie Lend Lease głodomorom, którzy mnie nienawidzą jako kapitalistę. Czy Grasetowie naprawdę knują coś przeciwko mnie? Może tylko przeciwko moim dolarom? Alboż ja jestem dolarem? Mogliby mnie przy tym osobiście lubić. Gdyby takie rozumowanie przetransportować na kanwę stosunków Rosja — Ameryka! Czy Rosjanie pragną ponad wszystko amerykańskich dolarów? Przecież mają dosyć złota i platyny. Więc ludzi! Ależ mają dosyć ludzi własnych i w Chinach. Nie wybrnę z tych dylematów. Niczego od nikogo nie żądam ani kocham, ani nienawidzę nikogo. Moja sprawa to nadal interes, z nową odmianą, niejako odwróceniem, że to nie ja mam służyć swemu businessowi, czyli pomnażaniu dolarów, tylko dolary mają służyć mnie, prywatnej osobie ł jej prywatnym zachciankom. Kropka na dziś. J esteśmy już na English Channel. Rano u fryzjera spotkałem się z Klaudiuszem. Wręczył mi pudełko czekoladek z pięknymi pozdrowieniami od mademoiselle Fabioli. — Nie jest pan nic a nic zazdrosny? — zażartowałem. — Raczej współczuję panu •— odpowiedział poważniejąc. — Byłbym niepocieszony, gdyby pan z jej powodu miał jakieś przykrości. Przecież to ja byłem inicjatorem waszego poznania. Moje usprawiedliwienie, że nie umiem odmawiać prośbom uroczej klientki. —• Która przypadkiem nosi to samo co pan nazwisko — zauważyłem, a gdy nie zareagował, dodałem: — i dzieli wspólny z panem apartament na transatlantyku. •— Ależ nie! Nasze kajuty sąsiadują tylko numerami. Wnioskuję, że nie odwiedzał jej pan. Tant pis — tant mieux . . . Uścisnęliśmy sobie (wzajemnie prawice, obiecując spotkanie w Paryżu. Życzliwość słabo obowiązująca, gdyż nie wymieniliśmy adresów. W pudełku od czekoladek znalazłem, zgodnie z zapowiedzią Fabioli, kartonową kopertę ł pięć kaset filmowych II-forda. Kopertę wrzuciłem do walizki z książkami, a kasety zmieszałenr ze swoimi Kodakami. Powściągnąłem pokusę zrewidowania zaraz przesyłki-pod-rzutka. Takich jak ja pasażerów celnicy francuscy nie niepokoją rewizjami, a zresztą dałbym sobie radę w razie ewentualnej kompromitacji. Wolałem zaskoczyć Fabiolę zaufaniem, którego w rzeczywistości do niej nie żywiłem. Oddam jej w Paryżu przesyłkę nietkniętą prosząc, by otworzyła ją przy mnie. Odnajdę Fabiolę przez Klaudiusza, który na pewno posiada telefon, a nie ma chyba dwóch Klaudiuszów de Graset, stomatologów w ósmym arrondissement w Paryżu. Fakt, że nie upominałem się o ich adresy, zwalnia mnie od pośpiechu odnajdywania ich na lądzie. Obmyśliłem już sobie, że pierwszym moim punktem zaczepienia jwe Francji będzie Boulogne Bili. Wynikało to z selekcji przypadków. Celia w rozmowie przygodnej na korytarzu, gdy ją spytałem, gdzie spędza najbliższy urlop, odpowiedziała, że u siostry w Boulogne pod Paryżem. — Mieszka tam pani stale? — zaciekawiłem się. — Nie! — odpowiedziała. — Siostra przeniosła się tam w związku z pracą męża, który jest inżynierem w fabryce samochodów. Może nas pan odwiedzi? — Było to powiedziane dość zdawkowo i ja nieobowiązująco zapytałem, czy są tam jakieś przyzwoite hotele. — Są hotele i jest pierwszorzędny motel na drodze do Wersalu. Dopiero w nocy ta wiadomostka, o którą nie pytałem, 0 „drodze do Wersalu", nabrała dla mnie szczególnego znaczenia. Przecież ostatni list, sprzed dziesięciu laty, który dostałem na imieniny od Diany Borel, pochodzi właśnie z Wersalu. Donosiła lakonicznie, że w związku z chorobą męża przenoszą się na stałe do rodzinnego domku w Wersalu. Gdyby motel albo jakiś przyzwoity hotel w Boulogne odpowiadał mi, byłoby to szczęśliwe zakotwiczenie w połowie drogi między Borelami, do których ciągnę, a Paryżem. Mogłem wybierać, co mi się żywnie podobało. Dziwaczna |Wolność! W młodości, na maturalnych Y/akacjach, gdy ojciec oddał mi swój stary samochód, przeżywałem, pamiętam, podobne nasycenie wolnością. Miałem czas 1 swobodę wyboru kraju i miejsc, które chciałbym odwiedzić. Późniejsze życie skąpiło mi tego rodzaju rozkoszy. Zawsze sterowały 'mną jakieś obowiązki, wyrachowania, konsekwencje wytyczające zamierzony cel. Najbardziej skrępowany byłem własnym interesem. Każda nowa transakcja okupowana była zachodami, obmyślaniem, dostosowaniem się do okoliczności i ludzi. Dzisiaj zdumiewa mnie, że kładąc się na spoczynek nie planuję jutrzejszych interesów, nie imaginuję dialogów z możliwymi klientami. Dziwne, że spotykając tu nowego człowieka nie węszę w nim potencjalnego nabywcy moich towarów albo partnera do nowej transakcji. Nie węszę, to może prawda, jednak przyłapuję się na chęci jakiegoś wykorzystania każdej nowej znajomości. A może moja podejrzliwość w stosunku do Grasetów jest po prostu traktowaniem ich na własną modłę? Na ich miejscu ja też bym takiego Amerykanina starał się rozsupłać. Moja podejrzliwość jest dzisiaj barwą ochronną. Zmieniłem się, ale jeszcze nie odmieniłem. To tak jak ze strojem. Ubrałem się sportowo, lecz siedzi w tych nowych szortach stary giełdowy szczur. Przebieraliśmy się tak na zebrania klubowe. W Dziewiątce obowiązywała niby bezinteresowność w tym znaczeniu, by nie rozmawiać o własnych interesach. Był to sztuczny reżim, gdyż ^wszelkie hobby, którymi wyżywaliśmy się właśnie w klubie, przeradzały się także w interesy. Ja na moich afrykańskich maskach nie straciłem, a moje geograficzne skarby zdobywałem i za pośrednictwem klubowych kolegów. Zarażaliśmy więc i nasze hobby naszą interesownością. Cały pomysł z klubem Dziewiątki wyrósł zapewne z potrzeby znalezienia odtrutki przeciwko impregnowaniu człowieka stylem życia dolarowego. Taki sobie sposobik, niby (wyskakiwanie na chwilę do poczekalni, aby odprężyć się przed dalszym pościgiem za powodzeniem, dla utrzymania się sztywno w kursie życia. Każdy dzwonek telefonu odwoływał klubowca z powrotem na szyny. Inna odmiana to ta nasza miłość, albo brak miłości. . . Nikt z nas nie miał życia naprawdę uregulowanego. Angela Hamond, żona klubowego kolegi, odwiedzała mnie zawsze regularnie w czwartki i zostawała na całą noc. .Mam jednak powody przypuszczać, że poniedziałki rezerwowała dla Gordona, a w soboty spotykała się z Leclerkiem. Była nienasycona, a mąż, zboczeniec, drżał na samą myśl o rozwodzie, aby nie wycofała z jego przedsiębiorstwa swojego kapitału posagowego. Dlatego tak chętnie kupował dla niej, za jej własne pieniądze, choćby te moje maski afrykańskie. I owszem, Angela zaspokajała pożądanie i czekałem na jej odwiedziny, jednak gdy leżałem przy niej z zamkniętymi oczami, rozmyślałem o swoich handlowych planach, pomysłach i kłopotach. Nie było tam miłości, ani zazdrości. Najwyżej życzliwość, wzajemna życzliwość, nie pachnąca nawet ^ grzechem. Gdyby Hamond poprosił mnie o to, natychmiast przerwałbym flirt z jego żoną. Co innego było z Borelami. Dlatego trwa to jeszcze, zaciekawia i niepokoi. Owocuje jakoś. Alboż jest jakiś głębszy sens naszego życia niż owocowanie? To jedno nie przemija, my o tym nie wiemy, bo poza nami, po nas, kroczy dalej. Nie mogę jednak powiedzieć szczerze, że wyłącznie tęsknota, pociągnęła mnie ku Europie. Tęsknota nie może być aż tak wykalkulowana. Ani nawet sentyment. Pora, abym zdał sprawę z mego stosunku do Borelów. Inaczej nie będę zrozumiany. A chcę, aby to, co piszę, było łatwe do zrozumienia, l strawne intelektualnie. Profesora Borela poznałem przed ćwierć wiekiem. Angielska firma farmaceutyczna, którą wtedy reprezentowałem, poleciła mi skontaktować się we Francji ze słynnym chemikiem Borelem w związku z eksploatacją pewnych jego patentów. Dopiero po roku znajomości, dość przypadkowo zresztą, zostałem przez profesora przedstawiony jego małżonce Dianie. Zaproszono mnie wraz z moim szefem na dejeuner do ich mieszkania na rue Jacob. Państwo Borel byli zgodnym i godnym małżeństwem. Martwili się tym chyba jedynie, że mimo dziesięciu lat pożycia nie mieli jeszcze potomka. Profesor był znacznie starszy od swojej żony, tyle właśnie, ile ja byłem od niej młodszy. W ciągu roku znajomość nasza przerodziła się jw przyjaźń. Profesor sprzyjał mi i pomógł przenieść się na stałe z Londynu do Paryża. Jemu zawdzięczam moje ówczesne dobre stanowisko. Przyznaję, że gdyby nie .szczególna życzliwość profesora, no, i oczywiście, sympatia jego żony, prawdopodobnie nie doszłoby do romansu z Dianą. Nie była to miłość szalona. Nigdy nie doznałem pokusy, aby rozwieść moją przyjaciółkę. Ona także dbała o to, żeby nie zachwiać fundamentów swego małżeństwa. Miałem czasami wrażenie, że profesor sam czuwa mad bezpieczeństwem naszej intymności. Na wiosnę 1936 roku pani Borel poczuła się w odmiennym stanie. Profesor był uszczęśliwiony. Na urodziny podarował mi spinki znacznej wartości. Parę tygodni później otrzymałem wiadomość o tragicznym wypadku samochodowym, w którym mój ojciec stracił życie. Matka wzywała mnie do Ameryki. W ciągu kilkunastu godzin musiałem zlikwidować swe sprawy w Europie. Profesor Borel w tych godzinach okazał mi iście ojcowskie serce. Odwiózł mnie swym Dela-geni do Hajwru, a ściskając na pożegnanie powiedział ze łzami w oczach: — Postanowiliśmy z żoną, że jeżeli urodzi syna, ochrzcimy go twoim drugim imieniem Casimir. Zrozumiałeś, Dominiku? Zrozumiałem. Wówczas zrozumiałem tylko jego słowa. Wdzięczny mu byłem, że mogę nie poczuwać się do winy względem niego, rad byłem, że Diana nie rozpacza z powodu rozstania. Na tęsknoty ojcostwa nie było wówczas miejsca w moim sercu, w sercu chłopca, który utracił właśnie swego ojca. Mało interesowało mnie, czy pani Borel urodzi za pół roku córkę, czy też syna. Gdy otrzymałem wiadomość oficjalną, że dom Borelów wzbogacił się synem Casimirem, byłem już zaręczony z panną Łucją Kurak. Przez dwanaście lat regularnie, nie wyłączając okresu okupacji Francji, otrzymywałem na urodziny liścik z życzeniami od Borelów. Bodajże na siódmym z kolei podpisał się koślawo sam Casimir życząc ,,wujkO|Wi" zdrowia i powodzenia. Po inwazji-desancie nie odwiedziłem Borelów, chociaż bawiłem ze sztabem parę dni w Paryżu. Pierwszy list powojenny napisałem do nich po kapitulacji Niemiec ze szpitala w Brukseli. Z Ameryki wysłałem im parę razy solidne paczki z lekarstwami, żywnością i odzieżą, za co podziękowali. Ostatni list Diany, w którym donosiła o chorobie męża i przeprowadzce do Wersalu, dosłano mi na stare nazwisko z poważnym opóźnieniem. Od tej pory, 'zapewne z braku mojej inicjatywy, wygasł ten nikły kontakt. Cały ich ślad u mnie to sprzed dziesięciu laty wiadomość o Wersalu i mgliste przypomnienie, że jeździli tam na święta do rnatki profesora. Na tak słabej podstawie planowanie zamieszkania w Bou-logne-Billancourt grzeszyło raczej optymizmem, ale czyż wszystkie moje ostatnie poczynania były o wiele roztropniejsze? Można żyć dwojako: albo pasywnie, podlegając w najszerszej mierze obcym dyspozycjom, albo aktywnie, przejawiając maksimum inicjatywy i od niej uzależniając kontynuacje życiowe. Można by to tak omówić: W Ameryce dzisiejszej około siedemdziesiąt pięć procent ludzi żyje z pensji, a więc uzależnia tryb życia od inicjatywy swego pracodawcy, miejsca jego warsztatu/wysokości wynagrodzenia, czasu i rodzaju zlecanych zajęć. Ameryka pod tym ,wzglę-dem dogania cłiyba Rosję. Wszystko jedno, czy pracodawca nazywa się bossem, czy dyrektorem spółdzielni. A ja jestem dzisiaj sam dla siebie bossem, odpowiadam wyłącznie przed samym sobą za stan mego przedsiębiorstwa, które jest właśnie mną plus moje dolary. Tylko ode mnie samego zależy, gdzie spędzę pierwszą, noc na ziemi francuskiej i co zechcę uczynić pierwszego na niej dnia. Toutes restrictions compri-ses, oczywiście. Mogę zanocować, wbrew chęciom, w szpitalu albo |Więzieniu. Walizki mam spakowane i zamknięte w kufrze Ramblera. Widać kominy statków na redzie Le Havre. Witaj, Francjo! O godzinie trzynastej, w Hawrze, siedziałem za kierownicą zmierzając do znajomej restauracji na ulicy Aristide Briand, która za moich czasów nazywała się „Normandie". Tu zamierzałem posilić się i zaopatrzyć na dalszą drogę w głąb kraju. Le Havre po Paryżu znałem bodaj najlepiej. Przepływając i odpływając stąd kilka razy zawsze miałem określony marszrutą czas do zgubienia w tym mieście. Dzisiaj byłem absolutnie s(wobodny i marszrutę sam sobie postanawiałem. Nikt mnie nigdzie nie oczekiwał. Fabiolę pożegnałem przelotnie w urzędzie celnym, gdy wzywano ją do ściślejszej rewizji. Mnie nikt nie rewidował. Porachowano tylko walizki w samochodzie i po sprawdzeniu dokumentó|W pozdrowiono, życząc szczęśliwego sejour we Francji. Zapamiętaną sprzed wojny restaurację, odnalazłem, lecz pod zmienionym szyldem. Nikt tam już nic nie słyszał o panu AlfrećLie, moim totumfackim. Szatniarka coś wiedziała, że któryś z patronów wysługiwał się podczas wojny bochom, stąd zmiana firmy. A więc tak jak z Illustrations przefar- bowanym na Realites. Zreflektowało mnie to. Ćwierć wieku z drugą |wojną światową pośrodku to dla europejskich stosunków cała epoka. Uwaga! Abym nie zachowywał się jak przysłowiowy „chercheur du midi, a ąuatorze heures". Pierwszy tak błahy zawód sprawił, że poczułem się tu obco, a to skłoniło mnie do przyspieszenia wyjazdu z Hawru w dalszą drogę. Na szosie ruch był pokaźny. Pięćdziesiąt parę mil do Rouen nie spiesząc się przejechałem w półtorej godziny. Kawę wypiłem u Paula pod katedrą, próżno wypatrując śladów ostatniej [wojny. O piątej ruszyłem dalej mierząc, aby do Boulogne dotrzeć za widna. Nie zatrzymywałem się i mało rozglądałem pilnując wskazówki speedo metra na sześćdziesięciu milach. Mimo to, gdy wjeżdżałem na most St. Cloud, bulwary zabarwiały się już neonami reklam. Tuż za placem, na Jauresa, przystanąłem, aby rozejrzeć się w planach. Tej dzielnicy Paryża nie pamiętałem zupełnie. Zanim zdążyłem wychylić głowę z okna, wnet znalazł się doradca. Rozgarnięty chłopiec, szukający może funduszów na bilet do kina, zaczepił mnie usłużnie. Jak to zwykle w podobnych wypadkach szczęśliwie się składa, zdążał jw tym samym kierunku. Oczywiście zna motel, wspaniały motel przy autostradzie na Seyres. Okazało się, że nic nie zna, żadnego motelu nie spotkałem na wskazywanej trasie, aż go, zirytowany, wysadziłem zawracając spod Wersalu do Boulogne. Było już ciemno, gdy bez przewodnika, na własną rękę upatrzyłem sobie willę-pensjonat na ulicy obsadzonej lipami i zatrzymałem się przed nim. Upewniwszy się, że tu na gościa z Ameryki czeka un appartament tout comfortab-le, z osobnym boksem na samochód, zaparkowałem wóz w ogródku za jwillą i — po kłopocie! Przynajmniej na tymczasem, gdy to piszę, już ulokowany. Zakotwiczyłem w Paryżu! Przymykam oczy i staram się radować tym faktem, ale jakoś rni to rfie idzie. Jestem podenerwowany. A mógłbym chełpić się, że w dobrym czasie przebyłem kawał trudnej drogi, co świadczy o sprawności i dobrej fizycznej kondycji. Mam prawo być zmęczony. Zirytował mnie chłopak-przewodnik, jego blagierska bezczelność i pretensja do Amerykanina, że dał mu za wątpliwa przysługę tylko dwieście frankójW. Ależ drogo w tej Francji! To też przesada. Zapamiętałem Paryż przedwojenny, w którym student za dolara mógł cały dzień szaleć. Mój apartament jest owszem, przyzwoitym logement: duży, stylowo umeblowany pokój z niszą, balkonem i łazienką, ozdobiony familijnym łożem, wzbogacony telefonem i starożytnym radiem, owszem,, ujdzie, ale cena pięć dolarów za dobę to niemało. Zapomniałem, że do tego dochodzi śniadanie i obiecany boks samochodowy. W New Yorku kosztowałoby to parokrotnie drożej, oczywiście bez staroświeckich, cennych mebli. Więc nie ma tu powodu do zdenerwowania. Jutro rozejrzę się, wytarguję stawkę miesięczną albo przeniosę się, gdzie mi się bardziej spodoba. Czuję się nieco wykolejony. Hotel — -to jednak hotel. Swojski, podróżny klimat, restauracja, bar, kioski na miejscu, służba na komendę dzwonków, wciąż nowe twarze i ca łą dobę nieskrępowana cyrkulacja. A tutaj — pantoflowy spokój. Miałem zaciszne mieszkanie u siebie w Ameryce. We własnym domu pięć normalnych pokoi: sypialny, salon, jadalny, gabinet i gościnny, nie licząc służbowego, kuchni, łazienki i garażu z wejściem przez piwnicę. Po co rozpisuję się o tym, z czego sam dobrowolnie zrezygnowałem. Szukam dziury w całym z intencją, by na krytykowaną zewnętrzność przerzucić odpowiedzialność za to, że źle się czuję w sobie samym. Przecież u siebie w domu płaciłem ostatnio pięć dolarów dziennie plus utrzymanie gospodyni, która miała zastąpić moją staruszkę gosposię odziedziczoną po rodzicach. Przywołuję się do krytycyzmu. Uspokajająca pastylka doktor Ilony pogodzi mnie z rzeczywistością. Trzeba się wyspać. Kąpiel czeka. Przygotował ją ponury chudzielec Gustaw, usiłujący mówić ze mną po angielsku. Stary facet, gdy dźwigał (Walizki, myślałem, że się złamie. Do jutra! Jakież ono będzie? Niepokoję się nim. O to chodzi! Ślęcząc za kierownicą w drodze z Le Havre planowałem na pierwszy dzień objazd Paryża bulwarami, powolutku. Skonfrontuję go pobieżnie z zapamiętanym sprzed wojny, a pojutrze, na piechotę, sprawdzę siebie dzisiejszego z dzisiejszym Paryżem. Na co czekam? Pamiętając, że nocny Paryż wre w najlepsze, czekam samotny na wypoczynek w łóżeczku. Myślę, że jutro, przed zwiedzaniem Paryża, zajmę się odszukaniem śladów Borelów w Wersalu. VV piątek, osiemnastego września, o godzinie osiemnastej pierwszy raz zajrzałem w oczy Casimirowi Borel — który jest moim synem, chociaż nie wie o tym. Po pierwszej z nim rozmowie postanowiłem, że nie dowie się nigdy. Czy podobna decyzja nie oznacza zagłady dalszego ciągu mego pamiętnika, gdybym pragnął rozpisać się o naszej tajemnicy? Być może jednak będę go kontynuował, gdyż zżyłem się z pisaniem. Staje się ono swego rodzaju rachunkiem sumienia. Chociaż nie wszystkie myśli notuję, już te, które spływają na papier, jakoś trwałej zazębiają się ze mną i pomagają powstawaniu pewnych wniosków. Na przykład tego, który mnie przeraził, gdy uświadomiłem sobie całe moje życie wstecz, że ludzie jakże przypadkowo żyją... Ci nade wszy stko którzy (Sprzęgnięci z mechanizmem socjalnego bytu krę-rą się z dnia na dzień, od matury do emerytury, niby kółecz-ka-trybiki instrumentu administracyjnego, gospodarczego i militarnego świata. Im właśnie zdaje się, że żyją celowo i planowo, a przecież są całkowicie uwarunkowani wszystkim, tylko nie swą osobowością. Każde wyłamanie się z nurtu przeznaczenia grozi, że porwie ich, wessie, roztrąci tragiczny wir. Przeżyłem właśnie taki moment-zakręt, gdy musnął mnie szał nieobliczalnego, wiru. Podpłynąłem do niego z własnej woli, przybyłem do niego zza oceanu szukając tego, co nie było moje. Muszę to porządnie opisać. Pierwszego ranka, gdy wyspany i wypoczęty rozejrzałem się po moim pensjonacie, wydał mi się całkiem odpowiedni. Śniadanie obfite i smaczne przyniosła do pokoju wykwintna panienka, mademoiselle Suson, kuzynka generałowej, kierowniczki i właścicielki pensjonatu. Pani generałowa, tak ją tu nazywają, jest wdową po generale Strum de Lehan, przedwojennym bohaterze z Indochin. Od Suson dowiedziałem się, że jestem czwartym pensjonariuszem. Pierwszy, to stary emeryt, drugi dyplomata, posiada też przyzwoity samochód, trzeci astmatyk, ale nie słychać w pokojach jego kaszlu. Miłą niespodziankę sprawił mi ponury Gustaw wręczając po śniadaniu kluczyk od boksu. Mogę od zaraz zamknąć pod dachem swego Ramblera, umytego już i wypolerowanego. Po tak zachęcającym wstępie, nie przewidując rychłej przeprowadzki, postanowiłem się rozpakować. Świeże kwiaty, goździki, które Suson ustawiła na kominku, pogodziły mnie do reszty z losem. Wczorajsze zastrzeżenia fwydały mi się śmieszne. Dla Amerykanina Paryż jest zawsze tani, tylko trzeba urządzić się w nim umiejętnie. Za pięćset dolarów miesięcznie mogę tu, żyć luksusowo, więc gotówka, którą mam przy sobie, starczyłaby na ponad dwa lata. Znajomy mechanik z Trenton sporządził w Ramblerze taką skrytkę, że nawet katastrofa, rozbijająca wóz, nie zdradziłaby w nim mojej podróżnej kasy. Sto pięćdziesiąt papierków studola-rowych toć niewielka książeczka w porównaniu z rozmiarami przeróżnych instalacji czterodrzwiowego sezamu. Mam trzy zabezpieczenia przed kradzieżą: na prąd, blokada kierownicy i alarm. Najnowszy model nietypowego w Europie wozu, a jednego z najtańszych w USA, odpowiada, sądzę, moim potrzebom. Technicznie lepszy, niż na to wygląda, 7 — Poufny dziennik... oszczędny na benzynę, jest w takim stanie, że mogę na nim wykołować pięćdziesiąt tysięcy mil bez kłopotów. Po śniadaniu urozmaiconym rozważaniami swego położenia sięgnąłem po książkę telefoniczną, aby wynotować z niej parę numerów. Znalazłem Klaudiusza Graset stomatologa, ale bez „de" i bez Fabioli, natomiast Borelów w Wersalu ani śladu. Trochę mnie to speszyło. Jeżeli nie mieszkają tam, tedy po licha obrałem sobie locum na przedmieściu Paryża w sąsiedztwie samochodów. Nocą przy otwartym oknie słyszałem stek elektrycznych młotów i wyobrażałem sobie, że wybijają nową serię nadwozi Dauphine. Po praw-.dzie w moim amerykańskim mieszkaniu nie było ciszej nocą. Spytałem Suson, czy nie mają w domu jakiejś starej książki telefonicznej. Mieli, do wyboru, nawet przedwojenne, bowiem pani generałowa nigdy nie wyrzuca nic z oprawionych druków. Odnalazłem i zapisałem trzy stare telefony Borelów. Dwa paryskie nic nie odpowiedziały, natomiast wersalski poradził zwrócić się po informacje do conciergerie. Zrażony pośrednictwem drutów postanowiłem przejść do action di-recte. Uruchomiłem Ramblera, na pierwszej stacji dopełniłem baki benzyną i po kilkunastu minutach skręcałem z Ave- nue de St. Cloud na ulicę Marszałka Focha, gdzie miał stać dom Borelów. Smutne to, czy zabajwne, ale nie skusiło mnie, by pojechać kilkaset metrów w bok do królewskiego pałacu. Pierwszy raz byłem w Wersalu bodaj przed ćwierć wiekiem. Zwiedziłem go pobieżnie xv towarzystwie dziewczyny i Baedekera. Kiedyś także z Dianą czuliliśmy się do siebie w czerwcową noc na tle iluminowanych fontann. I dzisiaj, gdybym był z kimś, nie zaniedbałbym, aby stało się zadość tradycji, by majpier,w złożyć hołd rezydencji wielkiego Ludwika. Byłem sarn i chociaż wmawiam sobie, że 'mam bezmiar wolnego czasu, minąłem obojętnie świątynię monarchistów i romantycznych turystów w poszukiwaniu domu jakiegoś Borela. Znalazłem go, staroświecką kamieniczkę, w której nigdy bym tnie pragnął mieszkać, chociaż sąsiadowała z Wersalem. Concierge objaśniła mnie, że pani profesorowa, oczywiście wdowa, rezyduje ,w swoim drugim domu, w Paryżu, przy rue Lhomond, piąte arronclissement. — A młody pan Borel, Casimir? — spytałem wyraźnie zaniepokojony. — Był u nas przed tygodniem, w sprawie czynszu. Mogę podać jego paryski telefon. Rozumie pan, pani profesorowa nie zajmuje się już interesami — tłumaczyła stróżka. Zapisałem telefon, podziękowałem i wróciłem do śródmieścia Wersalu, aby w pierwszej spotkanej brasserie ożywić myśl jakimś godziwym trunkiem. Ostatecznie wylądowałem w restauracji „Pod czarnym koniem", gdzie przy luncheon z whisky Biały Koń zdecydowałem się na natychmiastowe skontaktowanie telefoniczne z młodym Borelem. Notuję pierwszą z nim rozmowę: __ Halo? Instytut (i coś tarn niezrozumiałego) — zabrzmiał niewieści głosik. — Proszę do telefonu monsieur Casimir Borel. — Chwileczkę, łączę, proszę mówić. — Czy pan Casimir Boreł? — A Tecoute! — Mówi Dominiąue Poi. — Czym mogę służyć? — Dominiąue Pol-Polankowski z USA. — Och! Oncle Dominiąue de 1'Ameriąue! Wiem! Ależ mama się ucieszy. — Chciałbym przedtem spotkać się z panem. — Oczywiście! Gdzie pan jest, wuju? — Na szosie pod Paryżem. — Dokąd pan zmierza? —• Do Paryża. — Świetnie! Moglibyśmy spotkać się o szóstej? Zapraszam wuja, dokąd? — Gdzie tobie najwygodniej! — Ś,wietnie! Zapraszam wuja Dominika do „Dominika" na Montparnasse. Dróle que ca! Na skrzyżowaniu Raspail z ulicą Brea! Świetnie! Jakże ucieszy się mama! A tout a l'heure! Byłem tak podekscytowany lakoniczną rozmową, która przecież w nic mnie nie wtajemniczyła, że perspektywa czekania aż pięć godzin na spotkanie zdała mi się nadto uciążliwa. Tyle minut do stracenia, do zabicia... Mógłbym przez ten czas wpaść do Chartres i zwiedzić Orlean. Nigdy dawniej żadne rendez-vous nie niecierpliwiło mnie do tego stopnia. Słyszałem głos Casimira zniekształcony przez telefon, szybkie i łatwe decyzje, dwa razy wspomniał matkę i taki odległy termin wyznaczył na spotkanie. Może był bardzo zajęty, uzależniony od kogoś lub czegoś, a może sła7* bo mu zależało na jwidzeniu się ze mną. Przez tyle, tyle lat nie miałem czasu i ochoty, aby napisać choćby kartkę w odpowiedzi na wierne życzenia młodego Borela, a dzisiaj dłużą mi się minuty bez niego. Smutne to czy zabawne? Wróciłem do pensjonatu, połknąłem ostatnią uspokajającą pastylkę doktor Ilony i wyciągnąłem się na wiktoriańskiej kanapie. Lek nie od razu skutkował. Gdy podłożyłem dłonie pod głowę, nie odróżniałem, czy wzmożony puls tętni w czaszce, czy w rękach. Sprzykrzyła mi się niewygoda leżenia, więc usadowiłem się w fotelu i zająłem szperaniem w planie Paryża po arrondissements. Myśli balansowały wokół tego samego. Jak on może wyglądać, ten Casimir? Czarny i szczupły Francuzik, pewnie podobny do matki. Potknąłem się o wspomnienie Diany. Jak ona może dziś wyglądać? Typ Fabioli, tylko trochę pulchniejsza, miała prześliczny owal twarzy, usta dzieweczki Greuze'a, a w oczach diabliki. W chwilach uniesienia przymykała powieki i śmiała się cichutko do samej siebie. Pulchna, gładka, gorąca, taka śniła mi się parę razy w okresach przymusowego postu. Nigdy nie tęskniłem do niej naprawdę. Kazimierz, wyobrażałem sobie, musi być do niej podobny. Ma obecnie dwadzieścia trzy lata. Co ja robiłem w jego ,wieku? Kończyłem faculte de droit i zaczynałem zarabiać pierwszymi korespondencjami z Francji do prowincjonalnej prasy amerykańskiej. Pamiętam, że za poetyczny artykuł dla Nebraska Mirror przeżyłem piękne wakacje w Bretanii. Dla dolara było wtedy niezwykle tanio. Było... było... aż zasnąłem siedząc w fotelu. Przebudzenie przykre, z biciem przerażonego czymś iserca. Uspokoiłem się przypomnieniem, że do szóstej mam jeszcze pełną godzinę czasu. Nigdy nie kochałem się w życiu „szalenie", tak jak czyta się w książkach i słyszy o tym w piosenkach, ale myślę, że człowiek „szalenie" zakochany musi się !czuć podobnie jak ja czekając na spotkanie z Kazimierzem. W ostatniej chwili osaczył mnie nowy popłoch, że nic nie mam dla niego, a powinienem coś mu podarować. Młodzi zawsze cieszą się z prezentów. Może spinki, które dostałem ongiś od jego ojca? Głupi pomysł. Nic by mnie to nie kosztowało, a ja chętnie wykosztowałbym się dla Kazimierza. Lepiej odłożyć decyzję i zorientować się w nim podczas rozmowy. Chciałbym mu się podobać. Ogoliłem się powtórnie, wysmarowałem twarz, ubrałem na czarno i dobrałem troskliwie krawat. Wsiadłem do wozu pół godziny przed czasem spotkania, przewidując trudności z parkowaniem. Szczęście mi dopisywało. Wcisnąłem Ramblera w dobre towarzystwo, nie opodal, na strzeżonym parkingu. Przez wolny kwadrans oglądałem wystawy sklepowe zgadując, co mogłoby ucieszyć czy choćby zainteresować Kazimierza. Albo go przeceniałem, albo nie doceniałem, dość że nie znalazłem nic godnego wydania pieniędzy. Punkt o szóstej oddałem kapelusz w szatni „Dominiąue". Lokal odpowiadał mi. Parę stolików zajętych, jednak nikt od nich nie powstał na moje powitanie. Tym lepiej — pocieszyłem się, wybierając miejsce w głębi sali tak, abym miał stamtąd widok na wejście. Uprzedziłem kelnera, że będą dwa nakrycia. Udając zainteresowanie kartą, zerkałem co chwila ku drzwiom. Pięć po szóstej wszedł cna salę młody okularnik z kozią bródką, w pomiętym nieco ubraniu. Przystanąwszy na środku rozglądał się bezceremonialnie. Kelnerzy nie zwracali na niego uwagi, a ja mimo że serce mi mocniej zabiło, nie mogłem zdecydować się na rozpoznanie. Wolałbym, żeby to nie był mój Kazimierz. Podszedł do mnie, oparł rękę o stół i zaglądając poufale w oczy spytał: — Czy nie jest pan, na przykład, moim wujem Dominikiem? Powstałem wyciągając rękę trochę sztywno. Chwycił ją w obie dłonie, potrząsnął, wypuścił, pogłaskał mnie po ramieniu i zaprosił, by spocząć siadając naprzeciwko. Rozgadał się znajomym z telefonu głosem: — Wyobrażałem sobie pana trochę inaczej. Wyższego! I starszego! A jesteśmy prawie równego wzrostu. Właściwie, jak ja mam pana nazywać? — Jak zechcesz — uśmiechnąłem się do jego okularów. — Świetnie! Bo nie mam innego wuja poza panern. Pokrewieństwo przez matkę, prawda? — Tak! — przyznałem domyślając się w nim jakiegoś niepokoju. Rozejrzałem się i skinąłem na kelnera. — Trzeba i tym się zająć — stuknął palcem w kartę. — Oni tu czarują Amerykanów rosyjskimi smakołykami. Koniecznie szaszłyk, ale z czego? Na początek kawior i vodka Smirnoffa, dobrze? —- Bardzo dobrze — przytaknąłem głową. Wzruszyła mnie jego troskliwa hojność. Czy nie zrujnujesz się aby? — spytałem. — Na wuja? — roześmiał się. — Gdy zatelefonowałem do mamy, piała z radości w słuchawkę. Zresztą! — wzruszył nonszalancko ramionami. —• Wiesz, wuju, kiedy zatelefonowałeś do mnie, wykańczałem właśnie na czysto projekt modelu, za który otrzymałem sowitą premię. Starczy-• łaby na paru wujków. A jeden krawat z paczek, które przesyłałeś rodzicom, mam w szafie. Znoszony, ale go nie wyrzucam, bo to pamiątka przez ojca od ciebie. Obserwowałem go, gdy tak mówił i mówił, jakby lękając się zamilknięcia. Nie byłem pewien, czy moja osoba krępuje go, czy naprawdę cieszy, może zawsze jest takim gadułą. Okulary i broda maskowały jego twarz. Dostrzegłem na wskos za szkłami jasne ocz}^. Był podobniejszy raczej do mnie niż do matki. — Uczysz się czy pracujesz? — spytałem, gdy zajął się wyciskaniem cytryny na kawior. — Jestem na pierwszej posadzie, w Instytucie Odlewnictwa. Oczywiście uczę się i tam nadal — mówił nie podnosząc głowy. — Moja specjalność? Aktualnie: odlewanie metodą modeli traconych. Wiesz, wuju, co to za diabeł? — Domyślam się. Więc nie poszedłeś śladami ojca na drogę naukojwą? — Nie zdążyłem. Gdy ojciec zmarł, miałem czternaście lat •— spojrzał na mnie. — A ty, wuju, nic mi nie poradziłeś... Nie byłem pewny, czy to żart, czy wymówka. Raczej żart, gdyż nie stracił humoru i z ożywieniem mówił o zdobytej premii. Nie ukrywał zamiłowania do wykonywanego zawodu. Dwa wstępne kieliszki wódki ułatwiły zbliżenie. Przy szaszłyku Kazimierz był bardziej opanowany. Żując . cierpliwie trochę twarde mięso, słuchał z uwagą, co mu opowiadałem o sobie. Zauważył, że wino mi smakuje, więc pilnował, by mój kieliszek nie stał próżny. Z uśmiechem dziecinnego zadowolenia dolewał doskonałego Chamberti-na z 1934 roku. Przy deserach rozsiadł się wygodnie i zadał poważnym tonem pierwsze osobliwe pytanie, które nastroszyło mnie do czujności: — Powiedz mi, wuju, czy chcesz być ze mną szczery? Twoja osoba, chociaż widzę cię pierwszy raz w życiu, dobrze utkwiła w mej pamięci. Dobrze i enigmatycznie zarazem. __ Dlaczego nie miałbym być z tobą szczery? — zdziwiłem się maskując zaniepokojenie. __ Dlatego, że przyłapałem moją kochaną mateczkę na nieścisłościach tyczących się twojej osoby. Raz mówiła, że jesteś moim ojcem chrzestnym, innym razem, że opuściłeś Francję na stałe przed moim urodzeniem, wspomniała kiedyś, że jesteś jej kuzynem, a kiedyś indziej, że jesteś moim krewnym. To wszystko drobiazgi. Ważne, co powiedział mi ojciec przed śmiercią. Mówił różnie o różnych znajomych i przy tym polecił mi, abym ciebie czcił jako swego dobrodzieja. Zapamiętałem, że powiedział tak właśnie i poświadczył, że po jego śmierci nikt, prócz matki, nie jest mi bliższy na tym świecie od ciebie. To wielkie słowa. Ojciec nie miał sklerozy. Brzmiało to zobowiązująco dla młodego chłopca, prawda? A tymczasem ty, mój dobrodzieju, po paru paczkach i kartkach z greetings sprzed dziesięciu laty przepadłeś jak kamień w wodę. Pragnąc jakoś dostosować się do życzeń mego ojca, tęskniłem do ciebie. A potem miałem trochę żalu, zawiedziony sierota. Bo nie umiałem sobie wytłumaczyć. Twój telefon w południe wstrząsnął mną. Musiałeś poznać po głosie? Przyglądałem mu się, poruszony wewnętrznie, gdy tak mówił, rad, że mówił i daje mi czas do namysłu, co odrzec, aby mu nie zaszkodzić sobą, aby go też nie stracić dla siebie. Musiałem mu coś odpowiedzieć. W obecnej chwili wydaje mi się, że fantazjowałem w miarę mówienia, gdyż nie zdaję sobie sprawy, kiedy ta moja wersja opowieści powstała. Nie śmiem też zakwalifikować jej jako kłamstwa. Nakryłem dłonią rękę Kazimierza leżącą na obrusie, jakby go uspokajając i przymuszając, aby wysłuchał cierpliwie do końca i wierzył. Ja też mówiąc wierzyłem sobie. To było tak dawno, tacy byliśmy inni... — Widzisz, Kazimierzu — zaglądałem mu w oczy, które chwilami niknęły za błyskiem .szkieł — twoi rodzice nigdy nie byli moimi dłużnikami. Przeciwnie, to ja im zawdzięczałem wiele. Twój ojciec protegował, opiekował się mną w Paryżu. Patrz, te spinki, widzisz, jakie cenne, otrzymałem od niego na urodziny. Dlaczego, spytasz? Dobroć ludzka nie jest rozrachunkiem. Byliśmy związani interesami firmy, w której pracowałem. Stąd znajomość, a po poznaniu sympatia i dobroć starszego dla młodszego. Twoja matka bardzo twojego ojca kochała. Zawsze ich podziwiałem i czułem się wśród nich jak w rodzinie. Raz, na balu chemików, ojciec twój, który nie lubił tańczyć, zachęcił twoją matkę, aby zatańczyła ze mną. Nazwał mnie wtedy publicznie kuzynem Niklem. Odtąd nazywano mnie waszym kuzynem. Powróciłem do Ameryki. Po roku ożeniłem się. Gdy otrzymałem zaproszenie od twoich rodziców na ojca chrzestnego spodziewanego dziecka, rozumiesz, jakie to było dla mnie wielkie wyróżnienie. Wówczas ojciec twój był raczej indyferentny w sprawach religijnych. Przybyłem do Paryża w chwili szczególnej i tragicznej. Nie umiem ci dzisiaj tego medycznie wytłumaczyć, dlaczego tak się stało, ~że tylko natychmiastowa transfuzja krwi mogła cię utrzymać przy życiu. To nie była choroba, to coś jakbyś urodził się z niewłaściwą krwią. Matka po bardzo ciężkim połogu leżała nieprzytomna. Ojciec twój miał krew nieodpowiednią, z powodu malarii czy czegoś podobnego. Życie twoje wisiało na włosku, ojciec rozpaczał, a dla mnie najprostszą sprawą było zaproponowanie lekarzom, aby rozporządzali moją krwią dla ciebie. Otrzymałeś jej tyle, by starczyło ci na nowe życie, z serca do serca, mówiąc w przenośni, bo pośredniczyły w tym nasze arterie. Dla mnie, młodego, silnego mężczyzny, była to fraszka, ale twoi rodzice uznali, że odstąpiłem tobie część mego żywota, abyś ożył dla nich. Mówią, że za wszystko w życiu trzeba płacić. Radość z powodu twojego ozdrowienia zaćmił telegram wzywający mnie do Ameryki ona pogrzeb mojego ojca, który właśnie 'zginął w katastrofie samochodowej. Rodzice twoi przejęli się głęboko moją żałobą. Ojciec odprowadził mnie na statek do Hawru i tam, w odruchu wdzięcznego współczucia, postanowił, że na chrzcie dadzą ci moje drugie imię, Kazimierz. Aby pamięciowo związać cię z moją osobą. Byłem więc i nie byłem twoim ojcem chrzestnym. Dawno to było i nie wiem, czy nie poplątałem czegoś w terminach. Cóż ty na to, Kazimierzu? Zdjął z nosa okulary i wpatrywał się we mnie niebieskimi oczami z naiwnym uwielbieniem. Ręka, którą nakryłem dłonią, teraz odwróciła się i ściskała moją dłoń kurczowo. Nieruchomi milczeliśmy przydługą chwilę. Byłem z siebie dumny. Wierzyłem, że to wszystko, co mu powiedziałem, działo się naprawdę, chociaż przedstawione w alegorycznej formie. Kazimierz rozjaśnił się, uśmiechnął niezbyt mądrze. — Wszystko rozumiem! Wszystko gra! Jesteś moim chrzestnym, choć nie byłeś. Jesteś kuzynem mamy, jesteś moim krewnym. Rozumiem ojca, że kazał mi czcić ciebie jako najbliższego. Tobie zawdzięczam życie, naprawdę. Ach, wuju! Jakże się cieszę, że mogę cię bez obaw kochać. To takie ważne dla mnie, takie ważne! Ale dlaczego mama nie potrafiła mi wytłumaczyć wszystkiego tak prosto? .—• Twoja matka była długo nieprzytomna, długo chorowała. Może -nie wiedziała o wszystkim, prawdopodobnie pocieszano ją, że wszystko w porządku, a później może mąż oszczędził jej ciężkiej prawdy o niezgodności krwi. Nie wiem... — Prawdopodobnie, prawdopodobnie! — Zaaferowany spojrzał na zegarek i przestraszył się: — Dziewiąta, obiecałem mamie, że na ósmą zawiozę cię do niej. Nie pozwolił mi sięgnąć do portfelu. Sam zapłacił rachunek, a Chambertin figurował w nim czterocyfrową liczbą. Na ulicy zaciekawił się, jaki mam samochód i gdzie go zaparkowałem. Widok Ramblera nie zaimponował mu. Zapragnął zawieźć mnie do matki rasowym gratem, jak nazwał z dumą swego sfatygowanego MG. Wóz długo nie chciał zapalić. Nie wtrącałem się do jego manipulacji. Prowadził dość ryzykownie, może był zbyt ożywiony rozmową, a ja siedząc przy nim zmęczyłem się ślepym przydep-tywaniem niby to hamulca. Na pewno byłem też oszołomiony. Drżała we mnie radość, podobna do szczęścia w chwili po uniknięciu śmiertelnego niebezpieczeństwa. Ileż zależy od trafnych słów! Spiętrzone na naszej drodze głazy podejrzeń i niepewności zdmuchnąłem jak bibułkę. A przecież mogło być inaczej. Jedziemy oto siedząc obok siebie, ożywieni serdecznością i wdzięcznością, po gładkiej drodze wiodącej do dalszego rodzinnego zbliżenia, a przecież przed kilku minutami omijaliśmy wir, niebezpieczną głębię niewiadomego, która mogła roztrącić nas i unie- szczęśliwić. O pierwszej rozmowie z Dianą napiszę jutro. Nie powinienem się spieszyć, by nie skracać relacji spraw dla mnie ważnych. Odczytałem ostatni, a najdłuższy z moich rozdziałów z aprobatą. Stenografując nie oddałbym lepiej mojej rozmowy z Kazimierzem. Z moim chłopcem. Delektuję się tym powiedzeniem, pospolitym w piosenkach, w ustach dziewcząt mówiących o ukochanym partnerze. Mężatki o kochanku mówiłyby: mon amour! Dla mnie to nie miłość, ale ma z nią wiele wspólnych znamion. Naprawdę drgnęło mi serce, gdy Diana, po odejściu Kazimierza, spojrzała na mnie porozumiewawczo i rzekła: II est beau, notre gar-con, 'nieprawda? Piękny jest nasz chłopiec! Nie wiem, czy jest piękny, ale wdzięczny jej byłem za to, że właśnie do mnie powiedziała o nim „nasz chłopiec". Musiałem czekać na to nieomal ćwierć wieku. Nie musiałem. Ja nic nie muszę. Nie muszę pisać, jednak chcę, więc piszę, jak mi się podoba, i zrobię z tym pisaniem, co mi się spodoba. Notuję, że od chwili zachwiania pewności, czy ten mój dziennik, ze względu na Kazimierza, będzie kiedykolwiek powierzony komuś do przeczytania, przyznaję, wzrosła we mnie swoboda pisania. Łatwiej być mi szczerym z samym sobą. Wracam do narracji. Zza kierownicy, kiedy ruszyliśmy, Kazimierz zażądał: — Teraz opowiedz mi, wuju, o sobie, co robiłeś ostatniego lata? Nie wiem, dlaczego zainteresowało go ostatnie lato. Niewiele mu o nim opowiedziałem, gdyż chłopak popisywał się prowadzeniem swego sportowego grata i w parę minut byliśmy u celu. Zatrzymał się przed bramą, wyskoczył z wozu, zadzwonił, skoczył z powrotem za kierownicę, a gdy brama rozwarła się, wjechał .szumnie na podwórko. Zaambalował motor, zgasił i odsapnąwszy: — Nous y som-mes — otworzył moje drzwiczki, z którymi nie umiałem sobie poradzić. Czując pod nogami pewny bruk, ja też odsapnąłem. Idąc za Kazimierzem, nie spodziewałem się niczego ważniejszego ponad to, co już dziś przeżyłem. Otworzył kluczem front na parterze, wprowadził mnie do mrocznego przedpokoju i pozostawił tam samego. Rozwidniło się nagle od rozwartych dwuskrzydłowych drzwi i na tle zatłoczonego meblami salonu ujrzałem Dianę. Domyśliłem się, że to ona, owa ciemno ubrana, bardzo tęga kobieta, która obcym mi głosem wyrzekła serdeczne słowa: Dobry wieczór, drogi kuzynie Dominiku! Skłoniłem się, unosząc do ust jej dłoń, tłustą, nieforem-ną bryłę ciała obleczonego chropowatą skórą. Nie potrzebowałem wysilać się na maskowanie wrażeń, gdyż nie pozostawiono mi nawet marginesu możliwości przejawienia jakiejkolwiek inicjatywy. Usadowili mnie na profesorskim fotelu, a poznałem ten fotel, poznałem parę mebli z ich dawnego mieszkania. Diana, zmęczona wzruszeniem albo wysiłkiem, opadła na kozetkę naprzeciwko. Kazimierz krążył koło nas wtrącając się do rozmowy. Mówiła głównie Diana, nazywając mnie po staremu Niklem. — Domyślałam się jakiejś tragedii w twoim życiu, po tym gdy odesłano mój list, w którym opisywałam ci ostatnie chwile naszego nieodżałowanego Jana. Na kopercie było mnóstwo pieczątek z różnych miast, gdzie nie znaleziono mister Polankowskiego, zanim zdecydowano, że jesteś adresatem nieznanym. Tylu na świecie ludzi ginie w każdej chwili. Jednak nie wierzyłam, żebyś umarł. Dano by nam o tym znać, nieprawdaż? Zniknięcie adresata to wieloznaczna możliwość. Powiedz nam, co się stało? Byłem jej winny odpowiedź: — Wplątano mnie w paskudną sprawę, z której wyszedłem czysty i niewinny, jednak nazwisko moje tak spopularyzowano, że wolałem zerwać ze środowiskiem i z przeszłością i zacząć nowe życie, w innym Stanie i pod innym nazwiskiem. Opowiem to wam kiedyś dokładniej. — Sam przyjechałeś do Europy czy z rodziną? Na długo? — indagowała niecierpliwie. — Nie mam już w Ameryce rodziny. Jestem samotny na świecie. Przyjechałem na dłużej, może na zawsze... — Do rodziny wróciłeś, wuju, prawda, mamo? •— wtrącił Kazimierz. — Oczywiście! Na drugim piętrze zwalnia się mieszkanie, możesz je zająć. Albo u nas, jest gościnny pokój. — Postawię wujowi na podwórzu garażyk obok mojego. — Zbankrutowałeś? — uśmiechnęła się wyrozumiale. Nim zdążyłem zaprzeczyć, już pocieszała: — Urządzimy cię jakoś. Casimir ma poważne stosunki w przemyśle. Nie martw się niczym, kuzynie. W naszym wieku należy szczególnie dbać o wątrobę i serce. Kazimierz, upewniwszy się, że nie potrzebuje odwozić mnie do miejsca zaparkowania wozu, przeprosił, że musi wyjść na pół godziny, i zostawił nas samych. Wtedy to Dia-ng. zwróciła się ku mnie ze słowami: — Ładny ten nasz chłopiec, nieprawdaż? — Poczułem do niej za to wdzięczność, która przysłoniła mi jej brzydotę. Długo przypatrywaliśmy się sobie w milczeniu. Ona pierwsza odezwała się: Odkryłeś we mnie coś ze swojej Diany? — Oczy... — W świetle dziennym i oczu byś nie poznał. Zaczęłam tak tyć we wdowieństwie. Jakaś choroba. Nie jem zbyt wiele. Wiek także swoje robi. Prawda? Do wszystkiego można się przyzwyczaić. Dla Casimira jestem zawsze taką samą mamą. To dla mnie najważniejsze. A ty? Musiałeś mieć burzliwe i ciekawe życie. Co z żoną? — Po dwóch latach przykrego szczęścia rozwiedliśmy się. — Opowiedz, co się stało. Wiem, że u was łatwo o rozwód, ale miałam wrażenie, że ty nie jesteś lekkomyślnym człowiekiem. — Muszę najpierw ostrzec i powtórzyć ci, co opowiedziałem Casimirowi o sobie... Zdałem jej drobiazgowe sprawozdanie ze spotkania i rozmowy w restauracji. — To nawet pomysłowe i ładne — pochwaliła. — Czy naprawdę zależy ci na znajomości z nami? — Przyjechałem do was. — Inyraisemblable! Po tylu latach! Potrzebujesz naszej pomocy? — Nie wiem, czego potrzebuję. Finansowo jestem niezależny. Stać by mnie było na dopomożenie, na przykład Casimirowi. Albo pani... — Mnie? Myślisz o mnie jako o pani profesorowej? — Nie! W myślach nazywałem panią po prostu Dianą. — Możesz już mówić do mnie i przy synu tak, jak mówiłeś dawniej, gdy byliśmy en deux. — Jeżeli uważasz, że... Przerwała nerwowym śmiechem: — Uważam to za stosowne. Wyobraź sobie, że w pokrowcu otyłej matrony mieszka ta sama Diana. Cieszę się żywą pamięcią i raduję wszystkim, co odmładza kobietę. Przyjaźń z tobą odmładza mnie przecież. Trzymasz się doskonale. Nic ci nie dolega? — Trochę serce. — Fizyczne czy duchowe? Gdy na to nie odpowiedziałem, spoważniała, spochmur-niała prawie: — Szukasz serca na rozdeptanych dróżkach młodości. Po serce wróciłeś do Europy, biedaku? Dzieci nie masz? — Ty pytasz mnie o to, Diano? Musiała odczuć wyrzut w moim głosie. — Nie marn prawa ani pragnę odmawiać ci serca, sko ro go szukasz. Jestem szczęśliwą matką. Szczęście chętnie pomnaża się udziałem innych, a ty masz prawo do mojego szczęścia matczynego. Życzą ci, aby Casimir pokochał i ciebie. Poznaj go. To bardzo dobry, chociaż i zagadkowy człowiek. Pytałam, czy masz inne dzieci. — Dziękuję, Diano. Nigdy w życiu nie prowadziłem z kobietą podobnej rozmowy. — Może dlatego, że po raz pierwszy rozmawiasz z matką swego syna? — Dziękuję, Diano — powtórzyłem. — Pytałaś o dzieci. Na Wschodzie, gdzieś za żelazną kurtyną, mieszka pewnie dziewczynka, która nosi moje nazwisko. Nie miała ojca, zginął przed jej urodzeniem. Dałem je kobiecie, która była jej matką. Nie musiałem. Ale miałem dług wdzięczności, opiekowała się mną w szpitalu i jej zawdzięczam sprawność lewego ramienia. — Twoja, czy nie twoja? — Na pewno nie moja. Gdy poznałem jej matkę, miała już parę lat. — Czy wie o tym, że nie jest twoja? — Nie rnam pojęcia. — Jesteś więc czyimś mężem. Dziwny z ciebie człowiek. — Tak się wydaje, ale nie ma we mnie nic dziwnego. — Czy to nie dość dziwne: twój syn bez twego nazwiska i nie twoja córka z twoim nazwiskiem? — Moje dzisiejsze nazwisko brzmi inaczej, po prostu Poi. — Więc to jeszcze dziwniejsze. Gdy Casimir zatelefonował o tobie, nie wiem, czy bardziej się ucieszyłam, czy zlękłam. Domyślałam się, że będzie cię indagował. Przecież on wcale niepodobny do ojca. Ma twoje oczy i wzrost. — Tylko my o tym wiemy. O nim i o tej Krystynie, mojej córce. — Dziękuję, Niku, za to, co mu powiedziałeś o swej krwi dla niego. To ładne. — Powiedz, Diano, twój mąż znał naszą prawdę? — Oczywiście! On był jej autorem. Wiedział, że jest bezpłodny, zdarza się to mężczyznom po pewnych chorobach. Najbardziej pragnął w życiu tego, na czym tobie, młodzikowi, najmniej zależało. Pamiętaj, profesor był ateistą, ale nie cynikiem. — Nie był zazdrosny? Był, jednak bardziej pragnął dziecka. Ufał, że potomek najmocniej zwiąże nasze małżeństwo. Zastanawialiśmy się nad sztucznym zapłodnieniem. To nieraz praktykują. Jan odrzucił to, brzydząc się anonimowością. Bardzo skomplikowane w jego położeniu, że ciebie wybrał, upatrzył sobie, lubiąc cię i będąc jednocześnie zazdrosny. Bo nie był cynikiem. I wierzył w osobowość człowieka'. — Myślałem, Diano, że kochałaś mnie wtedy naprawdę. — Nie oszukiwałam cię, Niku. Byłeś bardzo miły. A to, że aranżowałam razem z mężem nasze tete a tete, przecież cię nie zubożało. Każda kobieta, tak czy inaczej, aranżuje swą miłość. — A ja to właśnie nazwałbym cynizmem. Miałem wówczas wrażenie, że byłaś religijna i ubolewałaś nad grzechem naszej miłości. — Gdybym była cyniczna, nie poprzestałabym na tobie, Niku. Cóż ty wiesz o mnie, czy nie odpokutowałam. Cóż ty wiesz o mnie... — Niewiele. Nie mam prawa dowiadywać się, gdybyś nie chciała. — A gdybym chciała? — Byłbym ciekaw niejednego. — Mamy czas. Chyba mamy czas? Przytaknąłem. — Patrząc na ciebie, Niku, uprzytamniam sobie, że jestem zrównoważona. Twój nieoczekiwany przyjazd wyrównał resztki niepewności życiowej. My tutaj przez wiele lat nie istnieliśmy zgoła dla ciebie, a ty liczyłeś się dla nas. Już jestem zrównoważona. A ty? — Czuję się jak na trudnym wirażu — odrzekłem mętnie. — Może już go minąłeś i droga jest prosta... — Może. Spotkanie z Casimirem wstrząsnęło mną. — A ze mną? — Ty jesteś zrównoważona, to prawda. Dlaczego powiedziałaś, że Casirnir to zagadkowy człowiek? — Nie zawsze go rozumiem. Jest przeciwieństwem. swo-jego ojca, ale chyba nie ciebie. Nie wiem, jaki dziś jesteś. Casimir potrafi godzić realizm, nieomal cynizm życiowy, z doktrynalnym idealizmem, mistycyzmem prawie. Od dziecka był wierzący i nadal praktykuje. Stara się i mnie tym zarazić. Do ciebie, przy bliższym poznaniu, na pewno też się dobierze. — Do czego? Czym zaraża? — Sam go poznasz i może lepiej zrozumiesz. Dla mr' to wygodne. Jest szczery, bliski domu, ale czy taki cz wiek na dalszą metę znajdzie osobiste szczęście, tego nie wiem. To jeszcze mimo wszystko dzieciak. Przemądrzały dzieciak. Zapuścił sobie brodę nie dlatego, żeby udawać egzystencjalistę, lecz aby uchodzić za starszego, niż jest. Okulary też nie są mu potrzebne. Mam nadzieję, że kontakt z doświadczonym przyjacielem takim jak ty, Niku, dobrze naszemu chłopcu zrobi. Nie miałem tej pewności żegnając się z Dianą. Pieszo z placu de 1'Estrapade, okrężną drogą przez Soufflot i Ogród Luksemburski, doszedłem do parkingu. Włócząc się po znajomych uliczkach, rozpoznając świetliste perspektywy bulwarów, pławiąc w nocnym gwarze francuszczyzny czułem się z każdą chwilą bardziej swojsko. Są pewne rzeczy, których nie zapomina" się, na przykład: jazdy na rowerze lub klimatu uliczek paryskich. Dopiero siedząc za kierownicą przypomniałem sobie, że nie zostawiłem Borelom swego adresu ani telefonu. Po rozwadze nie pożałowałem tego. W każdej chwili mogłem zadzwonić do Kazimierza albo ,wpaść do Diany, pozostając poza zasięgiem ich inicjatywy towarzyskiej. Przedłuża to moją niezależność, którą wciąż się jeszcze delektuję, chociaż zaczynam działać na jej szkodę. Borelowie udali mi się. Wyraźnie garną się do mnie. Byłbym urażony, gdyby było inaczej. Znając Francuzów mogłem spodziewać się wszystkiego. Na przykład, że tęga profesorowa, pobożna Diana Borel, nie pozna mnie, a w każdym razie nie będzie pamiętała niczego, co by uchybiało jej dostojeństwu. Mógł był Kazimierz powitać mnie ozięble albo zdradzić ochotę płytkiego wyzyskania wujaszka z Ameryki, gdy spada mu niespodziewanie z zaćmionego horyzontu. Mogła Diana być zgryźliwą, wyrachowaną staruchą, a Kazimierz pretensjonalnym, nieznośnym „blouson noir". Czy ja zachowywałem się dla nich odpowiednio? Poddawałem się po prostu wrażeniom, które mnie osaczały. Najważniejsze, że nic nie popsułem ani nie zamąciłem przeszłości. Legendą o transfuzji krwi zyskałem wdzięczność Diany i przywiązanie Kazimierza. To jest mój zasadniczy wkład do odnowionych stosunków z Borelami. Wkładem Diany była jej mądra szczerość, nieco upokarzająca mnie w stosunku do zmarłego profesora, ale z drugiej strony usprawiedliwiająca nas ,w stosunku do naszego dziecka. Nie było więc w tym niczyjej krzywdy. Nie było kukułczego jaja, raczej warunek rodzicielski. Szczęśliwie... Gdybym stanął przed nimi dzisiaj jako nędzarz, przyjęliby mnie podobnie. Ale co by się stało, gdybym z jakichś względów, a choćby zdrożnej ambicji, zdradził się przed Kazimierzem jako jego ojciec? Nastąpiłaby tragedia czy tylko skandal rodzinny? Zagadkowy chłopak ucałowałby mnie czy spoliczkował? Jak to dobrze, dla mojego serca, że jest tak, jak jest, a nie inaczej. Serce zachowuje się spokojnie. Nie czuję podniecenia i mam nadzieję, że nie będę dziś zmagał się z bezsennością. Obudziło mnie słońce. Noc miałem niespokojną. Męczyłem się z powodu ognia, lodu i Fabioli. Dziwaczny sen. Nieoczekiwany. Przecież nie było ,widocznej przyczyny, żebym śnił o tym właśnie. O Kazimierzu, Dianie, Ameryce — to byłoby zrozumiałe, ale najmniej racji dla Fabioli. Nie pomyślałem, nie poświęciłem ani sekundy jej osobie w ciągu ostatniej doby. Po dzwonku Suson podała 'mi tacę ze śniadaniem do łóżka. Popijając herbatę, gryząc chrupiące tosty, przypomniałem sobie szczegóły snu, nieodległego, a dopominającego się zapamiętania, gdyż topniał w trzeźwym świetle rzeczywistości. Przymykałem chwilami powieki, aby utrwalić wskrzeszane obrazy. Sen nie miał kompozycji, dlatego trudno było go odtworzyć. A. może stopniało już kilka ogniw i nie umiałem złożyć łańcuszka konsekwencji. Zapamiętałem kolor ognia. Oglądałem go przez szparę czy szczelinę ,w ziemi, zatrwożony, ale bezpieczny przed kolorowym żarem. Ogień był pomarańczowy, intensywnie pomarańczowy. A potem uciekałem po ostygłym żużlu. Uciekałem nie sam. Ogień przeminął, gdy wezbrała woda. Uciekałem ciągnąc za sobą kogoś, w kim później rozpoznałem . Fabiolę. Mijaliśmy zgliszcza drzew Ogrodu Luksemburskiego pomykając na Grenelle. Od wschodu, od BouTMieh, wzbierała Sekwana. Ścigały nas fale niwelujące na muł gruzy stygnących cegieł. Sekwana osaczała nas. Byliśmy sami, a samotność właśnie była zgubna. Dlatego Fabiola przywarła do mnie i zapomnieliśmy o niebezpieczeństwie. W pewnej chwili Fabiola zaczęła puchnąć i gorzeć, podobna do Diany, więc oderwałem się od niej i wylądowałem na lodowisku. To był już inny etap, nie w Paryżu. Lodowy stok, ześlizgiwałem się z niego w zbawiennym kierunku, sunąłem jak błyskawica aż do chropowatości gruntu, na którym zbiegłem się z torami, koleinami innych ludzi. Koleiny jak nitki z różnych kierunków spływały w jedno koryto ludzkiej rzeki. Dążyliśmy przed siebie brunatnym wąwozem, pieszo, różnojęzyczni, aż dobrnęliśmy do oddziałów, które rozmawiały po polsku. Konie ciągnęły samochody. Rozglądałem się wypatrując na. próżno Fabioli. Obejrzałem się i... poraziło mnie światło. Słońce w otwartym oknie mego pokoju w Boulogne. Sen jakby nożem uciął, a serce drży z zachwytu dla żywego słońca. Tylko niepokój ściąga wstecz w noc, aby zapamiętać coś o Fabioli, pomarańczowym ogniu i lodzie. Nigdy nie przejmowałem się snami, ale też nigdy podobnego i kolorowego jak ten nie (przeżyłem. Bo sny przeżywa się, nie tylko ogląda. Nie jestem przesądny, a jednak kusi mnie odcyfrowanie elementów takiej sennej zmory. Gdybym napisał o tyrn do naszej klubowej psychoanalitycz-ki, doktor Ilony, może by coś wyjaśniła, po swojemu oczywiście. Na przykład, że Fabiola tej nocy myślała o mnie intensywnie, zaniepokojona losem kontrabandy, którą powierzyła moim walizkom. Albo odwrotnie. Wszystko jedno. Postanowiłem natychmiast zlikwidować sprawę tak, jak się zobowiązałem. Najpierw więc zatelefonowałem do Klaudiusza. Usłyszałem kobiecy głos. Przedstawiłem się jako przyjaciel doktora de Graset z USA w sprawie prywatnej. •— Czy mówi panna Genevieve? — zapytałem. — Tak! Ojca nie ma w domu. Może ja mogłabym go w czymś zastąpić? — Chodzi o adres panny Fabioli Graset. — Jej też pan w tej chwili nie zastanie w mieszkaniu. Podam panu telefon domu mody ,,Fabiola". — Ona tam pracuje? — Tak, to jej firma. Zapisałem telefon i adres na rue Courcelles i poprosiłem o przekazanie pozdrowień ojcu. Podziękowałem za radę, aby skomunikować się z nim osobiście w godzinach wieczornych. Bezpośrednio po tym zadzwoniłem do Fabioli. Poznałem w słuchawce jej głos. Przedstawiłem się. Śmiech, a po nim dźwięczne słowa: •— Enfłn! Mon tresor retrouve! — Tak bardzo ceni pani ten skarb przesyłkowy? — Ciebie cenię, miły panie! Gdzie zainstalowałeś się w Paryżu? 8 —Poufny dziennik... — Nic stałego. Pragnąłbym spotkać się z tobą. Kiedy można? — W każdej chwili. Jakie masz propozycje? •— Dzisiaj o szóstej u „Dominika". — U ciebie? — Nie, w restauracji „Dominiąue" na Montparnasse. — Znasz tę budę? — Znam, i mnie tam znają. — Phi! Mówiłeś, że ostatni raz bawiłeś się w Paryżu przed ćwierć wiekiem. — Ty także opowiadałaś mi różne bajeczki. — Wnioskuję, że zaglądałeś do mojej koperty. — Nie zaglądałem, ale śniłaś mi się dzisiejszej nocy. — To gorzej! Więc błagam cię, nie zaglądaj do dużej koperty i spal ją natychmiast. — Cóż za nowy pomysł? — Proszę cię! Będzie mi łatwiej rozmawiać z tobą u „Dominiąue". Nie wiem, czy był to podstęp, ale przecież trudno o lepszą zachętę do obejrzenia tajemniczej koperty. Ciekawość też ma swoje prawidła. Jednak tego, co znalazłem w kopercie, nie spodziewałem się po Fabioli: dwanaście kolorowych precyzyjnych zdjęć aktów kobiecych. Modelka była jedna i była nią niewątpliwie Fabiola, chociaż nigdzie nie widać było odkrytej twarzy. Długo je oglądałem, wahając się, co uczynić. Nie spaliłem. Były jej własnością, którą podjąłem się przewieźć do Francji. Purytanin mógłby je sklasyfikować jako narkotyki, ale ja nie jestem purytaninem, a ponadto znajduję się w Paryżu. Udając, że ich nie oglądałem, oddam właścicielce. Jak chce, niech wierzy. Po przykrym, chociaż interesującym dla oka odkryciu, z uprzedzeniem dobrałem się do filmowych kaset. W pierwszej film wywołany, zdjęcia modeli i rysunków garderoby damskiej. W drugiej trzy filmy Minox, kilkaset klatek miniaturowych rozmiarów tej samej treści. Resztę nie oglądaną rozlokowałem wraz z kopertą w kieszeni płaszcza. Oddam jej to w restauracji. Gdy zechce, niech wytłumaczy. Nie ma obowiązku mówienia mi prawdy ani ja nie muszę jej wierzyć. Patrząc przez otwarte okno na chmurzące się niebo rozmyślałem o zmienności ludzkich zainteresowań. Jednak zmienność uwarunkowana jest swobodą wyboru. Mógłbym się nią zachłysnąć, tyle mam tej swobody. Jeszcze mam. Ale gdyby Borelo,wie nie zapomnieli zapytać mnie o adres, 'uż mógłbym być wciągnięty w orbitę ich zachcianek, umówiony, oterminowany przez nich. Z drugiej strony, gdybym nie miał kolorowego snu z Fabiola, może bym nie pokwapił się do spotkania z nią, już aktualnie umówionego, a planowałbym raczej kontakty z Kazimierzem i Dianą. Zaproszenie do nich na zamieszkanie pochlebiało mi, lecz nigdy bym z niego nie skorzystał. To dopiero byłoby skrępowanie! Póki się da, zachowam incognito mego paryskiego locum. Może tylko Kazimierza wtajemniczę w pewne moje sprawy, chociaż powinienem lepiej zorientować się w nim, w tej jego zagadkowości. A cóż ja wiem naprawdę? Może to komunista, albo Ku-Klux-Klanowiec europejski. Mając w perspektywie włóczęgę po nocnym Paryżu nie uruchomiłem wieczorem Rambler a. Pieszo doszedłem do Por-te d'Auteuil i z -dwiema przesiadkami metro wylądowałem na. Montparnasse. Fataiolę spotkałem o umówionej porze przed restauracją, gdy wysiadała z taxi. Wyglądała ślicznie. Krótkie jasne futerko, kapelusik w kształcie muchomora, a włosy już przefarbowane na miedź. Uśmiechnęła się zadowolona, gdy zaczepiłem ją pytaniem, czy jest mademoisel-le Fabiola. — Oczywiście, panienką do wzięcia. — Porywam się zaraz w głąb nocy! — zażartowałem, wprowadzając ją do lokalu. Wczorajszy stolik ibył wolny. Usiadłem przy nim pod ścianą, by widzieć całą salę. Znajomy garcon, zauważyłem, przyglądał się jakoś krytycznie mojej towarzyszce. Zdawał się nie dostrzegać jej przyjmując zamówienie. Z karta win zjawił się przed stolikiem sam szef. W dowód szczególnego zaufania do mojej kieszeni zaproponował mi do langusty Chablis ze zbiorów 1943 roku. Fabiola przyglądała się naszym pertraktacjom z przymrużonymi oczami. Zgadzała się z góry na wszystko. Nie czuła się jednak swobodnie. Gdy doręczyłem jej paczuszkę z filmami i kopertę, chowając je do swej przepastnej torby mruknęła: — Więc jednak oglądałeś. — Nie wszystko. — Fotografie na pewno wszystkie. — Spojrzała mi w oczy wyzywająco. — Co teraz myślisz o mnie? — Że jesteś na nich ładniejsza, niż byłaś w bikini na leżaku na „Savoie". Sama zamówiłam te zdjęcia, klisze przy mnie zniszczono. — Bezcenne unikaty — zadrwiłem. — Jak dla kogo. — Dla kogo? — Mogły być dla ciebie. A są z powrotem moje. Nie odpowiedziałeś: co sobie o mnie myślisz? Ta(k pytają dziewice po upadku. — Jeżeli spotkaliśmy się tu z mojej inicjatywy, to chyba dobrze myślę o tobie. — Nie o to chodzi. Zaprosiłeś, bo po obejrzeniu fotografii masz na mnie apetyt. Pilmy mogłeś odesłać pocztą na adres Klaudiusza. Nie wątpię, że zastanawiałeś się nad tym, kim jestem. — Jesteś właścicielką domu mód „Fabiola". — Nie jestem właścicielką, chociaż z pewnych względów tak tam figuruję. Nadajesz się na przyjaciela, więc powiem ci. Ufam, że jesteś fair. Bywałam w życiu i tą, i ową, przedostatnio modelką, a ostatnio jestem agentem gangu światowej mody. Są i takie profesje, rozumiesz? Paryż, Londyn i Rzym rywalizują, spotykają się dla żeru na rynkach amerykańskich. Różne są mody, nieprawdaż? Karoserii, mebli, plastyki, literatury, nawet i narkotyków. Ktoś musi tym kierować, aby business szedł. Ja jestem w businessie mody damskiej. Filmy, które przewoziłeś, w twojej walizeczce były samą niewinnością, natomiast w mojej torbie groziły [wybuchem. Konkurenci pilnowali mnie na oceanie. Byłam spalona. W porcie rewidowano mnie pod fikcyjnym zarzutem. Turek też wpadł. Klaudiuszowi zginął neseser. Ale ty wszystkich wykiwałeś swoim zaufaniem do uieknej stewardessy Celii. — Jednego nie rozumiem, Fabiolo. Tych fotografii. Przecież pogłębiały twoje ryzyko. Mogły być wykorzystane jako przykry pretekst przeciw tobie. — Fotografie były przynętą na upatrzonego. Ciebie upatrzyłam, aby przed wylądowaniem zobowiązać intymną tajemnicą. Intymność dla starszych panów to cenna więź. — Ze mną zawiodła, gdyż obejrzałem je naprawdę dopiero dzisiaj rano. — Więc jesteś chic type! Znam się na ludziach! Ale była chwila, że lękałam się o moje filmy. Tak nagle zniknąłeś w Hawrze z tym swoim ogromnym autem. Wyobraź sobie, że telefonowałam do waszego konsulatu. Nie dziw się. Z tych filmów wyduszę tyle, że starczyłoby na willę w Sab-łes d'Olonne. __ Dlaczego w Sables? __ Kocham piachy nadmorskie, a nienawidzę skał. A wiesz, -jak to robię? _Co? __ EiCh! — trzepnęła mnie palcami po ręce. — O filmach mówię. Mam paru sławnych antystóiw, iktórym płaci się złotem za byle koncept. Ja dostarczam im koncepcji. Poeuję im ido wybranych przeze minie motywów. Dzielą się ze miną fifty-fifty, iza bezcenną współpracę i dyskrecję dobrej sławy. __ Fabiolo — zapytałem — dlaczego nasz kelner boczy się na ciebie? __ Przed [paru laty usługiwał w ekskluzywnym klubie, gdzie produkowałam isiwój strap. Poza 'tym może być o ciebie zazdrosny. Nie bywałeś tu z młodymi chłopcami? — Wczoraj byłem z siostrzeńcem. — No właśnie! Pragnąłby go zastąpić. Dobrze się prezentujesz. A propos — jak nazywają cię twoje kobiety? — Różnie, najczęściej Nik. — Ja będę nazywała cię od środka: Orni! Zgadzasz się? — Oryginalnie. — Ja jestem oryginalna. — W strip-teasie też? — Jakbyś wiedział. Mój strip był głównie dla pań. Uczyłam je ładnie się rozbierać i ładnie nosić piękną bieliznę. Dla ciebie też znalazłabym oryginalny pomysł. Chciałabym, Orni, abyś mi wierzył, że pragnę ci się jakoś odwdzięczyć. Już wyzyskałam cię i przysięgam, nie mam względem ciebie innych zamiarów prócz życzliwości. Takiej życzliwości, jakiej byś pragnął. — Zachęcające. Powiedz, Fabiolo, czy Klaudiusz to porządny człowiek? —• Bardzo! Wdowiec, specjalista. Był na dobrym przeszkoleniu u techników amerykańskich. Nikt ci tu lepiej szczęki nie wymodeluje. Ma kłopoty z córką. Gdybyś szukał ciekawego towarzystwa, polecam ci ich dom. — Naprawdę nie jesteś ich krewną? — Na pewno! Ubiegłego roku miałam ochotę wydać się za niego, ale to przeszło. Bałam się Genevieve. - Groźna? Wariatka. Nie dosłownie, ale wiesz, jacy są ci młodzi. Ty też jesteś młoda. Dziękuję za komplement. Ja w czternastym roku życia rozpoczęłam minioną wojnę. W szesnastym przeszłam przez gestapo. Ci dzisiejsi młodzi nie mają pojęcia o życiu. Dlatego jutra nie cenią. A my cenimy, prawda. Oni? Kto ceni jutro, utnie się dziś (bawić. Ustalmy program. Wpadnę na pięć minut do chaty, zostawię torbę, przebiorę się i jestem dla ciebie. Czy masz swój wóz? — Nie! Sam jestem do twojej dyspozycji. — Najlepiej! Będziemy naprawdę niezależni. Allons fla-ner... Na rue Cardinet, gdzie Fabiola zajmowała szykowną kawa-lerkę, dowiozło mas rozklekotane taxi. Obiecaliśmy sobie unikać nadal benzynowych najemników. Przebierając się za otwartymi drzwiami Fabiola zapytała, jaką dzielnice Paryża obrałem sobie za mieszkanie. Odpowiedziałem wymijająco, że mieszkam za miastem. Następnie, gdy kroczyliśmy pod rękę przez Batignolles, zagadnęła, czy metro, czy też „nord-sudem" dojeżdżam do siebie. Odrzekłem, że najbliżej domu mam przystanek autobusowy. O północy, gdy byliśmy już nieco podchmieleni, zaatakowała temat mego locum ciekawością, jak długo jadę swoim wozem od siebie do Etoile. — Zależy, jaką trasę obieram i o jakiej porze jadę — wykręciłem się. Kończyliśmy nocną włóczęgę, moją pierwszą noc w odzyskanym Paryżu, na Oree du Bois, Fabiola, już dobrze wstawiona, zatańczyła za moją aprobatą z czyhającym na nią zgrabnym Szwedem. Zademonstrowała takiego rock and roiła, że aż zgubiła staniczek, a widzom dech zapierało. Lokalne gwiazdy oklapły z zazdrości. Wyczerpany Szwed ofiarował damie, bez mojej aprobaty, inkrustowaną złotem zapalniczkę, a oturbaniony brodacz hinduski zagarnął z wazoników naręcz kwiecia i obsypał nim nasz stolik. Fabiola była tak rozczulona uznaniem sali, że ledwo ją powstrzymałem od chęci zadośćuczynienia prośbom statecznej pary Anglików, aby im pokazała detale swego stroju. Mimo oszołomienia i znużenia, gdy odprowadzałem ją z Maillot na Cardinet, nie zaniedbała troski o mój samotny powrót za miasto. Nagabywała, gdzie naprawdę mieszkam, gdzie musi odwieźć mnie do domu, wreszcie zaproponowała, bym zanocował u niej. Gdyby nie ta podejrzana ciekawość mego adresu, może skorzystałbym z propozycji, gdyż byłem porządnie zmęczony. W podobnych okolicznościach życiowych na nieufności człowiek zazwyczaj nie traci. Dla złagodzenia od-rnowy poprosiłem Fabiolę o jeden z dwunastu kolorowych aktów, wedle jej wyboru. Wybrała po namyśle taki, który mógłbym od biedy oprawić w ramkę i ozdobić nim kawalerskie biurko. Rzuciłem myśl, bez określonego terminu, wycieczki moim autem do Bretanii. Pożegnanie było sentymentalne i zaczepne. Staliśmy naprzeciwko siebie w drzwiach sypialni: __ Nie chciałbyś sprawdzić dziś swojego snu, Orni? — Za dużo piłem. __ Może oszczędzasz się dla innej u siebie? —• Będę spał jak zabity. __Już dawno nie bawiłam się tak niefrasobliwie. Gorszyłeś się ramą? — Zachwycałem. Dziękuję ci, Fabiolo. W Ameryce za żadne pieniądze nie można by zorganizować podobnej zabawy, Paryż jest inimitable. — Wydaliśmy niewiele. Może chcesz tę zapalniczkę na pamiątkę? — Przecież mam fotografię od ciebie! — Miły jesteś. Mogłeś był sobie wszystko skonfiskować. — Wolę pragnąć niż być przesycony. — Jesteś mądrzejszy ode mnie. — Starszy! — Naprawdę pragniesz zawieźć mnie do Bretanii? — Tak, chociaż nie rozumiem, dlaczego odmówiłaś adresu temu hojnemu i młodszemu ode mnie Szwedowi. — Tu cię boli, panie starszy? Musiałeś dostać dobrą szkołę w życiu, że jesteś taki nieufny. Dobrze więc! — zapaliła się. — Wolę być dla ciebie młodością niż dla niego ciotką. Wolę z tobą rozmawiać, niż przespać się z drugim. Voila. Nie gniewaj się za szczerość. — Nie znam nic cenniejszego. — Sans blague! Oni także są szczerzy, ale brutalni i żarłoczni. To bywa wstrętne! — Podziwiani cię, Fabiolo. — Chciałabym, abyś i polubił. Bez słów o wielkiej miłości. — Już lubię. Do pensjonatu dobrnąłem o trzeciej rano. Gustaw nie kazał długo czekać pod bramą. Wydał mi się nawet mniej ponury. Odprqwadził mnie do pokoju, zapalił światło i zatroszczył się, czy nie wypiłbym gorącej herbaty. Podziękowałem zwierzając się, że marzę o łóżku. Byłem pewny, że natychmiast zasnę. Niestety, gdy wsparłem głowę na po duszce, szum w uszach, napływający falami nasilonego tętna, uniemożliwiał spoczynek. W złudzeniu, że pozycja pionowa będzie lepsza, usadowiłem się na fotelu obłożony kocami. I to nie przyniosło ulgi. Szum, raczej stłumiony gong, pulsował od karku po ciemię. Za dużo wypiłem w ciągu dnia i nocy. Wsłuchując się w natrętne dudnienie krwi pod czaszką zabawiałem się obliczaniem pochłoniętych trunków. U „Dominiąue" trzy spore chablis i jeden dobry koniak, na placu Blanche jeden gin, na Pigalle dwie whisky z soda, w „Bois-Mailłot" pół butli iszampana, wreszcie u Fabiold na strzemierinego głęboki calvados. Barwniej to samo, ale piite w miarę jedzenia, nie przeszkodziłoby mi dojechać wozem do domu. Dzisiaj nie wpłynęło iw)pra'wdzie na chód ani równowagę, jednak naruszyło równowagę serca. Uspokajające proszki doktor Ilony, niestety, wyczerpały się. Umyśliłem poprosić o nie albo o coś podobnego, przy pierwszej sposobności Klaudiusza. O czwartej zmusiłem się do prysznicu na głowę i drżąc z zimna wsunąłem się pod kołdrę. Przed zaśnięciem żałowałem, że jestem sam. Fabioła umiałaby przytulić i ogrzać człowieka. Nie! Nie żałuję. Przestraszyłaby się mego stanu albo litowała. Mimo wszystko to niebanalna osóbka. Muszę wybadać Klaudiusza, kim ona właściwie jest. Grubej Diany, poczciwej mamy Diany, nie pragnąłbym przytulić, ale właśnie ona na pewno poradziłaby coś na szum w głowie, dałaby stosowne .ziółka albo kompres. Kazimierzowi, podobnie jak Fabioli, wolałbym nie zdradzać swej słabości. Nie budzono mnie. Gustaw ostrzegł domowników, że wróciłem bardzo późno. Dopiero na mój dzwonek, po dziesiątej, zjawiła się Suson. Zaimponowała mi taktem i wyrobieniem. Bez ironii czy morałów, przeciwnie, pełna delikatnego współczucia dla znużonego całonocną hulanką etrangera, poradziła, abym, nie spiesząc się do wstawania, zjadł w łóżku dobre śniadanie, a potem obejrzał telewizję. To orzeźwi, gdyż akurat dają sportowy program. Na pomruk, że nie znoszę telewizji, przyznała mi rację. Z własnej incjatywy przyniosła szklankę jakiegoś aperitifu, niezbyt smacznego, ale wspaniale stawiającego na nogi. Tylko Francuzki umieją tak dbać o mężczyzn. Oczywiście, gdy im na nich zależy, a zależy, gdy to się im opłaci. W ciągu ostatnich tygodni zetknąłem się z czterema: Celią na transatlantyku, Dianą i Suson, a także z Fabiolą. Wszystkie umiały mnie czymś zjednać, zafra- pować na tyle, że je /wywyższam nad Amerykanki, Angela Haonond była wysportowana, to prawda, niestety rekordo-mania miłości mię sprzyja. Dziś mógłbym strawersować powiedzonko, Fabioli, że wolę z Francuzką, flirtować, niż spać ZP sportsmenką. Nie o to chodzi. Zapamiętałem pewne zdanie wygłoszone przez mego ojca o kobietach, mianowicie, że Polacy podobni są do Francuzów w rycerskości względem swoich dam, natomiast Polki tym różnią się od Francuzek, że uwierzyły, iż są damami i należą im się z tego tytułu hołdy mężczyzn. Poważna różnica. Francuzki rozmiłowują się w swoich mężczyznach, natomiast Amerykanki raczą pozwolić kochać się swoim adoratorom. Nie znam prawdziwych Polek. Ewy Nowickiej, dobrodziejki w szpitalnym fartuchu, nawet nie pocałowałem uczciwie. Komunizm (pewnie je odmienił. Moja matka i Lucy były już Amerykankami. Lucy nigdy mnie nie pieściła, nie bawiła się mną ani [przyglądała. Chyba siprawdzarjac, czy odpowiadam jej towarzystwu ina plaży, alba gdy wypadało pogłaskać po policzku w podzięce za prezent. Jej typowe słowa: Pocałuj mnie, Ni-ku. Pozwalała całować się, rozbudzać. Alboż to moja wina, że nie umiałem zasnąć obok własnej żony? Lękałem się, jak obcy, aby jej nie przeszkadzać, nie krępować. Z Dianą także nie przespałem do rana, ale to z ostrożności, gdyż nasza miłość była, w moim mniemaniu, kradzieżą. Wysportowana Angela zawsze się do czegoś higienicznie śpieszyła. Studenckie i wojskowe przygody z rozrachunkiem nie pogłębiły mego zaufania do kobiecego ciała. Domyślani się przyczyny. Gdybym przeżył z którąś z moich kobiet jej ciążę, zapewne miałbym dla jej ciała ,więcej szacunku, a wtedy może starałbym, się zasłużyć na wdzięczność. Zdaje się, że Celia tak mnie scharakteryzowała, że jestem niedopieszczo-ny. A za cóż miałyby mnie pieścić? Interesowność zatruwa amory. W wielką, jedyna miłość nie wierzę, ponieważ jej nie doświadczyłem. A jednak tęsknię za nią. Tęsknię — to może zbyt ważkie słowo. Raczej rozglądam się za czymś nieznanym. Zdarza się, że obca melodia, jakiś rytm, zapach, nagle muskają cię ogniem, budząc rzewny niedostyt, łaknienie niekosztowanego. W moim wieku to podobno niebezpieczne ciągotki. Dla kogo niebezpieczne? Szczerość zobowiązuje. Jeżeli moje te czy inne ciągotki nikomu innemu realnej krzywdy nie twyrządzają, a staram się o to, tedy dla kogo mają być niebezpieczne? W książce do nabożeństwa odziedziczonej po matce (zabieram, ją czasem idąc do kościoła, a jesz cze rzadziej dla jakichś powodów zaglądam do niej) jest jeden psalm, a w nim pewne zdanie, które mnie zastanawia. Psalmista mówi do Boga: „Tobie samemu zgrzeszyłem i złość przed Tobą popełniłem, abyś Ty się okazał sprawiedliwym w wyrokach swoich". To zdanie czasami nasuwa wątpliwości w ocenie własnego postępo,wania. Wątpliwości post factum, czyli zbyt słabej natury, aby zdołały powstrzymać od zamierzonego działania. Mogłem na przykład uratować dziewczynę przed stryczkiem dzięki temu, że zaprosiłem ją na określoną noc do swej garsoniery. Więc nie skrzywdziłem jej, przeciwnie, ochroniłem przed większym złem. Jeżeli jednak uczyniłem to dla własnej przyjemności, będę miał ujmę przed obliczem Boga. Oczywiście, o ile stanę przed Jego obliczem. Brak tej pewności rozluźnia hamulce. W realizacji zachcianek nieraz przeszkadzam sam sobie ostrożną powściągliwością, nawykiem z lat dawniejszych, etapu walki o dolary, gdy w każdym i w każdej upatrywał człowiek klienta albo konkurenta. Takich nawyków niełatwo się wyzbyć. Są i inne. Podziwiają nas, Amerykanów, za swobodę bycia, co nazywają niektórzy ,,desinvolture", ani domyślając się, że szczerzenie w łatwym uśmiechu sztucznych zębów i niby trwale pozytywny stosunek do świata jest już tylko pozą samoobronną, pozą obronną przeciwko testom i poligrafom. Zbyt długo uśmiechaliśmy się do nich najbardziej ich nienawidząc. Byłem i ja przez parę lat white collar worker. Zależność służbowa zostawia niezatartą skazę na psychice. W moim wypadku ostatnie lata względnej niezależności jako bossa wyczuliły podejrzliwość wobec tych, którzy mogliby się po mnie czegoś spodziewać, tak jak ja ongiś spodziewałem się wiele od rodziców, a później od szefów. W schemacie amerykańskim kobietę klasyfikuje się też jako podwładną, partnera lub zwierzchnika. Najniebezpieczniejsze są partnerki usiłujące zepchnąć kochanka pod siebie, aby stać się jego pajęczycą. Francuzki nie marzą o tym, aby dominować nad swoimi mężczyznami. To sprzeczne z pełnią kobiecości. Wyjątki oczywiście potwierdzają regułę. Mam nadzieję, że Fabiola nie będzie dla mnie owym złym. wyjątkiem. Dlatego przyglądając się fotografii jej aktu, myślę o niej z czułością. Na południe byłem już po kąpieli, ogolony i odświeżony napojem, który mi podała Suson. Nie chciała zdradzić mi sekretu farmaceutycznego trunku, wyznając skromnie, że to specjalność pani generałowej, ale zawsze mogę na nią liczyć. Napój na pewno nieszkodliwy, a skuteczniejszy od coca-cola. Zgoda. Na transatlantyku czułem się w pełni urlopowo. Na lądzie, w mieście, już kusi, aby coś zaczynać, organizować. Powściągam się przypomnieniem, że mam prawo do bee-czynności. Moje dolary też bezczynnie czekają, aby je wydawać, a nie pomnażać przedsiębiorczością. Czuję, że jest to stanowisko sprzeczne z naturą dolara. Pieniądz to bakteria, która rozmnaża się zabijając inne. Nie wiem, czy długo wytrzymam w dolce far niente. Zaryzykuję chyba z nudów bawić się na giełdzie, nie angażując w to nerwów i serca? Moje serce nie jest doskonałe. Mamy czas, moje serce i ja. Czas! Czas to przecież życie. Jeżeli nie wypełnione naszą wolą, naszą działalnością, i tak przemija, ubywa, skraca się. Każdy człowiek ma swoje własne tempo czasu, różnej miary i rozciągliwości. Obecnie pragnę żyć na zwolnionych obrotach, aby resztka doli mego czasu trwała dla mnie najdłużej. Wydaje się to aż nieprawdopodobne, aby wraz z wyczerpaniem się doli mego czasu, wszystko to, co osobiste, co dziś najważniejsze, musiało zniknąć bez śladu. Na przykład moje doświadczenie życiowe albo znajomość obcych języków. I co jeszcze? Pomysłowość, obrotność ,w interesach. I co jeszcze? Pamięć wyłączna tego, co sam przeżyłem od dzieciństwa. I co jeszcze? Resztka nie wydanych dolarów. Szyderczy bilans! Zapomniałem o tym dzienniku, który piszę. Zapomniałem, że jestem katolikiem i mam syna. Zostanie dla Bożego sądu moja dusza, zostaną dolary dla Kazimierza, zostanie wreszcie, bądź co bądź, szczypta mego doświadczenia zapisana w tej książce. To na wynos. Trzeba coś zaplanować. Posłucham Suson i przed wieczorem nie wyjdę na miasto. Zadomowię się w moim pensjonacie. Obiad zjem przy ogólnym stole, jak podadzą. Poznam sąsiadów. Wieczorkiem wpadnę do Borelów. Rarnb-lera zaparkuję na placu Panteonu przed merostwem. Jutro niedziela. Może umówię się z Kazimierzem. Chciałbym mu kupić porządny samochód, gdyż na tym swoim sportowym gracie łatwo może kark skręcić. Szkoda byłoby chłopca. Jeden fałszywy ruch, poślizg na wirażu, defekt w kierownicy u niego albo vis-a vis i trup dla pogotowia. Chociaż taki młody i obiecujący, a śmierć ma do niego podobnie łatwy dostęp jak i do mnie. Za kierownicą jesteśmy sobie równi wiekiem na przeżycie. Jego młodzieńczy refleks rekompensuje moje doświadczenie miliona kilometrów i lep szy sprzęt. Zapewnię mu jeszcze lepszy sprzęt, by mógł mnie zdystansować w oddaleniu ku śmierci. Należy się synkowi — tak to zapisuję. W ydłużają się rozdziały dziennika. Coraz łatwiej pisać i mobilizować na to wolny czas, W miarę pogłębiania refleksji rozwija się gadulstwo. Nie przypuszczałem, że dla chętnego jest aż tyle tematów do rozpisywania. Właściwie można pisać o wszystkim, jak się komu podoba. Kto umie myśleć, ten też może nauczyć się pisać, zapisując swe bieżące myśli, więc pisząc niemal bez przestanku. Niestety, a 'może na szczęście, ludzi myślących jest naprawdę niewiele. Uderzająca większość konsumuje cudze myśli pod rzucane im z głośników, druków i poleceń. Własne ich myślenie ogranicza się do prostych kombinacji kilkuset słów i sloganów układanych pod wpływem odruchów warunkowych oraz, rzadziej, impulsów czynnej świadomości. Bez wyobraźni i tęsknoty ugoruje istota ludzka i nie ma z niej plonu osobowości. Mój Kazimierz na pewno jest osobą bogato myślącą. Fascynuje mnie. Ale gdyby nie zbliżało nas quasi rodzinne zainteresowanie, moglibyśmy mijać się na bulwarach, w salonach i biurach ani podejrzewając, że przedstawiamy jakieś osobowości. Szczęśliwie, że dał mi się bliżej poznać, a dał mi się poznać dlatego, iż zaciekawiłem go, jak się wyraził, moja nietypowością amerykańską. Parę zdań o środowisku pensjonatowym. Cercle familial generałowej, mimo pokostu staroświecczyzny, jest znośny dzięki temu, że wszyscy celują w dyskrecji i są wytresowani towarzysko. Jedynym wśród nas wybrykiem młodości jest Suson. Z wdziękiem wyżywa się w roli katalizatora zażywnej gospodyni z korzystającymi z jej wygód starszymi panami. Przypuszczam, że gdyby na nasz dzwonek zamiast subtelnej Suson zjawił się ponury Gustaw lub sama generałowa, równowaga pensjonatu byłaby zagrożona. Zdaje się, że między Suson a dyplomatą dojrzewa jakieś porozumienie. Każdemu z nas wydaje się, że coś dostrzega, bawi nas to, że generałowa nie domyśla się niczego, a możliwe, że to ona właśnie aranżuje romantyczne atrakcje, aby szczyptą pie-przyku zapobiec chronicznej nudzie. Suson prawdopodobnie uważa nas wszystkich za starych durniów. Starych, lecz pożytecznych, bowiem wszyscy już wiemy, że panienka marzy 0 własnym skuterze, chociaż ciocia nie kryje wrogości do tego gatunku motoryzacji. 'Suson jest nadto roztropna, aby przyjąć od któregoś z nas tak cenny prezent, jednak wszystkim razem byłaby niewymownie wdzięczna, zachowując przy tym nieskazitelną opinię dla wybranego, gdybyśmy ofiarowali jej na gwiazdkę elegancką Lambrettę. Jednym słowem, Suson roztropna i urocza, generałowa zapobiegliwa 1 dyskretna, sąsiedzi dobrze wychowani, Gustaw dba o samochód, Bulogne jest cichsze i tańsze od Paryża. Po cóż więc oglądać się za lepszym miejscem? Pan Celestin Gue- ron, najstarszy z pensjonariuszy, a mój sąsiad z lewej, zapewnia, że pokoje w zimie są dobrze ogrzewane nie tylko kominkami, lecz i nowymi kaloryferami. Pamiętam, jak za kawalerskich czasów kostniałem z zimna w paryskich hotelikach, chociaż na dworze nie było mrozu. Zwierzał mi się też pan Celestin, że za swój pokój płaci generałowej aż dwadzieścia tysięcy franków miesięcznie. Gdyby więc za mój zażądała podwójnie, czyli osiemdziesiąt dolarów miesięcznie, wynająłbym pokój na cały rok i byłoby tanio jak barszcz. Rozpisałem się nieco o tym, gdyż to temat moich niezobowiązujących rozmyślań. Po doskonałym obiedzie, nie przebierając się, pomknąłem ku Paryżowi. Ramblera uplasowałem w pobliżu Panteonu, mając zamiar pospacerować po okolicy. Zemocjo-nował mnie ten niby zwykły spacer. Wzruszyły wspomnienia znajomych kątów oglądane z pieszej perspektywy. „Cafe du Panteon" na rogu Soufflot. Tu poznałem moją pierwsza paryżankę. Zwała się żartobliwie moim „Larousse du lit". Uczyła mnie francuskiej gwary i dbała, abym nie trwonił na głupstwa cennych franków. Głupstwem byłby szampan, gdy dla rozgrzewki wystarczył grog w wysokich szklanicach. Miała na imię Claire, nazwiska już dziś nie pamiętam. Nazwiska nie pamiętani, ale mógłbym, wedle jej maniery, zaśpiewać starą piosenkę o Roi qui a fait battre au tambour, albo zadeklamować, jej akcentem, pijacki wierszyk Bruanta o deszczu qui pisse. Claire miałaby dzisiaj około pięćdziesiątki. Chyba niemożliwe, abyśmy się rozpoznali mijając na trotuarze. Za dawnych, młodych lat tyle dziewcząt nie zaczepiało mnie co dzisiaj, gdy włóczyłem się po ulicach Quar-tier Latin. Widocznie nie bez powodu. Młody chłopak miewa jakąś swoją, z która widuje się go, wiec po co zaczepiać. Młody to też zawsze ryzyko, czy ma przy sobie na flachę wina. Taki zaś starszy pan, jak ja dzisiaj, spotkany samotnie na Boui'Mich, to dla flaneuse okazja, gdyż na (pewno przy forsie, a póki sam, tedy do wzięcia. Zemocjonowała mnie następująca przygoda: Dwie tlenione blondynki uwiesiły się ramion tęgiego Negra. Kroczył wśród nich dumny z cygarem w obrzmiałych wargach. Gdy 'mijałem ich blisko, ta z prawej puściła Murzyna i mnie podjęła za łokieć. Przystanąłem. Czarny odwrócił się i kiwnął na moją dziewczynę, pokrzykując jak na pieska: — 3rienS! Viens! — Dziewczyna przylgnęła do mnie. Wyczekiwałem, nie protestując. W Ameryce podobna scena byłaby nie do pomyślenia. Nigdy nie byłem rasistą, a przecież poczułem się obrażony i zawstydzony zachowaniem białych. Rozeszliśmy się. Po paru wolnych krokach zapytałem moją, czemu we dwie uczepiły się jednego czarnego! — Bogaty! — Odpowiedziała. — Obiecał nam po tysiączku za godzinę. — Dałem jej dwa tysiące radząc, aby na tę noc upatrzyła sobie pojedynczego klienta. Wzięła. Na pożegnanie opryskliwym tonem powiedziała: — Test plus vigoureux, ojczaszku? Oczywiście, mógłbym Ibyć jej ojcem, i tytuł nie uraził mnie, oczywiście że młody mógłby być plus vigoureux, ale czemu ugryzła mnie za to, że dałem jej suty napiwek za nic? Właśnie dlatego, że za nic, bo ona ma swój zawodowy honor i nie lubi brać forsy za darmo. Nie lubi, ale bierze, gdyż forsa jest silniejsza od niej. Dla większości ludzi forsa jest plus forte qu'eux! Od pieniędzy silniejsza bywa tylko śmierć i pożądanie. Powinienem dodać — także miłość. Ta wielka miłość, której nie znałem i dlatego mam pieniądze. Wielka miłość do jedynej kobiety i najrzadsza, wielka miłość do Boga, o której słyszałem tylko. Polityczna miłość do ojczyzny lub ideologii forsa zazwyczaj zabija, podobnie jak pożądanie kobiety lub władzy, niweczą forsę. Dopiero o siódmej zjawiłem się, jako gość nieoczekiwany, z wiązanką lila storczyków na ulicy Lhomond. Diana przyjęła mnie serdecznie. Upewniwszy się, że mogę zostać dłużej, zmobilizowała concierge do pomocy przy urządzeniu przyjęcia na troje. Kazimierz miał zjawić się lada chwila. Trudno było mi mówić do Diany per ty, lecz przymuszałem się czując, że zależy jej na szczypcie poufałości. Ta tęga kobieta o porowatej cerze miała tylko oczy, na które mogłem patrzyć bez zażenowania. Oczy jej były mą- rjre Podziwiałem, że mimo chorobliwej tuszy porusza się dość żwawo, a jej palce-klocki dość zręcznie manewrują kruchymi naczyniami. Mówiła żywo akcentem, który odziedziczył po niej Kazimierz. Z czułością opowiadała o mężu--profesorze, jaki był dobry dla niej. Zabezpieczył ją, obmyślając wszystko, aby na wypadek śmierci zaoszczędzić jej wszelkich kłopotów. Pogrzeb, a nawet podatki na rok ż góry były opłacone. Renta plus dochody z domku wersalskiego i kamieniczki paryskie pozwalają jej robić des economies. __. Przecież nie musisz oszczędzać? — spytałem, myśląc o swoich bankowych rachunkach. — Czy nie lepiej dbać o wygodę, leczyć się, podróżować? W naszym jwieku mamy chyba prawo... — Zaraz widać, że nie masz dziecka — przerwała/ uśmiechając się wyrozumiale. — Dla siebie posiadam wszystko, czego mogę pragnąć, a że nie pragnę wiele, to chyba moja chance. Bez oszczędzania nie zdołałabym przecież sprawić tyle radości Casimirowi, kupując mu, na przykład, po dyplomacie wymarzony samochód? —- Sama kupiłaś mu tego niebezpiecznego płaza? — Dałam mu pół miliona, a on wybrał sobie, co chciał. — Wybrał używanego grata i może sobie na nim kark skręcić. Wtedy przeklinalibyśmy twoje oszczędności. Przestraszyła się szczerze. Pożałowałem swej złośliwości, więc zainterweniowałem: — Nie obawiaj się. Zaraz po niedzieli wybiorę Kazimierzowi przyzwoity, nowy wóz, żeby sprzedał 'ten, co 'ma. Należy mu się to od jedynego wujka. —• Chcesz mu ofiarować (wóz? Rozczulasz mnie, Niku. Nie tylko wysokością wydatku, ale troską o syna. — Żebyś mi nie wymawiała, że z braku dzieci nie doceniam oszczędności. Mam na ten temat niefrancuskie poglądy. — Znając Casimira wątpię, czy przyjmie od ciebie tak kosztowny dar. Napomknąłem mu, że jego ojciec podarował mi spinki ^wartości około pół miliona franków. Rewanżuję mu się dziś samochodem. Nowe czasy, nowe obyczaje i możliwości. — Pamiętam, te spinki dla ciebie razem wybieraliśmy. Jakie to szczęście, że możemy dzisiaj wspominać dobroć Jana z wdzięcznością i bez niesmaku — westchnęła. _ - - A co by było, gdyby Casimir nie przyszedł na świat? — Jak to co? — zdziwiła się, nie rozumiejąc mojej aluzji. — A gdybyśmy i rny nie mogli mieć dzieci? Ale wtedy cała przyjemność na naszym koncie, a chytry mąż pozostałby tylko rogaczem. — Jesteś złośliwy, czy masz wyrzuty sumienia? Nie poznaję cię, Niku. — Ja też dziwię się sobie. Powiedz, czy wtedy, gdy mąż przypomniał ci przy mnie, abyś poszła podlać kwiaty w opuszczonym mieszkaniu jego asystenta, a ty byłaś tam pierwszy raz moja, czy on to także przewidział? Milczała, więc brnąłem dalej: — Czy natychmiast po powrocie do domu zdałaś mu sprawozdanie z przebiegu naszej wizytacji! Jeżeli tak, Diano, tedy ja jego lepiej rozumiem niż cielbie. — Nie wierzysz, że mogłam być w tobie zakochana? — Kochając jednocześnie troskliwego męża? — Uważasz, że to niemożliwe? — Dzisiaj uważam i to za możliwe, ale niemniej przykre. Ty wiedziałaś, że byłoby to dla mnie nie do .zniesienia. Uciekłbym pewnie. Dlatego inscenizowałaś lęk i podstępy. Byłaś znakomitą aktorką. • — Tak, a przed mężem udawałam, że nie odpowiadasz mi fizycznie, że jesteś flegmatyczny, boisz się i w ogóle. — Co on mógł o mnie myśleć? — Bronił cię przede mną. Możesz nie wierzyć, ale on czuł się winny wobec ciebie. Obawiał się, żebyś ;się we mnie nie zakochał. — Ale o ciebie był zupełnie spokojny? Och, Diano, gdybym to wszystko wiedział, nie kwapiłbym się tak do Paryża. — Żałujesz? — Nie żałuję, gdyż poznałem Casimira. — Cóż jestem ci winna? Że wtedy byłam piękna — a dzisiaj gruby babsztyl lubuje się w prawdzie? Może pocieszy cię (wyznanie, że z naszych wszystkich spotkań, a było ich razem czternaście, mężowi przyznałam się tylko do sześciu. O podlewaniu kwiatów asystenta wiedział, lecz poranki w twojej garsonierze były tylko naszymi porankami. Czy pamiętasz je wszystkie? Ja mogłabym powtórzyć ci całe nasze dialogi. Przecież nie spodziewałam się wtedy Casimira, a należałam cała do ciebie. Początek ciąży był dla mnie koszmarem, a twój odjazd tragedią. Casimir odmienił wszystko na dobre. Czas i twoje wieloletnie milczenie dokonały reszty. Dziś mogę ci matkować, gdybyś potrzebował mojej rady. Wyswatałabym cię. Przydałaby ci się zgrabna kobieta. Taka, z którą nie krępowałbyś się pokazać w loży i restauracji. Nie zaprzeczaj. Brakuje ci do sześćdziesiątki paru lat. Wiem o tym, ale wyglądasz na czterdzieści pięć. Dla mężczyzny wiek nie taki ważny. No, rozchmurz się. Z podwórka słychać motor Casimira. Zaraz będzie souper. Podczas kolacji opowiadałem im o swoich amerykańskich interesach, o domu i klubie. Najczęściej odpowiadałem na pytania Diany. Z kolei ja zacząłem wypytywać, najczęściej Kazimierza, o jego pracę i zamiary. Chłopak ma głowę na karku. Wybrał sobie wąską, lecz postępową specjalność. Premię dostał ostatnio za szczęśliwe zastosowanie nowego układu masy ogniotrwałej na model dla odlewu komory spalinowej z żaroodpornego stopu niklu. Precyzyjny odlew trzy- dziestoparocentymetrowej, skomplikowanej części przyniósł jego instytutowi cenne zamówienia i trwały kontakt z przemysłem zbrojeniowym. Chłopak stanął na nogach — orzekła matka. Ma wygodne mieszkanie, pewną sytuację i mógłby już żenić się. Żeby tylko zechciał — westchnęła. Nawet dom rodzinny lekceważy. Nocuje tu, ale tylko w dni świąteczne. Na codzień przeniósł się do instytutu, z książkami i samochodem. Inni chłopcy sprowadzają do domu znajome, koleżanki, przyjaciółki, aby przedstawić je rodzicom, zanim zdecydują się na narzeczeństwo. Casimira nikt nie widział z dziewczyną. Zna jakieś, lecz nie chodzi z nimi. A przecież niedołęga nie jest. — Kazimierz nie reagował na krytykę matki. Parę razy, pogryzając biszkopt, uśmiechnął się do mnie przelotnie, porozumiewawczo, wreszcie rzekł: — Ojciec ożenił się po trzydziestce, będąc już docentem, i źle na tym nie wyszedł, prawda, mamo? A ty, wuju? Diana odpowiedziała za mnie: — On? Gdyśmy go znali, był w twoim wieku, a zmieniał przyjaciółki jak garnitury. Ożenił się, ale ... Ile razy byłeś żonaty, Niku? — Po raz pierwszy, gdy miałem trzydzieści d,wa lata. Po raz drugi w czterdziestym roku życia. Przedtem zamordowano ^mi narzeczoną. To wszystko, co pamiętam. Żony żyją? — spytał Kazimierz przypatrując mi się jakby zaniepokojony. Obie żyją. Z jedną rozwiodłem się na jej wniosek za obopólną zgodą. Druga z córeczką przed wielu laty wyjechała na Wschód. 9 —Poufny dziennik... Nie chcąc więcej gadać o mych sprawach zwekslowałem rozmowę na aktualności. Zagadnąłem Kazimierza, jakie ma plany na jutro. Ożywił się. —• W niedzielę nie pracuję. Ty, wujku, mama mówiła, też jesteś katolikiem? — Jestem! — Wspomniałeś o rozwodzie, ale to było chyba unieważnienie małżeństwa? — Tak! Pod pretekstem zmowy bezdzietności, a poza tym rozwód cywilny. — Do kościoła wuj chodzi? —• Oczywiście. — Więc może spotkalibyśmy się jutro rano w kościele? Ja bywam o ósmej w St. Germain-des- Pres. Może to nazbyt wcześnie? •— Broń Boże. Znam ten kościół. Chętnie przyjdę na ósmą. — Daleko mieszkasz, wuju? — Za miastem. Przybędę na własnych kołach. Zdążymy się wyspać. — Na śniadanie do mnie! — zaproponowała rozkazująco Diana, lecz Kazimierz zaprotestował: — Mama dosyć nagadała się z wujem sam na sam. Teraz na mnie kolej. Tym bardziej że mam ochotę przejechać się jego jwozem. — Będziecie cały czas rozmawiać o samochodach, aparatach i sputnikach. —• Może i o dziewczynkach —; zażartowałem i zaraz dowcip wydał mi się niestosowny wobec Kazimierza. Tymczasem on go podchwycił: — Wolisz, wuju, kolonie nudystów czy egzystencjalistów? — Tylko mi wuja nie demoralizuj, świętoszku — pogroziła Diana. — O ile pamiętam, nigdy nie był rozpustnikiem, bo szanował kobiety. Nie bardzo rozumiem, co miała na myśli, a Kazimierz też na to nie zwrócił uwagi. Tego dnia o jedenastej już leżałem w łóżku, zamierzając obudzić się o wpół do siódmej. Ubieram się dość szybko, golę Remingtonem trzy minuty, nie lubię guzdrać się przy śniadaniu, a zamówiłem je sobie na punkt siódma. Opactwo St. Germain szczególnie sobie zapamiętałem. Polecił mi ten kościół ojciec, wyprawiając pierwszy raz z USA do Paryża. Kierował się zapewne sentymentami narodowymi. Dbał wtedy jeszcze o to, aby nasączyć mnie polskością. Musiałem mu w pierwszym liście wypisać całe epitafium T na Kazimierza, który temu opactwu właśnie zapisał swe serce. Przyznaję się, że tekst spisałem z książki, a nie z tablicy,' zbyt zaciemnionej. Jeszcze dzisiaj pamiętam, może dlatego ' że go wykaligrafowałem w liście, pierwszy wiersz nagrobka. Pamięć ludzka jest przedziwnym instrumentem. Byłem w tym kościele najwyżej parę razy przed trzydziestu laty, owego łacińskiego epitafium nie wspominałem bodaj ani razu przez ten szmat czasu, nie ma w mym ciele ani atomu z onych dni, przez mózg i serce przecisnęły się miliony ważniejszych i użytecznie j szych wrażeń i wstrząsów, i oto nagle, z jakiegoś archiwum wewnętrznego, nie materialnego chyba, ,wydłubuję wizję i słowa tekstu i zapisuję, wystukuję na maszynie: Aeternae Memoriae Regis Orthodoxi... Wydało mi się to nieprawdopodobne i zapragnąłem jutro sprawdzić naocznie, czy pamięć mnie nie zawiodła. Istotnie, zapamiętałem dobrze. W kościele o tej porze było prawie pusto. Przed ołtarzem staliśmy w nielicznej grupie, trochę więcej osób siedziało za nami, prawie wszyscy z nosami w modlitewnikach. Wziąłem ze sobą polski mszalik mojej matki, ale nie zdołałem zmusić się do śledzenia nabożeństwa. Francuskie świątynie, te starożytne zwłaszcza, zbyt wiele mają do powiedzenia obrazami wnętrza, tak iż normalnemu Amerykaninowi trudno oderwać się od nich skupiając na abstrakcji. Gapi się człojwiek, podziwia, wspomina poddając się biernie uroczystemu nastrojowi. Raziła mnie nieco swoboda mężczyzn stojących obok z ramionami założonymi wygodnie na piersiach. Widocznie nigdy nie służyli w wojsku i nie odróżniają postawy spocznij od baczność. Obserwowałem Kazimierza. Zachowywał się jak ministrant, czynnie uczestnicząc w liturgii ołtarza. Po Agnus Dei cała moja grupa, prócz mnie, przystąpiła do komunii. Właściwie to cały kościół komunikował. Krępowało mnie to, ale byłbym fałszywy, gdybym napisał, że czegoś im zazdroszczę. Do puszki ,wsunąłern tysiąc franków. Gdy kwestujący odszedł, uderzyło mnie porównanie, że nieznajomej blondynce na Boul'Mich za nic dałem dwa tysiące, a w znajomym starym kościele ofiarowałem tylko tysiąc. C-zy jest w tym cos symbolicznego? W Ameryce są taksy obyczajowe. Zastosowałem je właściwie w kościele, ale hojnie j szy okazałem się wobec prostytutki. Wyszedłem pierwszy i z pięć minut czekałem na słońcu, zanim zjawił się Kazimierz. Przywitał mnie bez okularów, 9* uśmiechniętymi oczami. Był na czczo, więc natychmiast zaprosiłem go na śniadanie. Zaproponował cafe „Florę". Dzień pogodny, można jeść pod daszkiem. Zamówił cafe au lait i croissants, a ja calvados. — Od samego rana wujek pociąga? — spytał zgryźliwie. — Nie jest tak źle — odczułem potrzebę usprawiedliwienia się. — Jestem po sutym śniadaniu, a już mamy dziesiąta. Dawniej o tej porze wzmacniałem się kawą. Dzisiaj whisky lepiej mnie ożywia. — Umówmy się, wuju, kto z nas będzie prowadził wóz, rezygnując z mocnych. ,— Co nazywasz mocnymi? Sto gramów przy jedzeniu to nic dla mężczyzny. — Przy jedzeniu, zgoda, więc proszę jeść ze mną. A gdzie pojedziemy? — Jesteś dziś moim gościem, Kazimierzu, wybieraj drogę i cel. — W Melun mam przyjaciela, młody ksiądz, zesłany tam wprost z seminarium. Droga dobra, niedaleko, moglibyśmy wpaść tam na luncheon. Wzdłuż Sekwany za Quai de Bercy do skrzyżowania z piątą drogą sam prowadziłem objaśniając przy okazjach Kazimierzowi Ramblera. Widać było, że zna się na rzeczy. Ciekawiły go szczegóły silnika, skok tłoków, stopień sprężania, obroty. Nie na wszystko umiałem mu dokładnie odpowiedzieć, ale cieszyłem się wspólnością wielu naszych zainteresowań. Wszystko, o czym dotychczas rozmawialiśmy, i sama rozmowa z Kazimierzem, sprawiło mi prawdziwą przyjemność. Starałem podobać mu się i nie nudzić. Sam mniej mówiłem, a słuchałem, gdy on chętnie gadał. Chwalił się trochę, czarował wszechstronnością, ale i to miało swój urok. Znalazł na tylnym siedzeniu kamerę filmową, japońską ósemkę, i dziwił się, że nie pracuję szesnastką, z której filmy mógłbym przecież wykorzystywać publicznie. Przy okazji skrytykował japońszczyznę, że to tandeta w porównaniu z optyką niemiecką, i ubolewał nad Ameryką, która zdradza Europę na rzecz Wschodu. — Japonia dla Ameryki nie jest Wschodem — zauważyłem, ale on nie zrozumiał przytyku. W Alfortville ustąpiłem mu kierownicy, przyznaję, z odrobiną lęku. Spra,wił mi sympatyczną niespodziankę. Jechał spokojnie, jakby nie ten sam, którego na Midgecie krytykowałem. Może wtedy działały nań rozzuchwalające wypite ze koniaki i Chambertin? Gdy dojeżdżaliśmy do Melun, zglądałem się swobodnie po nieznanej okolicy. Kazimierz zanotował moje zainteresowanie, przejechał wolniutko przez wyspy i miasto aż pod dworzec kolejowy, zawrócił drugim mostem i zatrzymał wóz przed hotelem „Du Grand Monar-que", przy spiczastej wieży kościoła St. Aspais. Chwilę siedział milcząc za kierownicą wyraźnie czymś zaabsorbowany. Spodziewałem się krytyki Ramblera. Nic z tego. Wysiadł, podał mi kluczyk i zaproponował dwuterminowe spotkanie w restauracji hotelowej: za dwadzieścia minut, w razie gdy swego kolegi-księdza nie zastanie w domu, albo za pół godziny, gdy zdoła go namówić na wspólny posiłek. Mogę przez ten czas zwiedzić ciekawe miasto, obejrzeć obrazy w Notre--Dame na (wyspie albo skosztować tutejszego sera: brie de Melun. Udałem zadowolonego z propozycji, którą musiałem przyjąć. Zawieranie nowych znajomości podczas wycieczki zamierzonej dla bliższego poznania syna nie bardzo mi odpowiadało. Zwiedzanie starych gmachów i oglądanie obrazów nie nęciło mnie zgoła. Dość nazwiedzałem się w życiu, nao-glądałem dziwów natury i cudownych 'dzieł ludzkich. Wspaniałość może się przejeść, a zachwyt ostygnąć. Dzisiaj więcej absorbuje mnie człowiek niż ludzie, a więcej ,wzrusza jeden umorusany dzieciak na jezdni . niż najwspanialszy kształt świata nieorganicznego. Po zamknięciu wozu sprawdziłem zegarek i przeszedłem bulwarem Yictora Hugo na wyspę. Rozparty na ławce pod katedrą gubiłem zbędne minuty obserwując spacerujących melunijeżyków. Słońce przygrzewało i byłem trochę senny. Obudził mnie z zamyślenia męski śmiech. Stał przede mną Kazimierz w towarzystwie rumianego chłopca w czarnym garniturze. Po .koloratce rozpoznałem w nim księdza. Kazimierz przedstawił mi go: •—• Oto Paul Yictor, a nie odwrotnie, mój kolega szkolny i przyjaciel. Poznaj mojego wuja, Dominika Casimira z Ameryki. Wuj zaprasza nas na wyżerkę do „Wielkiego Monarchy". W razie czego możemy tu zanocować. Świat jest udany, nieprawdaż, Dominiku i Pawle? Pogodnie' zaczęła się nasza znajomość. Miałem wrażenie, że Kazimierzowi bardzo na niej zależało. Przebywaliśmy razem w Melun trzy godziny, w restauracji za okrągłym stolikiem, pokrzepiając się wymyślnymi potrawami prowincjonalnej kuchni, podsycając rozmowę niezrównanymi trunkami francuskich piwnic. Kosztojwało mnie to tylko dziewięć ty sięcy franków, czyli osiemnaście dolarów wraz z napiwkiem. Rozmowy były dla mnie tak ciekawe i ważne, że spiszę je chyba w następnym rozdziale. -taul jfet niżsy od Kazimierza; szatyn, orzechowe oczy, pucołowata twarz, ręce drwala, a postać krzepka, trapu. Na pewno jest typowym przedstawicielem którejś z prowincji francuskich, ale nie Jwiem, której. Poważny, nieruchawy, mówi spokojnie, w przeciwieństwie do Kazimierza lubującego się w gestach i minach. Mógłbym ich tak scharakteryzować, że Kazimierz łyka, a Paul żuje. Oczywiście chodzi tu o zewnętrzne pozory. Spokojny Paul jest bowiem nie tylko księdzem, ale i poetą. Dowiadywałem się o tym stopniowo z rozkwitu dialogów, trudnych do odtworzenia dla swej błyskotliwości graniczącej chjwilami z śmiertelną powagą i błazeństwem. Oto ich próbki: —• Podejrzewasz mnie, wuju, że sprowadziłem go, żeby cię nawracał? Mama uprzedziła cię pewnie, że moim hobby jest... No, co powiedziała? — Że jesteś zagadkowym człowiekiem. Paweł potwierdził to skinieniem głowy, a ja zagadnąłem: — Na co miałbyś mnie nawracać, Kazimierzu? •— Nigdy nikogo nie pragnąłem nawracać — żachnął się. — Z tobą, wuju, wolałbym podzielić się własnymi pokusami. Może ty nie masz żadnych? Jednakże pewien mój przyjaciel z restauracji „Dominiąue" dzwonił, że od.wie-dzałeś ich lokal w towarzystwie nie byle jakiej pokusy. Czy to prawda? — Spędziłem tam wieczór piątkowy w towarzystwie znajomej. — Nie przygodnej, mam nadzieję. Jedliście tylko postne potrawy? — Nie tylko. — Różne są formy i cele wstrzemięźliwości — pośpieszył mi z niespodziewaną odsieczą Paweł. — O! Ty znasz się na tym! Wiesz, wuju, jaki on post kultywuje? Rowerowy! Naprawdę. Codziennie przynajmniej godzinę trudzi się kręcąc pedały. Aby przewietrzyć głowę, kręci nogami. Ma na kierownicy uchwyt dla brewiarza i modli się zasuwając po asfalcie. Do Paryża z Melun w godzinkę. Dlatego umieścili go w takiej dziurze, aby nie narażał się na karambole z czterokołowcarni. __ Lubi ksiądz ten rodzaj sportu? — spytałem, aby złagodzić drwinę Kazimierza. — W Ameryce słabo interesują się rowerami. __ Nie lubię sportu — stwierdził Paweł. — Kazimierz ma rację. Wyścigowy rower jest środkiem dyslokacji dającym najmniej sposobności do różnego rodzaju pokus. __. Na przykład nie możesz wieźć ze sobą penitentki, tak jak mógłbyś na skuterze albo w wygodnym aucie. __ Motorowe pojazdy wymagają o wiele mniej fizycznego trudu, ale nie mniej bezpośredniej 'baczności — zauważyłem. __ O to chodzi! — dorzucił Paweł. — O fizyczne zaangażowanie. — Albo o wyjałowienie — spostrzegłem, a oni spojrzeli na mnie pytająco. — Co wuj ma na myśli? — Rozumiem sport jako przyjemność lub ambicję. Męczenie ciała po to tylko, aby było zmęczone, jest chyba mało celowe. Można męczyć się inaczej, z pożytkiem dla kogoś lub społeczeństwa, chociażby majsterkując, budując coś. — Mówiłem mu to samo, a on na to, że najlepiej składają mu się wiersze, gdy pędzi na rowerze, samotny, w rytmie naciskanych pedałów. — Ksiądz pisze wiersze? — Oni to nazy,wają poezją. — Oni to my, banda zaczynająca wszystko od początku, ci, którzyśmy uwierzyli, że nie wierzymy nikomu. — Klub egzystencjalistów? — zaciekawiłem się. — Nie jesteśmy klubem ani wtajemniczonymi — wyjaśniał Kaimłerz. — Po prostu znający się i czujący podobnie. Czujący, nie zaś myślący, gdyż poglądy mamy różne i zmienne, jak przystało na ludzi żywych. — Spotykacie się regularnie? — indagowałem zaintrygowany. — Nie. Paweł jest właściwie outsiderem. Wykradamy mu wiersze, które Żewa deklamuje. Ś,wietna diseuse, — Żewa? — Genevieve, nasz kumpel z branży artystycznej. Spotykamy się u niej, u mnie, czasem u Urbana, tego kelnera od „Dominiąue", który o tobie plotkował, 13S — Pawiedz, Kazimierzu, czy ojciec tej Genevieve nie jest przypadkiem dentystą? — To nieważne, ale owszem, tak, dlaczego pytasz? — Świat jest malutki — westchnąłem. — Coraz trudniej wierzyć mi w przypadek. — Nie ma przypadków — zawyrokował milczący Paweł. — Dla wierzącego w Omnipotence divine nie ma przypadków. — Mogą być — sprzeciwił się Kazimierz. — Na marginesie Jego łask, to wszystko, co wtrącone w odmęt konsekwencji materialnej, choć prawidłowe, a jednak przypadkowe dla pozbawionych łaski. — Mówisz o potępionych? — spytałem, nie pojmując zawiłego zdania. — Mówię o tych, którzy świadomym sprzeciwem wyłączają się z gestii Opatrzności. — Czy można umknąć Bogu? — mruknął Paweł. Chcąc ściągnąć rozmowę na bliższy mi poziom wróciłem do jei początku, do pokus. — Z jakimi pokusami walczycie i po co? — On jeszcze walczy ze sobą. Jeszcze, albo już. Ja z etapu faryzejskiego piętnuję bliźnich — wyiaśnił Kazimierz. — Czy wiesz, wuju, po co go tutaj sprowadziłem? Lękamy się o niego, a ty wydajesz mi się roztropnym mężem. My żyjemy w paryskim intelektualnym getcie przeświadczeni, że jesteśmy solą tej ziemi. Przybyłeś z szerokiego świata. Ostudź nas. Powiedz coś o katolicyzmie amerykańskim. Czy to prawda, że na fin de siecle USA będą katolickim krajem z katolickim prezydentem na czele? Zająknąłem się, niepewny, co mu odrzec. — Powiedz, co to jest, według was, Kościół, nasz Kościół. — Według nas... no to... organizacja kierowana przez papieża, to świątynie, instytucje, ludzie... — jąkałem się. — A Chrystus? -— Co, Chrystus? — Ciało mistyczne Chrystusa. Milczałem, a on na to: — Widzisz, Pawle! On uważa się za katolika, bo chodzi do kościoła i daje na parafie. Przepraszam wuja, czy wuj wierzy w zmartwychwstanie ciała? — Wierzę, chociaż nie dociekam, jak to będzie. Mam nadzieję, że kiedyś stanie się to i ze mną, a wtedy zrozu miem. — Podejrzewając, że poddają mnie jakimś swym testom, jeszcze raz zwekslowałem z ich tematu. __ Powiedz mi coś więcej o waszej bandzie. Jak się nazywacie? __ Wcale się nie nazywamy. Śpiewamy, gramy, kłócimy się, dokazujemy. __Nie wulgaryzuj — wtrącił Paweł. — Oni, proszę pana, już wyszli z embrionu. Już się krystalizują, a Casimir jest ich głównym, inspiratorem. __ A ty naszym cenzorem. A propos Paweł: on jest konformistą. Nie wierzy w skuteczność jakichkolwiek renowacji. W razie katastrofy aktualnych porządków na ziemi, co począć, Pawle? — Wierzę, że kiedy człowiek robi to, co do niego należy, najlepiej przysługuje się Bogu, który jeden do dna rządzi światem. .— A co do ciebie należy, byś czynił, mój drogi? — Obowiązki kapłańskie w posłuszeństwie przełożonym. — To młnimalizm. Wuj pewnie nie rozumie, o co się sprzeczamy. On uważa socjalizm za wroga, a ja za owoc chrześcijaństwa. On uważa, że trzeba z nim walczyć, a ja że trzeba go ochrzcić. Niby nic, a bardzo wiele, jeśli chodzi o stosunek do dzisiejszego świata. Jeżeli nie możemy zniweczyć czegoś, co nam się nie podoba, winniśmy to poprawić, ulepszyć, a nie trwać wyczekująco, aż będziemy sami zniweczeni. — Kościół nigdy nie będzie zniweczony, nie gadaj głupstw, Kazimierzu. — Apostołowie, misjonarze i księża-robotnicy nie pocieszali się konstatacją wieczności Kościoła. To właśnie przez zbytnich pewniaków siebie Kościół w XVI wieku utracił połowę książąt europejskich, a w XIX wieku maluczkich w uznojeniu kapitalistycznym. Paweł pociesza się wzrostem katolicyzmu w Ameryce, a ja martwię się ludami zza żelaznej kurtyny i tym, co dzieje się w Afryce. Ty, wuju, któremu z nas byś sprzyjał? — Obu! Chociaż z Ameryki uciekłem, a do Azji nic mnie nie pociąga. W waszym wieku też miałem światoburcze ciągoty. — W twoich czasach były to tylko ciągoty. Dla nas to sprawa życia albo śmierci. — W moich czasach wylęgła się wojna, która uśmierciła czterdzieści milionów takich jak my ludzi. — W następnej będzie ich czterysta milionów — przelicytował mnie Kazimierz. Gdy kelner zmieniał talerze, jeszcze raz spróbowałem odmienić temat gawędy. — Nie wyczerpaliśmy problemu pokus. Chciałbym wam, chłopcy, przepraszam, panowie, podsunąć podejrzenie, że natury swojej człowiek normalny nie zmieni uciskiem. Chwilowo może zdoła przytłumić lub zdławić sprężynę zmysłów, ale to do czasu, do chwili takich okoliczności, gdy się odpręży. Wtedy im bardziej była dławiona, tym gwałtowniej zareaguje na byle pokusę. — Wygłasza wuj teorię, czy dzieli się doświadczeniem? — Teoria oparta na obserwacji. Mam wrażenie, że ważniejsze od postów cielesnych są posty duchowe, na przykład kontrola wyobraźni. — Ma pan rację — ożywił się Paweł. — Wyobraźnia to pepiniera grzechu. Ostrzega przed nią święty Ignacy. Roślinki kiełkujące w wieku dojrzewania, choć je później skosimy, odbiją jeszcze w starości. Z wyobraźnią należy walczvć nieustannie. — Ty to mówisz, poeto? — skrzywił się Kazimierz. — Wiem, co mówię! — rozgadał się Paweł. — Spowiadam i starych ludzi. Ra starzy impotenci, a tacy rozpustni, jakimi nigdy nie bywali za młodu. Jednak cielesnego postu pan chyba nie docenia. Nie chodzi mi o powściąganie łakomstwa, lecz o bezpośredni efekt mięsnego, pieprznego jadła na ustrój naszych zmysłó|W. One żywią i naszą wyobraźnię, narzucają jej swe pożądania, szukają sposobności ich zaspokojenia. — Ależ wy kołujecie około jednego — roześmiał się Kazimierz. — Przecież bez .wyobraźni nie byłoby żadnej twórczości ani postępu, ani piękna. Wyobraźnia to wyjątkowy dar Boży, odróżniający człowieka od reszty świata organicznego. Mówicie o wyobraźni, a myślicie wciąż o pożądaniu. —• A ty mówisz o wyobraźni, a myślisz o tęsknocie — odciął się Paweł. — Przecież tęsknota wszczepiona przez Stwórcę dwunożnemu stworzeniu upatrzonemu na człowieka w osobie Adama, tęsknota, atrybut duszy nieśmiertelnej, była i jest warunkiem wszelkiej doskonałości i postępu. Tęsknota jest warunkiem dobra i zła, miłości i zazdro ści i to ona rodzi wyobraźnię, a nie na odwrót. Do czego tęsknisz, to sobie wyobrażasz. — Tęsknimy też do zaspokojenia pożądań cielesnych — przypomniałem krytycznie. — Tęsknimy zawsze do siebie lepszego — sprostował Paweł. — Równać tęsknotę, magnes nadprzyrodzony, z pożądaniem, magnesem fizycznym, • to podobne do stosowania pojęcia caritas względem sałaty. Diligo —• miłuję walkę byków, brzmi dowcipnie, ale niezbyt ściśle. Pożąda paw i wróbel, także pies szukający doświadczonej dobroci swego pana, jednakże wróbel nie tęskni do pawich piór, buldog nie tęskni do smukłości charta. Są z siebie zadowoleni, gdyż nie są niczym więcej, niż są. Tylko sam człowiek chciałby się odmienić. Świadomie przystraja się, puszy i udoskonala na modłę swej tęsknoty. Piękno, sprawiedliwość i prawda to owoce ludzkiej tęsknoty, a nie pożądania. Paweł rozgadał się na dobre. Policzki mu się zarumieniły, a koniak przydał wymowy i śmiałości. Kazimierz mrugał ku mnie porozumiewawczo. — A co do pokus, to nie drwijcie z mojego roweru. Ja też się bronię. Wy troszczycie się o Amerykę, Słowian, Murzynów. Trwoży was groźba wojny. A dla mnie wojna wciąż trwa. Ofensywa nie na ludzkość, naród czy też klasę, ale na każdego człowieka. Wszyscy jesteśmy pod ostrzałem. Od kolebki osaczeni: przez szkołę, radio, scenę, przez sztukę i ulicę. Aby wymazać z tęsknoty Boga, ich Twórcę, zastępują Go ziemskimi namiastkami. Obok niewinnych marzeń o sporcie i sławie, już bardziej winne łaknienie władzy i pieniędzy, pychy nacjonalistycznej, ale ponad to wszystko powszechne zatruwanie mózgów erotyka. Przez oczy, uszy, powonienie, dotyk — w metro, na plaży, w powieściach, obrazach, w pieśni i na ekranie, w telewizji i reklamach ciągle ta miłość, on, ona, pocałunki, spotkania, zazdrości. Już nie ma dla mężczyzny nic ważniejszego, ponad kobietę, przez kobietę, dla kobiety, do kobiety, aby tylko najbardziej obnażonej. Gdy spojrzysz na to z boku, ogarnia cię przerażenie. Przecież to istny szał. Bezsens, kretyństwo, szalbierstwo! To kobiece, co tak rozsławiają, można kupić na Place de la Bastille za sto franków. Po co kupować? Można i siebie sprzedać rozwydrzonym domom. Uspokój się, Pawełku! — Kazimierz dotknął dłonią czoła przyjaciela. — Ceny są trochę wyższe, ale masz rację, małą poprawką, że imitacja brylantowego pierścionka kosztuje tysiąc, ale oryginał — milion! Płaci ten, kto ma do wydania. Można oszukiwać profanów. A któż zna się dzisiaj na duszy ludzkiej? Kto żywi dzisiaj prawdziwe tęsknoty? Więc tworzy się je sztucznie i sztucznie zaspokaja. Imitacja życia, w której ludzkość już zaczyna cuchnąć. Na ostatniej sarabandzie naszej bandy głowiliśmy się nad tym, czy Picasso jest kretynem, a Sartre wypinaczem, czy też odwrotnie. — Wypinaczem? — zdumiałem się szczerze. — Zgorszyłeś się, wuju? Ty jeszcze czcisz naszych bonzów? My nie mamy powodu. Nie chcemy ani za pieniądze, ani darmo konsumować ich starczych ekskrementów. Wolimy, co kto chce, nasze słowa, jazz, własne gesty w rock--and-rollu, Paweł wodę, ja wino. Żewa wódkę albo heroinę. Czy myślisz, że to bardziej szkodliwe niż mowa de Gaulle'a albo „Mandaryni" Simone de Beauyoir? — Nie czytałem. — Może wolisz ministra Malraux albo kurewki Sagan? Mamy wiele na eksport. Dla protestanckich Skandynawów Mauriaka, dla katechumenów semi-slaves Maritaina, dla pur sang — personalizm i dla komuny paru commis-voya-geurs. Rozkwit niebywały. L'epanouissement de notre douce France. To jesień. A jakże, z przyrostem naturalnym. Tampon na krwawienie w Indochinach i Algierze. Wiesz, jakie u nas proroctwa kursują? Nie śmiej się, wuju, proroctwa zawsze ktoś lansuje. A więc, że wojna będzie za tego jeszcze papieża. Cztery miasta przepadną do cna: New York, Berlin, Londyn i Moskwa. Cztery inne podupadną znacznie, to Rzym, Paryż, Warszawa i San Francisco. Zginą Niemcy, Turcja i pół Rosji. Najbezpieczniej będzie w Australii. W Japonii, Chinach i USA — piekło. Co jeszcze chciałbyś wiedzieć? — Wystarczy — odsapnąłem sięgając po lód do kieliszka. — Nie wierzysz? Ja im też nie wierzę. Ale domyślasz się, o co chodzi? — Na przykład? — Aby interes szedł. W zatrwożeniu ludzie tracą orientację, więc łatwiej nimi kierować, napędzać. — Któż to planuje? — Książę tego świata. Marzący o jedności władzy nad ludzkością. — Mistyka! .— Już nie dzisiaj. Trzech proroków podziwiam: Fouriera, Jules Verne'a i Bensona. — Nie słyszałem o Bensonie. — A szkoda. Nie ma nic bardziej aktualnego. To syn arcybiskupa anglikańskiego, a sam ksiądz katolicki. Przed pół wiekiem napisał powieść przyszłościową o władcy świata. Lord of the world, czyli Antychryst. Wiesz, kto ma nim być? — Jakiś Stalin. — Wprost przeciwnie. — To znaczy? — Wasz prezydent, Amerykanin. — Bzdura! — Wcale nie bzdura. Chętnie wujowi pożyczę tę książkę. Przecież Antychryst ma mieć kwalifikacje kusiciela wierzących chrześcijan. Materialiści jako ateiści nie mają czym kusić wierzących. Nie skusili nawet pariasów w Indiach. Ąteizm to nie pokusa ani żadna nowość. Kusić mogą faryzeusze, a feryzeizm to domena wiernych. Antychryst będzie udawał chrześcijanina, aby móc zwodzić wierzących. Tak, drogi wuju. Dobrze uczyniłeś, żeś wywiał z Ameryki. U nas cuchnie, ale niebezpieczniejszy jest zapach gorzkich migdałów. Widząc, że Paweł aprobuje te jego nonsensy, zaproponowałem, byśmy przestali pić. Nie byłem pewny, czy popili się, czy też prowokują mnie badawczo. W rzeczywistości nie czułem się zgorszony. W studenckich czasach sam nie gorzej fantazjowałem. Zainteresowała mnie odczuta i u nich, a zaobserwowana u wielu Francuzów, niechęć do naszego kraju. Naród nie lubi przyznawać się do winy za własne niepowodzenia. Najłatwiej zwalić ją na obcych. Zazdrość też gra w tym poważną rolę. Anglicy przewyższają Francuzów rozsądkiem przewidywania procesów nieodwracalnych. Ich rzekoma inicjatywa w emancypacji Indii to prawdziwy majstersztyk. Dali Hindusom polityczną wolność w zamian za: primo — przebaczenie win koloniali-zmu, secundo — zagwarantowanie dochodów kapitału tam zainwestowanego,- tertio — oszczędność na administracji olbrzymiego kraju. W razie kłopotów Imperium dostanie z Indii posiłki i kredyt łatwy do spłacenia przy następnej dewaluacji funta. Francja nie umie tego. Dlatego przegrywa w Afryce, jak przegrała w Indochinach. Proszą nas kredyt, a potem mają pretensje, że nie przyniósł im spo dziewanych korzyści. De Gaulle nie ma dziś pokrycia na swój imperializm, bluffuje . grając va banąue, nie wygra wielkiej Francji, ale może mniejszą uratuje. Jeżeli my zdołamy zaoszczędzić coś z okruchów ich rozbitego imperium, to czy to nasza wina, czy zasługa? Według Kazimierza wina, według mnie — dobry interes. Pożegnaliśmy Pawła o trzeciej. Musiał wracać do swego kościoła. Dla nas za wcześnie było na powrót do Paryża. Dzień piękny. Słońce akcentowało jesień złotymi wypustkami liści na szpalerach. Po chmurnym sympozjonie w mrocznej restauracji przyjemnie było milczeć na wietrze pod niebem. Ruszyliśmy ku Chartres. Prowadziłem w spacerowym tempie. Zdawało mi się, że siedzący po prawej Kazimierz jest z siebie niezadowolony. — Znudziliśmy wuja — zagadnął pierwszy, gdyśmy mijali dworzec. — Przeciwnie! Byliście chyba szczerzy. —• Paweł podobał się wujowi? — Nawet bardzo. Zdecydowany typ. W Ameryce taki czło-,wiek ukryłby się pewnie w klasztorze trapistów. Milczą, poszczą i ciężko pracują, ale nie na rowerach. — Nie miałby swoich przygód. — Ma jakieś przygody? — Na drogach. Nie chciałem przy nim mówić. Wozi ze sobą stułę, a pewnie i Wiatyk, chociaż tego nie jestem pewien. Przedwczoraj pod Monteyron trafił na masakrę automobilową. Trzech ciepłych truposzów wyprawił do nieba. — Anioł asfaltów w czarnym kombinezonie. — A ja? — Czy mi się podobasz? Owszem — odpowiedziałem, widocznie bez entuzjazmu, gdyż poprosił mnie o wyraźniej-szą krytykę. — Nie mam podstaw do krytyki — zastrzegłem. — Mogę podzielić się pierwszymi obserwacjami. •— Wal, wuju, aby szczerze! — Coś mi w tobie nie gra pod batuta. Wygłosiłeś wiele radykalnych sądów o sprawach i ludziach, a dzisiaj rano, widziałem, przystępowałeś do komunii. — Czy uważasz, że nie miałem racji? •— Może miałeś swoją.rację, ale wygłaszałeś ją publicznie. — Co na przykład zakwalifikowałbyś jako grzeszną obmowę lub oszczerstwo? Powiedz, wuju, abym mógł się z tego wyspowiadać. Jeżeli chodzi o komunię, to uzbrajam się nią przeciwko grzechom, ale grzeszę, gdyż jestem słabym człowiekiem. — Mówił to przeciągle, maskując może kpiarstwo udaną pokorą. — Słaby, Kazimierzu, raczej nie jesteś. Młodość upoważnia cię do .niejednego. Na grzechach mało się znam. Nie sadzę, aby to, co mówiłeś, było grzechem, ale nie musiało podobać mi się. Po prostu: nie smakowała mi twoja apodyk-tyczność, chociaż ty sam podobasz mi się. Czy zależy ci na tym, aby mi się podobać? — Pour sur! Ty, wuju, też zaczynasz mi się podobać. Celujesz w tym, czego mi brakuje: w opanowaniu! — Nie myśl, że zawsze byłem taki. I nie sądź, że powściągliwość w ruchach i słowach świadczy o wewnętrznej równowadze. Są i takie nawyki, jak keep smiling, czyli przezorność, aby okazać się pogodnym i zadowolonym z życia. Opanowanie to podstawowa cecha znamionująca kandydata do zatrudnienia i awansu. Ludzie z twoim usposobieniem nie nadawaliby się w Ameryce na odpowiedzialne stanowisko. Socjopsychologowie poradziliby każdemu przedsiębiorcy wyeliminowanie cię z robotniczego grona. W aktualnym stanie ducha nie zdołałbyś przejść obronnie przez filtr poligrafii... —> Słyszałem o tym, wuju, i to miałem na myśli mówiąc o waszym faryzeizmie. Ale słyszałem też, że wasi młodzi ostro protestują. Wasi beatniks, czy jak ich nazywacie, dają się wam we znaki. — Przesada. — Nasza banda ma kontakt z bohemą z Frisco. To potężna kolonia. — Macie kontakty międzynarodowe? — zdziwiłem się. — Jeden z naszych zna kogoś, wymieniają listy, przesyłają sobie wiersze, a także, przy okazji, nowości z narkotyków. . I ty, Kazimierzu, dobrze czujesz się w takim środowisku? — spytałem z wyrzutem. Czuję się. O to chodzi, żeby się czuć, wuju. Żeby nie drętwieć w formułkach konwenansów. Wszystko, cokolwiek było, to już konwenanse, jak wasze keep smiling. Łatwizna! Nie rozumieją nas ci, którzy nie chcą, lub boją się rozumieć. _ — Albo po prostu nie mogą cofnąć swego czasu, by stać się powtórnie młodymi. —- Trafiłeś, wuju. Bronimy się od przedwczesnej starości, uiatego przestajemy ze sobą, a was unikamy. — Ty chyba mnie nie unikasz. I dla matki jesteś dobry... —• To zupełnie co innego; zresztą margines. Posłuchaj mnie. Jeżeli człowiek zwątpił w sens przeszłości, którą reprezentujecie, jakże ma ufać w czar waszej przyszłości? Prowadziliście pięć lat morderczą i podłą wojnę, prowadzicie od lat zimną wojnę, przygotowujecie atomową zagładę i chcecie, żeby wasze dzieci biły wam brawo? Byśmy tęsknili do nieba kosmonautycznego? Nie tęsknimy i nie wierzymy wam. Nasz bunt jest jedyną waszą chlubą, świadectwem, przez potomstwo, waszego człowieczeństwa. — Interesujące., Gdyby to było możliwe, chciałbym was bliżej poznać. W Ameryce nie zetknąłem się z podobną młodzieżą. Coś słyszałem, ale nie mając dzieci, słyszałem tylko i traktowałem jako sporadyczne wypadki, których nigdy nigdzie nie brakowało. W życiu towarzyskim, w klubach dobieramy się zgodnie z upodobaniami, rówieśnicy. Literackich sensacji nie traktuję poważnie. — Na sesję bandy trudno byłoby cię zaprosić, wuju. Niemożliwe! Chyba że sfingowałbym przypadek, gdy będziemy u mnie, w kawalerce. Ale, ale, wuju, powiedziałeś, że nie masz dzieci, mama wspominała mi o jakiejś córce za żelazna kurtyną. Czy to prawda? — Nie widziałem jej piętnaście lat. Jest młodsza od ciebie. Rozmowa urwała się, gdy przejeżdżaliśmy przez Fontainebleau. Ominąłem pałac i prosto bulwarami marszał^ ków wpadłem na piękny trakt do Etampes. Rambler szedł jak zegarek, bezgłośnie, sycząc gumami przy ścianach zawę-.żeń. Zaskoczyło mnie pytanie Kazimierza, czy znam rosyjski język. Gdy zaprzeczyłem, westchnął, że to szkoda. — Na co ci mój rosyjski? — Chciałbym mieć kogoś bliskiego, kto zna słowiańską mowę. — Język polski był mową mojego dzieciństwa. — Jeszcze lepiej. Wiec to prawda, że rodzice wuja pochodzą z Polski? — Tylko ojciec. Matka Amerykanka. Odpowiada ci to? — Bardzo! Bernanos wierzył w Polaków. — Nie rozumiem. — Mają odegrać poważną rolę w dziejach chrześcijaństwa. Dlatego faryzeusze lękają się ich i nienawidzą. — Nazwałeś Amerykę tronem faryzeizmu, a zapewniam cię, że Amerykanie lubią Polaków. — Swoich może, lecz nie tych z Warszawy. ._Owszem, od czasu Gomułki lubią i tych z Warszawy. .— Niech sobie wuj wyobrazi, że czytuję w gazetach wszystko, co dotyczy Gruzji i Polski. Jeden z moich znajomych, kolekcjoner starych sreber, był w tym roku na Kaukazie. Opowiadał wiele ciekawego i niespodziewanego. Spodziewam się po wuju jeszcze więcej. — Obawiam się, że o dzisiejszej Polsce ty wiesz więcej niż ja. — Przecież wuj ma tam córkę. — Nie mam pojęcia, czy żyje, a jeśli żyje, to gdzie i jak. Zgorszyłeś się, Kazimierzu? Masz rację. Ja też mam swoje racje. — Nie wyobrażam sobie, jakie racje mogą usprawiedliwić jawne desinteressement ojca losem jedynego dziecka. — Skąd wiesz, że to jedyne? — Mama wczoraj mówiła. — To prawda. Przyczyną mego desinteressement była matka Krystyny. — Banalny powód rodzinnej dezintegracji. Jak można nazywać się chrześcijaninem, obciążając jednocześnie swoje dziecko winami matki i odmawiając potomstwu prawa do ojcostwa? Krystyna to moja, przez ciebie, wuju, jakby ku-zyneczka? A przez Boga — siostra w ludzkości. I ty nic o niej nie wiesz? Fantastyczne! — Uspokój się, Kazimierzu! Dajesz oto nowy przykład swej apodyktyczności. Nie znając nawet części prawdy, już osądzasz całego wuja. Dojeżdżamy do Etampes. Może napijesz się herbaty? — Dziękuję, nie. Chyba że wuj? Może poprowadzić? Już wino wyparowało mi z głowy. — Ale w kończynach jeszcze fermentuje. Jedziemy dalej. Do Chartres sześćdziesiąt kilometrów. Akurat, by podrósł smak na lody. — I kawę! —• dorzucił Kazimierz. Czułem się doskonale. Pilnowałem wskazówki speedo-metra na siedemdziesięciu milach. Kazimierz milczał, a ja me ^ ośmielałem go do gadulstwa. Dopiero gdy zapalałem papierosa, odezwał się z uznaniem: Równo wuj ciągnie. Czy szybkościomierz nie przesadza? ^— Parę procent, jak zwykle. Sprawdź sekundnikiem, jeśli cię to bawi. Po waszemu powinno być około stu piętnastu. Na tak wygodną kanapę zupełnie niezła szybkość. Jednak wolę mojego Midgeta. 10 —Poufny dziennik... — A ja wolę podróżować skutecznie. W pół godziny bez zmęczenia będziemy w Chartres. Dla sportu miałem przed laty specjalnie skaroserowanego Imperiała. Rozbiłem go nie rozbijając siebie i to mnie uleczyło. Wyścigi ciekawią mnie nadal jako widza. Uprawiam tylko rajdy. Z Philadelphie do Los Angeles non stop ze średnią czterdzieści mil to wyczyn, na który dzisiaj nie mógłbym już sobie pozwolić. Jechaliśmy we dwójkę, partnerką była kobieta, trzy czwarte trasy ja ciągnąłem, wyobraź sobie. Oczywiście, na sportowym wozie nie dalibyśmy temu rady. Trzeba zdrzemnąć się, gdy zmiennik kieruje. Wygodna pozycja i właściwe odżywianie też coś znaczą. Ale najważniejsza pewność wozu. — Ciekawym, na jakim jechaliście? — Mieszanka! Nowiutki motor Forda w budzie dwuletniego Cadillaca. — Wygrał wuj? — Nie! Nigdy nie wygrałem jako pierwszy żadnych zawodów. — Pierwszy raz rozmawiam z rasowym automobilistą, który przyznaje się do tego, że nie wygrywał. — Uważasz mnie za rasowego, mimo że jeżdżę na krowie? Bo pewnie mojego Ramblera nazywasz w duchu krową. — Nazwałem go kanapa. W Chartres zatrzymaliśmy się przed „Yiełlle Maison". Po kawie zaciągnąłem Kazimierza na most, upozowałem go na pierwszym planie tak, aby w toni Eure przeglądała się cała katedra, nastawiłem samowyzwalacz, podbiegłem doń i jeszcze trzy sekundy czekałem na klik migawki. Jeżeli zdjęcie się uda, będziemy mieli miła pamiątkę. Na zwiedzanie miasta ani panoramę z St. Cheron nie dałem się namówić. Kazimierz był tym trochę zgorszony. — Nasze, jedno Chartres wystarczyłoby na ozdobienie całej Kanady — zauważył chełpliwie. — Na pewno — przyznałem. — W 1935 roku mieszkałem tutaj tydzień w hoteliku na rue Casanovą. Mogłem już być przewodnikiem dla turystów. — Tydzień na Chartres to prawie za dużo. — Dla nas było za mało. Straciłem przez tak przedłużony weekend dość poważną transakcję na Zurich. — Rozumiem — chrząknął Kazimierz. — Nic nie rozumiesz — zaprotestowałem. — To była jedna z moich donkiszoterii. Ukrywaliśmy się przed zazdrosnym mężem po to, aby przyłapawszy nas, zdobył potrzebny mu dowód rozwodowy. Ona chciała rozwodu, lecz nie dla mnie. ja byłem jej potrzebny dla odwrócenia uwagi od kochanka, którym był wspólnik jej męża. Dla mnie zaś ucieczka z Paryża potaniała przeprowadzkę. Przenosiłem się ze wspólnego do własnego mieszkanka. Niestety wyszło tak, że maż do tygodnia nie odkrył naszej kryjówki, a ja powróciłem do Paryża o dwa dni za wcześnie i musiałem płacić cudze długi. Masz oto próbkę, jak życie potrafi być skomplikowane, chociaż sądząc z pozorów, tak łatwo orzec, że coś się rozumie. — Znowu zagiąłeś mnie, wuju! Muszę lepiej pilnować języka. — Przy mnie nie pilnuj. Szczera rozmowa z tobą jest dla mnie cenniejsza .niż zwiedzanie Chartres. Jedziemy dalej? — Jedziemy. Pozwoli wuj poprowadzić? — Prowadź, ale spokojnie, na pięćdziesiąt mil — zastrzegłem, narażając się ś,wiadomie na podejrzenie, że nie ufam jego sprawności. Jechał wolno, milczący i nachmurzony. Włączyłem radio nastawiając muzykę taneczną. — Mama nie znosi jazzu — zauważył. — A wuj? — Za kierownicą, na asfalcie, koncerty symfoniczne działają jak środek nasenny. Nie sądzisz? — Sądzę, ale jazz także bywa monotonny. — Wtedy wyłączam. Tak sobie gadaliśmy, o byle czym, przez kilkadziesiąt kilometrów. Za Wersalem, o zmierzchu, sunąc z falą powracających z prowincji wycieczko.wiczów, spytałem Kazimierza, czy chciałby być moim sojusznikiem. Zdziwił się nie domyślając się do czego zmierzam. Chyba nie pragnę należeć do ich bandy? — W waszej bandzie obchodzi mnie tylko twoja osoba. Nasza banda byłaby dwuosobowa. Wspieralibyśmy się, ufali sobie, może zaplanowalibyśmy coś. — Ależ to już istnieje. Ufam wtijowi i chciałbym być mu pożyteczny. ^— Na przykład, tylko ty wiedziałbyś, gdzie tu mieszkam. Nie zdradziłbyś mego adresu nawet matce, nawet swojej dziewczynie. — Zależy na tym wujowi? — .wyczułem w nim zaniepokojenie. Zależy! Tego rodzaju incognito jest warunkiem mego obecnego bytu. To nic tajemniczego. Po prostu: ostrożność prewencyjna. W Ameryce od lat byłem przez pół każdego 10* dnia pod nieustannym ostrzałem interesów, konferencji, spotkań. Druga połowa dnia to haracz towarzyski. Odwiedziny, klub, spektakle, karty. Dzień i noc — telefony. Czy można być sobą w podobnych warunkach? Zabójcze tempo. Czego dzisiaj nie zrobisz, musisz jutro nadrobić. Inaczej strata. A ja nie chciałem tracić. Dlatego wyrwałem się, zerwałem z kołowrotkiem. Zamiast zwalniać tempo i powiększać stratę, wyskoczyłem na drugi brzeg. Nikt manewru nie poznał. Nazwaliby to dezercją, słabością, i dopomogli do bankructwa. Nikt nie znał mojej prawdy. Do ostatniego dnia prawica nie wiedziała, co czyni lewica. Podejrzewano, że gotuję się do wielkiej gry za oceanem. Takiemu się pomaga. Tobie pierwszemu mówię, że wycofałem się z ringu bezpowrotnie. Przecież wolno żyć nie walcząc o to, co już się posiada. Wolno, ale czy można? Próbuję tego we Francji... — Jestem zbulwersowany, wujku! Dziękuję za zaufanie, ale co ja dla ciebie mogę zrobić? —• Lepiej rozumieć, by sobie wzajemnie ufać. Na przykład, gdy poradzę, abyś sprzedał na szmelc swego Midgeta, czy uczyniłbyś to ufając, że mam rację? — Jeżeli mnie przekonasz. Ale muszę rozumieć przyczynę. — Chcę kupić ci wóz odpowiedni, nowy, abyś miał mniej szans zginąć niespodziewaną śmiercią w katastrofie. — Żartujesz! — W sprawach związanych z finansami nie zwykłem żartować. — Zastrzeliłeś mnie, wuju. Wracaj za kierownicę. Muszę ochłonąć. — Przyhamował, zjechał na bok i przesiedliśmy się. Gdy ruszyłem, zagadał: — Mama chełpi się przed obcymi, że jestem oryginałem, ale przy tobie wysiadam na całego. Właśnie wysiadam. Spodziewałem się, że po krytyce mej apodyktyczności .wysadzisz mnie z obrażonej kanapy na pierwszej stacji metra. A ty chcesz mnie przesadzić na nowy wóz. Czy zdajesz sobie sprawę, ile taka pokusa mogłaby cię kosztować? — Ani centa więcej, niż przeznaczyłem na to. Dostaniesz, choćby jutro, trzy tysiące dolarów gotówką. Jeżeli wóz wypadnie taniej, zaoszczędzisz dla siebie, a jeżeli drożej, dołożysz ze swojego. Moja jedyna prośba, lecz nie warunek, żebym był twoim konsultantem przy transakcji. Zgoda? — Trudno przyjąć, niełatwo odmówić. Znamy się zaledwie parę dni... — Znamy się od pierwszego dnia twojego życia, Kazimie rzu! Przecież ojciec twój powiedział, że po nim ja jestem najbliższym ci mężczyzną. Czy to ułatwia decyzję? Przesądza! Ale jestem wciąż oszołomiony. Za łatwo, za szczęśliwie... __ Czasami w życiu i tak bywa. Teraz wpadniemy do mnie. Będziesz moim pierwszym gościem na ziemi francuskiej. Pokażę ci resztkę moich książek, pogwarzymy przy kieliszku. Jutro będę zajęty — planowałem głośno — a pojutrze kupujemy wóz. Kazimierz tak był zaaferowany własnymi myślami, że kiedy zatrzymałem Ramblera przed bramą pensjonatu, nie zorientował się, gdzie jesteśmy. Apartament mój spodobał mu się, chwalił wszystko i bawił mnie młodzieńczą bezpośredniością. Z ksiąg "najbardziej zaimponowała mu „Archon-tologia Cosmica" Meriana. Pochylił nos nad siedemnastowieczną panoramą Paryża, długo tkwił nad nią, wreszcie podniósłszy czoło, westchnął z zatroskaniem: — Waham się między Magnette a DS 19. — Co to jest DS 19? — zdzijwiłem się. — Ostatnia rewelacja Citroena. — Owszem, widziałem, zręczny wóz, a co to Magnette? — Najmłodszy brat mojego starego Midgeta. Nie kontynuowałem tematu, który stawał się obsesją. Ośmieliłem go, aby mówił do mnie po prostu per Dominiku, gdyż tytuł wuja jest zbyt oficjalny. Wtedy poprosił mnie, aby mu wyjaśnić, co naprawdę po słowiańsku znaczy jego imię. Ucieszył się interpretacją: głosiciela pokoju. Ja nie byłem taki pewny, czy nie znaczy to coś wprost przeciwnego. Ucałowaliśmy się na pożegnanie. Odjechał ostatnim autobusem. Ruch na powietrzu ,wyraźnie sprzyja memu organizmowi. Mimo zmęczenia czułem się dobrze. Kładłem się spać w miłym nastroju, pogwizdując francuską melodię, domyślałem się, jaki też samochód wybierze mój syn, czy dodatnie wrażenie zrobiłem na księdzu-dziwaku. W nocy miałem sen, z którego wybiła się i utrwaliła wizualnie w pamięci niesamowita postać: olbrzymi, kaprawy blondyn, miał opuchłe powieki, mięsisty, garbaty nos nad niemrawymi wargami, chwiejną głowę na spadzistych ramionach, długi tułów, krótkie nogi i obwisające po ziemię, nabrzmiałe genitalia. Przytłaczał, dominował, urzekał swą olbrzymią obrzydliwością. Reminiscencja czy miscellanea sa • ' tyra, Bachusa i Chronosa. Ale dlaczego w moim śnie, po dniu automobilowym, w Paryżu tego roku? Senna bzdura też musi mieć jakieś uzasadnienie. Czy tylko we mnie samym? o< "dwiedziłem dziś rano nasz konsulat. Przedstawiłem się jako turysta w przelocie przez Paryż, a więc bez stałego adresu. Prosiłem, aby magazynowano korespondencję, skąd-kol|Wie'k by przyszła na moje nazwisko. Obiecałem zameldować, na wszelki wypadek, o zamiarze wyruszenia do krajów leżących poza granicami państw NATO, w szczególności za żelazną kurtynę. Mając wolny czas, wybrałem się na pieszy spacer po ulicach centrum. Jakoś nic mnie nie zainteresowało. Wstąpiłem do księgarni i kupiłem „ostatnią nowość", album malarstwa bizantyjskiego, z myślą o Klaudiuszu de Graset. Czy dlatego, że sklepy paryskie mają uboższy assortiment niż amerykańskie, a może z powodu wyjałowienia instynktu posiadania, dość że ulice pustawe o tej porze wprędce mnie znudziły. Jednocześnie zatęskniłem do mojego biureczka w pensjonacie. Gapiąc się na kolekcje sztucznych diamentów na wystawie złotnika z rue de la Paix przyłapałem się na przyjemności obmyślania pewnych zdań z dialogu wczorajszego z Kazimierzem, aby je odpowiednio zapisać w tej książce. Chętnie wracałem na parking, by pośpieszyć do Boulogne. Na Jauresa utkwiłem na dłużej w korku. Rozglądając się, rozpoznałem wśród przechodniów Celię z transatlantyku „Savoie". Szła sama, strojna, w kwiecistym kapeluszu, jednak mniej interesująca niż w mundurku stewardessy. Mógłbym ją zatrzymać, zaproponować odwiezienie, lecz zrezygnowałem. Na pewno zaprosiłbym ją dokądś i stracił czas, który już przeznaczyłem na pisanie dziennika. Jeżeli Celia mieszka w Boulogne, prawdopodobnie spotkamy się jeszcze, a jeśli nie, czyż mało mam tu innych interesujących możliwości? W pensjonacie ucieszono się z mego wczesnego powrotu. Powierzyłem Ramblera opiece Gustawa i po krótkiej naradzie kulinarnej z panią generałową zasiadłem za biurkiem. Z przerwami na jedzenie i poobiednią drzemkę pisałem tego dnia cztery godziny. Mały palec lewej ręki trochę mi zdręt wiał i gorzej manewrował na klawiaturze maszyny. Mam nadzieję, że nie ma to związku z sercem. Po podwieczorku zatelefonowałem do Klaudiusza. Uprzedzony przez córkę spodziewał się mego odezwania i zaprosił na gorąco, choćby zaraz. Podał miejsce, gdzie o tej porze najłatwiej zaparkuję wóz. Serdeczność zaproszenia orzeźwiła mnie. Jadąc obmyślałem tematy, które chętnie poruszyłbym z Klaudiuszem. Mieszkają de Grasetowie przy bulwarze Malesherbes, w starej, reprezentacyjnej kamienicy, na pierwszym piętrze. Gabinet i pracownia stomatologiczna mieści się na parterze przy tych samych schodach. Stąd moja omyłka, że zadzwoniłem i czekałem parę minut, zanim mnie skierowano wyżej. Drzwi otworzyła mi mademoiselle Genevieve. Łatwo rozpoznałem w niej Żewę mego Kazimierza. Pannica rozkudła-na, w czarnych spodniach i swetrze, włożonym chyba na gołe ciało, zachowywała się szczególnie. Odebrała mi z rąk kapelusz, ulokowała płaszcz na wieszaku i ze słowami: — Oczekujemy pana! — wprowadziła przez pierwsze drzwi do pokoju, który zaskoczył mnie nowoczesnym wyglądem kontrastującym z solidnością starej kamienicy. Musiał być chyba świeżo pomalowany, a skąpe meble tak wypolerowane, że na ich lśniących kantach i płaszczyznach obiektyw nie odkryłby śladu żeru dla daktyloskopii. Czterobarwny, licząc sufit i podłogę, pokój rozjaśniały zamaskowane jarzeniówki. Dwa surrealistyczne płótna bez ram groziły sobie z przeciwległych ścian. Na takim tle Żewa, niby kropla oliwy na stalowej klindze, jedyna czerń i miękkość formy sprawiała ukojenie. Czyżby ten, pospolity na przedmieściach, pocze-kalniany styl był rozmyślnie dobrany do postaci panny Genowefy? — Papa prosił, abym zawiadomiła go zaraz, gdy pan przyjdzie, ale ja chciałam pana wpierw sama obejrzeć. Opowiadał mi zabawne rzeczy o panu i Fabioli. Czy to pan prze-szmugłował dla nas pięćdziesiąt pastylek meskaliny? — Nic o tym nie wiem! — żachnąłem się przykro zaskoczony. , ..,....' :— Więc proszę nic nie mówić o tym papie.~ — To pani pokój? :- ..../:',..... — Tak, wprowadziłam pana do siebie, Ojca mieszkanie jest za drzwiami, z przedpokoju na. lewo. To mój pokój, a sypiam w pracowni. — Mogłaby mi pani pokazać swoją pracownię? — zaproponowałem, usiłując przejąć inicjatywę spotkania. —• Mogę, lecz niechętnie. Papa od pewnego czasu unika mojej strony. — Na pewno nie bez powodu — spróbowałem jej dogryźć. — Kto szuka powodów, zawsze je znajdzie. Teraz to mi na rękę, więc nie zachęcam go do odwiedzin. Otworzyła lakierowane na bordo drzwi i wprowadziła do sąsiedniej izby — tak nazwałbym obszerną komnatę o szarych ścianach i podłodze wysłanej przybrudzonymi matami z kokosowego łyka. Pośrodku rozłożysty tapczan, w krąg parę stołków, kosze z rulonami papieru, kartony, rysownice, sztalugi, sosnowa półka zagracona słoikami i pudełeczkami, a w jednym rogu, po ciemnej stronie, bardzo niski stół, raczej deska na łokciowych klockach. Z deski tej biurowa lampa z wyginanym reflektorem słała żółtawe światło na podłogę. Przez odsłonięte okno widać było nocną panoramę Pól Elizejskich i Etoile, feerię świateł, lampionów i reklam, przy których prawdziwe gwiazdy na firmamencie zdają się posiewem monotonnego bezwładu. Powietrze w izbie pachniało jak popielniczka posypana proszkiem DDT. Źewa podeszła do rogu za drzwiami i rozsunęła płócienną kotarę odsłaniając swój kąt gospodarczy: lodówkę, krany nad zlewem i elektryczną kuchenkę. — Chce pan drink? Mam tylko spirytus i mleko. — Dziękuję, nie! — wymówiłem się, by nie przedłużać tej nie zaplanowanej wizyty. Panna zaciągnęła z powrotem kotarę, cofnęła się pod okna, chwilę stała, niedbale rozkraczona, z rękami wciśniętymi w kieszenie spodni, po czym przysiadła na podłodze wsparłszy się łokciami o tapczan. Spoglądała od dołu ku mnie, a twarz jej do połowy była oświetlona przez lampę ze stołu. Nie byłem pewny, czy jej mroczne oczy wyrażają ciekawość, czy też nudę. Aby zniżyć się ku niej dla rozmowy, przysiadłem na najbliższym stołku. — Tutaj zbiera się wasza banda? — spytałem siląc się na naturalny ton głosu. — Nasza banda? Co to jest? Kto panu naopowiadał, Fa-biola czy papa? — O bandzie żadne z nich. — O jakiej znowu bandzie? Udałem, że nie spostrzegam jej irytacji. i — Czy mogłaby mi pani, panno Żewo, zadeklamować kiedyś jakiś wierszyk z repertuaru Grand Ayenue Frisco? — Wierszyk? Panu? — poderwała się i stanęła przede mną, dotykając swetrem mego nosa. Nie mogłem widzieć jej twarzy, gdy mówiłem: — Sama pani zagadnęła mnie o meskalinę dla was. Dla jakich was? Dla Zewy i Urbana, może dla Casimira albo nawet Pawła? — Pawła i Urbana nie znają ani papa, ani Fabiola, więc skąd pan wie coś o nich? A zresztą — odchyliła się ku oknu — wszystko jedno, co o nas myślicie. Chociaż pan, cudzoziemiec, lepiej, żeby pilnował swego nosa. Miałem ochotę dokuczyć jej stwierdzeniem, że nos mój oswaja się z zapachem jej skóry nagrzanej przez sweterek, ale ugryzłem się w język, obierając inna taktykę. Udałem obrażonego: — Czy zaprosiła mnie pani do siebie po to, aby okazać niezadowolenie, że interesuję się nią? — Pan interesuje mnie tylko ze względu na papę. Już dawno nie wspominał o nikim z tak szczera sympatią. Obchodzi mnie każdy, kto może mieć wpływ na mojego papę. Ja pana nie szukałam. To pan przyszedł do nas i staje się ważny. — Ojciec pani podobał mi się i zjednał okazywanym zaufaniem. Byłbym pani zobowiązany za wskazówki, jak mógłbym przysłużyć się pani ojcu moim rzekomym na niego wpływem. — Zna się pan na sztuce? — Prawdopodobnie dużo słabiej niż pani. Sztuką ludową środkowej Europy interesowałem się w swoim czasie jako towarem mego interesu. Ceramiką, tkaninami, malowidłami. — Bardzo ważne. Mógłby pan być moim sojusznikiem albo niebezpieczeństwem. — Przeciw komu? — Raczej — dla kogo? Razem siedzieliśmy na tapczanie tak, iż głowy nasze zrównały się poziomami. Nie była ładna. Zapewne, że dbałość o cerę, fryzurę i maąuillage wyszłyby tej młodej buzi na dobre, jednak dla powabu konieczna jest wewnętrzna dyspozycja ^ podobania się. Żewa nie zdradzała nawet cienia niewieściej kokieterii. Mimo to zwracała na siebie uwagę, choćby kontrastem i nonszalancją pozorującą niebanalną osobowość. 153- — Słucham panią — skłoniłem się życzliwie. — Czy mogłabym panu zaufać? — Jeżeli ma pani ochotę. •— Mam pokusę. •— Ułatwię to pani. Obiecuję, że jeśli uznam, iż moja inicjatywa zagrażałaby równowadze waszych stosunków rodzinnych, normalnych stosunków .rodzinnych, zaniecham jej i usunę się z drogi, na którą jeszcze nie wkroczyłem. — Niczego więcej nie pragnę. — Proszę mną rozporządzać. — Papa mówił, .że pan kiedyś wyraził chęć pomożenia mu w realizacji jego hobby. Pan jest businessmanem amerykańskim, ale pan nie wie i pewnie nie dowiedziałby się, jakie jest naprawdę to jego hobby. — Już się domyślam. — Co? — Nie co, ale kto. Pani! — Zaczynam lękać się pana. — Kobieta nie powinna bać się mężczyzny, którego dobrowolnie sprowadza do swojej sypialni. — Ja nie jestem Fabiolą, a pan nie jest chłopcem. Odgadł pan mego papę. Powiem krótko. Pokaże on panu, może dzisiaj nawet, materiał ilustracyjny do książki, którą zamierza wydać. Ma kosztorys, brakuje mu paru tysięcy ciężkich franków, ale zarobi je sobie w ciągu paru miesięcy, bez potrzeby naruszania lokat. Ważniejsze, że brakuje mu jeszcze paru dziesiątków ilustracji. Chodzi o malarstwo dziecięce dla albumu międzynarodowego. Ja mu ten materiał gromadzę, sprowadzam z całego świata. Papa chce dowieść swoim wydawnictwem braku oryginalności artystycznej u najsłynniejszych współczesnych malarzy. Chce odebrać im tytuł twórców i zemścić się w ten sposób za to, że ja nie jestem sławna. Bo widzi pan, to tak jest: jako dziecko miałam łatwość rysowania odręcznego i kompozycji. Ilustrowałam czy-.tanki i bajki, a rodzice wyobrażali sobie, że spłodzili geniusza. Takie moje zdolności przed paru laty może wykształciłyby się w szkole paryskiej albo monachijskiej na coś wziętego, ale to przecież ja sama zaniechałam realizmu. Nikt mnie nie paczył. Ja sama poszukuję w plastycznych formach tego, czego nie spotkałam w naturze. Naśladownictwo drażni mnie. Ja po prostu chcę być sobą, własną sobą. Niestety, moja osobowość nikogo dotychczas naprawdę nie zainteresowa la. Nikt na mnie nie postawił. Papa nic na to nie poradzi, gdyż nie rozumie istoty konfliktu. — Chce pani przeszkodzić jego wydawniczym zamiarom? — Bynajmniej! To da się zrobić i pragnę tego. Żeby tylko ktoś mi nie przeszkodził. Pan, na przykład. — Dlaczego ja miałbym temu przeszkadzać? — Mógłby pan zdemaskować. — Nie rozumiem. — Klucz do zrozumienia mam na czubku języka i jeszcze się waham. Paskudna sytuacja, łatwiej by mi było w' tej chwili oddać się panu niż zdradzić siebie. Nie chcąc jej płoszyć niewczesnym dowcipem milczałem, ale coś mi świtało w głowie. Nie to jednak, co usłyszałem: — Wszystkie oryginały, które papa chce wydać jako dzie- . ła kilkudziesięciorga dzieci z różnych stron świata, są... mojej roboty! Co pan na to? — Doskonały kawał! — To nie kawał. Przecież ja jego pomysł tak naiwnej zemsty przerobiłam na oręż własnej pychy. Wyżywam się. Namalowanie takiego czegoś jednego trwa czasem parę minut, ale obmyślanie dłuży się nieraz całymi nocami. — Dlaczego właśnie mnie obawiała się pani jako demas-katora? — Papa konspiruje się. Nikomu ze znawców i krytyków nie pokazuje swojej kolekcji, aby go nie unieszkodliwili prewencyjna taktyką. Ale panu miał pokazać, mówił mi, pierwszemu panu. Wybadał, że nie jest pan zaangażowany w plastyce i podobała mu się pana inteligencja. A ja tego właśnie obawiałabym się w panu. Prawdopodobnie jest to brak zaufania do swej wartości, chociaż starałam się różnymi sposobami o rozmaitość. Nie wiem. Pan albo mi zaszkodzi, albo pomoże. Co teraz będzie? Wpadłam? — Nie! Proszę być absolutnie spokojną. Związany jestem tajemnicą jak spowiednik wyznaniem penłtenta. Nawet, podoba mi się wasze przedsięwzięcie, chociaż nie rokuję mu powodzenia finansowego. Ale nie o to wam chodzi. Więc zawieramy w tym względzie sojusz. Teraz na mnie: Kolej. Stawiam nie warunki, lecz prośbę. — Z jakiej dziedziny? Co pani wie o Fabioli? — Niech mnie pan nie nazywa panią ani panną, bo: nie J stem ani jedną, ani drugą. Pewne grono przyjaciół nazy-; wa mnie Zewa. •— Dobrze, Żewo. Co wiesz o Fabioli? —• Dużo, a może nawet więcej niż pan przypuszcza. Jest Francuzką żydowskiego pochodzenia. W okresie petainow-skim ukrywała się w rodzinie mego dziadka, w Bretanii, i tam przybrała nasze nazwisko. Moja matka nie znosiła jej. Dopiero po jej śmierci Fabiola zjawiła się w naszym domu. Miała ochotę wydać się za mąż za mego papę-wdowca, ale nie udało się. Przed rokiem przeżyła ciężką tragedię. Jej ostatni przyjaciel, młodszy od niej o parę lat oficer, okradł ją i porzucił, a pół roku później zginął w Algierze. — Dlaczego Fabiola fboi się pani? — Nie wiem. Powiedziałam kiedyś, że zabiję ją, jeżeli nie zrezygnuje z papy. — Zabiłaby ją pani? — Nie wiem. To nie tylko od samego człowieka zależy. — Od kogo by jeszcze? — Od przeciwnika, od diabła, od chwili. — Ciekawe! A teraz, czy powiesz ojcu, że tak długo trzymałaś mnie u siebie w sypialni? — Oczywiście. Inaczej nie zrozumiałby, skąd mówi mi pan po imieniu. — Może lepiej, żeby jeszcze nie wiedział o tym, jak do siebie mówimy — zaproponowałem tchórzliwie. — Mógłby sobie pomyśleć, że nie jestem lojalny... — Może dla pana lepiej. Mało mnie obchodzi, co o mnie myślą. Ale, ale! Wie pan co? Gdybyśmy nie zawarli sojuszu, to teraz oznajmiłabym papie, że pan mnie na moim tapczanie nadużył. Przerwałoby to waszą niebezpieczną przyjaźń. Przyznaję, gdy po chwili wkraczaliśmy do tradycyjnego mieszkania Klaudiusza, nie byłem pewny, czy Żewa nie wyskoczy z jakąś prowokacją, która by mnie postawiła w kropce. Na szczęście wszystko grało, jak należy, więc pakt obowiązywał. Żewa zachowywała się przy ojcu tak samo niefrasobliwie, jak gdy była sam na sam ze mną. Robiła dziecinne miny bawiąc się zagryzaniem warg, Wypychała pięściami kieszenie obcisłych spodni. Gdy Klaudiusz poprosił, aby dała nam coś do zjedzenia, zniknęła w kuchni, a po pół godzinie zaprosiła tam do przyzwoicie nakrytego stołu i podała gorący posiłek. Była i wódka rosyjska, ulubiony trunek starszej pani de Graset, wiec nieboszczki żony Klaudiusza, a nie Fabioli, jak przypuszczałem na transatlantyku. Gdy wróci liśmy do gabinetu, pierwsza Żewa zaproponowała ojcu, aby pokazał mi zbiór swoich obrazków dziecięcych. Wtedy dopiero przypomniałem sobie o książce bizantyjskiej, którą tu przyniosłem. Poprosiłem „pannę Genowefę" o pomoc w odszukaniu jej w przedpokoju. Na to Klaudiusz zwrócił uwagę, że mógłbym mniej oficjalnie traktować w domu jego dziewuszkę i wysłał ja samą na poszukiwanie książki. Gdy zostaliśmy sami, zaproponowałem jako starszy, że czułbym się u niego śmielej, gdybyśmy mówili sobie po imieniu. Wychyliśmy na cheers po kieliszku złocistego Chablis. Żewa po powrocie z odpakowaną książką nawet zmrużeniem powiek nie zdradziła zdziwienia z powodu swobody, z jaką jej papa dziękował drogiemu Dominikowi za piękny upominek. Po czym zwrócił się do niej: — Pozwól, córeczko, aby przyjaciel twego ojca nazywał cię po imieniu. Żewa podeszła do mnie i na znak przyzwolenia pocałowała mnie w same usta. Zdaje się, że tylko ja przeżyłem intymnie ten oficjalny pocałunek młodych warg. Klaudiusz rozkładał na uprzątniętym stole potężną tekę z ilustracjami. Żewa nucąc coś monotonnego pod nosem celebrowała zaparzanie herbaty. Wkrótce przegląd dziecięcych malowideł pochłonął mnie całkowicie. Nie wierzyłem, aby wszystkie one wyszły z warsztatu Zewy. Gdyby tak było istotnie, świadczyłoby to o niezwykłym talencie dziewczyny, bogactwie jej wyobraźni i przenikliwości. Akwarele i kredki różniły się sposobami posługiwania się materiałem, zaskakiwały odrębnością widzenia i interpretacji tych samych pojęć i przedmiotów. Były przy tym szczere, dziecięce i dziecinnie czytelne. Posegregowane tematycznie, więc: rodzina, kraj-ojczyzna, Bóg,_ szkoła, praca, Zjwierzęta, zabawy, razem dwanaście cykli. Oto dwie, jakże różne rodziny. Podkolorowany roślinną farba rysunek jakiejś dziesięcioletniej Aki z Akyab w Burmie przedstawiał rodzino pod postacią pagody z siedzącą na jej dachu okrakiem piersiastą matką karmicielką, a w krąg niej wieniec tańczących dzieciaków poprzedzielany trzema wyższymi postaciami męskimi, zapewne ojcami. Druga akwarelka, na ładnym bristolu, rówieśnika Aki, jakiegoś Robi z Norrkb-Ping w Szwecji przedstawiała kwartet: ojca, matkę, psa i największego z nich chłopczyka, jedynaka, splecionych jego raczkami wyrysowanymi, jakby ^wrośniętymi w ich ciała. Porównując -takie dwa obrazki próżno dopatrywałem się w nich choć źdźbła podobieństwa psychicznego. U Szweda kolory były jaskrawe, dobrane, zniekształcenia celowe dla zwartości kompozycji. Obrazek burmańskł subtelniejszy w kolorycie, o rysunku wytrawnie j szym, jakbyś widział zdumione oczy kolorowego dziecka oglądającego buddyjską świątynię. Doszedłem do wniosku, że albo Żewa kłamała przypisując sobie autorstwo tego zbioru, albo sama jest wielkim dzieckiem o chłonnej wyobraźni, które zbyt wiele pragnęło i tęskniło. Obecność panny przy oglądaniu jej obrazków krępowała mnie. Ucieszyłem się, gdy sobie poszła. Klaudiusz cierpliwie podawał i przekładał kartony. Wyciągał z półek albumy sławnych nowoczesnych malarzy i cieszył się, przy porównaniu, z mojej reakcji na korzyść sztuki dziecięcej. Kiedy wreszcie rozsiedliśmy się na fotelach, odpoczywając po artystycznej ekscytacji, obcej bądź co bądź naszym fachom i specjalności, poskarżyłem się, że czuję się trochę nienormalnie, zbyt podniecony, może za mocną herbatą, i poprosiłem, czy nie ma jakiegoś proszka na uspokojenie serca. Klaudiusz poderwał się, zatroskany zbadał mi puls, po czym pobiegł do sypialni, przyniósł proszek z wodą i kazał mi go zażyć. Gdy powiedziałem, że poza chirurgami i dentystami nie uznaję innych lekarzy, zgorszył się. Wypytał o objafwy sercowych niepokojów i pocieszył przypuszczeniem, że mogą to być stany towarzyszące przejściowemu wiekowi mężczyzny, między pięćdziesiątym a sześćdziesiątym rokiem życia. Pochwaliłem proszek, iż czuję jego działanie, a to Klaudiusza rozbawiło, ponieważ, jak twierdził, proszek mógł zadziałać najwcześniej za kwadrans. Moja aluzja świadczy raczej o nerwicowym charakterze dolegliwości. Zaciekawiłem się naZ|Wą proszka, który smakował mi podobnie jak te od doktor Ilony. Klaudiusz przyniósł mi całe ich pudełko. Poradził, aby ich nie używać bez potrzeby i nie więcej niż dwa dziennie, gdyż mogą otępiać pamięć. W taki przebiegły sposób zaopatrzyłem się w nową porcję potrzebnych mi proszków. Byłem trochę podniecony, ale nie tak, abym miał prawo .alarmować przyjaciela. A Klaudiusz przejął się naprawdę. Postanowił odprowadzić mnie do samochodu. Żewa nie zjawiła się na pożegnanie. Na schodach, piętro niżej, Klaudiusz zatrzymał się przed drzwiami swego gabinetu i otworzywszy je poprosił, aby zajść z nim tam na chwilę. Kazał mi zdjąć płaszcz i marynarkę, usadził na największym dentystycznym fotelu i obnażywszy lewe ramię, zaczął mierzyć mi blood pressure niezwykle skomplikowanym aparatem Wyraziłem podziw dla kosztownego instrumentu. Wzruszył na to ramionami: __, Akcesoria dla usprawiedliwienia wysokich cen i dla poczucia bezpieczeństwa pacjentów, którym zwykłym borem świdruję ąwykłe dziury w zwykłych zębach. No! Sto siedem-dziesięt pięć na sto! Obawiałem się, że będzie gorzej, Dominiku. — Poklepał mnie, zadowolony, po plecach. — Możesz pić, ale raczej trochę brandy, nie kawę, i nie pal więcej niż tuzin na dobę. A interną nie gardź. Obstaluj sobie przy okazji elektrokardiogram. Jeżeli bojkotujesz specjalistów, to mnie go okaż, a coś wyrozumiemy. Ten szum w uszach może czasem, coś sygnalizować. — Zawstydzasz mnie, Klaudiuszu, swoją troskliwością — dziękowałem mu. — Paryżanie tacy nie bywają. — Nie jestem rodowitym paryżaninem, natomiast jesteśmy rówieśnikami, a to zobowiązuje, prawda, stary? Wykruszamy się, niestety. Dopiero gdy wychodziliśmy z bramy, zadał mi pytanie, które na pewno obchodziło go najbardziej: — Co sądzisz o Genevieve? Trochę dziwaczna... — Każda indywidualność ma swoje dziwactwa. Myślę, że twoja córka jest osobowością wyjątkową. Możesz być z niej dumny! — rzekłem z przekonaniem. Uścisnął mi z fwdzięcz-nością łokieć i szepnął poufale: — Powiedziała mi wczoraj, że jest szczęśliwa. Czy to możliwe? — Jeżeli do innego modelu nie tęskni, tedy możliwe. — Gdy zatęskni, może być za późno — westchnął. •— Ty, Dominiku, nie znasz kłopotów z dzieckiem, ale nie wiem, czy ci tego zazdrościć. — Nie zazdrość! Ja szukam tego, co ty posiadasz. — Kłopotów? — Albo szczęścia. — Uważaj na skrętach. Czy Fabiola już cię odnalazła? Ja ją odnalazłem. Dlaczego pytasz? Na dziecko dla nas za stara, a na żonę za młoda. Była świetną partnerką na Montmartre. Ostrzegasz przed nią? — Jesteś zbyt doświadczony, byś tego potrzebował. Jeżeli, to chyba tylko ze względu na serce. Pomykając zatłoczonymi bulwarami ku Boulogne rozmyślałem o Zewie. Porównywałem ją z moim Kazimierzem. Z pozoru byli absolutnie różni, ale łączyła ich młodość i... zagadkowość. Kazimierz egzaltuje się życiem, Żewa kultywuje abnegację. On wierzy w siebie, ona knuje pychę. Nie jest ładna, ale wie, że jest młoda i zna smak pocałunku. Jej piersi, ruchliwe pod szorstkim swetrem, mają prawo wabić męskie oko. Sprowokowała mnie słowami o możliwości oddania się i o zabiciu Fabioli. Wygrała mnie przed ojcem i zabezpieczyła się możliwością szantażu. Młodzi lubią szantażować starszych. To ich broń przeciwko naszej sile i doświadczeniu. Gdyby oni posiadali nasze pieniądze, my musielibyśmy ich szantażować. I tak bywa. Są szantaże na litość i cześć. Tylko miłości w ten sposób nie wymusisz. Żewa na pewno kocha swego ojca. Po swojemu, dla siebie, ale kocha. Kazimierz, gdy dostanie samochód, będzie mnie lubił. Chciałbym, aby mnie kochał, ale inaczej, niż ja potrafię. Nie kocha Sjwoich ten, kto ich opuszcza bez przymusu, łatwo zapomina o ich istnieniu, nie poświęca im nic ponad to, co dyktuje obowiązek i rozsądek. Może tylko wobec matki byłem trochę inny. Starałem się przynajmniej, ale mimo to przecież moje postępowanie najbardziej ją unieszczęśliwiło. Matka kochała mnie, tego jestem pewien. Nikt inny tak mnie nie kochał. Może miłość jest zaraźliwa, a matka zaraziła mnie nią tylko dla siebie? Ja nikogo nie zaraziłem miłością do siebie. Dlatego jestem sam. Ale dlaczego tęsknię do miłości, której nie mam w sobie? Może pożądam wspomnieniem bezinteresownej czułości matczynej? Kogo stać na to, ażeby podobną czułość darować staremu? A jednak pragnę tego, szukam złudzeń. Błąkam się jak bila po pustej dolinie bilardowego stołu. Można tak błąkać się, niezauważony, w tłumie milionowego miasta. Gdy bilę puścić celnie, pierwszy karambol zawiązuje cykl punktów i rozpętuje grę, z której wyplątać ją może chyba cios wyrzucający poza burtę sukna. To śmierć, pozornie wypadkowa. Szuka jej błąkający się po asfaltach Francji ksiądz-cyklista Paweł. Łowca dusz, nie zauważony z okien mknących limuzyn. Paweł jest celną bilą, mów, co chcesz, Dominiku. Ty sam wyskoczyłeś za burtę amerykańskiej rutyny, aby tęsknić do karambolu na bulwarach Paryża. Tęsknisz, fwięc jeszcze żyjesz... : cztery kolorowe piżamy nie chcąc gorszyć Suson, kiedy podaje mi petit dejeuner do łóżka. Dziewczyna udaje obojętność marmuru, ale zdradza oczami niezdrowe zaciekawienie, gdy wyciągam spod kołdry gołe ramiona po tacę. Może tylko blizna ją intryguje? Jest w tym trochę mojej rezygnacji. Uważam, że ciału należy się, dla pełnego relaksu w czasie snu, uwolnienie od wszelkich skrępowań odzieżowych. Idąc na kompromis będę używał do snu tylko górnej części. Spodnie na krześle mogą przydać się tw razie alarmu pożarowego. Suson pierwszego ranka, ujrzawszy mnie w piżamie, zaskoczyła zwierzeniem, że ona także śpi kompletnie naga, chociaż ostrzegano ją, że łatwo wtedy przeziębić sobie szczyty. Starsi panowie, zauważyła, używają nawet latem flanelowych piżam. Dogryzła mi ta flanelą, więc spytałem, jakie też piżamy nosi mój cąsiacl, dyplomata. Zaczerwieniła się i zwekslowała na wiadomość, że jego piękne auto, Fa-cella Vega, straciło twczoraj w kraksie komplet prawych reflektorów. Po śniadaniu odbyłem ciężką konferencję z panią generałową. Ustaliliśmy warunki mieszkaniowe. Za osiemset dolarów otrzymałem prawo wyłącznego rozporządzania na cały rok moim pokojem z łazienką, wraz z sezonowym opałem i boksem samochodowym. Początkowo żądała okrągłego tysiąca, jednak ustąpiła dwieście pod warunkiem, że połowę rocznego czynszu zapłacę jej z góry. Ułatwi jej to, twierdziła, remont dachu i kanalizacji. Nie lubię płacić z góry, czułem, że ustąpiłaby i bez tego, gdyż zależało jej bardzo na takim jak ja, stałym lokatorze. Dodatkowe dochody za jedzenie, pranie, obsługę, stabilizowały ją. Po otrzymaniu gotówki zaproponowała wspaniałomyślnie, abym zabrał do siebie, na użytkowanie, cokolwiek podoba mi się z mebli wypełniających salon, jadalnię i wspólny gabinet. Skorzystałem z przy--wileju prósząc o mahoniową komódkę Boulla i czterobocz-ną, ruchomą etażerkę na książki. Z tym będę mógł swobodniej się zadomowić po rozpakowaniu kufra. Za klucz od komódki podziękowałem, chociaż właściwie nie był mi potrzebny. Najlepszą skrytkę mam w kuferku z kasowym zam-Kiem i stalowymi blachami fwprasowanymi pod wierzchnią iibrę, dostatecznie ciężkim, aby nie próbować ucieczki wraz z nim. Minęło południe, a Kazimierz się nie zgłaszał. Zatelefono11 — Poufny dziennik... wałem do jego instytutu, lecz już stamtąd wyszedł i nie miał wrócić. W garsonierze na St. Germain- des-Pres też go nie było. Poskromiłem niecierpliwość refleksją, że to przecież jemu powinno się spieszyć do nowego auta, a nie mnie do trwonienia z nim fury dolarów. Zająłem się układaniem na etażerce geograficznych ksiąg, ale zniecierpliwienie nie opuszczało mnie. Uśmierzył je dopiero proszek Klaudiusza. Wyciągnąłem się na kozetce z zamiarem przejrzenia gazety. Kupuję tu Le Monde. Tyle sensacyjnych nagłówków, a żaden nie skłonił mnie do zgłębienia treści artykułów i not. Jutro będą podobne. Może komuś uda się wreszcie oderwać od ziemi ,w kosmos. Usłyszałbym już o tym rano przez radio albo od Suson, która pasjonuje się kinem, gdyż można tam siedzieć z kimś bardziej intymnie niż przed telewizorem w saloniku. Dawniej czytywałem gazety, a nawet tygodniki. Dziś absolutne desinteressement. Czy to objaw starzenia się, czy po prostu skutek zmiany stylu życia i form cywilizacji? Tygodniki ilustrowane przerzucam z przyjemnością. Niedawno odkryłem, że i miesięczniki fotograficzne są też ciekawe. Przypomniała mi się kolorowa fotografia Fabioli. Czy wypada postawić ją w ramce na biurku? Suson nie zgorszy się przecież niewieścią nagością. Może podczas mej nieobecności spróbuje porównać się z nią w podobnej pozie. Gdyby jednak |W przyszłości Kazimierz poznał Fabiolę, a następnie rozpoznał ją na tej fotografii, krępowałoby mnie to. Zawstydzało? Może i zawstydzało. Niech więc pozostanie w cieniu teczki. W spokój ulicy wtargnął warkot motoru, zaambalował i ścichł nagle tuż pod moimi oknami. Nie wyjrzałem domyślając się Kazimierza. Za chwilę był już u mnie, zdyszany. Ledwo się przywitał, a już wciąga w swe sprawy, recytując: — Chodź, wuju Dominiku, obejrzyj moją pokusę. NieZ)Wyk-ła okazja. Z ambasady. Z powodu rodzinnej tragedii musi facet sprzedać ją zaraz, od ręki. Jaguar z nadbiegiem, prawie nowy, czerwiec tego roku, dwieście czterdzieści kilometrów na godzinę. Użyczono mi go na tor Monthlery. Jedziemy! Zastopowałem go rzeczowym pytaniem: — Jaka cena i termin płatności? Roześmiał się. — Powiedziałem przecież, że pokusa! Cena akurat, a płatność bez terminu. Nie kupuję, lecz spróbować można. Piękna sztuka. Pomyślałem sobie, że sprawię ci sportową frajdę. — Wyobraź sobie, że nie. Nie uznaję tego rodzaju pokus. Ty bawisz się, a ktoś w potrzebie już liczy, że transakcja doszła. Kazimierz speszył się i zaczął bronie: __ Nie jest tak źle. Póki targowałem się, nie wiedziałem, że zrezygnuję. To on sam przymuszał mnie do próby. Prosił, gdyby mi coś nie odpowiadało, abym spróbował znaleźć mu amatora na Monthlery. __ Dlaczego zrezygnowałeś? __ Dlatego, że wszystko mi w nim odpowiada. Zryw, szybkość, zwrotność, ekwipunek, no i cena. Póki coś nieosiągalne, marzy się o tym i grzeszy dążąc do zdobycia, ale gdy nagle wpadnie ci w łapy, odda się bez gadania, przestaje być pokusą. Rozczarowuje marzyciela do samego siebie. — Ładnie to powiedziałeś. — Przeżycie! Wyjeździłem na nim dziś ze trzydzieści litrów. Bez niespodzianek. Amerykanki na autostradzie mijałem, jak chciałem. Jeden Mercedes wysilił się na ponad dwieście, ale go zmęczyłem, aby obejrzeć jego front w lusterku za sobą. Potem żal mi go się zrobiło, więc zwolniłem, żeby mu podarować przyjemność zwycięstwa, — Dojrzałeś już do tego, Kazimierzu? — Do czego? — Do odczucia w mijanej maszynie ludzkiego indywiduum. — Człowieka, który nie jest maszyną? —• Który nie jest maszyną — powtórzyłem, zdziwiony nagłą zmianą głosu Kazimierza. — Przypomniałeś mi, wuju, bardzo ważny moment mego życia. Chcesz, bym ci opowiedział? — Chętnie posłucham. Jaguar nie ucieknie. - Ale to dłuższa, może nudna sprawa... — Nie znudzisz mnie. Siądź wygodniej. — Przed trzema laty byłem jeszcze niewierzący. Wierzyłem, że mogę nie wierzyć. Chodzi o duszę, 1'ame immortelle. To przecież clou religii. Bez niej wszystko inne jest bezprzedmiotowe. Prawda, Dominiku? — Niby tak — zgodziłem się dla zachęty. Wszystko, co dotyczyło mentalności Kazimierza, interesowało mnie aktualnie bardziej niż konferencja na szczycie. Podsunąłem mu papierosy i butelkę cola, byle się rozgadał. Wmówiono mi, że człowieka można ,wytłumaczyć. Czy to herezja? — sprowokowałem. Ze wszystko, co ludzkie, mieści się w możliwościach n» rozwoju świata organicznego. Zdezawuowanie Carrellowskie-go „Człowiek istota nieznana". Że jest znana. Materializm — rozumiesz? Praktykowałem w warsztatach na Grenelle. Było tam wielu komunistów. Wtrąciłem się raz do rozmowy starszych robotników. Stanąłem po stronie tych, którzy krytykowali nowego praktykanta. Znacznie później dowiedziałem się, że 'był nim ksiądz-robotnik. Dokuczałem mu argumentami ze świeżo przeczytanej naukowej biografii Pawiowa. Rosyjski fizjolog, prix Nobel, rozumiesz. Chodziło o to, że z odruchów warunkqwych organizmu zwierzęcego można wywieść prawidłowość funkcji ludzkiego mózgu. Ksiądz zasza-chojwał mnie informacją, że sam Pawłów był człowiekiem wierzącym. Nie uwierzyłem mu. —• Znana sprawa — wtrąciłem, lecz Kazimierz nie podchwycił wątku. — Parę miesięcy później na urodzinach matki zetknąłem się z przyjacielem mego ojca, fizjologiem. Zaczepiłem go pytaniem, czy to prawda, że Pawłów był religijny? — Oczywiście tak! — odpowiedział. — Miał okresy zwątpienia, jak każdy poszukujący prawdy, przebrnął przez nie i wrócił do Boga. — Ale czy wierzył w nieśmiertelność duszy? — Badałem profesora, który był dla mnie z wielu po,wodów autorytetem. — Oczywiście tak! — odpowiedział. — Skąd pan wie o tym, panie profesorze? — indagowałem, a on na to pogodnie: — Pracowałem w jego instytucie i spotkałem się z nim w życiu parę razy. — Z kolei profesor zainteresował się moją osobą. Gdy napomknąłem, że ojciec mój jako mason był ateuszem, obruszył się: — Nie wierzył w księży, ale wierzył w Boga. — Należeli cło tej samej loży. Przekonał mnie o ojcu prostym argumentem, że nie przeszkadzał matce, aby posyłała mnie na katechizację do misjonarzy. — Przecież zadbał o twój chrzest i wybrał ci 'katolickie imię — dodałem, a Kazimierz zająknął się uradowany tak naiwnym odkryciem. W tej fazie rozmowy jakże dalecy byliśmy od czekającego na swój los pod oknem Jaguara. Kazimierz wycofał się z dygresji i ciągnął dalej: — Profesor przy pożegnaniu zaprosił mnie, abym odprowadził go na Clichy, gdzie mieszkał. Zgodziłem się chętnie, zaszczycony. W drodze, żartując, zaproponował mi, czy nie napisalibyśmy wspólnie jakiegoś dzieła, na przykład o samochodzie. Wiedział, że znam się na tym, ale przecież nie na tyle, abym mógł coś pisać. Żartowaliśmy sobie. Dzieło to miałoby być fundamentalne. Pierwsze tomy o surowcach, z iakich samochód jest zbudowany. Następne o mechanizmach i ich działaniu. Stary zaraził mnie zabawą w omawianie szczegółów rozbudowywanego projektu dzieła. Aż nagle zmienił ton i posmutniał. Nie byłem pewien, czy należało to do zabawy, gdy wyznał, że przy tak żmudnej pracy moglibyśmy, bez uszczerbku dla samego dzieła, pominąć istotne zagadnienia, kwestię dla samochodu zasadnicza. Zapytał. mnie, czy zgaduję, co też ma na myśli. Przeczuwając zasadzkę odpowiedziałem, jak umiałem najmądrzej, że chodzi mu o cel opisywanej maszyny. Nie zgadłem. __ Cel to abstrakcja — rzekł. — Poruszanie się samochodu jest ostateczną konsekwencją harmonijnego działania wszystkich mechanizmów. Istotą, którą moglibyśmy pomiąć bez uszczerbku dla naukowości dzieła o samochodzie, jest po prostu człowiek. Nie tylko kierowca, gdyż można prowadzić wóz i za pomocą radaru. Chodzi o człowieka, decydującego o celu maszyny. Bez niego samochód staje się niczym, tyle samo wart-nie-wart dla przyrody, co tona rudy, albo gniazdo ropy. Człowiek, mon cher, to twórca mechanizmu i'jedyny jego świadomy użytkownik. — Nie rozumiejąc, zapytałem profesora, po co mi to wszystko opowiada. — Aby uplastycznić ci, młody człowieku, proporcję nieśmiertelnej duszy i organizmu ciała, w którym rezyduje. Nasz samochód jest tworem służebnym dla człowieka, twórcy, którego mogliśmy pominąć w naukowym traktacie o rzeczy. — Rozumiesz, wuju, o co mu chodziło? — Zatrzymał Citroena przed swym domem i nie wysiadł, byle dokończyć swą gadkę. Zapalił się jak retor: — Kierowca nie jest pochodnym mechanizmu samochodu, podobnie i dusza nie jest pochodną organizmu swego ciała. Siwoje ciało, z surowca jakiegoś superorganizmu zwierzęcego, jakiegoś Adama, ukształtowała na modłę człowieka jego dusza nieśmiertelna, a nie odwrotnie. Porównaj tempo tysiącletniego rozkwitu człowieka z milionletnią ewolucja zwierząt w ich aktualnej stabilności. Pomagaj, tresuj małpę, i co z tego? Organizm zwierzęcy ewoluuje siłą pożądania w warunkach walki o byt, zaś rozkwit człowieka warunkuje tęsknota jego duszy do uwiecznienia się w ekspansji na wieczność. Tylko człowiek tęskni do przerośnięcia siebie — cielesnego. Zwierzęta wystarczają sobie, są dostateczne, nie znają tęsknoty do doskonalszego. Tymczasem człowiek jaskiniowy, gdy piórem sępa przybierał swoją głowę, a rysunkiem oceniał skok gazeli, zdradzał tym atrybuty swej nieśmiertel ności. Przecież rysunku gazeli nie było przed nim w świecie, który istniał od miliarda lat. — Przyznaję, wuju, że słuchałem tego poetycznego wykładu z przekorną ciekawością. Zapytałem go w końcu powtórnie, po co mi to wszystko opowiada. A on a to: — Dlatego, że zaczepiłeś ,wiarę swego ojca i zwątpiłeś w szczerość i mądrość Pawłowa. Przed trzema dziesiątkami lat w podobny sposób on sam otworzył mi oczy. Fizjolog rozpracowuje organizm zwierzęcy do granic możliwości ludzkiej. Poza tymi możliwościami zaczyna się sfera ducha, który jest niewymierny dla nauk ścisłych, podobnie jak jego wiara, miłość i nadzieja, chociaż rzutują realnymi faktami na życie społeczne. Nie istnieją poza duchem ideały dobra, piękna i sprawiedliwości, bez których nie byłoby człowieczeństwa. — Profesor zakończył westchnieniem nieszczerym, że choćbym nie wiem jak chciał, nie mogę bezpośrednio własnym okiem poznać własnego oka, zaś odbicie w lustrze jest zawsze tylko konwencją w specyficznym wydaniu. Stop! Finis! Jeszcze nie ziewasz, wuju? A przypomniałeś mi to wszystko swoim powiedzeniem o niedostrzeganiu człowieka w mijanym aucie. — A ty, Kazimierzu, dopiero dzięki powiastce profesora uwierzyłeś w nieśmiertelność duszy? — zdziwiłem się. — Nie od razu! Najpierw rozrósł się podziw dla ludzkiej twórczości w porównaniu z osobistą nędzą człowieka. Stąd rozkwitł podziw dla Tego, który stworzył człowieka, tak jak człowiek tworzy cuda techniki i nie istniejące w organicznym świecie ideały. Z nieśmiertelną duszą miałem kłopoty z potwodu jej ciała. Pomógł mi wybrnąć z impasu Paweł, którego poznałem w Melun. Chodziło mi o wariatów i cierpienie. Ale o tym potem, kiedy zechcesz. Muszę odstawić Jaguara. Pojedziesz ze mną? Pojechałem. Jaguar był istotnie godnym pożądania wozem, ale nie o nim myślałem siedząc obok delektującego się jazdą Kazimierza. Tamten, teoretyczny samochód z wyobraźni profesora, zaklinował mi umysł. Przejęcie, z jakim Kazimierz referował mi pierwszy akt swojej konwersji i sztuczne okoliczności naszej rozmowy, budziły podejrzenie, że nie były to zwierzenia, ale raczej propaganda. Jeżeli usiłował mnie nawracać, to widocznie (Wątpił w moją religijność, lecz na jakiej podstawie? Byłem z nim przecież w kościele i widział moją książkę do nabożeństwa, widział, że się modliłem. Czy zdradziłem się kiedy z jakimiś wątpliwościami lub indyfe rentyzmem? Może w czasie obiadu w Melun, gdy mnie sprawdzali? Ostatnia rozmowa zaciekawiła mnie szczerze, choć starałem się tego nie okazywać. Czy zauważył to? Siedzi za kierownicą i pokrzykuje błahe spostrzeżenia, chwaląc Jaguara, tak jakby tamtej, stokroć ważniejszej rozmowy, nie było' Dyskrecja czy niefrasobliwość młodzieńcza? A może owa zagadkowość, o której uprzedzała mnie Diana? Jeszcze go nie rozszyfrowałem, ale już byłem dlań zobowiązany. Tym chociażby, jeżeli uznać to za propagandę, że troskał się chłopak, jak umiał, o moją duszę, nie gorzej niż Klaudiusz o moje serce. W Ameryce, oprócz matki, nikt nie troszczył się o to, czy i w co wierzę. Duchowieństwu wystarczały składki i prenumeraty oraz spotkanie co jakiś czas na zebraniu. Przyjaciół z klubu interesowały wzajemne poglądy, byle nie wiara, bo to prywatne, niemal ,wstydliwe tabu. Chciałbym, aby podejrzenie, że Kazimierz usiłuje mnie po swojemu na coś nawrócić, okazało się celne. Wyobrażam sobie, że gdybym naprawdę kochał kogoś, życzyłbym mu, aby wierzył w to, co uważam za najlepsze dla niego, w to, w co sam wierzę. Po odstawieniu Jaguara z pełnym bakiem gazoliny, a dopilnowałem tego, udaliśmy się na St. Germain rue Yisconti, do kawalerki Kazimierza. Na trzecim piętrze pokój dość obszerny z kuchenką i balkonem. Lokal niekrępujący, ponieważ sąsiaduje z jednej strony z biurem, z drugiej ze składem futer, a więc nocne zabawy nikomu by nie przeszkadzały. Na ścianach fotografie i ryciny w passe- partout. Jedna tylko w jesionowej ramce, litografia Daumiera: L'empire c'est la paix; wśród zadymionych zgliszcz na bruku trup kobiety i mężczyzny, a na skrawku widocznego nieba czarne ptaszyska. Obserwowałem Kazimierza, gdy zręcznie zestawiał podwieczorek, chwaląc się skorupkami porcelanowymi, które nabył za grosze na Marche aux puces. Dowodził, że muszą być oryginalne, gdyż fałszowanie za tak błahą cenę nikomu by się nie opłaciło. Podważyłem trochę jego pewność w tym względzie przypuszczeniem, że falsyfikat, który już raz oszustwa dokonał, albo został zdemaskowany, w sam raz nadaje się na groszowy pchli rynek. Ustawiwszy przede mną szklankę Cointreau z lodem i sodą oraz płatki pomarańczy rozsiadł się obok i w milczeniu obserwował, jak mi smakuje niezbyt wytrawny napój. Poważniejszą romowę ja zacząłem pytaniem: —• Powiedz, Kazimierzu, ile w tej opowieści o pisaniu książki samochodowej było oryginalnie profesorskiego, a ile twojego? — O samochodzie wszystko było moje. Profesorskie to, co dotyczyło Pawłowa. — Chciałeś mnie nawrócić? Przyznaj się, uważasz mnie za heretyka. — Chciałem podzielić się tym, co uważam za cenne dla siebie. — Łaska wtajemniczonego dla obłudnika z USA? — Raczej skromny upominek. O tobie, wuju Dominiku, łat,wiej byłoby powiedzieć to samo: łaska bogatego wujaszka z Ameryki dla... Nie rozumiem twojej hojności. Sam jeździsz pospolitym wozem, a mnie chcesz zafundować parokrotnie droższy. — Chciałbyś to zrozumieć? — Muszę! — Czy uwierzysz, jeżeli powiem, że to jest próba realizacji pewnego przykazania ewangelicznego? — Na przykład? — Czyńcie sobie przyjaciół z mamony niesprawiedliwości. — Zaraz, wuju! Wolnego! — zatrzepotał rękami. — Przypowieść o przewrotnym włodarzu. Ty masz być nieuczciw-cem, a ja wspólnikiem twych machlojek? — Broń Boże! Dolar jest anonimo,wy. Zarobiłem w solidny sposób. Miałem prawo dorabiać się, mam prawo wydawać. Twój ojciec też miał prawo darować mi brylantowe spinki. Ty piękną opowieścią o książce samochodowej chciałeś mnie zaskarbić dla Boga. A ja zamierzałem zaskarbić sobie twoją sympatię. Nie celowałem próżno. Już troszczysz się o stan mojej wiary. — Skołowałeś mnie, Dominiku. Czuję się śmieszny. Ale bez żartów, czy te trzy tysiące nie poderwą tjwej sytuacji? — Bądź o to spokojny. — Będę i szczery, jak z samym sobą. — Jesteś pewien, że umiesz być ze sobą szczery? — Mówię o sobie, a ty krytykuj, wuju. Primo: mojego grata sprzedaję na szmelc. Secundo: robię unik przed pokusą Jaguara. Tobie to zawdzięczam. Decyduję się na francuski wózek, skromny, ale bonne provenance: Panhard. Okazja do ćwiczenia pokory na autostradach. Gdy będą mnie wyprzedzały stare, rasowe graty, znajdę pociechę w pewności, że na moim jednak zajadę dalej i taniej. Ale Panhard to dopiero połowa twojego prezentu. Co mam zrobić z resztą? — Co ci się żywnie podoba. — Mam nową pokusę, lecz chciałbym przedtem jwybadać cię trochę. _ Badaj! — Czy to prawda i pewne, że masz żonę i córkę za żelazną kurtyną? — Prawda! Nie mam pewności, czy w tej chwili żyją, ani jakie noszą nazwiska, ale w 1945 roku, odjeżdżając z Belgii do Polski, nazywały się Polankowskie. — Kiedy wybierasz się do nich? — Nie wiem, czy tam pojadę. Zdjął okulary i patrzył na mnie milcząc tak jakoś wymownie, że czułem się zmuszony powiedzieć: — Upąwniam cię, Kazimierzu, że te kobiety nie mają prawa wymagać ode mnie czegokolwiek. — Ale ty, wuju, masz prawo dawać mi takie prezenty, które dla nich byłyby wybawieniem z nędzy i od grzechu. — Nie pomyślałem o tym. — Czy pozwolisz mi te zbędne półtora tysiąca dolarów przeznaczyć dla nich? Odwróciłem się do okna, aby opanować wzruszenie, które ścisnęło mi gardło. Nie wiedziałem, jak wybrnąć z impasu. Zdecydowałem się po dłuższej chwili: — Przypuśćmy, że pojadę tam. Jeżeli odnajdę je, wtedy każdej z nich podaruję, tak jak tobie, po trzy tysiące dolarów. Na co wtedy przeznaczysz resztę z samochodu? Poderwał się i objął mnie od tyłu za głowę. Zdaje się, że pocałował nawet włosy. Inżynier na poważnym stanowisku, a ma takie chłopięce odruchy. Rozgadał się, przymuszając twarz do powagi. — Nie śmiałem marzyć o wycieczce do Rosji. Nie było mnie na to stać. Ale teraz, dzięki tobie, mogę. Ci z Gre-nelle dadzą mi dobre referencje dla Inturista. Wycieczki na Kaukaz, do Moskwy i Leningradu. Mówiłem ci, że Gruzja i Polska najbardziej mnie obchodzą. Mosk,wa zaciekawia. Najgorsze, że nie znam słowiańskich języków. Inturist zapewnia tłumaczy na miejscu, ale to tyle, co podziwianie kwiatów przez szybę. Dzięki tobie mogę moje marzenia przeobrażać w plany. Mam pokusę, aby i ciebie w nie wplątać. Ot co! ~ Do czego mógłbym ci się przydać? — Nie przydać, ale stać się niezbędnym. Nie śmiem mówić. — Spróbuj. :— Znam jeden prospekt wycieczki do Rosji. Trzy tygodnie na Kaukaz i Moskwę,- a potem powrót via Polska. Gdybyś ty, wuju, przebywał wó,wczas w Polsce, ja w drodze powrotnej z Moskwy utknąłbym tam i byśmy się spotkali. Wiem, że technicznie jest to możliwe, by połączyć wycieczkę do Rosji z indywidualną wizytą za dolary w Warszawie. Załatwia to ich Orbis. Niezbędnym warunkiem moich planów jesteś, jak widzisz, ty, Dominiku. Gdy tak mówił, kalkulowałem jego pomysły z rodzącymi się własnymi zamiarami. Do odwiedzenia Polski miałbym wiele tytułów, przede wszystkim poszukiwanie rodziny. Hipotekę polityczną starałem się całe życie mieć czystą. To już zasługa ojca, jego ostrożności, która zawiodła go raz tylko, ale ostatecznie, w wypadku samochodowym. — Podobają mi się, Kazimierzu, twoje plany. Akceptuję w nich swoją rolę. Jeżeli uzgodnimy terminy i przekonamy się o ich realności, zapraszam cię z góry na dolarowy pobyt w Polsce jako mojego gościa. Oczywiście nie w tym roku. Teraz tam już chłodno, zima za pasem, nie pora na turystykę. — Dziękuję sto tysięcy razy! Ja też w tym roku nie mógłbym zwolnić się na dłużej. — Przyszły rok wiosną albo latem — zaproponowałem. — Wakacje! Od jutra zaczynam uczyć się rosyjskiego. — Jutro kupujemy nowy wóz. Żebyś miał, Kazimierzu, więcej szans dożyć do lata. — Dominiku! Jesteś wspaniałym chłopem! — Chciałbym, abyś nie zmienił rychło tej opinii. — Ani myślę. —- Nawet gdybyś się dowiedział, że wczoraj twoja Żewa pocałowała mnie publicznie tw usta? Jak stał, opadł na krzesło, wytrzeszczył oczy i wybuchnął śmiechem. — Incroyable! Żewa? Skąd? Jesteś chyba czarownikiem! Wytrzymałem spokojnie atak jego wesołości, a gdy przymilknął speszony moją powagą, zapytałem: — Kto wam dostarcza narkotyków? Ostatnio pięćdziesiąt pastylek meskaliny? — Peyotle! Skąd wiesz? Zdumiewasz mnie, Dominiku. Kim ty jesteś naprawdę? __ Wolałbym być twoim stróżem niż kusicielem. __ Nie przejmuj się. To tylko zabawa. Ja też próbowałem, lecz znudziło mnie. Żąwa lubi peyotle, bo daje jej kolorowe wizje. Zaręczam, że to nic poważnego. — Nie zaręczaj nawet za siebie. Żewa traktuje życie aż nadto poważnie. Powiedz, kto, Kazimierzu? Mam prawo prosić cię o tyle... — Zdaje się, że Urban. Nie zrobisz chyba użytku z mojej szczerości? — Może Fabiola? — Znasz i Fabiolę? - Tak! — Więcej nic ci nie powiem. Pozwolisz, że zatelefonuję? — skinąłem głową, a on nakręcił numer. Za chwilę rozmawiał: — To ja, Casim. Chciałbym spotkać się z tobą na mieście. Tam, gdzie zwykle. O dziąwiątej. Sprawdź zegarek. Zgoda. Odłożył słuchawkę i zwrócił się do mnie: — Umówiłem się z Żewa w „Bambino", Fleurs, za Luksemburgiem. Gdybyś tam zaszedł udając, że mnie nie znasz, a podszedł jako jej znajomy, zetknęlibyśmy się bez podejrzenia. — Taka konspiracja może zawieść. Pamiętaj, że Urban widział mnie z tobą u „Dominiąue" trochę dawniej. Nie będę niczego udawał. Ojciec Zewy jest moim przyjacielem, a ty moim siostrzeńcem. Nie warto, bez konieczności, komplikować sobie życia tajemnicami. — Dajesz mi ostrą szkołę, Dominiku. Nie chciałbym z tobą walczyć. Przyjdziesz do „Bambino"? —• Brak mi ochoty. Pożegnamy się do jutra. Zatelefonuj po trzynastej. — Co mam powiedzieć Zewie? — Alboż wiem, po coś się z nią umawiał? Bądź dyskretny. Gdy piszę to, jest już czternasta, a Kazimierz jeszcze nie dzwonił. był prawdziwym pisarzem, umiałbym pracować systematycznie i moja książka rosłaby z tygodnia na tydzień. Otóż zapał, z jakim rozbudowałem kolejne rozdziały, wygasł, gdy tylko skompliwało się życie. A skomplikowało się trochę. Urwała się płynność mej opowieści. Muszę ją łatać skrótami. Parę dni po kupnie samochodu Kazimierz zaprosił mnie do „Capricorne". Zastając tam przy jego stole Żewę de Graset nie okazałem zdziwienia. W czarnym swetrze, czarnej spódnicy, w czarnych pończochach i czarnych szpilkach, włosy miała gładko przyczesane, lecz ani śladu szminki na anemicznych wargach. Kazimierza nazytwała Casim, a do mnie zwracała się zawsze per monsieur. Początkowe podejrzenie, że młodych łączy romans, wnet się rozwiało. Kazimierz starał się zaimponować nam szerokim gestem. Będąc już trochę podchmielony, zwierzył mi się, że matka wyasygnowała mu na tę ze mną ucztę dodatek dziesięcio-tysięczny. Młodzi rozmawiali ze sobą szczerze, chwilami brutalnie nawet, aż mnie to raziło. Żewa raz tylko zatańczyła, dosyć ospale, z przygodnie poznanym Murzynem. Kazimierz żartował z niej, że ta mania czarności sprawi, iż będzie spać z Negrami na czarnym prześcieradle. Nie obraziła się. Strip--teasowe pokazy rozgrzały to,warzystwo, świetna orkiestra i trunki dolały ognia do krwi. Ja nie poddawałem się erotycznej psychozie. Twarz jednego z saksofonistów przypominała mi natarczywie senną zmorę satyra z mięsem phal-lusa sięgającym ziemi. Gdy Kazimierz brykał na parkiecie z rozwydrzoną Holenderką, słuchałem z niedowierzeniem zwierzeń panny Zewy. Lubowała się w drastycznych tematach. Jeden tu odnotuję, gdyż czegoś podobnego nie spotkałem nawet w literaturze. Mówiła o dzieciństwie. Najgłębsza tragedią były dla niej niesnaski rodziców. Słysząc podniesiony głos ojca lub matki omdlewała z przerażenia. Pod wpływem kryminałów i kina bała się, że się pozabijają lub po- trują. Śledziła ich. Najszczęśliwsza była, gdy się godzili w łóżku. Z zapartym oddechem, czając się jak kot, na progu wśród portier, podsłuchiwała ich szeptów, westchnień, pojękiwań. Następnego dnia, po takiej nocy, łasiła się do nich i posługiwała jakby swoim królom i dobrodziejom. Śmierć matki pogrążyła ja w rozpacz. I dziś nie zniosłaby, aby jakaś kobieta zastąpiła jej matkę przy ojcu. Osaczyłaby taka i zamęczyła na zimno jak mysz w pułapce. — Męczyłaś kiedy mysz w pułapce? — Tak i nie tylko myszy. __ Co jeszcze? __Siebie. Zamykam się w moim pierwszym pokoju-lustrze, rozbieram do naga i przerażani się. Lustra są zimne, kanty ostre, widność sina i wszystko mrozi. Gdy skostnieję, bez tchu czołgam się do pracowni, w mrok i tam odtajam. Mrok jest okrągły i przytulny, można sobie w nirn wiele wyobrazić. Peyotle zabarwia mrok szczęściem kolorowym. Nie rozwidnia, a barwi. Słuchając z zaciekawieniem perwersyjnych zwierzeń młodej kobiety przyłapywałem się na zawstydzeniu, jakbym podglądał chore dziecko. Ona na pewno jest chora i ta choroba ma jakąś swoją nazwę. Opuściliśmy rue Moliere po północy. Najpier,w odwiozłem młodych pod ich domy, a na godzinę drugą podjechałem pod swój pensjonat. Przy bramie długo na próżno dzwoniłem. Zniecierpliwiony szarpnąłem furtkę i znalazłem ją otwartą. W zamku bramy, od strony podwórza, sterczał klucz. Wjechałem, bramę zaniknąłem, klucz schowałem do kieszeni i nie wprowadzając Ramblera do boksu, polazłem na górę. By uniknąć ogólnej iluminacji, oświetliłem przed sobą schody i korytarz samochodową ręczną latarką. W kręgu jej rozjaśnienia dostrzegłem, że drzwi apartamentu mojego sąsiada z prawej są na oścież otwarte. Zdziwiło mnie to, aż podszedłem do progu, by sprawdzić z latarka ciemne wnętrze. Zajrzałem i musiałem tam wkroczyć. Pośrodku, na dywanie, w dziwnej pozycji na baczność, leżał w szlafroku mój sąsiad, pan Jose Talaver. Zapaliłem światło i ukląkłem nad nim, by sprawdzić, czy śpi, nieprzytomny, albo też pijany. Ciepły był. Pulsu nie mogłem dosłyszeć, gdyż moje własne serce zbyt gwałtownie biło. Pomyślałem o lekarzu, rozejrzałem się. Gdy dostrzegłem rozgardiasz w pokoju, biurko wypaproszone, uznałem za konieczne wezwać policję. Należało zbudzić domowników, przynajmniej Suson i Gustawa. Pokój Suson leżał przy końcu korytarza. Wbiegłem tam, obudziłem krzykiem, wyskoczyła z łóżka, ale przestraszyła się mego wzroku i skryła się z powrotem pod kołdrę. Cofając się, kazałem jej zbudzić Gustawa. Niech natychmiast przyjdą do dyplomaty, rato,wać go. Zaszedłem do swojego pokoju, by zatelefonować na policję. Podałem adres, własne nazwisko i w paru zdaniach określiłem zdarzenie, motywując konieczność przybycia lekarza. Wróciłem na orytarz i natknąłem się na generałową i Suson. Przerażone wyszeptały, że Gustaw zniknął. Wahałem się, co czynić, czekać na dalszą pomoc czy samemu ratować sąsiada? Kobiety nie nadawały się do współpracy. Raźniej było działać niż czekać. Rozwiązałem szlafrok leżącego, stwierdziłem, że na ciele nie ma obrażeń, jednak bałem się podnieść go. Spróbowałem masować mu serce. Przy tej czynności zastała mnie policja. Na jej widok odetchnąłem z ulgą. Niestety nie na długo. Byłem ich najcennejszym ś,wiadkiem. Gdy tylko uporali się z ofiarą, wynosząc Talavera, wciąż jeszcze nieprzytomnego, chociaż już oddychającego, na noszach do karetki sanitarnej, całą uwagę skierowali na mnie. Kto, kiedy, jak, dlaczego i po co? Odpowiadając konkretnie, nie kwapiłem się z wymienianiem czyjegokolwiek nazwiska. — Kim był Talaver? — Dyplomatą. — Jakim? — Nie wiem. Tak go tu nazywają. — Jak dawno znam Talave-ra? — Poznałem go tu, przy tym wspólnym stole, przed paru tygodniami. — Co mówił? — Nic szczególnego. — I tak dalej, i tak dalej, aż: — Dlaczego wszedłem do pokoju Ta-lavera?— Bo drzwi były otwarte. — Czy za,wsze wkraczam .do cudzych pokoi, gdy drzwi widzę otwarte? — Nie zawsze. To nieprzyjazne pytanie uprzytomniło mi, . że, jak dotychczas, ja jestem dla policji jedynym podejrzanym. Jako cudzoziemiec powinienem być szczególnie ostrożny. Dalsze pytania, grzeczniejsze dzięki temu, że nie dałem się sprowokować, a przeciwnie, byłem bardzo uprzejmy, dążyły do ustalenia mego alibi. Byłoby to zupełnie łatjwe, gdybym powołał się na świadectwo Kazimierza i Zewy, a tego właśnie chciałem uniknąć. Więc alibi nie było całkowite, gdyż tylko do pierwszej w nocy. W „Capricornie", tłumaczyłem się, służba może zaświadczyć o bytności tam starszego pana w towarzystwie dziewczyny w czarnym swetrze. — Kim była ta blouson noir? — Nie wiem. Zastałem ją przy stoliku w towarzystwie wesołego chłopaka. Zaprosili mnie do swego grona i namawiali na fundę. Te realia wydały się policji tak normalne i prawdopodobne, a łatwe do sprawdzenia, że przyjęto moją wersję zabawy z młodymi do chwili zamknięcia lokalu. Godziny straconej na przejażdżkę z nieznajomymi i odwiezienie ich pod niesprecyzowane adresy, policja nie uznała. Przecież w ciągu tej brakującej godziny mogłem był wrócić do pensjonatu, załatwić Talavera, spławić na bok łupy i po zatarciu śladów udać gorliwego odkrywcę nieszczęścia. Nie sformułowano tego jako zarzutu, a jedynie wymie niono jako presumpcję do czasu podważenia jej byle konkretnym argumentem. Moja sugestia, że złoczyńca, który obrabował i ogłuszył Talavera, nie mógłby ryzykować ąwej obecności przy nim w chwili ocknięcia się nieprzytomnej ofiary, niewiele pomogła. Tę oczywistość podważono przypuszczeniem, że złoczyńca mógł coś więcej wiedzieć o stanie ofiary, coś, czego policja jeszcze nie zna ani przypuszcza, co by to być mogło. Oficer prowadzący śledztwo był inteligentnym człowiekiem. Wyjaśnił mi, że dziwną pozycję leżącego w szlafroku na baczność można wyjaśnić tym, że napastnik trzymał ofiarę w ramionach, gdy uderzył go sam albo wspólnicy, a następnie zemdlonego opuścił i ułożył tak właśnie, by uniknąć hałasu. O czwartej rano, po indagacji trwającej godzinę, zwolniono mnie z prośbą, abym do czasu wyjaśnienia pewnych okoliczności nie wydalał się z Paryża. O każdorazowym opuszczeniu mieszkania miałem meldować znajdującemu się na miejscu przedstawicielowi policji. Byłem porządnie zmęczony i sądziłem, że natychmiast zasnę, tymczasem właśnie po ułożeniu się na pościeli zaczęło się zdenerwowanie. Serce biło mocno, chociaż bez szumu w uszach, a wyobraźnia szalała. Wspomnienia przeżytej nocy plątały się i spiętrzały z nieprawdopodobnymi komplikacjami. Zniecierpliwiony, że proszek nie od razu skutkuje, połknąłem drugi, ale i to nie przyniosło pożądanego snu, chociaż jwzmogło krytycyzm myśli. Zły byłem przewidując, że sprawa Talavera jeszcze nabierze rozgłosu, zdemaskuje moje incognito tak przezornie dotychczas reżyserowane. Widno już było, gdy wzmożony ruch i gwar na korytarzu poderwał mnie z łóżka. Prowadzący śledztwo przywitał mnie zachęcającą nowością, że mianowicie w moim boksie znaleziono przytomnego, ale związanego i zakneblowanego Gustawa. Zeznał iż na dzwonek do bramy przed północą, dokładnie o wpół do dwunastej (słuchał akurat zakończenia odcinka pojwieści radiowej), będąc pewny, że to wraca monsieur Poi, najpierw odemknął jego boks, następnie poszedł otworzyć bramę wjazdową. Gdy wkładał klucz w zamek, odczuł cios w głowę i stracił przytomność. Ocknął się w dole i nie wie nic więcej. Moje alibi było na razie uratowane, godzina pierwsza przestała grać kluczową rolę. Nie wątpiłem, że personel ka•etu rozpozna mnie i zapamięta dzięki oryginalnym mło dym towarzyszom. Prosiłem policjantó|W, aby nie podawali prasie mojego nazwiska, gdyż podobnie niemiła przygoda turysty amerykańskiego może działać odstraszająco na spokojnych, mego pokroju ludzi zwiedzających Paryż. — Oczywiście, oczywiście — rozmawiano ze mną jak z sojusznikiem. — Czy zrabowano coś Talaverowi? — zaciekawiłem się. — Chyba jakieś papiery, może dokumenty. Cennych drobiazgów osobistych nie ruszono. Co stracił, będzie można dowiedzieć się od poszkodowanego, który niestety jeszcze nie odzyskał przytomności. Lekarze opiekują się nim jak najlepiej. Nie od siebie, ale z kawiarni na St. Cloud zatelefonowałem do Kazimierza prosząc go, aby aż do odwołania unikał kontaktu ze mną, gdyż wyjeżdżam, prawdopodobnie nad morze. Ostrożność taką podyktowały mi zwierzenia Suson i pewne spostrzeżenia Gustawa. Oświadczył on, że przed paru dniami pan Talaver powrócił o zmierzchu do domu uszkodonym autem. Mówił, że miał uliczną kraksę, natomiast Gustaw skonstatował, że prawy bok pięknej Fa-celli był ostrzelany. Pod rozpryskanym szkłem górnego reflektora odkrył w blasze wyraźny ślad wklęśnięcia od kuli, a zna się przecież na tym. Pan Talaver zbagatelizował jego spostrzeżenie i natychmiast sam osobiście odprowadził wóz do reperacji. Tyle Gustaw. Mała Suson, podając iwieczorem herbatę do pokoju, okazała więcej zaufania mnie niż policji. Pan Talaver, jak wiadomo, zabiegał trochę o jej .względy i wywoził ją parokrotnie na spacer za miasto. Ostatniej niedzieli, na szosie pod Orgeval, gdy jechali we dwoje, pan Talaver nagle zaniepokoił się i przyśpieszył, po czym kazał jej patrzeć wstecz przez tylną szybę i obserwować Jaguara, który, jak rzekł, prześladuje go. — Dobrze mu się przyjrzałam — szeptała Suson. — Do-sięgnął nas i minął, gdy strzałka Facelli drżała na stu osiemdziesięciu. Pan Talaver przy mijance skurczył się pod kierownicę, a potem przyhamował i na pierwszym poszerzeniu zawrócił. Gdy pytałam go, co to znaczy, kazał mi o tym zapomnieć. Jakże mogłam zapomnieć? Lubię szybkość, lecz nie taką. Ale, monsieur Poi, ten sam Jaguar w poniedziałek stał przed naszym domem. Ujrzałam go, gdy wychodziłyśmy na miasto z panią generałojwą. Kiedy wracałyśmy, już go nie było. — Wiele Jaguarów jeździ po Paryżu — zauważyłem lekceważąco. __To był na pewno ten sam, przysięgłabym. Nie pamiętam numerów, ale na siedzeniu kierowcy, na poręczy, wisiał ten sam czerwony szkocki pled. Niech pan mi poradzi, czy mam powiedzieć o tym komisarzowi? __ A czy Suson powiedziała o tym panu Talaverowi? .__ Tak! Roześmiał się i jeszcze raz prosił, abym o tym zapomniała. — Więc proszę zapomnieć, jak prosił. Widocznie odpowiadało mu to, a nie zaszkodzi. Chyba że — przerwałem nie kończąc zdania. Chciałem powiedzieć: „chyba że umrze nie odzyskatwszy przytomności", lecz ugryzłem się w język. Suson przed naszym domem widziała na pewno tego Jaguara, którego targował mój Kazimierz. Ale co ja naprawdę wiem o moim Kazimierzu? Możliwe, że to on na szosie ścigał się z Facellą Talavera, całkiem niewinnie próbując szybkość wozów. Może być i co innego, o czym nie wiem. Zachowanie się Kazimierza w „Capricorne" cokolwiek mnie zaniepokoiło. Jeżeli młody człowiek zdolny jest do takich jednodniowych kontrastów jak komunia święta u St. Germain i rock and roli w kabarecie „Capricorne" z półnagimi Mulatkami, to licho go wie, do czego jest najzdolniejszy. Miałem swoje powody, aby strzec go przed wmieszaniem w aferę Talavera, toteż odradziłem Suson szczerość przed policją. Trzy dni nic się nie działo. Nie wtajemniczano nas w przebieg śledztwa. Czwartego dnia zostałem wezwany ur-gent do Prefektury. Przyjął mnie tam z kurtuazją wyższy urzędnik. Przed nim, na biurku, leżała teczka — moje dossier. Urzędnik wiedział o mnie wiele, ale nie wszystko. Najwet nie wszystko z tego, czego nie ukrywałem, na przykład pani generałowa zataiła nasz roczny kontrakt mieszkaniowy. Komisarz przepraszał mnie za kłopoty, usprawiedliwiał policjantów, 'zwalniał z Wszelkich ograniczeń ruchu, prosił o pobłażliwość i szczerze, konfidencjonalnie wtajemniczył w to, co chciał, a nazwał sprawą Talavera. Był to ponoć przedstawiciel pewnych, ugrupowań tunezyjskich. Pośredniczył w petraktacjach, które Algierczycy chcieli storpedować. Udało im się to, gdyż (wyeliminowali pana Tala-vera z gry na dłuższy czas. Sprawę można uznać za wyjaśnioną i załatwioną. 1— A sprawcy? - Zidentyfikowani, lecz nie pochwyceni. Główny sprawca już prawdopodobnie opuścił Francję. 12-Poufny dziennik... Kusiło mnie, aby zapytać, czy wyjechał swym Jaguarem, lecz ciałem spokój. Zbędna ciekawość, a nawet prosty żart, w podobnych okolicznościach może wzbudzić niezdrowe zainteresowanie i rozpętać Bóg wie jaką intrygę. Ponieważ pokój Talavera był z góry opłacony za miesiąc, przeto dopiero trzydziestego pani generałowa przystąpiła do likwidacji tej pozycji lokatorskiej. Opieczętowane przez policję walizki przewieziono piękna Facellą do szpitala, gdzie nieszczęśliwy dyplomata miał, jak mówiono, dłuższy czas poleżeć, by po wyzdrowieniu powrócić do Afryki. Pokój Talavera był ładniejszy od mojego, więc skorzystałem z propozycji, aby się tam bez dopłaty przenieść. Znalazłem nowe zajęcie z przekładaniem książek i drobiazgów. Pomogła mi w tym trochę Suson. Skarżyła się, że nie ma szczęścia do ludzi, bo jeśli ktoś jej się spodoba, na tego zaraz naskoczy jakaś przykrość w życiu. Ubiegłego roku mieszkał na przykład ,w tym pokoju poważny kupiec. Miał śliczne radio tranzystorowe, darował je Suson, ale przyjechała jego żona i odebrała, bo okazało się, że to prezent od niej. Teraz znowu przepadła Lambretta... Do naszego pensjonatu powrócił pierwotny spokój. Nielicznych jego mieszkańców po tym chrzcie kryminalnym umocniła więź zaufania i solidarności. Trudno mówić mi o jeszcze jednym w życiu doświadczeniu. Chyba o tyle, że podobne przeżycia, dawniej fraszki, są już dzisiaj niebezpiecznym luksusem dla mego zdrowia. Byłem wyraźnie rozregulowany. Próba uregulowania się koniakiem sprawiła tyle, że powrócił wzmożony szum w uszach. A jak wiele w tym nerwów oto dowód, że po wizycie w Prefekturze zasnąłem łatwo i spałem jak suseł do dziewiątej. Dobrze robi mi ruch. Gdy spaceruję — mniej palę, a wtedy czuję się lżej. Nie silę się, by zbadać, czy to wpływ zredukowania nikotyny, czy właściwe pobudzenie organizmu fizycznym wysiłkiem. Są to na pewno dawno wyjaśnione kwestie, ale ja nie chcę zbyt jasno zdawać sobie sprawy z samego siebie. Obawiam się, że zbytnia jasność doprowadziłaby mnie do apatii. Zjeżam się na to. Pragnę jeszcze pragnąć i przejmować się, a nie żyć tylko po to, by nie umrzeć. Do poprzedniego zdania zasadnicza poprawka: pragnę przejmować się, ale nie tylko sobą. Nie mam pretensji do precyzji sformułowań. Chodzi o wyraźną niechęć do wegetacji. Cybernetyka i totalistyczne konsekwencje amerykanizmu niwelują indywidualności, sprowadzając cz łowieka do ideału socjometrycznego. Znamy jego wzorcową sztampę: uśmiechnięty, z góry zadowolony z warunków pracy i swych przełożonych optymista. Właściwy kandydat do awansu na szczeblach płac, bo te najważniej-sze> perspektywa, że mogę, przegrywając wyścig businessu, stracić dolary, a więc stracić całe swe oblicze, wygnała mnie z ojczyzny. Można to nazwać tchórzostwem, wolno i przezornością. Gdybym w młodości nie zakosztował Europy, gdybym zakorzenił się w Ameryce rodzinnie, zapewne moje tchórzostwo czy przezorność nie objawiłyby się w takiej właśnie formie. Jałowe rozważania, jednak (wciąż mnie coś kusi, aby usprawiedliwić swoje postępowanie. Dlaczego i dla kogo tutaj, i tak właśnie, jestem? Mimo wszystko będąc egoistą jest się istotą społeczną. Absolutnym klimatem dla pełnej rezygnacji byłaby całkowita samotność. Gorzej, gdy czujesz się samotny w tłumie. W okresie likwidacji interesów amerykańskich miałem przedsmak podobnej samotności. W normalnym gwarze powodzenia brak czasu i potrzeby refleksji, ale gdy ustawić się pod prąd, przeraża mnie rozpoznana powierzchowność i jałowość tego, co z dumą nazywamy amerykańskim stylem życia. Ideały zagrożonych, to dla bogacza głupstwa. Oto one: budżet gwarantowany składką ubezpieczeniową, kredyt ratalny, zelektryfikowane mieszkanie, telewizor, auto. Czyż to może zrekompensować młodemu prawo realizacji tęsknot, które zawsze ciągną ku nowości, do nieznanego i niepowszedniego? Dla bogacza takie ideały są głupstwem, ale dla milionów zziębniętych są wciąż jeszcze nieosiągalne. Stają się ideałami dopiero wtedy, gdy je się poddaje jako pokusę jednak osiągalną. Amerykański styl życia na tym właśnie polega, że zaraża pożądaniami i nadzieją ich zaspokojenia na ziemi. Przez siebie produkowanymi pragnieniami zaśmieca się niebo i ściąga je ku ziemi, oczywiście kosztem wysokości niebiańskiej i soczystości ziemskiej. Wszyscy ludzie polują na z góry określony towar. Nie zwierzynę, a towar. Zdobywa się ten towar nie celnością strzału, tylko ilością dolarów. Zdobywa się dolary posłusznym trudem albo sprytem, o ile się uda. Kazimierz fascynuje mnie swą non-conformite. Jeszcze wierzy w sens własnych poglądów. Jeszcze gra, węszy, sądzi. Wyrzeka się uchwytnego Jaguara nie przez rezygnację, lecz dla pożądania czegoś dlań piękniejszego, nieuchwytnego, nie poznanego jeszcze. To sprawia nie tylko jego młodość. Są całe pokolenia, które wyrzekają się i pożądają wedle rozkazu, a nie wedle inspiracji. Inspiracja to owoc tęsknoty twórczej. Oceniam ją, chociaż nie czuję w sobie. Młodość miałem zbyt łatwą, a potem wojna i życie zbyt trudne zasypały piachem obowiązków źródła twórczej tęsknoty. Ot, jeszcze jeden frazes. Gdybym naprawdę tęsknił, nie poddałbym się jarzmu obowiązków dobrowolnie sobie narzuconych. Umknąłem z tego jarzma i jestem obecnie nie tyle 1wolny, ile bezrobotny, a tęsknię nie do ideałów, lecz po prostu do zatrudnienia. Wieloletni nawyk czujnej pracy i przedsiębiorczości rzutuje na mój obecny stan sztucznej inercji. W tym zakresie moje jutro zależy ode mnie samego. Niewielu ludzi na świecie stać na podobne stwierdzenie. Niepospolity to skarb i wciąż trzeba go chronić przed zagrożeniami rodzaju afery Talavera, która mogła mnie zaplątać i wepchnąć w uliczkę cudzych spraw. Szczęśliwie deszcz z tej chmury nie zmoczył mnie. Nadal jestem panem swego jutra. Delektuję się tą konstatacją niby skarbem, a jednocześnie knuję już, jak by go wydać, może roztrwonić, zadowalając jakąś namiastkę tęsknoty, potrzebę ruchu, działania. Stawiam pierwszy krok nie głowiąc się, gdzie dalej poniosą mnie obcasy. Telefonuję na rue Cardinet, ku radości Fabioli. — Domi, cheri! Co się z tobą dzieje? Zniknąłeś jak kamfora... —• Chcesz jechać do Bretanii? — Pamiętałeś? Ale chyba nie dziś. Deszcz pada. — Jutro? — Może pojutrze. Urządzę się tak, aby mieć parę dni dla ciebie, miły. — Doskonale! Kiedy i gdzie przyjechać? — Mogę ja (Wpaść do ciebie. Gdzie mieszkasz? — Za miastem. Więc na którą będziesz pojutrze gotowa? Po minucie milczenia i szelestu kartek zdecydowała: — Przyjedź pod moją firmę punkt dwunasta. Pojutrze! — Entendu! — Co robisz dziś wieczorem, Domi? — Piszę. — A jutro? — W drodze. — Szkoda! Tęsknię do twojej gęby. — Jesteś bardzo miła. A bientót! Owego „dziś" wieczoru naprawdę miałem zamiar pisać, i po rozmowie z Fabiolą odechciało mi się. Poszedłem wcześniej spać. Myślę, że poważnym plusem, ale i utrudnieniem pisania jest jego dobrowolność. Trzeba chcieć pisać, a nie zawsze można chcieć. Przymuszanie się na pewno źle wpływa. Na co? Nie wiem na co, a z góry używam słowa na pewno". Jeżeli reszta mojego pisania jest tak samo mało rzeczowa i logiczna, to całość nada się do kosza. Następny wolny dzień poświęciłem przygotowaniu do podróży. Rano pracowałem z Gustawem przy wozie. Zmiana oliwy, mycie, odkurzanie wnętrza. Gustaw jest cennym pomocnikiem, gdyż mało mówi, a zna się na rzeczy. Sam odkrył, że lewa wycieraczka niezbyt szczelnie głaszcze szybę, i potrafił ją doregulofwać. W południe wyjechałem na miasto po sprawunki. Kupiłem drugi koc i parę prześcieradeł, większy kocher, skrzynkę turystyczną z prowiantem, tuzin Coca cola, a z alkoholu jedną tylko butelkę Salignaca. Wino we Francji najlepsze jest zawsze na miejscu, lokalne. Zaszedłem do naszego konsulatu, by stwierdzić, że nikt jeszcze do mnie nie napisał. Uspokoiło mnie to, lecz sprawiło też i delikatną przykrość. Załatwiłem wszystko tak, aby mnie tam nikt nie potrzebował, jednak mimo to mógłby ktoś zatęsknić. List, choćby najbłahszy byłby tego śladem. Więc życie towarzyskie płynie tam po dawnemu tylko beze mnie. Gdybym tu przepadł bez wieści, nikt by tego tam w kraju nie odczuł. Im gorzej, tym lepiej. Nie czuję się niczyim dłużnikiem. W czasie wojny pracowałem dla militarnej potęgi USA, po wojnie przyczyniłem się do gospodarczego rozkwitu mojej ojczyzny. W porządku! Niezupełnie. Będzie w porządku, gdy przestanę przypominać sobie i usprawiedliwiać się jakimiś rachunkami sumienia z Ameryką. Póki co — jestem wolny. Jutro zależy ode mnie. Czy aby zupełnie? Już przecież telefonicznie podzieliłem się moją wolnością z Fabiolą. Co jest ważne na świecie, jeżeli słowa takie, jak na przykład wolność, mają tak zmienną wagę. Niestety, od siebie człowiek nie może się uwolnić. Ani na ziemi, choćby był niewolnikiem, ani na dnie piekła. Wolność to jeszcze jedna abstrakcja, narkotyk tęsknoty, która wywyższa człciwieka spośród wszystkich stworzeń, upominając go, ze jednak jest stworzeniem tylko, a nie stwórcą. Wolny naprawdę jest jedynie Bóg, a najwyższym ideałem człowieka jest zapewne pokój, ten nieziemski pokój, który Chrystus biecał Apostołom. Jest w książeczce mojej matki pewna aodlitwa, której nie umiałbym odmówić szczerze. Takie w niej zdanie: „Przyjmij, Panie, wszelką mą wolność, przyjmij pamięć, rozum oraz wolę, cokolwiek mam lub posiadam, Tyś mi dał, wszystko to zwracam Tobie i całkowicie rządom Twej woli się oddaję". Zjeżam się wewnętrznie, a jednak kusi mnie coś, aby sobie czasem modlitwę przeczytać. Jeżeli jest ona wykładnikiem dobrej woli chrześcijańskiej, tedy ja nie jestem i nigdy nie byłem chrześcijaninem. Uśmiecham się ,w myśli do wyimaginowanego Kazimierza, który by na to mógł odpowiedzieć: Nie jesteś jeszcze, wuju, chrześcijaninem, ale może staniesz się nim kiedyś. Kiedy? A chociażby w ostatniej godzinie... Uśmiecham się do podobnej myśli, a jest przecież groźna. Jakżeż musiałby człowiek głęboko ugrząźć w pokorze i pogrążyć się w cierpieniu czy też niedołęstwie, aby podobną modlitwę śpiewać ze szczerego serca. .Lubię punktualnych ludzi. U nas nie jest to zagadnieniem, ale w Europie różnie bywa. Niepunktualność to coś nieprzyzwoitego, z rodzaju brudnych paznokci lub nieogolenia. Fa-biola jest czyściutka, więc i punktualna. Gdy zatrzymałem się przed drzwiami jej Maison, już czekała gotowa do odjazdu. Zręczna w jesiennym kostiumie komenderowała portierem, jak ma ustawić w bagażniku jej walizę i neseser. Torbę podróżną postawiła przy sobie, usadawiając się obok mnie. Dopiero gdy zapaliłem motor, spytałem rzeczowo, dokąd jedziemy. — Dokąd chcesz — roześmiała się, już odprężona. — Nie mam własnych planów. Decyduj! — Świetnie. Sterujmy ,na St. Oloud, a potem przez Dreux. •— Jaki cel na dzisiaj? — Nie wiem, na co nas stać. Na ile godzin? — Z przystankiem na obiad i kolację możemy kołować do północy. — Znasz Morlaix? — Nie! Gdzie to? — Bretania — Finistere. Sześćset pięćdziesiąt kilometrów. — Chciałabyś zanocować dzisiaj w tym Morlaix? — Nie wiem. Znaczy, że chcesz. Dobrze! Czy jesteś najedzona? __ Trochę się śpieszyłam. __ Więc obiad w Alencon. Ile to kilometrów? __ Prawie dwieście. __ Kolacja w Rennes. Ile to od Alencon? __ Można i przez Fougeres-Dinan. Ciekawsza droga. __ jak chcesz. Zdecydujemy się przy stole w Alencon. Czy umiesz prowadzić? __ Oczywiście. Miałam swoją voiturette. Z nowymi amerykankami nie jestem oswojona. Fabiola okazała się świetnym pilotem. Nie wtrącała się do szybkości i techniki jazdy, natomiast w porę uprzedzała 0 zakrętach i podawała znaki odległości tak, że nie potrzebowałem kontrolować przydrożnych tablic. Ciągnęliśmy równo ze wskazówką na ponad sześćdziesiąt mil. Obraliśmy trasę przez Dinan. Tam puściłem Fabiolę za kierownicę i ona wjechała o ósmej wieczorem do St. Brieux. Nie powiem, abym przez jej zastępstwo wypoczął, więc chętnie przejąłem prowadzenie. O wpół do jedenastej zahamowałem Ramblera przed hotelem „Europejskim" w Morlaix. Nim wysiedliśmy z wozu, Fabiola zagadnęła filuternie: — Zabawimy się w małżeństwo? — Jeżeli masz ochotę — odburknąłem rozkoszując się bezwładem i ciszą. — A ty nie rnasz ochoty? — roześmiała się wymuszenie. Służba czekała u drzwiczek. Usłużnością i czułym uśmiechem usiłowałem usprawiedliwić swą niezręczność. W portierni podałem swe nazwisko z dodatkiem „wraz z małżonką" — amerykańscy turyści z Paryża. Poprosiłem o apartament 1 opiekę nad wozem. Fabiola przy służbie odzywała się do mnie tylko po angielsku. Znużenie odebrało mi apetyt. Fabiola odgadując moje chęci, a raczej niechęci, poleciła kelnerowi przynieść do pokoju tylko gorącą herbatę. Udobruchała się ostatecznie, gdy wyjaśniłem, że jestem przygotowany do wspólnego noclegu w Ramblerze. Mam cały ekwipunek, poręcze odchylane, dwa wygodne posłania. Dlatego przed hotelem dałem jej taką vague odpowiedź na propozycję zabawy w małżeństwo. — Tutaj lepiej wypoczniesz. Należy ci się. Ja też marzę o wannie i wyciągnięciu się w świeżej pościeli. Jutro stąd uciekamy i więcej hotele nas nie ujrzą. Nigdy jeszcze nie spałam z mężczyzna w samochodzie — szczebiotała rozpakowując -neseser. Rozwalony w fotelu ze stopami na krawędzi stołka popijałem herbatę i przyglądałem się z lubością mojej niby-żo-nie. Otworzyła i moją walizkę. Wyciągnęła z niej piżamę i rozkładająą zawahała się: — Ty, zdaje się, pamiętam, nie uznajesz tego? — W podróży, owszem, gdy nie jestem sam. — Rozumiem. Którą stronę wybierasz? — spytała spoglądając na olbrzymie łoże. — Wolałbym mieć ciebie po stronie serca. •— Więc prawą. Wiesz, mieszkałam w tym Morlaix kilka długich lat, trudnych lat, a w tym hotelu jestem po raz pierwszy. Dobrze, że chociaż meble nowe. — Nie rozumiem. — To były czasy wojny. Miałam kilkanaście lat. Ukrywałam się u de Grasetów, jako ich krewna. Oni byli miejscowymi bogaczami. Na ten hotel, ten dom, patrzyłam wtedy ze zgrozą. Mieszkali w nim Niemcy. — Dlaczego się ukrywałaś? Przecież byłaś dzieckiem. — Moi rodzice pochodzili z Amsterdamu. Dopiero od dwóch pokoleń osiedli tu i sfrancuzieli. Mó,wili już tylko po francusku, katolicy, ale 'nazwisko pozostało niemieckie. Niemcy chcieli ich namówić na swoją „wiarę". Badając odkryli, że ich krew, czy rasa, im inie odpowiada. Wywieźli ich na wschód. Ślad po nich zaginął. Mnie przygarnęła stara de Graset i dała swoje nazwisko. Kiedy skończyłam osiemnaście lat, wręczyła mi dokumenty rodzinne i spory pakiet akcji. Te akcje 'były po moich rodzicach. Gdyby nie wojna, przedstawiałyby dużą wartość. Część tego roztrwoniłam, część rozdrapali aferzyści obiecujący, że trafili gdzieś na ślad moich rodziców. Resztę zacho,wałam. Jeżeli de Gaulle odbuduje nasze imperium, odzyskam swe udziały w Indochi-nach i Syrii. Niewesołe, co? Wy tam w Ameryce nie mieliście pojęcia... Mówiąc rozbierała się, a ja, słuchający ponurej relacji wstydziłem się podglądać, chociaż jednocześnie zdawałem sobie sprawę, że brak intymnego zainteresowania może ja urazić. Serdeczność i zmysłowość podsycają się wzajemnie dążąc do rozpłomienienia. Refleksja umie ten płomień rozłupać i zgasić. Baczyłem, aby toksyny znużenia nie roztrąciły przyjaznej czułości. Wzrok miał jeszcze ochotę na oglądanie wdzięków. Gdy zniknęła za progiem łazienki, przymknąłem. oczy, aby ukoić źrenice osmagane wstęgami umykających szos. Drzwi zostawiła otwarte. Słuch ogłuszony szumem motoru miał jeszcze ochotę na rozróżnianie plusku wody spadającej na wannę od chlupotania się w niej gładkiego ciała. Wybiegła nagle, omotana kosmatym prześcieradłem tak, że tylko stopy i nos było widać. Zakręciła się po pokoju jak fryga i wśliznęła pod kołdrę, zarzucając mi na twarz wilgotne prześcieradło. Dobry koniak nie postawiłby mnie lepiej na nogi. Mimo to sięgnąłem po koniak. Fabiola nie chciała pić mówiąc, że alkohol psuje jej smak pocałunku. Zobowiązujący dla partnera komplement. Francuzki umieją czarować mężczyzn, na których im zależy. Fabiola to sprawiła, że pierwszy raz w życiu, ja, pięć-dziesięciopięcioletni mężczyzna, obudziłem się po nocy z głową okoloną jej ciepłym ramieniem. Abym snadź nie poża-łO|Wał tego, pozwoliła mi dostrzec, że ona jeszcze śpi. Naprawdę spała. Mogłem napatrzeć się jej do woli. Nie miała spiczastych kolan, jak wydawało mi się nad basenem na transatlantyku. Tego ranka wszystko bardzo mi się w niej podobało. A najwięcej ona sama, mówiąca. Podziękowała, że ogoliłem się dla niej wczoraj wieczorem, Francuzi tego nie robią dla swoich kobiet. — Znasz tak dobrze Francuzów? — spytałem. — Znam tylko Francuzów i ciebie. — Ilu na przykład? Zastanawiała się chwile, marszcząc czoło, a mnie dokuczał domysł, że usłyszę liczbę dwucyfrową. — Trzech i jeden, który zabrał mi cnotę. — Więc czterech! — Nie! Trzech! Czwarty, niedobrowolny, nie może się liczyć. — Ile miałaś lat? — Dwanaście.' Nie mówmy dzisiaj o tym. Wszystko opowiem, co chcesz, ale nie teraz. Dałam ci chyba dowód zaufania. A wiesz, że to moja zemsta? — Za co? — Za to, że nie chciałeś podać mi swego paryskiego adresu, mimo że tyle razy się dopytywałam. — Chcesz koniecznie wiedzieć? —- Już nie chcę. Ufam, że kryjesz w tym jakiś swój powód, który nie jest rni wrogi. Masz rację. Przed tygodniem w sąsiednim pokoju do-ionano zamachu na dyplomatę. Ja byłem pierwszym podej rżanym. Znając adres na pąwno byś zatelefonowała do mnie albo przyjechała, i miała kram z policją. — Zabiłeś go? — Nie! Właściwie ja go uratowałem, chociaż jeszcze nie odzyskał świadomości. No, a gdybym to ja, co byś powiedziała? — Że musiał sobie na to dobrze zasłużyć. — Mówisz jak zakochana dziewczynka. — Nie, Domi, nie jestem w tobie zakochana, ale lubię tak jak nikogo dotychczas. Nie wiem dlaczego. Jesteś ode mnie starszy i to za tobą przemawia. Mogę ci ufać, a pragnę komuś ufać. Takie pomieszanie niższości i wyższości, :że jestem głupia, ale za to młodsza. Poza tym... doświadczyłeś mnie umiejętnie, cheri. — Pewnie nie wiesz, Fabiolo, co to jest miłość. We francuskim języku wszystko nazywa się amour. — I like you sincerly, my dear, but you arę not my lo-ve — powtórzyła, a ja brnąłem dalej swoim tropem: — Nieraz tęsknimy do czegoś, co nie mieści się ;w naszych możliwościach psychicznych. Ja też sądzę, że nikogo serdeczniej nie lubiłem niż dzisiaj ciebie, lecz czy to jest miłość? — Ja wiem, co to jest miłość! Tego trzeciego naprawdę kochałam. Byłam wtedy szczęśliwa i szalona. To jest miłość. Pragnęłam go jak konający wody. Potrafiłam wtulić się w rękaw jego palta wiszącego na ścianie, wdychać jego zapach i przeżywać z zamkniętymi oczami toute jouissance. To jest miłość. Nigdy bym dobrowolnie nie oderwała się od niego. Póki żył, nie istnieli dla mnie inni mężczyźni. — Umarł? — Zginął. Ale wcześniej opuścił mnie. Cały rok żyłam bez niego. Kiedy zginął — krzywda wygasła i. odżyłam. Był dla mnie za młody. — Ty dla mnie też jesteś za młoda. — Dzisiaj już nie. Gdybym pokochała cię napra,wdę, tak jak tamtego, o tak, wtedy mogłoby być z tobą niedobrze. Powiedz, Domi, czy to prawda, że ty masz gdzieś w świecie prawdziwą żonę? — Prawda, ale... — Jeżeli zaczynasz mówić kobiecie o innej kobiecie od „ale", to już którąś chcesz oszukać. Tak mnie zastopowała, gdy chciałem je.j powiedzieć, że małżeństwo moje z Ewą było non consummatum. To nie była jednak wyłącznie moja tajemnica. — Więc bez „ale" — odrzekłem — tylko że nie widziałem swojej żony od czternastu lat i nie wiem, czy jeszcze żyje. — Nie bój się, zagubiona żona łat,wo nie umiera. Dobrze wiedzieć — westchnęła — nie będę miała pokus, aby namawiać cię na małżeństwo. Lepszy szczery przyjaciel niż fałszywy małżonek. — Dlaczego miałbym być fałszywy? — Nie z siebie, ale przeze mnie. — Nie rozumiem. — Nie warto! •Spędziliśmy z Fabiolą razem cztery dni, w tym dwie noce ćpaliśmy w Ramblerze: pierwsza wśród skał Plournanac'h, a drugą na piaskach Sables d'Olonne. Spróbuję zanotować parę naszych rozmów z tej wycieczki. Włócząc się po Morlaix i planując w cieniu długaśnego wiaduktu nocny twypad nad morze nie podejrzewaliśmy, jaką tam pogodę zastaniemy. Fabiolą szpikowała mnie historycznymi wiadomościami niby zawodowy cicerone. Źle ją określiłem. Ona to miasto kochała na swój sposób i dumna była z jego barwnych dziejów. Zaimponowała mi, przyznaję, wyjaśnieniem niezrozumiałej nazwy ' fontanny tutejszej: Feunteun Ar-Saozon, czyli fontanny krwi angielskiej, łącznie z dewizą grodu: S'ils te mordent, mords les! — gdy kąsają cię, gryź ich. Opowiadała z dziewczęcym zapałem, jak to w 1522 roku, gdy Anglicy, za pomocą zdrajcy Latricle, opanowali miasto i ograbiwszy je spili się na umór, wtedy okoliczna szlachta oraz mieszczanie zbiegli się i napadli na uśpionych żołdaków Henryka VIII, a taką im łaźnię sprawili, i-e od ich krwi poczerwieniała woda w tej fontannie. — Nie lubisz Anglików — zauważyłem pod wrażeniem jej opowiadania. — Kiedy jestem Bretonką — nie lubię ich. — A kiedy jesteś Bretonką? — zdziwiłem się. — Gdy tu przebywam. — A w Paryżu? Raczej paryżanką niż Francuzką. — Podczas pobytu w USA? Tam byłam Francuzką. Gdy pozowałaś do kolorowych aktó,w? Och, mój drogi! Ciało jest bezgranicznie międzynaro dowe. W łóżku jestem kobietą, a w kościele człowiekiem. Compris? — Bywasz w kościele? — Przecież widzieliśmy się w kaplicy na statku. — Prawda. — Powiedz, co cię we mnie korci? — zagadnęła zaglądając mi w oczy. — Że jesteśmy w niejednym podobni. — Na przykład? — Ryzykanci. — Tak sądzisz? Czasami kontrast zdaje się podobieństwem. I cóż my ryzykujemy? Nic ponad-siebie samych w każdej chwili-. — Filozofujesz! — Po prostu myślę, kiedy by,wam człowiekiem. Przy tobie, Domi, łatwo mi być człowiekiem. Dlatego dobrze mi z tobą. Ty jesteś naprawdę fair. To ważniejsze niż epitet „gentleman", który może być synonimem hipokryzji. — Nie lubisz hipokrytów? — Nienawidzę, ponieważ sama też jestem obłudna. Widzisz, Domi, jak ja kryguję się przed tobą. Na szczęście, nie może ci to w niczym zaszkodzić. — Skąd wiesz? — Kruk krukowi oka nie wykolę. Masz swoje-nasze podobieństwo. Wiem, że nie chciałbyś mnie skrzywdzić, a to zobowiązuje. Mimo pozy nie mam ,(w sobie nic z wampa. — Dlatego pozwoliłaś skrzywdzić się temu trzeciemu. — Nie dlatego. Dwaj pierwsi opłacili mi się. — Ten trzeci się nie opłacił? — Czy miłość jest odpłatna? Gdybym liczyła, przestałabym kochać. Tak rozmawiając mijaliśmy kariatydy w Lannoli, w drodze ku morzu. Ukazało się ono nagle przed wjazdem do Ploumanac'h burząc słoneczną panoramę zgiełkiem wód. Fabiola zapatrzyła się w dal jak urzeczona. Widać je było na dziesiątki kilometrów: pod bladym niebem wypustki fal szeregujące się przeciwko brzegom wałami okopów, podpalanych pienistym sykiem grzywaczy. Trochę sztucznie wypadło to zdanie, bo skleciłem je chyba z cudzych słów. Al-boż są słowa czyjeś? Jeżeli do wzięcia, to już niczyje. Domostwa rybackiej osady zasłoniły wkrótce i przygłuszyły morze. Fabiola była niezwykle podekscytowana. Przed hotelikiem, nim wysiedliśmy z auta, podmalowała sobie war gi, brwi i powieki, tak że odmienił się charakter jej twarzy. Zaczepiła jakąś starszą kelnerkę i naradzała się z nią nad potrawami, a potem rozmawiała, rozpytując o tutejszych ludzi i zdarzenia. Zauważyłem, że wstrząsnęła nią wiadomość 0 śmierci jakiejś starej Margot. Gdy wróciliśmy do wozu, olbrzymie słońce, niby dojrzała dynia, zsuwało się do morza pod fiołkowym kożuchem chmur. Powietrze oziębiło się tak znacznie, że włączyłem ogrzewacz, aby ustalić temperaturę odpowiednią na nocleg. Jechałem po bezdrożu, ściśle stosując się do wskazówek Fabioli doskonale orientującej się w terenie. Obraliśmy na postój miejsce tuż nad brzegiem, osłonięte od zachodu skarpą. Gdyby wiatr odwrócił się na północ, a zadął wprost w reflektory, mógłby nas zepchnąć. Nie chcąc stawać na biegu zabloko(wałem od tej strony koła podkładką sporych kamieni. Fabiola gorączkowała się śpiesząc, aby za widna pokazać mi jakieś ważne dla niej miejsce. Okutaliśmy się płaszczami i trzymając za ręce, jedyni żywi na kamienistym pustkowiu, stąpaliśmy po wilgotnych głazach ku wodzie. Wicher prószył w oczy mgłę zrywaną z grzyw szumiącej fali. Po kilku ryzykownych skokach przystanęliśmy nad skalnym wykrotem, w którym bulgotały strzępy uwięzionych chlus-tów. Groźba morza nabrzmiewała /wraz z zapadającym mrokiem. Wody stały się już jaśniejsze od chmur. Czerepy siedmiu skalistych wysepek wynurzały się lśniące i zanikały, tryskając gejzerami rozbitych o nie płetw fali. Sztorm wnet mobilizował bałwany przyhamowane ucieczką pierwszych szeregów, wzdymał je od tyłu i toczył, dmąc z góry, a niechybnie ku ziemi, aby ją posiąść, wypełnić lub zetrzeć. Stek 1 szum zażartej kopulacji martwych żywiołów chwilami tak potężniał, że Fabiola, abym mógł ją dosłyszeć, (Wykrzykiwała mi słowa prosto w muszlę ucha. — Tutaj! Tu, gdzie stoimy, zapamiętaj! A stamtąd podeszła Margot. Mogłam zejść do tej jamy sama, ale wyjść niepodobna. Widzisz najbliższą wysepkę, o, teraz zalśniła czernią. Pogański czarci głaz. Margot tam składała ofiary. Naprawdę!... Wszyscy tutejsi wiedzą. Gdy sztorm zagrażał rybakom, ludzie modlili się do Jezusa, kobiety nosiły ofiary księdzu, ale gdy to nie skutkowało, szły do Margot. Do czarownicy! — Fantazjujesz! — wrzasnąłem. Naprawdę! W Bretanii wielu świętych, ale więcej pogan! Ściemniło się tak nagle, że przymusiłem Fabiolę do po wrótu. Wicher popychał w plecy. Musieliśmy opierać się, aby na pochyłościach nie biec. Brzask dolnych światełek Rambler a ucieszył nas, jak zabłąkanego alpinistę beczułka St. Bernarda. Fabiola była w rozterce. Przeliczyła się, obmyślając za dnia ,w cichym miasteczku nocleg wśród skał nadmorskich. Gdybym jej teraz zaproponował powrót do Morlaix, na pewno by przystała. Nie napomknąłem nawet o tej możliwości. Za szczelną karoserią i szybami solex w podgrzanym wnętrzu wozu było naprawdę przytulnie. Na rozłożonych oparciach dwoje dorosłych ludzi mogło wygodnie odpoczywać. Fabiola uparła się, aby przed zapaleniem świateł osłonić wszystkie szyby. Gdy nazwałem ją histe-ryczką — rozpłakała się. Ona nawet płakać umie ładnie, a to rzadka sztuka. Przy pomocy gwoździkófw, agrafek i szpilek upięliśmy, jak się dało i co się dało, aby uniemożliwić złym oczom podglądanie naszego zacisza. Fabiola uczciwie się bała. Argumenty rozumowe nie przemawiały do niej. Miałem ostry pistolet gazowy, ale cóż to pomoże przeciw duchom. — Boisz się duchów, dziecko? — zażartowałem poważnie. — Boję się złych duchów, bo sama nie jestem dobra — odpowiedziała. — Ale rano w Morlaix, jadąc tu, nie bałaś się? — Nie rozumiałam jeszcze, co to znaczy, że Margot nie żyje. Wiesz, morze połknęło ją na czarciej wyspie. Mówiła mi kelnerka. Margot na pewno będzie tu pokutować jak dzie,wka Dahut! — Jaka znowu Dahut? Napijesz się wina? — krzątałem się przebierając w zapasach i ustawiając szklanki na wiszącej półeczce, — Wolę koniak. Może zasnę. Ale przyrzeknij mi, Domi, że będziemy tej riocy grzeczni, dobrze? — błagała. — Oczywiście, moja miła, będę cię pilnował całą noc, naj-grzeczniej. — Ty wiesz, co robić, prawda? Chyba nie rozbierzemy się, żeby być gotowi w razie czego. — W razie czego? — zdziwiłem się. — Uspokój się, Fa-biolo. Żyję na świecie dwa razy dłużej niż ty, a ducha nie widziałem. Jeżeli wierzysz w revenants, to chyba i jw Anioła Stróża, a to przecież gwarancja. Przeżegnaj się i śpij spokojnie. — Powiedziałam ci, że nie jestem dobra i wiem, co to znaczy. — Co mianowicie? — Jesteś katolikiem i pytasz? To znaczy, że zły ma do mnie łatwiejszy dostęp. — Jeżeli potępiasz sama siebie, już tym samym przestajesz być zła — oświadczyłem z przekonaniem. — Wolałabym w to wierzyć. Ty, Domi, widzę, nie znasz się na tym. Zły inspiruje ludzi, do których ma dostęp, aby źle czynili. Tacy mogą nas krzywdzić. — Myślałem, że to o ciebie chodzi. A wiesz, co ci powiem 0 ludziach złych? Że są tchórzami. Poza tym, czy myślisz, że w hotelu bylibyśmy bezpieczniejsi niż tutaj? Po,wiedz mi wreszcie, co to znaczy cała ta nasza wycieczka do tych skał? Namówiłem ją, aby wyciągnęła się na prześcieradle, owinąłem jak mumię w puszysty pled, sam ułożyłem się obok 1 przy zielonkawym światełku zegara rozpoczęliśmy rozmowę. Ja początkowo odzywałem się półgłosem, ale ona szeptała i mnie skłoniła do naśladownictwa. Gdy miiknęliśmy zasłuchani, opylał nas wszechobecny, przemożny głos morza: falowanie postękąw i szumu, z wnętrza ziemi iż kiru niebios, wibracja katastroficznej niespokojności. Fabiola zaciskając powieki szeptała: — Słyszysz! Zrozum! To przecież skarga. Jacy jesteśmy zagubieni. Przynajmniej dwoje — razem. A ja byłam w takim śmiertelnym zgiełku samiuteńka. Skłamałam mówiąc, że miałam dwanaście lat. Byłam czternastolatka. Miałam piersi, których jeszcze nikt -nie oglądał. To było parę miesięcy po wyzwoleniu. Oblicz sobie, ile mam lat dzisiaj. Biwakowaliśmy na wycieczce w tym miasteczku. Byłam pretensjonalna i głupia. Pisałam wiersze o nieśmiertelnej miłości. Odbiłam się od towarzystwa, bo chciałam, żeby mnie szukali. Przybiegłam tam, gdzie ci pokazywałam. Oni nadchodzili, szukając mnie, więc ześliznęłam się do tej szczeliny i zataiłam. Przeszli mimo i nie zawrócili. Sądzili, że wyprzedziłam ich wracając do rybaków. A ja stałam tam w wodzie po kolana. Gdy spróbowałam wyjść, zrozumiałam, że to niemożliwe. Brakowało mi tylko kilkunastu centymetrów do podchwytu, ale przecież z wody nie podskoczysz. Krzyczałam. Morze szumiało jak teraz. Przybywało wody, bulgotała, ochlapała mi sukienkę do pasa. Krzyczałam, długo krzycza--am, tupałam w wodzie, drapałam kamienie, byłam wściekła, ' muszę zginąć, bo zmierzch zapadał, wody przybywało, w takich warunkach to śmierć. Do tego wszystkie go i deszcz zaczął padać. Skostniała, usłyszałam nagle słowa nad sobą. Starczy kobiecy głos przemawiał do mnie od góry. Byłam uratowana. Pytała, czego chcę i kim jestem. Okrutne w takiej chwili pytanie. Gorzej, że nie zechciała pomóc mi natychmiast ani nic podać. Mówiąc, że jest zbyt słaba, obiecała sprowadzić mocnego i oddaliła się. Może wariatka, myślałam tracąc resztki sił. A potem on przyszedł. Wielki i niemy. Zawisnął nade mną, mrok w mroku, uchwyciłam się jego rąk jak zbawienia, poderwał mnie niby piórko i postawił przed sobą. Byłam rnokra, zdrętwiała, półżywa, ale gdy go rozpoznałam, serce skoczyło mi do gardła. Nie miał twarzy, nie wiem dlaczego, wiedziałam, że jest dla mnie zaprzeczeniem. ...Resztę wyobraź sobie, jeżeli potrafisz. Gdy upadłam na wznak, ostry kamień wraził mi się tw kręgosłup. Gdy broniłam się, prężąc, kamień rozrywał mi skórę, wrzeszczałam z bólu, pragnęłam gwałtownie śmierci. Są takie chwile, gdy człowiek nie może znieść życia. Straciłam przytomność. Gdy ocknęłam się, leżałam na kolanach staruchy Margot. Obmywała mi poranione plecy wodą deszczową z kałuży. Pokażę ci bliznę. Gdy poskarżyłam się, że mnie opuściła, rzekła, że tak musiało być. Spod tamtej skały obserwowała, co się ze mną działo. Na zapytanie, kim był ten potwór, powiedziała, że to mój „on", który mnie nie opuści, póki będę go pożądała. „Dałaś mu siłę — powiedziała — aby po tobie uratował z kipieli łódź z trzema rybakami, których żony złożyły ofiarę iwodzie." Rozumiesz coś? Ja rozumiem. Byłam tak zła i głupia, aż ściągnęłam takie zło na siebie. Stara Margot nie żyje. Umarła ubiegłej jesieni. Może dzisiaj rocznica jej zguby i woda domaga się ofiar. A ten jej „on" może tu gdzieś krąży. Siłacz! Mógłby zepchnąć nasz wóz pod skałę. — Hamulcom nie poradzi. Musiałby przenieść nas na plecach •— uspokajałem, głaszcząc jej rozpaloną dłoń. •— Nie boisz się naprawdę? — Boli mnie twój smutek, Fabiolo. Ludzie bywają potworni... — Jak ci, na przykład, którzy moich rodziców zgładzili. — Trudno uwierzyć. — Słyszysz! Słuchaj! Pewnie ktoś - obok woła, krzyczy, a my myślimy, że to szum rnorza. Na pewno w tej samej chwili na całym świecie wielu woła na próżno i cierpi na próżno. A my szukamy szczęścia. Domi, przybliż głowę do mojej. Przyjacielu! Taka bliskość skroni lepsza jest niż łakomstwo splecionych ciał. Pożądanie spina i odtrąca. Myślisz, że bredzę? Mój trzeci odtrącił mnie. Po roku tak gorącej miłości odtrącił i okradł. Pewien był, Judasz, Panie świeć nad jego duszą, że wciąż kocham go, więc nie oskarżę o ten milion franków. Dzisiaj, gdyby leżał przy mnie tak jak ty, nie mówiłabym mu o przyjaźni. Ale nie zaufałabym mu tak, jak tobie. Nie zwierzałam mu się nigdy, nie wiedział nic o moim czternastoleciu. Mówiłam mu o bliźnie to samo co Grasetom, że pośliznęłam się na skałach i zraniłam kręgosłup. Resztę, jak było naprawdę, że przygarnęła mnie stara Margot i noc spędziłam u niej. Czułam się tam w jej rękach jak mucha obmacywana przez czujki pająka. Truchlałam z trwogi, żeby „on" nie zjawił się znowu. Skradłam jej nóż i ukryłam pod pachą. — Nie myśl i nie mów już o tym, Fabiolo. Niepotrzebnie tu przyjechaliśmy. — Potrzebnie! Potrzebnie! Jeżeli odjedziemy stąd żywi i cali, kiedy . Margot nie żyje, przestanę się jej bać. To moja zmora. Gdybyś wiedział, ile razy w tłumie, na dworcu o zmroku jakaś starucha albo głos przypominają mi ją. Uciekam ,wtedy jak pies przed smyczą. Po tylu latach i takich przeżyciach. Nie śmiej się ze mnie, Domi. Gdybyś cierpiał bezbronny i tak poniżony w złych łapach. Chcę, żebyś mnie znał i zrozumiał. Mój pierwszy mężczyzna był zbirem, a ostatni kochanek — złodziejem. Można mieć kulawą duszą, prawda? O! co to? Co to jest, Domi? — Błyska się. — Szmatki na szybach rozwidniły się si-nością. Liczyłem głośno: vingt-et- un, vingt-deux, vingt--trois... przy dwudziestu siedmiu przetoczył się nad nami grzmot głośniejszy od szumu morza. — Piorun o siedem kilometrów — stwierdziłem, sądząc, że ją tym uspokoję. Milczała sztywna, w oczekiwaniu na następną błyskawicę. W interwałach taranów sztormowych można było dosłyszeć cykanie deszczu po karoserii. Nowy błysk i trzask bliskiego grzmotu zaćmił i zagłuszył wszystko. Zawibrowały blachy. Fabiola, otulona w pled, przywarła do mnie. Ulewa chlustała po dachu i szybach. Objąłem ramieniem głowę dziewczyny i przytuliłem, by nie drżała. Dla dodania i sobie odwagi perswadowałem: ^-— Nasza stalowa klatka w środku burzy to najbezpiecz-nejsze miejsce. Jesteśmy absolutnie izolowani. Od strony "-Poufny dziennik... morza nic nie grozi. Nikt nie zdołałby w tym miejscu, w taki czas, żywym wylądować. Od lądu — parę kiłome-trójw — rybackie domki. Modlą się tam i boją albo śpią. W każdej chwili możemy zapalić reflektor, włączyć motor i ruszyć ku miastu. Wtedy my byśmy przerażali innych. — Przerażamy siebie — zaszeptała. — Zgaś światło, zgaś wszystko — prosiła. — Grzmot drży we wnętrznościach. Chce mnie rozproszyć. Krople deszczu przekłuwają skórę. Chcą mnie przyszpilić do ziemi. Serce tłucze się jak motyl w garści. Wiesz, Domi, człowiek jest jak trąba powietrzna. Z wirujących odrobinek zlepiona pędzi przed siebie, wchłaniając, co spotka, pnie się ku chmurom i pełznie po ziemi. Wiruje, póki go nie rozerwie śmierć. A wtedy to, co w nim wzniosłego, ulatuje w niebo, a co ciężkiego, opada na grunt i zostaje z człqwieka na ziemu tylko kupka pyłu. — Sama to wymyśliłaś? —• Nie, pewien znajomy chłopiec opowiedział mi to podczas tańca. Nazywa się Casim i wierzy w to, co mówi. •— Casim? A ty nie wierzysz w to, co mówisz? — A ty wierzysz, że jesteśmy w tej chwili absolutnie bezpieczni? Mógłbyś przysiąc? — Nie. — Wierzysz, że nie ma duchów? Milczałem strapiony. Z tylu słów zamienionych i spisanych przeze mnie — które mógłbym uznać za absolutnie pewne, za prawdę? Fabiola nie zdawała sobie chyba sprawy z konsekwencji tego jej spostrzeżenia: czy wierzymy w to, co mówimy? Nowa błyskawica mignęła słabiej, a grzmotu nie odróżniliśmy od szumu deszczu i morza. Leżeliśmy w kompletnym mroku potwierdzając wzajemną obecność dotknięciem ciał poprzez pledy. Fabiola uspokajała się. Nie czekając na moją odpowiedź snuła głośno tok własnych •myśli: — Powiedziałam, Domi, że nie jestem w tobie zakochana. I to nieprawda. Nie kocham ciebie tak jak twego poprzednika, ale to też jest miłość. Każda miłość jest inna, gdyż inni są kochający się ludzie. Pamiętasz, w kajucie pocałowałam twoją bliznę na ramieniu. Pamiętasz? Myślałeś pewnie, że to perwersyjna kokieteria. Albo że zwariowana patriotka oddaje hołd bohaterowi rannemu za ojczyznę i króla. Wiesz, co ze mną było? Oto znajomy z baru, pan Amerykanin, którego chciałam wyzyskać dla szmuglu, ukazał mi się zawstydzony. Zaskoczyło mnie twoje onieśmielenie i bezbronna nagość. Zapragnęłam ci pomóc. A twoja blizna olśniła mnie, że jesteśmy napiętnowani cierpieniem, w jakiś sposób podobni, więc bliscy. Gdy poznałam cię trochę lepiej, odczułam, że mogę ufać ci inaczej niż mężczyznom, z którymi się gra. Byłam świadoma twojej fizycznej przewagi nad sobą. Pociągało mnie to, że mogę nie wstydzić isię ciebie, jak muszę wstydzić się innych. Czy myślisz, że w Marlaix naprawdę spałam, gdy mnie oglądałeś? Taki bezwstyd fizyczny jest o wiele łatwiejszy niż szczerość ducha. A tutaj odważyłam się wciągnąć ciebie w mój strach. Jako dziecko tylko przy ojcu umiałam czuć się podobnie bezpiecznie. Nie, nie myśl, że cię porównuję z ojcem. Mogłabym o sobie też powiedzieć, gdy chrapałeś na mojej piersi dziś o świcie, że coś macierzyńskiego kwiliło we mnie. Wiesz, czym różnisz się od mężczyzn, których znałam? Tym, że chociaż nie jesteś we mnie zakochany i zdajesz sobie z tego sprawę, nie masz intencji, aby mnie wykorzystywać dla swoich zachcianek. Przeciwnie, jakoś szorstko a skutecznie dbasz, aby mi było dobrze i wygodnie przy tobie. Pytasz i milczysz nie przerywając, słuchasz mnie naprawdę, a jak odpowiesz, to nie żeby mi zaimponować, ale aby pocieszyć i pomóc. Nie masz męskich kompleksów, mój Domi, jesteś w tym bardzo rzadką odmianą. Zadowolony, że oderwała się myślą od czartowskiej zmory, skierowałem rozmowę na intrygujący mnie temat Kazimierza. — O trąbie powietrznej i o człowieku podobało mi się. Kim jest ten tancerz Casim, który ci mówił o tym? — Znajomy panny de Graset. Casim to jego przezwisko, nie pamiętam, jak się naprawdę nazywa. — Dlaczego w tańcu opowiadał ci takie rzeczy? — Różne mówił, ale to zapamiętałam. — Był twoim kochankiem? Nie. To młodzik! Ja zresztą nie miewam przygodnych kochanków. _ Mogłabyś mi powiedzieć, kim byli twoi pierwszy i druTobie wszystko opowiem. Obaj byli po prostu protek-orami. Pierwszy pomagał mi studiować, a drugi robić pieniądze. Widzisz, po śmierci starej de Graset, matki Klau-usza, musiałam wyprowadzić się od nich, bo żona Klaudiusza mnie nie znosiła. Zamieszkałam przy dobrej rodzinie. Miałam trochę własnych pieniędzy. Po maturze spróbowałam studiów. W różnych miejscach: faculte des lettres, la danse, tam poznano się -na mnie. Pierwszym protektarem był mecenas sztuk choreograficznych, bezdzietny, hurtownik branży konfekcyjnej. On skierował mnie na właściwą drogę: modelki wielkich magazynów. Jemu zawdzięczam dzisiejsze mieszkanie i biżuterię, która niestety przepadła. Umarł na raka. W czasie półrocznej choroby przynosiłam mu kwiaty i byłam mu wierna. Na pogrzebie poznałam jego żonę i zaprzyjaźniłam się z nią. To coś warte. Wiedziała o mnie od męża. U niej poznałam mojego drugiego, adwokata-giełdziarza. Ten był kawalerem z alimentami. Brzydal i cynik, ale był ze mnie dumny. Podróżowałam z nim po świecie. Nauczył mnie robić interesy. To on założył moją firmę jako niby konkurencyjną słynnego domu, którego w istocie jestem filią. Filia nosi rnoje imię dlatego, żeby nie mogli łatwo pozbyć się mnie •— Fabioli. W sezonie mam dla siebie po ćwierć miliona franków za miesiąc. Ten mój drugi był o mnie zazdrosny. Swymi podejrzeniami skusił mnie do tego, żebym oglądała się za młodszymi. :;• || ^ji,||| Trzeciego spotkałam przypadkiem, przy kiosku z papierosami. Młokos a wrai dire zaimponował mi bezczelnością, traktując jak ulicznicę. Dla zaba,wy pozwoliłam mu odprowadzić się pod dom, a on wlazł za mną do mieszkania. Tak się zaczęło. Pasowaliśmy do siebie jak ciastko do buzi, albo lepiej, jak strumień do przepaści. Zatruł mnie sobą. Tak nazwałam tę naszą miłość, ii m'a intoxiquee. Następnego dnia oznajmiłam protektorowi, że go zdradziłam. Zapytał: zdradziłaś czy zdradzasz? Odpowiedziałam, że nie wiem, bo to ode mnie nie zależy. Gdyby nie wrócił, skończyłoby się na tym. Ale on wrócił i pozostał u mnie. Adwokat jakoś pogodził się z klęską. Orzekł, że jestem pijana, ale nie przestał dbać o mnie i nadal jest moim radcą. Byłam naprawdę szczęśliwa mogąc służyć mojemu Gilbertowi. Pracował dla wojska, może był wywiadowcą. Dzisiaj nie jestem już pewna, czy tylko ze mną sypiał w tym okresie. Zginął ubiegłej jesieni, w pół roku po ucieczce ode rnnie. Do mego drugiego, adwokata, nie chciałam wracać, a zresztą miał już inną. Umarła wtedy żona de Graseta, matka Zewy, Klaudiusz był dla mnie bardzo dobry, zapraszał do siebie, ale nic z tego nie wyszło. Nie wysilałam, się, a on ma różne kom pleksy. Potem obiecałam Zewie, że nigdy nie wpuszczę go do łóżka. Lękam się ludzi z kompleksami. Dziś jestem wolna, ale nie do wzięcia. Mogę dużo zarabiać niezależnie od kobiecego .wdzięku. W domu jestem tylko od siebie zależna. A na rodzinne szczęście już za późno... — Nigdy nie jest za późno, głuptasie! — Nie wiesz wszystkiego, Domi. Mój trzeci, ten Gilbert, był bezwzględnym egoistą. Nie liczył się z mym zdrowiem. Dwa razy zachodziłam przy nim w ciążę i oba razy kazał mi ją zlikwidować. Za drugim razem lekarz uprzedził mnie, że już się to nie powtórzy, a więc nie mogę mieć swojego dziecka. Je suis ratee. — Nie pleć głupstw. O świcie spojrzysz na świat pogodniej. Burza odleciała, deszcz ustaje. Może spróbujemy zasnąć? — Jestem głodna. — Jeszcze lepiej. Chcesz sandwicza z szynką? — Iz koniakiem. Która może być godzina? — Wpół do drugiej. — Po północy! To szczęście. Zaczynam wierzyć, że wyjdziemy cało. — Wyjedziemy, chciałaś po,wiedzieć. A gdzie następna noc? — Y7 Sables d'Olonne, o ile będzie pogoda. Wykąpiemy się, wynurzamy w piasku. Znam tam pustynną plażę. Ale to daleko. — Na przykład? — Prawie czterysta kilometrów na południe. — Więc podjedz sobie i śpijmy. Rano ustalimy marszrutę. O drugiej Fabiola już spała. Ja nie czułem się źle, ale zasnąć nie mogłem. Włączyłem motor, aby podgrzać wnętrze. Głowa Fabioli w zielonawej poświacie zegarów przypominała mi kogoś niezwykłego lub znajomego. Ciało jej owinięte szczelnie ciemnym pledem tworzyło jakby łodygę, na której rozkwitała jej głowa, kwiat twarzy. Delikatna wypukłość powiek, zgrabny nosek, a wargi zamilkłe w żałosnym półuśmiechu. Toć maska L'inconnue de la Seine. Zachwycałem się jej fotografią za studenckich czasów. Wyłowiona z rzeki topielica, mniemano, że Słowianka, zasłynęła jako anonim i tragiczny pierwowzór a rebours uśmiechu ocondy... We wnętrzu Ramblera w stalowym mauzoleum am dla siebie moją inconnue, tak inconnue, boć przecież e znam prawdziwego nazwiska sieroty, której de Graseto-wię dali swoje, Jest żywa, powierzyła mi swój sen. Ogarniający nas mrok skondensojwał chwilę, kolumna powietrznej burzy znieruchomiała, warczące u skał morze przymilkło, a ja strzegę tej chwili, dla kogo? Dlaczego? Miejsce w świecie przemijające dłużej niż przemijamy my, którzy piętnujemy sobą miejsca na świecie. Czy to prawda, co opowiadała o Margot i tym „onym" bez twarzy? Jeżeli wierzy w to, co opowiada, tedy tak być musiało, przynajmniej dla niej. Albo ten Casim! Mnie okazywał duszę nieśmiertelną w metaforze samochodowej, jej zaś przedstawił życie ludzkie w podobieństwie do chłonnego |Wirowania powietrznej trąby. Zapamiętała, a więc trafiło to do jej wyobraźni. Ciekawe porównanie. Zaczyna się od miłosnego spazmu, spojenia dwóch drobinek, rozrasta matczyna krwią, zachłystuje powietrzem narodzin, kształtuje swoją postać, własny umysł, aby wtargnąć na arenę społecznego toku, zawirować czynami i pożądliwością, tworząc niepowtarzalną, jak atom w kosmosie, osobowość człowieka. Atom możemy rozbijać, ale nie musimy. Człojwiek-atom rozbija atomy, ale nie sobą, tylko dla siebie. To wprost nieprawdopodobne. Tedy musi człowiek nie być atomem. Człowiek zabija człowieka. To nieprawdopodobne. Przemienia go, lecz nie unicestwia. Unicestwiania nie ma. Tylko Stwórca mógłby unicestwić. Poza Nim nikt i nic. Człowiek — powietrzna trąba, gdy odjąć odeń pracę wirowania, rozsypuje się, ale nie wraca do status quo ante. Powrót do stainu poprzedniego jest niemożliwy. Jeżeli powstałem z nicości, już nie mam do niej powrotu. Nigdy Fabiola nie przestanie być sobą, choćby nas całe morze przywaliło. Wyrwiemy z jego trzewi bodaj sen, aby siłą grawitacji nieznanego nieba trwał i rozkwitał dalej, jak był rozpętany. Wszystko, co temu przeczy, sprzeciwia się tęsknocie do rozwoju, postępu, rozkwitu. Dziwaczne to, co napisałem. Próba przekazania papierowi przeżycia chwili trudnej do określenia, pewności intelektualnej i uczuciowej nieskończoności przyszłego bytu osobowego. A rzerwałem rozdział, gdyż był już zbyt długi. Wyobrażani sobie moją książkę jak polski kilim: symetryczna i o równych "wzorach, a tymczasem piszę ją albo lepiej rzec — pi sze mi si? ona> ^a^ Ja^ wypadnie na któryś dzień. Alboż życie nasze jest symetryczne? Bywa i monotonne, a jedno- stajność nie jest przecież wzorem. Po ciężkiej nocy obudziliśmy się o siódmej, w zimnym słońcu i rosie. Zachodni wiatr zmiatał z nieba resztki chmur. Morze nie sfolgowało. Z przepastnego dna mobilizowane brygady grzywaczy uparcie szarżowały kamienisty brzeg. Podziwiałem żywotność Fabioli. Trudno było uwierzyć, że to ona przed paru godzinami dygotała ze strachu przerażając się nieprawdopodobną opowieścią o Margot. Ani słówkiem nie [Wspomniała o minionej nocy. Zaciągnęła mnie pod skałę, kazała obnażyć się do pasa i szmatką maczaną w deszczowej wodzie wyszorowała jak zawodowa masażystka. Przypomniały mi się wojenne lata. Tyle, że wtedy nie miałem kłopotu ze sztucznymi zębami. I o tym pomyślała wydzielając mi po śniadaniu kubek zagrzanej wody. O ósmej zapuściłem motor. Ruszyliśmy, nie śpiesząc, na Yannes ku Loarze. Czułem się nie najgorzej, póki nie zapaliłem pierwszego papierosa. Przeszkadzało mi zdenerwowanie, jakiś niepokój w rękach. Niepotrzebnie wypiłem pełny kubek kawy. Fabiola jeszcze nie (Wie, że mam nadwątlone serce. Wstydziłem się przyznać do słabości, ale gdy za Guin-gamp okazała ochotę poprowadzenia wozu, odstąpiłem jej kierownicę i do Pontiyy leniuchowałem oglądając przez szybę piękno bretońskiej ziemi. Pastylka Klaudiusza pomogła do odzyskania równowagi psychicznej. W Pointiyy, przed pałacem Rohanów, sfotografowałem Fabiole. Przeżyliśmy chwilę sennej rozterki, czy nie zrobić już postoju, jednak gorączka turystyczna przemogła i pomknęliśmy dalej. Ja prowadziłem, swobodnie nadrabiając czas. O jedenastej w Yannes, w sympatycznej restauracji „Au petit Rabelais", zjedliśmy świetne dejeuner z homarem a PArmoricaine. W samo południe wróciliśmy do wozu, o /wpół do drugiej przemknęliśmy w Nantes przez Loarę, na trzecią zahamowaliśmy przed stacja benzynowa w Sables d'Olonne. Fabiola zdumiała się. — Pierwszy raz od Paryża bierzemy benzynę. Ile jej mieścisz w baku? Mam dwa baki. W zapasowym dwadzieścia galonów. — Starczy na tysiąc kilometrów? Więcej. Wy tu w każdym mieście macie ulicę de Gaulle'a? -- Odświeżamy się. W Sables najważniejsze miejsca zaję-pierwsza ,wojna światowa. Jest nadbrzeże marszałka Joffre i Clemenceau, ulice Verdun, Castelnau, Brłanda, Guynemera, Poilu de France, i waszego prezydenta, Wilso-na. — Świetnie znasz to miasto. — Jak własną kieszeń. Bywaliśmy tu z rodzicami przed wojną, a później parę razy z de Grasetami. — Bywaliście? •— Miałam brata. — Umarł? — Nie! Starszy ode mnie. Przechował się w Limoges pod innym nazwiskiem. Po wojnie wrócił do prawdziwego, ożenił się z Włoszką, mieszka w Mediolanie i nie lubi Francuzów. Dobrze mu się po(wodzi. Dla mnie to obcy człowiek. Napisał raz, pytając, czy nie potrzebuję pomocy, ale w takiej formie, że nie odpowiedziałam na to, natomiast sama posłałam jego żonie na święta własny model wieczorowej sukni z życzeniami na blankiecie Diora. Sables d'Olonne podobało mi się. Miasto jak miasto, ale plaża przy basse mer rzeczywiście piaszczysta i imponująca. Ostatnie jesienne deszcze wymiotły stąd kuracjuszy, a pogoda właśnie powróciła. Słońce od świtu nagrzewało piasek i płytką wodę. Ocean kusił kąpielą. Według wskazówek Fa-bioli ustp