7920

Szczegóły
Tytuł 7920
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7920 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7920 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7920 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

PAUL LEVINSON KOD JEDWABIU The Silk Code Prze�o�y� Jaros�aw Cie�la Data wydania oryginalnego 1999 Data wydania polskiego 2003 CZʌ� PIERWSZA Mendlowska lampa JEDEN Wi�kszo�� ludzi z terenami rolniczymi kojarzy Kaliforni� lub �rodkowy Wsch�d. Wed�ug mnie tego typu obszarem jest Pensylwania, pe�na soczystej zieleni na czerwonawej glebie. Niewielkie poletka pomidor�w, kukurydzy, ubrania powiewaj�ce na sznurze i dom stoj�cy zawsze w rogu dzia�ki. Wszystko ma bardzo ludzkie wymiary... Jenna przebywa�a w Anglii na konferencji, nie mia�em nic zaplanowanego na weekend, wi�c zaproponowa�em Mo wycieczk� do Lancaster. Pokas�uj�c silnikiem, pojechali�my przez most Waszyngtona; szos� Pennsylvania Turnpike; przez kolejny most; nast�pn� autostrad�, pe�n� �at i dziur; w ko�cu boczn� drog�, gdzie mo�na by�o opu�ci� szyby i napawa� si� �wie�ym powietrzem. Mo, jego �ona i dwie c�rki byli dobrymi lud�mi. W�r�d os�b zajmuj�cych si� medycyn� s�dow� on stanowi� rzadki okaz. Mo�e wynika�o to z ma�ej liczby przest�pstw w tej cz�ci kraju - mieszka�o tu mn�stwo Amiszy, a oni odrzucaj� przemoc - a mo�e to ci�g�y kontakt z soczyst� zieleni� napawa� jego dusz� spokojem. Lecz w og�le nie mia� w sobie nic z tej twardo�ci, tego cynizmu tak cz�stego u ludzi zajmuj�cych si� martwymi i okaleczonymi. Nie, w Mo dominowa�a niewinno��, rado�� z nauki, ludzi i roztaczaj�cych si� przed nimi mo�liwo�ci. - Phil - klepn�� mnie w rami�, drug� r�k� �api�c m�j baga�. - Jak si� masz, Phil! - krzykn�a z wn�trza jego �ona, Corinne. - Cze��, Phil! - zawo�a�a z okna jego starsza c�rka Laurie, prawdopodobnie ju� szesnastoletnia - truskawkowoblond plama w srebrnej ramie. - Cze��... - zacz��em, ale Mo postawi� moj� torb� na werandzie i poci�gn�� mnie w stron� swojego samochodu. - Przyjecha�e� wcze�nie, to dobrze - powiedzia� tym konspiracyjnym szeptem uczniaka. Zawsze u�ywa� takiego g�osu, kiedy trafia� na co� nowego w nauce. Postrzeganie pozazmys�owe, UFO, ruiny Maj�w w nieoczekiwanym miejscu - wszystko to stanowi�o dla Mo nieodpart� przyn�t�. Lecz jego specjalno�ci� by�a moc zwyk�ej natury i ukryta m�dro�� farmer�w. - Ma�y prezent, kt�ry chc� odebra� dla Laurie - wyszepta� jeszcze ciszej, cho� dziewczyna znajdowa�a si� daleko poza zasi�giem s�uchu. - Zamierzam te� co� ci pokaza�. Nie jeste� zbyt zm�czony na kr�tk� przeja�d�k�? - Och, nie, sk�d�e. - �wietnie, to jedziemy - ucieszy� si�. - Trafi�em na pewne metody Amisz�w... No c�, sam zobaczysz. Spodoba ci si�. Strasburg le�y w odleg�o�ci pi�tnastu minut od Lancaster, drog� 30. Po drodze s� tylko cukiernie �Dairy Queens� i sklepiki sieci �7-Elevens�, lecz je�li zjecha� w bok, na jakie� p� mili w dowoln� stron�, cz�owiek cofnie si� w czasie o dobre sto lat. Samo powietrze o tym informuje - wyra�na mieszanina woni py�k�w i ko�skich odchod�w, zaskakuj�co mi�a, tak rzeczywista, �e oczy zachodz� �zami z przyjemno�ci. Cz�owiek nawet przestaje zwraca� uwag� na kr���ce w pobli�u muchy. Skr�cili�my w Northstar Road. - Kawa�ek st�d, po prawej stronie, jest farma Josepha Stoltzfusa - poinformowa� Mo. Skin��em g�ow�. - Cudownie. S�o�ce mia�o zaj�� za jakie� pi�� minut. Niebo koloru brzuszka gila nachyla�o si� nad br�zami i zieleni� farm. - Nie b�dzie mia� nam za z�e, �e przybywamy tam, tym, no... - Samochodem? Nie, oczywi�cie, �e nie - uspokoi� mnie Mo. - Amisze nie maj� nic przeciwko u�ywaniu samochod�w przez nie-Amiszy. A Joseph, jak sam zobaczysz, ma umys� bardziej otwarty ni� wi�kszo�� z nich. Pomy�la�em, �e chyba w�a�nie go widz�, po prawej stronie, na ko�cu szosy, kt�ra przesz�a w drog� gruntow�, szpakowato-siwa g�owa i broda pochylone nad s�kat� kor� drzewa owocowego. Mia� na sobie prosty, czarny kombinezon i ciemnoczerwon� koszul�. - To jest Joseph? - spyta�em. - Tak s�dz� - odpar� Mo. - Nie jestem pewien. Zatrzymali�my samoch�d w pobli�u drzewa i wysiedli�my. Znienacka zacz�� pada� delikatny, jesienny deszcz. - Macie tu jaki� interes? - m�czyzna stoj�cy przy pniu odwr�ci� si� w nasz� stron�. Ton jego s��w by� ma�o przyjazny. - Ehm, tak - powiedzia� Mo, najwyra�niej zaskoczony. - Przepraszam, �e przeszkadzamy. Joseph Stoltzflis powiedzia�, �e mo�emy przyjecha�... - Mieli�cie interes do Josepha? - ostro spyta� m�czyzna. Oczy mia� zaczerwienione i mokre - cho� to mog�o by� skutkiem deszczu. - C�, tak - potwierdzi� Mo. - Ale je�li przyjechali�my nie w por�... - M�j brat nie �yje - oznajmi� m�czyzna. - Ja nazywam si� Isaac. To z�y czas dla naszej rodziny. - Nie �yje? - Mo prawie krzykn��. - To znaczy... co si� sta�o? Widzia�em si� z pa�skim bratem wczoraj. - Nie jeste�my pewni - rzek� Isaac. - Mo�e atak serca. Uwa�am, �e powinni�cie odjecha�. Wkr�tce pojawi si� tu rodzina. - Tak, tak, oczywi�cie - zgodzi� si� Mo. Popatrzy� na znajduj�c� si� za Isaacem stodo��, kt�r� spostrzeg�em dopiero w tym momencie. Jej wrota by�y lekko uchylone, wewn�trz migota�o s�abe �wiat�o. Mo zrobi� krok w stron� budynku. Isaac powstrzyma� go wyci�gni�t� r�k�. - Prosz� - rzek�. - Lepiej b�dzie, je�li odjedziecie. - Tak, oczywi�cie - ponownie zgodzi� si� Mo, a ja odprowadzi�em go do samochodu. - Nic ci nie jest? - spyta�em, kiedy obaj ju� siedzieli�my w �rodku i Mo w��czy� silnik. Potrz�sn�� g�ow�. - To nie m�g� by� atak serca. Nie teraz. - Zawa�y zazwyczaj nie umawiaj� si� na spotkanie - zauwa�y�em. Mo wci�� potrz�sa� g�ow�, kiedy skr�cali�my z powrotem na Northstar Road. - Uwa�am, �e kto� go zabi�. W dzisiejszych czasach lekarze s�dowi maj� tendencj� do dostrzegania morderstwa w przypadku dziewi��dziesi�cioletniej staruszki umieraj�cej spokojnie we �nie, ale Mo takiego skrzywienia nie mia�. - Opowiedz mi co� wi�cej - poprosi�em niech�tnie. Tylko tego by�o mi trzeba - nag�ej �mierci zmieniaj�cej moje odwiedziny w weekend pracoholika. - Niewa�ne - mrukn��. - Ju� si� zanadto wygada�em. - Wygada�e�? Nie powiedzia�e� mi nic. Mo prowadzi� w milczeniu, zamy�lony. Wygl�da� jak kto� zupe�nie inny, nosz�cy jego twarz jako mask�. - Pr�bujesz mnie przed czym� chroni�, prawda? - zaryzykowa�em. - Powiniene� lepiej mnie zna�. Mo milcza�. - W czym rzecz? - dr��y�em. - Za pi�� minut b�dziemy z Corinne i dziewczynkami. Wystarczy, �e rzuc� na ciebie okiem i b�d� wiedzia�y, �e co� si� sta�o. Co im powiesz? Mo skr�ci� nagle w boczn� drog�, wskutek czego moja nerka wesz�a w gwa�towny kontakt z klamk�. - C�, tu chyba masz racj� - powiedzia�. Wystuka� numer na telefonie zamontowanym w samochodzie - dopiero teraz go zauwa�y�em. - Halo? - odezwa�a si� Corinne. - Z�e wiadomo�ci, kochanie - powiedzia� rzeczowo Mo, cho� mnie ton wydawa� si� bardzo wymuszony. Bez w�tpienia jego �ona te� to wyczu�a. - Co� wypad�o w projekcie i musimy jeszcze dzi� pojecha� do Filadelfii. - Ty i Phil? Wszystko OK? - Tak, obaj - potwierdzi� Mo. - Nie ma si� czym przejmowa�. Zadzwoni� do ciebie, kiedy dojedziemy na miejsce. - Kocham ci� - powiedzia�a Corinne. - Ja ciebie te� - wyzna� Mo. - Uca�uj ode mnie dziewczynki na dobranoc. Roz��czy� si� i odwr�ci� do mnie. - Filadelfia? - zdziwi�em si�. - Lepiej �ebym nie podawa� im zbyt wielu szczeg��w - wyja�ni�. - Nigdy tego nie robi� w moich sprawach. To by je tylko zaniepokoi�o. - Ona i tak si� niepokoi - powiedzia�em. - Dowodzi tego, �e nawet nie nakrzycza�a na ciebie za nieobecno�� na obiedzie. Teraz i ja jestem nieco zaniepokojony. Co si� dzieje? Mo nic nie powiedzia�. Potem zn�w skr�ci� - lito�ciwie zrobi� to �agodniej - w drog�, przy kt�rej sta� znak informuj�cy, �e przed nami znajduje si� autostrada Pennsylvania Turnpike. Kiedy przyspieszy�, przymkn��em okno. Noc nagle zrobi�a si� wilgotna i zimna. - Powiesz mi cho� s��wko, dok�d jedziemy, czy te� po prostu porywasz mnie do Filadelfii? - zapyta�em. - Wysadz� ci� ko�o stacji na 30-tej Ulicy - powiedzia�. - B�dziesz m�g� przek�si� co� w poci�gu, w Nowym Jorku b�dziesz za godzin�. - Zostawi�e� moj� torb� na werandzie, pami�tasz? - zauwa�y�em. - Nie wspominaj�c ju� o moim samochodzie. - W porz�dku, odwioz� ci� do nas do domu, mo�emy zawr�ci� na nast�pnym zje�dzie. - Mo�emy wybra� si� na przeja�d�k�, a potem we dw�ch wr�ci� do ciebie. W porz�dku? Mo tylko skrzywi� si� i jecha� dalej. - Zastanawiam si�, czy Amos wie? - mrukn�� kilka minut p�niej, bardziej do siebie ni� do mnie. - Amos to jeden z przyjaci� Josepha? - spyta�em. - Jego syn - wyja�ni� Mo. - C�, chyba raczej nie mo�esz do niego zadzwoni� z kom�rki - zauwa�y�em. Mo potrz�sn�� g�ow�, skrzywi� si�. - Wi�kszo�� ludzi ma b��dne wyobra�enie o Amiszach. Uwa�aj� ich za jakich� Luddyst�w, przeciwnych wszelkiej technologii. Ale to niepe�na prawda. Walcz� z technologi�, zadr�czaj� si� co przyj��, a co odrzuci�, a je�li zaakceptowa� - to w jaki spos�b, �eby nie zak��ci�o to ich niezale�no�ci i samowystarczalno�ci. Nie sprzeciwiaj� si� telefonom w og�le, nie chc� ich tylko we w�asnych domach, bo przeszkadzaj� we wszystkim, co si� robi. Prychn��em. - Uhum, wielokrotnie telefon od kapitana oderwa� mnie od b�ogich zaj��. Telefonus interruptus. Mo u�miechn�� si� na moment, po raz pierwszy od opuszczenia farmy Josepha Stoltzfusa. Mi�o by�o to zobaczy�. - To gdzie Amisze trzymaj� swoje telefony? Mog�em wykorzysta� sytuacj� w nadziei, �e Mo w ko�cu zacznie m�wi�. - C�, to kolejne b��dne wyobra�enie - wyja�ni�. - Nie istnieje co� takiego, jak spos�b widzenia wszystkich Amiszy. Istnieje wiele ich od�am�w, w r�ny spos�b radz�cych sobie z technologi�. Niekt�rzy toleruj� budki telefoniczne ustawione na skraju ich posiad�o�ci, tak �e mog� gdzie� zadzwoni� je�li chc�, jednocze�nie unikaj�c niepokojenia w u�wi�conym wn�trzu domu. - Czy Amos ma budk� telefoniczn�? - zainteresowa�em si�. - Nie wiem - rzuci� Mo, sprawiaj�c wra�enie, �e zacz�� my�le� o czym innym. - Lecz powiedzia�e�, �e jego rodzina jest wyj�tkowo wolna od uprzedze� - naciska�em. Mo odwr�ci� g�ow� i popatrzy� na mnie przez chwil�, potem wr�ci� wzrokiem do drogi. - Wolni od uprzedze�, tak. Ale nie w dziedzinie komunikacji. - No to w jakiej? - Medycynie - odpar� Mo. - Medycynie? - upewni�em si�. - Co wiesz na temat alergii? Nos mnie sw�dzia� - mo�e to resztki s�odkich py�k�w z okolic Strasburga. - Mam katar sienny - odpar�em. - Czasem melon wywo�uje u mnie pieczenie w ustach. W swoim �yciu widzia�em kilka przedziwnych zej�� wywo�anych uczuleniami. S�dzisz, �e Joseph Stoltzfus umar� z takiego powodu? - Nie - zaprzeczy� Mo. - Uwa�am, �e zosta� zamordowany, bo pr�bowa� zapobiec zgonom maj�cym takie przyczyny. - OK - rzek�em. - Kiedy ci� ostatnio o to spyta�em, powiedzia�e� �niewa�ne�. Czy mam spyta� jeszcze raz, czy da� sobie spok�j? Mo westchn��. - Wiesz, in�ynieria genetyczna jest o wiele starsza od podw�jnej helisy. - Mo�esz powt�rzy�? - Krzy�owanie ro�lin w celu otrzymania nowych odmian prawdopodobnie si�ga pocz�tk�w istnienia naszego gatunku - powiedzia� Mo. - Darwin to rozumia� - nazwa� ten proces sztucznym doborem. Mendel sformu�owa� pierwsze prawa genetyki krzy�uj�c groszek. Luther Burbank wyhodowa� o wiele wi�cej nowych odmian owoc�w i warzyw, ni� wysz�o z naszych laboratori�w manipuluj�cych genami. - A jaki to ma zwi�zek z Amiszami - wyprowadzaj� teraz nowe odmiany warzyw? - spyta�em. - To co� wi�cej - odpar� Mo. - Ca�e wn�trza ich dom�w o�wietlone s� specjalnymi odmianami �wietlik�w, maj� altruistyczny obornik pe�en �limak�w szukaj�cych korzeni ro�lin i gin�cych przy nich dla zapewnienia im zwi�zk�w od�ywczych - wszystko to starannie wyhodowane do w�a�nie tych, konkretnych cel�w - a nasze spo�ecze�stwo nie wie o tym nic. To najwy�szych lot�w biotechnologia bez technologii. - I tw�j przyjaciel Joseph nad tym pracowa�? Mo skin�� g�ow�. - Technoalergolodzy - nasi konwencjonalni badacze - badali ostatnio pewne artyku�y �ywno�ciowe, s�dz�c, �e mog� dzia�a� jak katalizatory uczule�. W czasie kwitnienia traw melony maj� dla ciebie piek�cy smak, prawda? Bo rzeczywi�cie zaostrza go katar sienny. Arbuz ma takie samo dzia�anie, r�wnie� py�ek chryzantem. Joseph i jego ludzie wiedz� o tym od dobrych pi��dziesi�ciu lat i poszli o wiele dalej. Pr�buj� wyhodowa� nowy rodzaj �ywno�ci, jak�� odmian� pomidora, kt�ry b�dzie dzia�a� jak antykatalizator alergii wygaszaj�c szok histaminowy. - Co� jak organiczna Claritina? - spyta�em. - Lepsze od tego - zaprzeczy� Mo. - Przebije wszelkie farmaceutyki. - Dobrze si� czujesz? - zauwa�y�em du�e krople potu na twarzy Mo. - Jasne - powiedzia� i odchrz�kn��. Wyci�gn�� chusteczk� i otar� czo�o. - Nie wiem. Joseph... Zacz�y nim wstrz�sa� napady ostrego kaszlu. Wyci�gn��em r�k�, �eby go podtrzyma� i wyprostowa� kierownic�. Koszul� mia� przepocon� na wylot, oddycha� chrapliwie, spazmatycznie. - Mo, trzymaj si� - powiedzia�em, trzymaj�c go i kierownic� jedn� r�k�, drug� grzebi�c w wewn�trznej kieszeni p�aszcza. W ko�cu namaca�em pi�ro z adrenalin�, kt�re zawsze mam przy sobie, wyci�gn��em je. Mo siedzia� za kierownic� bezw�adnie, spocony i p�przytomny. Odepchn��em go jak najdelikatniej i spr�bowa�em odnale�� stop� hamulec. Samochody mija�y nas w p�dzie, wrzeszcz�c na mnie �wiat�ami we wstecznym lusterku. Na szcz�cie Mo jecha� prawym pasem, wi�c o�lepia�a mnie tylko jedna kolumna �wiate�. W ko�cu odnalaz�em podeszw� hamulec i nacisn��em go jak najdelikatniej. Istny cud, �e samoch�d zatrzyma� si� do�� �agodnie na poboczu. Obaj byli�my cali. Popatrzy�em na Mo. Zadar�em mu koszul� i przycisn��em pi�ro do ramienia. Nie wiedzia�em, od jak dawna nie oddycha, ale nie wygl�da�o to dobrze. Wystuka�em 911 na telefonie. - Niech kto� tu szybko przyjedzie! - krzykn��em. - Jestem na Turnpike, kierunek wschodni, tu� przed skr�tem na Filadelfi�. Jestem doktor Phil D�Amato, lekarz s�dowy z NYPD. Potrzebna natychmiastowa pomoc medyczna. Nie mia�em pewno�ci, czy dozna� szoku anafilaktyczny, ale pi�ro adrenalinowe nie mog�o mu wiele zaszkodzi�. Pochyli�em si� nad jego klatk� piersiow�. Jezu, prosz�. Zrobi�em mu sztuczne oddychanie i masa� serca, b�agaj�c o �ycie. - Trzymaj si�, niech ci� diabli! Ale w�a�ciwie to ju� wiedzia�em. To by�o wida�. Po pewnym czasie nabiera si� do tego przekl�tego sz�stego zmys�u. Jaka� piekielna reakcja alergiczna, kt�ra zabi�a mojego przyjaciela. W moich ramionach. Ot tak, po prostu. Pogotowie przyjecha�o w osiem minut. Lepszy czas ni� ostatnio widywane przeze mnie w Nowym Jorku. Ale to nie mia�o �adnego znaczenia. Mo by� martwy. Kiedy si� nad nim m�czyli, przeklinaj�c i usi�uj�c przywr�ci� go do �ycia, popatrzy�em na telefon samochodowy. B�d� musia� zaraz zadzwoni� do Corinne i powiedzie� jej. Ale na wy�wietlaczu telefonu widzia�em tylko truskawkowo-blond w�osy Laurie. - Z panem wszystko w porz�dku, doktorze D�Amato? - spyta� jeden z sanitariuszy. - Tak - potwierdzi�em. Chyba mia�em dreszcze. - Te reakcje alergiczne mog� by� zab�jcze - oznajmi�, patrz�c na Mo. W�a�nie: jakbym nie wiedzia�. - Powiadomi pan rodzin�? - zapyta� sanitariusz. Zabior� Mo do lokalnego szpitala, z adnotacj� �martwy w chwili przybycia�. - Tak - potwierdzi�em, ocieraj�c �z�. Czu�em si�, jakbym si� dusi�. Musia�em zwolni�, zachowa� kontrol�, oddzieli� reakcje fizyczne od psychicznych, �eby w ko�cu zacz�� rozumie�, co si� tu dzieje. Zrobi�em kilka g��bokich oddech�w. I jeszcze raz. OK. Wszystko by�o w porz�dku, nie dusi�em si� naprawd�. Ambulans odjecha�, zabieraj�c Mo. On si� naprawd� dusi� i to go zabi�o. Co w�a�nie zaczyna� mi m�wi�? Zn�w popatrzy�em na telefon. Powinienem pojecha� z powrotem do domu Mo, by� tam z Corinne, kiedy jej powiem - powiadomienie o czym� takim przez telefon to potworno��. Ale musia�em dowiedzie� si�, co si� sta�o z moim przyjacielem - a tego raczej nie znajd� u Corinne. Mo nie chcia� jej denerwowa�, nie zwierza� si� jej. Nie, najwi�ksze szans� na dowiedzenie si� o co mu chodzi�o, mia�em w Filadelfii, w miejscu, do kt�rego jecha�. Ale co to za miejsce? Skupi�em si� na wy�wietlaczu telefonu - wcisn��em kilka klawiszy, wywo�a�em katalog. Jedyny numer z kodem strefy 215 nale�a� do Sarah Fischer, z adresu dowiedzia�em si�, �e mieszka w pobli�u Tempie University. Wystuka�em kod znajduj�cy si� obok numeru i wcisn��em klawisz �dzwo�. Trzaski, trzaski, potem odleg�e dzwonienie kom�rki. - Halo? - odezwa� si� �e�ski g�os, brzmi�c du�o bli�ej, ni� si� spodziewa�em. - Cze��. Czy Sarah Fischer? - Tak - potwierdzi�a. - Czy ja pana znam? - C�, jestem przyjacielem Mo Buhlera i jak s�dz�, w�a�nie dzi� wiecz�r jechali�my do pani... - Kim pan jest? Czy z Mo wszystko w porz�dku? - C�... - zacz��em. - Zaraz, kim pan u diab�a jest? Odwiesz� s�uchawk�, je�li nie otrzymam jednoznacznej odpowiedzi - zagrozi�a. - Jestem doktor Phil D�Amato, lekarz s�dowy w Departamencie Policji Nowego Jorku. Milcza�a przez chwil�. - Z jakich� powod�w pa�skie nazwisko brzmi znajomo - powiedzia�a. - No, napisa�em kilka artyku��w... - Chwileczk� - us�ysza�em odk�adanie s�uchawki i odg�osy grzebania w papierach. - Pa�ski artyku� o bakteriach opornych na antybiotyki ukaza� si� w magazynie Discover, tak? - zapyta�a jak�� minut� p�niej. O rany. - Ehm, pod koniec zesz�ego roku - potwierdzi�em. - Widz� tu pana portret narysowany pi�rkiem. Jak pan wygl�da? - Proste, ciemne w�osy, cho� stanowczo ich za ma�o - powiedzia�em. Kto m�g�by pami�ta�, jak wygl�da jaki� n�dzny szkic? - Prosz� dalej - pop�dzi�a mnie. - W�sy, do�� obfite, okulary w metalowej oprawce. Zapu�ci�em w�sy na stanowcze ��danie Jenny, do tego portretu pozowa�em w okularach. Kilka chwil ciszy, potem westchnienie. - OK - powiedzia�a. - Niech mi pan teraz powie, dlaczego dzwoni... i co si� sta�o z Mo. Mieszkanie Sarah le�a�o o nieca�e p� godziny drogi. Opowiedzia�em jej wszystko przez telefon. Zdawa�a si� o wiele bardziej smutna ni� zaskoczona i poprosi�a mnie, �ebym przyjecha�. Porozmawia�em z Corinne, powiadomi�em j� najlepiej jak potrafi�em. Zanim Mo zosta� lekarzem s�dowym, by� policjantem, a jak s�dz� �ony policjant�w musz� by� przygotowane na takie wydarzenia, ale jak naprawd� mo�na by� na co� takiego gotowym po dwudziestu latach szcz�liwego ma��e�stwa? P�aka�a, ja p�aka�em, w tle p�aka�y dzieci. Powiedzia�em, �e przyjad� - wiedzia�em, �e powinienem, ale mia�em nadziej�, �e powie: - Nie, nic mi nie jest, Phil, naprawd�. A ty chcesz dowiedzie� si�, co si� sta�o Mo... I w�a�nie to powiedzia�a. Ju� nie ma wielu ludzi takich jak Corinne Rodriguez Buhler. Naprzeciwko budynku, w kt�rym mieszka�a Sarah, znajdowa� si� parking - w Nowym Jorku by�aby to gwiazdka z nieba. Poprawi�em koszul�, pasek i naciskaj�c dzwonek, stara�em si� wygl�da� jak najlepiej. Otworzy�a mi elektryczny zamek wyj�ciowy i kiedy zdyszany wbieg�em na drugie pi�tro, sta�a w otwartych drzwiach, by mnie przywita�. Mia�a p�owe blond w�osy, nieobecne spojrzenie, ale otwarty u�miech, kt�rego nie spodziewa�em si� po takim wymaglowaniu mnie przez telefon. Wygl�da�a na oko�o trzydziestk�. Mieszkanie by�o o�wietlone mi�kkim blaskiem, przypominaj�cym mi widzian� kiedy� wystaw� �Pary� w �wietle gazowych latarni� i lekko pachnia�o lawend�. Zmarszczy�em nos. - Pomaga mi zasn�� - wyja�ni�a Sarah i wskaza�a mi stary, wielgachny fotel. - Kiedy pan zadzwoni�, szykowa�am si� do snu. - Przykro mi... - Nie, to mnie jest przykro - zaoponowa�a. - Z powodu takiego m�czenia pana na temat Mo - g�os jej si� lekko za�ama� na jego imieniu. - Czy mog� panu co� zaproponowa�? Musi pan by� g�odny. Odwr�ci�a si� i przesz�a do drugiego pomieszczenia, za�o�y�em, �e to kuchnia. Mia�a na sobie bia�e spodnie, kiedy oddala�a si�, �wiat�o uwydatnia�o kontury jej cia�a. - Prosz�, to na pocz�tek. Wr�ci�a z misk� winogron. Odmiana Concord. Moja ulubiona. W�o�y� jedno do ust, przebi� fioletow� sk�rk�, poobraca� mi��sz na j�zyku - to smak jesieni. Ale nie poruszy�em si�. - Wiem - powiedzia�a. - Po tym, co si� sta�o z Mo, jest pan nieufny wobec wszelkiej �ywno�ci niewiadomego pochodzenia. Ale te s� w porz�dku. Prosz�, poka�� - wyci�gn�a r�k� i w�o�y�a winogrono do ust. - Mmmm - zamrucza�a, dotkn�a warg i zdj�a z nich nasiona. - Dlaczego pan nie we�mie jednego winogrona i nie poda mi. OK? W brzuchu mi burcza�o i ju� mia�em lekkie zawroty g�owy, zda�em sobie spraw�, �e musz� podj�� decyzj�. Albo wyjd� natychmiast, je�li nie ufam tej kobiecie i p�jd� gdzie� co� zje�� - albo zjem, co mi zaoferowa�a. By�em zbyt g�odny, �eby rozmawia� tu z ni� nie tykaj�c oferowanego jedzenia. - W porz�dku, jak pan chce - powiedzia�a. - Mam troch� szynki Black Forest i mog� przyrz�dzi� panu kanapk�, je�li pan chce albo tylko kaw� czy herbat�. - Wszystkie trzy - poprosi�em. - To znaczy bardzo b�d� wdzi�czny za kanapk� i troch� herbaty, spr�buj� te� winogron. W�o�y�em jedno do ust. Dawno ju� nauczy�em si�, �e paranoja jest r�wnie niszczycielska, jak niebezpiecze�stwa, kt�re podejrzewa. Sarah wr�ci�a po kilku minutach z kanapk� i herbat�. Rozgryz�em ostatnie trzy winogrona i poczu�em si� ca�kiem w porz�dku. - Toczy si� wojna - powiedzia�a i postawi�a tac� na stoliku ko�o mnie. Kanapk� sporz�dzi�a z jakiego� ciemnego chleba, pachnia�a cudownie. - Wojna? - spyta�em i wgryz�em si� w przek�sk�. - Uwa�a pani, �e to, co si� przytrafi�o Mo, jest wynikiem ataku jakiego� terrorysty? - Niezupe�nie - Sarah usiad�a ko�o mnie z fili�ank� herbaty w d�oni. - Ta wojna toczy si� od bardzo dawna. To wojna biologiczna i ma o wiele g��bsze korzenie, dos�ownie, ni� cokolwiek, co dzi� uwa�amy za terroryzm. - Nie rozumiem - przyzna�em si� i po�kn��em k�s kanapki. Dobrze by�o wrzuci� co� do �o��dka. - Tak s�dzi�am - zgodzi�a si� Sarah. - Niewielu ludzi to pojmuje. My�li pan, �e epidemie, szeroko wyst�puj�ce reakcje alergiczne, choroby niszcz�ce nasze zbiory i zwierz�ta hodowlane, zdarzaj� si� przypadkowo. Czasami jest to prawda. Czasami tkwi w tym co� wi�cej. Poci�gn�a �yczek herbaty. Co� w �wietle, w jej w�osach, twarzy, mo�e smak jedzenia, wywo�a�o we mnie uczucie, �e jestem zn�w dzieciakiem w pi�knych latach sze��dziesi�tych. Prawie zacz��em si� spodziewa� zapachu kadzid�a. - Kim pani jest? - zapyta�em. - To znaczy, co pani� wi��e z Mo? - Robi� doktorat w Tempie - odpar�a. - Z etnobotanicznej farmakologii. Mo stanowi� jedno z moich �r�de� informacji. By� bardzo mi�ym cz�owiekiem. Wyda�o mi si�, �e zobaczy�em b�ysk �zy w k�ciku jej oka. - Tak, by� - zgodzi�em si�. - I pomaga� pani w pracy czym - informacjami o wojnie zarazk�w, o kt�rej w�a�nie mi pani powiedzia�a? - Nie ca�kiem - sprostowa�a. - Zna pan �wiat akademicki. Nikt nie pozwoli�by mi napisa� pracy na tak oburzaj�cy temat - nigdy bym nie przesz�a na radzie naukowej. Trzeba wi�c dzia�a� subtelnie, zaproponowa� co� nieszkodliwego i przemyci� cenne informacje pod przykrywk�, rozumie pan. Tak, owszem, podtekstem mojej pracy by�o to, co my - ja - nazywam wojn� biologiczn�, a kt�ra jest czym� wi�cej ni� rozsiewaniem zarazy. I tak, Mo by� jednym z ludzi pomagaj�cych mi bada� temat. To pasowa�o do Mo. - A Amisze maj� z tym co� wsp�lnego? - I tak, i nie - powiedzia�a Sarah. - Amisze to nie jest jedna, zunifikowana grupa, bardzo si� mi�dzy sob� r�ni� stylem �ycia i wyznawanymi warto�ciami. - Wiem - przyzna�em. - I niekt�rzy z nich - mo�e jeden z od�am�w - jest zamieszany w t� wojn� biologiczn�? - G��wna grupa zaanga�owana w t� wojn� to nie s� prawdziwi Amisze - cho� jedno z ich zgromadze� w pobli�u Lancaster mieszka tam ju� od 150 lat. Ale oni nie s� Amiszami. Udaj� ich - to bardzo dobra przykrywka - lecz ich grupa jest o wiele starsza. Jednak ludzie uwa�aj� ich za Amiszy, bo �yj� w �cis�ym zwi�zku z natur�, unikaj�c technologii. Ale nie s� nimi. Prawdziwy Amisz sprzeciwia si� przemocy. Jednak cz�� z tych prawdziwych wie, co si� dzieje. - Du�o pani o nich wie - zauwa�y�em. Zarumieni�a si� lekko. - Sama by�am Amiszk�. Rozwija�am swoje zainteresowania na ile tylko kobieta nale��ca do mojego Ko�cio�a mo�e to zrobi�. B�aga�am swojego biskupa, �eby pozwoli� mi p�j�� do college�u - wiedzia�, jaka jest stawka, jak wa�ne jest to, co studiowa�am - ale odm�wi�. Powiedzia�, �e miejsce kobiety jest w domu. Chyba chcia� mnie chroni�, ale nie jestem pewna. - Zna pani Josepha Stoltzfusa? - zapyta�em. Sarah skin�a g�ow�, z zaci�ni�tymi ustami. - To m�j wuj - wyjawi�a w ko�cu. - Brat mojej matki. - Bardzo mi przykro - powiedzia�em. Wida� by�o, �e wie ju� o jego �mierci. - Kto pani powiedzia�? - spyta�em mi�kko. - Amos - m�j kuzyn - syn Josepha. Ma budk� telefoniczn� - poinformowa�a. - Rozumiem - mrukn��em. Co za wiecz�r. - S�dz�, �e Mo uwa�a�, i� ci ludzie - ci inni, podobni do Amiszy, ale nieb�d�cy nimi - w jaki� spos�b zabili Josepha. Twarz Sarah zadr�a�a, wygl�da�a, jakby zaraz mia�a si� rozp�aka�. - Zrobili to - potwierdzi�a. - Mo mia� racj�. Jego te� zabili. Od�o�y�em talerzyk i wyci�gn��em pocieszaj�co d�o�. To nie wystarczy�o. Wsta�em, podszed�em do niej i obj��em j�. Dr��c, podnios�a si� z krzes�a i opar�a si� o mnie z p�aczem. Przez sztywn� bluzk� czu�em jej cia�o, bicie serca. - W porz�dku - powiedzia�em. - Nie przejmuj si�. W moim zawodzie bez przerwy stykam si� z takim draniami. Dostaniemy tych ludzi, przyrzekam ci. Potrz�sn�a g�ow�, nie odrywaj�c jej od mojej piersi. - Nie z takimi - zaprzeczy�a. - Dopadniemy ich - powt�rzy�em. Przytuli�a si� jeszcze raz, potem odsun�a si�. - Przepraszam - powiedzia�a. - Nie chcia�am si� a� tak rozklei�. Popatrzy�a na moj� pust� fili�ank�. - Co powiesz na kieliszek wina? Popatrzy�em na zegarek. By�a ju� 21:45, czu�em si� zm�czony. Ale musia�em dowiedzie� si� wi�cej. - OK - zgodzi�em si�. - Jasne. Ale tylko jeden. Pos�a�a mi dr��cy u�miech i posz�a do kuchni. Wr�ci�a z dwoma kieliszkami ciemnoczerwonego wina. Usiad�em i poci�gn��em �yczek. Smakowa�o znakomicie - lekko przypomina�o mo�e portugalskie, ze �ladem owoc�w i mi�ym posmakiem drewnianej beczki, w kt�rej le�akowa�o. - Miejscowe - powiedzia�a. - Smakuje ci? - Tak. Poci�gn�a �yczek, zamkn�a oczy i odchyli�a g�ow� do ty�u. Spod p�przymkni�tych powiek jej b��kitne oczy po�yskiwa�y jak cenne klejnoty. Musia�em si� skupi� na jednej sprawie. - Jak dok�adnie zabijaj� ci ludzie od wojny biologicznej? Co zrobili Josephowi i Mo? - spyta�em. Nie otwiera�a oczu troch� d�u�ej, ni� si� spodziewa�em - jakby zapad�a w marzenia albo zacz�a zasypia�. W ko�cu otwar�a je. popatrzy�a na mnie i potrz�sn�a powoli g�ow�. - Maj� mn�stwo sposob�w. Najnowszy to rodzaj katalizatora w jedzeniu - s�dz�, �e to specyficzna odmiana melona, kt�ry pot�nie wzmacnia skutki wielu alergii - podnios�a kieliszek dr��c� d�oni�, opr�ni�a go i wsta�a. - Nalej� sobie jeszcze. Jeste� pewien, �e nie chcesz wi�cej? - Jestem pewien, dzi�kuj� - odm�wi�em i kiedy posz�a do kuchni, przyjrza�em si� swojemu napojowi. Wszystko m�wi�o mi, �e katalizator z tego przekl�tego melona znajdowa� si� w�a�nie w tym kieliszku... Us�ysza�em, jak co� rozbi�o si� w kuchni. Pop�dzi�em tam. Sara sta�a nad czym�, co wygl�da�o jak rozbita na kawa�ki ma�a latarenka sztormowa, �wiec�ca na bia�o, ale bez ognia wewn�trz. Kilka jakich� owad�w rozwin�o skrzyd�a i odlecia�o. - Przepraszam - wyszepta�a. Zn�w p�aka�a. - Str�ci�am j�. Naprawd� dzi� nie jestem sob�. Zn�w przytuli�a si� do mnie, naprawd� blisko. Instynktownie poca�owa�em j� w policzek, leciutko - w ge�cie, co do kt�rego mia�em nadziej�, �e jest tylko bratersk� trosk�. - Zosta� ze mn� na noc - wyszepta�a. - To znaczy, ta kanapa si� rozk�ada, mo�esz si� na niej wyci�gn��, b�dziesz mia� do�� prywatno�ci. Ja p�jd� do sypialni. Boj� si�... Te� si� ba�em, bo cz�� mnie pragn�a z�apa� j� na r�ce, zanie�� do sypialni albo na kanap�, gdziekolwiek, po�o�y� j� delikatnie, �agodnie rozebra�, przeczesa� palcami jej jedwabiste w�osy i... Jednak zale�a�o mi na Jennie. I chocia� nie zwi�zali�my si� formalnie na ca�e �ycie... - Kiepsko si� czuj� - powiedzia�a Sarah i odsun�a si� lekko. - Napi�am si� troch� wina przed twoim przyj�ciem i... Nagle g�owa opad�a jej bezw�adnie, cia�o zwiotcza�o, a oczy uciek�y w g��b czaszki. - Sarah! Najpierw pr�bowa�em j� prowadzi�, potem wzi��em j� na r�ce i zanios�em do sypialni. Po�o�y�em j� na ��ku, na delikatnej, jedwabnej po�cieli, naj�agodniej jak umia�em, sprawdzi�em jej puls w przegubie. By� chyba troch� przyspieszony, ale generalnie wydawa� si� normalny. Podnios�em jej powiek� - by�a p�przytomna, ale �renic nie mia�a rozszerzonych do ko�ca. Prawdopodobnie by�a pijana, nie pod wp�ywem narkotyk�w. Przy�o�y�em ucho do jej piersi. Serce bi�o miarowo - to nie taka reakcja alergiczna jak u Mo. - Nic ci nic b�dzie - powiedzia�em. - To tylko lekki szok i wyczerpanie. J�kn�a cicho, potem wzi�a mnie za r�k�. Trzyma�em j� bardzo d�ugo, a� jej chwyt os�ab� i nie mia�em w�tpliwo�ci, �e mocno zasn�a - wyszed�em wtedy cicho do drugiego pokoju. By�em zbyt zm�czony, �eby jecha� dok�dkolwiek, zbyt zm�czony nawet, �eby wykombinowa�, jak roz�o�y� kanap�, zdo�a�em wi�c tylko zzu� buty i wyci�gn�� si� na niej, w chwil� p�niej spa�em jak zabity. Ostatni� my�l� przed za�ni�ciem by�o, �e trzeba jeszcze raz przyjrze� si� farmie Josepha Stoltzfusa, a ta lampa na pod�odze by�a pi�kna, podobnie jak Sarah w po�cieli. Mia�em nadziej�, �e nie dosta�em jakich� narkotyk�w lub czego� w tym rodzaju, ale je�li tak, to ju� by�o za p�no, �eby co� z tym zrobi�... Obudzi�em si� rano gwa�townie, opar�em g�ow� na dr��cej r�ce i pochyli�em si� dok�adnie w por�, �eby zobaczy� szczup�y, mokry ty�eczek Sarah znikaj�cy w sypialni. Prawdopodobnie wysz�a spod prysznica. Potrafi�em sobie wyobrazi� du�o gorsze przebudzenia. - Chyba wr�c� na farm� Josepha - powiedzia�em jej przy �niadaniu z grzanek z pe�nego ziarna pszenicy, sadzonych jajek i herbaty Darjeeling, smakuj�cej jak najwspanialszy nektar. - Dlaczego? - Miejsce najbli�sze scenie zbrodni - odpar�em. - Pojad� z tob� - zaproponowa�a Sarah. - Wczoraj wieczorem by�a� mocno rozstrojona... - zacz��em oponowa�. - Prawda, ty te�, ale teraz ju� czuj� si� dobrze - o�wiadczy�a. - Poza tym, b�dziesz mnie potrzebowa�, �eby rozszyfrowa� Amisz�w, �eby� wiedzia�, czego szuka�. Mia�a sporo racji. - W porz�dku - zgodzi�em si�. - Dobrze - powiedzia�a. - Tak na marginesie, czego chcesz szuka�? - Tak naprawd� to nie wiem - przyzna�em. - Mo bardzo chcia� pokaza� mi co� u Josepha. Sarah zastanowi�a si�, potem skrzywi�a. - Joseph pracowa� nad organicznym antidotum na katalizator alergen�w, ale wszystko to dzia�a bardzo powoli - osi�gni�cie niebezpiecznego st�enia katalizatora w organizmie cz�owieka trwa ca�e lata - nie wiem wi�c, co takiego Joseph m�g�by ci pokaza� w trakcie kr�ciutkiej wizyty. Gdyby powiedzia�a to wczoraj wieczorem, winogrona i kanapka smakowa�yby mi jeszcze bardziej. - C�, w tej chwili nie mamy �adnego innego punktu zaczepienia - powiedzia�em i doko�czy�em ostatnie jajko. Ale jakie to mia�o znaczenie dla odkrycia, co zabi�o Mo? Jemu te� kto� podawa� powoli dzia�aj�c� trucizn�, kt�ra nagromadza�a si� w cia�ach jego i Josepha przez d�ugie lata, tak �e w ko�cu umarli tego samego dnia. Bardzo ma�o prawdopodobne. Najwyra�niej chodzi�o tu o wi�cej ni� jeden katalizator. Zastanawia�em si�, czy Mo powiedzia� Josephowi cokolwiek na temat mojej wizyty. Mia�em nadziej�, �e nie - ostatnia rzecz, na jak� mia�em ochot�, to dopadniecie mnie przez ostateczny katalizator. Godzin� p�niej byli�my ju� na Turnpike, jad�c na zach�d. S�o�ce przygrzewa�o mocno, wia� �wie�y wiaterek - pi�kny dzie� na przeja�d�k�, tyle tylko, �e udawali�my si� na �ledztwo w sprawie �mierci jednego z najmilszych ludzi, jakich zna�em. Zadzwoni�em do Corinne, �eby upewni� si�, �e z nimi wszystko w porz�dku. Powiedzia�em, �e wpadn� po po�udniu. Przede wszystkim powinienem by� pojecha� do nich - przytuli� Corinne i dziewczynki, tak jak tego potrzebowa�y, poza tym odda� samoch�d... Ale musia�em znale�� si� na farmie Stoltzfusa najszybciej jak si� da. Czasami kilka minut mo�e oznacza� r�nic� pomi�dzy obecno�ci�, a znikni�ciem ze sceny przest�pstwa wa�nego dowodu. - Powiedz mi co� wi�cej o swoim doktoracie - poprosi�em Sarah. - To znaczy tym prawdziwym, nie przykrywce dla recenzent�w. - Wiesz, zbyt wielu ludzi zr�wnuje nauk� z jej pu�apkami technologicznymi - je�li czego� nie znajduje si� w komputerze. B�g wie jakich mikroskopach czy najnowszych barwnikach do DNA, to musi by� magia, przes�d, bajki starych ciotek. Ale istot� nauki jest metoda, rozumowy spos�b badania �wiata, wszystkie gad�ety s� wt�rne. Oczywi�cie - dobre wyposa�enie to wspania�a rzecz - otwiera kolejne obszary �wiata naszemu pojmowaniu, umo�liwia nam ich analiz� - ale co, je�li r�ne elementy �wiata ju� s� dost�pne analizie i do�wiadczeniom dokonywanym wy��cznie przy pomocy go�ego oka i r�k, je�li sprz�t tak naprawd� w og�le nie jest potrzebny? - Postulujesz wi�c, �e agrokultura, hodowla ro�lin i zwierz�t, ten rodzaj manipulacji natur� by� praktykowany przez ludzko�� w ci�gu ca�ych tysi�cleci bez �adnych wyszukanych urz�dze� - powiedzia�em. - Tak - potwierdzi�a. - Ale to wcale nie jest kontrowersyjne ani nie mo�e by� powodem morderstwa. Twierdz�, �e niekt�rzy ludzie dokonywali tych prac w celach innych ni� wyhodowanie lepszej �ywno�ci - robili to pod nosem wszystkich przez bardzo d�ugi czas - i wykorzystuj� wyniki do zarabiania pieni�dzy, utrzymywania si� przy w�adzy i eliminowania wszystkich, kt�rzy stan� im na drodze. - Co� w rodzaju zorganizowanej przest�pczo�ci biologicznej - mrukn��em w zamy�leniu. W g�owie odezwa� mi si� motyw z Ojca Chrzestnego. Lecz zamiast Marlona Brando, za biurkiem siedzia� stary farmer w kombinezonie. Naci�gane, delikatnie m�wi�c... - Tak, mo�na tak powiedzie� - zgodzi�a si� Sarah. - Czy masz jakie� przyk�ady - jakiekolwiek dowody - inne ni� twoja teoria alergen�w? - spyta�em. - To fakt, nie teoria, zapewniam ci� - odpar�a. - Ale mam przyk�ad: zastanawia�e� si� kiedykolwiek, dlaczego po drugiej wojnie �wiatowej ludzie w USA stali si� tak nieuprzejmi dla siebie nawzajem? - Nie bardzo chwytam, o co ci chodzi - przyzna�em. - C�, du�o na ten temat napisano w literaturze socjologicznej - ci�gn�a. - W relacjach mi�dzyludzkich istnia�y kiedy� uprzejmo�� i kurtuazja - spos�b, w jaki ludzie odnosili si� do siebie w sytuacjach publicznych, w interesach, w przyja�ni - przynajmniej przez pierwsz� po�ow� dwudziestego wieku w USA. A potem wszystko to zacz�o si� rozpada�. Wszyscy to widz�. Niekt�rzy wini� za to napi�cia wieku atomu, zast�pienie klasy szkolnej ekranem telewizora, przed kt�rym mo�na zasn�� albo odej�� od niego, jako g��wnego �r�d�a edukacji dzieci. Przyczyn mo�e by� bardzo du�o. Ale ja mam swoje zdanie. - Czyli? - Po drugiej wojnie �wiatowej wszyscy znale�li si� w wieku atomu - powiedzia�a. - Anglia i kraje zachodnie mia�y telewizj�, samochody, takie same bod�ce. Ameryk� r�ni�y od reszty �wiata jej ogromne obszary rolnicze - miejsce do ukradkowej uprawy czego�, na co wi�kszo�� ludzi �atwo si� uczula. Uwa�am, �e przyczyn� powszechnego rozdra�nienia, utraty uprzejmo�ci, by�o co�, co do�� dos�ownie wlaz�o wszystkim pod paznokcie - alergen zaprojektowany w�a�nie w tym celu. Jezu, teraz wiedzia�em, dlaczego ta kobieta mo�e mie� k�opoty z rad� naukow�. Ale mog�em si� z ni� zgadza� - �ycie nauczy�o mnie brutalnie, �e wy�miewanie takich szalonych pomys��w odbywa�o si� zawsze czyim� kosztem. - C�, Japo�czycy pod koniec wojny mieli plany wykorzystania balon�w przenosz�cych do nas bro� biologiczn� - �miertelne choroby. Sarah skin�a g�ow�. - Japo�czycy s� jednym z najbardziej zaawansowanych rolniczo narod�w na Ziemi. Nie wiem, czy w nasz problem byli zaanga�owani, ale... Zadzwoni� telefon. McLuhan zauwa�y� kiedy�, �e samoch�d jest jedynym miejscem w naszym technologicznym �wiecie, gdzie cz�owiek mo�e si� uwolni� od natarczywo�ci dzwonka telefonu. Oczywi�cie by�o to przed pojawieniem si� telefon�w samochodowych. - Halo - odezwa�em si�. - Halo? - odpowiedzia� g�os. Brzmia� jak m�ski, o dziwnym akcencie, m�ody, ale g��boki. - Tak? - spyta�em. - Panie Buhler, to pan? - upewnia� si� g�os. - Ehm, niestety nie, czy mog� mu co� przekaza�? Cisza. Po chwili: - Nie rozumiem. Czy to numer telefonu w samochodzie pana Buhlera? - Tak jest - potwierdzi�em - ale... - Gdzie jest Mo Buhler? - C�, jest... - zacz��em. Us�ysza�em dziwne klikni�cie, potem sygna�. - Czy ten telefon ma us�ug� oddzwaniania? - spyta�em Sarah i siebie. Wcisn��em *69, jak w zwyk�ych telefonach, potem �po��cz�. - Witamy w Bezprzewodowej Telefonii AT&T - odezwa� si� inny, g��boki g�os. - Abonent telefonii kom�rkowej, do kt�rego chce si� pan dodzwoni�, jest czasowo niedost�pny albo wyjecha� poza zasi�g... - To by� Amos - odezwa�a si� Sarah. - Ten dzieciak w telefonie? - spyta�em g�upio. Skin�a g�ow�. - Musi wci�� by� w szoku z powodu �mierci swojego ojca - powiedzia�em. - S�dz�, �e to on zabi� swojego ojca - oznajmi�a Sarah. Wjechali�my g��boko w stan Pensylwania, czer�, szaro�� i nieprawdziwe kolory tablic reklamowych powoli zosta�y zast�pione przez ziele�, br�zy, barwy ziemi, z kt�rymi obcowa�em nie dalej jak wczoraj. Lecz teraz kolory natury nie przynosi�y mi rado�ci. Zda�em sobie spraw�, �e tak w�a�nie jest z ca�� natur� - mamy romantyczne wyobra�enie o jej pi�knie, ca�kowicie prawdziwym, ale jest ona tak�e �r�d�em powodzi, g�odu, trz�sie� ziemi i �mierci ukrywaj�cej si� pod wieloma postaciami... Pytanie, czy teoria Sarah o ludziach pomagaj�cych tej ciemnej stronie natury mo�e by� prawdziwa? Opowiedzia�a mi o Amosie. Mia� szesna�cie lat, otrzyma� tylko obowi�zkow� podstawow� edukacj� w jednoizbowej szk�ce, jak ka�dy Amisz - lecz, tak jak w wielu nieznanych ludziom z zewn�trz od�amach tej spo�eczno�ci, by� samoukiem dysponuj�cym du�� wiedz� w sztuce biologicznej alchemii. Terminowa� u swojego ojca. - No to dlaczego go zabi�? - zdziwi�em si�. Zawaha�a si�. - Cz�� tego, to rozgrywki personalne pomi�dzy Amosem i jego ojcem - wyja�ni�a. - Nie jestem pewna, czy Joseph zgodzi�by si�, �ebym m�wi�a o tym... obcemu... - Rozumiem - powiedzia�em. - Lecz umar�y ju� dwie osoby, a ty m�wisz mi, �e to z powodu zab�jstwa. Ca�kowicie zgadzam si� z konieczno�ci� zachowania prywatno�ci, ale nie kiedy kosztuje to czyje� �ycie. - Amos nie tylko zapowiada si� na �wietnego naukowca w stylu Amiszy. Jest tak�e typowym, niepos�usznym dzieciakiem - odezwa�a si� w ko�cu. - Bardzo typowym, buntowniczym nastolatkiem. Upija� si�, prowadzi� samochody w gangach Amiszy. - To wszystko? - To bardzo wiele, je�li jeste� Amiszem. - Oni maj� gangi? - O, tak - potwierdzi�a Sarah. - Groffies, Ammies i Trailers to trzy g��wne. Hostetler opisuje je w swoich ksi��kach. Ale s� i inne, mniejsze. Josephowi nie podoba� si� zwi�zek syna z jednym z nich. Ci�gle si� o to k��cili. - I uwa�asz, �e to doprowadzi�o do �mierci ojca Amosa? - wci�� nie dowierza�em. - C�, Joseph nie �yje, prawda? Jestem te� zupe�nie pewna, �e jeden z gang�w, do kt�rego nale�y Amos, ma powi�zania z mafi� wojny biologicznej, o kt�rej ci opowiada�am - t� kt�ra zabi�a te� Mo. Reszt� drogi przejechali�my w milczeniu. Nie by�em pewien, co my�le� o tej kobiecie i jej pomys�ach. W ko�cu dotarli�my do Northstar Road i drogi prowadz�cej do farmy Stoltzfusa. - Lepiej b�dzie, je�li zaparkujemy tutaj i sam tam podejdziesz - odezwa�a si� Sarah. - Samoch�d i obca kobieta o wiele �atwiej zwr�c� uwag� Amiszy ni� samotny m�czyzna poruszaj�cy si� pieszo - nawet je�li jest Anglikiem. To znaczy, oni tak nazywaj�... - Wiem - przerwa�em jej. - Widzia�em �wiadka Weira. Lecz Mo powiedzia� mi, �e Joseph nie mia� nic przeciwko samochodom... - Joseph nie �yje - wtr�ci�a si� Sarah. - Jego upodobania i upodobania jego rodziny mog� by� zupe�nie odmienne. Przypomnia�em sobie wczorajsz� wrogo�� brata Josepha, kolejnego wuja Sarah. - W porz�dku - zgodzi�em si�. - Chyba wiesz, co m�wisz. Wr�c� za jakie� trzydzie�ci- czterdzie�ci minut. - OK - Sarah �cisn�a mnie za r�k� i u�miechn�a si�. Wlok�em si� gruntow� drog�, nie bardzo wiedz�c, co spodziewa�em si� znale�� na jej ko�cu. Na pewno nie to, co znalaz�em. Poczu�em dym, zapach spalenizny, zanim jeszcze dotar�em do domu i stodo�y. Obydwa budynki doszcz�tnie sp�on�y. Bo�e, mia�em nadziej�, �e nikt nie znajdowa� si� wewn�trz, kiedy zacz�� si� po�ar. - Jest tam kto? - krzykn��em. M�j g�os odbi� si� echem na pustym polu. Rozejrza�em si� dooko�a i nas�uchiwa�em. �adnych zwierz�t, byd�a. Mi�o by�oby us�ysze� cho�by poszczekiwanie z�ego psa. Podszed�em do resztek stodo�y i pogrzeba�em stop� w w�glu drzewnym. Tu i �wdzie na moment pokaza� si� �ar. Zbli�a�o si� po�udnie. Wed�ug mojej oceny po�ar by� szybki i wydarzy� si� jakie� sze�� godzin wcze�niej. Ale nie by�em ekspertem od podpale�. Pomacha�em r�k�, �eby odp�dzi� cuchn�cy dym. Wyci�gn��em latark�, podarowany mi przez Jenn� pot�ny, halogenowy reflektor daj�cy prawie dzienne �wiat�o i rozejrza�em si� po stodole. Cokolwiek tu si� znajdowa�o, niewiele z tego zosta�o. Co� zielonego przyci�gn�o m�j wzrok - bardziej zielonego ni� trawa. By�a to frontowa ok�adka starej ksi��ki, cz�ciowo spalona. Nic wi�cej nie zosta�o - pozosta�e strony i tylna ok�adka znikn�y ca�kowicie. Zobaczy�em kilka liter, wyt�aczanych i z�oconych w starym stylu. Dotkn��em ich czubkiem palca. Ok�adka by�a ciep�a, ale nie za bardzo. Podnios�em j� i obejrza�em. �Nat� widnia�o w jednej linii, w nast�pnej widnia�o �bank�. Bank, pomy�la�em, Nat Bank. Co to takiego, Amiszowska ksi��eczka bankowa jakiego� lokalnego First Vokel�s National Bank? Nie, to nie wygl�da�o jak ok�adka ksi�gi finansowej. Poza tym �b� w �bank� zaczyna�o si� ma�� liter�, nie du��. Bank, bank, hmmm... zaraz, czy Mo wczoraj nie m�wi� mi czego� o jakim� banku? Bank... Tak, Burbank. Darwin i Burbank! Luther Burbank! Partner Natury Luthera Burbanka - to szcz�tki tej ksi��ki trzyma�em w d�oni. Wiele lat temu wypo�yczy�em j� z Biblioteki Alterton i zachwyci�a mnie. No c�, Mo i Sarah mieli racj� co do jednego: wielu Amiszy czyta�o ksi��ki na o wiele wy�szym poziomie ni� szko�a podstawowa... - To zn�w pan! Niemal wyskoczy�em ze sk�ry. Odwr�ci�em si�. - Och, pan... - to by� m�czyzna, kt�rego widzia�em tu wczoraj, brat Josepha. - Isaac Stoltzfus - przedstawi� si�. - Co pan tu robi? Jego ton by� napastliwy, a oczy tak pe�ne z�o�ci, �e przez chwil� my�la�em, �e uwa�a mnie za winnego po�aru. - Isaac. Panie Stoltzfus - zacz��em. - W�a�nie tu dotar�em. Bardzo mi przykro z powodu pa�skiej straty. Co si� sta�o? - Rodzina mojego brata, Bogu niech b�d� dzi�ki, bardzo wcze�nie rano, dobrze przed �witem, wyjecha�a do kuzyn�w w Ohio. Nikomu wi�c nie sta�a si� krzywda. Odprowadzi�em ich na stacj� kolejow� w Lancaster. Kiedy wr�ci�em, kilka godzin p�niej, znalaz�em to - bezradnym gestem, z dziwn� rezygnacj�, wskaza� na zrujnowany dom i stodo��. - Mog� zapyta�, czy wiedzia� pan, co pa�ski brat tutaj robi�? - zaryzykowa�em pytanie. Isaac albo nie us�ysza�, albo udawa�. Kontynuowa� po prostu dotychczasow� wypowied�. - Rzeczy materialne, nawet zwierz�ta i ro�liny, zawsze mo�emy straci�. Ludzie s� jedyn� prawdziw� warto�ci� na tym �wiecie. - Tak - potwierdzi�em - ale wracaj�c do tego, co... - Powinien pan sprawdzi� swoj� rodzin�, upewni� si�, �e nic im nie grozi. - Moj� rodzin�? Isaac skin�� g�ow�. - Mam tu robot� - wskaza� na pole. - M�j brat mia� cztery dobre konie, a nie widz� nawet �ladu po nich. Najlepiej b�dzie, je�li pan ju� st�d p�jdzie. Odwr�ci� si� i odszed�. - Prosz� poczeka�... - zacz��em, ale by�o to bezcelowe. Popatrzy�em na ok�adk� ksi��ki Burbanka. Ta farma, dziwaczne teorie Sarah, ksi��ka - wci�� mia�em za ma�o informacji, �eby wy�owi� z niej jaki� sens. Ale co, do cholery, mia� na my�li Isaac m�wi�c o mojej rodzinie? Jenna znajdowa�a si� za oceanem i tak naprawd� nie by�a moj� rodzin� - jeszcze. Moi bliscy mieszkali w Teaneck, siostra wysz�a w Brooklynie za m�� za Izraelczyka... co oni mieli wsp�lnego z tym wszystkim? Nic! Isaac w og�le nie mia� ich na my�li. S�abo dzi� kojarzy�em. Najprawdopodobniej pomyli� mnie z Mo - wczoraj widzia� nas obu po raz pierwszy w �yciu. M�wi� o rodzinie Mo - Corinne i dzieciach! Pop�dzi�em do samochodu, pe�ne dymu powietrze przy ka�dym kroku dra�ni�o mi gard�o. - Co si� dzieje? - spyta�a Sarah. Machn��em do niej r�k�, wskoczy�em do samochodu i zadzwoni�em do Corinne. Biiip... biiiip-biiip. Nikogo. - Co si� dzieje? - spyta�a ponownie Sarah. Szybko jej wyt�umaczy�em. - Jedziemy tam - o�wiadczy�em i zawr�ci�em z piskiem opon z powrotem na Northstar. - Zaraz, nie panikuj - powiedzia�a. - Dzi� jest sobota. Corinne mo�e po prostu by� z dzie�mi na zakupach. - Zgadza si�, nast�pnego dnia po �mierci ich ojca w moich ramionach - skontrowa�em. - Dobrze - zn�w si� odezwa�a - ale wci�� lepiej by�oby, �eby� sam nie mia� wypadku. B�dziemy tam za dziesi�� minut. Skin��em g�ow�, zn�w spr�bowa�em numeru Corinne, ten sam sygna�... - Prawdopodobnie �wietliki wywo�a�y po�ar - oznajmi�a. - Co? - �wietliki. Niekt�rzy Amisze u�ywaj� ich do o�wietlania wn�trz. - Uhm, Mo wspomina� o tym - przyzna�em. - Ale one daj� zimne �wiat�o, to bioluminescencja a nie �ar. - Nie te, kt�re widywa�am tutaj - zaprzeczy�a Sarah. - Zara�one s� specyficzn� bakteri� produkuj�c� ciep�o - w�a�ciwie to symbioza, a nie infekcja - w rezultacie otrzymuje si� �wiat�o i ciep�o. Przynajmniej takiego gatunku u�ywaj� niekt�rzy farmerzy w tej okolicy, kiedy nadejdzie zima. Sama mia�am niewielk� mendlowsk� lampk� - tak s� nazywane - wiesz, t� st�uczon�. - Czyli s�dzisz, �e jedna z tych... lamp wymkn�a si� spod kontroli i podpali�a dom? - zapyta�em. Nagle stan�� mi przed oczami obraz mnie, pal�cego si� na jej kanapie. Sarah zagryz�a warg�. - Mo�e gorzej - kto� ustawi� j� tak, �eby wymkn�a si� spod kontroli? Albo wyhodowa� �wietliki, jako bioluminescencyjn�, biotermiczn� bomb� czasow�. - Ta twoja biomafia ma szerokie zainteresowania - powiedzia�em. - Alergeny powoduj�ce rozdra�nienie u milion�w ludzi, katalizatory wzmacniaj�ce skutki innych zwi�zk�w uczulaj�cych, sporz�dzone dla zabicia co najmniej dw�ch os�b, antykatalityczny sos pomidorowy, a teraz pirotechniczne �wietliki. - To wszystko jest bardzo bliskie sobie, je�li pomy�le� o koewolucji i symbiozie - zauwa�y�a Sarah. - Do diab�a, mamy w jelitach acidofilne bakterie, pomagaj�ce nam trawi� pokarmy. R�nica pomi�dzy nami i nimi jest du�o wi�ksza, ni� pomi�dzy termalnymi bakteriami a �wietlikami. Wcisn��em peda� gazu i modli�em si�, �eby nie zatrzyma� nas jaki� nadgorliwy pensylwa�ski gliniarz. - W tym tkwi problem - ci�gn�a Sarah. Koewolucja, krzy��wki, dopasowania to b�ogos�awie�stwo i przekle�stwo. Kiedy wszystko jest organiczne i prowadzi si� krzy��wki, mo�na otrzyma� wspania�e rzeczy. Ale r�wnie� owady, kt�re pal� budynki. W ko�cu dotarli�my do domu Mo. - Cholera. Przynajmniej ci�gle jeszcze sta�, ale na podje�dzie nie by�o samochodu. Drzwi by�y lekko uchylone. Nie podoba�o mi si� to. - Poczekaj w samochodzie - rzuci�em do Sarah. Zacz�a protestowa�. - S�uchaj - zwr�ci�em si� do niej - mo�emy mie� tu do czynienia z zab�jcami, sama to m�wi�a