7732

Szczegóły
Tytuł 7732
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

7732 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 7732 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

7732 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Arkady Fiedler AMBINANITELO GOR�CA WIE� Obwolut�, ok�adk� i iwyklejk� projektowa� MIECZYS�AW KOWALCZYK Zdj�cia autora PRINTED IN POLAND 1965 ............T ' ' ' PRZEDMOWA Jak wynika z niniejszej ksi��ki, podr�y moja na Madagaskarze obfitowa�a w liczne i g��bokie wzruszenia osobiste: ca�ym sercem pokocha�em dalek� wysp�, jej ludno��, krajobrazy i zwierz�ta do tego stopnia, �e troski, nadzieje i pragnienia Howas�w czy Betsimisara-k�w sta�y si� poniek�d tak�e moimi troskami i nadziejami. Jak bole�nie musia�em odczu� tragiczne wydarzenia roku 1947, kiedy w kilku tygodniach szale�cy kolonialni zabili blisko 90 000 Mal-gasz�w, kt�rych jedyn� zbrodni� by�o to, �e pragn�li w drodze zupe�nie legalnej uzyska� pewn� autonomi� w ramach Wsp�lnoty Francuskiej. Ale dzia�o si� to na kilka lat przed Dien Bien Ph.it, kl�sk�, fct�ra wielu Francuzom dopiero otworzy�a oczy i sumienia i pouczy�a ich, �e ju� min�y czasy topienia w krwi wolno�ciowych d��e� kolonialnych lud�w. Tote� w 1958 roku dozna�em nowego wzruszenia, tym razem wielce radosnego, na wie�� o proklamowaniu Republiki Malgaskiej z mal-gaskim rz�dem na czele, a w dwa lata p�niej o uzyskaniu zupe�nej niezale�no�ci w ramach Wsp�lnoty Francuskiej. Wyobrazi�em sobie szalon� rado�� mych przyjaci� na Madagaskarze i razem z nimi si� cieszy�em, chocia� oddalony o tysi�ce kilometr�w. Rzecz znamienna, �e dopiero teraz ksi��ka niniejsza staje si� prawdziwie aktualna, a ostatnie wypadki nadaj� jej historyczn� poniek�d warto��. Pomimo �e jest to ksi��ka przede wszystkim o madagaskar-skiej przyrodzie, o prostych ludziach, o mi�ych dziewczynach, o dziwnych zwierz�tach, o sielance snutej w uroczej wsi w g��bi Madagaskaru, to przecie� chc�c odda� wierny obraz nastroj�w, ksi��ka jednocze�nie dotyka nurt�w spo�eczno-politycznych w�r�d Malgasz�w. Jak s�usznie, jak uczciwie to czyni, teraz dobitnie wykaza�y prze�omowe zdarzenia polityczne ostatnich lat. Dla w�a�ciwszego zrozumienia t�a tych wydarze� ksi��ka staje si� niezb�dnym kluczem. ARKADY FIEDLER 1. Na p�noc od Tamataivy Nadejdzie burza tej nocy M, -iasto Maroantsetra le�y na -wschodnim brzegu p�nocnej cz�ci Madagaskaru, w g��bi rozleg�ej zatoki Antongil, w tym samym miejscu, w kt�rym Maurycy Beniowski wyl�dowa� w 1774 roku i zak�adaj�c swe Louisbourg marzy� o stworzeniu wielkiego pa�stwa Malgasz�w, mieszka�c�w wyspy, pod swoim ber�em. Dzi� mo�e r�wnie trudno jak wtedy dosta� si� do Maroantsetry. �adna bita droga nie prowadzi do portowej mie�ciny, zamkni�tej od strony l�du gmatwanin� g�r i g�st� puszcz� tropikaln�. S� tylko dwa sposoby dotarcia do Maroantsetry: od portu Tamatawy kiepsk� drog� wzd�u� pla�y morskiej � lub morzem na francuskim stateczku przybrze�nym, odbywaj�cym rejs co miesi�c. Wybrali�my ten drugi �rodek. W upalny poranek pewnego dnia styczniowego weszli�my na statek, a w godzin� p�niej odbili�my od mola tamatawskiego. Dopiero znacznie p�niej u�wiadomili�my sobie, czym by� wyjazd z Tamatawy: wej�ciem w inny �wiat. Jak�e inny! Za nami pozosta�a ca�a zapalczywa ruchliwo�� kolonii francuskiej, gor�czkowy taniec oko�o z�otego cielca, za nami pozosta�y rojne nabrze�a Tamatawy i luksusowe dzielnice europejskiej Tananariwy, koleje i poci�gi Michelin, hotele, francuskie wina i francuscy administratorzy. Po wyj�ciu statku z Tamatawy urwa� si� gwar kolonialny. Wraz z nastaniem ciszy �wiat zdr�twia� w jakim� ba�niowym u�pieniu. Tropikalna senno�� ogarn�a wszystko: ludzi, statek, niebo. Ocean Indyjski by� jak jezioro, wyj�tkowo spokojny. Od �aru unosi�a si� w powietrzu bia�a para, kt�ra zdawa�a si� przenika� nawet do m�zgu ludzkiego i t�umi� wszelk� my�l. W tym �wiecie wszystko si� zamazywa�o, zdarzenia i zjawiska zatraca�y cechy rzeczywisto�ci. Z towarzyszem podr�y z Polski, Bogdanem Kreczmerem, sta�em oparty o por�cz statku. Na p� drzemi�c patrzyli�my na zamglone w oddali g�ry wschodniego wybrze�a. � Nadejdzie sztorm tej nocy �� kto� obcy, stoj�cy za moimi plecami, odezwa� si� do nas po francusku. � Mo�e nadejdzie � odpowiedzia�em p�g�bkiem nie ruszaj�c si� z miejsca. �� Panowie r�wnie� do Maroantsetry? � Tak. � Z administracji kolonialnej? � Nie. � Handel? � Nie. � Eksploatacja? � Tak. �- Czego? Drzewa? � Nie. Robak�w. Tamten wzi�� to za niew�a�ciwy �art i us�ysza�em jego ciche sarkni�cie. Obejrza�em si�. Sta� za nami olbrzymi Hindus o wspania�ej, czarnej brodzie, ubrany w bia�y, jedwabny garnitur. Cz�owiek za�ywny i wida� zamo�ny. Typowy wschodni w�adca z sensacyjnych film�w. � Robak�w? � spyta� niedowierzaj�co z wym�wk� w g�osie i b�yskiem niech�ci w czarnych jak jego broda oczach. � Zbieramy owady dla muzeum. Jeste�my przyrodnikami � wyja�ni�em uprzejmiej. � Panowie nie Francuzi? � Nie. � Niemcy? � Nie, Polacy. � Ach, Polacy! � powt�rzy� Hindus z takim wyrazem twarzy, jak gdyby wiadomo�� wprawi�a go w radosne zdumienie. � I zbieracie owady? Czy to pop�aca? I dlatego jedziecie na ten koniec �wiata? Mo�e jeszcze g��boko w puszcz�? � G��boko, nie g��boko. W zapleczu Maroantsetry jest taka wioska nad rzek� Antanambalana, nazywa si� Ambinanitelo. � Bien, znam j� doskonale. Mam w tej wsi swoj� fili�, sk�ad tkanin. Jestem Amod, kupiec z Maroantsetry. � A ja s�dzi�em, �e pan jest... agentem policyjnym, bo taki ciekawy. � Nie, dzi�kuj�! � wstrz�sn�� si� Hindus. Moja z�o�liwa uwaga wywo�a�a jego uciech�, lecz nie poskromi�a ciekawo�ci. � Ambinanitelo to wielka wie�, owszem, i pe�no tam �adnych dziewczyn-ramatu, to prawda, ale po co, do licha, leziecie akurat do tej zapad�ej dziury? � Spodziewam si� znale�� tam dwie rzeczy: rzadkie owady i �lady po Beniowskim. � Beniowskim? Kto to? Jaki� zaginiony rodak? � Tak, co� w tym rodzaju. Hindus otar� twarz jedwabn� chustk� i westchn��: � W nocy b�dzie chyba burza... Wyczerpa� si�; ju� odesz�a go ch�tka do rozmowy, nas tak�e. Oddalaj�c si� rzek�: � �egnam pan�w. Spotkamy si� przy obiedzie. Nie spotkamy si�. On jecha� na statku pierwsz� klas�, my drug�. Rakoto, os�awiony pr�niak Pod wiecz�r dobili�my do przystani w Foulpointe. W drugiej po�owie XVIII wieku panowa� tu kr�l Hiawi, sojusznik Beniow-skiego. Dzi� rz�dzili tu biali plantatorzy kawy. W ci�gu godzinnego postoju w porcie setki work�w cennego ziarna �adowano na nasz statek. Przenosili je z l�du na plecach p�nadzy Malgasze. Tragarze nale�eli do szczepu Betsimisarak�w, zamieszkuj�cego wi�ksz� cz�� wschodniego wybrze�a wyspy. Zgi�ci, zlani potem, �pieszyli do statku. Hindus Amod i t�gi Francuz Tinaire, hurtownik drzewa w Ma-roantsetrze, r�wnie� pasa�er pierwszej klasy, zeszli tak samo jak my ze statku i przechadzali si� po przystani, by zaczerpn�� powietrza. Zwr�ci�em si� do nich, nie bez szczypty ironii, z pro�b� o wyt�umaczenie nam dziwnej sprzeczno�ci: dlaczego robotnicy portowi, uchodz�cy w oczach kolonist�w za sko�czonych pr�niak�w, tak dzielnie pracuj�. � Sprzeczno�ci? � podchwyci� Tinaire. � Nie ma tu �adnych sprzeczno�ci! Rzetelnie pan�w informowano. Ci hultaje � Tinaire wykrzywi� twarz w stron� tragarzy na znak pogardy � ci hultaje to najgnu�niejsze ta�a�ajstwo pod s�o�cem. Lenistwo tych nicponi przechodzi ludzkie poj�cie... �- I dlatego tak si� �piesz� z workami? � wtr�ci�em. � A �e tak si� �piesz� z workami � ci�gn�� kupiec nie zra�ony � to ca�kiem inna rzecz. To skutki genialnego poci�gni�cia ekonomicznego naszej administracji kolonialnej. Czy wiecie, panowie, co to podatek pog�owny? To cudotw�rcza magia, to nowoczesne zakl�cie tak silne, �e zmusi�o do pracy nawet tych zakutych nierob�w. Sp�jrzcie na tych m�odych Rakot�w, Tsar�w, Rasaf�w, Siddic�w i jak im tam! �az�gi, g�odomory, lenie, kt�rym przez ca�e �ycie nie przysz�oby do g�owy j�� si� po�ytecznej pracy. Ale musz�! Musz�, bo na Madagaskarze ka�dy bez wyj�tku Malgasz powy�ej osiemnastu lat musi p�aci� podatek pog�owny. Nic nie pomo�e, �e przewa�na cz�� tubylc�w nie posiada nic pr�cz �achman�w, kt�re nosi na sobie, i �e z chronicznej n�dzy nie dojada. Ka�dy z tych w��czykij�w musi p�aci� co rok t� danin�. � Ile ona wynosi? � R�wna si� mniej wi�cej miesi�cznej pensji ni�szego urz�dnika administracyjnego. Ze zdziwienia �wisn��em przez z�by: � Ale� to niedorzeczno��! Je�li kto� ca�kiem go�y i biedny, to z czego ma p�aci� podatki? Przecie� z pustego nikt nie naleje. � Nic podobnego! Na Madagaskarze musi nala�! � za�mia� si� Tinaire rozbawiony. � W�adze kolonialne wskazuj� Malga- 10 szowi w�a�ciw� drog�: id� do bia�ego kolonisty na plantacje lub do kopalni, przyjmij jego warunki p�acy i zapracuj sobie potrzebne na podatek pieni�dze! � I Malgasz idzie? Nie uchyla si�? � Niechby spr�bowa�! Je�li nie ui�ci podatku pog�ownegoj ci�ko zap�aci za sw� krn�brno��. Prawo kolonii skazuje go na rok lub wi�cej wi�zienia, w kt�rym przest�pca wykonuje przymusow� robot� bez zap�aty. Podatek pog�owny stanowi najwa�niejszy doch�d w bud�ecie administracji kolonii, inne wp�ywy s� znikome w por�wnaniu z nim, nie wy��czaj�c podatk�w, kt�re my, kupcy, tu p�acimy, chocia� odczuwamy je dotkliwie. � To prawda! � potwierdzi� Hindus Amod. � Lecz kolega zapomina, �e podatek pog�owny ma jeszcze jedn� dobr� stron�: zmusza tubylc�w do pracy u kolonist�w. Bez tej pracy biali plantatorzy i w�a�ciciele kopal� zeszliby na psy, a razem z nimi i my, kupcy. � Malgasze � podkre�li� Tinaire z godno�ci� � musz� przej�� t� tward� szko�� pracy, zanim zdolni b�d� do przyj�cia naszej cywilizacji. � Tward� szko�� pracy � stwierdzi�em � to znaczy, �e maj� pracowa� nic w zamian nie dostaj�c? Tinaire zrobi� gwa�towny ruch niezadowolenia: � Nic nie dostaj�c? Czy podatki nie obracaj� si� przede wszystkim na dobro samych Malgasz�w? Przecie� ich stopa �yciowa podnosi si� r�wnomiernie z og�lnym rozwojem kolonii! Przecie� ich dobrobytowi s�u�� koleje, autostrady i autobusy, dla nich buduje si� liczne szko�y, dla nich powstaje coraz g�stsza sie� Assistance M�dicale � Opieki Zdrowia! Nie "spos�b wyliczy� wszystkich korzy�ci tubylc�w. I Tinaire, hurtownik z Maroantsetry i zagorza�y entuzjasta Madagaskaru, z dum� �ledzi� krz�taj�cych si� tragarzy na przystani w Foulpointe. W�r�d tych tragarzy by� Rakoto. Z�o�y� przed chwil� worek kawy w luku statku i teraz p�dzi� na l�d po nowy �adunek. Rakoto mia� dziewi�tna�cie lat, min� weso�ego urwisa, lubi� po-�artowa�. Zatrzymali�my go: 11 � Hej, Rakoto! St�j! Masz papierosa! Rakoto pos�usznie przystan��, ucieszy� si� z pocz�stunku. Zatkn�� papierosa za uchem. � Czy jecha�e� ju� kiedy autobusem? Nie, Rakoto nie jecha� jeszcze autobusem. � A by�e� w hotelu �Fumaroli"? Rakoto oczywi�cie nigdy nie by� w wielkim hotelu w Tanana-riwie ani w �adnym innym hotelu wyspy. Co prawda hotele powsta�y z jego podatk�w, ale mieszkali w nich tylko kolonizatorzy, Malgasze za� us�ugiwali. Rakoto nie nale�a� do tych uprzywilejowanych Malgasz�w us�uguj�cych. � Czy umiesz czyta�? Nie, Rakoto nie nauczy� si� czyta�, Rakoto za�mia� si� na sam� my�l o tym. W okolicy, z kt�rej pochodzi�, nie by�o jeszcze szko�y. Br�zowy tragarz z niepokojem zerkn�� na wielki drewniany spichrz z okienkiem, stoj�cy w pobli�u. Chcia� p�dzi� dalej. Wskaza� na spichrz: � Vazaha patrzy! Vazaha to bia�y cz�owiek. Wcisn�li�my mu do spoconej d�oni ca�� paczk� papieros�w gaulois: � Jeszcze chwil�, zaczekaj! Powiedz, masz rodzin�? Rakoto mia� rodzin�, �on�. � A dzieci? Mia� dziecko p�roczne, ale niedawno umar�o. � Na co? Na malari�, wiadomo. � To lekarstwa nie pomog�y? Nie by�o lekarstw, �adnych lekarstw nie dosta�. Rakoto uciek� od mas, zdj�ty panik�. Powodem jego nag�ego przera�enia nie by� vazaha, dozoruj�cy w spichrzu � powodem byli�my my sami: przerazi� go niespodziewany dar ca�ej paczki papieros�w. Zabobonny Malgasz nie rozumia� tego rodzaju hojno�ci. Podejrzewa� niebezpieczne dla siebie czary. Mo�e obcy vazahowie chcieli omota� jego dusz�? Mo�e byli to biali mpamo-savy, z�o�liwi czarnoksi�nicy, a wtykali mu tak szczodry podarek po to, �eby tym lepiej u�pi� jego czujno��? O, Rakoto nie 12 da si� otumani�, Rakoto by� roztropny, przezorny, czujny! Przeszy� nas niech�tnym spojrzeniem i ze zd�awionym j�kiem na ustach, a z paczk� gaulois�w w gar�ci ucieka� co si� w nogach. By� czujny! Powsta�o pytanie, kiedy Rakoto otrz��nie si� ze swej ciemnoty i czujno�� skieruje we w�a�ciw� stron�, ku rzeczywistym wrogom. Na razie z powodu nowoczesnego zakl�cia � jak m�wi� kupiec Tinaire � w postaci podatku pog�ownego, Rakoto, sam obdarty, dokonywa� zdumiewaj�cego, niepomiernego czynu: pieni�dzmi, kt�re dawa�, utrzymywa� w ruchu machin� wielkiej kolonii, a r�wnocze�nie tani� prac� swych r�k zapewnia� dobrobyt wszystkim innym kolonizatorom, nie tylko urz�dnikom. Rakoto, os�awiony pr�niak. Sainte Marie, wyspa pirat�w Hindus Amod nie mia� s�uszno�ci. W nocy burza nie przerwa�a ciszy. Na mokrych prze�cierad�ach k�pali�my si� w obfitym pocie. Nazajutrz Ocean Indyjski by� wci�� tak samo spokojny i g�adki jak dotychczas. Tego dnia przystan�li�my w porcie wyspy Sainte Marie, owianej zar�wno zapachem go�dzik�w, kt�rych drzewa wsz�dzie tu ros�y, jak i wspomnieniem jednej z naj-burzliwszych kart w ksi�dze dziej�w ludzkich. Sainte Marie by�a w ci�gu XVII wieku i na pocz�tku XVIII wysp� europejskich pirat�w. Wypierani z w�d ameryka�skich, przenosili sw�j proceder na Ocean Indyjski i tu oko�o 1700 roku stali si� tak� pot�g�, �e flotylle mo�nych kompanii wschodnio-indyjskich by�y na ich �asce. Ofiar� ich pada�y nie tylko europejskie statki, utrzymuj�ce handel z Indiami i archipelagiem wysp korzennych � piraci r�wnie gorliwie zaczajali si� u wylot�w Morza Czerwonego i Zatoki Perskiej, by �apa� arabskich, perskich i hinduskich kupc�w, a z pobliskiego Madagaskaru wybierali licznych niewolnik�w na sprzeda� w innych cz�ciach �wiata. Po krwawych wyprawach wracali do Sainte Marie na wypoczynek i libacje. Powsta�a tu niesamowita rzeczpospolita kor- � 13 sarskiego bractwa, opieraj�ca si� na kilku srogich przepisach swoistego savoir vivre. W niekt�rych latach przebywa�o tu ponad tysi�c pirat�w wszystkich morskich narodowo�ci, lecz prym wodzili Anglicy. Pijacka sielanka cz�sto przeobra�a�a si� w koszmar wzajemnego wyrzynania si�. To jedyne w swoim rodzaju skupisko trwa�o mniej wi�cej do 1720 roku, kiedy wsp�lne wyprawy okr�t�w wojennych pa�stw europejskich po�o�y�y kres �wietno�ci wyrzutk�w � wielu z nich wyt�uk�y, reszt� przegna�y. Obecno�� tylu pirat�w wywiera�a oczywi�cie znaczny wp�yw na losy samego Madagaskaru. Po ostatecznym wykurzeniu ich z Sainte Marie mn�stwo uciek�o na wielk� wysp�, lecz i przedtem niejeden, syty bogactw, chroni� si� mi�dzy Malgaszami. Wchodzi� z nimi w zwi�zki rodzinne i despotycznie narzucaj�c tu swe rz�dy tworzy� dynastie kr�lik�w. Ca�� nami�tn� okrutno�� poprzedniego bytu piraci wnosili teraz mi�dzy Malgasz�w. Jeszcze p� wieku p�niej stanowili oni wa�ny czynnik w �yciu Madagaskaru i Beniowski zawiera� sojusze z ich potomkami, tak zwanymi �Zana Malata". Najwi�cej by�o ich, rzecz prosta, na wschodnim wybrze�u wielkiej wyspy i tym niezawodnie t�umaczy si� dzisiaj do�� jasny kolor sk�ry, spotykany u wielu Malgasz�w szczepu Betsimisarak�w. Dawne, przebrzmia�e burze! Dzi� wysepka Sainte Marie wita przybysza mocnym zapachem go�dzik�w, rozlewaj�cym si� z tubylczych plantacji, a spokojna ludno��, od�am szczepu Betsimisarak�w, nosi na br�zowych twarzach �agodny u�miech. 2. Ramaso, niezwyk�y nauczyciel N. a czwarty czy pi�ty dzie� po wyj�ciu z Tamatawy przybili�my do Maroantsetry. Male�kie, ospa�e miasteczko � siedziba szefa dystryktu * � ca�e w cieniu roz�o�ystych drzew mangow-c�w, drzema�o u uj�cia rzeki Antanambalana do zatoki Antongil. Kilkana�cie sklep�w w drewnianych domach by�o przewa�nie w r�ku Hindus�w i Chi�czyk�w. Kilkunastu Francuz�w i Kreo- � Odpowiednik naszego dawnego starosty powiatowego (przyp. autora). 14 l�w z wyspy Reunion, to przewa�nie kupcy-hurtownicy. Reszta to Malgasze Betsimisaracy. Miasteczko le�a�o w bagnistej dolinie, wi�c ludno�� chorowa�a na malari�. Nie by�em roztropny wspominaj�c Hindusowi Amodowi o swym zamiarze szukania �lad�w po Beniowskim. Francuzi Maroantsetry, ludek podejrzliwy i skory do przesady, w�szyli u nas jakie� kombinacje przeciw francuskiej kolonii. Uroili sobie, �e zajmujemy si� dzia�alno�ci� Beniowskiego dlatego, by Polska mog�a ro�ci� sobie prawa do Madagaskaru jako kolonii. Sko�czona bzdura, lecz przygotowuj�c si� do wyprawy w g��b wyspy spotykali�my w Maroantsetrze na ka�dym kroku przeciwno�ci. Nawet trudno by�o o wyszukanie malgaskiego kucharza, niezb�dnego w takiej podr�y. Po Beniowskim �adnych �lad�w. Pewnego dnia wyszed�em w towarzystwie Bogdana Kreczmera par� kilometr�w poza miasto do uj�cia Antanambalany, rzeki nad podziw pot�nej. Wed�ug dawnych map sta�y tu osiedle i fort Louisbourg. Dzi� g�uche fale Oceanu Indyjskiego bi�y o piaszczyst� pla�� tak pust�, jak gdyby tu nigdy nie posta�a noga ludzka, a odwieczny wiatr cicho szumia� w iglicowatym listowiu samotnych drzew kazuariny. W drodze powrotnej do miasteczka mimo woli przypomnieli�my sobie Rakota, m�odego tragarza w Foulpointe. Przy naprawie grobli pracowa�o kilkunastu wi�ni�w pod okiem stra�nika z karabinem. Mo�na go by�o pocz�stowa� papierosem, a z wi�niami porozmawia�. Zgadza�o si�: wi�kszo�� skazano za niep�acenie podatku, innych za drobne przewinienia. Wrodzonego humoru wi�niowie nie stracili. Ze �miechem przymawiali si� o papie-, rosy. -- ' Ostatecznie zdobyli�my kucharza, niem�odego Malgasza imieniem Marovo. Przedsi�biorczy Kreol w Maroantsetrze ofiarowa� si� za dobr� op�at� zawie�� nas na swej ma�ej ci�ar�wce do Ambinanitela, dok�d wiod�a jedyna w okolicy droga, do�� bagnista na ca�ej swej trzydziestokilometrowej przestrzeni. W dzie� wyjazdu zg�osi� si� do nas pewien Betsimisarak z zapytaniem, czy m�g�by jecha� razem z nami. By� to nauczyciel Ramaso z Ambinanitela. Dowiedzieli�my si�, �e istnia�a tam 15 szk�ka. Oczywi�cie ch�tnie go zaprosi�em, pomimo �e ci�ar�wka by�a ju� bardzo ob�adowana. Ramaso liczy� troch� ponad trzydzie�ci lat; by� staranniej ubrany ni� zazwyczaj jego rodacy. Mia� wyj�tkowo ciemn�, brunatn� sk�r� i uderzaj�cy wyraz oczu. By�y to oczy czarne jak u wszystkich Malgasz�w, lecz spokojne i inteligentne. Budzi�y zaufanie. Ramaso by� niezwykle uprzejmy, chocia� bez odcienia s�u�alczo�ci, tak cz�sto ra��cej u Mada-gaskarczyk�w. � Nie zajm� wiele miejsca � m�wi� z u�miechem wskazuj�c na sw� drobn� posta� � jestem lekki. Ramaso by� niepoka�ny i szczup�y, wida�, �e w jego rodzinie nie przelewa�o si� od zbytk�w. By� jednak powa�any, bo odprowadza�o go do ci�ar�wki trzech uroczystych Malgasz�w i �egna�o z oznakami czci. � To z pewno�ci� krewni � odezwa�em si�, gdy ruszyli�my. � Nie, nie krewni. I zaraz, nie chc�c uchodzi� za niegrzecznego, wyja�ni�: � To towarzysze. Niezwyk�e w ustach Malgasza s�owo wywo�a�o moje zaciekawienie: � Jacy towarzysze? � Towarzysze... wsp�lnych przekona�. Stara�em si� przenikn�� wyraz jego twarzy, lecz on utkwi� nieruchomy wzrok w dal, na drog� przed nami. �� Vazaha jest przyrodnikiem? �: zagadn�� mnie po chwili, pragn�c widocznie skierowa� rozmow� na inny tor. Sun�li�my przez rozleg�� dolin�, gor�c� i zroszon� cz�stymi deszczami. Przyroda ton�a w rajskim przepychu: w�r�d zieleni gaj�w pomara�czowych, chlebowc�w i papai � drzew melonowych � miga�y trzcinowe chaty na palach. W porannym powietrzu by�o pe�no �piewu i wrzasku ptasiego. W tej cz�ci doliny, kt�r� mijali�my mniej wi�cej w godzin� po opuszczeniu Maroantsetry, Beniowski stoczy� sw� pierwsz�, rozstrzygaj�c� walk� o panowanie. Safirobajowie, zamieszkuj�cy w�wczas licznym szczepem te strony, odrzucaj�c wszelkie warunki korzystnego sojuszu wydali Beniowskiemu wojn� na �mier� i �ycie. W po�owie drogi do Ambinanitela le�a�a dzi� wioska Manjina. 16 �.Ramaso, niezwyk�y nauczyciel... (atr 15) �Lecz stary D�inarivelo patrzy� na mnie zak�opotany... (str. 19) Zapewne w jej pobli�u Beniowski przerzuci� swe oddzia�y przez rzek� i uderzaj�c z trzech stron na warowny ob�z wodza Maher-tompa zada� mu powa�n� kl�sk�. Po dalszych walkach nad g�rnym biegiem rzeki Antanambalana wr�g uciek� na p�noc wyspy, a jego ry�owiska w pobli�u Louisbourga dosta�y si� Sambary-wom, wypr�bowanym sprzymierze�com bia�ych. Gdy p�niej skruszeni Safirobajowie wr�cili prosz�c o pok�j, Beniowski, wierny swej polityce przyja�ni z Malgaszami, poda� im r�k�, a ry�owiska po prawej stronie rzeki zwr�ci� dawnym w�a�cicielom. � Zbli�amy si�! � wyrwa� mnie z zadumy Ramaso. Przebyli�my wi�ksz� cz�� doliny przymorskiej, g�ry na widnokr�gu podesz�y bli�ej. Przed nami wyrasta�o poka�ne, strome wzg�rze, bocznym �a�cuchem szczyt�w po��czone z wysokimi g�rami w oddali. Droga przeciska�a si� u st�p wzg�rza, mi�dzy nim a rzek�. Za nast�pnym skr�tem otwiera� si� przed nami wspania�y widok na inn�, urodzajn� dolin�, otoczon� zewsz�d g�rami, z ludn� wsi� po�rodku p�l ry�owych. � Ambinanitelo �� Ramaso wskaza� na wie�. � �Dolina Zdrowia" Beniowskiego � rzek�em i nie chcia�em si� przyzna�, �e wzbiera�o we mnie wzruszenie. 3. Mimozy starego D�inarivela ustronia w gor�cym pasie naszej ziemi, gdzie kwitnie, zda si�, wieczna, nami�tna wiosna i gdzie wieczny, m�ody u�miech J nie schodzi z ro�lin i ludzi. Pi�kno tych szcz�liwych zak�tk�w jest niezniszczalne, nieprzemijaj�ce, a zachwyt, jaki wywo�uj�, nie s�abnie przez d�ugie wieki, wci�� od nowa odradza si� i trwa. Kiedy� Beniowski odkry� Dolin� Zdrowia nad rzek� Antanambalana. Zachwyci� si� jej niezwyk�ym urokiem i przez pewien czas tam mieszka�. Odt�d zachwyt jego przylgn�� do tej doliny niby urzeczenie i jak gdyby raz na zawsze: bo i dzisiaj ta sama dolina Ambinanitelo pozosta�a jednym z najpi�kniejszych zak�tk�w �wiata i tak samo jak ongi� czarowa�a. Wielkie, modre motyle sun�y tu w powietrzu w dumnym - Gor�ca wie�... 17 locie, na l�ni�cych skf�yd�ach odbijaj�c blaski nieba. Gdzie indziej ludzie nauki nazwali je orizabus, lecz tutaj b�yszcz�cy �eglarze nie mieli �adnej nazwy. Dla tuziemc�w by�y to wa�ne, przychylne duchy �: lolo � strzeg�ce �adu i szcz�cia doliny i pij�ce soki z dojrza�ych banan�w. Dwie inne pot�gi, niezwalczone i boskie, trzyma�y w okowach urocz� dolin� i dzier�y�y losy jej �ycia raz darz�c b�ogos�awie�stwem, raz szerz�c kl�ski: to ogromna, kapry�na rzeka Antanam-balana p�yn�ca przez dolin�, rzeka o s�awnej legendzie i malowniczych brzegach; druga pot�ga to dzikie g�ry, osaczaj�ce zewsz�d dolin�, pokryte tropikaln� puszcz�, g�ry zuchwa�e, wspania�e, bliskie, nieprzebyte, bezludne a zaludnione dziwami. Jak drapie�ne widma czuwa�y doko�a i zazdro�nie zamyka�y dolin� przed �wiatem. ""W tej dolinie �ni�o swe ry�owe �ycie bez ma�a tysi�c Malga-sz�w ze szczepu Betsimisarak�w. Posiadali niewielkie p�lka ry�owe doko�a wsi i wielu przodk�w, kt�rych duchom oddawali g��bok� cze��. Ludzie Skromni i �agodni rzadko kiedy wychodzili nad brzeg morza do Maroantsetry. Istnienie swe w dolinie przypuszczalnie zawdzi�czali samemu Beniowskiemu, kt�ry przodk�w ich, a swych sojusznik�w, Sambaryw�w, losami wojny tutaj sprowadzi� i na sta�e osiedli�. Dolina Ambinanitelo, jakkolwiek stanowi�a przesz�o tysi�c hektar�w naj�y�niejszej ziemi, Europejczyk�w wcale nie wabi�a. Le�a�a zbyt daleko od wielkich go�ci�c�w �wiata. Wiadomo z historii, �e raz tylko go�ci�a liczniejsz� ich gromad�, i to tylko na kr�tko: wtedy gdy Beniowski za�o�y� tu sw� redut� Augusta i stacj� wypoczynkow�. Dzisiejsi mieszka�cy doliny, nie przywykli do bia�ych ludzi, stronili od nich. Ta�czyli przy ksi�ycu, czcili swych przodk�w, wierzyli w z�e duchy, p�acili regularnie podatki Francuzom, ale nie lubili bia�ych. Gdy biali ludzie zjawili si� w ich wsi, budzili gwarne podniecenie w�r�d m�odzie�y, a cichy niepok�j w�r�d starych. Psy skomli�y �a�o�nie. � Przywie�li�cie ze sob� sporo baga�u! � m�wi� do mnie ze smutn� zadum� D�inarivelo, br�zowy starzec o frasobliwych oczach i ujmuj�cej twarzy. 18 �- Tak! � odrzek�em z najmilszym u�miechem. � Pozostaniemy u was d�ugo, bo musicie opowiedzie� nam wszystko, co pami�tacie o Beniowskim. Lecz starzec patrzy� na mnie zak�opotany: nie rozumia�, czego chc�; nie pami�ta� nic o Beniowskim, nie zna� takiego vazahy. � Jak to, nie znasz? Za czas�w dziadka twego dziadka przyby� tu do was, zosta� zwyci�skim wodzem, obrali�cie go swym ampansakabe, wielkim kr�lem. W Maroantsetrze mia� sw�j g��wny ob�z, lecz tak�e przebywa� tu, w dolinie Ambinanitelo. Nie, stary D�inarivelo nic o tym cz�owieku nie wiedzia� i nikt inny w dolinie r�wnie� nie wiedzia�. D�inarivelo chcia�by si� wycofa� z niemi�ej rozmowy. Patrzy� uparcie w dal, na szerok� rzek�, jakby wyczekuj�c od niej pomocy. � Rzeka!... � nie ust�powa�em �miej�c si�. � Zanim zaprzyja�nili�cie si� z Beniowskim, chcieli�cie go podst�pnie zniszczy� wrzucaj�c do rzeki ca�e drzewa gro�nego tanguinu, kt�rego owoce mia�y zatru� wod�... Nie, D�inarivelo nie zna� tej historii. I wida� by�o po nim, �e m�wi� prawd�: nie zna� dziej�w Beniowskiego. Zreszt� znudzi�a go do cna rozmowa ze mn�. Puszcza� mimo uszu moje gor�ce zapewnienie, �e przybywam tu jako szczery przyjaciel i �e chc� si� przyja�ni� ze wszystkimi mieszka�cami doliny. D�inarivelo nie chcia� mej przyja�ni, chcia� tylko spokoju, chcia�by ju� odpocz�� w swej chacie. U�miecha� si� do mnie bezradnie i z pogardliw� wy�szo�ci�. Kroczyli�my powoli nad samym brzegiem rzeki, po dziwnej ��ce. G�stym kobiercem porasta� j�, zamiast trawy, gatunek niewysokiej mimozy, niezmiernie czu�ej. Za najl�ejszym dotkni�ciem nogi pierzaste listki gwa�townie si� zwiera�y, ga��zki nagle si� kr�ci�y i kurczy�y, nawet ca�e �odygi, dotkni�te wstrz�sem, przypada�y jak �ci�te do ziemi. Za nami pozostawa�a szeroka bruzda zdr�twia�ych, przycupni�tych mimoz: �ywio�owe zamkni�cie si� ro�lin przed czym� obcym i wrogim. Naraz D�inarivelo skupi� na mimozach ca�� sw� wyt�on� uwag�. Ich obrona przed stop� cz�owieka podsun�a mu upragnione skojarzenie. Oto D�inarivelo upodobni� si� do przyczajonych mimoz, chcia� ukry� si� w ich duszy, czu� si� ro�lin�. �wiado- 19 mo�� znalezionego pokrewie�stwa doda�a mu nSwyeh si�, pot�gowa�a jego op�r. Przeciw obcemu intruzowi rodzi� si� magiczny sojusz tuziemca ze swojsk� ro�lin�. D�inarivelo podni�s� g�ow� i shardzia�. Energicznym szarpni�ciem wyrwa�em kilkana�cie p�d�w mimozy i zanios�em je do chaty, przeznaczonej na moj� kwater�. W�o�y�em je do szklanki z wod�, szklank� postawi�em na stole. Po chwili woda wnika�a w tkanki ro�lin i przezwyci�a�a ich op�r. �odygi nabiera�y znowu �ycia, pr�nia�y, podnosi�y si�, li�cie rozkr�ca�y si� szeroko i przyja�nie. D�inarivelo widzia� poddanie si� ro�lin i nie odrywa� oczu od zjawiska. Bo rzeczywi�cie by�o to dziwne: mimozy wygl�da�y teraz jak oswojone, ro�linne zwierz�tka, pos�uszne i gotowe je�� z r�ki bia�ego cz�owieka w jego w�asnej chacie. A przedtem by�y zamkni�te i odpychaj�ce. D�inarivelo zmi�k�. Straci� ro�linnego sojusznika i po raz pierwszy spojrza� na mnie przyja�niej. 4. S�d bo�y w Ambinanitelo ie� Ambinanitelo by�a rozleg�a, bogata, czysta, zbudowana na bia�ym, zdrowym piasku. Le�a�a po�rodku doliny, otoczona rzek� i urodzajem ry�owisk. W samej wsi ros�y palmy kokosowe, roi�o si� tam od palm, wsz�dzie by�y palmy. Ca�a wie� to w�a�ciwie jedno zielone uroczysko, rozleg�y gaj tych czarownych drzew, przyjaci� cz�owieka, ��cz�cych w sobie wdzi�k ujmuj�cy i u�yteczno�� niepowszedni�: gor�cego s�o�ca nie zatrzymywa�y palmy ca�kowicie, lecz przepuszcza�y na d� w�a�nie tyle promieni, ile ludziom potrzeba by�o do zdrowia i szcz�cia. Z ich wysokich li�ci pada�y przez ca�y dzie� na ziemi� tajemnicze zygzaki z nieba: to jakby linie �yciowe ludzi, przebywaj�cych pod opiek� palm, linie zawsze jasne i pod dobr� wr�b�. Malgasze mieszkali tu w przewiewnych chatach, zbudowanych z bambus�w, trzcin i palm, a wzniesionych na palach, w powietrzu. W Ambinanitelo nie by�o domu murowanego, mur by� 20 tu zbyteczny. Chaty sta�y w pewnej odleg�o�ci od siebie, wedle odwiecznej m�dro�ci malgaskiego zwyczaju: s�siad s�siadowi nie m�g� zagl�da� do wn�trza, m�g� natomiast porozumiewa� si� z nim na g�os i z daleka �yczy� mu dobrego dnia. Przy takiej odleg�o�ci porozumienia bywa�y zawsze szczere, a dobre �yczenia zawsze skuteczne. Lecz dzisiaj od chaty do chaty kr��y�y z�e przeczucia, pada�y trwo�ne s�owa. Obcy biali ludzie przyjechali i chcieli �y� blisko, we wsi. Czym to grozi�o? Obcy vazaha zapewnia� o swej przyja�ni, lecz czy mu ufa�? A je�eli ufa�, to czy mimo to obecno�� cudzoziemc�w nie rozdra�ni duch�w i nie sprowadzi kl�sk na dolin�? W takich wyj�tkowych wypadkach tylko ukryte si�y mog�y da� wyj�tkowy odpowied�. Wi�c wkr�tce zesz�a si� przed nasz� kwater� ca�a wie�. Kobiety klaska�y rytmicznie w d�onie i co� wy�piewywa�y, a jaki� starszy jegomo�� wyg�asza� uroczyste przem�wienie, cz�sto przetykane s�owem: vazaha. Z pocz�tku my�leli�my, �e to przyjazne powitanie nas, go�ci, tym bardziej �e nastr�j zbiegowiska wydawa� si� pogodny: dzieci ra�no dokazywa�y, a ta i owa z m�odszych �piewaczek wybucha�a pustym �miechem. Wszystko to dzia�o si� tu� pod naszym, bokiem, na dziedzi�cu mi�dzy wyznaczon� nam chat�, a domem w�jta, szefa kantonu *. Niestety, w�jta nie zastali�my, by� na obje�dzie swego obwodu. Stoj�c na werandzie, otaczaj�cej ze wszystkich stron nasz� chat�, przygl�dali�my si� widowisku z niema�ym zaciekawieniem. Dopiero po chwili spostrzegli�my, �e to wcale nie by�o przyjazne powitanie. � Ej, co to? � szepfT�� Kreczrner tr�caj�c mnie w bok. � Patrzcie, jak ich miny naraz powa�niej�. � Co za szkoda, �e nie rozumiemy ich s��w � ubolewa�em. � Mo�e zawo�a� kucharza Marovo, on nam wyt�umaczy. � Gdzie on jest? By� w pobli�u, w chacie kuchennej, zbudowanej z trzciny tu� za nasz� kwater�. Marovo, przyprowadzony przez Bogdana, stan�� obok nas. Patrza�, s�ucha�. � Kanton � obszar administracyjny. Kilka kanton�w tworzy dystrykt, czyli powiat. 21 � Co oni �piewaj�? Powiedz! Twarz Marova nabra�a t�pego wyrazu, jak gdyby nie umia� zliczy� do trzech. � Nie wiem, nie rozumiem � mrucza� i chocia� nie�le umia� po francusku, teraz j�zyk mu si� pl�ta�. � Nie wchodzi mi do g�owy. Nie pojmuj�. � Czy oni nie �piewaj� w j�zyku Betsimisarak�w? � Nie wiem... �le s�ysz�... Zdaje si�, �e �piewaj�. � Wi�c co �piewaj�? � Czy ja wiem? � Czemu k�amiesz, Marovo?! Co ukrywasz? Nic z kucharza nie wydobyli�my. Szczelnie zamkn�� si� przed nami w bezmy�lnym u�miechu. � Nowa odmiana mimozy � stwierdzi�em cierpko do Bogdana. � Uwaga! � szepn�� towarzysz. � Scena na dziedzi�cu zmienia si�! W�r�d m�czyzn, powoli ta�cz�cych przed nami, otworzy�o si� niewielkie ko�o. Wpu�cili do �rodka koguta. Przera�one gwarem ptaszysko chcia�o ucieka�. Lecz gdziekolwiek p�dzi�o, �ciana ludzka zagradza�a mu odwr�t. Gdy kogut lotem zamierza� przefrun�� ponad ci�b�, z�apali go w powietrzu i �ci�gn�li do ko�a. Nie by�o dla niego ucieczki. �� Przeczuwam co� niedobrego! � rzek�em do Kreczmera. � Heca zaczyna mi si� nie podoba�. Kogut pachnie mi jakim� symbolem. � Mianowicie? � Je�li si� nie myl�, to szykuj� co� w rodzaju s�du nad nami. � S�du? � Tak. S�du bo�ego. � A to w istocie by�aby heca! � uradowa� si� Kreczmer. � Nie podzielam waszego dobrego humoru, Bogdanie! Przecie� chcemy �y� z nimi w zupe�nej zgodzie. Takie s�dy bo�e nie przyczyniaj� si� do serdecznego nastroju. � To przej�ciowe kaprysy! � Oczywi�cie, przej�ciowe... Ciekaw jestem, gdzie podzia� si� nauczyciel Ramaso. Jak po�egna� si� przy wje�dzie do wsi, tak od tego czasu znik� jak kamfora. Przyda�by si� teraz! Co si� stanie, je�li s�d bo�y orzeknie przeciwko nam? A to niemal pewne! � G��w nam nie urw�. � Nie. Maj� lepsze �rodki, by nas si� pozby�. W tym kraju tysi�ca truj�cych ro�lin �atwo co� wsypa� do ry�u. Ot, kilka w�osk�w z bambusa birma�skiego... By� to na Madagaskarze niezawodny spos�b zadawania �mierci niewygodnym ludziom. Ma�o widoczne w�oski tego pospolitego bambusa, wrzucone podst�pnie do pokarmu i spo�yte, nie podlega�y trawieniu, lecz wbija�y si� w �cianki �o��dka i z biegiem czasu wytwarza�y tam ropiej�ce rany, na kt�re otruty nieszcz�nik umiera� po kilku miesi�cach dotkliwych bole�ci. Rzecz prosta, �e po tak d�ugim czasie nigdy nie wychodzi�o na jaw, kto by� zab�jc�. � Przypuszczam � niedowierzaj�co u�miechn�� si� Bogdan � �e dawno ju� min�y czasy starej hetery, kr�lowej Ranavalony. Podobno kaza�a za�ywa� trucizny tanguinu mieszka�com ca�ych okolic. � Owszem, tysi�ce ich wtedy posy�a�a na �ono Abrahama. � Ale od blisko wieku chyba nie by�o tu s�d�w bo�ych w stosunku do ludzi. � Nie by�o � oficjalnie. Natomiast nieoficjalnie i w zmienionej formie przetrwa�y do dnia dzisiejszego. Nie myli�em si�! Patrzcie, co ten stary robi! Poprzedni m�wca zabra� zn�w g�os i urabia� w d�oni klusk� z gotowanego ry�u mieszaj�c do �rodka jaki� szary proszek. Teraz ju� wiedzia�em. Chcia� otru� koguta tanguinem i z jego zachowania si� wnioskowa� o naszych zamiarach. Do g�owy strze� li�o mi kilka zawadiackieh pomys��w, jakby pokrzy�owa� ich zabiegi, lecz �adna my�l nie wydawa�a si� do�� skuteczna. Kogut by� g�odny. Rzuci� si� na ry� jak g�upi i dzioba� z apetytem, na w�asny i nasz pohybel. Naraz usta� i zamar� w ruchu, jak gdyby w g��bokim zamy�leniu. Potem zerwa� si�, bieg� kilka szybkich krok�w, bi� rozpaczliwie skrzyd�ami, dobywa� z gardzieli chrapliwych g�os�w, w ko�cu pad� jak pijany. Trzepota� si� coraz s�abiej, dr�twia�. Zdech�: trucizna podzia�a�a piorunuj�co. Tajemne si�y przem�wi�y na nasz� niekorzy��. Starzec tr�ci� ptaka kijem i stwierdzi� z grobow� min�: I 22 23 � Maty... nie �yje! Stara�em si� obr�ci� zaj�cie w �art i zawo�a�em z udanym oburzeniem, do tego, kt�ry przygotowa� ry�: � Kujonie! Oszuka�e� nas wszystkich! Da�e� porcj� trucizny dobr� dla wo�u! Ale on by� daleki od �art�w. Wskaza� na niebo, �e to nie on, lecz si�y niewidzialne rozstrzyga�y. I ca�a wie� jak gdyby mu wierzy�a: ludzie unikali naszego spojrzenia i rozchodzili si� w powa�nym nastroju. Gdy kogut by� jeszcze w ostatnich podrygach, wys�a�em czym pr�dzej naszego kucharza do nauczyciela Ramaso z pro�b� o niezw�oczne przybycie. Przyszed�, lecz niestety po czasie, po rozej�ciu si� mieszka�c�w wsi. Zasta� tylko nas i koguta. Zreszt� wiedzia� ju� o zaj�ciu. Zwr�ci�em si� do niego z ca�� powag�: � Czy nie da si� wyt�umaczy� mieszka�com Ambinanitela, �e przyjechali�my tu w najlepszych zamiarach? Chcemy przecie� przyja�ni z nimi, powinni uwa�a� nas za �yczliwych go�ci, nikomu nie chcemy zak��ca� spokoju, przeciwnie... Ramaso w zamy�leniu wysun�� do przodu wargi g�o�no wci�gaj�c nosem powietrze. � Mog� im wyt�umaczy�, ale nie wiadomo, czy ich przekonam � o�wiadczy�. � A autorytet nauczyciela? Ramaso wskaza� ustami na koguta: � To najwy�szy autorytet. Oni wci�� jeszcze �lepo wierz� w wol� swych duch�w. � Kogut dosta� zbyt wielk� dawk� tanguinu � oto tajemnica ich duch�w. � Niezawodnie. Ale oni inaczej sobie t�umacz�... By�em ciekawy, co w tej chwili my�la� sam Ramaso o nas. Mo�e tak�e i on by� nam niech�tny? Nauk� pobiera� w szkole regionalnej, nast�pnie przeszed� do liceum im. Le Myre de Vilers, wi�c w warunkach malgaskich by� cz�owiekiem wykszta�conym, ale mimo to mia� mo�e jakie� tam powody nieufania nam? Spyta�em go: � A wy sami, Ramaso, wierzycie w nasz� rzeteln� ch�� przyja�ni? 24 By� zaskoczony takim pytaniem. Nieznaczny u�miech, jak gdyby bezradno�ci, pojawi� si� na jego twarzy. � Wierz� wam � odrzek� st�umionym g�osem. I zaraz poprawi� �wawiej: � Wierz� absolutnie. � Wi�c uwa�acie, �e powinni�my tu zosta� i pracowa�? � Raczej nie � wyjawi� szczerze. � Nie? -� powt�rzy�em zdumiony. � Raczej nie. Nasta�o k�opotliwe milczenie. Po chwili Ramaso przerwa� je t�umacz�c: � Dlaczego nara�a� si� na mo�liwo�� nieprzyjemnych wypadk�w?... � Czy to podobna � wypali� Kreczmer � by mog�o grozi� nam otrucie? � U�ywacie zaraz najgorszych wyraz�w � lekko pod�miewa� si� Ramaso � ale... Nie, ani my�la�em ust�powa�. Wyrazi�em niez�omny zamiar pozostania na miejscu, dop�ki mieszka�cy wsi nie przekonaj� si� do nas. Nauczyciela poprosi�em o pomoc w tym celu. On ch�tnie przyrzek� i zaraz przywo�a� do nas kucharza Marovo. Upomnia� go, �eby szczeg�lne baczenie mia� na wszelki pokarm, jaki b�dzie nam podawa�. Odchodz�c Ramaso przystan�� na chwil� w pobli�u le��cego koguta i pokiwa� g�ow�: � W tym tkwi pot�ga ich duch�w. Wypowiedzia�y si� jasno przeciw wam. To ju� nie jest zwyczajne cia�o koguta, lecz u�wi�cone... Natomiast je�eli uda�oby si� wam prze�ama� ich wp�yw, o, to co innego!... Gdy zostali�my sami, Bogdan niecierpliwie potrz�sn�� r�koma: � W�ciec si� mo�na! Nastr�j z g�upiej operetki. Rozumiem stosunek prostak�w tubylc�w do nas. Ale czemu taki Ramaso, cz�ek wykszta�cony, chce nas st�d wyp�dzi�, tego za nic w �wiecie nie mog� sobie wyobrazi�. � Ja te� nie. Upiorny nasz str� w postaci zdech�ego koguta, le��cy tu� przed chat�, zaczyna� dzia�a� nam na nerwy. Zastanawiali�my si�, jak� podj�� obron�. � A gdyby tak ga�gan zmartwychwsta�! � rzuci�em my�l. 25 J Bogdan patrzy� na mnie pytaj�co niezbyt rozumiej�c. � Po prostu wypcha� koguta jak �ywego. Symbol przeciwstawi� symbolowi! Towarzysz podchwyci� pomys� z zapa�em i natychmiast przyst�pi� do wykonania go. Bogdan mia� pasj� urodzonego przyrodnika, dlatego przyjecha� ze mn� na Madagaskar. Bogdan mia� przy tym cudotw�rcze r�ce i zna� wszystkie tajniki preparowania sk�rek zwierz�cych. Nigdy nie przypuszcza�, �e uczciw� zdolno�� jego r�k u�yjemy kiedy� do walki z s�dem bo�ym. Doby� z walizek narz�dzi, wzi�� zdech�ego koguta i po godzinie krz�tania przedstawi� mi, przysi�g�bym, naj�ywszego ptaka o dumnie wypi�tej piersi i wojowniczych b�yskach w szklanych oczach. Wypchany kogut jak gdyby o�y�. By�o po�udnie. Ptaka przytwierdzili�my drutem na p�ocie przed nasz� chat�, obok g��wnej drogi, by go widzieli wszyscy mieszka�cy wsi. Widzieli go. Przystawali, dziwili si�, rozwa�ali. Wiedzieli, co zasz�o. Wiedzieli, �e vazaha wypcha� ptaka. Lecz logiczne przes�anki nie by�y dla nich tak wa�ne. Wa�niejsze by�o to, co pobudza�o bezpo�rednio ich wyobra�ni�, co do nich przemawia�o za pomoc� zjawiska. A zjawisko by�o tu jasne: by� przedtem martwy ptak, u�miercony wol� duch�w, le�a� jak zdech�y, n�dzny strz�p; a teraz sta� jak �ywy, jak zbudzony, pr�y� cia�o, wznosi� g�ow�, �widrowa� oczyma. Mo�e jeszcze zapieje? Mo�e wyobra�a� czyj�� pot�g�, nie znan� mieszka�com^ doliny? Wie� ju� nie by�a tak pewna siebie i wyroku duch�w. W po�udnie s�o�ce pali�o piekielnie, drogi pustosza�y, wszystko chowa�o si� w cie�. Jedynie kogut pozosta� na s�o�cu i to mu bardzo zaszkodzi�o. Jego sk�ra gwa�townie si� zesch�a, co� w �rodku haniebnie si� psu�o. Kogut traci� sw� wynios�o�� i stawa� si� filuterny: z kokieteri� wygina� szyj�. O drugiej godzinie po po�udniu szyja nagle si� wyd�u�y�a i wykr�ci�a w kab��k: kogut wyra�nie b�aznowa�. Pierwsi popo�udniowi przechodnie nie mogli powstrzyma� si� od wybuch�w �miechu. O trzeciej godzinie kogut w�ciek� si�: wy�upia� na t�um jedno pijane �lepie, a dzi�b otwiera� na o�cie� w jakim� ob��kanym, szyderczym chichocie. To ju� nie by� kogut: to groteskowy trzpiot, to parskaj�cy kpiarz. Kpi� ze wszystkich niewidzialnych 26 pot�g �wiata, ur�ga� wszystkim �wi�to�ciom, szydzi� otwartym dziobem ze wszystkich wyrok�w i zatrutych ry��w, drwi� z Madagaskaru, drwi� z Europy. Porwa� ludzi wsi. Ambinanitelo p�ka�o ze �miechu, zrywa�o sobie boki. �miali si� br�zowi ludzie, �miali si� dwaj biali ludzie, a w tej zab�jczej weso�o�ci i szalonym zam�cie z�e wyroki s�du bo�ego gin�y w bezsile, sz�y na nic. Pryska� urok, kt�ry mia� nas wygna� ze wsi. 5. Jeste�my czarownikami J e�li w walce o byt silniejszy po�era s�abszego, to jednak s�abszy nie jest koniecznie zdany na zag�ad� � gazela nie jest bezbronna. Ma czuj niej sze zmys�y i chy�sze nogi ni� lew. Gazela mo�e uciec, wi�cej: gazela musi uciec. Przewiduj�ca przyroda w swym �wietnym mechanizmie dok�adno�ci i konsekwencji da�a wszystkim bez wyj�tku stworzeniom bro� pot�n� i niezawodn�: instynkt samozachowawczy. A jednak przyroda pope�ni�a raz dziwn� omy�k�; z�ama�a swe �elazne prawo, odebra�a instynkt. I co jeszcze mniej zrozumia�e, a wr�cz niesamowite, odbieraj�c zdrowy instynkt wpoi�a ca�ej chmarze stworze� wielk�, nieprzepart� t�sknot�, z tych t�sknot, jakie stanowi� tre�� ro�linnego bytu i jakie s� przywilejem cz�owieka, a pod�o�em najszczytniejszych jego d��e�; wpoi�a niekt�rym owadom tragiczn� t�sknot� do jasno�ci. To kapry�ny wybryk przyrody, to jakie� jej szale�stwo: �ywio�owy p�d nocnych owad�w do �wiat�a, niby wariacki poryw ku przewrotnej poezji, nie by� im wcale do �ycia potrzebny; by� upiorny i upajaj�cy. By� niepohamowany, ob��dny, zgubny. Oto bia�e, wielkie prze�cierad�o, przybite do �ciany na zewn�trz chaty zaraz pierwszego wieczoru naszego pobytu w Ambinanitelo. Przed prze�cierad�em ogromne, urzekaj�ce oko: to trzystu�wieco-wy blask lampy benzynowej. A tam, naprzeciw, czarna otch�a� puszczy, noc nieprzebita, rozwrzeszczana, zmys�owa, parna. My nic nie widzieli�my poza kr�giem �wiat�a, nas natomiast widzia�a 27 ca�a dolina. Na nasz� jaskrawo�� patrza�y ry�owiska, uprawne gaje, b�ota, a przede wszystkim patrza�a puszcza. Jej skraj i jej wn�trze, amfiteatralnie wspinaj�ce si� na g�ry, by�y pod magicznym wp�ywem naszego blasku. Wi�c przylatywa�y. Cmy, prz�dki, miernikowce, chrz�szcze, szara�czaki, sieciarki, prasiatnice, b�onk�wki, pluskwiaki, much�wki � wszelka nocna gawied�. Najpierw dziesi�tki owad�w, potem setki, potem tysi�ce; potem to ju� nawa�nica, to wprost pow�d�. Niekt�re owady jak gdyby stacza�y jeszcze wewn�trzn� walk�: niespokojnie kr��y�y doko�a lampy chc�c wyrwa� si� z jej uroku. Daremnie � w ko�cu siada�y na prze�cieradle. Siedz�c drga�y jeszcze skrzyd�ami. Daremnie � nie odlecia�y. Inne ju� z daleka sp�ta� blask. Z ciemno�ci przylatywa�y prosto na bia�� p�acht�, natychmiast siada�y jak odurzone i ju� si� nie rusza�y. Prze�cierad�o na �cianie zamienia�o si� w wymown� map� entomologiczn�. By� to �ywy przegl�d nocnych owad�w s�siedniej puszczy. Przegl�d okaza�y. Teraz dopiero rzuca�o si� w oczy tropikalne bogactwo fauny Madagaskaru. W Europie nawet najlepsze przyloty tego rodzaju nie da�yby i dziesi�tej cz�ci po�owu. Bogdan, zapalony i zapalczywy zoolog, krz�ta� si� jak w gor�czce. P�on�y mu policzki. By� to jego wielki dzie� � nikt tu przed nami nie zbiera�; trzy czwarte zdobyczy to nowe gatunki, nie znane dotychczas �wiatu. Bogdan to kap�an zar�wno nauk przyrodniczych, jak i krwio�erczego boga; Bogdan zabija�. Lecz przy tym sam by� oczarowany jak jego w�asne ofiary. Czarowa�a go my�l, �e gdzie� daleko, nad szar� Wis��, zawiezie hojne dary tej nocy. W pewnej chwili zjawi�o si� przy lampie kilkadziesi�t tysi�cy komar�w. Wype�nia�y dos�ownie powietrze, lecz wcale na nas nie napada�y. By�y to wy��cznie samce, ani jednej w�r�d nich k��liwej samiczki. Jaki� to instynkt zbi� t� jednop�ciow� chmur� i pchn�� w przestworze? Nie by�o czasu na dociekanie. Uwag� nasz� przyku�o nowe zjawisko. Paj�ki, nie podlegaj�ce wp�ywom �wiat�a, by�y jak nikczemne opryszki korzystaj�ce ze s�abo�ci innych. W pobli�u lampy, w p�mroku, zapu�ci�y swe sid�a. Oto przelatuj�ca do �wiat�a 28 �ma wpad�a w paj�czyn� i nie mog�a Si�. wypi�ta�\ Paj�k nie atakowa� jej wprost, lecz stara� si� szybko omota� j� w nowe nici. �ma, motyl mocny, dobywa�a rozpaczliwych si� i w ostatniej chwili si� wyzwoli�a. Lecz teraz nast�pi�a rzecz osobliwa. Uratowana �ma nie ucieka�a w przestrachu, nie. objawia�a �adnego boja�liwego wzruszenia. Podj�a po�piesznie poprzedni lot i siad�a na bia�ej p�achcie. �adnym odruchem nie okazywa�a, �e dopiero co wyrwa�a si� z obj�� wroga. Sta�a si� niewra�liwa na groz� �mierci. Urok �wiat�a by� silniejszy ni� gro�ba �mierci. Gdzie� w zakamarkach puszczy spe�ni�o si� jedno z cudactw przyrody: wyroi�o si� gniazdo termit�w. Oto coraz wi�cej przylatywa�o ich do nas. Odr�niali�my wi�ksze samiczki i mniejsze samce. I one przyby�y do �wiat�a, lecz �wiat�o ich nie odurza�o, nie poskramia�o. Owady biega�y po prze�cieradle niespokojne, wci�� czego� szukaj�ce, ow�adni�te jakby trwog�, ruchliwe, rozdra�nione, dr�czone. W�a�nie! Dr�czone najbujniejsz� w�adz� ich �ycia, rozrodczym instynktem. Wi�c nawet �wiat�o ich nie u�mierza�o. Na naszych oczach odpada�y im skrzyde�ka, ma��e�skie szaty godowe, a one bezustannie szuka�y siebie, kr��y�y, chwyta�y. W pobli�u by�o s�ycha� st�umione szepty ludzkie i wida� w ciemno�ci odblask licznych oczu. �wiat�o nasze zwabi�o mieszka�c�w wsi. Z mroku wy�oni�a si� dziewczynka, mo�e dziewi�cioletnia, i zbli�y�a si�. Powoli, nie�mia�o, z wahaniem, a� dosz�a do nas blisko. Z pi�knych, wielkich, rozwartych szeroko oczu bi�o ogromne zdumienie. Dziewczynka dr�a�a ze wzruszenia. Uleg�a urokowi �wiat�a tak samo jak owady. Inni poszli jej �ladem, zbli�yli si� do samej werandy, o dwa kroki od wabi�cej lampy. M�czy�ni, kobiety, nawet ma�e dzieci, podnoszone przez doros�ych, �eby mog�y dostrzec czary bia�ego cz�owieka. Wida� by�o czasem, opr�cz blasku �wiat�a w oczach, po�ysk ich z�b�w. �ywio�owy przylot owad�w wywo�a� wrzenie w ich umys�ach. Z napi�ciem poch�aniali oczyma ka�dy ruch Bogdana. Zgarnianiu owad�w do szklanki z trucizn� i ich zabijaniu towarzyszy�y podniecone uwagi i pomruki. Szepty cz�sto wzbiera�y jak fale, potem pada�o jakie� g�o�niejsze s�owo � i cisza nag�a, cho� kr�tkotrwa�a, jak gdyby pora�enie, zalega�a t�um. Byli�my niby aktorzy wobec krytycznej widowni. � Co to za s�owo, kt�re tak cz�sto powtarzaj�? � spyta�em Bogdana. � Czy nie: mpakafu? � S�usznie, mpakafu. Co to mo�e znaczy�? � Chyba: czarownik? � domy�la� si� towarzysz z pewnym niepokojem. � Znowu brak tu nauczyciela. � Anios�-str� Ramaso powinien zamieszka� z nami � �artowa� Bogdan. Wtem jaki� pot�ny owad zatoczy� w powietrzu ko�a z dono�nym szumem, potem siad�. Modliszka. Tisma, jeden z najokazalszych gatunk�w tego rodzaju i jeden z najpotworniejszych drapie�nik�w. Siadaj�c modliszka wstrz�sn�a ca�ym prze�cierad�em. Tisma wsz�dzie i zawsze, i bez wytchnienia rozdziera inne owady, niszczy je i po�era. Lecz teraz oczom trudno by�o uwierzy�, to istna sielanka: modliszka siad�a obok pon�tnej prz�dki, nieledwie jej dotyka�a � i nic. Rzecz najbardziej nieprawdopodobna tej nocy, najbardziej niepoj�te i tajemnicze zdarzenie przyrody: tisma nie porywa�a bliskiej ofiary! Modliszka wznosi�a ponad g�ow� swe d�ugie przednie �apy, naje�one morderczymi kolcami, i po raz pierwszy w �yciu nie k�ama�a tym ruchem: modliszka rzeczywi�cie si� modli�a. Znieruchomia�a, z wyci�gni�t� niby w zachwycie g�ow�, wlepia�a po��dliwe oczy w blask i obezw�adniona, bezsilna, ol�niona, sk�ada�a jakby ho�d pot�nemu b�stwu � �wiat�u. Wtem �- c� to? Wstrzymali�my oddech i nas�uchiwali�my. W pobliskiej puszczy odezwa�o si�. Zacz�o ponuro wy�. Z ciemno�ci przychodzi�y do nas przeci�g�e, powa�ne g�osy i wype�nia�y ca�� dolin�. Wype�nia�y jakby �a�osn� skarg�, jakby pro�b� o zmi�owanie, o zaprzestanie m�ki. O spok�j. To lemury zawy�y. Wy�y do naszego �wiat�a. Zbudzi� je na g�rskich stokach s�siedniej puszczy nasz gro�ny blask. Przerywaj�c na chwil� nocne �owy poszed�em d� kuchni, gdzie kucharz Marovo zmywa� naczynia po wieczerzy. � Marovo! � zwr�ci�em si� do niego. � Co znaczy s�owo: mpakafu? Nag�y niepok�j wype�ni� jego oczy. Zdr�twia� ca�y, nie m�g� och�on�� ze strachu. � No, powiedz! � nalega�em przyja�nie. � Nie wiem, nic nie wiem � be�kota� dr��cym g�osem. � Marovo, nie b�j si� jak dziecko! Powiedz, co to znaczy. Kucharz twierdzi� w k�ko, �e nic nie wie, potem zaci�� si� w ponurym milczeniu i ju� nic nie odpowiada� na moje pytania. Nazajutrz przyni�s� nam wczesnym rankiem smaczne �niadanie: jajecznic�, przywiezione z Tananariwy sucharki, mas�o, d�em, p�k s�odkich banan�w, aromatyczn� kaw�. Po �niadaniu sprz�tn�� starannie nasz� chat�, tworz�c� jedn� obszern� izb�, star� okruszyny z prostego umeblowania, sto�u i kilku zbitych z grubsza krzese�, nast�pnie przebra� si� w �wie�� koszul�, stan�� przede mn� i z uroczyst� min� poprosi� o natychmiastowe zwolnienie go z pracy. � To mi niespodzianka! � zawo�a�em. � I czemu tak nagle!? Marovo odrzek�, �e go strasznie boli g�owa, �e jego �ona w Ma- roantsetrze jest w ci��y, �e dzieci choruj�, �e w nocy przy�ni� mu si� te�� i ostrzeg� go, wi�c musi i�� do te�cia... Oczywi�cie nie zgodzi�em si�. Kreczmer pop�dzi� co tchu do nauczyciela Ramaso. Obydwaj wkr�tce przybyli. Nauczyciel �yczliwie przem�wi� do sumienia kucharza i odni�s� po��dany skutek. Marovo, wci�� nie rozja�niaj�c pos�pnej twarzy, zgodzi� si� pozosta� i pracowa� dalej. Ja dla otuchy podwy�szy�em mu nieco wynagrodzenie. Zatem chmura si� rozwia�a, tylko z twarzy Marova d�ugo nie schodzi�a uparta markotno��, a nast�pne posi�ki ju� nie odznacza�y si� smacznym urozmaiceniem ani lotn� wyobra�ni�. � Wi�c ostatecznie, co znaczy mpakafu? � spyta�em nauczyciela. � Nie bierzcie im tego za z�e! � pociesza� Ramaso. � To paskudne s�owo. Znaczy: po�eracz serc. � Brzmi bardzo romantycznie! �j�ci od siebie, wedle odwiecznej m�dro�ci o zwyczaju... (str. 21) � Romantycznie tylko w waszym, europejskim znaczeniu. Tu bierze si� to dos�ownie. Po�eracz serc to z�y czarownik, kt�ry ludziom rzeczywi�cie wyrywa serca z cia�a i zjada je. � I oni wierz�, �e my...? � Wierz�. W 6. Potulny, straszny demon: kameleon Ambinanitelo weszli�my w osobliwy �wiat poj�� o duchach. Mieszka�cy wsi rozmie�cili swe duchy niebacznie doko�a siebie i z tej przyczyny mieli wiele k�opot�w. Duchy ich wszelkiego autoramentu na og� nie by�y przyjemne. �y�y w zwierz�tach, drzewach, ska�ach, w mroku puszczy, a najwi�cej kr�ci�o ich si� w powietrzu. Przewa�nie by�y to duchy przodk�w i innych zmar�ych ludzi. Miewa�y bardzo zmienne humory, rzadko kiedy odnosi�y si� do ludzi przyja�nie, cz�ciej ze srogo�ci�; lecz mo�na by�o z nimi gada� i targowa� si�. Zdawa�ob