Arkady Fiedler AMBINANITELO GORĄCA WIEŚ Obwolutę, okładką i iwyklejkę projektował MIECZYSŁAW KOWALCZYK Zdjęcia autora PRINTED IN POLAND 1965 ............T ' ' ' PRZEDMOWA Jak wynika z niniejszej książki, podróży moja na Madagaskarze obfitowała w liczne i głębokie wzruszenia osobiste: całym sercem pokochałem daleką wyspę, jej ludność, krajobrazy i zwierzęta do tego stopnia, że troski, nadzieje i pragnienia Howasów czy Betsimisara-ków stały się poniekąd także moimi troskami i nadziejami. Jak boleśnie musiałem odczuć tragiczne wydarzenia roku 1947, kiedy w kilku tygodniach szaleńcy kolonialni zabili blisko 90 000 Mal-gaszów, których jedyną zbrodnią było to, że pragnęli w drodze zupełnie legalnej uzyskać pewną autonomię w ramach Wspólnoty Francuskiej. Ale działo się to na kilka lat przed Dien Bien Ph.it, klęską, fctóra wielu Francuzom dopiero otworzyła oczy i sumienia i pouczyła ich, że już minęły czasy topienia w krwi wolnościowych dążeń kolonialnych ludów. Toteż w 1958 roku doznałem nowego wzruszenia, tym razem wielce radosnego, na wieść o proklamowaniu Republiki Malgaskiej z mal-gaskim rządem na czele, a w dwa lata później o uzyskaniu zupełnej niezależności w ramach Wspólnoty Francuskiej. Wyobraziłem sobie szaloną radość mych przyjaciół na Madagaskarze i razem z nimi się cieszyłem, chociaż oddalony o tysiące kilometrów. Rzecz znamienna, że dopiero teraz książka niniejsza staje się prawdziwie aktualna, a ostatnie wypadki nadają jej historyczną poniekąd wartość. Pomimo że jest to książka przede wszystkim o madagaskar-skiej przyrodzie, o prostych ludziach, o miłych dziewczynach, o dziwnych zwierzętach, o sielance snutej w uroczej wsi w głębi Madagaskaru, to przecież chcąc oddać wierny obraz nastrojów, książka jednocześnie dotyka nurtów społeczno-politycznych wśród Malgaszów. Jak słusznie, jak uczciwie to czyni, teraz dobitnie wykazały przełomowe zdarzenia polityczne ostatnich lat. Dla właściwszego zrozumienia tła tych wydarzeń książka staje się niezbędnym kluczem. ARKADY FIEDLER 1. Na północ od Tamataivy Nadejdzie burza tej nocy M, -iasto Maroantsetra leży na -wschodnim brzegu północnej części Madagaskaru, w głębi rozległej zatoki Antongil, w tym samym miejscu, w którym Maurycy Beniowski wylądował w 1774 roku i zakładając swe Louisbourg marzył o stworzeniu wielkiego państwa Malgaszów, mieszkańców wyspy, pod swoim berłem. Dziś może równie trudno jak wtedy dostać się do Maroantsetry. Żadna bita droga nie prowadzi do portowej mieściny, zamkniętej od strony lądu gmatwaniną gór i gęstą puszczą tropikalną. Są tylko dwa sposoby dotarcia do Maroantsetry: od portu Tamatawy kiepską drogą wzdłuż plaży morskiej — lub morzem na francuskim stateczku przybrzeżnym, odbywającym rejs co miesiąc. Wybraliśmy ten drugi środek. W upalny poranek pewnego dnia styczniowego weszliśmy na statek, a w godzinę później odbiliśmy od mola tamatawskiego. Dopiero znacznie później uświadomiliśmy sobie, czym był wyjazd z Tamatawy: wejściem w inny świat. Jakże inny! Za nami pozostała cała zapalczywa ruchliwość kolonii francuskiej, gorączkowy taniec około złotego cielca, za nami pozostały rojne nabrzeża Tamatawy i luksusowe dzielnice europejskiej Tananariwy, koleje i pociągi Michelin, hotele, francuskie wina i francuscy administratorzy. Po wyjściu statku z Tamatawy urwał się gwar kolonialny. Wraz z nastaniem ciszy świat zdrętwiał w jakimś baśniowym uśpieniu. Tropikalna senność ogarnęła wszystko: ludzi, statek, niebo. Ocean Indyjski był jak jezioro, wyjątkowo spokojny. Od żaru unosiła się w powietrzu biała para, która zdawała się przenikać nawet do mózgu ludzkiego i tłumić wszelką myśl. W tym świecie wszystko się zamazywało, zdarzenia i zjawiska zatracały cechy rzeczywistości. Z towarzyszem podróży z Polski, Bogdanem Kreczmerem, stałem oparty o poręcz statku. Na pół drzemiąc patrzyliśmy na zamglone w oddali góry wschodniego wybrzeża. — Nadejdzie sztorm tej nocy —• ktoś obcy, stojący za moimi plecami, odezwał się do nas po francusku. — Może nadejdzie — odpowiedziałem półgębkiem nie ruszając się z miejsca. —• Panowie również do Maroantsetry? — Tak. — Z administracji kolonialnej? — Nie. — Handel? — Nie. — Eksploatacja? — Tak. —- Czego? Drzewa? — Nie. Robaków. Tamten wziął to za niewłaściwy żart i usłyszałem jego ciche sarknięcie. Obejrzałem się. Stał za nami olbrzymi Hindus o wspaniałej, czarnej brodzie, ubrany w biały, jedwabny garnitur. Człowiek zażywny i widać zamożny. Typowy wschodni władca z sensacyjnych filmów. — Robaków? — spytał niedowierzająco z wymówką w głosie i błyskiem niechęci w czarnych jak jego broda oczach. — Zbieramy owady dla muzeum. Jesteśmy przyrodnikami — wyjaśniłem uprzejmiej. — Panowie nie Francuzi? — Nie. — Niemcy? — Nie, Polacy. — Ach, Polacy! — powtórzył Hindus z takim wyrazem twarzy, jak gdyby wiadomość wprawiła go w radosne zdumienie. — I zbieracie owady? Czy to popłaca? I dlatego jedziecie na ten koniec świata? Może jeszcze głęboko w puszczę? — Głęboko, nie głęboko. W zapleczu Maroantsetry jest taka wioska nad rzeką Antanambalana, nazywa się Ambinanitelo. — Bien, znam ją doskonale. Mam w tej wsi swoją filię, skład tkanin. Jestem Amod, kupiec z Maroantsetry. — A ja sądziłem, że pan jest... agentem policyjnym, bo taki ciekawy. — Nie, dziękuję! — wstrząsnął się Hindus. Moja złośliwa uwaga wywołała jego uciechę, lecz nie poskromiła ciekawości. — Ambinanitelo to wielka wieś, owszem, i pełno tam ładnych dziewczyn-ramatu, to prawda, ale po co, do licha, leziecie akurat do tej zapadłej dziury? — Spodziewam się znaleźć tam dwie rzeczy: rzadkie owady i ślady po Beniowskim. — Beniowskim? Kto to? Jakiś zaginiony rodak? — Tak, coś w tym rodzaju. Hindus otarł twarz jedwabną chustką i westchnął: — W nocy będzie chyba burza... Wyczerpał się; już odeszła go chętka do rozmowy, nas także. Oddalając się rzekł: — Żegnam panów. Spotkamy się przy obiedzie. Nie spotkamy się. On jechał na statku pierwszą klasą, my drugą. Rakoto, osławiony próżniak Pod wieczór dobiliśmy do przystani w Foulpointe. W drugiej połowie XVIII wieku panował tu król Hiawi, sojusznik Beniow-skiego. Dziś rządzili tu biali plantatorzy kawy. W ciągu godzinnego postoju w porcie setki worków cennego ziarna ładowano na nasz statek. Przenosili je z lądu na plecach półnadzy Malgasze. Tragarze należeli do szczepu Betsimisaraków, zamieszkującego większą część wschodniego wybrzeża wyspy. Zgięci, zlani potem, śpieszyli do statku. Hindus Amod i tęgi Francuz Tinaire, hurtownik drzewa w Ma-roantsetrze, również pasażer pierwszej klasy, zeszli tak samo jak my ze statku i przechadzali się po przystani, by zaczerpnąć powietrza. Zwróciłem się do nich, nie bez szczypty ironii, z prośbą o wytłumaczenie nam dziwnej sprzeczności: dlaczego robotnicy portowi, uchodzący w oczach kolonistów za skończonych próżniaków, tak dzielnie pracują. — Sprzeczności? — podchwycił Tinaire. — Nie ma tu żadnych sprzeczności! Rzetelnie panów informowano. Ci hultaje — Tinaire wykrzywił twarz w stronę tragarzy na znak pogardy — ci hultaje to najgnuśniejsze tałałajstwo pod słońcem. Lenistwo tych nicponi przechodzi ludzkie pojęcie... —- I dlatego tak się śpieszą z workami? — wtrąciłem. — A że tak się śpieszą z workami — ciągnął kupiec nie zrażony — to całkiem inna rzecz. To skutki genialnego pociągnięcia ekonomicznego naszej administracji kolonialnej. Czy wiecie, panowie, co to podatek pogłowny? To cudotwórcza magia, to nowoczesne zaklęcie tak silne, że zmusiło do pracy nawet tych zakutych nierobów. Spójrzcie na tych młodych Rakotów, Tsarów, Rasafów, Siddiców i jak im tam! Łazęgi, głodomory, lenie, którym przez całe życie nie przyszłoby do głowy jąć się pożytecznej pracy. Ale muszą! Muszą, bo na Madagaskarze każdy bez wyjątku Malgasz powyżej osiemnastu lat musi płacić podatek pogłowny. Nic nie pomoże, że przeważna część tubylców nie posiada nic prócz łachmanów, które nosi na sobie, i że z chronicznej nędzy nie dojada. Każdy z tych włóczykijów musi płacić co rok tę daninę. — Ile ona wynosi? — Równa się mniej więcej miesięcznej pensji niższego urzędnika administracyjnego. Ze zdziwienia świsnąłem przez zęby: — Ależ to niedorzeczność! Jeśli ktoś całkiem goły i biedny, to z czego ma płacić podatki? Przecież z pustego nikt nie naleje. — Nic podobnego! Na Madagaskarze musi nalać! — zaśmiał się Tinaire rozbawiony. — Władze kolonialne wskazują Malga- 10 szowi właściwą drogę: idź do białego kolonisty na plantacje lub do kopalni, przyjmij jego warunki płacy i zapracuj sobie potrzebne na podatek pieniądze! — I Malgasz idzie? Nie uchyla się? — Niechby spróbował! Jeśli nie uiści podatku pogłownegoj ciężko zapłaci za swą krnąbrność. Prawo kolonii skazuje go na rok lub więcej więzienia, w którym przestępca wykonuje przymusową robotę bez zapłaty. Podatek pogłowny stanowi najważniejszy dochód w budżecie administracji kolonii, inne wpływy są znikome w porównaniu z nim, nie wyłączając podatków, które my, kupcy, tu płacimy, chociaż odczuwamy je dotkliwie. — To prawda! — potwierdził Hindus Amod. — Lecz kolega zapomina, że podatek pogłowny ma jeszcze jedną dobrą stronę: zmusza tubylców do pracy u kolonistów. Bez tej pracy biali plantatorzy i właściciele kopalń zeszliby na psy, a razem z nimi i my, kupcy. — Malgasze — podkreślił Tinaire z godnością — muszą przejść tę twardą szkołę pracy, zanim zdolni będą do przyjęcia naszej cywilizacji. — Twardą szkołę pracy — stwierdziłem — to znaczy, że mają pracować nic w zamian nie dostając? Tinaire zrobił gwałtowny ruch niezadowolenia: — Nic nie dostając? Czy podatki nie obracają się przede wszystkim na dobro samych Malgaszów? Przecież ich stopa życiowa podnosi się równomiernie z ogólnym rozwojem kolonii! Przecież ich dobrobytowi służą koleje, autostrady i autobusy, dla nich buduje się liczne szkoły, dla nich powstaje coraz gęstsza sieć Assistance Mśdicale — Opieki Zdrowia! Nie "sposób wyliczyć wszystkich korzyści tubylców. I Tinaire, hurtownik z Maroantsetry i zagorzały entuzjasta Madagaskaru, z dumą śledził krzątających się tragarzy na przystani w Foulpointe. Wśród tych tragarzy był Rakoto. Złożył przed chwilą worek kawy w luku statku i teraz pędził na ląd po nowy ładunek. Rakoto miał dziewiętnaście lat, minę wesołego urwisa, lubił po-żartować. Zatrzymaliśmy go: 11 — Hej, Rakoto! Stój! Masz papierosa! Rakoto posłusznie przystanął, ucieszył się z poczęstunku. Zatknął papierosa za uchem. — Czy jechałeś już kiedy autobusem? Nie, Rakoto nie jechał jeszcze autobusem. — A byłeś w hotelu „Fumaroli"? Rakoto oczywiście nigdy nie był w wielkim hotelu w Tanana-riwie ani w żadnym innym hotelu wyspy. Co prawda hotele powstały z jego podatków, ale mieszkali w nich tylko kolonizatorzy, Malgasze zaś usługiwali. Rakoto nie należał do tych uprzywilejowanych Malgaszów usługujących. — Czy umiesz czytać? Nie, Rakoto nie nauczył się czytać, Rakoto zaśmiał się na samą myśl o tym. W okolicy, z której pochodził, nie było jeszcze szkoły. Brązowy tragarz z niepokojem zerknął na wielki drewniany spichrz z okienkiem, stojący w pobliżu. Chciał pędzić dalej. Wskazał na spichrz: — Vazaha patrzy! Vazaha to biały człowiek. Wcisnęliśmy mu do spoconej dłoni całą paczkę papierosów gaulois: — Jeszcze chwilę, zaczekaj! Powiedz, masz rodzinę? Rakoto miał rodzinę, żonę. — A dzieci? Miał dziecko półroczne, ale niedawno umarło. — Na co? Na malarię, wiadomo. — To lekarstwa nie pomogły? Nie było lekarstw, żadnych lekarstw nie dostał. Rakoto uciekł od mas, zdjęty paniką. Powodem jego nagłego przerażenia nie był vazaha, dozorujący w spichrzu — powodem byliśmy my sami: przeraził go niespodziewany dar całej paczki papierosów. Zabobonny Malgasz nie rozumiał tego rodzaju hojności. Podejrzewał niebezpieczne dla siebie czary. Może obcy vazahowie chcieli omotać jego duszę? Może byli to biali mpamo-savy, złośliwi czarnoksiężnicy, a wtykali mu tak szczodry podarek po to, żeby tym lepiej uśpić jego czujność? O, Rakoto nie 12 da się otumanić, Rakoto był roztropny, przezorny, czujny! Przeszył nas niechętnym spojrzeniem i ze zdławionym jękiem na ustach, a z paczką gauloisów w garści uciekał co sił w nogach. Był czujny! Powstało pytanie, kiedy Rakoto otrząśnie się ze swej ciemnoty i czujność skieruje we właściwą stronę, ku rzeczywistym wrogom. Na razie z powodu nowoczesnego zaklęcia — jak mówił kupiec Tinaire — w postaci podatku pogłownego, Rakoto, sam obdarty, dokonywał zdumiewającego, niepomiernego czynu: pieniędzmi, które dawał, utrzymywał w ruchu machinę wielkiej kolonii, a równocześnie tanią pracą swych rąk zapewniał dobrobyt wszystkim innym kolonizatorom, nie tylko urzędnikom. Rakoto, osławiony próżniak. Sainte Marie, wyspa piratów Hindus Amod nie miał słuszności. W nocy burza nie przerwała ciszy. Na mokrych prześcieradłach kąpaliśmy się w obfitym pocie. Nazajutrz Ocean Indyjski był wciąż tak samo spokojny i gładki jak dotychczas. Tego dnia przystanęliśmy w porcie wyspy Sainte Marie, owianej zarówno zapachem goździków, których drzewa wszędzie tu rosły, jak i wspomnieniem jednej z naj-burzliwszych kart w księdze dziejów ludzkich. Sainte Marie była w ciągu XVII wieku i na początku XVIII wyspą europejskich piratów. Wypierani z wód amerykańskich, przenosili swój proceder na Ocean Indyjski i tu około 1700 roku stali się taką potęgą, że flotylle możnych kompanii wschodnio-indyjskich były na ich łasce. Ofiarą ich padały nie tylko europejskie statki, utrzymujące handel z Indiami i archipelagiem wysp korzennych — piraci równie gorliwie zaczajali się u wylotów Morza Czerwonego i Zatoki Perskiej, by łapać arabskich, perskich i hinduskich kupców, a z pobliskiego Madagaskaru wybierali licznych niewolników na sprzedaż w innych częściach świata. Po krwawych wyprawach wracali do Sainte Marie na wypoczynek i libacje. Powstała tu niesamowita rzeczpospolita kor- ¦ 13 sarskiego bractwa, opierająca się na kilku srogich przepisach swoistego savoir vivre. W niektórych latach przebywało tu ponad tysiąc piratów wszystkich morskich narodowości, lecz prym wodzili Anglicy. Pijacka sielanka często przeobrażała się w koszmar wzajemnego wyrzynania się. To jedyne w swoim rodzaju skupisko trwało mniej więcej do 1720 roku, kiedy wspólne wyprawy okrętów wojennych państw europejskich położyły kres świetności wyrzutków — wielu z nich wytłukły, resztę przegnały. Obecność tylu piratów wywierała oczywiście znaczny wpływ na losy samego Madagaskaru. Po ostatecznym wykurzeniu ich z Sainte Marie mnóstwo uciekło na wielką wyspę, lecz i przedtem niejeden, syty bogactw, chronił się między Malgaszami. Wchodził z nimi w związki rodzinne i despotycznie narzucając tu swe rządy tworzył dynastie królików. Całą namiętną okrutność poprzedniego bytu piraci wnosili teraz między Malgaszów. Jeszcze pół wieku później stanowili oni ważny czynnik w życiu Madagaskaru i Beniowski zawierał sojusze z ich potomkami, tak zwanymi „Zana Malata". Najwięcej było ich, rzecz prosta, na wschodnim wybrzeżu wielkiej wyspy i tym niezawodnie tłumaczy się dzisiaj dość jasny kolor skóry, spotykany u wielu Malgaszów szczepu Betsimisaraków. Dawne, przebrzmiałe burze! Dziś wysepka Sainte Marie wita przybysza mocnym zapachem goździków, rozlewającym się z tubylczych plantacji, a spokojna ludność, odłam szczepu Betsimisaraków, nosi na brązowych twarzach łagodny uśmiech. 2. Ramaso, niezwykły nauczyciel N. a czwarty czy piąty dzień po wyjściu z Tamatawy przybiliśmy do Maroantsetry. Maleńkie, ospałe miasteczko — siedziba szefa dystryktu * — całe w cieniu rozłożystych drzew mangow-ców, drzemało u ujścia rzeki Antanambalana do zatoki Antongil. Kilkanaście sklepów w drewnianych domach było przeważnie w ręku Hindusów i Chińczyków. Kilkunastu Francuzów i Kreo- • Odpowiednik naszego dawnego starosty powiatowego (przyp. autora). 14 lów z wyspy Reunion, to przeważnie kupcy-hurtownicy. Reszta to Malgasze Betsimisaracy. Miasteczko leżało w bagnistej dolinie, więc ludność chorowała na malarię. Nie byłem roztropny wspominając Hindusowi Amodowi o swym zamiarze szukania śladów po Beniowskim. Francuzi Maroantsetry, ludek podejrzliwy i skory do przesady, węszyli u nas jakieś kombinacje przeciw francuskiej kolonii. Uroili sobie, że zajmujemy się działalnością Beniowskiego dlatego, by Polska mogła rościć sobie prawa do Madagaskaru jako kolonii. Skończona bzdura, lecz przygotowując się do wyprawy w głąb wyspy spotykaliśmy w Maroantsetrze na każdym kroku przeciwności. Nawet trudno było o wyszukanie malgaskiego kucharza, niezbędnego w takiej podróży. Po Beniowskim żadnych śladów. Pewnego dnia wyszedłem w towarzystwie Bogdana Kreczmera parę kilometrów poza miasto do ujścia Antanambalany, rzeki nad podziw potężnej. Według dawnych map stały tu osiedle i fort Louisbourg. Dziś głuche fale Oceanu Indyjskiego biły o piaszczystą plażę tak pustą, jak gdyby tu nigdy nie postała noga ludzka, a odwieczny wiatr cicho szumiał w iglicowatym listowiu samotnych drzew kazuariny. W drodze powrotnej do miasteczka mimo woli przypomnieliśmy sobie Rakota, młodego tragarza w Foulpointe. Przy naprawie grobli pracowało kilkunastu więźniów pod okiem strażnika z karabinem. Można go było poczęstować papierosem, a z więźniami porozmawiać. Zgadzało się: większość skazano za niepłacenie podatku, innych za drobne przewinienia. Wrodzonego humoru więźniowie nie stracili. Ze śmiechem przymawiali się o papie-, rosy. -- ' Ostatecznie zdobyliśmy kucharza, niemłodego Malgasza imieniem Marovo. Przedsiębiorczy Kreol w Maroantsetrze ofiarował się za dobrą opłatą zawieźć nas na swej małej ciężarówce do Ambinanitela, dokąd wiodła jedyna w okolicy droga, dość bagnista na całej swej trzydziestokilometrowej przestrzeni. W dzień wyjazdu zgłosił się do nas pewien Betsimisarak z zapytaniem, czy mógłby jechać razem z nami. Był to nauczyciel Ramaso z Ambinanitela. Dowiedzieliśmy się, że istniała tam 15 szkółka. Oczywiście chętnie go zaprosiłem, pomimo że ciężarówka była już bardzo obładowana. Ramaso liczył trochę ponad trzydzieści lat; był staranniej ubrany niż zazwyczaj jego rodacy. Miał wyjątkowo ciemną, brunatną skórę i uderzający wyraz oczu. Były to oczy czarne jak u wszystkich Malgaszów, lecz spokojne i inteligentne. Budziły zaufanie. Ramaso był niezwykle uprzejmy, chociaż bez odcienia służalczości, tak często rażącej u Mada-gaskarczyków. — Nie zajmę wiele miejsca — mówił z uśmiechem wskazując na swą drobną postać — jestem lekki. Ramaso był niepokaźny i szczupły, widać, że w jego rodzinie nie przelewało się od zbytków. Był jednak poważany, bo odprowadzało go do ciężarówki trzech uroczystych Malgaszów i żegnało z oznakami czci. — To z pewnością krewni — odezwałem się, gdy ruszyliśmy. — Nie, nie krewni. I zaraz, nie chcąc uchodzić za niegrzecznego, wyjaśnił: — To towarzysze. Niezwykłe w ustach Malgasza słowo wywołało moje zaciekawienie: — Jacy towarzysze? — Towarzysze... wspólnych przekonań. Starałem się przeniknąć wyraz jego twarzy, lecz on utkwił nieruchomy wzrok w dal, na drogę przed nami. —¦ Vazaha jest przyrodnikiem? —: zagadnął mnie po chwili, pragnąc widocznie skierować rozmowę na inny tor. Sunęliśmy przez rozległą dolinę, gorącą i zroszoną częstymi deszczami. Przyroda tonęła w rajskim przepychu: wśród zieleni gajów pomarańczowych, chlebowców i papai — drzew melonowych — migały trzcinowe chaty na palach. W porannym powietrzu było pełno śpiewu i wrzasku ptasiego. W tej części doliny, którą mijaliśmy mniej więcej w godzinę po opuszczeniu Maroantsetry, Beniowski stoczył swą pierwszą, rozstrzygającą walkę o panowanie. Safirobajowie, zamieszkujący wówczas licznym szczepem te strony, odrzucając wszelkie warunki korzystnego sojuszu wydali Beniowskiemu wojnę na śmierć i życie. W połowie drogi do Ambinanitela leżała dziś wioska Manjina. 16 „.Ramaso, niezwykły nauczyciel... (atr 15) „Lecz stary Dżinarivelo patrzył na mnie zakłopotany... (str. 19) Zapewne w jej pobliżu Beniowski przerzucił swe oddziały przez rzekę i uderzając z trzech stron na warowny obóz wodza Maher-tompa zadał mu poważną klęskę. Po dalszych walkach nad górnym biegiem rzeki Antanambalana wróg uciekł na północ wyspy, a jego ryżowiska w pobliżu Louisbourga dostały się Sambary-wom, wypróbowanym sprzymierzeńcom białych. Gdy później skruszeni Safirobajowie wrócili prosząc o pokój, Beniowski, wierny swej polityce przyjaźni z Malgaszami, podał im rękę, a ryżowiska po prawej stronie rzeki zwrócił dawnym właścicielom. — Zbliżamy się! — wyrwał mnie z zadumy Ramaso. Przebyliśmy większą część doliny przymorskiej, góry na widnokręgu podeszły bliżej. Przed nami wyrastało pokaźne, strome wzgórze, bocznym łańcuchem szczytów połączone z wysokimi górami w oddali. Droga przeciskała się u stóp wzgórza, między nim a rzeką. Za następnym skrętem otwierał się przed nami wspaniały widok na inną, urodzajną dolinę, otoczoną zewsząd górami, z ludną wsią pośrodku pól ryżowych. — Ambinanitelo —¦ Ramaso wskazał na wieś. — „Dolina Zdrowia" Beniowskiego — rzekłem i nie chciałem się przyznać, że wzbierało we mnie wzruszenie. 3. Mimozy starego Dżinarivela ustronia w gorącym pasie naszej ziemi, gdzie kwitnie, zda się, wieczna, namiętna wiosna i gdzie wieczny, młody uśmiech J nie schodzi z roślin i ludzi. Piękno tych szczęśliwych zakątków jest niezniszczalne, nieprzemijające, a zachwyt, jaki wywołują, nie słabnie przez długie wieki, wciąż od nowa odradza się i trwa. Kiedyś Beniowski odkrył Dolinę Zdrowia nad rzeką Antanambalana. Zachwycił się jej niezwykłym urokiem i przez pewien czas tam mieszkał. Odtąd zachwyt jego przylgnął do tej doliny niby urzeczenie i jak gdyby raz na zawsze: bo i dzisiaj ta sama dolina Ambinanitelo pozostała jednym z najpiękniejszych zakątków świata i tak samo jak ongiś czarowała. Wielkie, modre motyle sunęły tu w powietrzu w dumnym - Gorąca wieś... 17 locie, na lśniących skfżydłach odbijając blaski nieba. Gdzie indziej ludzie nauki nazwali je orizabus, lecz tutaj błyszczący żeglarze nie mieli żadnej nazwy. Dla tuziemców były to ważne, przychylne duchy —: lolo — strzegące ładu i szczęścia doliny i pijące soki z dojrzałych bananów. Dwie inne potęgi, niezwalczone i boskie, trzymały w okowach uroczą dolinę i dzierżyły losy jej życia raz darząc błogosławieństwem, raz szerząc klęski: to ogromna, kapryśna rzeka Antanam-balana płynąca przez dolinę, rzeka o sławnej legendzie i malowniczych brzegach; druga potęga to dzikie góry, osaczające zewsząd dolinę, pokryte tropikalną puszczą, góry zuchwałe, wspaniałe, bliskie, nieprzebyte, bezludne a zaludnione dziwami. Jak drapieżne widma czuwały dokoła i zazdrośnie zamykały dolinę przed światem. ""W tej dolinie śniło swe ryżowe życie bez mała tysiąc Malga-szów ze szczepu Betsimisaraków. Posiadali niewielkie pólka ryżowe dokoła wsi i wielu przodków, których duchom oddawali głęboką cześć. Ludzie Skromni i łagodni rzadko kiedy wychodzili nad brzeg morza do Maroantsetry. Istnienie swe w dolinie przypuszczalnie zawdzięczali samemu Beniowskiemu, który przodków ich, a swych sojuszników, Sambarywów, losami wojny tutaj sprowadził i na stałe osiedlił. Dolina Ambinanitelo, jakkolwiek stanowiła przeszło tysiąc hektarów najżyźniejszej ziemi, Europejczyków wcale nie wabiła. Leżała zbyt daleko od wielkich gościńców świata. Wiadomo z historii, że raz tylko gościła liczniejszą ich gromadę, i to tylko na krótko: wtedy gdy Beniowski założył tu swą redutę Augusta i stację wypoczynkową. Dzisiejsi mieszkańcy doliny, nie przywykli do białych ludzi, stronili od nich. Tańczyli przy księżycu, czcili swych przodków, wierzyli w złe duchy, płacili regularnie podatki Francuzom, ale nie lubili białych. Gdy biali ludzie zjawili się w ich wsi, budzili gwarne podniecenie wśród młodzieży, a cichy niepokój wśród starych. Psy skomliły żałośnie. — Przywieźliście ze sobą sporo bagażu! — mówił do mnie ze smutną zadumą Dżinarivelo, brązowy starzec o frasobliwych oczach i ujmującej twarzy. 18 ł- Tak! — odrzekłem z najmilszym uśmiechem. — Pozostaniemy u was długo, bo musicie opowiedzieć nam wszystko, co pamiętacie o Beniowskim. Lecz starzec patrzył na mnie zakłopotany: nie rozumiał, czego chcę; nie pamiętał nic o Beniowskim, nie znał takiego vazahy. — Jak to, nie znasz? Za czasów dziadka twego dziadka przybył tu do was, został zwycięskim wodzem, obraliście go swym ampansakabe, wielkim królem. W Maroantsetrze miał swój główny obóz, lecz także przebywał tu, w dolinie Ambinanitelo. Nie, stary Dżinarivelo nic o tym człowieku nie wiedział i nikt inny w dolinie również nie wiedział. Dżinarivelo chciałby się wycofać z niemiłej rozmowy. Patrzył uparcie w dal, na szeroką rzekę, jakby wyczekując od niej pomocy. — Rzeka!... — nie ustępowałem śmiejąc się. — Zanim zaprzyjaźniliście się z Beniowskim, chcieliście go podstępnie zniszczyć wrzucając do rzeki całe drzewa groźnego tanguinu, którego owoce miały zatruć wodę... Nie, Dżinarivelo nie znał tej historii. I widać było po nim, że mówił prawdę: nie znał dziejów Beniowskiego. Zresztą znudziła go do cna rozmowa ze mną. Puszczał mimo uszu moje gorące zapewnienie, że przybywam tu jako szczery przyjaciel i że chcę się przyjaźnić ze wszystkimi mieszkańcami doliny. Dżinarivelo nie chciał mej przyjaźni, chciał tylko spokoju, chciałby już odpocząć w swej chacie. Uśmiechał się do mnie bezradnie i z pogardliwą wyższością. Kroczyliśmy powoli nad samym brzegiem rzeki, po dziwnej łące. Gęstym kobiercem porastał ją, zamiast trawy, gatunek niewysokiej mimozy, niezmiernie czułej. Za najlżejszym dotknięciem nogi pierzaste listki gwałtownie się zwierały, gałązki nagle się kręciły i kurczyły, nawet całe łodygi, dotknięte wstrząsem, przypadały jak ścięte do ziemi. Za nami pozostawała szeroka bruzda zdrętwiałych, przycupniętych mimoz: żywiołowe zamknięcie się roślin przed czymś obcym i wrogim. Naraz Dżinarivelo skupił na mimozach całą swą wytężoną uwagę. Ich obrona przed stopą człowieka podsunęła mu upragnione skojarzenie. Oto Dżinarivelo upodobnił się do przyczajonych mimoz, chciał ukryć się w ich duszy, czuł się rośliną. Świado- 19 mość znalezionego pokrewieństwa dodała mu nSwyeh sił, potęgowała jego opór. Przeciw obcemu intruzowi rodził się magiczny sojusz tuziemca ze swojską rośliną. Dżinarivelo podniósł głowę i shardział. Energicznym szarpnięciem wyrwałem kilkanaście pędów mimozy i zaniosłem je do chaty, przeznaczonej na moją kwaterę. Włożyłem je do szklanki z wodą, szklankę postawiłem na stole. Po chwili woda wnikała w tkanki roślin i przezwyciężała ich opór. Łodygi nabierały znowu życia, prężniały, podnosiły się, liście rozkręcały się szeroko i przyjaźnie. Dżinarivelo widział poddanie się roślin i nie odrywał oczu od zjawiska. Bo rzeczywiście było to dziwne: mimozy wyglądały teraz jak oswojone, roślinne zwierzątka, posłuszne i gotowe jeść z ręki białego człowieka w jego własnej chacie. A przedtem były zamknięte i odpychające. Dżinarivelo zmiękł. Stracił roślinnego sojusznika i po raz pierwszy spojrzał na mnie przyjaźniej. 4. Sąd boży w Ambinanitelo ieś Ambinanitelo była rozległa, bogata, czysta, zbudowana na białym, zdrowym piasku. Leżała pośrodku doliny, otoczona rzeką i urodzajem ryżowisk. W samej wsi rosły palmy kokosowe, roiło się tam od palm, wszędzie były palmy. Cała wieś to właściwie jedno zielone uroczysko, rozległy gaj tych czarownych drzew, przyjaciół człowieka, łączących w sobie wdzięk ujmujący i użyteczność niepowszednią: gorącego słońca nie zatrzymywały palmy całkowicie, lecz przepuszczały na dół właśnie tyle promieni, ile ludziom potrzeba było do zdrowia i szczęścia. Z ich wysokich liści padały przez cały dzień na ziemię tajemnicze zygzaki z nieba: to jakby linie życiowe ludzi, przebywających pod opieką palm, linie zawsze jasne i pod dobrą wróżbą. Malgasze mieszkali tu w przewiewnych chatach, zbudowanych z bambusów, trzcin i palm, a wzniesionych na palach, w powietrzu. W Ambinanitelo nie było domu murowanego, mur był 20 tu zbyteczny. Chaty stały w pewnej odległości od siebie, wedle odwiecznej mądrości malgaskiego zwyczaju: sąsiad sąsiadowi nie mógł zaglądać do wnętrza, mógł natomiast porozumiewać się z nim na głos i z daleka życzyć mu dobrego dnia. Przy takiej odległości porozumienia bywały zawsze szczere, a dobre życzenia zawsze skuteczne. Lecz dzisiaj od chaty do chaty krążyły złe przeczucia, padały trwożne słowa. Obcy biali ludzie przyjechali i chcieli żyć blisko, we wsi. Czym to groziło? Obcy vazaha zapewniał o swej przyjaźni, lecz czy mu ufać? A jeżeli ufać, to czy mimo to obecność cudzoziemców nie rozdrażni duchów i nie sprowadzi klęsk na dolinę? W takich wyjątkowych wypadkach tylko ukryte siły mogły dać wyjątkowy odpowiedź. Więc wkrótce zeszła się przed naszą kwaterą cała wieś. Kobiety klaskały rytmicznie w dłonie i coś wyśpiewywały, a jakiś starszy jegomość wygłaszał uroczyste przemówienie, często przetykane słowem: vazaha. Z początku myśleliśmy, że to przyjazne powitanie nas, gości, tym bardziej że nastrój zbiegowiska wydawał się pogodny: dzieci raźno dokazywały, a ta i owa z młodszych śpiewaczek wybuchała pustym śmiechem. Wszystko to działo się tuż pod naszym, bokiem, na dziedzińcu między wyznaczoną nam chatą, a domem wójta, szefa kantonu *. Niestety, wójta nie zastaliśmy, był na objeździe swego obwodu. Stojąc na werandzie, otaczającej ze wszystkich stron naszą chatę, przyglądaliśmy się widowisku z niemałym zaciekawieniem. Dopiero po chwili spostrzegliśmy, że to wcale nie było przyjazne powitanie. — Ej, co to? — szepfTął Kreczrner trącając mnie w bok. — Patrzcie, jak ich miny naraz poważnieją. — Co za szkoda, że nie rozumiemy ich słów — ubolewałem. — Może zawołać kucharza Marovo, on nam wytłumaczy. — Gdzie on jest? Był w pobliżu, w chacie kuchennej, zbudowanej z trzciny tuż za naszą kwaterą. Marovo, przyprowadzony przez Bogdana, stanął obok nas. Patrzał, słuchał. • Kanton — obszar administracyjny. Kilka kantonów tworzy dystrykt, czyli powiat. 21 — Co oni śpiewają? Powiedz! Twarz Marova nabrała tępego wyrazu, jak gdyby nie umiał zliczyć do trzech. — Nie wiem, nie rozumiem — mruczał i chociaż nieźle umiał po francusku, teraz język mu się plątał. — Nie wchodzi mi do głowy. Nie pojmuję. — Czy oni nie śpiewają w języku Betsimisaraków? — Nie wiem... Żle słyszę... Zdaje się, że śpiewają. — Więc co śpiewają? — Czy ja wiem? — Czemu kłamiesz, Marovo?! Co ukrywasz? Nic z kucharza nie wydobyliśmy. Szczelnie zamknął się przed nami w bezmyślnym uśmiechu. — Nowa odmiana mimozy — stwierdziłem cierpko do Bogdana. — Uwaga! — szepnął towarzysz. — Scena na dziedzińcu zmienia się! Wśród mężczyzn, powoli tańczących przed nami, otworzyło się niewielkie koło. Wpuścili do środka koguta. Przerażone gwarem ptaszysko chciało uciekać. Lecz gdziekolwiek pędziło, ściana ludzka zagradzała mu odwrót. Gdy kogut lotem zamierzał przefrunąć ponad ciżbą, złapali go w powietrzu i ściągnęli do koła. Nie było dla niego ucieczki. ¦— Przeczuwam coś niedobrego! — rzekłem do Kreczmera. — Heca zaczyna mi się nie podobać. Kogut pachnie mi jakimś symbolem. — Mianowicie? — Jeśli się nie mylę, to szykują coś w rodzaju sądu nad nami. — Sądu? — Tak. Sądu bożego. — A to w istocie byłaby heca! — uradował się Kreczmer. — Nie podzielam waszego dobrego humoru, Bogdanie! Przecież chcemy żyć z nimi w zupełnej zgodzie. Takie sądy boże nie przyczyniają się do serdecznego nastroju. — To przejściowe kaprysy! — Oczywiście, przejściowe... Ciekaw jestem, gdzie podział się nauczyciel Ramaso. Jak pożegnał się przy wjeździe do wsi, tak od tego czasu znikł jak kamfora. Przydałby się teraz! Co się stanie, jeśli sąd boży orzeknie przeciwko nam? A to niemal pewne! — Głów nam nie urwą. — Nie. Mają lepsze środki, by nas się pozbyć. W tym kraju tysiąca trujących roślin łatwo coś wsypać do ryżu. Ot, kilka włosków z bambusa birmańskiego... Był to na Madagaskarze niezawodny sposób zadawania śmierci niewygodnym ludziom. Mało widoczne włoski tego pospolitego bambusa, wrzucone podstępnie do pokarmu i spożyte, nie podlegały trawieniu, lecz wbijały się w ścianki żołądka i z biegiem czasu wytwarzały tam ropiejące rany, na które otruty nieszczęśnik umierał po kilku miesiącach dotkliwych boleści. Rzecz prosta, że po tak długim czasie nigdy nie wychodziło na jaw, kto był zabójcą. — Przypuszczam — niedowierzająco uśmiechnął się Bogdan — że dawno już minęły czasy starej hetery, królowej Ranavalony. Podobno kazała zażywać trucizny tanguinu mieszkańcom całych okolic. — Owszem, tysiące ich wtedy posyłała na łono Abrahama. — Ale od blisko wieku chyba nie było tu sądów bożych w stosunku do ludzi. — Nie było — oficjalnie. Natomiast nieoficjalnie i w zmienionej formie przetrwały do dnia dzisiejszego. Nie myliłem się! Patrzcie, co ten stary robi! Poprzedni mówca zabrał znów głos i urabiał w dłoni kluskę z gotowanego ryżu mieszając do środka jakiś szary proszek. Teraz już wiedziałem. Chciał otruć koguta tanguinem i z jego zachowania się wnioskować o naszych zamiarach. Do głowy strzeŁ liło mi kilka zawadiackieh pomysłów, jakby pokrzyżować ich zabiegi, lecz żadna myśl nie wydawała się dość skuteczna. Kogut był głodny. Rzucił się na ryż jak głupi i dziobał z apetytem, na własny i nasz pohybel. Naraz ustał i zamarł w ruchu, jak gdyby w głębokim zamyśleniu. Potem zerwał się, biegł kilka szybkich kroków, bił rozpaczliwie skrzydłami, dobywał z gardzieli chrapliwych głosów, w końcu padł jak pijany. Trzepotał się coraz słabiej, drętwiał. Zdechł: trucizna podziałała piorunująco. Tajemne siły przemówiły na naszą niekorzyść. Starzec trącił ptaka kijem i stwierdził z grobową miną: I 22 23 — Maty... nie żyje! Starałem się obrócić zajście w żart i zawołałem z udanym oburzeniem, do tego, który przygotował ryż: — Kujonie! Oszukałeś nas wszystkich! Dałeś porcję trucizny dobrą dla wołu! Ale on był daleki od żartów. Wskazał na niebo, że to nie on, lecz siły niewidzialne rozstrzygały. I cała wieś jak gdyby mu wierzyła: ludzie unikali naszego spojrzenia i rozchodzili się w poważnym nastroju. Gdy kogut był jeszcze w ostatnich podrygach, wysłałem czym prędzej naszego kucharza do nauczyciela Ramaso z prośbą o niezwłoczne przybycie. Przyszedł, lecz niestety po czasie, po rozejściu się mieszkańców wsi. Zastał tylko nas i koguta. Zresztą wiedział już o zajściu. Zwróciłem się do niego z całą powagą: — Czy nie da się wytłumaczyć mieszkańcom Ambinanitela, że przyjechaliśmy tu w najlepszych zamiarach? Chcemy przecież przyjaźni z nimi, powinni uważać nas za życzliwych gości, nikomu nie chcemy zakłócać spokoju, przeciwnie... Ramaso w zamyśleniu wysunął do przodu wargi głośno wciągając nosem powietrze. — Mogę im wytłumaczyć, ale nie wiadomo, czy ich przekonam — oświadczył. — A autorytet nauczyciela? Ramaso wskazał ustami na koguta: — To najwyższy autorytet. Oni wciąż jeszcze ślepo wierzą w wolę swych duchów. — Kogut dostał zbyt wielką dawkę tanguinu — oto tajemnica ich duchów. — Niezawodnie. Ale oni inaczej sobie tłumaczą... Byłem ciekawy, co w tej chwili myślał sam Ramaso o nas. Może także i on był nam niechętny? Naukę pobierał w szkole regionalnej, następnie przeszedł do liceum im. Le Myre de Vilers, więc w warunkach malgaskich był człowiekiem wykształconym, ale mimo to miał może jakieś tam powody nieufania nam? Spytałem go: — A wy sami, Ramaso, wierzycie w naszą rzetelną chęć przyjaźni? 24 Był zaskoczony takim pytaniem. Nieznaczny uśmiech, jak gdyby bezradności, pojawił się na jego twarzy. — Wierzę wam — odrzekł stłumionym głosem. I zaraz poprawił żwawiej: — Wierzę absolutnie. — Więc uważacie, że powinniśmy tu zostać i pracować? — Raczej nie — wyjawił szczerze. — Nie? -— powtórzyłem zdumiony. — Raczej nie. Nastało kłopotliwe milczenie. Po chwili Ramaso przerwał je tłumacząc: — Dlaczego narażać się na możliwość nieprzyjemnych wypadków?... — Czy to podobna — wypalił Kreczmer — by mogło grozić nam otrucie? — Używacie zaraz najgorszych wyrazów — lekko podśmiewał się Ramaso — ale... Nie, ani myślałem ustępować. Wyraziłem niezłomny zamiar pozostania na miejscu, dopóki mieszkańcy wsi nie przekonają się do nas. Nauczyciela poprosiłem o pomoc w tym celu. On chętnie przyrzekł i zaraz przywołał do nas kucharza Marovo. Upomniał go, żeby szczególne baczenie miał na wszelki pokarm, jaki będzie nam podawał. Odchodząc Ramaso przystanął na chwilę w pobliżu leżącego koguta i pokiwał głową: — W tym tkwi potęga ich duchów. Wypowiedziały się jasno przeciw wam. To już nie jest zwyczajne ciało koguta, lecz uświęcone... Natomiast jeżeli udałoby się wam przełamać ich wpływ, o, to co innego!... Gdy zostaliśmy sami, Bogdan niecierpliwie potrząsnął rękoma: — Wściec się można! Nastrój z głupiej operetki. Rozumiem stosunek prostaków tubylców do nas. Ale czemu taki Ramaso, człek wykształcony, chce nas stąd wypędzić, tego za nic w świecie nie mogę sobie wyobrazić. — Ja też nie. Upiorny nasz stróż w postaci zdechłego koguta, leżący tuż przed chatą, zaczynał działać nam na nerwy. Zastanawialiśmy się, jaką podjąć obronę. — A gdyby tak gałgan zmartwychwstał! — rzuciłem myśl. 25 J Bogdan patrzył na mnie pytająco niezbyt rozumiejąc. — Po prostu wypchać koguta jak żywego. Symbol przeciwstawić symbolowi! Towarzysz podchwycił pomysł z zapałem i natychmiast przystąpił do wykonania go. Bogdan miał pasję urodzonego przyrodnika, dlatego przyjechał ze mną na Madagaskar. Bogdan miał przy tym cudotwórcze ręce i znał wszystkie tajniki preparowania skórek zwierzęcych. Nigdy nie przypuszczał, że uczciwą zdolność jego rąk użyjemy kiedyś do walki z sądem bożym. Dobył z walizek narzędzi, wziął zdechłego koguta i po godzinie krzątania przedstawił mi, przysiągłbym, najżywszego ptaka o dumnie wypiętej piersi i wojowniczych błyskach w szklanych oczach. Wypchany kogut jak gdyby ożył. Było południe. Ptaka przytwierdziliśmy drutem na płocie przed naszą chatą, obok głównej drogi, by go widzieli wszyscy mieszkańcy wsi. Widzieli go. Przystawali, dziwili się, rozważali. Wiedzieli, co zaszło. Wiedzieli, że vazaha wypchał ptaka. Lecz logiczne przesłanki nie były dla nich tak ważne. Ważniejsze było to, co pobudzało bezpośrednio ich wyobraźnię, co do nich przemawiało za pomocą zjawiska. A zjawisko było tu jasne: był przedtem martwy ptak, uśmiercony wolą duchów, leżał jak zdechły, nędzny strzęp; a teraz stał jak żywy, jak zbudzony, prężył ciało, wznosił głowę, świdrował oczyma. Może jeszcze zapieje? Może wyobrażał czyjąś potęgę, nie znaną mieszkańcom^ doliny? Wieś już nie była tak pewna siebie i wyroku duchów. W południe słońce paliło piekielnie, drogi pustoszały, wszystko chowało się w cień. Jedynie kogut pozostał na słońcu i to mu bardzo zaszkodziło. Jego skóra gwałtownie się zeschła, coś w środku haniebnie się psuło. Kogut tracił swą wyniosłość i stawał się filuterny: z kokieterią wyginał szyję. O drugiej godzinie po południu szyja nagle się wydłużyła i wykręciła w kabłąk: kogut wyraźnie błaznował. Pierwsi popołudniowi przechodnie nie mogli powstrzymać się od wybuchów śmiechu. O trzeciej godzinie kogut wściekł się: wyłupiał na tłum jedno pijane ślepie, a dziób otwierał na oścież w jakimś obłąkanym, szyderczym chichocie. To już nie był kogut: to groteskowy trzpiot, to parskający kpiarz. Kpił ze wszystkich niewidzialnych 26 potęg świata, urągał wszystkim świętościom, szydził otwartym dziobem ze wszystkich wyroków i zatrutych ryżów, drwił z Madagaskaru, drwił z Europy. Porwał ludzi wsi. Ambinanitelo pękało ze śmiechu, zrywało sobie boki. Śmiali się brązowi ludzie, śmiali się dwaj biali ludzie, a w tej zabójczej wesołości i szalonym zamęcie złe wyroki sądu bożego ginęły w bezsile, szły na nic. Pryskał urok, który miał nas wygnać ze wsi. 5. Jesteśmy czarownikami J eśli w walce o byt silniejszy pożera słabszego, to jednak słabszy nie jest koniecznie zdany na zagładę — gazela nie jest bezbronna. Ma czuj niej sze zmysły i chyższe nogi niż lew. Gazela może uciec, więcej: gazela musi uciec. Przewidująca przyroda w swym świetnym mechanizmie dokładności i konsekwencji dała wszystkim bez wyjątku stworzeniom broń potężną i niezawodną: instynkt samozachowawczy. A jednak przyroda popełniła raz dziwną omyłkę; złamała swe żelazne prawo, odebrała instynkt. I co jeszcze mniej zrozumiałe, a wręcz niesamowite, odbierając zdrowy instynkt wpoiła całej chmarze stworzeń wielką, nieprzepartą tęsknotę, z tych tęsknot, jakie stanowią treść roślinnego bytu i jakie są przywilejem człowieka, a podłożem najszczytniejszych jego dążeń; wpoiła niektórym owadom tragiczną tęsknotę do jasności. To kapryśny wybryk przyrody, to jakieś jej szaleństwo: żywiołowy pęd nocnych owadów do światła, niby wariacki poryw ku przewrotnej poezji, nie był im wcale do życia potrzebny; był upiorny i upajający. Był niepohamowany, obłędny, zgubny. Oto białe, wielkie prześcieradło, przybite do ściany na zewnątrz chaty zaraz pierwszego wieczoru naszego pobytu w Ambinanitelo. Przed prześcieradłem ogromne, urzekające oko: to trzystuświeco-wy blask lampy benzynowej. A tam, naprzeciw, czarna otchłań puszczy, noc nieprzebita, rozwrzeszczana, zmysłowa, parna. My nic nie widzieliśmy poza kręgiem światła, nas natomiast widziała 27 cała dolina. Na naszą jaskrawość patrzały ryżowiska, uprawne gaje, błota, a przede wszystkim patrzała puszcza. Jej skraj i jej wnętrze, amfiteatralnie wspinające się na góry, były pod magicznym wpływem naszego blasku. Więc przylatywały. Cmy, prządki, miernikowce, chrząszcze, szarańczaki, sieciarki, prasiatnice, błonkówki, pluskwiaki, muchówki — wszelka nocna gawiedź. Najpierw dziesiątki owadów, potem setki, potem tysiące; potem to już nawałnica, to wprost powódź. Niektóre owady jak gdyby staczały jeszcze wewnętrzną walkę: niespokojnie krążyły dokoła lampy chcąc wyrwać się z jej uroku. Daremnie — w końcu siadały na prześcieradle. Siedząc drgały jeszcze skrzydłami. Daremnie — nie odleciały. Inne już z daleka spętał blask. Z ciemności przylatywały prosto na białą płachtę, natychmiast siadały jak odurzone i już się nie ruszały. Prześcieradło na ścianie zamieniało się w wymowną mapę entomologiczną. Był to żywy przegląd nocnych owadów sąsiedniej puszczy. Przegląd okazały. Teraz dopiero rzucało się w oczy tropikalne bogactwo fauny Madagaskaru. W Europie nawet najlepsze przyloty tego rodzaju nie dałyby i dziesiątej części połowu. Bogdan, zapalony i zapalczywy zoolog, krzątał się jak w gorączce. Płonęły mu policzki. Był to jego wielki dzień — nikt tu przed nami nie zbierał; trzy czwarte zdobyczy to nowe gatunki, nie znane dotychczas światu. Bogdan to kapłan zarówno nauk przyrodniczych, jak i krwiożerczego boga; Bogdan zabijał. Lecz przy tym sam był oczarowany jak jego własne ofiary. Czarowała go myśl, że gdzieś daleko, nad szarą Wisłę, zawiezie hojne dary tej nocy. W pewnej chwili zjawiło się przy lampie kilkadziesiąt tysięcy komarów. Wypełniały dosłownie powietrze, lecz wcale na nas nie napadały. Były to wyłącznie samce, ani jednej wśród nich kąśliwej samiczki. Jakiż to instynkt zbił tę jednopłciową chmurę i pchnął w przestworze? Nie było czasu na dociekanie. Uwagę naszą przykuło nowe zjawisko. Pająki, nie podlegające wpływom światła, były jak nikczemne opryszki korzystające ze słabości innych. W pobliżu lampy, w półmroku, zapuściły swe sidła. Oto przelatująca do światła 28 ćma wpadła w pajęczynę i nie mogła Się. wypiątać\ Pająk nie atakował jej wprost, lecz starał się szybko omotać ją w nowe nici. Ćma, motyl mocny, dobywała rozpaczliwych sił i w ostatniej chwili się wyzwoliła. Lecz teraz nastąpiła rzecz osobliwa. Uratowana ćma nie uciekała w przestrachu, nie. objawiała żadnego bojaźliwego wzruszenia. Podjęła pośpiesznie poprzedni lot i siadła na białej płachcie. Żadnym odruchem nie okazywała, że dopiero co wyrwała się z objęć wroga. Stała się niewrażliwa na grozę śmierci. Urok światła był silniejszy niż groźba śmierci. Gdzieś w zakamarkach puszczy spełniło się jedno z cudactw przyrody: wyroiło się gniazdo termitów. Oto coraz więcej przylatywało ich do nas. Odróżnialiśmy większe samiczki i mniejsze samce. I one przybyły do światła, lecz światło ich nie odurzało, nie poskramiało. Owady biegały po prześcieradle niespokojne, wciąż czegoś szukające, owładnięte jakby trwogą, ruchliwe, rozdrażnione, dręczone. Właśnie! Dręczone najbujniejszą władzą ich życia, rozrodczym instynktem. Więc nawet światło ich nie uśmierzało. Na naszych oczach odpadały im skrzydełka, małżeńskie szaty godowe, a one bezustannie szukały siebie, krążyły, chwytały. W pobliżu było słychać stłumione szepty ludzkie i widać w ciemności odblask licznych oczu. Światło nasze zwabiło mieszkańców wsi. Z mroku wyłoniła się dziewczynka, może dziewięcioletnia, i zbliżyła się. Powoli, nieśmiało, z wahaniem, aż doszła do nas blisko. Z pięknych, wielkich, rozwartych szeroko oczu biło ogromne zdumienie. Dziewczynka drżała ze wzruszenia. Uległa urokowi światła tak samo jak owady. Inni poszli jej śladem, zbliżyli się do samej werandy, o dwa kroki od wabiącej lampy. Mężczyźni, kobiety, nawet małe dzieci, podnoszone przez dorosłych, żeby mogły dostrzec czary białego człowieka. Widać było czasem, oprócz blasku światła w oczach, połysk ich zębów. Żywiołowy przylot owadów wywołał wrzenie w ich umysłach. Z napięciem pochłaniali oczyma każdy ruch Bogdana. Zgarnianiu owadów do szklanki z trucizną i ich zabijaniu towarzyszyły podniecone uwagi i pomruki. Szepty często wzbierały jak fale, potem padało jakieś głośniejsze słowo — i cisza nagła, choć krótkotrwała, jak gdyby porażenie, zalegała tłum. Byliśmy niby aktorzy wobec krytycznej widowni. — Co to za słowo, które tak często powtarzają? — spytałem Bogdana. — Czy nie: mpakafu? — Słusznie, mpakafu. Co to może znaczyć? — Chyba: czarownik? — domyślał się towarzysz z pewnym niepokojem. — Znowu brak tu nauczyciela. — Aniosł-stróż Ramaso powinien zamieszkać z nami — żartował Bogdan. Wtem jakiś potężny owad zatoczył w powietrzu koła z donośnym szumem, potem siadł. Modliszka. Tisma, jeden z najokazalszych gatunków tego rodzaju i jeden z najpotworniejszych drapieżników. Siadając modliszka wstrząsnęła całym prześcieradłem. Tisma wszędzie i zawsze, i bez wytchnienia rozdziera inne owady, niszczy je i pożera. Lecz teraz oczom trudno było uwierzyć, to istna sielanka: modliszka siadła obok ponętnej prządki, nieledwie jej dotykała — i nic. Rzecz najbardziej nieprawdopodobna tej nocy, najbardziej niepojęte i tajemnicze zdarzenie przyrody: tisma nie porywała bliskiej ofiary! Modliszka wznosiła ponad głową swe długie przednie łapy, najeżone morderczymi kolcami, i po raz pierwszy w życiu nie kłamała tym ruchem: modliszka rzeczywiście się modliła. Znieruchomiała, z wyciągniętą niby w zachwycie głową, wlepiała pożądliwe oczy w blask i obezwładniona, bezsilna, olśniona, składała jakby hołd potężnemu bóstwu — światłu. Wtem —- cóż to? Wstrzymaliśmy oddech i nasłuchiwaliśmy. W pobliskiej puszczy odezwało się. Zaczęło ponuro wyć. Z ciemności przychodziły do nas przeciągłe, poważne głosy i wypełniały całą dolinę. Wypełniały jakby żałosną skargą, jakby prośbą o zmiłowanie, o zaprzestanie męki. O spokój. To lemury zawyły. Wyły do naszego światła. Zbudził je na górskich stokach sąsiedniej puszczy nasz groźny blask. Przerywając na chwilę nocne łowy poszedłem dó kuchni, gdzie kucharz Marovo zmywał naczynia po wieczerzy. — Marovo! — zwróciłem się do niego. — Co znaczy słowo: mpakafu? Nagły niepokój wypełnił jego oczy. Zdrętwiał cały, nie mógł ochłonąć ze strachu. — No, powiedz! — nalegałem przyjaźnie. — Nie wiem, nic nie wiem — bełkotał drżącym głosem. — Marovo, nie bój się jak dziecko! Powiedz, co to znaczy. Kucharz twierdził w kółko, że nic nie wie, potem zaciął się w ponurym milczeniu i już nic nie odpowiadał na moje pytania. Nazajutrz przyniósł nam wczesnym rankiem smaczne śniadanie: jajecznicę, przywiezione z Tananariwy sucharki, masło, dżem, pęk słodkich bananów, aromatyczną kawę. Po śniadaniu sprzątnął starannie naszą chatę, tworzącą jedną obszerną izbę, starł okruszyny z prostego umeblowania, stołu i kilku zbitych z grubsza krzeseł, następnie przebrał się w świeżą koszulę, stanął przede mną i z uroczystą miną poprosił o natychmiastowe zwolnienie go z pracy. — To mi niespodzianka! — zawołałem. — I czemu tak nagle!? Marovo odrzekł, że go strasznie boli głowa, że jego żona w Ma- roantsetrze jest w ciąży, że dzieci chorują, że w nocy przyśnił mu się teść i ostrzegł go, więc musi iść do teścia... Oczywiście nie zgodziłem się. Kreczmer popędził co tchu do nauczyciela Ramaso. Obydwaj wkrótce przybyli. Nauczyciel życzliwie przemówił do sumienia kucharza i odniósł pożądany skutek. Marovo, wciąż nie rozjaśniając posępnej twarzy, zgodził się pozostać i pracować dalej. Ja dla otuchy podwyższyłem mu nieco wynagrodzenie. Zatem chmura się rozwiała, tylko z twarzy Marova długo nie schodziła uparta markotność, a następne posiłki już nie odznaczały się smacznym urozmaiceniem ani lotną wyobraźnią. — Więc ostatecznie, co znaczy mpakafu? — spytałem nauczyciela. — Nie bierzcie im tego za złe! — pocieszał Ramaso. — To paskudne słowo. Znaczy: pożeracz serc. — Brzmi bardzo romantycznie! ¦jści od siebie, wedle odwiecznej mądrości o zwyczaju... (str. 21) — Romantycznie tylko w waszym, europejskim znaczeniu. Tu bierze się to dosłownie. Pożeracz serc to zły czarownik, który ludziom rzeczywiście wyrywa serca z ciała i zjada je. — I oni wierzą, że my...? — Wierzą. W 6. Potulny, straszny demon: kameleon Ambinanitelo weszliśmy w osobliwy świat pojęć o duchach. Mieszkańcy wsi rozmieścili swe duchy niebacznie dokoła siebie i z tej przyczyny mieli wiele kłopotów. Duchy ich wszelkiego autoramentu na ogół nie były przyjemne. Żyły w zwierzętach, drzewach, skałach, w mroku puszczy, a najwięcej kręciło ich się w powietrzu. Przeważnie były to duchy przodków i innych zmarłych ludzi. Miewały bardzo zmienne humory, rzadko kiedy odnosiły się do ludzi przyjaźnie, częściej ze srogością; lecz można było z nimi gadać i targować się. Zdawałoby się, że prosty i beztroski powinien być żywot brązowych ludzi, karmiących się ryżem, mlekiem palm kokosowych i jasnością słońca. Nieprawda. Życie ich było bardziej zagmatwane, trudniejsze niż życie ludzi białych. Oto kameleon. Stwór najpoczciwszy pod słońcem. Bogu ducha winien, ostatni ciamcialamcia i najpotulniejszy zjadacz muszek. Był to kuzyn jaszczurek, lecz jakże daleko mu do ich zwinności! W kościach musiał mieć chyba klej stolarski, bo gorzej się ruszał niż mucha w miodzie. Hiszpanie mówili o nim w przysłowiu, że ujrzany kameleon był stracony. Kameleon nie umiał uciekać. Ażeby to nieszczęsne stworzenie nie wymarło doszczętnie, przyroda wyposażyła je w najniezbędniejsze narzędzia do życia. Więc wynagradzając kameleonowi nieruchliwe nogi dała mu ogromnie długi język, którym łapał owady: nie potrzebował do nich doskakiwać. Gdy owady nie siadały w pobliżu, kameleon pościł sromotnie lub odbywał uciążliwą podróż na sąsiednią gałąź. Kameleon miał ciężki chleb. Za to kameleon miał smaczne ciało i wielu wrogów. Prze- 32 ..Chaty stały w pewnej odległości od siebie, wedle odwiecznej mądrości malgaskiego zwyczaju... (str. 21) ..Bogdan Kreczmer nam byl oczarowany jak jego własne ofiary... (str. 28) ważnie dostrajał się kolorem skóry do otoczenia i był zielonkawy. Lecz jak wiadomo z przysłowia, mógł zmieniać barwę; czasem, aby lepiej się ukryć, przeważnie jednak, ażeby wyrazić swe uczucia. Albowiem kameleon czuł po malarsku i nastroje swe wypowiadał barwami na własnej skórze. Słabość lubi kryć się pod płaszczem buńczuczności, więc kameleony miały wygląd groźny i wojowniczy. Sprawiała to ogromna głowa z potężną gębą, pomyślałbyś, paszczęką żarłocznej bestii. Na głowie wyrastały jakieś dziwaczne hełmy, fantastyczne kołpaki, niby rogi sterczały zbrojne wyrostki, a wszystko to miało na celu przerażenie wrogów. Lecz drapieżne ptaki na nieszczęście poznały się rychło na oszustwie i drwiły sobie z tych strachów. Natomiast całkiem niespodziewanie ogarnął wielki lęk kogoś innego: ludzi. W puszczy otaczającej Ambinanitelo żył rantutru. Był to kameleon podobno nie większy niż zwykłe kameleony Madagaskaru, lecz o strasznej sile nadprzyrodzonej. Demon, tkwiący w rantutru, zabijał wszystkie żyjące istoty, które zbliżały się nieopatrznie do jego kryjówki. Z nieprzezwyciężoną mocą ściągał z powietrza przelatujące ptaki i pożerał je; zabłąkane w gąszczu ssaki nie opierały się jego mocy i same wpadały do pyska. Biada człowiekowi w jego pobliżu! Przyciągał go tajemną przemocą i zadawał mu śmierć. Rantutru przez całe życie nie ruszał się z miejsca, a nagromadzone pod drzewem kości jego ofiar zdradzały ponure uroczysko. Legenda? Bajka? Otóż właśnie, że nie. Wiara w rantutru była tak isilna, że przybrała kształty cielesne i żyła w -Ambinanitelo tak oczywiście, jak żyły dzieci i dorośli, jak stały ich chaty, jak rosły banany, jak płynęła rzeka Antanambalana. Ścieżki, którymi wchodzili ludzie do puszczy, musiały z daleka omijać zagrożone miejsca. Rantutru wtargnął swym wpływem nawet do samej wsi i rzucił nieszczęście na biednego Betrarę. Betrarę od lat toczyła ciężka choroba. Madagaskar był ojczyzną przeszło trzydziestu gatunków kame-leonówj^wędrowiec zawsze spotykał się tam prędzej czy później ądłami. Mój kameleon był olbrzymem, mierzącym wie pół metra. Zdobiły go z boków dwa szeregi 33 jasnych plam, a na nosie miał dwa śmieszne, podłużne wyrostki. Wiozłem go z Maroantsetry i lubiłem jako dobrego towarzysza podróży; był cichy, łagodny, nieśmiały. Ziemi nie znosił. Gdy położyłem go na piasku, zaczął uciekać; wyrywał z szybkością ślimaka, aż dopadł krzewu, wgramolił się na gałąź i oto od dni siedział cierpliwie na jednym miejscu. Gdy przerywałem pisanie i wzrok podnosiłem, oczy nasze spotykały się. To znaczy: moich dwoje oczu z jego jednym; jego drugie oko, niezależnie od tamtego, buszowało swobodnie po okolicy i śledziło z melancholią pląsy zbyt odległych owadów. Chciałem przejąć się uczuciami mieszkańców Ambinanitela, chciałem doznać ich grozy. Nie mogłem — zbyt mocno siedział we mnie człowiek dociekliwy i krytyczny. Nie widziałem w kameleonie demona rantutru, brak mi 'było fantazji. Owszem, wyobrażałem sobie, że ongiś przodkiem jego był może gigantyczny ichtiosaur; lecz mój dzisiejszy kameleon był tylko garbatym ślamazarą, nad którym litować się wypadało, był potulny, zadziwiający, zgrzybiały, na- pół skamieniały, może nawet cierpiący i głodny — wszystko, tylko nie straszny. Obok naszej chaty przechodziła często dziewczyna Benaczehina ze swym młodzianem. Miała wyzywające ciało, dumny chód i wspaniały śmiech. Na skręcie drogi odwracała się jeszcze raz i wesoło kiwała do nas ręką, lecz równocześnie czepiała się swego chłopca. Do ostatniej chwili patrzyłem na nią, potem wzrok przerzucałem na kameleona. Skojarzenie tych dwóch istot, tak odległych od siebie urodą, było śmieszne i sprawiało gorzką przyjemność. Niestety, dziewczyna wychodziła z tego zestawienia ponętniejsza i bardziej niepokojąca, kameleon biedniejszy i szpet-niejszy. Szpetny, lecz ani tajemniczy, ani przerażający. Rano pewnego dnia nastąpiła wielka chwila: przed kameleonem siadła mucha. Natężyłem całą moją uwagę i życzliwość, aż mi serce mocniej biło. Mucha wciąż jeszcze siedziała, a kameleon wciąż zwlekał. Chyba zapomniał, ospały ciapa, zupełnie dosłownie języka w gębie! Nie zapomniał! Naraz wytrysła z paszczy, jak błyskawica, długa, różowa glista i tak samo piorunem się cofnęła. Ułamek oka mgnienia i już muchy nie było: lepki język porwał ją do jamy. 34 Niespodziewana, przejmująca sprężystość! A co najciekawsze, kameleon siedział nadal nieruchomy, jak siedział. Niczym, ni mrugnięciem powiek, ni drgnieniem gardzieli, nie zdradzał swego powodzenia ani muszej tragedii. Zaczynałem rozumieć ludzi. Była rzeczywiście jakaś niepojęta dwoistość w naturze kameleona. W ociężałym, niedołężnym ciele nagły, piorunujący, drapieżny język — to jakiś podstęp w przyrodzie niebywały, chytrość jakaś wyjątkowa, zdradliwość prawie że szatańska. Szatańska? Zbliżałem się odrobinę do pojęć mieszkańców Ambinanitela, zaczynałem wnikać w ich skojarzenia uczuciowe. Na kameleona i na życie patrzyli widocznie od strony muchy, więc widzieli wyraźnie demona rantutru. Od niepamiętnych czasów żyli w trwodze obcych najazdów, srodzy despoci ich ciemiężyli, wyłapywali bez litości łowcy niewolników. Więc prawdopodobnie łatwiej im było wniknąć w przestrach nieszczęsnej ofiary niż w tryumf zdobywcy; bliższy był im liść miotany niż wiatr miotający. Brązowi ludzie rozmieścili swe demony i swych bogów dokoła siebie i byli biernym przedmiotem ich okrutnych kaprysów. Biali ludzie postąpili inaczej: uwięzili swe demony w samych sobie i przywłaszczyli sobie boskie przymioty. Więc biali ludzie byli zwycięscy, pyszni, drapieżni: i na świat, i na zdobycz spoglądali od strony kameleona, a nie muchy. Lecz biały człowiek — ten w Ambinanitelo — był poza tym dziwny: teraz tym bardziej lubił swego kameleona. Długi język, osobliwego zwierzaka zdobywał nie tylko muchę. Wdzierał się dalej i głębiej. Wdzierał się w ukryte zakamarki malgaskiej duszy i cząstkę jej tajemnicy wydobywał na światło dzienne. Więc może jednak tkwił w kameleonie jakiś czarodziej? Świtaniem każdego dnia, gdy na szczytach górskich świeciło już słońce, lecz na zboczach wisiał jeszcze gęsty pierścień nocnych mgieł, stary Betrara zrywał się do swego codziennego biegu. Gonił jak wariat przez całą wieś, by rozgrzać przeziębię nocą ciało i by wypędzić z niego chorobę. Tak od trzydziestu lat co dzień rozgrzewał ciało, lecz choroby wypędzić nie mógł: siedział w nim sam demon rantutru. Betrara dobiegłszy do mej chaty przystawał na chwilę i wtedy 35 I pokazywał mi swe cierpienia. Betrara cały okropnie się trząsł, trząsł się bez przerwy dniem i nocą. Sny w dolinie Ambinanitelo miały potęgę boskiej wyroczni. Więc gdy Betrara trzydzieści lat temu otrzymał we śnie nakaz zdobycia zęba rantutru, musiał usłuchać. Zwalczywszy strach poszedł do puszczy i rzeczywiście na gałęzi znalazł rantutru w postaci kameleona. Demon ów zabijał zazwyczaj wszystkie zbliżające się stworzenia, tym razem jednak człowieka nie zabił. Betrara ściągnął go na ziemię, udusił, lecz zmorzony wzruszeniem, zapadł w sen. Gdy następnego dnia się zbudził, ujrzał żywego rantutru, siedzącego znów na starym miejscu, i przerażony uciekł do wsi. Lecz sny są uparte. Betrara znowu śnił o zębie, więc nazajutrz wszystko się powtórzyło: poszedł do lasu, zadusił powtórnie kameleona i legł pod drzewem nieprzytomny. Cóż, kiedy zwierzę, jakże krnąbrne, odżyło wraz z Betrara. Wtedy człek, owładnięty obłędem rozpaczy, zaczął nożem siec demona. Rozsiekł go na miazgę i co gorsza, roztłukł na proch również jego zęby. Zabił rantutru, lecz snu nie spełnił, zęba nie zdobył, nieszczęsny szaleniec. Ściągnął na siebie tylko pomstę duchów. Od tej chwili przez trzydzieści lat trząsł się bezustannie, wykonując te same ruchy, jak gdyby wciąż jeszcze krajał rantutru. Ogłupiały, wychudzony jak szczapa, gorączkujący, pędził przez wieś, by uciec od swej zmory: Betrara — widmo zemsty mrocznych sił, przedmiot pogardy zdrowych sąsiadów, lęk dzieci. I sprawca smutnego losu mego kameleona, cichego przyjaciela, siedzącego skromnie na krzaku obok mej chaty. Któregoś dnia Betrara dostrzegł go i wpadł w szał. Doskoczył, uderzył go wściekle prętem. Rzuciłem się na pomoc. Pięść obrońcy zdzieliła furiata za późno: uchroniła od drugiego uderzenia, lecz pierwsze było już śmiertelne. Kameleon zasyczał z bólu i wygiął swe ciało; miał widocznie złamany kręgosłup. Po chwili wyprostował się, jak gdyby nic nie zaszło, natomiast skóra jego, przedtem jasnozielonkawa, szybko ciemniała. Stawała się coraz ciemniejsza, w końcu zupełnie czarna. To już nie mój kameleon siedział na gałęzi, ^ecz dziwaczny, ogromnie czarny węgiel, wszystkim rzucający się w oczy. Ka- nieleon nie potrzebował już barwy ochronnej: śmierć jego nadchodziła w rażącej czerni. Lecz okazało się, że to jeszcze nie śmierć. Kameleon poruszył się i zbudził we mnie nadzieję. Zszedł z krzewu na dół, raczej zsunął się bezwładnie, przykucnął na ziemi i tak pozostał; był to najgorszy znak. Zdrowy kameleon nie znosił ziemi, uciekłby na gałąź. Godzina minęła bez zmiany, potem nastąpiło osobliwe wydarzenie. Kameleon z czarnego zrobił się różowy. Pięknie różowy jak jutrzenka, jak zdrowy policzek dziecka. Zaczynało to się od przodu gęby, przechodziło przez całą głowę, powoli, niepostrzeżenie, lecz nieustannie sunęło dalej, na kark, na przednie nogi. Gdy kolor różowy dochodził do grzbietu, głowa znowu się zmieniała i czerwieniała, nabierała coraz żywszej barwy, aż w końcu zaczęła cała płonąć w purpurze. Po różowej fali posuwała się przez ciało konającego kameleona fala purpury, najgorętszej, naj-jaskrawszej purpury. Zdumiewający, niesamowity stwór! Miał niezwykłe kształty ciała, miał dziwne obyczaje, siał wśród ludzi dręczące klechdy, rzucał tajemnicze choroby i oto nawet konał nadzwyczajnie: konał w płomiennoczerwonym kolorze, który gdzie indziej jest kolorem namiętności, podniecających kwiatów, pawich skrzydeł motylich, bujności życia, ognia. Natomiast tu — śmierci. Patrzałem na kameleona jak urzeczony. Przechodzący mieszkańcy wsi nie patrzyli na zwierzę, lecz na mnie. Byłem dla nich ciekawszą bestią: a może wybiła nareszcie złowroga godzina białego i demon rantutru go opętał? Może vazaha popadł w obłęd? Patrzyli na mnie wyczekująco, czujnie, spode łba-. - Przed zachodem słońca kameleon ostatecznie konał. Już nie było wątpliwości, że konał cały, od głowy do ogona, w najwspanialszej czerwieni — i tak po śmierci pozostał. Szaleńczy rodzaj śmierci: był to chyba zwycięski śpiew lub potężny hymn. Przecież była to jakaś wzniosła apoteoza, a nie śmierć! Tego wieczoru głębiej oddychałem ciężkim powietrzem doliny Ambinanitelo, pewniej patrzałem brązowym ludziom w oczy i chciałem wciąż nucić piosenki: widocznie coś z magii kameleonowej czerwieni i mnie się udzieliło. Pod wieczór sprosiłem kilku malgaskich sąsiadów na szklankę 37 rumu i wyprawiłem stypę. Kazałem im pić śmiało i weselić się, tak jak ja się weseliłem. Pili, lecz kompanii nie dotrzymywali. Pili na ponuro i obawiali się zasadzki. — Nie ma zasadzki — wołałem do nich. — Pijemy za piękną śmierć kameleona w barwach! To było niezrozumiałe, niepokojące i tym bardziej podejrzane. Sąsiedzi pili i milczeli. Chcieliby dociec prawdziwej przyczyny mej niezwykłej radości. Wreszcie stary Dżinarivelo — ten sam, który przed kilkoma dniami nad brzegiem rzeki zawierał przeciwko mnie wrogie przymierze z mimozami — odezwał się i spytał: — Czy w twej ojczyźnie kameleony nigdy nie zdychają na czerwono? — Nie zdychają, bo ich tam nie ma — tłumaczyłem mu z uśmiechem. — To tylko u was, w waszych kameleonach śmierć przychodzi w tak pięknych barwach. Ho, ho, tego było dla nich już za wiele! Wyraźnie pachniało w tej chacie niebezpiecznym podstępem, czarodziejstwem groźnym, bo nieznanym. Nie wiedzieli, z której strony uderzy nieszczęście i woleli ujść zawczasu: czyżby biały człowiek przemógł demona rantutru i dlatego był taki wesoły? Przegrali tego wieczoru. Dopijali z pośpiechem i zmykali wcześnie, jeden za drugim. Wyszedłem za nimi na dwór. Księżyc świecił w pełni. Kameleon leżał wciąż jeszcze na ziemi. I wciąż nieprawdopodobnie jaskrawa jego promienistość: co prawda światło księżyca tłumiło czerwień, lecz gdy oświetliłem kameleona lampką elektryczną, ciało jego rozjaśniło się w nocy mocną, czerwoną plamą, jak gdyby fosforyzującą. Plamą tak purpurową, że wyraźnie zamieniała się w jakiś okrzyk życia i zwycięstwa. 7. Beniowski, niedoazły król Madagaskaru P -i- omimo że mieszkańcy wsi boczyli się na nas, wykonywaliśmy naszą pracę bez przeszkód i wszystko szło zwyczajnym trybem. Łowiliśmy owady, polowaliśmy na ptaki, preparowaliśmy ich 38 skórki, .a'w zajęciach tych pomagało nam już kilku przedsiębiorczych cfhłopców wsi, nie słuchających przestróg starszych. Nie zaniedbywałem także poszukiwań śladów po Maurycym Beniowskim, lecz niestety bez wyniku. W swej podręcznej bibliotece, którą zabrałem ze sobą, miałem o nim kilka francuskich dzieł. Często przeglądałem ich stronice. Była w tym jakaś szczególna rozkosz, gdy czytałem o niezwykłych przypadkach niezwykłego zdobywcy, a potem podniósłszy wzrok widziałem o kilkaset metrów od siebie górę, z którą bohater tych dziejów wiązał swe losy zakładając na jej szczycie Fort Augusta. Na tle swej epoki — drugiej połowy XVIII wieku — Beniowski wypływa jako wyjątkowa postać dzięki przebijającej w jego działalności nucie humanitarnej, której brak było innym ówczesnym zdobywcom. Zazwyczaj mieli oni na oku jedynie własną kieszeń i chwałę, natomiast u Beniowskiego dodatnio zaznaczyły się wpływy postępowych prądów wieku Oświecenia. Był obywatelem węgierskim, lecz pochodzenia polskiego. Jego dziadek, rodowity Polak, wywędrował z Polski do Węgier i tu z rodziną pozostał. Maurycy, wnuk emigranta, urodzony w 1741 roku, czuł się Polakiem i podkreślał to przy każdej sposobności. W młodym wieku wstąpił do armii austriackiej. Na wieść o grożącym Polsce niebezpieczeństwie pośpieszył nad Wisłę i jako pułkownik Konfederacji Barskiej walczył przeciw carskiej Rosji. Wzięty do niewoli i zesłany na Kamczatkę, zdołał tu wzniecić bunt więźniów. Na ich czele zdobył rosyjski statek i uciekł na pełne morze. Po odysei dokoła południowo^wschodniej Azji Beniowski wylądował na Ile de France, w owe czasy francuskiej wyspie na Oceanie Indyjskim, noszącej dziś nazwę Mauritius, oddalonej zaledwie o kilkaset kilometrów od wschodniego wybrzeża Madagaskaru. Tu — można powiedzieć — dobiegł końca swej przygody syberyjskiej i stanął u progu nowej przygody, jeszcze oso-bliwszej niż tamta: zainteresował się tajemniczym Madagaskarem. Mieszkańcy wielkiej wyspy dzielili się wtedy na pokaźną ilość drobnych księstewek, wzajemnie się zwalczających. Jeszcze żadne państwo europejskie nie wzięło w posiadanie wyspy. Próbowali kupcy i kolonizatorzy czterech narodów: Portugalczycy i Holendrzy przelotnie, Anglicy usilniej, Francuzi najuporczy-wiej, lecz wszystkie starania były daremne głównie wskutek zabójczego klimatu i oporu tubylców. Francuzi, wykazując najwięcej wytrwałości i uporu, przeprowadzali od czasu do czasu próby zakładania na Madagaskarze stacji handlowych, a nawet kolonii, jak to czynił na przykład Maudave. Wyprawa jego załamała się po dwuletnich wysiłkach w roku 1770, na krótko przed przybyciem Beniowskiego na pobliską Ile de France. Załamała się na skutek zazdrości administratorów i kupców właśnie owej Ile de France, która, pomimo że była również kolonią francuską, nie chciała dopuścić konkurencji do bogatych zasobów bydła i ryżu oraz źródła niewolników na Madagaskarze. Zresztą — to samo nastąpiło w kilka lat później z wyprawą Beniowskiego. Beniowski po zapoznaniu się ze stanem rzeczy na Ile de France pojechał do Paryża i tam przedłożył kołom rządowym swój plan zdobycia dla Francji Madagaskaru. Bohater kamczacki posiadał nieodparty urok osobisty. Dwór francuski powierzył mu trudne zadanie i wysłał go na czele oddziału „wolontariuszy Beniowskiego" na daleką wyspę. Przedsięwzięcie z góry było skazane na niepowodzenie wobec sabotażu ze strony zaciekłych rywali na Ile de France. Od nich niestety uzależniono wyprawę ma-dagaskarską pod względem zaopatrzenia, z drugiej strony zaś Ile de France na mocy królewskiego dekretu traciła przywileje swego monopolu handlowego z Madagaskarem na rzecz Beniowskiego. Gubernator i kupcy na Ile de France nie ukrywali swej niechęci do intruza. Tak długo posyłali mu niepotrzebne węgle zamiast narzędzi i broni, nasyłali mu umierających chorych jako uzupełnienie kadry, tak długo buntowali szczepy malgaskie przeciw jego władzy i zasypywali Paryż oszczerczymi raportami, aż dopięli swego: Francja zrezygnowała z Madagaskaru, zdobytego przez Beniowskiego, tracąc tę kolonię na przeszło sto lat. Pomimo tych trudności Beniowski miał na Madagaskarze powodzenie. Jak wiadomo, osiedle swe, Louisbourg, założył u ujścia rzeki Antanambalana do zatoki Antongil. Traktując tubylców jako równe sobie istoty składał dowody, że ma ich dobro na względzie, i tym należy sobie tłumaczyć jego szybkie z nimi po- 40 i rozumienie. „Poglądy Beniowskiego wyprzedzały epokę, a obejście się jego z Malgaszami było światlejsze i sprawiedliwsze niż obejście innych Europejczyków, którzy przybywali na tę wyspę" — pisał poważny znawca historii Madagaskaru, Anglik W. Ellis, w swej pracy pt. „Trzy podróże na Madagaskar", wydanej w 1859 roku. Nie obyło się bez walk orężnych. W ciągu dwóch lat stoczył w swej obronie dwie zwycięskie kampanie wojenne. Pierwsza rozegrała się dokoła Doliny Zdrowia, w której leżała dzisiaj wieś Ambinahitelo, i miała na celu odparcie napadu Safirobajów, podjudzonych zarówno przez gubernatora na Ile de France, jak i przez Sakalawów. Druga kampania, przeprowadzona dalej na północnym zachodzie, złamała rozstrzygająco groźną wyprawę Sakalawów przeciw osiedlu Beniowskiego. Zwycięzca natychmiast wyciągał rękę do zgody dając do zrozumienia, że chodziło mu przede wszystkim o zacieśnienie stosunków przyjacielskich i handlowych. Najważniejszą datą w dziejach Beniowskiego był 10 października 1776 roku, w którym to dniu Malgasze wschodu i północy wyspy obrali go swym wielkim królem, ampansakabe. Uczynili to dowiedziawszy się, że Francja na skutek intryg gubernatorów na Ile de France zamierzała odwołać Beniowskiego i doprowadzić jego dzieło do upadku. Obwołanie go wielkim królem Madagaskaru było ciosem dla francuskiej polityki kolonialnej tak niebezpiecznym, że bezpośrednio spowodowało tragiczną śmierć Beniowskiego, pośrednio zaś wyrugowanie tego dnia z pamięci dzie-» jowej. Polityka państw kolonialnych w takich wypadkach była bezwzględna: usuwała świadków, niszczyła ślady, rzucała po-twarz, ośmieszała albo pokrywała sprawę milczeniem. Chcąc ostatnim wysiłkiem ratować swą wyprawę Beniowski uczynił rozpaczliwy krok: pojechał do Francji, by rządowi francuskiemu osobiście przedłożyć sprawę i walczyć o los wyprawy. Nie chcieli go słuchać. Pomimo odmowy Francji Beniowski nie przestał myśleć o powrocie na wyspę. Lecz minęło sporo lat, zanim z ramienia kompanii angielsko-amerykańskiej wyruszył na czele kilkunastu przyjaciół na Madagaskar, dokąd przybył w czerwcu 1785 roku. 41 Odnawiając po dziewięciu latach nieobecności węzły przyjaźni z Malgaszami Beniowśki zabrał się skrzętnie do organizowania podwalin swego państwa i zbudował nasamprzód umocnione osiedle nad morzem w pobliżu Angontsy, niedaleko zatoki Anton-gil. Do rządców na Ile de France wysłał oficjalne zawiadomienie 0 swym przybyciu i zapewniając ich, że zależy mu na zgodnej współpracy z kolonią francuską, przyrzekł im pierwszeństwo w dostawach produktów wyspy. Ile de France nie chciała takiego układu sił. Wysłała przeciw Beniowskiemu oddział żołnierzy pod komendą kapitana Larchera, któremu sprzyjało wyjątkowe szczęście. Jeżeli dalszy bieg wypadków nie stworzył na Madagaskarze państwa pod władzą Beniowskiego, to już wina nieprzewidzianego, ślepego przypadku. Francuska kula, która powaliła go zaraz na początku potyczki, była tylko cudacznym kaprysem losu. Nikt inny nie padł, tylko on jeden, niedoszły król Madagaskaru. Nie tylko jego rywale na Ile de France, ale także wielu Francuzów we Francji, wówczas i później, nigdy nie mogło wybaczyć Beniowskiemu, że będąc cudzoziemcem zdobywał dla Francji wielką i bogatą kolonię. Po prostu zazdrościło mu sławy i honorów, jakimi darzył go dwór francuski i darzyli ministrowie. To stało się przyczyną zażartej przeciw niemu kampanii. Nie był królem Malgaszów! — krzyczeli jedni. Był zwykłym awanturnikiem i kłamcą! — wołali inni przez długie dziesiątki lat. W gąszczu świadectw i przeszło półtorawiekowych polemik z trudem wyłania się obraz prawdy. Lecz szereg argumentów przemawia raczej za tym, że Beniowśki — a nie jego przeciwnicy — był godzien wiary i że w istocie Malgasze obrali go królem. Ów żołnierz bez skazy o gorącym sercu i niespokojnym duchu odznaczał się szczególną cechą, którą przyznawali mu wszyscy, przyjaciele i wrogowie: Beniowśki, jak już się wspomniało, roztaczał dokoła siebie wyjątkowy urok osobisty. Jeżeli umiał zdobyć w tak trudnych warunkach uznanie dworu francuskiego 1 przyjaźń najwybitniejszych obywateli swej epoki, jak na przykład Beniamina Franklina, to tym głębszy wpływ musiał wywierać na prostych, lecz zapalnych Malgaszów. Przecież przy- 42 szedł do nich w aureoli zamorskiej władzy i osobistej legendy królewsko-malgaskiego pochodzenia: rzecz prosta, że porwał umysły, podbił serca. W owe czasy rozrastała się potęga dzikiego szczepu Sakala-wów, którzy wypadali znad zachodniego wybrzeża wyspy i siali dokoła zniszczenie ujarzmiając sąsiednie plemiona. Najzwyklejszy instynkt obronny zmuszał zagrożone plemiona do połączenia się pod jednym wodzem — a wodzem najpopularniejszym i zwycięskim w owe czasy był Beniowśki. Jest przy tym zrozumiałe, że myśl obrania go wielkim królem wyszła od szczepu Sambary-wów, najbliższych sąsiadów Safkalawów, i ów szczep pozostał zawsze najwierniejszym sojusznikiem Beniowskiego. Gdy Beniowśki po dziewięcioletniej nieobecności wracał na Madagaskar z garstką przyjaciół, Malgasze przyjęli go z największym szacunkiem, jak swego rodaka, jak swego króla. Właśnie owe przychylne przyjęcie po tylu latach rozłąki było uderzające i stanowiło chyba wymowny dowód, że Malgaszów łączyły z nim niezwykłe a silne więzy; że był dla nich kimś bliższym i ważniejszym, aniżeli dawnym gubernatorem francuskiego króla. Więc wbrew zaciekłej kampanii ośmieszania i zniesławiania, toczonej przeciw niemu od półtora wieku we Francji, dobre imię Beniowskiego ostało się i jego sława zwyciężyła. Wielką przy tym usługę oddały jego własne pamiętniki, które tłumaczone pod koniec XVIII wieku na wiele języków europejskich, należały do najpoczytniejszych książek. Liczni poeci, powieścio-pisarze, dramaturgowie różnych narodowości czerpali z życia Beniowskiego wątki dla swych dzieł. Dla nas dzisiaj Beniowśki jest ciekawym typem dlatego, że był on nie tylko niepospolitym wojakiem o zuchwałych zamiarach politycznych, lecz chciał przeprowadzić je według najlepszych zasad postępowych swego czasu. Miał w większej mierze na oku dobro Malgaszów, aniżeli było to w ówczesnym zwyczaju. A jednak tkwiła w tym wszystkim jakaś niedorzeczna, niepokojąca zagadka. Dzisiejsi Malgasze wcale nie pamiętali dziejów Beniowskiego, nie mieli o nim żadnej opowieści ani legendy. Dopytywałem się o niego w Maroantsetrze — i nic, pytałem się tu, w Ambinanitelo — żadnego śladu. O kilkaset metrów od naszej chaty wznosiła się góra, na której — według dość dokładnych opisów współczesnych — stał jego Fort Augusta i gdzie on sam przebywał przez pewien czas. Dziś, rzecz zrozumiała, na wzgórzu rozkrzewiła się puszcza, a na zboczach były malgaskie plantacje goździków, lecz na tym się kończyło: żadne podanie nie krążyło tu o zdobywcy. Zaprosiwszy kiedyś nauczyciela Ramaso na herbatę i pogawędkę spytałem się go, co wiedział o Beniowskim. Recytował mi całe jego dzieje jak z książki, bo rzeczywiście z książki: uczył się o Beniowskim z podręczników francuskich w szkole. Innych, miejscowych źródeł nie znał. Wzgórze Beniowskiego stało nieme. — To w istocie dziwne! — zastanawiał się Ramaso i po namyśle dał mi wytłumaczenie, osobliwe, lecz nie pozbawione cech prawdopodobieństwa. — Szczep Betsimisaraków — wyjaśniał — podobnie jak niektóre inne szczepy na Madagaskarze, należy wciąż jeszcze do zacofanych. Malgasze ci nie znają historii w pojęciu europejskim, lecz patrzą na wypadki przeszłości raczej w ramach własnej rodziny czy rodu, i to przeważnie pod postacią religijnego kultu przodków. — Słusznie! — przerwałem mu. — Przypominam sobie fakt, który znacznie przyczynił się do ugruntowania wpływów Beniowskiego wśród Malgaszow. Malgascy jego przyjaciele zaczęli rozgłaszać wieść, jakoby Beniowski był potomkiem potężnego na Madagaskarze rodu królewskiego Ramini. Na skutek tych zmyślonych pogłosek rozniosło się, że był wnukiem ostatniego króla, którego córka, ongiś wywieziona do niewoli na Ile de France, tam urodziła syna. Synem tym okazał się rzekomo Beniowski. Przyjazne mu szczepy żywo podjęły tę wiadomość — oczywiście niezbyt zwalczaną przez samego bohatera — i tak wykorzystanie kultu przodków wzmocniło węzły przyjaźni między Malgaszami a Beniowsikim. —' Otóż to! — żywo potwierdził Ramaso. — Betsimisaracy wiedzą dokładnie, co robił odległy nawet praszczur, natomiast na ogół obojętne im są czyny nie-przodka. Beniowski nie założył rodziny malgaskiej i nie ma tu następców swej krwi, więc można przypuszczać, że dlatego pamięć o nim wygasła. Nie ma potomków, których obowiązkiem byłoby przypominanie ludziom o jego czynach. 44 ¦— To pewnie dlatego mieszkańcy Ambinanitela patrzą na nas tak krzywym okiem, że nie mamy tu żadnej wybranej? — zażartowałem. Ramaso odparł z całą powagą: — Możliwe, bardzo możliwe... Benaczehina, zalotne dziewczę, przechodziła często obok naszej chaty jak barwna pokusa. Na pewno za czasów Beniowskiego przechodziła przed Fortem Augusta na wzgórzu również niejedna Benaczehina. Lecz zakochany Beniowski miał przy sobie swą żonę, pannę Heńską z domu, i był jej wierny. Ówczesnej Bena-czehiny nie dostrzegł. Cnota odniosła zwycięstwo, za to — jeśli wierzyć malgaskiemu nauczycielowi, a wierzyć można — jakże znamiennie zapłacił Beniowski: głucho o nim w sercach jego Malgaszow, martwo na jego górze, pusto o nim w dolinie. 8. Puszcza nas łączy L as śpiewał mi dziecięce piosenki, gdy mnie ojciec prowadził jeszcze za rękę. Potem był nad Ivai w Paranie. Potem uczył kochać grozę nad Uikajali. Potem pachniał żywicą w Kanadzie. Las był mi więcej niż przyjacielem: wszedł w moje życie jak życzliwy, stanowczy doradca i kierował losem. Moje ścieżki prowadziły przez las. Puszcza, otaczająca nas w Ambinanitelo, rosła na wszystkich1 górach i schodziła do samej doliny, by zatrzymać się dopiero na skraju błotnych ryżowisk. Była to puszcza żywa, parna, bojowa, natłoczona zielenią zachłannych roślin i zgiełkiem zwierząt; co dzień słyszeliśmy w naszej chacie o wschodzie słońca chóry le-murów, przed wieczorem -— śpiew leśnego ptactwa, w nocy — tajemnicze okrzyki i nieodgadnione łoskoty. Puszczę widzieliśmy o każdej porze dnia, także w gwiezdne noce; natomiast ginęła nam zupełnie z oczu co dzień punktualnie o pierwszej godzinie po południu, gdy na dolinę spadał gorący, huraganowy deszcz. Po deszczu wyrastały tęcze. . 45 Nie chodziłem na razie do puszczy, wyręczał mnie Bogdan Kreczmer, mój towarzysz-zoolog. Miałem w domu wiele pracy, pisałem. Zresztą wieś pochłaniała całą moją uwagą, wieś, która wypowiedziała nam cichą, uporczywą walkę. A jednak poznawałem puszczę; wiele przybywało z niej do mej chaty. Bogdan przynosił nowiny o swych obfitych odkryciach. W południe, w czasie wspólnego obiadu, zdawał mi sprawę z porannych wycieczek, a że był mi pokrewny duszą i sercem, niewiele potrzebował słów. Przeżywałem jego leśne doświadczenia, w których występowały zadzierzyste owady, rzadkie ptaki, drzewiaste paprocie, palmy rafiowe, rojne życiem kałuże, słowem, cały ów twórczy, plenny, podniecający świat przyrodnika. Pod wieczór — weszło to w życie — zachodziło do mnie na herbatę i suchary kilku sąsiadów Malgaszów. I oni wnosili ze sobą puszczę, lecz jakże odmienną od kniei Kreczmera. Puszcza w ich opowieściach była ponura, zła, zdradliwa, ziejąca mściwymi duchami. Tak o lesie prawili ludzie, którzy żywot swój powierzyli ryżowiskom, ludzie pola i — być może — ludzie niechętni obcym przybyszom. Może chcieli nas zastraszyć? Czy zastraszyli? Sięgałem do mych dawnych książek o lesie i uzbrajałem się. Walka ze wsią była bezsensowna i nużąca, lecz widok puszczy amazońskiej wlewał krzepiącą otuchę. Stary Dżi-narivelo miał słuszność: z roślinami można było zawierać sojusze. Pewnego dnia ówże Dżinarivelo przyszedł do mnie tak sobie, na papierosa i na gawędę. Przypadkiem rzucił spojrzenie na fotografię w, mej ukajalskiej książce, przedstawiającą zbieracza kauczuku przy naciętym drzewie, i niespodziewanie ożywił się. Spytał, co to znaczyło. Opowiedziałem mu tragiczne dzieje brazylijskich seringueirów, którzy z nędzarzy stawali się milionerami i potem znów nędzarzami. I naraz nie poznałem Dżinari-vela — rozpromieniło go radosne uniesienie. Wytłumaczył, dlaczego: jego ojciec był również poszukiwaczem kauczuku i on, Dżinarivelo, jako chłopiec często towarzyszył ojcu. Były to dobre czasy i bardzo lubił chodzić do lasu... — A duchy leśne nie łapały ciebie? — uśmiechnąłem się zdziwiony. 46 — Duchy leśne były mi zawsze przychylne — odrzekł. — Toś dziwny Betsimisarak! — stwierdziłem z uznaniem. — Dlaczego dziwny? — Bo nie boisz się lasu. Nie, nie bał się lasu. Przeciwnie. — Ach! — westchnął i zaraz ogromnie się zawstydził, że przy mnie westchnął. Porwał swój słomiany kapelusz i zmieszany wyszedł. Lecz po godzinie wrócił. Spokojniejszy. Musiał dowiedzieć się, co ja sądziłem o puszczy. Nie odpowiedziałem słowami, lecz dałem mu do oglądania reprodukcje fotografii w mych książkach. Puszcza tropikalna nad Ukajali wywołała jego żywy zachwyt, lecz na widok krajobrazu w mej książce „Kanada pachnąca żywicą" Dżinarivelo wpadł w olśnienie. W nabożnym milczeniu wchłaniał grupę kanadyjskich świerków, w jego mniemaniu zapewne szczyt leśnego piękna. Złapało go mocno: po raz pierwszy mieszkaniec Ambinanitela słuchał moich słów życzliwie, przyjmował moje myśli bez zastrzeżeń i bez podejrzeń. — Czy byłeś tam długo? — Dżinarivelo zwrócił się do mnie wskazując na krajobraz kanadyjski. — Byłem tam wiele miesięcy, ażeby poznać kraj, ludzi i zwierzęta. — Czy ludzie lubili ciebie? Pokazałem mu w książce ilustrację, przedstawiającą mnie w gronie uśmiechniętych Indian. — Uczciwi ludzie — tłumaczyłem — na całym świecie są zawsze przychylni, jeśli ktoś przychodzi do nich ze szczerym % sercem i dobrą wolą. - - — I nie bali się ciebie? —- Dlaczego mieli się bać? % Stary Dżinarivelo zrozumiał przymówkę. Przerzucał strony książki i wracał do krajobrazu ze świerkami. Nie mógł napatrzyć się na nie do syta. — Macie tu na Madagaskarze drzewo — zauważyłem — które jest chyba piękniejsze niż świerki, a na pewno osobliwsze. — Jakie to drzewo? — Dżinarivelo podniósł głowę powątpiewająco. — Palma ravenal. 47 — To prawda — przyznał z uśmiechem. — Palma ravenal jest osobliwa, ale czy piękniejsza? — Szkoda, że nie ma jej wcale w waszej dolinie. — Jest, nawet tu w pobliżu. Mogę ciebie zaprowadzić, jeśli masz ochotę. — Zaprowadź. Poszliśmy w stronę „góry Beniowskiego", którą Dżinarivelo nazywał Ambihimitsingo, co znaczy: „Skąd widzi się wszystko". U stóp jej skręciliśmy na prawo. Wrzynał się tam we wzgórza szeroki wąwóz, w głębi pokryty wszechwładną puszczą, lecz bliżej na skraju, u wylotu, porośnięty kilkoma palmami ravenal. Uderzające cudaczną postacią drzewa! Na czubie wysmukłego pnia wyrastały długie na kilka metrów liście nie na wszystkie strony, jak to bywa u innych palm, lecz na kształt olbrzymiego wachlarza, przy czym liście niby szprychy koła tworzyły płaskie półkole. Wietrzyk od rzeki stale je poruszał wywołując cichy szelest i to jeszcze bardziej potęgowało wrażenie ich dziwaczności, pełnej nieoczekiwanego patosu. Nic w przybliżeniu podobnego nie znajdowało się w całej puszczy na Madagaskarze czy gdzie indziej. Przyroda stworzyła tu zielony, monumentalny wachlarz, którego widok zawsze budził w człowieku uczucie zachwytu i niedowierzania własnym zmysłom. Palma ravenal rosła w całym wilgotnym pasie wschodniego wybrzeża wyspy. Malgaska jej nazwa, ravenala, oznaczała: „liść puszczy", bo liście jej stanowiły najwybitniejszą cechę puszczy, w której rosła. Europejscy przybysze nazwali ją „drzewem podróżnika", gdyż w zagłębieniu u nasady jej liści znajdowała się świeża woda, którą po przebiciu liścia włócznią spragniony podróżnik mógł wytoczyć do kubła i wypić. Nazwa nieco naciągnięta: wszędzie tam, gdzie rosła ravenal, było w bród wody i spragniony podróżnik nie potrzebował sięgać do drzew. Natomiast lepiej odpowiadałaby jej nazwa palmy budowniczego, gdyż potężnymi jej liśćmi pokrywało się dachy wszystkich chat Betsi-misaraków. — Mówisz — odezwał się Dżinarivelo — że jest piękniejsza niż te drzewa w twojej książce. — Tak mi się wydaje. 48 Słabość lubi kryć się pod płaszczem buńczuczności, więc kamelpony mają wygląd groźny i wojowniczy... ($fr, .iii) ..Stary Betrara: siedział w nim sam demon runtutru... (str. 35) — Ja inaczej myślę. Dziwaczne to palmy, lecz jeszcze osobliwszy był sam Dżinari-velo. Okazało się, że prostodusznemu mieszkańcowi odciętej od świata wsi malgaskiej nieobcy był zmysł estetycznego odczuwania. ¦Nasyceni wrażeniami, jakie wywołały urocze ravenale, wróciliśmy do mej chaty i znowu siedliśmy jak poprzednio, z książką kanadyjską przed sobą. — Czy znasz ludzi antananevo? ¦— nagle zagadnął mnie gość. Oczywiście nie znałem. Dżinarivelo wyjaśniał ściszonym głosem. — Dawniej, za czasów Howasów, panowanie tychże było srogie i okrutne, więc ludzie prześladowani uciekali do puszczy i tu już na zawsze pozostawali. Przeistaczali się w ludzi leśnych, innych niż my, i nie byli to ni ludzie, ni zwierzęta, ni duchy. Nikomu nie wyrządzali krzywdy. Mieli swe kobiety i dzieci i do dziś potomkowie ich snują się po kniei, żyją tylko między sobą, nigdy nie opuszczają gąszczu i są szczęśliwi. Tak, są szczęśliwi! Raz, wiele lat temu, ojciec mój ujrzał w puszczy takiego człowieka i podsłuchał go, jak śpiewał. Był to śpiew dziwny, bardzo dźwięczny, i opiewał dobre życie w lesie. Lecz gdy antananevo, leśny człowiek, wyczuł węchem obcych ludzi, zamilkł i uciekł. Oni zawsze kryją się przed ludźmi ze wsi. Ow antananevo śpiewał o swoim życiu: że jada tłuste węgorze i że chodzi po lesie jak po puszystym kobiercu. Że drzewa uśmiechają się do niego, że zna wszystkie smaczne korzenie, że może ciągle śpiewać do słońca, do księżyca i także do chmur... Śledziłem Dżinarivela z rosnącym zdumieniem. Z -Łamanej francuszczyzny przeszedł na ojczysty język malgaski, a głos jego przemieniał się w śpiew. Dżinarivelo — mieszkaniec wsi nienawidzącej lasu — śpiewał hyrnn na cześć lasu! Zerwały się w nim jakieś utajone tamy, szeroko rozlało się tłumione dotychczas uczucie. Dżinarivelo marzył. Było to marzenie chyba najdziwniejsze, najmniej spodziewane, i znowu nasuwało mi się cudaczne skojarzenie: mieszkaniec prymitywnej wsi malgaskiej marzył o życiu jeszcze prostszym, marzył o sielance pierwotności. To przejmowało wzruszeniem. Dżinarivelo wciąż śpiewał. W tym śpiewie zbliżał się do mnie, - Gorąca wieś... 49 na przekór wszystkim dąsom wsi, i zawierał przyjaźń z człowiekiem, ogarniętym tą samą miłością do lasu. W tej chwili był mi przyjazny, lecz niepokoiła mnie myśl, co Dżinarivelo zrobi, gdy przestanie śpiewać i oprzytomnieje. A nuż zerwie się, znowu zawstydzony lub zdjęty trwogą, i ucieknie? Przestał śpiewać. Nie uciekł. Las zwyciężył. 9. Dwie miłe dziewczyny B 'żinarivelo spojrzał jeszcze raz na świerki kanadyjskie, potem uśmiechnął się do mnie i oświadczył, że w jego rodzinie jest zwyczaj darowywania owoców swoim przyjaciołom. Przyrzekł więc, że mi zaraz przyśle owoce drzewa chlebowego. Prosił, żebym wszystko wziął, co mi przyśle. Wszystko, powtórzył z naciskiem i wyszedł. Pozostałem sam nie na długo. Usłyszałem przed chatą dziewczęcy głos: — Haodyl — Czy mogę wejść? — Mandrasoa, ramatu! — odkrzyknąłem, co, jak mnie nauczono, było zaproszeniem, by dziewczyna weszła. Gość lekkim krokiem wstąpił na kilka schodów (chata moja, jak wszystkie chaty tutejsze, stała na palach) i w otwartych drzwiach pojawiła się ku memu zdziwieniu Benaczehina, owa znajoma z widzenia, osiemnastoletnia dziewczyna o podniecającej urodzie i łobuzerskim uśmiechu. Zerwałem się z krzesła na taką niespodziankę: — Benaczehina?! Dziewczyna postawiła na ziemi kosz z owocami, które przyniosła. Tym razem miała poważną twarz i oczy spuszczone. Przyszła bez łobuzerskiego uśmiechu. —: Przyniosłam to dla ciebie od mego dziadka Dżinarivela — mówiła łamaną francuszczyzną. — To Dżinarivelo jest twoim dziadkiem?! — nie mogłem powstrzymać się od zdumienia. — Jest moim dziadkiem — Benaczehina spojrzała na mnie i na 50 jej twarzy błąkało się zakłopotanie: nie rozumiała, dlaczego nagle tak się raduję. Podszedłem do kosza i udawałem, że podziwiam owoce. Sadząc się na swobodny ton spytałem półżartem: — Czy to wszystko, co mi przysyła twój dziadek? Z jej źrenic trysnęły wyzywające ogniki. Uśmiechając się obnażyła lśniące zęby. — Nie, nie wszystko —: odpowiedziała patrząc mi drwiąco w oczy. — Więc co jeszcze? Benaczehina chwilę bawiła się moim zaciekawieniem, potem odwróciła twarz i ustami wskazała poza siebie, na dwór. — Razem ze mną — wyjaśniła żartobliwie — dziadek przysłał jeszcze moją młodszą siostrę, Velomody. W istocie przed chatą stała młoda dziewczyna, oparta o poręcz schodów. Patrzyła na nas w górę i uśmiechała się nieśmiało. — Avia — chodź! — zawołała do niej Benaczehina. Lecz tamta nic nie odpowiedziała: kiwała przecząco głową i nie ruszała się z miejsca. Była niewiele młodsza od Benaczehiny, może o rok, najwyżej o dwa lata. W przeciwieństwie do swej starszej siostry, dziewczyny pewnej siebie, świadomej swego uroku i powodzenia u młodzieży, Velomody czyniła wrażenie skromnego podlotka. Była przyjemna dla oka, ale w swej nieśmiałości jakaś nieporadna. Benaczehina badawczo wpatrywała się w moją twarz i widocznie dostrzegła w niej odcień mimowolnego rozczarowania. — Patrz! — wołała śpiewnie sięgając obydwoma rękoma po owoce chlebowe. — Dwie dziewczyny przyniosły od "dziadka tyle smacznych owoców, że ci starczy uczty na pięć dni, a ty jeszcze niezadowolony? — Gdzieś ty się nauczyła takiego docinania, dowcipna ramatu? — spytałem. — Nie u ciebie, wielki vazaho! Potem poważniejąc spytała jak gdyby z tkliwszą nutą w głosie: — A czego chciałbyś jeszcze? — Dziadek twój mówił mi, że mam wziąć wszystko, co mi przyśle. 51 — Ach, tak? To weź wszystko! Żle zrozumiawszy mój przypadkowy fuch ręką Benaczehina dała wielkiego susa schodami na dół, pierzchła jak sarna na środek dziedzińca i tam przystanęła parskając wesołym, urągliwym śmiechem. — Zaczekaj chwilę! — zawołałem do niej. Chciałem. Dżinarivelowi odwzajemnić się za jego dar i kazałem kucharzowi Marovo wsypać do koszyka trochę sucharów. Namyślałem się, co by dać samym dziewczynom. Przypomniałem sobie, że miałem w walizce kilka ręcznych lusterek. Wyszukałem dwa: jedno większe, czworokątne, dla starszej siostry, drugie mniejsze, okrągłe, dla młodszej. Ale widząc, że Benaczehina wciąż stała pośrodku dziedzińca, a Velomody tuż blisko przy schodach, nie ogarnięta płochłiwością siostry, zaufanie tej młodszej wynagrodziłem większym lusterkiem i poprosiłem ją, żeby to drugie zaniosła Benaczehinie. — Misaotra! — Dziękuję! — odezwała się Velomody melodyjnym głosem. Na chwilę brązowa jej twarz rozkwitła łagodnym wyrazem radości. Było w tym wyrazie wiele ciepła, jakiego nie spodziewałem się w tak skromnym podlotku. Ale dość pustych zalecanek! Mniejsza o dziewczyny, szybko wyleciały mi z głowy. Ucieszyłem się tym razem z innego powodu. W zwartym dotychczas froncie wsi powstał wyłom: z tamtej strony barykad zdobyłem sojusznika. Cennego, życzliwego sojusznika — Dżinariyela. Już nie byłem sam z Bogdanem. Z wdzięcznością spoglądałem na poszarpane góry dokoła doliny i na puszczę, rosnącą na zboczach. Jeszcze raz się okazało, że las był moim wiernym przyjacielem. 10. Pole ryżoive U, ' kład społeczny w Ambinanitelo był nad wyraz prosty. Poza czterema ludźmi, przybyłymi z zewnątrz, cała ludność zajmowała się wyłącznie rolnictwem. Tych czterech to nauczyciel Ramaso, 52 wójt Rajaona (którego jeszcze nie poznaliśmy, gdyż stale był w rozjazdach po swej gminie-kantonie) oraz dwóch kupców: jeden Chińczyk, drugi Hindus. Wszystkie malgaskie rodziny posiadały w dolinie swe własne pólka mniej lub więcej jednakowe i każda rodzina uprawiała je własnymi rękoma. W tym szczęśliwym ustroniu nie było zatargów, zakłócających spokój w innych okolicach Madagaskaru, gdzie na plantacjach goździków, wanilii czy kawy tworzyły się ostre napięcia, tak charakterystyczne w krajach kolonialnych, napięcia między białym plantatorem a upośledzonym robotnikiem tubylczym. W Ambinanitelo tych tarć nie było. Nie było już choćby dlatego, że góry, otaczające dolinę i porośnięte niezaludnioną puszczą, stanowiły gotową zawsze rezerwę ziemi. W dolinie sadzono przede wszystkim ryż, podstawowy pokarm wszystkich Małga-szów. Gdy jaka rodzina nadto się rozmnażała, młodsi jej członkowie zazwyczaj nie dzielili schedy, tylko karczowali kawałek puszczy na sąsiednich stokach i sadzili kawę, dającą lepsze zyski niż ryż, lub wanilię czy goździki, jeszcze zyskowniejsze. W ten prosty, archaiczny niemal sposób wszyscy w Ambinanitelo mieli co jeść, i co ważne: równo jeść. — I poza rolnictwem nie zajmujecie się niczym innym? -— pytałem Dżinarivela pewnego poranku podczas przechadzki nad brzegiem rzeki. W towarzystwie starca wyruszyłem tam ze strzelbą dla upolowania ptaków do naszego zbioru. — Każdy z nas wykonuje jeszcze wiele innych zajęć — od-, rzekł -—¦ bo tego wymaga od nas życie w dolinie. Na przykład stawiamy domy. Jest to wyłącznym obowiązkiem nas, mężczyzn. Kobiety z włókien rafii i innych roślin tkają rabany — maty do spania lub wyściełania chat; nadają się one także na odzież. Ale teraz coraz więcej kupujemy gotowych materiałów; Hindus Amod je nam sprzedaje. — A młodzież, czy idzie śladami rodziców? — Dziewczyny tak, chłopcy nie zawsze. Chłopcom ciasno w naszej dolinie. Wielu z nich, zwabionych życiem gdzie indziej, wyrywa się w świat. Najwięcej poszło przez góry na wschód do Antalaha, gdzie pracują na plantacjach wanilii u vazahów i po- 53 dobno nieźle zarabiają. Jest tam także mój wnuk Razafy. Gorzej mają ci, nie tylko młodzi, ale i starsi, których zaciąga się na parę miesięcy do przymusowych robót publicznych. Nic za tę pracę nie dostają. — Masz na myśli karę za niepłacenie podatku pogłownego? — Ależ gdzie tam! Każdy mężczyzna musi co rok odbyć przymusową robotę, najczęściej trwającą trzy miesiące. — O ile słyszałem — wysunąłem — to te roboty obowiązują tylko do kilkunastu dni w roku. — Tak, na papierze. Ale urzędnicy, którzy nimi zarządzają, dopuszczają się nadużyć i w końcu zawsze wychodzą najmniej dwa, a często trzy miesiące pracy. Skargi na nic się nie zdadzą. Był to, poza podatkiem pogłownym, drugi bezpośredni ciężar, narzucony ludności tubylczej przez władzę kolonialną. Śruba wyzysku sprawnie działała. Polowanie w towarzystwie Dżinarivela niezbyt się udało. Więcej myśleliśmy o naszej rozmowie, niż baczyliśmy na ptaki w konarach drzew. W drodze powrotnej mijaliśmy pólka ryżowe. Na niektórych ryż już dojrzał i wyglądał na pierwszy rzut oka jak łan przysadzistego owsa. Tu i ówdzie rozpoczęły się zbiory. Pracowały wyłącznie kobiety ścinając łodygi ryżu nożami i składając je w małe snopki dla wysuszenia. Ani jednego mężczyzny nie było widać przy tej pracy. — To kobiece zajęcie! — tłumaczył starzec. — Ziemia rodzi tak samo, jak rodzą kobiety, dlatego one zbierają plony. One i ziemia to jedno, jedna u nich płodność. — A mężczyźni? Wcale nie pracują na polu? — Pracują, ale tylko na początku, kiedy się przygotowuje ziemię do płodu. Urabiają glebę; pędzą na niej bydło, dopóki nie powstanie głębokie błoto. Niekiedy mężczyźni pomagają kobietom także w sianiu ziaren i przesadzaniu później młodych pędów, ale nigdy nie mieszają się do zbierania plonów. Do południa było blisko, więc słońce ostro przygrzewało. Kobiety pracowały powoli, spokojnie, jakby dokonując dostojnego obrzędu. Żar słońca i doświadczenie wielu pokoleń wyrobiły w nich mądrość miarowych ruchów. Dla żniwiarek ważniejsza 54 niż pośpiech była troskliwość, by nie uronić ani jednego ziarna ryżowego. Gdy przechodziliśmy obok, rozpoznałem wśród kobiet Benaczehinę i Velomody. Dziewczyny, spostrzegłszy mnie, zadowolone coś do siebie prawiły, potem od nowa jęły się żęcia — urodziwe, pracowite, uważne. D„żinarivelo z nieukrywaną dumą ogarniał wzrokiem pole ryżowe i mówił: — To ziemia i kobiety naszego rodu Zanikawuku. Dawniej był to wielki i poważny ród i miał więcej pól. Żył głównie na szczycie Ambihimitsingo, twej góry Beniowskiego. — Dziś na tej górze już nikogo nie ma? — Nie ma. Wszystkich tam wybito do nogi. Kroczyliśmy dalej w milczeniu. Ciekawy byłem, co tam się działo na tej górze, lecz nie chciałem być natarczywy, by nie zadrasnąć uczuć starca. Także pod górą Beniowskiego rozciągało się pole ryżowe, lecz nieco inne niż dotychczas napotkane: rozległe, w jednej całości, bez nawadniających rowków — tak licznych na innych pólkach doliny — i porosłe kiepskim, niedojrzałym jeszcze ryżem, sadzonym z widoczną opieszałością. — To przeklęte ryżowisko! — oświadczył Dżinarivelo, gdy podchodziliśmy do stóp góry Beniowskiego. — Nie mogę na nie patrzeć. — Dlaczego? Że ryż tak źle rośnie? — Żle rośnie, bo tu ziemia pod klątwą. — Brzmi to jakoś strasznie... Opowiedz mi! Dżinarivelo chętnie opowiedział, jakkolwiek ograniczona znajomość języka francuskiego sprawiała mu trudności. Dawno temu — z pewnych szczegółów historii wynikało, że było to około połowy XIX wieku — część rodu Zanikawuku mieszkała na górze Ambihimitsingo, a swe pola ryżowe miała w dolinie pod górą. Żyła od wielu lat na stopie wojennej z członkami rodu Cyjandru. Ci pewnej nocy napadli na mieszkańców góry i wszystkich zabili, a między nimi naczelnika rodu. Napastnicy zagarnęli ryżowisko u stóp góry. Ażeby zaś zwycięstwu swemu nadać dobitny wyraz, powalonemu naczelnikowi ucięli głowę i zatknęli ją na polu na środku ryżowiska. Członkowie rodu Zanika- 55 wuku, którzy pozostali gdzie indziej przy życiu chcieli pomścić śmierć krewnych, lecz inni mieszkańcy Ambinanitela wdali się w- zatarg. Zapobiegli dalszemu rozlewowi krwi i zmusili strony do zgody. Od tego czasu między rodami Zanikawuku a Cyjandru panowały napięte stosunki, jedni byli dla drugich fadi, czyli zakazani, nie nawiązywali między sobą żadnych serdeczriiejszych stosunków, a tym bardziej się nie żenili, ryżowisko zaś uchodziło w całym rodzie Zanikawuku za złowieszcze i przeklęte. Klątwa ta działała nawet na ród Cyjandru, bo chociaż pola z rąk nie wypuścił nie przynosiło mu ono pożytku i co więcej, wzniecało w samym łonie rodu nienawiść i rozbrat: poszczególne jego rodziny kłóciły się o przydział nieszczęsnego pola. Gdy niedawno temu przyjeżdżając tu z Maroantsetry ujrzałem po raz pierwszy Ambinanitelo, wydało mi się oazą spokojnych, szczęśliwych mieszkańców. W promieniach porannego słońca urocza wieś drzemała w cieniu palm kokosowych, spowita w bujne gaje kawy, bananów i drzew chlebowych. Gdy potem wieś podjęła upartą wojnę wytaczając przeciw nam różnoraką broń — to wrażliwość mimoz, to wyroki sądu bożego, to zjadli-wość strasznego słowa mpakafu — mieszkańcy wsi wydawali się niewzruszoną, jednolitą bryłą,, silną w swej jednomyślności przeciwko nam. A oto Dżinarivelo odkrywał mi rysy tego frontu: nie byli jednozgodni, nie byli zwartą bryłą, trwały ich bratobójcze namiętności. I dobry starzec już nie zadowalał się samym opowiadaniem. Żądał ode mnie zajęcia wyraźnego stanowiska, po czyjej stronie stałem. — Uważam się za gościa wszystkich mieszkańców Ambinanitela, a nie tylko jednego rodu —¦ broniłem się. — Nie uda się, vazaho! Jesteś tutaj, a nasze przysłowie mówi: „Kto towarzyszy rybakowi, wraca powalany łuskami ryb". Rybie łuski ciebie nie ominą. — To wasze wewnętrzne spory, ja tu obcy... — Czy chcesz innego przysłowia? „Kto siedzi blisko garnka, osmali się". Siedzisz blisko, vazaho, i musisz wybierać! ' — Oczywiście, będziesz mi zawsze bliższy niż inni! — Dziękuję ci. O to chodziło! 56 11. Wojna modliszek i pająków dolinie Ambinanitelo żyło zadziwiająco wiele pająków i modliszek. Dlaczego właśnie tutaj tak się rozmnożyły owe dwa drapieżne plemiona, nie wiem. Czyhały wszędzie: na kawowcach, w dziuplach palm, na liściach batatów, w wierzejach chat. Nawet na moskitierze mego łóżka siedziały stale dwa pająki neptilia i łowiły komary. W całej dolinie, we wszystkich jej zaułkach, toczyło się dniem i nocą bezlitosne wyłapywanie owadów, walne darcie ciał, powszechne pożeranie. Najzażarciej zaś dwaj rozbójnicy zwalczali się między sobą i gdziekolwiek się spotkali, wszczynali śmiertelny bój. Nigdy nie było wiadomo, kto kogo zje, pająk modliszkę czy przeciwnie, lecz to pewne, że jedna strona musiała ulec i stać się pokarmem dla drugiej. Widocznie pająki dla modliszek, a modliszki dla pająków, stanowiły wyjątkowo smaczny żer. Pewnego razu spostrzegłem czarnego pająka, jak zamierzał rzucić się na pszczołę, siedzącą ufnie na kwiecie banana. Już rabuś sprężał się cały do ostatniego skoku, gdy spod liścia wyłoniły się dwie niezmiernie długie łapy, dotychczas ukryte, minęły przerażoną pszczołę i końcem ostrych piszczeli ujęły kibić pająka: modliszka. Modliszka ma przednie łapy najeżone szeregiem straszliwych kolców. Lekki, wdzięczny ruch jedną taką łapą ¦—- jakby pociągnięcie smyczka —¦ i osłupiały pająk zerwał się do rączej ucieczki i ukrył w labiryncie listowia. Niedługo starczyło mu życia: w łapach modliszki pozostał cały jego odcięty odwłok, do którego żarłoczna tryumfatorka zabrała się zaraz ze zdrowym apetytem. Po minucie odwłok pajęczy znikł w jej szczękach, natomiast z kolei jej odwłok, nażarty, pokaźnie nabrzmiał. Zwykła to była kolej losu w przyrodzie doliny i powszednie zajście, w którym jednakże uderzał osobliwy szczegół: modliszka wzgardziła bliższą pszczołą i chwyciła pająka, zdobycz odleglejszą i mniej pewną. Wolała pająka. Podczas nocnych łowów Bogdana na owady przy świetle przybywały także pająki. Zakładały w pobliżu lampy swe sieci i polowały jak my na tę samą zwierzynę. Którejś nocy rozegrało się ciekawe widowisko. 57 Do pajęczyny, zaciągniętej na noc przed naszą chatą, wpadła modliszka i szamotała się wściekle, ale bez skutku: nie mogła się wyrwać. Z ukrycia wyskoczył pająk, by rzucić się na ofiarę, i nagle przystanął. Modliszka, uwięziona tylnymi nogami, zwróciła w stronę napastnika przednie łapy, groźnie wzniesione i gotowe do obrony. Pająk bał się zbliżyć, zwlekał, potem zatoczył koło i chciał uderzyć od tyłu. Lecz modliszka miała się na baczności; okręcała się wraz z pająkiem nie spuszczając go z oczu i wciąż wystawiała przeciw niemu kolczaste łapy. Bój, a raczej wstęp do boju zaognił się, sprężył się w rozpaczliwym wysiłku. Dwa małe stworzonka zapomniały o świecie i chciały naraz uporczywie żyć, a równocześnie zawzięcie mordować. Na pajęczynie powstały dwa ogniska wytężonej woli, skierowane przeciw sobie z niepojętą dzikością. Pająk, korzystając ze swobody ruchu na swej pajęczynie, do-skakiwał do modliszki z różnych stron jak ujadający brytan. Liczył zapewne na chwilę jej roztargnienia. Lecz przeciwniczka nie dała się zbić z tropu i czuwała. Obroty jej były ostre, krótkie, celowe, a łapy wciąż naprzeciw prześladowcy. Zresztą była to wielka modliszka i silniejsza niż pająk; słabsza tylko dlatego, że zaplątana. Na chwilę pająk, zmęczony, ustał i cofnął się w kąt. Wtedy w jego małym móżdżku zrodziła się myśl godna podziwu. Pająk po prostu ogarnąwszy sytuację uznał, że nie da rady i że szkoda czasu. Więc uczepił się pajęczyny w jakimś jej punkcie węzłowym i zaczął trząść z całej siły. Rozluźnił nici i ostatnim, tęgim wstrząsem wyrzucił modliszkę z sieci. Modliszka. zrywając się odleciała w ciemność. Rozwaga zapanowała tu nad drapieżnością. Pająk umiał uznać w sam czas bezcelowość walki i wyrzec się zdobyczy. Kolację jadłem z Bogdanem w naszej chacie przy drzwiach na oścież otwartych i w świetle jasnej lampy benzynowej, stojącej na stole. Do światła przylatywały niezliczone owady, czasem dość przykre, gdy zbyt obficie wpadały do talerzy. Pewnego wieczoru zaprosiłem do siebie nauczyciela Ramaso, aby zjadł z nami kolację. Lubiłem jego towarzystwo, gdyż Ramaso chętnie objaśniał mi zawiłe pojęcia i wierzenia Malgaszów, 53 Mówiliśmy właśnie o obrazowości języka malgaskiego, w którym na przykład rzeka nazywa się renirano, czyli matką wód, a słońce masaondro, czyli okiem dnia — gdy nagle rozległ się donośny, dobrze nam znany łopot lecącej tismy. Wielka modliszka ukazała się w drzwiach, wleciała do chaty i zataczała nad nami koła. Majestatyczny lot istnej władczyni owadów. — Czy wiecie, jak ją określamy? — odezwał się Ramaso. — Fainakiloha. — Co to znaczy? — Pożeraczka głów. — Niezwykle bystra spostrzegawczość — stwierdziłem. — Modliszki zawsze za głowę łapią swe ofiary i od głowy zaczynają je pożerać. Modliszka, która wpadła do naszej chaty, siadła pod powałą palmowego dachu. I zaraz zerwała się jak oparzona. Przed chwilą jeszcze miała lekki, normalny lot; teraz leciała ciężko do przeciwległej ściany, znów się odbiła, coraz niższe były jej kręgi, aż w końcu wylądowała na podłodze. Dopadliśmy, by ją schwycić w szklankę z trucizną, gdy rzut oka wyjaśnił nam przyczynę jej dziwacznego lotu: wielki, kosmaty pająk mygale przyczepił się kurczowo do jej piersi. Widocznie napadł na modliszkę w chwili, gdy siadła pod dachem, i nie puszczając jej, razem sunął w powietrzu. Dziwiło nas, że modliszka, potężny owad, wcale się nie broniła. Drgała tylko nieznacznie skrzydłami, kolczaste łapy zaś wyciągała daleko przed siebie i trzymała je nieużytecznie w powietrzu^ Przy baczniejszym wejrzeniu sprawa się wyjaśniła: pająk chwycił ją w tak zmyślny sposób, że modliszka nie mogła się ruszyć. Nogi wsadził pod pachy jej przednich łap i tak to prawdziwym podwójnym nelsonem unieruchomił jej najgroźniejszą broń. Dalszymi nogami uczepił się tułowia modliszki, szczęką wgryzł się w jej szyję. Chwyt kapitalny! Modliszka dawała tylko słabe oznaki życia, widocznie na domiar złego dostała zastrzyk jadu. Staraliśmy się odstraszyć pająka i ją uwolnić. Nic z tego. Pająk ma cztery pary nóg. Na dwóch parach raźno uciekał, pozostałymi nogami trzymał zdobycz jak w żelaznych kleszczach i porywał ją do kryjówki. Oto chwyt! Oto objęcie! Mistrzowskie, jedyne, straszliwe, wspaniałe, srogie objęcie, w jakim odbijał się nie tylko instynkt pajęczy, lecz wypowiadała się także i siła wyższa, choć równie okrutna: ślepy przypadek losu, zabijający tęgiego drapieżnika bez walki, bez szans, bez pardonu, bezwzględnie. Pomimo że Ramaso nie był przyrodnikiem, śledził przebieg dramatu z równym zaciekawieniem jak Bogdan i ja. — To widowisko ciekawe nie tylko dla nas, przyrodników — mówił Bogdan — każdego musi wstrząsnąć, prawda? — Mnie szczególnie interesuje! — oświadczył nauczyciel. — Dlaczego? — Bo mnie interesuje wszystko, co łączy się z klęską i śmiercią drapieżników. — Czy chodzi panu o zasadę sprawiedliwości w przyrodzie? — uśmiechnąłem się. — Otóż to, właśnie to! — Ale w tym wypadku, jaką ma pan sprawiedliwość? — za-. przeczył Bogdan. — Jeden drapieżnik złapał za kark drugiego drapieżnika. Oto wszystko! Zwykłe zjawisko procesu biologicznego, jakich tysiące napotkać można co krok w przyrodzie. Po prostu jeden zżera drugiego, by utrzymać przy życiu swój rodzaj. — Tak — rzekł Ramaso -— ale co w przyrodzie wydaje się zwykłe i proste, przeniesione na stosunki ludzkie nabiera innego znaczenia. — Nie rozumiem. — Powiada pan: drapieżnik pożera drapieżnika. W dziedzinie ludzkich procesów historycznych nazywa się to — Ramaso ściszył głos, jak gdyby zwierzał się z czegoś zakazanego — nazywa to się: ścieraniem się imperialistów między sobą... W ustronnej dolinie madagaskarskiej, zaszytej w puszczy, w ustach wiejskiego nauczyciela ze szczepu Betsimisaraków, takie dotknięcie problemu światowego spadło na nas równie nieoczekiwanie, jak gdyby do chaty przyleciała modliszka wielkości nietoperza. W przyrodzie doliny Ambinanitelo krzyżowały się i ścierały różne prądy, lecz nurt żarłocznej zachłanności był chyba naj- 60 Silniejszy. Toczył się najszerszym korytem, był porywający i zaborczy. Jednakże ludzi w dolinie nie wciągnął w swe łożysko; oni nie byli drapieżni. Cóż, że kiedyś, kilkadziesiąt lat temu, walczyli o wzgórze Ambihimitsingo i przelewali krew? Po tym wybuchu nienawiści szybko się uspokoili, popadli znów w swą sielską bierność, upodobnili się do roślin. Uprawiali ryż, roślinę nigdy nie zawodzącą, jedli ryż, pokarm łaskawy i łagodny, i sami byli łagodni. Złych popędów pozbyli się roztropnie: gniewem i zapalcżywością obarczyli swe duchy i demony i w tę stronę skierowali nurt drapieżności z nieomylnym, zdrowym instynktem ludzi pierwotnych. A człowiek biały? Z nim nie tak prosta była sprawa. On ryżu nie uprawiał, roślinnej łagodności nie miał i nie był roztropny roztropnością ludzi pierwotnych. Natomiast dolina Ambinanitelo była parna, zapach drzew ylang-ylangu zmysłowy. Biały człowiek często niedomagał, zmysły się rozstrajały. Podniecone nerwy domagały się ostrych rozstrzygnięć, coraz trudniej było je ukoić. 12. Godzina czwarta po południu yła w dolinie godziną odprężenia i ochoty. Słońce odpłynęło sponad głowy ku zachodowi, a wraz z jego obniżeniem się zelżał męczący żar. Lekkie powiewy coraz rzeźwiejszego powietrza błądziły dokoła chat i człowiek zaczynał oddychać z ulgą. Barwy przedmiotów, poprzednio spłowiałe od blasku południowego słońca, teraz nabierały jędrnej soczystości. Wśród listowia przebudzone ptactwo wyprawiało wesoły harmider. Niemal codziennie o tej przyjemnej porze dnia spraszałem do siebie kilku sąsiadów na pogawędkę. Częstowałem ich mocną, słodką herbatą i sucharami —¦ ku zgorszeniu kucharza Marovo na takie marnotrawstwo — a odporną powściągliwość gości przezwyciężałem szklaneczką rumu. Gdy przychodził nauczyciel Ramaso, który biegle tłumaczył słowa francuskie na malgaskie i na odwrót, rozmowa się ożywiała. Kierowałem ją najczęściej na temat obyczajów malgaskich. Goście moi chętnie o nich się rozwodzili, lecz rzadko kiedy mogli mi wytłumaczyć, dlaczego i jak powstały. Ośrodkiem ich wierzeń religijnych zdawała się być nie wiara w najwyższą istotę, boga-stwórcę, o którym mieli raczej mętne pojęcie, natomiast kult przodków, tak samo ważny u nich jak u Chińczyków. Umarli stawali się duchami, Zolo; niektóre duchy zamieniały się w żywe zwierzęta, inne w nocne ćmy, a wszystkie niewidzialnie krążyły dokoła żywych ludzi i śledziły ich postępki. Kult przodków opanował doszczętnie życie społeczne Małga-szów, od tych duchów bowiem rzekomo wywodziły się tysiączne przepisy i fadi, czyli zakazy, regulujące każdą ludzką czynność. Przepisy te i fadi osaczały na każdym kroku każdego Malgasza od chwili urodzenia aż do śmierci — i biada temu, kto przeciw nim wykraczał, obojętnie, czy świadomie, czy mimo woli: duchy przodków wywierały zemstę na winowajcy, nieszczęścia ściągały na jego głowę. Tylko szczera jego pokuta, błagalna faditra, mogła ułagodzić gniew duchów. Czym tabu było dla Polinezyjczyków, tym fadi dla mieszkańców Madagaskaru. — Czy istnieją te same fadi dla wszystkich Malgaszów? — pytałem. Nie, każdy szczep posiadał swe własne fadi. Były one wspólne dla wszystkich członków danego szczepu. Ale jego rody, rodziny, a także jednostki miały poza tym swe własne fadi, odrębne od innych. Pole ryżowe pod górą Ambihimitsingo było fadi dla rodu Zanikawuku, lecz nie dla innych rodów. — Kto ustanawia fadi? Jak powstają te zakazy? Gdzie ich źródło? Pytanie kłopotliwe i moi goście wskazywali na duchy przodków jako twórców fadi. W powyższym wypadku z polem ryżowym sprawa była prosta i wiadomo, jak fadi powstało. Lecz inne fadi? — Gdzie źródło?... — mówił jeden ze starszych gości. — Źródeł, skąd czerpie się mądrość szczepu, trudno dociec, bo ukryte są w dalekiej przeszłości. Czy widzisz, vazaho, tę wielką rzekę przed nami, Antanambalanę? Tu płynie jedna ogromna woda, a przecież powstała w górach z tysiąca drobnych, nie zbadanych źródeł. Nie ma takiego człowieka, który by policzył wszystkie te źródła i poznał je. Jak ta rzeka, tak samo niedocieczone są nasze fadi. 62 I Do rozmowy wtrącił się nauczyciel Ramaso i zwrócił uwagę na znaczenie jokon'olony. Fokon'olona to rada gospodarcza w zakresie wsi. Składała się ze starszyzny, wybranej przez wszystkich dorosłych ludzi sioła i załatwiała wszelkie sprawy związane z życiem publicznym i pomyślnością mieszkańców. Od wieków fo-kon'olona była ważną instytucją społeczną Malgaszów. Francuzi po zdobyciu Madagaskaru znieśli ją, lecz teraz powołali znowu do życia jako najniższą podstawową komórkę swej administracji kolonialnej. Otóż w dawnych czasach, kiedy fokon'olona miała na oku przede wszystkim dobro swej wsi, a posiadała głębokie doświadczenie spraw ludzkich, niewątpliwie stwarzała różne przepisy i zakazy, które z biegiem czasu nabierały cech religijnych i doniosłości dzisiejszych fadi. Oczywiście w Ambinanitelo była również fokon'olona, a na jej czele stał sołtys-mpiadidy, co dosłownie znaczy: „pilnujący przestrzegania praw". — Kto jest waszym mpiadidy? — spytałem. — Bezaza — wyjaśnił Ramaso. — Szkoda, że tu nie przychodzi. Trzeba go będzie zaprosić. — Bezaza — szepnął mi do ucha Dżinarivelo — jest obecnie głową rodu Cyjandru. — A, to co innego... Po wyjaśnieniu przez nauczyciela znaczenia fokon'olony goście nasycili się sprawami malgaskimi i prosili mnie, żebym mówił im o Europie. Rzecz, która wprawiała ich stale w niezmierne zdumienie, to magiczny biały puch zwany śniegiem. Mieszkańcy Ambinanitela nie znali śniegu i nigdy go nie zor baczą w tej dolinie. Panowało tu przez cały okrągły rok tropikalne gorąco, wahające się dokoła trzydziestu stopni w cieniu, a tylko w niektóre chłodniejsze noce spadające do dwudziestu pięciu stopni ciepła. Więc opis zimowego krajobrazu w Polsce przejmował moich gości mrowiem zachwytu i zgrozy. Nie mógł pomieścić się w ich wyobraźni widok pól pokrytych warstwą śniegu ani widok obnażonych z liści drzew i krzaków, uginających się pod białym całunem. Tak samo opis lodu przechodził ich pojęcie. To nieprawdopodobne, ażeby rzeka zamieniała się w twardą bryłę, po któ- 63 rej można było chodzić jak po ziemi, i żeby przy tym było tak strasznie zimno. — Pomyślcie sobie! — wołał jeden z gości. — Na rzece Anta-nambalana jest lód i możecie sobie przechodzić suchą nogą na drugą stronę do Rantavatobe. — To bajka! To urojenie! To niezły żart! Wszyscy uderzali w śmiech, ale skłonni byli wierzyć, że w dalekiej Europie srożył się tak dziwny klimat. Natomiast nauczyciela Ramaso najwięcej obchodziły stosunki polityczne i społeczne w Europie. Jakie państwa obecnie ze sobą się przyjaźniły lub kłóciły, jak żyli robotnicy, czy rzeczywiście było tylu bezrobotnych, jak o tym słuchy dochodziły? Także i dla niego, który tylko widział stutysięczną niespełna Tananariwę, wydało się niepojęte, ażeby istniały wielomilionowe miasta, a mimo to ludzie nie cierpieli głodu na skutek zamętu w dostawie żywności. -— Wielu tam cierpi głód — oświadczyłem — ale nie z powodu zamętu, o jakim myślicie. Ramaso spojrzał na mnie i zamyślił się. Manahitsara, jeden z gości, należał do grona życzliwych mi przyjaciół. Miał bujną czuprynę i poetycką duszę. Jeśli Dżinari-velo oddany był sprawom leśnym, to on, Manahitsara, pławił się w krainie legend o lesie i leśnych zwierzętach. Znał legend tyle, że mógłby opowiadać całymi dniami. Teraz chciał podać opowieść o śmierci krokodyla, lecz inni przeszkadzali mu, woleli słuchać o Europie. W wodach Madagaskaru żyło krokodyli takie mnóstwo, że stanowiły wielką plagę dla ludności, liczne zaś o nich opowiadania były pouczające i rzucały światło na umysłów ość tubylców. Wziąłem więc Manahitsarę w obronę i zachęciłem go do opowiadania. Nie dał się prosić dwa razy. „Pewien krokodyl był królem rzeki, a wszystkie stworzenia w wodzie i nad brzegiem oddawały mu należną cześć. Nigdy nie wiedziały, które z nich dostąpi kolejnego zaszczytu, by pożarte przez władcę, nieść swe życie w ofierze królowi. Ale pewnego dnia krokodyl wyzionął ducha. Wszędzie w rzece i nad brzegiem rozlegały się lamenty, jak to bywa, gdy umrze król. Wszystkie stwory zbiegły się, by płakać u zwłok i urządzić godny ma- 64 ..O kilkaset metrów od naszej chaty wznosiła się Góra Beniowskiego... (str. 44) 4r "¦¦ „Benaczehina uśmiechając się obnażyła lśniące zęby... (str. 51) jestatu pogrzeb. Jedynie wielka żaba nie przybyła. Nie chciała płakać. Zwierzęta zgorszone tym brakiem szacunku wysłały do niej poselstwo z żądaniem usprawiedliwienia się i natychmiastowego przybycia do zwłok. «Owszem, przybędę — odpowiedziała żaba — ale dopiero na pogrzeb*. W dzień pogrzebu zebrał się olbrzymi tłum. Każde zwierzę podchodziło czołobitnie do zwłok i głosiło sławę krokodyla. Kolej przyszła także na żabę. Zbliżyła się i krzyknęła zuchwale: «O, jak olbrzymie cielsko karmiliśmy, eee! O, jak potężny ogon nas chłostał! O, jakie długie zęby nas pożerały, eee! Teraz już nic nam nie zrobi obrzydliwy żarłok! Już nie doznamy lęku!» Na taką zuchwałość żaby wszystkie zwierzęta ogarnął blady strach, zaczęły się szybko wynosić ledwo oddychając z przerażenia. Oczekiwały, że lada chwila duch krokodyla zabije świętokradczą żabę, ale nic się jej nie stało. To ona, niezależna duchem, była prawdziwą królową rzeki. Potęgą zmarłego krokodyla była jedynie bojaźń innych stworów". Opowiadanie Manahitsary wszystkim się podobało, uderzało w bliskie im struny uczuciowe. Od niepamiętnych wieków Madagaskar był widownią licznych najazdów. Obcy zdobywcy ujarzmiali ludność tubylczą i jako kasty panujące sprawowali nad nią despotyczne i przeważnie krwawe rządy. Przybywali tu na podbój Arabowie, Żydzi jemeńscy, Persowie, Hindusi, później Portugalczycy, Holendrzy, Anglicy, Francuzi; między nimi piraci wielu nacji europejskich, a nawet amerykańscy — ci z zachodu głównie dla ohydnego procederu wyłapywania niewolników — aż w końcu na dobre usadowili się Francuzi narzucając Madagaskarowi system kolonialny. Zanim wyspa stała się kolonią, centralny szczep Howasów stworzył w XIX wieku królestwo Madagaskaru, w którym rządząca warstwa panowała nad własnym ludem i nad podbitymi szczepami z nie mniejszym okrucieństwem niż obcy najeźdźcy. Więc przypowieść Manahitsary o tyranie krokodylu przemawiała moim gościom do wyobraźni, a wystąpienie zuchwałej żaby sprawiało im prawdziwą przyjemność. To klechda, a jednak jakże odpowiadała ich rzeczywistemu życiu. — Dzielna żaba — wołał nauczyciel Ramaso — słusznie postą- S — Gorąca wieś... 85 piła demaskując drapieżność krokodyla. Ale opowieść nie powinna się na tym kończyć. Brak jej czegoś ważnego. — Czego? — zaciekawili się Malgasze. — Przyjdzie przecież do rzeki nowy krokodyl i będzie pożerał zwierzaki tak samo jak poprzednik. ¦— Na to nie ma rady — wzruszył Manahitsara ramionami. — Krokodyl krokodylem! — wtórowali mu inni. —: Nieprawda! Słyszeliście, że krokodyl był tak długo potężny, jak długo bojaźń obezwładniała inne stwory. Więc opowieść musi mieć ciąg dalszy: krokodyl pożerał swoje ofiary jedną po drugiej, bo zwierzaki szły luzem i nie pomagały sobie wzajemnie. Żaba powinna je teraz uświadomić, że tylko w połączeniu siła ich będzie niezmożona. Żaba powinna zjednoczyć wszystkie stwory, a gdy nowy krokodyl przybędzie, spotka się z bojowym frontem swych dotychczasowych ofiar. Takie powinno być uzupełnienie bajki o królu krokodylu. Nastało w naszym gronie wymowne milczenie. — W tym, co mówi Ramaso, jest słuszność — stwierdził po chwili Dżinarivelo. 13. Groźne fadi N, I azajutrz po tej rozmowie odwiedziłem nauczyciela w jego chacie, stojącej pośrodku wsi naprzeciw obszernego budynku szkolnego. Ramaso był nieobecny, lecz jego vadi, żona, zaprosiła mnie uprzejmie do wnętrza chaty, ażebym tu zaczekał: męża jej odwołano do kobiety dotkniętej nagłą chorobą, ale niezawodnie wkrótce wróci. Wszedłem i siadłem na krześle pod ścianą chaty, podczas gdy vadi gdzieś się ulotniła. Chata była dwuizbowa i tak samo jak w naszej chacie ściany zbudowano z plecionych gęsto włókien rośliny falafa. Spośród nader ubogiego umeblowania rzucał się w oczy stół pokryty papierami, a nad nim półka. Półka niezwykła w tych stronach, bo zamykana na kluczyk jak szafka. Obecnie stała na pół otwarta i widać było w niej kilkanaście książek. 66 Zdjęty ciekawością podszedłem bliżej i sięgnąłem po pierwszą z brzegu książkę. „Tartarin de Tarascon" przeczytałem jej francuski tytuł na okładce i z rozrzewnieniem 'spojrzałem na starą znajomą, która zawędrowała aż do tej odległej doliny. Tom nieco cienki, widocznie popularne, skrócone wydanie. Otworzyłem stronice: natychmiast było widać, że tekst zmieniony, jak gdyby przerobiony. Lecz cóż to? Czytałem zdanie podkreślone ołówkiem — zapewne przez samego Ramaso — brzmiące: ¦¦ ¦ ^ W tym samym stopniu, w jakim zniesiony zostanie wyzysk człowieka przez człowieka, zniesiony będzie także wyzysk jednego narodu przez drugi. Wraz z przeciwieństwem klas wewnątrz narodu zniknie wzajemna wrogość narodów. To „Tartarin z Tarasconu"? Dziwny Tartarin! Przerzuciłem stronice — znowu miejsce podkreślone ołówkiem: Podobnie jak wieś od miasta, burżuazja uzależniła kraje barbarzyńskie i póJbarbarzyńskie od krajów cywilizowanych, narody chłopskie od narodów burżuazyjnych, Wschód od Zachodu. Zaintrygowany w najwyższym stopniu, zbadałem początek książki i szybko dotarłem do jądra zagadki: pod zwodzącą okładką „Tartarina z Tarasconu" była ukryta karta tytułowa właściwej broszury. Czytam: Ch. Marx et F. Engels: „Le Manifeste Com-muniste". A więc wielki, burzliwy posiew dziejowy dotarł nawet do tej zapadłej wioski madagaskarskiej, drzemiącej — jak ~mi się dotychczas mylnie wydawało — w wiekowym odrętwieniu wśród pól ryżowych i bezludnych gór. Mieszkaniec kolonii czytający Manifest Komunistyczny, i to czytający go z przejęciem, jak wynikało z podkreśleń ołówkiem, to w istocie coś ciekawego. Teraz nagle zrozumiałem, dlaczego Ramaso był tak niechętny naszemu przybyciu do Ambinanitela: obawiał się bliskości białych ludzi, a więc ludzi związanych, jak mógł przypuszczać, z reżimem kolonialnym. Odłożyłem książkę na miejsce i zastanawiałem się, czy wolno mi być wścibskim i wdzierać się w czyjeś tajemnice? Lecz ponęta 67 była zbyt silna. Zajrzałem do drugiego dzieła, broszury o zakrytej papierem okładce. Na wielu stronach widniały grube podkreślenia zrobione czerwonym ołówkiem. Tytuł broszury: „O prawie narodów do samookreślenia". Autor: Lenin. Sięgnąłem do półki po inną książkę. I tu wiele zaznaczonych przez nauczyciela ustępów. Niezwykła w chacie Malgasza biblioteka i podkreślone w książkach ustępy, wszystkie odnoszące się do zagadnienia ludów kolonialnych, nie pozostawiały żadnych wątpliwości co do duchowego oblicza nauczyciela Ramaso: był to bojownik o wyzwolenie swego ludu z jarzma kolonialnego. Siedząc zamyślony, z ostatnią broszurą w ręce, nie spostrzegłem, że ktoś wszedł do chaty. Ramaso. Było już za późno, by niepostrzeżenie odłożyć książkę na półkę. Zresztą po co? Ramaso jednym rzutem oka zdał sobie sprawę z tego, co zaszło. Popłoch odbił się w jego oczach. Nauczyciel stanął na środku chaty, oniemiały, jakby oszołomiony. Chcąc mu dodać otuchy spojrzałem na niego z całą życzliwością. Broszurę odłożyłem pieczołowicie na półkę. — Przejrzałem tego „Tartarina z Tarasconu"... — zacząłem żartobliwie mrugając okiem. Lecz on przerwał mi w połowie zdania mówiąc zaklinającym głosem: — Powiedzcie mi, vazaha, jedną rzecz! Wszak jest pan człowiekiem uczciwym, prawda? — Jestem. — W takim razie proszę mi powiedzieć, co zamierza pan teraz zrobić! Ramaso miał surowy, wyczekujący wyraz twarzy. — Zamierzam przede wszystkim — starałem się mówić możliwie swobodnym tonem — zamierzam prosić was, Ramaso, żebyście się uśmiechnęli. Po cóż ta grobowa mina? Nauczyciel uczynił łagodny ruch ręką, jak gdyby przezwyciężając swe napięcie, i opanował się. — Przepraszam — rzekł stłumionym półszeptem. — Nie! — sprzeciwiłem się żywo. — To ja pana przepraszam 88 za wtargnięcie w wasze osobiste sekrety. Ale moja wina tylko częściowa: vadi wasza kazała mi tu czekać, półka była otwarta, więc nic złego nie myśląc zajrzałem do książek... Nastała chwila milczenia. — I co teraz? — spytał Ramaso patrząc mi przenikliwie w oczy. — Co nastąpi? — Nic! Cóżby miało nastąpić? — uśmiechnąłem się. —• Czy myślicie, Ramaso, że każdy Europejczyk, który u was się zjawia, musi być koniecznie zwolennikiem kolonizatorów i ucisku? — Tak dotychczas było. — Więc zaszedł wyjątek. Zresztą wypada mi panu nadmienić, że nie jestem francuskim kolonizatorem, lecz podróżnikiem obcej narodowości. — Wiem. — I że należę do narodu, którego najlepsi synowie zazwyczaj szli ramię w ramię z tymi, którzy na całym świecie walczyli o swą wolność. Potem nauczyciel przechodząc na inny temat napomknął głosem przestrogi: —¦ Niedługo, może jutro, może pojutrze, wróci do Ambinanitela szef kantonu, Rajaona. — Czy Rajaona pochodzi ze szczepu Howasów? — spytałem. — Tak. Więc to człowiek i z obcego szczepu, i urzędnik administracji kolonialnej. — Proszę nie obawiać się. Do nikogo, z wyjątkiem mego towarzysza Bogdana, nie pisnę słówkiem. A za Bogdana ręczę. — Dziękuję panu. - " Żywo przypomniało mi się podobne zajście sprzed kilku dni, kiedy stary Dżinarivelo opowiadał mi o zwadzie między rodami Zanikawuku i Cyjandru: wtedy jak dzisiaj musiałem składać uroczyste deklaracje i zapewniać o swej przychylności. Kiedyż odmienia się role i z zaufaniem i przyjaźnią odniesie się do nas cała wieś, a nie tylko kilku jej mieszkańców? Ramaso zamknął na klucz szafkę z książkami i klucz schował do kieszeni. — Dynamit — rzekł z uśmiechem wskazując wzrokiem na szafkę — który kiedyś wysadzi w powietrze system kolonialny. 69 — Jednak na razie to tylko groźne fadi — — Ale fadi — błysnął Ramaso oczami ¦ administratorów, a nie dla Malgaszów. dodałem. - groźne tylko dla 14. Zawiało cywilizacją "o wsi wrócił z objazdu Rajaona, szef kantonu, czyli wójt nad kilkunastoma wsiami, i podjął urzędowanie w wielkim domu obok nas. Na dziedzińcu zaroiło się teraz od ludzi. Przychodzili mieszkańcy doliny z obydwóch stron rzeki i płacili podatki. Wójt był młodym człowiekiem z centralnego szczepu Howasów, dawnych panów Madagaskaru, i pochodził z samej Tananariwy. Jak każdy Howas był dumny, gładki i uśmiechnięty. Szczupłej postaci, miał brzydką, jasną twarz Japończyka i ładną, ciemną żonę z tutejszego szczepu Betsimisaraków. Szczep podarował mu dziewczynę jako haracz w naturze i skuteczny talizman dla łagodzenia podatków. Szef kantonu — jedyny przedstawiciel władz francuskich w dolinie Ambinanitelo — był potęgą i panem życia. Ukończył dział administracyjny szkoły im. Le Myre de Vilers w stolicy, miał przenikliwe i pojętne oczy, mówił dobrze po francusku, myślał po howasku, lecz uginał się, łamał się pod ciężarem okropnej ambicji: chciał być wcieleniem europejskiej cywilizacji. Dopiął swego, równocześnie jednak pomieszał malgaski groch z europejską kapustą. Pod wieczór złożył mi wizytę i popijał rum. Był powściągliwy i badał moją twarz. Wiedział o wszystkim, wiedział, że ja szukam śladów Beniowskiego, a Bogdan ptaków i owadów. Donieśli mu o nas okoliczni ludzie. Przy drugim kieliszku rumu zwierzył mi się ze swej misji w dolinie: wprowadzał cywilizację wśród Betsimisaraków, na których patrzał trochę z góry, i uczył ich dobrych obyczajów. —'¦ Mianowicie jakich? — dopytywałem się z całą życzliwością. Rajaona był trochę zaskoczony pytaniem i namyślając się miętosił ręką usta. — Jakich? — powtórzył. — No, choćby rzetelnej pracy, bo to 70 najwięksi lenie. Nie mają absolutnie zrozumienia dla moralnych i materialnych korzyści, jakie dałaby im praca. Coś czułem, że szef kantonu przesiąkł filozofią swych białych przełożonych. — A jakim sposobem wprowadza pan te dobre obyczaje? — starałem się dociec. — Różnymi sposobami. Dobrą dla nich szkołą są roboty publiczne, tak zwane prestacje, dalej... — Podatek pogłowny — podpowiedziałem mu. Rajaona był zbyt bystry, by nie zauważył mej ukrytej ironii. —¦ Owszem — podchwycił odważnie. — Także i podatek pogłowny. Cóż pan chce, to są konkrety, na których spoczywa każda struktura państwowa; bez nich byłaby anarchia... A wracając do naszych Betsimisaraków, zwalczam przede wszystkim ich zmorę — pociąg do pijaństwa. W tym szef kantonu miał słuszność, opilstwo było wśród Betsimisaraków istną plagą, którą prawdopodobnie narzucili im od czterech wieków Europejczycy. Ich handlujące statki często odwiedzały wschodnie wybrzeże Madagaskaru, a alkohol był najważniejszym z przywożonych produktów. — 'Więc jest pan apostołem wstrzemięźliwości?! — stwierdziłem z humorem patrząc na jego kieliszek rumu. — Hm, i to wszystko? Raptem Rajaona wpadł w jakiś wstydliwy niepokój, że to wszystko i że w tej chwili nic więcej nie przychodziło mu da głowy. "" " r"*\ J j — Reszty — oświadczył — dopełnia nauczyciel Ramaso. Spojrzałem mu badawczo w twarz chcąc wniknąć w jego myśli, jednak przez opanowaną pokrywę oblicza trudno było dotrzeć do sedna. Howas widząc mój pytający wzrok tłumaczył: — Nauczyciel wprowadza wśród młodzieży uobyczajenie, uczy ich czytania, pisania, rachunków, francuskiego języka, a przez młodzież oddziałuje na rodziców. Ciekaw byłem, czy szef kantonu domyślał się politycznych poglądów nauczyciela. Prawdopodobnie nie. Rajaona wypił trzeci kieliszek w milczeniu, przy czwartym spostrzegł plik leżących na 71 stole polskich gazet. Rozjaśnił znienacka twarz i poprosił grzecznie, żebym mu dał wszystkie gazety. — Wszystkie? — Tak, wszystkie, wszystkie, jak najwięcej! — wybuchł zapałem do gazet. Dałem mu te, które przeczytałem już od deski do deski; inne zachowałem sobie jako cenny skarb. Piątego kieliszka odradziłem mu przyjaźnie, lecz on, uparty i ambitny, musiał wypić. Wypił i nagle się załamał. Niedobrze mu się zrobiło, chciał wymiotować. Słaniającego się zaprowadziłem do domu. Następnego dnia świtaniem, o godzinie niezwykle wczesnej, rozlegały się jego donośne rozkazy. Rozkazywał domownikom i swemu urzędowemu zastępcy zwięźle, władczo i gromko: wszyscy we wsi słyszeli, że szef kantonu był trzeźwiuteńki i na nogach. Na śniadanie przysłał mi list, pisany na maszynie i przepraszający za wczorajszą chwilę słabości. Potem puścił gramofon i dawał same płyty z podniosłymi hymnami kościelnymi. Gramofon odbywał za niego pokutę. W ciągu dnia wyjaśniło się, dlaczego Rajaona lubił moje gazety: cywilizacja i higiena. Na uboczu stała wygódka. Dawniej używano liści albo nawet obywano się bez nich. Dziś Rajaona posługiwał się papierem. Ażeby zaś ceremonii nadać odpowiednią wagę, używał za każdym razem calusieńką, nie rozdartą, podwójną stronicę. Rajaona wiedział, że postęp cywilizacji mierzyło się zużyciem papieru. Nazajutrz rozzłościłem się nie na żarty: ofiarą cywilizacji padły „Wiadomości Literackie", i to bogaty numer, poświęcony Japonii, a nie całkiem jeszcze przejrzany. Widocznie objętość jego i satynowany papier stanowiły nieodpartą pokusę. Zniknięcie spostrzegłem za późno, już po zużyciu gazety. W tydzień później „cywilizacja" dała mi się znów we znaki. Z Ambohibola, wioski po drugiej stronie rzeki, przywiózł mi pewien krajowiec ciekawe, choć pospolite zwierzątko, tanreka. Był to malgaski jeż o kolczastoszczecinowatej sierści i największy z tej rodziny, a nawet z całego rzędu owadożernych. Rodzina to, mówiąc nawiasem, nad wyraz tajemnicza: najbliższy krewniak tanreka żył z tamtej strony ziemi, na wyspie Kubie. Jak się tam dostał, bogowie wiedzą. Zagadka wisiała nad katastrofami kosmicznymi i nad nieodgadnioną odyseją zwierzaka. Już dawno chciałem sobie chować żywego tanreka, więc na widok przyniesionego zwierzaka bardzo się ucieszyłem, lecz potem nagle się wzdrygnąłem i wręcz oburzyłem. Co za okrucieństwo! Malgasz uwiązał tanreka za dolne zęby i tak niósł go zawieszonego w powietrzu, na pół uduszonego i z wyrwaną nie-ledwie szczęką: straconego kalekę. Malgasz ubrał się przy tym jak do parady. Nosił pyszałkowate spodnie, jedwabną koszulę, zbytkowny kapelusz i gruby, jesienny, francuski płaszcz, śmieszny w tropikalnym słońcu. Ludzie patrzyli na przybysza z niekłamanym podziwem. -— Pięć franków! — zawołał nadęty i rzucił mi na ziemię zwierza. Pięć franków za tanreka to cena wygórowana i tak samo niedorzeczna jak gruby płaszcz. Człowiek stracił poczucie rzeczywistości. Dokoła nas zebrała się gromada gapiów. Między nimi półnagi mizerak, odziany tylko w przepaskę biodrową. Biedny, lecz widać dobroduszny, bo nagle zdjęty litością uwolnił tanreka z więzów i pieszczotliwie go głaskał. Zwierz, pozbawiony sił, wcale nie uciekał. Sfotografowałem nagusa z tanrekiem i dałem mu za to pięć franków, dar niebywały. Natomiast właścicielowi zwierza ofiarowałem za niego tylko jednego franka. Gdy to nagus usłyszał, parskał spazmatycznym śmiechem, pokładał się i' wił, i nie mógł powstrzymać szalonej wesołości. Inni ze wsi wtórowali mu i ryczeli tak samo bez opamiętania. Jedynie właściciel nieszczęsnego tanreka zżymał się z bezsilnego gniewu, protestował i popędził do wójta na skargę. — To niesprawiedliwość! — przedkładał mi spokojnie i z godnością Rajaona. —: Bo gdzież tu proporcja, gdzie sens? I tłumaczył mi, że nagus to łapserdak i włóczęga, podczas gdy właściciel tanreka to obywatel zamożny i stateczny, któremu należała się stosowna zapłata, albowiem to człowiek poważny i cywilizowany... 73 Żle, że byłem bez kasku i stałem z odkrytą głową na słońcu. Niespodziewanie chwyciła mnie wściekłość. Wybuchłem: — Cywilizacja to przede wszystkim dobre serce!... I nagle urwałem. Nie mogłem dalej. Coś w tym zdaniu paskudnie zgrzytnęło. Coś tu nie było w porządku. Chciałem dwom brązowym ludziom wygarnąć perorę, chciałem gromić — ale nie potrafiłem: patos się rozkleił. Sięgnąłem zbyt wysoko. Coś doprawdy nie było w porządku. Lepiej włożyć kask na głowę, uśmiechnąć się i stwierdzić nieuchronny bieg wydarzeń. Uśmiechnąć się do zabawnej karykatury, że w takiej postaci, a nie w innej, groźniejszej, wkraczała „cywilizacja" do Ambi-nanitela. 15. Piracka miłość i wojna iepohamowana przyroda doliny Ambinanitelo podlegała żelaznemu prawu walki nowego ze starym. Pędy roślin, prężące się ku słońcu z niepowstrzymaną siłą, z namiętnością, więcej: z zaciekłością spychały w cień to, co rosło wczoraj, dławiły je i rozgniatały na próchno. Nic nie opierało się niszczącej potędze bujności, nic —¦ zarówno w społeczeństwie roślin, jak ludzi. Dawne ludzkie zdarzenia, które ongiś wstrząsały całymi szczepami, dziwnie łatwo tonęły tu w odmętach niepamięci. Czasem tylko przygodnie, przypadkowo, w jakimś urywku gawędy uchylał się na mgnienie oka maleńki rąbek tajemnicy. Ślad zagubiony od pokoleń w gąszczu zawiłych legend czy niezrozumiałych fadi, zaprószony ślad nagle na chwilę nabierał wyrazistości. Na drzewie w pobliżu mej chaty rozlegał się głos dronga, czarnego ptaka, przypominającego naszego kosa. —¦ On jest fadi! — ostrzegał mnie stary Dżinarivelo wskazując na ptaka. — Nigdy nie strzelaj do dronga! Okazało się, że drongo kiedyś uratował mieszkańców doliny od śmierci lub niewoli, bo krzykiem swym zmylił pogoń prześladowców. i ¦—¦ Jakich prześladowców? Skąd przyszli? — Podanie mówi, że żyli nad morzem, u ujścia naszej rzeki Antanambalana. Byli to źli ludzie, ciągle czynili wypady, by łapać naszych przodków i sprzedawać ich do niewoli... — Czy byli to biali piraci? — Podanie tak mówi. Jeszcze kilka wyjaśnień i sprawa stawała się przejrzysta, trop był znaleziony. Fadi związane z poczciwym ptakiem nieomylnie prowadziło do okresu rządów pirackich na początku XVIII wieku i do wydarzeń, które należały do najdziwniejszych w historii podbojów. Zbrodniczy wyrzutek, pirat nazwiskiem Plantain, dzięki swej epickiej zuchwałości, połączonej z jakąś koszmarną romantycz-nością i zaciekłym bestialstwem, osiągnął niepospolity cel, którego pół wieku później nie dopiął Beniowski, a dopiero po upływie półtora wieku dopięli Francuzi kosztem niebywałego wysiłku i ogromnych strat w ludziach: Plantain orężem zdobył cały Madagaskar i został jego władcą. Wydaje się to bajką z tysiąca i jednej nocy, jakimś karykaturalnym powtórzeniem na Madagaskarze wojny trojańskiej. I chociaż kroniki francuskie i oczywiście angielskie pomijały całą tę awanturę wstydliwym milczeniem, jednak niezależnie od siebie opisy wiarygodnych świadków potwierdzały niezwykłe wypadki. Warto je przypomnieć sobie chciażby dlatego, że stolica upiornego władcy była tuż w pobliżu naszej doliny. John Plantain, Anglik, urodzony na wyspie Jamajce w dru- » giej połowie XVII wieku, nie posiadał żadnego wykształcenia, nigdy nie umiał czytać ani pisać,"natomiast z domu rodzicielskiego wyniósł umiejętność władania stekiem najsoczystszych przekleństw. Zaledwie doszedł do dwudziestego roku życia, spiknął się z angielskimi piratami, grasującymi licznie na wodach amerykańskich, i przystał do nich. Ocean Indyjski był wtedy eldoradem dla wszelkiego rodzaju mętów, więc statek, na którym pływał Plantain, przeniósł się na wschód. W tej kompanii brutalnych awanturników nasz bohater przewyższał wszystkich swą bezwzględnością, a że dopisywało mu przy tym szczęście, szybko piął się w hierarchii pirackiej 74 hałastry. Łupiąc handlowe statki europejskie i azjatyckie dorobił się olbrzymiego majątku. Marzeniem każdego korsarza po należytym obłowieniu się był powrót do rodzinnych stron i spędzenie tam w dostatku reszty życia. Niestety, ostatnimi czasy taki happy end napotykał trudności: Kompania Wschodnioindyjska, rozsierdzona wielkimi stratami, nie tylko zwalczała piratów na morzu, lecz prześladowała w samej Anglii tych, którym udało się przemycić do ojczyzny. Na domiar złego rząd angielski obłudnie i wielkodusznie przyrzekał amnestię, a gdy zbłąkane owieczki zgłaszały się, przyrzeczeń swych nie dotrzymywał i marnotrawnych synów często wieszał na szubienicy. Wobec takiej sytuacji piraci licznie udawali się na Madagaskar — do którego wybrzeży przedtem już niejeden raz zawijali — i dzięki rozległym przestrzeniom wyspy znajdowali tu schronienie. W owe czasy Malgasze tworzyli kilkadziesiąt lilipucich państewek, których naczelnicy, szumnie tytułujący się królami, ochoczo używali życia tocząc między sobą bezustanne wojny. Piratów, fachowców od krwawych kąpieli, chętnie przyjmowali, by wkrótce przeklinać tych sojuszników: piraci brutalnie zagarniali władzę, gdzie mogli, i terrorem trzymając w jarzmie okoliczną ludność stwarzali swe własne państewka. Takie państewko założył w dolinie u ujścia rzeki Antanamba-lana John Plantain i ogłosił się Królem Zatoki. Przywiózł z morza ogromne skarby i miał przy sobie zgraję pirackich zabijaków, więc z ich pomocą styranizował tubylców żyjących w okolicy. Wybudował tam fortecę-zamczysko, a korzystając z zatargów międzyszczepowych stworzył przyboczne wojsko z tysiąca mal-gaskich wojowników. Na swym „dworze" założył sobie liczny harem z Malgaszek strojąc damy swe w zbytkowne jedwabie i obwieszając je mnóstwem klejnotów. Dla podniesienia splendoru posiadał dwóch wasali uznających go za swego zwierzchnika. Byli to tak samo jak on dawni piraci: Szkot James Adair i Duńczyk Hans Burgen, którzy w sąsiedztwie również założyli państewka. Wszyscy trzej wzajemnie sobie pomagali. Jak na różach upływało im życie przeplatane wyprawami w głąb wyspy dla zdobycia niewolnika — wtedy to zapewne i w dolinie Ambinanitelo zrodziło się fadi ptaka drongo — gdy' nagle dotarła do Plantaina wiadomość o istnieniu na Madagaskarze dziewoi królewskiego rodu, niezwykle urodziwej. Tak rozpoczął się tragiczny melodramat madagaskarski, w swym rozmachu bodaj prześcigający wojnę trojańską. Czar-dziewczyna była wnuczką malgaskiego króla państwa Masselege, którego Anglicy przezywali „King Dick" (Anglicy w tym okresie wszystkim krajowcom na Madagaskarze lubili nadawać angielskie przydomki), i nazywała się Eleonora Brown, po ojcu Angliku, który kiedyś przez pewien czas przebywał w Masselege i dawno już wyjechał. Wiadomość o uroczej pół-Europejce Eleonorze rozpaliła serce Plantaina do tego stopnia, że wysłał do króla Dicka poselstwo z prośbą o oddanie mu wnuczki za żonę. Król Dick nie miałby nic przeciw temu, ale na jego dworze w Masselege wyżerała się cała czereda Anglików, byłych piratów, nieżyczliwych donżuano-wi, którzy przekonali swego gospodarza, że należy odrzucić żądanie Plantaina. Na taką odmowę Król Zatoki zatrząsł się z gniewu i w nowym poselstwie zagroził królowi Dickowi, że jeśli wnuczki nie przyśle dobrowolnie, to on — Plantain — wyruszy na czele wojska i odbierze ją osobiście, a jej dziadka usmaży na wolnym ogniu. Król Dick, urażony obelżywym tonem, powtórnie odmówił i kazał oświadczyć, że ze swymi wojownikami będzie czekał w połowie drogi na spotkanie zuchwalca. Należy dodać, że siedziby obydwóch oddalone były od siebie o jakie tysiąc kilometrów. Plantain nie żartował i wyprawę przygotował z całą starannością. Jego naczelny wódz, Metys Tom, zwerbował z- wysepki Sainte Marie kilkuset Malgaszów oddanych od pokoleń sprawie piratów. Poza tym przyłączyło się do niego kilku królików madagaskar-skich, a między nimi król Kelly z Mannagoe, przyprowadzający tysiąc wojowników. Z poważną siłą wyruszył Plantain w głąb wyspy, gdzie w istocie w połowie drogi do Masselege król Dick ze swymi wojownikami i angielskimi doradcami stawił mu czoło. Zanim doszło do bitwy, król Kelly czmychnął ze swym oddziałem od Plantaina i przystał do wroga. Plantain, nie zrażony tą zdradą, ustawił wojsko w szyk bojowy mając na flankach hufce obydwóch wasali, Szkota i Duńczyka, natomiast rotom malgaskim 77 1 przydzielając swych oficerów, byłych piratów. Nad szeregami powiewały demonstracyjnie państwowe bandery: angielska, szkocka i duńska, niezwykłe opiekunki pirackiej wyprawy. W bitwie, jaka zawrzała, Plantain odniósł zwycięstwo i zmusił przeciwnika do ucieczki zabierając mu wiele ludzi do niewoli. W kilka dni później doszło do drugiej krwawej bitwy, gdy świeże wojsko króla Kelly wsparło uciekające oddziały, lecz znowu król Dick poniósł klęskę i wycofać się musiał do samego Masse-lege, podczas gdy Kelly umknął do swych włości. Zaciętość po obydwóch stronach była wielka, we wszystkich starciach obficie lała się krew malgaska. Ale gdy Plantain ostatecznie rozbił potęgę swego przeciwnika, jego samego wziął do niewoli, stolicę obrócił w perzynę i dorwał się wreszcie do pięknej Eleonory — okazało się, że niewiasta miała już dziecko. Zawiedziony i wściekły, kazał króla Dicka i wszystkich jego angielskich zauszników, tak jak zapowiedział, torturować na ogniu, lecz w tym czasie zakochał się po uszy w dorodnej brance pomimo jej dziecka. Wśród rozkoszy miodowego miesiąca chwat nie zapomniał o zemście na malgaskim zdrajcy Kellym. Spadł na jego państwo i spustoszył je doszczętnie, lecz sam Kelly znowu mu się wymknął uciekając na południowy kraniec wyspy, do swego brata, władcy w Fort Dauphin. Zażarty Plantain chciał puścić się za nim w pogoń, ale powstrzymały go hiobowe wieści z północy: podczas jego nieobecności okoliczni Malgasze powstali przeciw tyranii Króla Zatoki i obiegli jego stolicę u ujścia rzeki Antanambalana. Forsownym marszem Plantain biegł z odsieczą, przybył na czas, powstańcom upuścił niezgorzej krwi i niewykluczone, że przy tej sposobności jego oddziały karne nawiedzały znowu dolinę wsi Ambinanitelo. Te krwawe zabiegi nie przeszkadzały mu oddawaniu się rozkosznej sielance małżeńskiej. Coraz bafdziej zadurzony, między jedną rzezią a drugą patrzał w piękne oczy Eleonory i z ust jej łowił słodkie słowa dziesięciorga przykazań. Jej ojciec, pobożny Anglik Brown, nauczył ją okruszyn religii, gdy była dziewczynką. Teraz zatwardziały pirat po raz pierwszy w życiu słuchał tych mądrości łagodniejąc na chwilę jak baranek. Na tym mogłaby się skończyć donkiszocka historia zapałów mi- 78 łosnych i wojennych na Madagaskarze, gdyby nie uparta mściwość Plantaina. Miłość miłością, ale tam daleko, na południu, porachunki nie były jeszcze załatwione. Istniał Kelly, który śmiał go kiedyś zdradzić. Nie wolno było żyć temu Malgaszowi. Więc Plantain ogłosił pospolite ruszenie, zwołał ze wszystkich stron swych sojuszników europejskich i tubylczych i wyruszył na drugi koniec Madagaskaru, oddalony o tysiąc sto kilometrów w linii powietrznej. Tak niezmożonej zawziętości nic oprzeć się nie mogło. Srogi herszt karał śmiercią żołnierzy, upadających na duchu czy okazujących znużenie podczas marszu. W bojach po drodze stracił swych dwóch towarzyszy broni, Szkota Adaira i Duńczyka Burgena, ale on sam dotarł do Fort Dauphin, nie przeraził się jego armat, twierdzę wziął, a króla Kelly i jego brata tudzież ich angielskich doradców zamęczył powolną śmiercią. Potem szybko wracał do swej zatoki Antongil, gnany i tęsknotą do hożej Eleonory, i troską: ogromna siła zastępów madagaskar-skich rzuciła się znowu na jego państwo. Przybiegł, sprawił buntownikom łaźnię, gonił ich przez cały Madagaskar, nałowił tysiące niewolników, których sprzedał w Zatoce Sw. Augustyna (na zachodnim brzegu Madagaskaru) statkom z Bristolu, po czym narzuciwszy państewkom oddanych sobie królików — istotny władca całej wyspy — wrócił w objęcia swej bogdanki. I nastał spokój nie zmącony w ciągu długich lat. Uśmierzyły się wreszcie rozhukane namiętności. Eleonora obdarzyła Plantaina licznymi dziećmi. Nic nie zakłóciło im szczęścia. Jak psa zastrzelił Anglika Lisle'a, gdy mu się wydało, że gagatek zbytnio łypie , oczytna ku jego żonie. Gdy później klimat Madagaskaru dał się we znaki rodzinie, Plantain zapędził swych podwładnych do budowy statku i pewnego dnia, puszczając w trąbę swe królestwo madagaskarskie, wypłynął wraz z rodziną i kilkudziesięcioma pirackimi kamratami na wschód. Przyjął służbę u Angrii, księcia malabarskich korsarzy, a potem słuch o nim zaginął. Kariera korsarskiego króla Madagaskaru oraz stuletni okres panowania piratów na Oceanie Indyjskim wydać się mogły jakimś zjadliwym absurdem historii, jakimś dzikim jej kaprysem. W istocie był to naturalny, choć zatruty owoc rodzącej się w tych stronach ery kolonialnej. Na początku był to jawny, brutalny 79 wrzód: tyrania piratów odpowiadała otwartej zachłanności europejskich kompanii handlowych. W następnym etapie szpony drapieżników kolonialnych chowały się pod obłudną maską misji cywilizacyjnej i ewangelicznej, by w dzisiejszym, końcowym etapie znowu wyjść cynicznie na światło dzienne w postaci jawnego wyzysku gospodarczego, ulegalizowanego prawodawstwem kolonialnym. Następny etap rozwoju niezawodnie pokieruje wypadki po innej linii: głos zabiorą różni Ramaso i budząca się świadomość ludów ciemiężonych. Wyjazd z Madagaskaru Plantaina i jego zgrai uwolnił Malga-szów znad zatoki Antongil od koszmaru. Szybko i gruntownie zapomnieli o okrutnym władcy i o jego rządach, jak zapomina się o złym, męczącym śnie. Bujna przyroda i niepamięć ludzka zatarły wszelkie ślady po szalonym człowieku, który dokonał tylu zuchwałych czynów, tyle utoczył krwi ludzkiej, tyle łez wycisnął z oczu niewinnych. Nie pozostało po nim nic prócz nieznacznej, raczej przypadkowej pamiątki: to cicha, czuła miłość do małego ptaszka, który stał się fadi dla mieszkańców Ambinanitela; 16. Ptak z zawadiackim pióropuszem 'rongo przyleciał i zamieszkał nad moją chatą, na wierzchołku drzewa figowego. Jakiś kuzyn szpaków, lecz czarny, aż granatowo błyszczący, i to szpak niezwykły: z pięknym ogonem jaskółczym i zuchowatym pióropuszem na głowie. Tutejsi ludzie mówili o nim: „Dobry ptak"! Kochali go i mówili nawet więcej: „Król ptaków". Pewnego poranku gwizdałem sobie przed chatą melodię o psie, który leciał przez pole i ogonem wywijał, gdy nagle ktoś mi na figowcu zawtórował i również kazał psu lecieć — gwizdem trochę koślawym i kapryśnym, ale przecież trzymającym się jako tako kupy. Popatrzyłem na drzewo: drongo. Przechylał swą czarną główkę, jakby wyczekując dalszych tonów, i wlepiał we mnie figlarne ślepska. — Halo! — powitałem go wesoło. .Rajaona miał brzydką, białą twarz i tadną, ciemną żonę, podarowana mu przez tutejszy szczep Betsimisaraków... (str. 70) 80 ..Sfotografowałeri nagusa z tanrekiem... (str. — Alooo! — odpowiedział z góry ptak i znikł w gąszczu \listowia. Dotychczas myślałem, że odwiedzały drzewo i śpiewały na nim różne ptaki: zielone gołębie, czerwone jodi, sójki, papugi. Słyszałem je wszystkie. Teraz wiedziałem, że był tam tylko jeden ptak — drongo. On je wszystkie naśladował. I on także, figlarz, naśladował wyraźnie kobietę, tłukącą ryż wysoko na drzewie — arcyzagadkowe dla mnie wtedy zjawisko. Teraz wiedziałem: drongo to dowcipny wesołek, ucieszny trzpiot, mistrz fraszek i kro-tochwil, miłośnik lekkiej piosenki i słonecznej strony życia. — Nie zabijaj dronga! — ostrzegał mnie Dźinarivelo i patrzał z wielką troską na moją strzelbę. Tak samo ostrzegali i prosili inni ludzie wsi, aż dziw brał, że to ci sami ludzie, którzy z zimną krwią zamęczali na śmierć kameleona lub okrutnie obchodzili się z poczciwym jeżem tanrekiem. Ku ptaszkowi wznosili czułe spojrzenia i powtarzali: — Drongo jest fadi, drongo jest nietykalny i święty! I chętnie opowiadali mi, nie wiem już który raz, stare dzieje. Gdy dawno, dawno temu do Ambinanitela przybywali znad morza korsarze i napadali na wieś, by uprowadzać ludzi do niewoli, trudno było z nimi walczyć i jedynie szybka ucieczka do puszczy chroniła od zguby. Pewnego razu wieś zauważyła zbliżających się rabusiów i cała ludność biegła co tchu do lasu. Niestety, były także kobiety obarczone dziećmi, niezdolne nadążyć za innymi. W końcu zrozpaszone przystanęły i ukryły się w gąszczu, w nadziei, że ich prześladowcy nie znajdą. Na nieszczęście jakieś niemowlę zaczęło głośno płakać, co. natychmiast * skierowało pogoń we właściwym kierunku. Zdawało się, że już wszystko stracone, pomimo że dziecko przestało krzyczeć. Wtem nieoczekiwanie ktoś inny uderzył w dziecięcy płacz, i to na pobliskim drzewie: drongo. Gdy napastnicy usłyszeli znajomego ptaka, naśladującego płacz dziecka, sądzili, że to drongo ich zwodził przez cały czas. Zaniechali pościgu i zawrócili. Tak drongo uratował kobiety i dzieci i od tego czasu wszyscy ich potomkowie, cała ludność doliny Ambinanitelo czciła go jako dobroczyńcę i ptaka Opatrzności. Czciła i kochała z pokolenia na pokolenie coraz bardziej. 6 — Gorąca wieś... 81 Na szczycie figowca obok mej chaty sterczała ku niebu sucha gałąź i na niej drongo obrał swe stałe stanowisko. Lubił rozległe widoki. Stąd najlepiej ogarniał całą okolicę, śledził postępki ludzi, wchłaniał dźwięki wsi, jednak najpilniejszą uwagę poświęcał powietrzu. Czatował. Od czasu do czasu zrywał się do lotu, wykonywał w górze cudowny obrót, jakiś karkołomny wiraż, zachwycał niebo i ziemię i znów wracał na gałąź. W dziobie trzymał zdobycz: osę. Czasem muchę albo ważkę. Drongo — krzykacz, śmieszek i przedrzeźniacz — odznaczał się niepospolitą u krzykaczy zaletą: odwagą. Szaleńczą, nieustraszoną odwagą. Jak grom uderzał na każdego wroga, wrogiem zaś był każdy obcy ptak wdzierający się do drongowego państwa, które nie było rozległe: kilkadziesiąt kroków od palmy kokosowej nad domem wójta Rajaony do bananowego gąszczu przed spichrzem chińskiego kupca. Niech by no przekroczył tę granicę jaki łobu-ziak, to choćby był największym ptakiem, drongo zamieniał się w furię waleczności, wojował jak bohater i zwyciężał: wdzierca dawał drapaka. Kukułki są głupie, uparte i bezczelne. Kukułka w Ambinanitelo była wyjątkowo natarczywa, może dlatego, że wyjątkowo piękna: niebieska. Co dzień po południu odbywała wędrówkę wzdłuż skraju wsi, plądrowała krzewy i zjadała gąsienice, lecz chętniej wykradała ptasie jajka i pisklęta. Około godziny czwartej pojawiała się w pobliżu mej chaty i wtedy regularnie nastawała okropna ptasia chryja, W bananowym gąszczu szarpały się i szamotały wśród dzikiego harmideru dwa ptasie ciała: jedno niebieskie i duże, drugie czarne i mniejsze. W końcu wypadała kukułka cała rozczochrana i wycofywała się tyłem. Chcąc widocznie osłodzić swoją porażkę pyskowała co niemiara. Drongo nie pozostawał jej dłużny i również wrzeszczał. I tak przeciwnicy hałasowali aż do chwili rozejścia się. Wtedy nastawała cisza i spokój — na dwadzieścia cztery godziny; kukułka była uparta. Drongo rzucał się podobno z równym męstwem na największego w okolicy drapieżnego ptaka, kanię papanga, i tak gwałtownie nacierał, że w końcu zmuszał olbrzyma do ucieczki. Malgasze cieszyli się, gdy to widzieli. Powiadali, że drongo był silniejszy niż papang, i dlatego z dumą nazywali go królem ptaków. 82 Żyłem w otoczeniu obcym, bardzo obcym, niemalże wrogim, w którym ludzie i klimat, rośliny i świat zwierzęcy czyhały na potknięcie się przybysza z innych stron. Obrona wewnętrznej równowagi stawała się tu nieodzownym warunkiem bytu. Dla równowagi zawierało się sojusze, szukało się oparcia. Oparcie — to czasem był zachód słońca, czasem posilny obiad, przypadkowe słowo w książce, poryw oburzenia, nieoczekiwany kwiat lub wzruszenie i tkliwość na widok dronga. Czarny rycerzyk z zawadiackim pióropuszem na głowie, nieustraszony obrońca swego państewka, urastał prawie do potęgi jakiegoś symbolu. Służył nieledwie za uosobienie i przykład męstwa, za wzór sprawiedliwej zawziętości. Patrzałem na niego z podziwem. Któregoś dnia drongo znikł. Nie było go przez kilka godzin, przez pół dnia. Minął dzień bez niego, minął drugi. Chodziłem zaniepokojony, zniknięcie jego odczuwałem jak osobisty cios. Ktoś bliski odszedł nagle, bez zapowiedzi, bez pożegnania i pozostawił po sobie pustkę. Podejrzewałem koty, że go pożarły. Nie mogłem otrząsnąć się z przygnębienia. Za to trzeciego dnia rano zbudziła mnie ogromna, wesoła wrzawa na dworze. Wypadłem z chaty, spojrzałem na czubek figowca: on! Oczom nie wierzyłem — on! Rozbawiony i rozhukany. I nie sam. Sprowadził sobie drugiego ptaszka, samiczkę. Zakochany na zabój, tańczył dokoła niej taniec szczęścia i śpiewał o rozpętanej miłości. Był pijany i płonący. Był jak gorąca burza i buchający ogień. Kogóż by nie oczarował tak wielkim uczuciem? Drongo porwał naraz dwa serca i zawrócił dwie głowy: serdusz-> ko i główkę małej samiczki na drzewie i duże serce i dużą głowę dwunożnego stworzenia na ziemi. 17. Drapieżność i swatanie W bananowym gąszczu niedaleko mej chaty odkryłem niezwykłą szarańczę. Tak pięknej w kolorze jeszcze nie widziałem. Ciało jej było błękitne jak głębokie niebo, a skrzydła były czerwone jak żywa krew. Przyroda nie mogła postąpić rozrzutniej i zarazem nierozsądniej: owad-fircyk miał szatę rzucającą się wszystkim w oczy i żeby nie zginąć, musiał się stale chować. Toteż chował się skrzętnie i przez cały dzień siedział ukryty w szczelinie między dwoma liśćmi banana. Jednali najosobliwszym kaprysem jego ciała były dwa cienkie, niezmiernie długie rożki: fantastycznie długie, groteskowe rożki. Może sześć razy dłuższe niż sam owad, miały chyba jakieś dwadzieścia pięć centymetrów i wystawały z ukrycia jak żywe, cudaczne wąsy niewidzialnego stwora. Tu przemyślna przyroda chciała zapewne naprawić błąd zbyt rozrzutnego upiększenia: urodnemu pustelnikowi dała wspaniałe anteny, by z ukrycia mógł sięgać daleko poza schron i wyłapywać wiadomości ze świata. Wiadomości — to znaczy inne owady: śliczny szarańczak był krwiożerczym zbójem. Żywił się wyłącznie mięsem pobratymców i jego ukrycie było właściwie podstępną zasadzką, a jego bezruch uporczywym czyhaniem. Po kilku dniach obserwacji ogarniała mnie mimo woli lekka zgroza: szarańczak nie znał żadnej radości życia, obce mu były owadzie namiętności, ich wesołe pląsy i żądza słońca: żył jedną zaczajoną zawziętością, jedną nieprzerwaną chęcig zabijania i żarcia. Rożki jego, wzniesione w górę i przylegające do pionowego liścia, zawiadamiały go o zbliżeniu się zwierzyny, lecz nawet nie drgnęły, gdy podchodziła, na przykład, mrówka. Mrówki były wścibskie i lubiły zaglądać do kątów. Zgubna to ciekawość. Nagle, we właściwej chwili, wychylały się z czeluści łakome szczęki-i porywały przerażoną ofiarę. Gdy na liściu siadał żuczek, wtedy, przeciwnie, wąsy ruszały się niespokojnie i od czasu do czasu trącały gościa. Nagle szturch-' nęły mocniej. Chrząszczyk tracił oparcie na gładkim liściu i staczał się w przepaść, wprost do szarańczaka. Już stamtąd nie wychodził żywy. Długie rożki wydawały mi się z początku figlarnym wybrykiem natury: w rzeczywistości były to precyzyjne współ-narzędzia mordu. Pewnego razu na liściu siadła pszczoła. Rożki pozostały nieruchome, jak gdyby bezwładne: nie chciały zapewne spłoszyć uskrzydlonego przybysza. Natomiast zaszła rzecz nowa, nad wyraz perfidna. Oto z ukrycia szarańczak wychylił się ostrożnie 84 aż do połowy swego barwnego ciała i tak znieruchomiał: można było przysięgać, że kuszący kwiat niebiesko-czerwony wykwitł na liściu. Najwyraźniej — kwiat. Pszczoła sądziła tak samo i, zwabiona, zaczęła się zbliżać. Lecz nagle w połowie drogi przystanęła, widocznie tknięta złym przeczuciem. Szarańczak miał słabe nerwy: nie wytrzymał, ruszył się. Uratowało to pszczołę. W czas ostrzeżona, uciekła z bzykiem jak opętana. Tym razem świetnie wykonany podstęp się nie udał. Lecz kto go wymyślił? Przyroda w swej różnorodności form życia stworzyła tu, jak gdyby przecząc samej sobie, formę do cna wariacką: ideę kwiatu, uroczego narządu roślinnej miłości i pomnażania życia, użyła tu jako podstępu do tępienia życia. Przyroda stroiła czasem groźne żarty. Któregoś dnia okazało się, że szarańcza była samiczką, a rożki umiały także pieścić. Przybył do niej samiec, nieco mniejszy niż ona, lecz tak samo barwny i wąsaty. Siadł na brzegu bananowego liścia i chociaż nie widział ukrytej bogdanki, odczuwał na sobie jej przychylność, głaskanie jej rożków. Rozedrgane rożki muskały jego ciało wykonując osobliwy taniec owadziej namiętności. To skręcały się, to rozwijały. Wyrażała się w nich makabryczna czułość, aż trudno było uwierzyć, że to te same różki, które wczoraj jeszcze wyczekiwały ofiar z ekrutmym spokojem. Później on zszedł po liściu do niej, ona wychyliła się z nory. Chwyciła go delikatnie z łagodną przemocą i wciągnęła do swej kryjówki. Gdy wróciłem na to miejsce po godzinie, zastałejn jego uciekającego z widocznym przerażeniem z czeluści. Samiczka starała się go zatrzymać. Rożkami biła gwałtownie jego ciało, by je zepchnąć do siebie. Nie mogła. On trzymał się kurczowo przednimi nóżkami krawędzi liścia i dobywał rozpaczliwych sił, by nie być wciągnięty w dół. Dopiero po chwili zrozumiałem jego dziwną obronę i znaczenie niezwykłego szamotania się: była to jego ostatnia walka o życie. Daremna. Samiczka wypadła ze schronu, chwyciła go szorstko za nogi i zaczęła zjadać. Chciwie i z wyraźną lubością zżerała najpierw jego odwłok, potem dobierała się do tułowia, już dwie trzecie jego ciała pochłonęła, a on wciąż jeszcze 85 trzymał się uparcie brzegu liścia i tylko słabnącymi różkami macał po okolicy. Popołudniowy deszcz spłukał jego resztki i wymył na czysto liść bananowy. Wszystko powróciło do dawnego. Barwna szarańcza znowu czaiła się w ukryciu i wysuwała na liść swe długie, nieruchome rożki. Czekała cierpliwie na nowy łup. Byłem dziwnie przewrażliwiony. Widok bujnych kwiatów tego dnia mnie nie uspokajał. Drażnił mnie nawet piękny kwiat przed szkółką — „kwiat kochania". Brązowi ludzie pokpiwali sobie z cicha z mej śmiesznej naiwności. Na drugim końcu wsi stało przy głównej drodze kilkanaście drzew ylang-ylangu. Teraz rozwijały się ich kwiaty, zwisające w obfitych kiściach z gałęzi, i całą okolicę hojnie zalewały zapachem, będącym tajemnicą najcenniejszych perfum Francji. W tym wonnym kręgu zaczepił mnie pijany Tsila. Tsila był wnukiem Dżinarivela i kuzynem Benaczehiny, więc należał do rodziny przyjaznych mi ludzi. Upił się krajową wódką betsa-bet-sa, pędzoną z trzciny cukrowej, i chociaż miał mętne oczy, starał się kroczyć mocno na nogach. Zobaczywszy przed sobą tak egzotyczne stworzenie powitał mnie uradowany i już nie odstępował. Wylewny był tylko w pierwszej chwili. Potem zmierzył mnie zawiedzionym wzrokiem, a zmarszczka niezadowolenia wystąpiła na jego czoło. Powiedział, że on jest wielkim myśliwym, bo tydzień temu ubił w lesie dzika, natomiast ja jestem niewart złamanego franka. — Tak, vazaho, tak, jesteś niewart! — powtarzał z pijackim uporem. — Dlaczegóż to, dlaczego? — pytałem rozbawiony. — Ludzie we wsi z ciebie się śmieją. Mówią, żeś fajtłapa. — To mnie bardzo dziwi! Tsila skarcił mnie ubolewającym wzrokiem potępienia: — Wszystkich dziwi, vazaho, że żyjesz tak samotnie. Czy nie stać ciebie na kobietę, czy co? Godzina była poranna, na drodze tu i ówdzie uwijali się mieszkańcy. Właśnie przechodziła obok nas dziewczyna o sztywnym karku i wysokich piersiach: na głowie, zwyczajem krajowym, niosła koszyk z jakimiś owocami, więc trzymała się wyprostowana. — Rasoa!! — zawołał do niej Tsila rozkazującym głosem. — Chodź tu zaraz! Dziewczyna przystanęła, lecz widząc, że Tsila jest zawiany, śmiała się z niego z daleka. — Rasoa! — huczał młody myśliwy. — Vazasze wpadłaś ogromnie w oko! Idź zaraz do jego chaty! A ty, vazaho — zwrócił się do mnie — bądź dla niej szczodry, to niezła ramatu! Rasoa i ja wybuchnęliśmy śmiechem, ale Tsila w swej gorliwości kojarzenia pozostał poważny i z kamienną miną coś dziewczynie nakazywał, tym razem przeszedłszy na język malgaski. Widać, że Rasoa nie brała za złe natarczywych swatów, a gdy ruszyła dalej, rzuciła nam na odchodne wesołe spojrzenie. Nie zrażony tym niepowodzeniem, Tsila w dalszej wędrówce trzymał się mego boku i wyjawiał mi swą filozofię: — Życie bez kobiety to wstyd i hańba, to dowód, że z tobą jest coś w nieporządku. Wszystkie ptaki-samce gonią swe samiczki, każdy zwierz się parzy, ludzie cieszą aię sobą i znałem tylko jednego takiego, który był zwyrodnialcem i bał się kobiet. Czy ty, vazaho, boisz się kobiet? — Nie boję się, Tsila! Przeciwnie! — To bierz, człowieku, bierz każdą kobietę! Bierz wszystkie kobiety Ambinanitela! Nasyć się nimi, nie zwlekaj! O, bierz te! Tsila złapał za rękaw mej koszuli i przemocą ciągnął mnie, w stronę mijających nas trzech młodych kobiet. Z-trudem uwolniłem się od jego łapsk, podczas gdy on wołał do niewiast, że pałam do nich miłością i że powinny mnie wysłuchać. Wywoływało to ochoczy gwar i żarty, wszyscy, i ja także, z niego się śmialiśmy, jedynie on trwał wciąż przejęty swą misją swatania i nadal zaczepiał na drodze każdą po kolei dziewczynę. Potem, nagle znużony, gasł w oczach, smętniał, rozczarowany kręcił głową, dolna warga mu opadła. — Idź spać, Tsila! — prosiłem go. — Pójdę spać — rzekł posłusznie jak grzeczne dziecko. Ścisnęliśmy sobie dłonie i rozeszliśmy się każdy w swoją stronę. 87 Brednie przyjaznego pijusa przełamywały jakieś lody. Dziewczyny, jakkolwiek rozśmieszane jego wyskokami, jednak chętnie go słuchały i odpowiadały mu żartem, życzliwym żartem. Miały i dla mnie przychylny uśmiech i było w nich coś z życzliwego współczucia. Tak się złożyło, że tego samego dnia miałem zajście z kucharzem Marovo. To nie był idealny kucharz. Podlegał nieodgadnio-nym kaprysom i zależnie ©d swego humoru gotował nam złe lub dobre jedzenie. Przypuszczaliśmy, że tęsknota za rodziną, którą zostawił w Maroantsetrze, rozstrajała mu od czasu do czasu nerwy i powodowała napady zgorzknienia. Tego dnia hoża dziewczyna z małym bratem przyniosła mi młodą, czarną papugę, którą schwyciła na skraju puszczy. Dziewczyna odważnie weszła na werandę naszej chaty. Jak zwykle w takich wypadkach wesołego przekomarzania się o kupno, dowcipkowaliśmy w jakimś komicznym języku francusko-mal-gaskim. Nie podobało się to kucharzowi. Raz i drugi niezadowolony wytknął głowę ze swej kuchni, a gdy na chwilę zniknąłem w głębi chaty, Marovo bezceremonialnie przepędził gości. — Po coś to zuobił? — żądałem wyjaśnienia, zdumiony, że dziewczyna już odeszła. — Kobiety są tu brzydkie! — oznajmił Marovo zaczepnym tonem. — Mylisz się! — odpowiedziałem ostro i gniewnie. — Kobiety są tu ładne! Bardzo mi się podobają!... Jak gdyby dostał w łeb, kucharz nagle załamał się w swej hardości. Już nie chciał zwady. 18. Pogwarki o kobietach, dzieciach i dziewczynie iy nazajutrz sąsiedzi zeszli się do mnie na zwykłą pogawędkę, poruszyłem zagadnienie kobiet malgaskich. Wiedziałem, że na ogół zażywały szacunku, zwłaszcza tam, gdzie szczepy zajmowały się głównie rolnictwem, a nie hodowlą bydła. Płodność ziemi kojarzyła się w mistyczny sposób z płodnością łona kobiecego. Najlepszym dowodem poważania, jakie otaczało Małgasz-ki, był fakt, że w przeszłości wiele królowych panowało nad swymi szczepami. Ochrona kobiet i ich stanowiska w społeczeństwie malgaskim istniała już od wieków, i to w postaci przeróżnych fadi, biorących w obronę na przykład kobiety brzemienne czy młode matki. Malgaszka była panią ogniska domowego. — Mąż nie szanujący żony za karę często zamieniał się w le-mura — zapewniał mnie Manahitsara. Inni kpili sobie z takiego przesądu i powiadali, że to przesada i oczywiście bajka, odbijająca może pewne stosunki wśród ludzi i nic ponadto. Wielożeństwo, dawniej dość powszechne zwłaszcza wśród klas panujących, dziś prawie wcale nie istniało. Do -tego przyczynił się w wielkiej mierze wpływ misjonarzy chrześcijańskich, zaznaczający się od kilku pokoleń wśród większości szczepów. Natomiast o rozwód było stosunkowo łatwo, przy czym najczęstszym powodem rozwodu bywał brak dzieci. Poczucie węzłów rodzinnych było silnie rozwinięte, lecz mniej silnie między małżonkami, niż między rodzicami a dziećmi i między rodzeństwem. Malgasze kochali dzieci bezprzykładną miłością. W grę wchodziły przyczyny zarówno uczuciowe, jak i religijne. Kult przodków, pociągał za sobą kult dzieci, one bowiem uzmysławiały ciągłość istnienia, a gdy dorastały, na nie przechodził ważny obowiązek składania czci przodkom, a więc i prochom rodziców. Dawny, nieludzki zwyczaj zabijania dzieci, urodzonych w dni nieszczęsne, całkowicie wygasł. Wielka ich ilość-padała ofiarą tego zabobonu. Niektórzy etnolodzy usiłowali tłumaczyć go chęcią przeciwdziałania przeludnieniu, inni przejawem terroru panujących. Liczne fadi, dotyczące dzieci, zdradzały wychowawczy charakter tych zakazów. A więc dzieci nie powinny były widzieć zabijania zwierząt, bo stawały się zbójcami, ani widzieć gotowania ryżu, bo stawały się żarłokami. Nie wolno im było jeść żab, bo będą głupie. Gdyby zjadły raka, nie nauczyłyby się mówić; od spojrzenia w lusterko chorowały. Wydzieranie muchom skrzydeł powodowało ropienie oczu. Gdy jadły z talerza ojca, co zdradzało brak szacunku, rychło umierały. Gdy dzieci lubiły sadzić cudzoziemskie drzewka, mogły zburzyć kiedyś uświęcony porządek. —i Jakie drzewka cudzoziemskie sadziliście za młodu? — zwróciłem się z uśmiechem do nauczyciela Ramaso. Niektórzy z moich gości, widać wtajemniczeni, rozumieli ukryte znaczenie słów i wybuchnęli cichym chichotem. Wójt Rajaona, nieświadomy przyczyny ich rozbawienia, potwierdził: — Tak, to prawda. Szkoła burzy dawne zabobony. Zdrowy rozum, zawarty w niejednym obyczaju malgaskim, szczególnie uwidoczniał się w tym, że istniało kilka rodzajów małżeństw. Małżeństwo na próbę, volambite, było rozpowszechnione wszędzie tam, gdzie wpływ europejskich misjonarzy nie wyrugował jeszcze dawnych urządzeń. Próbne małżeństwo najlepiej wykazywało, czy młodzi sobie odpowiadają, przy czym narodziny dziecka zawsze powodowały ulegalizowanie i utrwalenie związku. Istniały także małżeństwa zawierane na pewien określony z góry czas — w tym samym celu, co małżeństwa na próbę. Wielu małżeńskim konfliktom roztropnie zapobiegały czasowe rozwody, saodmnto, forane wtedy, gdy małżonek opuszczał dom na dłuższy czas, na przykład wyjeżdżając w daleką podróż handlową lub idąc dawniej na wojnę. Gdy wracał, następowało uroczyste połączenie, a żadna ze stron nie miała żalu do drugiej strony za to, co działo się podczas rozłąki. — Zwyczaj ten — objaśniał Rajaona — powstał z pewnością w związku z zabobonem, dawniej głęboko zakorzenionym głównie wśród Howasów, że jeżeli mąż był na wojnie, a pozostawiona w domu żona — nie rozwiedziona — nie dochowywała mu wierności, zdrada jej sprowadzała na niego śmierć. Różne krążyły klechdy wśród Malgaszów na temat powstania kobiety. Jedna baśń podawała, że mężczyzna, stworzony z gliny przez bogów, nudził się w samotności, dano mu więc niewiastę. Spadła w postaci liścia róży, który w krótkim czasie przemienił się stopniowo w kobietę. W podaniu tym przewijały się niezawodnie naloty chrześcijańskie. Występowały także w innej legendzie, przesiąkniętej jak gdyby anglikańskim purytanizmem, według której kobieta wyszła na świat z grząskiego bagniska. Na- 90 tomiast całkiem poetyckie tchnienie, niemal starogreckie, posiadała baśń przedstawiająca kobietę jako owoc małżeństwa boga Słońca z boginią Księżycem. Księżyc zawsze uciekał przed Słońcem — mówiła baśń — nie mogli się dogonić. Lecz pewnego razu Słońce kryjąc się za ziemią rzuciło poza siebie ostatni promień, który odbił się na powierzchni wody. Bogini Księżyc przybiegła i rzuciła na tę samą wodę srebrny blask swych wylęknionych oczu. Nastąpiło połączenie obydwojga. Z tego związku zrodziła się kobieta, córka „oka dnia" i „blasku nocy". Równouprawnienie kobiet z mężczyznami najlepiej chyba przejawiało się w stosunkach przedmałżeńskich. Obyczaj przyznawał dziewczynom zupełnie te same prawa, jakie na Madagaskarze (i gdzie indziej) posiadała młodzież męska. Dziewczyny miały w zasadzie absolutne prawo dysponowania swymi uczuciami i swym ciałem — oczywiście znowu z wyjątkiem tych kół ludności, zwłaszcza miejskiej, które znajdowały się pod wpływem obcych zasad europejskich, i z wyjątkiem niektórych okolicznościowych fadi. O wartości kobiety, o jej znaczeniu, jej poważaniu w malgaskim społeczeństwie przede wszystkim — można by powiedzieć: jedynie — rozstrzygała jej zdolność zostania matką. Obyczaje te były tak odmienne od pojęć moralnych w Europie, że wywoływały zawsze żałosne nieporozumienia i błędny, krzywdzący sąd. Europejczyk, przybywający na Madagaskar przeważnie z poczuciem wyższości swych zasad i w swej ślepocie przykładający do wszystkiego własną, europejską miarę, poznawał, obyczaje krajowców w krzywym zwierciadle. Ze • zgorszeniem dowiadywał się, że niezamężne Malgaszki miały nie tylko zupełną swobodę postępowania, lecz nawet rodzina i prawo obyczajowe wprost zachęcały je do zawierania stosunków z młodzieżą męską i — o zgrozo! — życzliwie patrzały na powstałe stąd potomstwo. Nie rozumiał biały bufon, że płodność była w oczach Malgaszów najwyższą cnotą, a dziewczyny z dziećmi — właśnie dlatego, że miały dzieci — uchodziły za pożądane kandydatki na żony. Łatwo dostawały dobrych mężów: przecież udowodniły, że zdolne były rodzić. Gawęda w mej chacie z sąsiadami wiele dodawała szczegółów 91 do tego, co już przedtem wiedziałem. Jak zwykle przy takich spotkaniach mężczyzn panował poufały nastrój, a ludzie stawali się skłonni do przyjacielskich zwierzeń i wyjawiania rodzinnych tposk. Więc Dżinarivelo oznajmił nam, że w jego rodzinie powstały tarapaty na tle małżeńskiego fadi. —'¦ Jakiego fadi? — spytałem. — Mówiłem ci kiedyś, że między naszym rodem Zanikawuku a rodem Cyjandru istnieje od wieku zwada. Dlatego obowiązuje nas ścisłe fadi małżeńskie. Nie wolno wzajemnie się żenić ani nawet mieć przelotnego stosunku. Grozi to nieszczęściem nie tylko dla samych winowajców, ale i dla innych członków rodzin. Otóż Benaczehiną — czy ty ją sobie przypominasz, vazaho? — Owszem, znam ją — odpowiedziałem. — Benaczehiną to z gruntu dobra dziewka, ale niesforna i płocha. Głupia, wdała się z Zarabe, synem sołtysa Bezazy, wiesz, tego, który jest głową rody Cyjandru. Rodzina nasza robiła, co mogła, ażeby przemówić dziewczynie do rozsądku, ale ona staje się tym przekorniejsza... — Czy nie byłby już czas — napomniał nauczyciel Ramaso — żebyście pogrzebali te wasze śmieszne dąsy? To jest dziecinada! — Ramaso — wtrącił Manahitsara — jako człowiek kształcony, ma na pewno słuszność. Ale nauki swe pobrał w Tananari-wie, a tu jest Ambinanitelo i trudno wyplenić rodowe fadi. Dżinarivelo był tego samego zdania i wierzył, że kiedyś wygaśnie fadi przeciw rodowi Cyjandru, ale teraz, dopóki ono było w mocy, Benaczehiną źle postępowała. Potem zwracając się do mnie mówił: — Tsila był onegdaj pijany, ale to, co gadał do ciebie, miało zdrowy sens. Ludzie mi opowiedzieli. Powiedz, vazaho, czy nasze dziewczyny ci się podobają? — Podobają? Oczywiście! — Czy mówisz to poważnie? — Przecież nie jestem ani ślepy, ani durny! — zapewniałem. — To prawda! Ślepy nie jesteś — potwierdził uprzejmie Manahitsara. — A Benaczehiną podoba ci się? — spytał Dżinarivelo. 92 — Bardzo! — oświadczyłem. — Zależy nam na tym, żeby odciągnąć ją od Zarabe. Czy zgodziłbyś się wziąć Benaczehinę jako swą vadi — żonę? Nie ulegało wątpliwości, że Benaczehiną była ładną i ponętną dziewczyną, jednak miałem zastrzeżenia co do tak obcesowego załatwiania sprawy, bądź co bądź drażliwej. Nauczyciel Ramaso utyskiwał na trzpiotowate dziewczyny Ambinanitela przeciwstawiając płochej Benaczehinie stateczną, choć młodszą Velomody, która z własnej woli uczyła się teraz u niego języka francuskiego. —¦ Velomody? Któż to taki? — spytałem. — Młodsza siostra Benaczehiny — wyjaśnił Ramaso. Teraz przypomniałem sobie. Velomody to owa skromna, miła dziewczyna, która wraz z Benaczehiną przyniosła mi owoce chlebowe ód Dżinarivela. Podarowałem jej wtedy lusterko. — Dlaczego,się uczy? — zastanawiał się wójt Rajaona. — Powiada, że chce pójść pracować do Maroantsetry. — Phi! — gwizdnął pod nosem Rajaona i nie przestawał się dziwić. 19. Mai gąska melodia JL iękny, biały kwiat w kształcie dzwonu zakwitł przed szkołą w Ambinanitelo. Za dnia zamknięty i pogrążony we śnie, wieczorem budził się do życia i otwierał szeroko płatki korony. — „Kwiat kochania", bo budzi się o tej samej godzinie wie- J czornej, kiedy rozbudzone powaby kobiet stają się ponętniej sze dla mężczyzn — tłumaczył mi ze szlachetną prostotą brązowy sąsiad. Dzisiejszej nocy odbywał się w szkole bal. Wiele ludzi przechodziło obok kwiatu. Niektóre dziewczyny na chwilę przystawały; patrząc ukradkiem na białą plamę, połyskującą w ciemności, szeptały coś między sobą i tłumiły śmiechy. Potem szły tańczyć. Zabawę urządzał wójt Rajaona na cześć naszą, dwóch europejskich gości. Rajaona, choć sam z obcego szczepu, podejmował 93 I nas w imieniu całej wsi jako gospodarz doliny i prosił, żebyśmy zabawę uważali za przegląd dziewczyn: mieliśmy sobie wybrać dwie najodpowiedniejsze vadi, czyli żony malgaskie. — Chociaż Benaczehina ci się podoba — mówił —: to z nią nigdy nie wiadomo. Dobrze, jeśli obejrzysz sobie inne dziewczyny. Ażeby okazać szacunek Bogdanowi i mnie, posadzili nas na jedynych dwóch krzesłach i postawili przed nami jasną lampę, aby nas dobrze oświetlała. Lampa była paradna, stanowiła dumę mieszkańców Ambinanitela i straszliwie raziła oczy, lecz dwóch gości oświetlała dobrze i sumiennie, sycąc dyskretną ciekawość dwustu błyszczących źrenic. Czuliśmy się trochę jak pajace w cyrku, trochę jak towar wystawiony na pokaz — i przyjmowaliśmy wszystko z humorem, ciekawi rozwoju wypadków tej nocy. Był też i gramofon. Był! Grał — czego się najmniej spodziewaliśmy — same „polki-mazurki", melodie jak widać najulu-bieńsze z importowanych, a młodzież tańczyła jakąś zagadkową polkę, przekształconą z fantazją na modłę malgaską. Młodzież dorodna, przyjemnie było na nią patrzeć. Chłopacy przeważnie o szerokich ramionach i mocnych torsach; dziewczyny z urokiem zdrowia w dumnym trzymaniu głowy. Już od pierwszej chwili rzucało się w oczy: to nie była zwykła zabawa towarzyska, lecz jak gdyby proces biologiczny. Rozgrywało się tu wielkie, namiętne szukanie. Płeć ścierała się o płeć twardo i jawnie. W dolinie Ambinanitelo przyroda przemawiała głosem wyraźnym i nie ukrywała swych dążeń. Głód był tu głodem, pragnienie pragnieniem, a popęd płciowy — pierwszą potrzebą i naturalną żądzą życia. Nikt tu swego popędu nie ukrywał i się go nie wstydził — ani zwierzęta, ani ludzie: lecz ludzie byli przy tym niezwykle schludni i tak samo jak zwierzęta nie wyłamywali się spod przyrodzonych praw wdzięku. Sprośność, czająca się po kątach, była nabytkiem obcym. Brązowi ludzie mieli jasne spojrzenie na kwiat kochania. Pierwszą osobą wśród obecnych kobiet była młoda żona wójta, ta, którą dostał od szczepu Betsimisaraka, więc ją pierwszą poprosiłem do tańca. Zadowolony Rajaona nastawił specjalnie dla nas płytę z fokstrotem. Niewiasta była boso, natomiast miała suknię balową i w niej zwinnie się uwijała. Po tańcu oddałem ją mężowi z wesołą grzecznością: — Jesteś urocza i świetnie tańczysz!... Na te słowa uniósł się nagłą zazdrością, z boku i zupełnie niespodzianie, młody galant w zielonym krawacie, o bezczelnej, żabiej gębie. Był to zuch i mądrala z sąsiedniej wsi, szwendający się od kilku dni dokoła żony wójta, i teraz przeszywając mnie groźnym wzrokiem porwał ją niemal z objęć męża. Rajaona widział moje zdumienie i uspokajał mnie: — To Hintino, gach mojej żony... Nic poważnego! Głuptas! Chłystek! I lekceważąco machnął ręką. Okazało się, że z dziewczynami nie tak łatwa sprawa, jak to sobie wyobrażał Rajaona. Pomimo przyjaznych rozmów z kilkoma mieszkańcami wsi reszta odnosiła się do nas, obcych przybyszów, z wyraźną nieufnością, wręcz z niechęcią. I dziewczyny nie kwapiły się, i ich rodzice niezbyt się uśmiechali. Spośród wielkiego wyboru dwie hoże ramatu wpadły nam w oko. Życzliwy Rajaona udał się natychmiast z delikatną misją do rodziców, obecnych na sali, i wrócił z kwitkiem. Rodzice odmówili wśród uprzejmych ubolewań grzecznie, lecz stanowczo. Pomimo pozorów hucznej zabawy wisiał w powietrzu nieprzychylny dla nas nastrój. Szkoda, że nie było starego Dżinarivela, mego przyjaciela. Lecz oto puls zabił mi szybciej; wśród tańczących dostrzegłem Bena-czehinę. Uśmiechała się do mnie z daleka odsłaniając szereg kuszących zębów. Następną płytę tańczyła ze mną. Benaczehina miała mocne, zdrowe ciało. Przyjemnie było trzymać ją w objęciach. —J Czy wiesz — odezwałem się do niej żartobliwym głosem — jakie zamiary ma twój dziadek Dżinarivelo? — Wiem —: odpowiedziała patrząc mi śmiało w oczy. Figlarne ogniki zapaliły się w jej źrenicach. — Co ty na to? — spytałem. — A ty co na to? Czułem, że muszę mieć się na baczności, aby swawolna dziewczyna nie zgotowała mi ośmieszającej zasadzki. Chciałem postawić sprawę jasno i powiedziałem: 94 85 — Proszę powiedzieć mi wyraźnie: czy chcesz? Nie, Benaczehina nie dawała wyraźnej odpowiedzi. — Dlaczego nie miałabym chcieć?! — uśmiechnęła się do mnie i dodała z drwiącą kokieterią: — Jesteś taki wysoki, wielki vazaha! Wzruszyłem 'ramionami. Po chwili Benaczehina odezwała się zmienionym, niemal gniewnym głosem: — Dlaczego dałeś jej większe lusterko? — Komu? — Jej, Vel om ody! — Dlaczego je dałem? Bo była odważna i nie uciekała jak ty. Ale tobie mogę dać jeszcze większe. Benaczehina przeszła w zaczepny ton: — Czy ona ci się podoba? Czy chcesz ją? Naśladowałem jej ton: — Dlaczego nie miałbym jej chcieć? Widać było, że Benaczehinę ogarniało rozdrażnienie. Wybuchła z lekceważącym przekąsem: — Smarkula! Uczy się po francusku! Zachciewa jej się! — Zachciewa się — czego? Wyjazdu do Maroantsetry? — Akurat: wyjazdu do Maroantsetry!! — uniosła się Benaczehina z pasją. — Dlaczegos taka podniecona? Gdzie jest Velomody? Czy przyszła na zabawę? — Nie wiem. Po chwili rzekłem do niej: — Słuchaj, Benaczehino! Gdy skończymy ten taniec, przyjdź i siądź koło mnie. — Dobrze, jak chcesz — ucięła krótko. Niestety, tańczyliśmy ową malgaską polkę, którą niech dunder świśnie: nogi nasze nie chciały się jakoś pogodzić i wdrożyć w wspólny takt. Kilku brązowych młodzieńców, stojących pod ścianą, zaśmiewało się złośliwie i rzucało uszczypliwe słówka. Dziewczyna nagle obraziła się na mnie i odeszła zła i upokorzona. Pech! Hintino, gach z sąsiedniej wsi, wypił wiele rumu, robił zucha i coraz otwarciej zalecał się do żony szefa kantonu. Starszyzna 96 ...Berandro oszalał. Chorego Tamasu ciągnął za nogi po ziemi, szarpał jego ciało... (str. 104) ...Wij rzucał się na wszystkie strony, aż dopadł naszej zielone] papużki., (str. 121) potępiała jego zachowanie, jednak równocześnie kpiła sobie cichaczem z niefortunnego męża. Tymczasem mąż, Rajaona, bynajmniej nie okazywał zakłopotania, lecz przeciwnie, sam obrzucał drwiącym uśmiechem starszyznę. Potem tłumaczył mi na uboczu swój dobry humor: — Hintino to skończony dureń! To ja go oszukuję, eee! — Jak to? Pan — jego? — Kiep nie wie, że moja żona jest w ciąży od dwóch miesięcy!... Więc Rajaona był panem sytuacji, zacierał ręce, pozwalał na wszystko galopantowi. Około północy nastrój się zmienił, gdy przybyło ze wsi dwóch grajków z akordeonem i gramofon usunięto w kąt. Zdobywała salę i panowała teraz już niepodzielnie jedna jedyna melodia, grana wciąż w kółko, monotonna i straszliwie prosta, a jednak przejmująca do głębi. Był to staromalgaski rytm. Składał się z trzech części: ponurej, niskiej, przeciągłej nuty; potem — kilku wesołych, skocznych, wysokich dźwięków, potem — długotrwałej ciszy. Rzekłbyś, skradający się wróg; najpierw głęboko nabiera oddechu, szybko skacze naprzód kilka kroków i następnie w ciszy nasłuchuje, by znów nabrać oddechu przed nowym skokiem. Kilka miesięcy temu słyszałem tę samą melodię i wtedy wydawało mi się, że to instynkt Malgaszów bronił się przed obcą cywilizacją. Dziś w szkółce Ambinanitela o takiej obronie nie było mowy, natomiast działa się inna rzecz: niesamowita melodia wyrzucała nas, dwóch białych ludzi, jak gdyby poza nawias zabawy, rozrywała łączność między nami a tańczącymi,- unicestwiała naszą obecność. Już nawet w tym brązowym tłumie przestaliśmy być obcym, rażącym ciałem; staliśmy się po prostu niczym. W ciemnych kątach, wśród stłoczonej gromady, rodziły się żarty i słychać było chichoty. Zabawa zmieniła się od dawna w namiętny zgiełk. Im więcej młodzież się śmiała, tym żywiej oczy jej gorzały. Niestety, ich śmiech to były drwiny i to my byliśmy ich przedmiotem. Wśród ciżby szukałem oczyma Velomody, ciekawy, jak skromna dziewczyna się zachowywała i czy równie ochoczo tańczyła jak jej rówieśniczki. Lecz nigdzie nie znajdowałem jej. 7 — Gorąca wieś... 9*7 1 Bogdan Kreczmer poprosił jakąś dziewczynę do tańca. Ni stąd, ni zowąd wywołał wybuch przerażenia u niej. Dziewczyna zerwała się jak oparzona, krzyknęła: „fadi" i w popłochu wyskoczyła przez parterowe okno. Fadi znaczy: zakazany, święty albo — przeklęty. Dziewczyna była głupia, a jednak przestrachem swym zaraziła innych i nagle zły duch powiał przez salę. Otoczyły nas nieufne, przelękłe oczy. Stało się duszno i nieznośnie. Wyszliśmy co prędzej na dwór. Księżyc wzbił się tymczasem wysoko na niebo i w poświacie, zalewającej dziedziniec szkolny, połyskiwał biały, jaskrawy kwiat. Przy księżycu rozkwitł jeszcze okazalej i jeszcze wypiękniał; nic w tym dziwnego: ich „kwiat kochania". Przed kwiatem spostrzegłem dwie postacie, jak gdyby w niego wpatrzone. Speszony naszą obecnością mężczyzna chwycił dziew-czynęyza rękę i porwał ją w cień, między palmy kokosowe. Stamtąd doszedł urywany śmiech. Po głosie poznałem Benaczehinę. Nagle oni wszyscy wydali mi się również jak kwiaty, jakiekolwiek kwiaty. Na pewno wonne, barwne i piękne, lecz przy tym uporczywie zazdrosne o swą roślinną tajemnicę. Obcy człowiek mógł podziwiać ich powaby, mógł dotykać ich kształtów i odurzać się ich zapachem, ilecz dalej nie zabrnął. Nie mógł wniknąć do duszy kwiatów. Nie dopuściły go do siebie. On pozostawał na zewnątrz, w obcym świecie. Nagle poczuliśmy się beznadziejnie samotni, Bogdan i ja. Smutni wracaliśmy do domu. Rozkrzyczana dokoła noc, oszalałe świerszcze, gorące zapachy, podniecające gwiazdy i namiętne ćmy, buchające nam w twarz — wszystko to na nic: milczeliśmy. Dziś nie dla nas był ich dziwny, nocny kwiat. 20. Przygody lądów i narodów W< ójt Rajaona, pochodzący ze szczepu Howasów, i nauczyciel Ramaso ze szczepu Betsimisaraków często zaglądali do mej chaty. Obydwaj Malgasze pobierali te same nauki w szkole im. Le Myre de Vilers w Tananariwie, obydwaj byli ludźmi, którzy odziedzi- czyli podobne do siebie obyczaje i pierwotne wierzenia, obydwaj władali prawie tym samym językiem krajowym, a jednak jaka między nimi różnica: Howas miał skórę jasnooliwkową, Betsimi-sarak ciemnobrązową. Howas miał typowe południowoazjatyckie rysy twarzy o wypukłych kościach policzkowych i bystre oczy, był władczy, chełpliwy i łatwo obrażający się, Natomiast Betsimi-sarak swym wyglądem zdradzał pochodzenie z wysp indonezyjskich, może nawet z Melanezji, miał łagodny, miękki wyraz twarzy południowych wyspiarzy, a w obejściu był raczej nieśmiały. Widok tych dwóch ludzi mimo woli naprowadzał myśl na niezba- , dane dotychczas tajemnice pochodzenia Malgaszów i dalej: na tajemnicę powstania samego Madagaskaru i jego niezwykłej przyrody. Geologowie przypuszczali, że ongiś na południowej półkuli istniał jeden nieprzerwany kontynent, łączący dzisiejszą Brazylię z Australią poprzez Afrykę, Madagaskar, południową Azję i Indonezję. Z biegiem czasu części owej Gondwany, jak nazwano ten ląd, zaczęły zapadać się w morze tworząc dzisiejszy Ocean Indyjski i południowy Atlantyk. Jedna z najwcześniejszych przerw, stanowiąca dzisiejszy Kanał Mozambicki, powstała w okresie, poprzedzającym najście na Afrykę wielkich ssaków z puszcz i stepów azjatyckich, i tym tłumaczył się brak na Madagaskarze zwierząt tak typowych dla pobliskiej Afryki: słoni, lwów, antylop, gazel, żyraf i tym podobnych. Pozostały ląd indo-madagaskarski, zwany Lemurią, w późniejszym okresie zaczął się także kruszyć wyodrębniając wyspę Madagaskar. Na skutek tych kosmicznych kataklizmów -Madagaskar posiada bardzo specjalny świat roślinny i zwierzęcy. Trzy czwarte gatunków roślinności jest endemicznych, czyli właściwych tylko dla tej wyspy, i to samo można powiedzieć o faunie. Madagaskar stanowi jak gdyby mały odrębny kontynent. Wśród jego zwierząt uderza wielka ilość gatunków z rodziny lemurów oraz kameleonów, których dalecy i nieliczni krewni żyją w południowej Azji i na wyspach Indonezji. Przypuszcza się, że pierwotnie Madagaskar nie posiadał żadnej ludności, a dzisiejsi Malgasze byli potomkami żeglarzy, którzy przybywali w różnych okresach zza morza. Przybywali ze wscho- 89 du, z wysp indooceanicznych. Stamtąd wiały potężne wiatry i płynęły prądy morskie. Madagaskar był ostatnią wysuniętą na zachód placówką, zamieszkałą przez ludy indooceaniczne. Żeglarze ci musieli należeć do różnych ras, byli to niezawodnie Malajowie i Melanezyjczycy. Chociaż wszystko to spływało na wielką wyspę z różnych stron i ze szczepów o różnym języku, na Madagaskarze panuje obecnie — rzecz dla etnologów zagadkowa — jeden podstawowy język, o różnych tylko dialektach. Jedynie szczep Sakalawów, zajmujący zachodnie wybrzeże wyspy, jest wyraźnie zmieszany z afrykańskim elementem murzyńskim, ale i on posiada język malgaski, wspólny dla wszystkich. Przybywali na wyspę również najeźdźcy z bliższych okolic, Hindusi, Persowie, Arabowie, którzy narzucając się ludności autochtonicznej jako panujące warstwy, sami nieliczni, z czasem z nią się zlewali. W ten sposób powstawały malgaskie szczepy, których dzisiaj jest blisko dwadzieścia. Przeszło półmilionowy szczep Betsimisaraków kształtował się i ustalał dopiero w XVIII i na początku XIX wieku. Niezawodnie najciekawszymi przybyszami, którzy nabrali największego znaczenia wśród krajowców, była grupa Malajów, przybyła na wyspę prawdopodobnie w ostatnim okresie średnich wieków naszej ery, a więc na krótko p.rzed pojawieniem się pierwszych Europejczyków. Po stosunkowo niedługim pobycie w nizinach przymorskich ludzie ci, Howasi, wdarli się w głąb wyspy i osiedli na ryżowiskach krainy Imerina, dokoła dzisiejszej stolicy Tananariwy. Pracowici i ambitni, szybko mnożyli się wypierając sąsiadów i tworząc lilipucie państewka rodowe. Okres ich właściwego rozkwitu rozpoczął się pod koniec XVIII wieku, kiedy król Andrianimpoinimerina zespolił poszczególne rody w jeden naród. Król ten, o niezwykłej mądrości i niespożytej energii, obdarzył swych poddanych prawem tak rozumnym, że częściowo przyjęli je w sto lat później Francuzi, a państwu swemu dał tak twórczy rozpęd, że przez wiek cały stale się rozwijało opanowując większą część Madagaskaru. Królestwo to było typowym państwem o rządach despotycznych i opierało się z jednej strony na ujarzmianiu podbitych szczepów przez Howasów, a z drugiej strony na trzymaniu w ry- 100 zach wszystkich mas ludowych, więc także i własnego szczepu, przez koła panujące. Zwycięski naród dzielił się na trzy zasadnicze warstwy: Andrianów, czyli szlachtę, Howasów, czyli szerokie masy ludzi wolnych, i Andevo, czyli niewolników. Ponieważ Howasi byli najliczniejsi, utarł się zwyczaj nazywania całego narodu ich mianem. Madagaskar XIX wieku był terenem zaciekłej rywalizacji dwóch zaborczych imperializmów: francuskiego i angielskiego. Jeden i drugi starały się omotać królestwo madagaskarskie swymi wpływami i krążyły dokoła żeru jak dwa warczące na siebie brytany. Przebiegłość dyplomatów malgaskich umiała trzymać je z daleka tak długo, jak długo rywale gryźli się między sobą. Ponieważ Francja stanowiła zawsze groźniejsze niebezpieczeństwo dla niepodległości Madagaskaru, Howasi chętnie przyjmowali pomoc Anglików. Od nich dostawali broń i instruktorów wojskowych, co umożliwiło Howasom podbicie innych szczepów. Misjonarze angielscy stworzywszy dla nich alfabet malgaski zakładali im szkoły, uczyli rzemiosł i oczywiście wprowadzali u nich swą religię. Misjonarze ci rozpościerali nad państwem mada-gaskarskim wyjątkowo baczną „opiekę", a gdy w roku 1868 rząd w Tananariwie ogłosił protestantyzm jako religię państwową, misjonarze dopięli swego celu. Anglia potrzebowała tylko sięgnąć mocniej, a Madagaskar padłby jej łupem. Lecz światowa sytuacja międzynarodowa nie sprzyjała temu, przeciwnie, w roku 1890 Anglia uznała za wskazane, by Francji dać wolną rękę na Madagaskarze, ku przerażeniu Howasów na taką zdradę: od osiemdziesięciu lat niezłomnie wierzyli w dobrą wolę i przyjaźń Anglików. W sześć lat później Madagaskar po ciężkiej i kosztownej wyprawie wojennej stał się kolonią Francji. Upadek królestwa Madagaskaru był wynikiem rozkładu, jaki niosły ze sobą rządy możnych Andrianów. Ich zgangrenowany ustrój opierał się na tyranii i systemie rabunków, jakich dopuszczali się możni i dygnitarze na swych poddanych. Cieniuchny pokost cywilizacji, nabytej przez półbarbarzyńców w ostatnich dwóch, trzech pokoleniach, szedł w parze z zarozumiałością, fanfaronadą, brakiem uczciwego patriotyzmu. 101 Howasi mieli broni i amunicji pod dostatkiem i liczne — na papierze — wojsko, lecz walczyć nie chcieli: gdzie doganiały ich oddziały francuskie, tam Malgasze, po kilku pierwszych strzałach, cofali się. Liczyli na cud, że Francuzów zniszczy „generał Tazo". Tazo to malaria. Niszczyła. Ale wystarczyło, by nieliczne, wycieńczone oddziały najeźdźców dowlokły się do wzgórz Tanana-riwy i oddały kilka armatnich strzałów na Rovę, królewski pałac, a cała nadymana potęga Andrianów rozsypała się w puch. W kilka miesięcy później masy ludowe zerwały się do rozpaczliwej walki, lecz już za późno. Francuzi, oparci o łańcuch silnych redut w całym kraju, utopili powstanie w potokach krwi. Ambitny, pracowity, inteligentny naród Howasów po stu latach chwały poczuł gorzkie jarzmo kolonialnej niewoli. Ażeby machina kolonialna sprawnie działała, administracja nie mogła obyć się bez licznych malgaskich pomocników. Dostarczył ich pojętny naród Howasów. Głównie dla nich utworzono szkoły w Tananariwie, dostarczające kolonii kadr niższych urzędników administracyjnych tudzież malgaskich półlekarzy, półdentystów, nauczycieli ludowych, księgowych, urzędników na plantacjach i różnych rzemieślników. Więc podczas gdy inne szczepy, wciąż pogrążone w pierwotnej ciemnocie, nikłe czyniły postępy (np. między pierwszą a drugą wojną światową na pięćdziesiąt pięć gospodarstw chłopskich przypadał tylko jeden pług), to w centralnym szczepie Howasów B'rancuzi stworzyli grupę inteligencji i półinteligencji, rekrutującą się z drobnego mieszczaństwa. Ponieważ grupa ta im zawdzięczała swe uprzywilejowane stanowisko, zaborcy wierzyli, że jest im wiernie oddana. Oto szef kantonu, Rajaona. Może on wyjaśni mi niektóre wątpliwości? Był przecież Howasem i administracji kolonialnej zawdzięczał swe wykształcenie i stanowisko. Administracja przysłała go do odległego kraju antanambalańskiego, by w jej imieniu on, Howas, dzierżył w swym kantonie nieograniczoną niemal władzę nad Betsimisarakami. Więc jaki był stopień jego wierności wobec Francuzów? Rajaona często do nas zaglądał i wywiązała się między nami pewna zażyłość; starałem się go wybadać. Ale Rajaona był czujny. Odpowiadał okrągłymi frazesami 102 0 wdzięczności i postępie, a gdy przypierałem go trochę do ściany, nabierał wody do ust. Chytrek przywoływał do mej chaty Bezazę, który był Betsimi-sarakiern i głową rodu Cyjandru, a w Ambinanitelo piastował urząd mpiadidy, czyli sołtysa. Obydwaj karmili mnie różnymi szczegółami o swoim urzędowaniu, o pobieraniu podatków, o wy~ syłaniu ludzi do przymusowej pracy, lecz ich osobisty, istotny stosunek do spraw politycznych pozostawał dla mnie tajemnicą. Gdy przy tej rozmowie zachodziła obawa, że mógłbym zbytnio pokumać się z Bezazą, przebiegły Rajaona poprosił mnie, żebym pokazał im album moich zdjęć, dokonanych na Madagaskarze. Rajaona już je przeglądał. Wszystko im się podobało, ale jedna strona albumu wywołała popłoch Bezazy. Były tam fotografie kameleona o dziwacznym kształcie głowy, jak gdyby uzbrojonej w kołpak. — Wygląda prawie jak rantutru — mówił Rajaona powoli, niedbałym głosem. Rantutru to, jak wiadomo, okropny demon leśny w postaci kameleona i postrach mieszkańców Ambinanitela. Sam widok fotografii napawał zabobonnego Bezazę przerażeniem. Niebawem sołtys opuszczał moją chatę, bardziej wobec mnie nieufny niż dotychczas. Francuz Grandidier, autor wielotomowego dzieła o Madagaskarze, tak skrajnie wyraził się o Howasach: „Uprzejmi i uprzedzający, inteligentni, pracowici i oszczędni, ale obłudni, samolubni 1 okrutni". Grandidier pisał to w okresie, gdy główną zaporą na drodze do zagarnięcia przez Francję Madagaskaru było państwo Howasów. 21. Góra Beniowskiego W Ambinanitelo — tak samo jak w innych wioskach Madagaskaru, jak we wszystkich prawie wioskach na kuli ziemskiej — przez długie dni nie działo się nic nadzwyczajnego, senne życie sączyło się niemrawo wśród ryżowych pól, trzcinowych chat 103 i żaru słońca, aż oto nagle sprzed którejś chałupy rozległy się dzikie, okropne krzyki i wstrząsnęły doliną. Myśleliśmy: zabijają kogoś! Pędziliśmy na ratunek. Od dwóch tygodni stary Tamasu, pochodzący z Wysp Komoro między Madagaskarem a Afryką, leżał beznadziejnie chory i gorączkował. Teraz wywlókł go brutalnie z łoża i znęcał się nad nim rozbestwiony Makoa Berandro, potomek dawnych afrykańskich niewolników. Jakkolwiek Tamasu i Berandro byli pochodzenia obcego, dawno już mieszkańcy Ambinanitela uważali ich za.swoich. Obydwaj ustosunkowali się do nas przychylnie i należeli do gości odwiedzających mnie dla pogawędki. Dziś nie poznałem statecznego zazwyczaj i rozumnego Beran-dry. Oszalał. Chorego Tamasu ciągnął za nogi po ziemi, wymyślał mu od psów, szarpał jego ciało, kopał i zachłystywał się szyderczym śmiechem. I nie poznałem również łagodnych mieszkańców wsi: wszyscy patrzyli na pastwienie z tępym spokojem, nieledwie z uśmiechem. Nikt nie wkraczał, nikt nie bronił. Malgaska wieś zaskakiwała mnie nowym, zagadkowym obliczem. — Dokąd go wleczesz, Berandro? Stójże! — wołałem oburzony. Lecz na to, najniespodziewaniej, okrutnika wziął w obronę sam sponiewierany Tamasu. Błagał mnie zdyszanym głosem: — O vazaho, nie przeszkadzaj mu! Puść nas, puść! Także mieszkańcy wsi, obecni przy tym, dawali mi rękoma znaki, żebym nie mieszał się do chryi. Więc zły Berandro dalej wlókł gorączkującego do pobliskiej rzeki i strącił go do wody. Wieś przyjęła to z ulgą, gorzej: cieszyła się. Berandro rzucał na chorego jeszcze jakieś wymyślne obelgi i odszedł zadowolony jak ktoś, kto spełnił swój obowiązek. Powoli rwetes ustawał, ludzie się uspokajali, a rodzina wreszcie zajęła się chorym i wyciągnęła go z wody. Dziwne to zajście skończyło się jeszcze dziwniej: chory Tamasu wbrew moim obawom nie umarł, lecz przeciwnie, powrócił szybko do zdrowia i już po kilku dniach spotkałem go spacerującego po osiedlu. Czary? Czary i nie czary, natomiast straszliwa potęga wiary w stare, niezwykłe podanie. W jego dzieje wtajemniczył mnie później sam Berandro, znowu jak dawniej spokojny, miły, rozważny mieszkaniec cichej wsi. Od niepamiętnych czasów mieszkały na Wyspach Komorskich 1 oprócz Arabów dwa szczepy: właściwi Komorczycy, lud podobny do madagaskarskich Malgaszów, i Makoa, Murzyni pochodzenia afrykańskiego. Ciemnoskórzy Makoa odznaczali się zawsze sprytem i słynęli jako czarownicy i zaklinacze. Toteż gdy liczni piraci zaczęli napływać zza morza i grabić bogactwa Komorów, Komorczycy szukali pomocy u czarowników Makoa. Tychże czary odnosiły w istocie zdumiewający slkutek: choroby dziesiątkowały napastników a burze rozbijały do szczętu ich łodzie. Niestety, czary to kosztowna rzecz, a czarowników trzeba hojnie wynagradzać. Gdy zubożali Komorczycy nie mieli czym wywiązać się ze swych przyrzeczeń, stanęła między nimi a szczepem Makoa taka uroczysta umowa, ważna po wsze czasy i na wsze pokolenia: kiedykolwiek któryś Makoa zechce, może bez sprzeciwu zabrać każdemu napotkanemu Komorczykowi część jego mienia, więc kurę, świnię, krowę, nawet dziecko, i może mu również wymyślać i zadawać razy. Chociaż wiele pokoleń od tego czasu minęło, Komorczycy do dziś dnia szanowali tę umowę, nawet tu na Madagaskarze, bo wiedzieli, że tkwiła w świętej woli ojców jakaś potężna, ukryta siła: obity i splugawiony przez Makoę chory Komorczyk nie umierał, lecz zawsze powracał do zdrowia. — Więc rozumiesz, vazaho — kończył Berandro swe opowiadanie — Tamasu pochodzi od Komorczyków, ja od Makoa. Sponiewierałem chorego Tamasu i było to jak silne lekarstwo: Tamasu wyzdrowiał. Dlatego czcimy wolę ojców, pamiętamy pieczołowicie każdy szczegół ich dziejów. — A czy wiesz — spytałem znienacka Berandry — jacy to byli ongiś wrogiewie, którzy tak okrutnie nawiedzali wasze Wyspy Komorskie? Berandro się zasępił: nie, tego nie wiedział. — Wspomniałeś — mówiłem — że burze roznosiły łodzie napastników. — Tak opowiadał mi mój pradziadek, gdy byłem jeszcze chłopcem. — Więc były to łodzie, a nie wielkie statki, i z pewnością liczne łodzie. — Nie inaczej. 104 105 — I rzeczywiście nie wiesz, kto wtedy często napadał na Komory? Berandro był żywą księgą dawnych dziejów, lecz tego nie wiedział. I również nie wiedział mój stary przyjaciel Dżinarivelo, znawca dziejów szczepu Betsimisaraków. A on przecież powinien był wiedzieć: byli to jego przodkowie, wojownicy Betsimi-sarakowie, i oni to urządzali łupieskie wyprawy na Wyspy Ko-morskie. Działo się to w czasie od końca XVIII wieku aż do roku 1816. Prawie co rok wyruszały na morze malgaskie pirogi. Począwszy od Tamatawy zbierały wszędzie po drodze wojowników i wzdłuż wybrzeży Madagaskaru płynęły najpierw na północ, potem na brzeg zachodni, skąd przy korzystnych wiatrach przerzucały się na Komory. Były to wyprawy pełne zuchwałego bohaterstwa i uchwały, zdobywały wiele łupu, ponosiły także klęski, doznawały burz i moru, lecz właściwy kres położyło im dopiero zjednoczenie trzech potęg: Anglii, sułtana Zanzibaru i króla Ra-damy w Tananariwie. — Skąd to wszystko wiesz? — pytali mnie zdziwieni Berandro i Dżinarivelo. — Wyczytałem to w książkach w Tananariwie. Lecz księgi te zawierają jeszcze ciekawsze wieści: nie byłoby zuchwałych wypraw Betsimisaraków, nie byłoby zatem biedy Komorów ani dziwnej umowy między Komorczykami a Makoa, ani twej, Berandro, magicznej mocy uzdrawiania, gdyby nie jeden wielki mąż i wojownik, ten sam, o którym wyście tak haniebnie zapomnieli, a który na tej tu górze założył swój Fort Augusta, słowem, gdyby nie było ojca wszystkich tych wydarzeń — Beniowskiego. Trudno było opisać napięcie, z jakim mych słów, rozmyślnie mówionych uroczystym tonem, słuchali dwaj brązowi przyjaciele: po raz pierwszy czuli z niepokojem, że nie znali dostatecznie dziejów własnego narodu i że mogli utracić mir wśród swoich. —¦ Mów nam dokładniej o Beniowskim! — prosili. — Gdy Beniowski przyjechał po raz drugi na Madagaskar, tym razem już jako ampansakabe, król Malgaszów, wylądował wraz ze swymi przyjaciółmi na półnoeno-zachodnim wybrzeżu wyspy. Lecz w nocy po wylądowaniu doznał sromotnej zdrady: kapitan jego statku podniósł cichaczem kotwicę i uciekł na zachód, 108 w stronę Komorów. Beniowski wysłał pośpiesznie na pirodze dwóch białych towarzyszy z kilkunastoma Malgaszami do swego przyjaciela, sułtana Anjouanu na Komorach, z prośbą o zatrzymanie uciekiniera, lecz pościg przyszedł za późno. Statek już odpłynął. Natomiast Małgasze, biorący udział w pościgu, po raz pierwszy ujrzeli Wyspy Komorskie i zdumieli się ich bogactwem, a gdy wrócili na Madagaskar, opowiadania ich wzbudziły wielkie podniecenie i żądzę grabieży. Tak więc Beniowski, mimo swej woli, wskazał Malgaszom drogę na Komory i po jego rychłej śmierci rozpoczęły się owe osławione wyprawy, trwające trzydzieści lat. Bez Beniowskiego nie byłoby tych wypraw ani ich dalszych, brzemiennych skutków. Dwaj starcy słuchali mnie z rosnącym przejęciem. W ich głowach szumiało i kotłowało. Przeszłość rozszerzała się cudownie, ich własna, malgaska przeszłość. W jej mrokach, obok cieni ich własnych przodków, zamajaczyły nagle zarysy jakiegoś mocnego człowieka, już nie obcego, i już nie obojętnego, skoro przemożnym wpływem sięgał do dnia dzisiejszego i wkraczał w ich wewnętrzne, osobiste życie i w ich obecne obyczaje. — Mówisz, vazaho, że był naszym ampansakabe i że miał warownię na tej pobliskiej górze? Tejże nocy zapukali do mej chaty i zbudzili mnie ze snu Berandro i Dżinarivelo. Za nimi stali Manahitsara i Tamasu. Przychodzili z tajemniczą miną i z ważną nowiną. Żądali, bym przyjrzał się dokładnie górze Ambihimitsingo, nazwanej kiedyś przeze mnie górą Beniowskiego. Patrzyłem, lecz nic osobliwego nie widziałem: jak co noc, ciemna, wysoka bryła wyłaniała się sponad nizinnych mgieł, a przy blasku gwiazd występowały na górze, jak zwykle, czarne plamy drzew. — Tam na szczycie widzimy ducha Beniowskiego! — szeptali przybysze wzruszonym głosem. Badałem ich twarze, czy mili przyjaciele nie kpili sobie ze mnie, i uśmiechnąłem się: — Ja widzę tylko mgłę i ładną plantację goździków! Lecz źle się wybrałem. Spotkał mnie karcący wzrok, bolesny uścisk ramienia, surowe warknięcie: 107 — Panie, nie śmiej się z naszych duchów! Z waszych duchów? Z waszych.?! Nie, już się nie śmiałem. I nagle doceniłem całą wagę tej chwili, ważnej i dla nas, dwóch gości, i dla Ambinanitela. Lecz któż, o Berandro, o Dżinarivelo, któż pojmie tajemniczą zawiłość losu? Duch Beniowskiego na górze: poprzez krzyk chorego Tamasu, poprzez dziwactwo starego obyczaju i kapryśny węzeł dawnych dziejów malgaskich wszedł oto niespodziewanie do zacisznej doliny Ambinanitelo ktoś żywy, potężny, podniecający, burzący wasz spokój, a jednak przyjazny — duch Beniowskiego. 22. „Nie, ciszy tu nie ma!" W tych dniach zjawiła się w Ambinanitelo jeszcze jedna niezwykła i niepokojąca istota, nie duch, lecz człowiek: lekarz Ra-nakombe. Dziarski, pełen życia, trzydziestoparoletni Howas o niskiej, lecz dobrze zbudowanej postaci i okrągłym obliczu. Cerę miał brązową, znacznie ciemniejszą niż bladooliwkowy Rajaona, a twarz żywą i ładną, w przeciwieństwie do brzydoty swego ziomka. Przystojny, rozmowny, ujmujący Malgasz. Należał do kolonialnej służby zdrowia i przybywał na kilka dni do naszej wsi na inspekcję sanitarną. Tak samo jak wójt Rajaona i nauczyciel Ramaso uczęszczał do szkoły imienia Le Myre de Vilers w Tananariwie, tylko że kończył wydział medyczny, gdzie posiadł naukę ogólnej higieny i umiejętność leczenia pospolitszych na Madagaskarze chorób. Ranakombe zamieszkał u Rajaony, którego był kolegą szkolnym i przyjacielem. Obydwaj złożyli mi wizytę i oczywiście wywiązała się ożywiona rozmowa przy kieliszku rumu. Po chwili Rajaona poprosił mnie, żebym pokazał jego przyjacielowi album z fotografiami madagaskarskimi. — Chętnie — powiedziałem i wymownie wpatrując się w twarz Rajaony dodałem: — Tylko proszę was, drogi szefie kantonu, bez chytrych psikusów. 108 — Jakich psikusów? — spytał Rajaona z głupia frant. — Tych z kameleonem i Bezazą. Widząc zmieszanie Rajaony obróciłem wszystko w żart, a wójt zapewniał: — Ranakombe to nie Bezaza. — Ale w albumie znajdziecie może innego demona, który was przerazi? Żart żartem, a jednak znaleźli coś uchybiającego. Wśród sfotografowanych typów malgaskich była młoda dziewczyna, Ho-waska o zmysłowej twarzy, zalotnie uśmiechająca się do obiektywu. Wójt i lekarz poczuli się dotknięci w swej dumie narodowej, że sfotografowałem ich rodaczkę z tak nieprzyzwoitym w ich mniemaniu, wyzywającym wyrazem twarzy. — Jeszcze będziecie na świecie głosili, że jesteśmy nierządni i bezwstydni — robili mi wymówki. — Jak możecie tak sądzić?! Jesteście przewrażliwieni do niemożliwości! — beształem ich przyjaźnie. — Sami się ośmieszacie, a to, jak wiecie, wasz wróg numer pierwszy. Przyznali, że tak jest, i oglądanie fotografii odbywało się już bez wypadków. Ranakombe miał szeroki i otwarty umysł i był mniej powściągliwy niż wójt Rajaona: w ramach malgaskiej przezorności jakiś porywczy temperament narodowego radykała. Ponieważ byłem podróżnikiem, a więc człowiekiem w zasadzie nieszkodliwym, młody lekarz nie ukrywał przede mną swych poglądów ani swej namiętności do politykowania. — Czy Włosi chcą jeszcze kupić Madagaskar od Francuzów? -1 pytał się. Nic nie wiedziałem o takich zamiarach, więc lekarz tłumaczył mi, że angielski tygodnik „Sunday Express" puścił z całą powagą wiadomość, jakoby Francja chciała sprzedać Włochom Madagaskar za cenę 75 milionów funtów. — Niezła suma! — stwierdziłem. — I niezły humbug — dodał Ranakombe. Lekarz znał dość dokładnie sprawę zainteresowania się Madagaskarem pewnych kół reakcyjnych w niektórych europejskich państwach i słyszał o ich niedowarzonych planach wysłania na 109 tę wyspę olbrzymiej ilości osadników *. Jednomyślnie stwierdziliśmy, że to wierutna bzdura. Ostatnie słowa słyszał wchodzący nauczyciel Ramaso, którego również zaprosiłem do siebie, —- Mówicie: bzdura? — podchwycił. — To, co na zewnątrz wydaje się głupią i naiwną bzdurą, najczęściej trąci ukrytym łotrostwem grandziarzy imperialistycznych... Jak zwykle, byłem najwięcej ciekawy tego, jak ci trzej, a zwłaszcza lekarz Ranakombe, myśleli o przyszłości Madagaskaru i jaki był ich stosunek do obecnych władz kolonialnych. Niebezpieczny temat, bo nawet rozmowny lekarz starał się trzymać język za zębami i odpowiadał tylko historycznym porównaniem: — Jaki jest nasz stosunek do władz kolonialnych? A jaki był stosunek Polaków do swych zaborców w XIX wieku? — Jaki był? Dawaliśmy wyraz naszym poglądom codziennie, w prasie, w rozmowach, w manifestacjach, a co pokolenie wywoływaliśmy zbrojne powstania... U was raczej cisza. — Cisza?! — odezwali się przeciągłym głosem naraz obydwaj, Rajaona i Ranakombe. Byli przejęci, byli podnieceni. Lekarz wstał i przechadzał się po chacie tam i z powrotem. — Jeśli się nie mylę — podjął wójt Rajaona — to znacie, vaza-ho, nieźle historię państwa Howasów w XIX wieku. Przecież co najbardziej wyróżnia się w owych czasach, to rozpaczliwa obrona naszej niezawisłości przed obcą inwazją. Opór wszedł nam w kości, stał się manią. Dwa razy odpieraliśmy zbrojną ręką najazdy: w 1830 roku klęskę zadaliśmy Francuzom na wschodnim wybrzeżu wyspy, a w 1845 roku nawet zjednoczonym wojskom francusko-angielskim, które wylądowały w Tamatawie. Tego tak łatwo się nie zapomina. * Madagaskar, o powierzchni blisko 600 000 kilometrów kwadratowych, miał w okresie powyższych planów zaledwie trzy i trzy czwarte miliona ludności,- a więc na 1 kilometr kwadratowy przypadało trochę ponad sześciu mieszkańców. Tylko około 21/« obszaru wyspy było pod uprawą, z tych faktów „teoretycy" różnego autoramentu wyciągali błędny wniosek, że Madagaskar będzie można zaludnić dodatkowo wielomilionową masą imigrantćw-osadników. Wniosek błędny, gdyż na ową resztę 98»/« powierzchni wyspy składały się nieurodzajne pastwiska, niezdatne do uprawy, nieużytki i lasy (12%). Blisko dziewięć dziesiątych powierzchni wyspy pokrywa lateryt, gleba koloru czerwonawego, wyzbyta próchnicy; bardzo nieurodzajna i nieużyteczna do poważniejszej uprawy. Z wyjątkiem niektórych zalewanych w porze deszczowej dolin wszystkie żyzne grunty Madagaskaru były już zajęte, w niektórych' okolicach nawet przeludnione (przyp. autora). 110 — A pół wieku później, w decydującej chwili dziejowej, poddanie się Francuzom niemal bez strzału? — Słusznie! — przyznał wójt. — To czarna plama naszej historii. Królestwo Madagaskaru było schorzałe. Rządy szlachty Andrianów doprowadziły je do ruiny. —' Z upadkiem królestwa — wtrącił Ranakombe — skończyła się rola dziejowa Andrianów raz na zawsze. Francuzi zniszczyli ich i wszystko, co miało dotychczas jakąś wagę. Od tego czasu rodzi się w naszym społeczeństwie i z każdym rokiem nabiera siły nowy stan, średni, nowoczesne, patriotyczne mieszczaństwo, oparte o demokrację, którego przedstawicielami my jesteśmy... — A czy teraz wy, mieszczaństwo howaskie, nie idziecie całkowicie na pasku administracji kolonialnej? Mój zaczepny ton wprawił ich w zakłopotanie. Nastało milczenie. Obydwaj byli urzędnikami tejże administracji, więc ważyli w myślach, jak by odpowiedzieć. — Ma pan wiele racji, vazaho! — przyświadczył Ranakombe. — Idziemy na pasku, bo inaczej nie mielibyśmy żadnego dostępu do oświaty i rozwoju. My, ludy kolonialne, jesteśmy odcięci od świata i zależni we wszystkim od państw kolonialnych. —l Nawet w swym sumieniu i w ugodowych poglądach politycznych? — spytałem z nieukrywaną ironią. — Wybaczcie, vazaho, ale nie wie pan, jakie nurty mogą kryć się pod powierzchnią pozorów, narzuconą nam przez obcych. — Jakie nurty? ¦» Lecz Ranakombe nie doszedł do głosu. Wójt Rajaona zerwał się gwałtownie z siedzenia i pobiegł do wejścia chaty. —¦ Babakuty się odezwały! — stwierdził podnosząc rękę i nasłuchując. — Słyszycie? Od skraju puszczy, oddalonej o jakie tysiąc kroków od mej chaty, usłyszeliśmy przeciągłe, żałosne wycie lemurów. W przedwieczornym powietrzu leśne odgłosy wyraźnie roznosiły się poprzez pola ryżowe po całej dolinie. — Często o tej porze wyją — oświadczyłem, niezbyt przejęty odkryciem wójta. lii Rają ona chcąc usprawiedliwić nagłe przerwanie wątku rozmowy tłumaczył mi: — Babakuty w naszych legendach odgrywają ogromną rolę. Musicie koniecznie spisać sobie te opowieści... — Chętnie je spiszę, ale... przy innej sposobności — zbyłem go i starałem się nie widzieć ostrzegawczych spojrzeń, jakie Ra-jaona ukradkiem rzucał lekarzowi. Jednak przezornemu wójtowi nie udało się skierować rozmowy na inny tor. Wróciliśmy do poprzedniego tematu. Lekarz Ra-nakombe, ostrzeżony, ale i przejęty zagadnieniem, nie dał za wygraną: — Mówicie, że u nas cisza? Czy pozwolicie, vazaho, że panu podam kilka faktów z naszej historii, zadających kłam tej rzekomej ciszy? — Czy faktów z ostatniego okresu — kolonialnego? — Tak jest. —. Bardzom ciekaw. — Więc słuchajcie. W kilka miesięcy po niesławnej kapitulacji w roku 1895 tysiące Howasów powstało przeciw francuskim wojskom. Owi partyzanci, fahavalo, których Francuzi naturalnie określali jako bandytów, byli szczerymi patriotami i najeźdźcom dali się mocno we znaki. Z trudem wojska francuskie stłumiły to powstanie, popełniając okrucieństwa i puszczając z dymem trzysta z górą wsi. Trzysta wsi — na naród liczący niespełna milion ludzi — to wymowny dowód oporu, jaki Howasi stawiali. Ranakombe zapalił papierosa, przy czym lekko drżały mu ręce. — W kilka lat później — ciągnął — w pierwszych latach naszego wieku, powstało całe południe Madagaskaru. W tym buncie połączyły się wszystkie południowe szczepy dotychczas między sobą skłócone: Tanala, Bara, Antanosy, Antandroj, Mahafaly. Walki trwały całe lata, zanim Francuzi opanowali sytuację... — Ale to nie byli Howasi. —' Nie Howasi, lecz tak samo Malgasze. Jest właśnie znamienne, że i oni, ci na południu, wystąpili przeciw obcemu panowaniu. Idźmy dalej. Podczas wojny światowej * powstał wśród Ho- Mowa o pierwszej wojnie światowej (przyp. autora). 112 ..Kilkoro zuchowatych dzieci, chłopaków i dziewczynek, nie znało strachu... (str. 122) ..Niektórzy wybuchali histerycznym śmiechem przestrachu, dotknięci spazmem... (str. 122) wąsów tajny związek Vy-Vato~Sakelila, co znaczy „zahartowani jak żelazo i skała". Należały do niego tysiące spiskowców, głównie ze sfer mieszczańskich, a więc nauczyciele, pastorzy, lekarze, urzędnicy kolonialni i prywatni, nawet uczniowie szkolni, a celem sprzysiężenia było wypędzenie z wyspy wszystkich kolonizatorów. Na skutek donosu Francuzi wykryli spisek w ostatniej chwili przed wybuchem powstania. Tym razem obawiali się zabijać patriotów, bo była wojna światowa i Francja potrzebowała rekruta malgaskiego. Więc tylko kilkudziesięciu dowódców skazano na wieloletnie lub dożywotnie więzienie, a kilkuset innych wydalono z wyspy. Inne wydarzenie: w maju 1929 roku trzy tysiące Howasów urządziło w Tananariwie demonstracyjny pochód pod hasłem: „Precz z vazahami!" Demonstranci wtargnęli do pałacu gubernatora generalnego i przez kilka godzin okupowali gmach, zanim oddziały policji i wojska wygnały ich stamtąd. A jak jest dzisiaj, w obecnej chwili? Parę miesięcy temu gubernator generalny Cayla miał znamienne przemówienie podczas obrad Delegacji Gospodarczej Kolonii. Cayla ni mniej, ni więcej tylko z niepokojem obwieścił o istnieniu wśród Malgaszów silnego wrzenia, jakiego Madagaskar od wielu lat nie zaznał. Objawia się ono w formie biernego oporu wobec wszystkich zarządzeń władz kolonialnych, zwłaszcza na polu gospodarczym. Między innymi w okresie ostatnich zbiorów goździków na europejskich plantacjach okoliczni Malgasze odmówili pomocy narażając właścicieli plantacji na katastrofalne straty. Nie, vazaho! Obojętnie, pod jakim kątem widzenia chcecie spojrzeć na tę wyspę, ciszy, o której mówiliście, tu nie ma. — Że Ranakombe nie mija się z prawdą — odezwał się nauczyciel Ramaso — mogę i ja poświadczyć. Z wiarogodnego źródła dostałem w tych dniach wiadomości, że w okręgu Antalaha, oddalonym od nas o jakie sto kilometrów, na tamtejszych plantacjach wanilii powstały zamieszki. Zatarg między robotnikami a francuskimi plantatorami doprowadził już do wielu aresztowań, co jeszcze bardziej wzburza ludność. — Nie! — namiętnie powtórzył Ranakombe. — Ciszy tu nie ma. I wszystko wskazywało na to, że howaski lekarz nie mylił się. Pomimo oficjalnych zapewnień władz kolonialnych, że na Ma- 8 — Gorąca wieś.. 113 dagaskarze wszystko w porządku, były widoczne oznaki, że ten porządek miał rysy. Wrzenie narodowo-wyzwoleficze, ogarniające południowe rubieże Azji, przenikało już także i na Madagaskar. Powoli, lecz z nieubłagalnośrią dziejowego wyroku, narastały tu trudności dla kolonizatorów. Jaki wezmą obrót i jak ukształtują dzieje tej wyspy? Chętnie dowiedziałbym się, co o tym myślało moich trzech gości, ale był to znowu przedmiot drażliwy, a oni niezbyt skorzy do wynurzeń. — Nie wyobrażam sobie inaczej rozwoju wypadków — podsuwałem im — jak tylko w formie oderwania się Madagaskaru od Francji kiedyś, gdy sprawa ta dojrzeje. Ostrożni Rajaona i Ranakombe robili niewyraźne, spłoszone miny. Po chwili lekarz zabrał głos: — To sprawa nie tak prosta. Niewykluczone, że dojdzie do oderwania w dalekiej przyszłości. Lecz ludzie o tak dalekich i krańcowych celach są u nas w mniejszości. Doświadczenia ostatnich dwóch pokoleń nauczyły nas trzeźwej oceny stosunków. Wiemy, że zdobycie zupełnej niepodległości w obecnym układzie sił jest rzeczą niemożliwą do ziszczenia, natomiast coraz więcej Malgaszow pragnęłoby uzyskania szerokiej autonomii w ramach imperium francuskiego. —; Czy czegoś na wzór dominium w imperium brytyjskim? — spytałem. — Tak jest. Wielu Malgaszom, umiejącym myśleć politycznie, wydaje się to realnym i osiągalnym rozwiązaniem: Madagaskar dla Malgaszow poprzez autonomię gospodarczą i polityczną w ramach imperium francuskiego. — Czy dążenia te nabrały jakiejś konkretnej formy? — Nie, jeszcze nie. To na razie tylko nieskrystalizowane nastroje. Ale prędzej czy później zawiąże się chyba jakaś partia polityczna, która tym nastrojom nada realny kierunek...* * Partia taka w istocie powstała w roku 1946 pod nazwą Ruchu Demokratycznego Odrodzenia Malgaskiego (Mouvement D6mocratique de Rćnovation Malgache — w skrócie: MDRM). Niezależnie od działalności tej partii rozgoryczenie wśród ludności tubylcze] przeciw rządom kolonizatorów rosło z miesiąca na miesiąc. Ody mowy gubernator generalny, Coppet, przybył na Madagaskar, masy ludowe stolicy Tainanairirwy witały go okrzykami: „Precz z Francją!", „Francuzi do Francji!" W tym samym roku 1946 rząd francuski, chcąc zapobiec powojennemu rozkładowi 114 swego imperium kolonialnego, nadał wszystkim poddanym, a więc i Malgaszom, prawa obywatelskie. Jak te prawa wyglądały w życiu kolonialnym, wkrótce wyszło na jaw na przykładzie Madagaskaru. Partia MDRM, będąca wyrazem sfer burżuazyj-nych, była całkiem legalna i do swego celu — uzyskania autonomii Madagaskaru w ramach, tak zwanej Unii Francuskiej — dążyła legalnymi środkami. Kierownictwo je], z natury rzeczy, głównie spoczywało w rękach Howasów. Szybki rozrost jej wpływów zaniepokoił do tego stopnia kolonizatorów, że utworzyli nową partię malgaską, pro-francuską, mającą za zadanie rozbicie jedności malgasklej. Gdy szczucie Malgaszow przeciw Malgaszom nie odniosło skutku, pod koniec marca 1947 roku dopuszczono się haniebne] prowokacji wobec partii MDRM. Lokalne rozruchy, wywołane w tajemniczy sposób w Moramanga i na wschodnim wybrzeżu wyspy, posłużyły jako pretekst do rozpoczęcia krwawych prześladowań, jakich mało było w ponurych dziejach kolonialnych. Wszystkich członków partii MDRM uznano za przestępców i aktywnych powstańców. Biała ludność cywilna otrzymała broń i wespół z oddziałami wojska zabijała podejrzanych Malgaszow. Malgasze nie byli wcale przygotowani do obrony, a ginęli nie tylko członkowie partii, lecz także ci, którzy mieli chociażby drobny kontakt z polityką, a wreszcie ludzie trzymający się zupełnie na uboczu. Półoficjalnie stwierdzona liczba zabitych wynosiła około 90 000, przerażający odsetek na niespełna cztery miliony Malgaszow. W samym na przykład Moramanaga wszystkich ważniejszych mieszkańców, w tym lekarzy, nauczycieli, kupców, zamknięto do wagonów kolejowych i podobno wystrzelano do nogi ogniem artyleryjskim. Aresztowanym przywódcom politycznym, którzy uszli z życiem, wytoczono proces w Tananariwie. Parodia procesu ujawniła cały cynizm nieliczenia się z najprostszymi zasadami sprawiedliwości. Fizyczne torturowanie ł rozstrzeliwanie niewygodnych świadków przed rozprawą należało do porządku dziennego. Wielu najwybitniejszych Malgaszow, w tym także posJów do francuskich izb ustawodawczych, skazano na karę śmierci. Wyroki częściowo wykonano, częściowo odroczono, ażeby tym mocniej utrzymywać lud malgaski w stałym terrorze. Od czasu do czasu dochodziły z Madagaskaru wieści o wykonaniu wyroku na skazanych, jak na przykład o rozstrzelaniu w Fianarantsoa trzech patriotów malgaskich w kwietniu 1951 roku, a więc w trzy lata po głównym procesie itananariwskim. Prasa metropolii francuskiej potępiała okrucieństwo metod zastosowanych na Madagaskarze. L'Humanitó pisała w następujący sposób: „Biuro polityczne Komunistycznej Partyl Francji piętnuje ten proces jako machinację mającą wyłącznie na celu trzymanie w jarzmie narodu, w zupełnej sprzeczności z zasadami Konstytucji. Każdy uczciwy obywatel Francji, republikanin czy demokrata, musi dziś wystąpić z uroczystym protestem". Nawet pisma prawicowe musiały przyłączyć się do surowego napiętnowania wypadków w kolonii. Na przykład Le Populaire pisał: „Proces na Madagaskarze to zbrodnia przeciw prawom człowieka". Action: „To nienawiść brutalnej kolonizacji przeciw demokratycznemu ruchowi odrodzenia malgaskiego, to chęć złamania ruchu za pomocą kompromitacji jego kierowników w buncie sprowokowanym przez samych kolonizatorów". Franc-Tlreur: „Wyrok sądu w Tananariwie opiera się zarówno na nielegalności, jak i na sieci fałszywych zeznań i prowokacji". Ce Solr: „Parodia procesu w Tananariwie jest zbrodnią przeciw ludowi Madagaskaru i przeciw Francji". Le Figaro: „Żądać surowego zakazu stosowania metod śledztwa hańbiących cały nasz naród, a jeśli zakaz rde starczy, żądać ich nieubłaganego zdławienia". La Bataille Sodaliste: „Protestujemy namiętnie i wyrażamy całe nasze oburzenie na ten skandaliczny akt łamania zasad Konstytucji". Po wypadkach w roku 1947 i dalszych ich następstwach nie mogło ]uż być mowy o pozornym nawet pogodzeniu Malgaszow z kolonizatorami i ich systemem rządzenia. Rozłam musiał powiększać się z każdym rokiem, aż do chwili zwycięstwa sprawiedliwości (przyp. autora). 115 w 23. „Budować coś trwałego!" tej rozmowie z wójtem Rajaoną, lekarzem Ranakomhe i nauczycielem Ramaso dowiadywałem się rzeczy ciekawych. Rzeczy tak ciekawych i ważnych, że rozmowa nabierała niemal cech wywiadu politycznego. Obok chaty przechodziło właśnie kilka dziewczyn, niosących na głowach pęki zielonych jarzyn z pól. Ich stłumiony, wesoły szczebiot dochodził do nas jak piosenka. Wyglądało to jak żywa scena ze Starego Testamentu, do której przemożnie wplatały się przedwieczorne odgłosy tłuczenia ryżu w lao-na, wielkich drewnianych moździerzach. Archaiczny obraz i odgłosy, od wieków zespolone z życiem wsi malgaskiej, zdawały się pochodzić z innego wymiaru i z innej epoki, tak były odległe od treści naszej rozmowy. A mimo to, jaka zależność jednego od drugiego! Od tego, jakie burze przeorają Europę, jakie idee zwyciężą w Paryżu, jacy ludzie obejmą władzę w Tananariwie, od tego zależeć będzie w Ambinanitelo los tych dziewczyn z wiązkami na głowach i kobiet łuszczących ryż na kolację rodzinną. W wywodach obydwóch Howasów pewne sprawy były dla mnie niejasne. Prosiłem lekarza Ranakombe o ich wyjaśnienie: — Przedstawiacie plan autonomii politycznej tak, jak gdyby Madagaskar zaludniony był tylko jednym narodem. A przecież żyje tu blisko dwadzieścia różnych szczepów. Jak chcielibyście rozwiązać to zagadnienie? — To nie sprawi trudności. Władamy przecież wszyscy wspólnym językiem, więc antagonizmy między szczepami łatwo dadzą się zatrzeć. — Czy jesteście tego samego zdania, Ramaso? — zwróciłem się do nauczyciela. — Nie. Ramaso siedział na uboczu. Z napiętą uwagą przysłuchiwał się rozmowie nie spuszczając z nas oka. — Dlaczego nie? — spytał zdumiony Ranakombe. Nauczyciel głęboko nabrał powietrza w płuca, jak gdyby chciał tym nadać większej wagi swym słowom: — Dlatego, że antagonizmy między szczepami istnieją i nie da się ich usunąć sposobami, o jakich mówi doktor. Antagonizm 116 istnieje przede wszystkim między centralnym szczepem Howasów a wszystkimi innymi szczepami Madagaskaru jako wynik despotycznych rządów Howasów w przeszłym stuleciu. Czy zgadzacie się z tym, doktorze? — Tylko z zastrzeżeniem, bo feudalny despotyzm Andrianów należy do przeszłości. — Tak, ale zakorzeniona nieufność wciąż istnieje. — Od czasów podboju francuskiego — dowodził lekarz Ranakombe — nieufność ta nie ma podstawy i z biegiem czasu musi zginąć sama przez się. Wszystkie bez wyjątku szczepy malgaskie znajdują się obecnie w tym samym położeniu podwładnych i mają tego samego władcę. Ramaso spojrzał na lekarza z pobłażliwie drwiącym uśmiechem: — Drogi doktorze, komu chcecie tu mydlić oczy — vazasze? Albo mnie może? Właśnie od czasów podboju francuskiego spotęgowały się różnice między Howasami a resztą szczepów, szczepów mniej lub więcej zacofanych. U was powstał, jak go nazwaliście przed chwilą, stan średni, u innych szczepów tego nie ma, jest tylko chłopstwo. Spójrzcie na siebie: jesteśmy na krańcach krainy Betsimisaraków, oddaleni od kraju Howasów o przeszło pół tysiąca kilometrów, a jednak lokalną władzę dzierży tu przedstawiciel narodu howaskiego. Jakie to wymowne, że w tej odległej ' chacie na trzech Malgaszów z wykształceniem jest dwóch Howasów! Wyobraźmy sobie, że w tej chwili ustaje panowanie Francuzów i władza Madagaskaru przechodzi w ręce Malgaszów. Przechodzi w czyje ręce? Jedynie w ręce tych kilku tysięcy przedstawicieli burżuazji Howasów — i znowu mielibyśmy to samo, co przed podbojem Francuzów: jedna klasa jednego szczepu panowałaby niepodzielnie nad ludem własnego szczepu i wszystkich innych szczepów wyspy. — Czy nie bierzecie pod uwagę postępu demokracji? — przypomniał Ranakombe. — Nie! Nie w tych okolicznościach. — Na pewno stworzono by warunki podciągnięcia wzwyż zacofanych szczepów. — Nie wierzę! Burżuazję cechuje despotyzm jak dawnych 117 Andrianów. Burżuazja ma to do siebie, że zazdrośnie strzeże swych przywilejów. — To w takim razie — rzekł Ranakombe ze zwężonymi wrogo źrenicami — w takim razie nie widzicie sposobu osiągnięcia niezależności Madagaskaru? — Oo, widzę! — odparł Ramaso z zapałem. — Ale osiągnięcie prawdziwej niezależności. Patrzyłem trwożnie na niego. Jeśli wobec wójta i lekarza odkryłby swe karty, mógłby — kto wie — stracić swe stanowisko nauczyciela. Obydwaj Howasi nadstawiali ucha. Chciałem go ostrzec i powstrzymać, ale jak to zrobić? — Co nazywacie prawdziwą niezależnością? — dopytywał się wójt Rajaona. Ramaso uśmiechnął się swobodnie: — Nie bierzcie mi za złe, że tak otwarcie do was mówię, ale na pewno przyznacie mi rację. Nie wątpię ani chwili w wasz szczery patriotyzm malgaski. Jednak nasze przyszłe życie polityczne nie może opierać się na stosunkowo nielicznej warstwie, chociażby nie wiem jakie były jej zasługi. Podstawą ludności naszej jest chłop, chłop-rolnik i chłop-hodowca. Rolnik Howas i rolnik Betsimisarak, i hodowca Bara, i wszyscy inni rolnicy malgascy bytują w tych samych mniej więcej warunkach i dlatego oni najłatwiej dogadają się ze sobą. Tylko na porozumieniu tej szerokiej a wspólnej wszystkim szczepom masy ludu można u nas budować coś trwałego i rzetelnego i tylko władza ludu może nam zapewnić na Madagaskarze sprawiedliwość równą dla wszystkich. Gdy nauczyciel skończył, nastała chwila grobowego milczenia. Potem obydwaj Howasi prawie jednocześnie wybuchli: —¦ To bolszewizm! A lekarz Ranakombe dodał rozbawiony:. — I utopia! Nie dopuściłem nauczyciela do odpowiedzi. Może byłby ostrożny, ale wolałem nie wystawiać go na niebezpieczną próbę. Aby zażegnać spór, zerwałem się ze stołka i chwytając za kieliszek rumu wzniosłem toast na pomyślność Malgaszów: — Różnice waszych zdań dotyczą późniejszych i można po- 118 wiedzieć wewnętrznych spraw. Zanim do tego dojdzie, będzie trzeba usuwać bliższe i bardziej aktualne zapory. Czy zgadzacie się ze mną? Zgadzali się, a ja mówiłem dalej dla załagodzenia waśni: — Cenię i lubię was wszystkich Malgaszów niezależnie od szczepu i odcienia skóry. Dlatego pozwólcie, że wzniosę toast na braterstwo i zgodność całej rodziny malgaskiej! / Gościom moim podobało się życzenie do tego stopnia, że wzruszony lekarz opasał mnie ramieniem i zawołał: — A ja piję na braterstwo Malgaszów z tymi vazahami, którzy są naszymi prawdziwymi przyjaciółmi! — To niby ja i Bogdan? — śmiałem się. — Tak jest, vazaho! To wy—ochdczo potwierdzili wszyscy trzej. Wkrótce goście opuścili naszą chatę. Wyprowadzałem ich na dwór. Słońce dotykało właśnie szczytów górskich i powietrze stało się rzeźwiejsze. Po gorącej rozmowie przyjemnie było oddychać na dworze. Palmy kokosowe, rosnące tak obficie dokoła nas i w całej wsi, pokryły się złotem w czerwonym blasku zachodu i były piękniejsze niż kiedykolwiek. — Uroczy wasz kraj! — powiedziałem z przejęciem. Żegnali mnie zadowoleni. Ostatni podał rękę nauczyciel Ramaso. Ściskał mi dłoń mocniej i dłużej, jak gdyby z podzięko- waniem. 24. Namiętne bogactwo przyrody N, I ic nam nie pomagało: ani moja przyjaź ze starym Dżinari-velem, ani częste gawędy z kilkoma sąsiadami, ani duch Beniow-skiego, przybyły świeżo na pobliską górę — wieś nam wciąż nie ufała, a mego poczciwego towarzysza, Bogdana Kreczmera, uważała wręcz za czarownika najgorszego autoramentu: za mpakafu, czyli pożeracza serc. Białemu człowiekowi wolno tu było ściągać srogie podatki, wydawać niesprawiedliwe wyroki, mieć zdumiewające kaprysy lub gwałcić dziewczyny malgaskie, owszem, to jego niezaprzeczone 119 prawo. Lecz biały człowiek wypychający ptasie skórki, łowiący w brudnych kałużach niesamowite owady i wabiący do światła nocne, złe motyle, taki vazaha to gorzej niż zbrodnia: to ponura tajemnica. Gdy Bogdan wracał w południe zmęczony ze swych połowów w pobliskiej puszczy i jego dobrotliwa twarz rozjaśniała siĄ uśmiechem, brązowych ludzi przenikała bojaźń. Wytykałem im wtedy głośno ich tchórzostwo i szydziłem z nich w jasny, otwarty dzień: — Patrzcie, idzie wasz mpakafu! Lecz oni nie chcieli słyszeć potwornego słowa przy słońcu, usuwali się w mroczne kąty i szeptali. W kałużach doliny żyły olbrzymie, drapieżne pluskwiaki tin-galle, wielkie jak piąstka dziecka. Postrach ludzi i bydła. Ukąszenie ich mogło rzekomo zabić tęgiego wołu przy piciu wody. Lecz nie znał trwogi siedmioletni Betsihahina, nasz wielki przyjaciel i zapalony łowca. Był wnukiem Dżinarivela, a bratem Benacze-hiny. Zręcznie łapał on niebezpieczne owady i przynosił je w gołej ręce budząc nawet w nas samych zdumienie i łęk. — Oczarowali naszego Betsihahinę! — szeptali zgorszeni ludzie i patrzyli na chłopca z podziwem tym większym, że otrzymywał sute, w ich pojęciu, wynagrodzenie. Pewnego dnia jakaś dziewczyna chciała wejść do mej chaty, lecz na widok kilkudziesięciu diabelskich butelek, epruwetek i misek okropnie się przeraziła i z krzykiem uciekła. Wtedy postanowiłem gruntownie odczarować chatę i oczywiście ofiarą padł biedny winowajca, Bogdan. Wieś wyznaczyła mu na moją prośbę osobną chałupę, po chorym Betrarze, urzeczonym ongi przez innego czarownika, strasznego kameleona rantutru. Betrarę przeniesiono gdzie indziej. W owym dniu podsunąłem towarzyszowi myśl, czy nie lepiej byłoby dla miłego spokoju zaniechać na razie zbierania okazów, a butelki z preparatami pochować głęboko do waliz? — Zaniechać zbierania? — oburzył się w Bogdanie zagorzały przyrodnik. — Zrezygnować z bajecznego bogactwa doliny? Nigdy! I jak gdyby dla potwierdzenia tego okrzyku wpadł nam w oczy 120 zadziwiający pałęcznik z rzędu Phasmida, wysuwający się powoli spoza pnia krzaka: to długa, rzetelna gałązka, która uzbroiła się w groźne kolce i nagle ożyła; to rzadki okaz, to drażniące, wciąż niedocieczone zagadnienie mimikry w przyrodzie. Bajeczne bogactwo doliny! Od kilku dni, co dzień na godzinę przed zachodem słońca, Bogdan wpadał w podniecenie. O tej porze dnia, w pewnym ustroniu łąki, na przestrzeni kilkunastu zaledwie kroków, wychodził z ziemi drobniuteńki gatunek zielonych skoczków wielotysięczną chmarą. Rojenie trwało zaledwie kilka minut i potem skoczki znikały w ziemi jak kamfora. Był to gatunek nie znany nauce i zapewne rzadki: nie spotkaliśmy go dotychczas nigdzie na Madagaskarze i znaleźli tylko na tej maleńkiej przestrzeni. Przestrzeń ograniczona, lecz zjawisko jakże podniecające. Ziemia wybuchała tu co dzień wulkanem owadów. Moja chata, jak wszystkie chaty sioła, stała na palach i od biedy, nisko się schylając, można by przejść pod domem. Lecz któżby się na to odważył? Pod domem była wylęgarnia napastliwych skolopender. Raz złapaliśmy taką dwudziestocentymetrową bestię nieledwie z emocją, z jaką łapie się najdziksze zwierzęta, i związaliśmy ją na smyczy jak psa. Wij rzucał się na wszystkie strony, aż dopadł naszej zielonej papużki, okręcił się błyskawicznie dokoła jej ciała i ukąsił ją jadowitymi żuchwami. Z trudem opanowaliśmy wściekłe stworzenie i ostatecznie wtrąciliśmy je do szklanki z trucizną. Papużka nie zginęła. Z jakichś nieznanych przyczyn jad sko-lopendry nie działał na papugi i nasza zielonka po pięciu minu-, tach zamroczenia odzyskała zwykły humor. Człowiek na jej miejscu ryczałby z bólu chorując kilka tygodni. Nie sposób było oprzeć się uczuciu olśnienia i zarazem grozy spoglądając w małe, bagniste kałuże, których pełno w wilgotnej dolinie. Pod senną powierzchnią rozgrzanej wody wrzało kipiące życie, tłoczyła się czerń szalonych owadów, rozgrywały swój wieczny dramat ciemne, potępione dusze. Były to tropikalne płoszczyce i grzbietopławki, wioślarki i wodopójki, wodny tłum niesłychanie rojny i jakby trawiony wieczną gorączką. W małym światku drobnych istot jakież odbijało się namiętne bogactwo przyrody! 121 I jaka obcość! Czasem wpatrywałem się długo w kałuże i szukałem w wodzie objawów życia zrozumiałych dłą ludzkiego umysłu. Nie było ich! Człowiek nie dostrzegał tam ani radości bytu, ani, co gorsza, przerażenia śmierci. Wodopójka, maleńka, żywa kuleczka, wciąż kręciła się kroto-chwilnie i pędziła nie wiadomo dokąd jak zwariowany wędrowiec, przez całe życie nie znający wytchnienia. Szał bezustannego ruchu, a potem jeden tylko, nieodwołalny dramat, zawsze ten sam. Raz tylko pajączek się zatrzymywał. Wtedy gdy przychwycił go drapieżny wioślak i pożarł na miejscu. Bogdan łowił jednym pociągnięciem małej siatki setki tych istot, lecz później, wrzuciwszy je do miski z wodą, śpieszył się, by je zabić. Skoro nie zabijał, pozostawała po godzinie w misce zaledwie połowa żyjątek, tak szybko pożerały się wzajemnie. I chociaż one same, gdy ginęły, nie doznawały na pozór przerażenia śmierci, przerażenie bezwiednie udzielało się nam, ludziom; w niespokojne noce wdzierały się do naszych snów koszmarne wodopójki, wioślaki, grzbietopławki i płoszczyce. Nie cała wieś Anibinanitelo wierzyła w złe czary Bogdana, bo oto kilkoro zuchowatych dzieci, chłopaków i dziewczynek, rówieśników naszego przyjaciela Betsihahiny, nie znało strachu. Za namową nauczyciela Ramaso łowiło dla nas zawzięcie motyle i chrząszcze i znosiło tęgi łup. W młodej gwardii pokładaliśmy wiele nadziei. Raz chłopacy przynieśli nam kilkadziesiąt pięknych ślimaków, lecz gdy Bogdan kazał im włożyć zdobycz do słoików, ogarnął ich nagły lęk. Za nic w świecie nie chcieli dotknąć rękoma niewinnych ślimaków, mimo że sami je przynieśli. Bogdan pokazywał im własnoręcznie, jak to trzeba zrobić, lecz odnosił tylko niezwykły skutek: gromada wybuchała histerycznym śmiechem przestrachu, dotknięta spazmem, jakby niezrozumiałym cierpieniem, i otwierała przed nami nową otchłań duchową, równie tajemniczą jak owe kałuże. Pewnego dnia Bogdan wpadł z radością do mojej chaty i przyniósł w misce wodę, zaczerpniętą z jakiejś kałuży: pływało w niej tysiąc małych żyjątek. Oznajmił mi z triumfem, że nie tylko w Ukajali śpiewały ryby: oto jakiś nieznany wioślak, mniejszy niż ziarno ryżu, śpiewał w tej misce jak ptak, pięknie śpiewał jak anioł, jak ptaszek boży! —¦ Pięknie śpiewa hultaj — cieszył się Bogdan. W istocie: gdy woda w misce się uspokoiła, słychać było z niej szereg czystych, dźwięcznych tonów i chatę wypełniał jakby ptasi świergot. I aż dech zapierało: był to świergot bliski, bardzo bliski, serdeczny, swojski; po prostu jakiś głos z północnych lasów sosnowych. — To śpiew naszej świstunki! — oświadczył Bogdan i z trudem ukrywał wzruszenie. Wśród histerycznych śmiechów i męczących podejrzeń o złe czary, wśród owadzich snów i przepychu wodnej zgrozy, bywało, że odzywał się w dolinie Ambinanitelo czysty świergot, podobny do świergotu naszej poczciwej świstunki. Dźwięk przypadkowy i sztuczny, a przecież w takiej chwili w takim świecie równie przejmujący jak mocne zaklęcie. Poruszał struny ludzkiej duszy i sprawiał, że dolinę nagle zalewało radosne słońce, a w blasku jego czezły wszystkie grozy, płowiały złe sny, roztapiały się czary i zdrowiały śmiechy. 25. Piękne motyle, dziewczyna i lemur P omimo niechęci wielu mieszkańców Ambinanitela do nas byłem pod coraz silniejszym urokiem wsi. Jej przejrzyste aleje palm kokosowych, jej bujne gaje bananów, kawy i ylang-ylangu^ jej zapuszczone uroczyska dzikich kwiatów, zasypujących niektóre zakątki wsi orgią barw — wszystko to tworzyło wspaniałe tło, na którym rozgrywały się wypadki osobliwych ludzi. Nieufność'tych ludzi do nas była może objawem uzasadnionej przezorności i pobudzała mnie do tym większego wysiłku, by przełamać wszystkie lody między nami. Wiernym, niezawodnym przyjacielem pozostawał zawsze stary Dżinarivelo. Czasem wychodziliśmy wspólnie na przechadzkę, która za każdym razem przeobrażała się w istną wyprawę, odkrywającą coraz ponętniejsze ustronia. Przechadzki te odbywały się jak gdyby na pograniczu wymarzonej bajki, bo przecież cała 122 123 wieś Ambinanitelo wydawała się jednym tropikalnym ogrodem, W jego gąszczu obok prawdziwych kwiatów wyrastały chaty na palach, same podobne do wielkich, brązowych, cudacznych kwiatów. Na skraju wsi, gdzie zaczynały się pola ryżowe, rosło kilka bambusów birmańskich, jeszcze bardziej potęgujących wrażenie nieziemskości: były to gigantyczne kępy trawy, wyrosłe do wysokości dwudziestu metrów. W tym miejscu żyły motyle, uchodzące za najpiękniejsze na świecie. Urania orientalis miały na skrzydłach całą czarowną paletę, w której nie brak było żywych barw szkarłatu, błękitu, szmaragdu, brązu, czerni i bieli, nawet metalicznych połysków, tylne skrzydła zaś ozdabiało kilka wspaniałych ogonów. Trudno było zdobyć te motyle: szybowały wysoko, od wierzchołka bambusa do wierzchołka. Patrzeliśmy na nie jak olśnieni, zazdrośnie śledząc ich dumny lot. — Lolo valorambo — objaśniał Dżinarivelo, co znaczyło „motyl z ośmioma ogonami". —' Howasi — powiedziałem — nazywają je inaczej: andrian-dolo, czyli królewski motyl. — Dobra nazwa! —- przyznał starzec. — A jak nazywają je Europejczycy? Czy wiesz? —' Wiem. Urania. — Co to znaczy? — „Niebiańskie", jako że takie piękne i poza tym wysoko-lotne... —! To jeszcze lepsza nazwa! — uznał Dżinarivelo i cmoknął. — Wielcy mądrale ci z Europy! — Niestety — pokiwałem głową — te lolo valorambo ogromnie przypominają mi mieszkańców Ambinanitela: oni są dla mnie tak samo nieuchwytni jak kuszące motyle. Nieopatrznymi słowami sprawiłem mimo woli przykrość towarzyszowi. Uświadamiał on sobie, że właśnie nasza przyjaźń, jego i moja, częściowo powodowała w stosunku do mnie nisprzychyl-ność wsi, składającej się z wielu członków wrogiego rodu Cy-jandru i jego zwolenników. Dżinarivela opanowała od pewnego czasu uporczywa myśl, że jego wnuczka Benaczehina powinna 124 zostać moją vadi-żoną — lecz i na tym polu wyłoniły się tarapaty i nieporozumienia. — Czy podoba ci się Benaczehina? Powiedz, vazaho! — prosił Dżinarivelo. Ponieważ słyszałem to pytanie już niejeden raz, uśmiechnąłem się rozbawiony. — Jest ładna i nic jej przecież nie brak — odpowiedziałem wymijająco. — Więc chcesz ją za swoją vadi? • — Czy to ode mnie zależy? — spytałem. — A od kogo? — przyjaciel otworzył szeroko oczy i był wzruszający w tym swoim niezdawaniu sobie sprawy z istotnego stanu rzeczy. — Chyba od niej! — odrzekłem. — Ależ ona o tobie myśli! — I dlatego — szydziłem dobrotliwie — przytula się do Zara-be, syna Bezazy? — Ach, nie przypominaj mi tego, vazaho! Jeden z motyli zniżył lot i szybował tuż ponad naszymi głowami. Zachwyceni, pochłanialiśmy jego barwność i wdzięk. Serca rosły otuchą. Wobec takiego piękna powinny były płowieć wszystkie błahe troski wsi. Pożegnaliśmy się przyjaźnie i każdy odszedł w inną stronę, do swej chaty. W drodze powrotnej mijałem jedną z bocznych uliczek i na jej skręcie, już niedaleko mej chaty, stanąłem oniemiały. W pośrodku drogi siedział przede mną na dwóch nogach lemur vari i rozłożywszy ku słońcu przednie łapki wygrzewał się z wyrazem rozkoszy na poczciwej gębie. Podobnego lemura miałem kilka miesięcy temu, gdy odbywałem podróż po centralnej wyżynie wyspy. Piękny zwierzak wielkości naszego lisa, pół pies z kształtu pyszczka, pół małpa ze zwinności nóg i rąk, miał piękne futerko koloru na przemian czarnego i białego, odznaczał się tkliwym usposobieniem i był przywiązany do mnie jak wierny pies. Nie chcąc lemura włóczyć ze sobą musiałem w końcu rozstać się z nim ku obopólnemu strapieniu i oddałem go pod opiekę godnej rodziny malgaskiej. Krajowcy nazywali go: babakut. 125 Teraz oto taki sam lemur siedział na drodze przede mną. Gdy mnie spostrzegł, nie ruszył się, tylko w ślepskach jego powstał wyraz ogromnego zdumienia, a potem przestrachu. Przestrachu, że nagle pojawił się przed nim tak rażący i nieznany stwór, biały człowiek. Przerażenie jak gdyby obezwładniło babakuta, który nadal wyciągał łapki, chociaż już zapomniał o słońcu i wygrzewaniu się. Podszedłem powoli. Dopiero w odległości trzech kroków lemur uprzytomnił sobie niebezpieczeństwo, wreszcie opuścił łapki i z okrzykiem rozpędził się w stronę pobliskiej grupy palm kokosowych. Tam krzątało się kilkoro osób. Ludzie uderzyli w głośny śmiech. Przestali na chwilę pracować i patrzyli na mnie i na lemura. Zbierali orzechy kokosowe. Dwóch chłopaków siedziało wysoko na czubkach palm i zrzucało na ziemię kokosy kilku kobietom, które siekierkami odłupywały z orzechów grubą, zieloną skórę. Babakut przytulił się do nóg jednej z dziewcząt. Łagodnie uwalniając się z jego objęć dziewczyna ujęła go za przednią łapkę i poprowadziła do mnie jak dziecko. Lemur z lekka opierał się i skomlił, ale młoda ramatu pieszczotliwymi słowami starała się uspokoić jego lęk. Poznałem ją. Była to Velomody, wnuczka Dżinarivela, a młodsza siostra Benaczehiny. — Bonjour, monsieur! — Dzień dobry, panie! — powitała mnie podając nieśmiało rękę. — Dzień dobry ci, Velomody! Czy to twój babakut? — Oui, monsieur. — Jest ładny, ale trochę dziki. Z bliska widziałem, że Velomody miała niezwykle długie rzęsy, które rzucały cień na jej czarne oczy i przedziwnie podkreślały ich głębię. Dziewczę nosiło na sobie simbu, podłużną płachtę płótna szczelnie opasującą ciało od biustu aż do kolan, podczas gdy górna część piersi i ramiona pozostawały odkryte. Velomody z wysiłkiem szukała francuskich słów i mówiła: — Nie on dziki! To ty pewnie dziki! I figlarnie wskazała na mnie palcem. —¦ Miałem kiedyś takiego babakuta — rzekłem. — Był nad 126 wyraz miły. Jeździł ze mną po całym kraju. Czy tego tutaj bardzo lubisz? — Bardzo. s — Chciałabyś mi go sprzedać? Velomody na chwilę wpatrywała się we mnie z takim wyrzutem, że ogarnęło mnie niewyraźne zmieszanie. — To jest mój wielki przyjaciel! Grand am.il Grand ami! — powtarzała i w całej jej twarzy malowało się zgorszenie na myśl o tych, którzy sprzedają przyjaciół. Nie spodziewałem się w tej młodej, niemal dziecięcej Velo-mody tak żywego odruchu. — To odstąp mi go przynajmniej na czas mego pobytu w Ambi-nanitelo — poddałem. — Nie można, vazaho. — Dam ci wielkie cadeau — podarek! — Nie, vazaho! Nie możemy się rozłączyć, babakut i ja. — Świetnie! — zawołałem z przesadnym zapałem. —: W takim razie wezmę was dwoje do mej chaty! Lecz Velomody nie podzielała mego żartobliwego tonu. — Nie można! — odpowiedziała z godnością, potrząsając poważnie głową. —i Dlaczego nie? —i Bo ty lubisz Benaczehinę. Masz, diable, kaftan! Udałem oburzonego, głośno wciągnąłem nosem powietrze i burknąłem: —: Do licha! Co wy mnie tak prześladujecie tą Benaczehiną? To jakieś śmieszne plotki, wyssane z palca! Podczas tej rozmowy obaj chłopcy zsunęli się z palm na ziemię. Razem z dziewczynami, które pracowały przy kokosach, podeszli do nas rozbawioną gromadą i otoczyli, by również pogadać z vazahą. —¦ Czy dawno uczysz się francuskiego? — zagadnąłem Yelomody. — Uczyłam się w szkole — zbyła mnie lekkim wzruszeniem ramion. — Ale teraz podobno bierzesz specjalne lekcje? — Taak? — dziewczyna okazała zdziwienie. — Skąd to wiesz? 127 — Mówili mi. I mówili, że chcesz iść do Maroantsetry do pracy. Czy to prawda? W gronie otaczającej nas młodzieży powstały ciche chichoty i wszyscy rzucali sobie złośliwe uwagi po malgasku. Velomody była zakłopotana. Brązowa jej twarz nabrała odcienia ciemnoczerwonego, oczy zwilgotniały, a na jej nozdrzach wystąpiły drobne perełki potu. Już dawniej zauważyłem, że młode Mal-gaszki łatwo pocą się na nozdrzach, gdy są wzruszone. — Czy to prawda, że opuścisz wieś? — powtórzyłem, gdy dziewczyna zbyt długo nie odpowiadała na moje pytanie, Velomody stroiła jakieś zabawne miny, chciała coś powiedzieć, wahała się i uśmiechała bezradnie. Wyręczył ją jeden z chłopców, może siedemnastoletni wisus, wołając do mnie z urwiszowśkim humorem: —; Ja ci powiem, vazaha! Czy dasz mi cadeau? — Dam. Velomody rzuciła się z wesołym wrzaskiem na chłopaka, by powstrzymać jego gadanie. Ale młokos uciekając przed nią zdradzał mi z daleka: — Ona uczy się po francusku, by mówić do ciebie: Owi, monsieur! Velomody przestała gonić i zadyszana wróciła do mnie. — On kłamie! — zapewniała i dodała: — Czy zaczekasz chwilkę? Pobiegła pod palmy, wyszukała wielki orzech kokosowy, przebiła w nim dziurę i przyniosła mi go, wyniosłym ruchem trzymając przed sobą jak cenny, królewski dar. — Wypij! — prosiła. Otwór orzecha przyłożyłem do ust. Płyn był wspaniały: chłodny, słodki, aromatyczny. Po chwili oddałem kokos dziewczynie, która spytała miękkim, wyczekującym głosem: — Czy dobre? — Wyśmienite! Sama piła z tego samego orzecha, potem razem z roześmianymi towarzyszkami odeszła do swej pracy pod palmami. Oswojony babakut plątał się przy jej nogach. Były to krzepkie, kobiece nogi, co spostrzegłem z pewnym zdumieniem. 26. Śpiewy głodnej krwi ieczory w Ambinanitelo zaczynały się wrzaskiem żab na ryżowisku, krzyczących jak roznamiętniony tłum ludzi, a już potem świerszcze świerszczyły przeraźliwie, nocne ptaki cmokały, zbudzone owady szumiały na wszystkich górskich stokach i w całej dolinie podnosiła wrzawę wszelka głodna zgraja. Coraz natarczywiej wyrażała swą wieczorną żądzę, a najgłośniej, naj-chciwiej krzyczała ludzka młodzież. Nękana niepokojem dojrzewania, zbiegała się nocami na skrajach sioła i tam swe podrażnienie zmysłów topiła w biciu bębna, w bezustannym tańcu i śpiewie. Był to zwyczaj Malgaszów, według którego od niepamiętnych pokoleń księżycowe noce należały do młodzieży. Nie lubiłem tych wrzasków. Trwały przez całe noce, skoro tylko księżyc świecił, i często budziły mnie z najgłębszego snu. Wtedy wśród niezrozumiałych słów śpiewu słyszałem niepokojący wyraz: vazaha, i następnego dnia brązowi chłopcy złośliwie patrzyli na nas, dwóch białych ludzi, a dziewczyny unikały wzroku. Nocne śpiewy kryły wrogą tajemnicę. — Czy oni o nas śpiewają? — wypytywałem się dobrych znajomych we wsi. Same wymijające odpowiedzi. Wójt Rajaona udawał lisa i rzekomo nic nie wiedział. Makoa Berandro wzruszał ramionami, a stary Dżinarivelo, mój przyjaciel, rzeczywiście mało co wiedział: zapatrzony w dal, kochał tylko swe widmo lasu. Pozostawał jedynie nauczyciel Ramaso. I on nic dokładnego nie wiedział, gdyż miał żonę i noce spędzał w chasie. Ale był życzliwy i uczynny. Chętnie chciał mi pomóc. Przyznał, że część mieszkańców wsi odnosi się do nas nieżyczliwie, ale uważał to tylko za błahy kaprys, a nie za istotną wrogość. — Prawie cała męska młodzież — oświadczyłem — jest źle do nas usposobiona. Czym to tłumaczyć? — Prosta rzecz! — uśmiechnął się nauczyciel. — Przyfrunęliście do nas jak ci książęta z waszych europejskich bajek i swoją obecnością niepokoicie wszystkie młode ramatu. Jest tylko jedno lekarstwo na to, by zjednać sobie chłopaków. — Mianowicie? 128 wieł... 129 — Wybrać sobie dziewczynę i wziąć ją jako vadi na czasowe małżeństwo. — Może znowu polecicie mi Benaczehinę? — Mamy tutaj tyle innych ramatu! I sprawa ta jest ważniejsza, niż wam się wydaje. Chodzi nie tylko o kwestie osobiste. Posiadając tutejszą vadi weszlibyście poniekąd w naszą rodzinę malgaską i wtedy cała wieś uznałaby was za swojego. Czy znacie dziewczynę Rasoę? — Widziałem ją, owszem. — Zdaje się, że jest wolna. — Dobrze, ale mniejsza o nią! — oznajmiłem zniecierpliwiony. — Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, co oni nocami śpiewają o nas. — Pójdziemy tam posłuchać. Dziś księżyc wschodził o dziesiątej w nocy i krótko potem odezwały się zwykłe śpiewy. Poszliśmy w ich kierunku, na skraj wsi, i zastaliśmy tańce już w pełnym toku. Tańczących było pewnie trzydzieścioro. Dwa zbite, szerokie rzędy, w jednym młodzieńcy, w drugim same dziewczyny — rytmicznie nacierały na siebie to doskakując ku sobie, to się cofając: odwieczny symbol zalotów przy chóralnym śpiewie raz dziewczyn, raz chłopaków. Między dwoma rzędami uwijał się tęgi śpiewak i gdy chóry milkły, wykrzykiwał: Struś jest ptakiem z rasy olbrzymów, słuchajcie!... Gdy staje na nogach, głową podnosi niebo, A gdy się kładzie, pazurami dziurawi skałę. Struś może zjeść na raz siedem wzgórz z drzewami, Lecz dwadzieścia pięć wielorybów nie starczy mu na kolację. Gdy zamyka powieki, nastają straszne ciemności I dwoje kochanków traci się z oczu na osiem lat... Wtem bicie bębna zgłuszyło słowa i dziewczyny uderzyły chórem: My chcemy widzieć naszych chłopców, Nie ukrywajcie nam chłopców, eeejl... 130 Śpiewak, podniecony uznaniem fantazjował dalej: Gdy struś westchnie, powstaje cyklon I kurom zrywa całe pierze, a kobietom suknie. Gdy struś wsadzi głowę do morza, Powstrzymuje wszystkie okręty świata, A na jego dziobie może tańczyć Dziewięć par najlepszych tancerzy. Gdy jedno pióro spadnie mu w Paryżu, Słychać echo huku w Maroantsetrze I przy tym giną Indie, a Chiny trzeszczą... Ramaso tłumaczył mi szeptem słowa śpiewaka i dodał z uśmiechem: — Owe nocne śpiewy i tańce, które widzimy, nazywają się tsiamunana, co znaczy: „zabawa, w której się mówi samą prawdę"... — Jak się nazywa ten śpiewak? — spytałem. — Natriko. — Wyobraźnię ma kapitalną! Staliśmy w pobliżu, na otwartej polanie, w blasku księżyca, i młodzież nas widziała, lecz pozornie nie zwracała na nas najmniejszej uwagi. Między tańczącymi rozpoznałem Benaczehinę i pokiwałem ku ,niej przyjaźnie rejką. Lecz wtem wyskoczył z szeregu nowy śpiewak i potężnym głosem przerwał chóry: Przysięgam wam okropną prawdę, eeejl... Widziałem w Tamatawie dziewczynę Z wyżartymi ustami: Usta wyżarł jej vazaha, biały kochanek. . . - "Widziałem, w Foulpointe dziewczynę Z wielką raną zamiast piersi: Pierś wyżarł jej vazaha, biały kochanek... Wśród tańczących prysł wesoły nastrój, wywołany poprzednim śpiewem o strusiu. Młodzieńcy wszczęli melodyjny ryk oburzenia, dziewczyny chórem wyrażały lęk. A wojowniczy śpiewak nucił dalej: Vazaha nie kocha jak mężczyźni, Lecz przy kochaniu ślini i gryzie jak pies. Idi do niego, Benaczehino, a wrócisz bez ust! 131 Iii Idź do niego, Rasoa, a wrócisz bez piersi! Czy wiecie, dlaczego vazaha ma złoty ząb? Psy szczekają, gdy chcą gryźć, Vazaha gryzie złotym zębem, Gdy chce kochać... Cielę wysysa mleko z wymion krowy, Vazaha wysysa krew z ust dziewczyn. Czy mi wierzycie, eeej?... Nie było wątpliwości, że chodziło tu o mnie. — Któż to ten okrutny gębacz? — spytałem. — To Zarabe. — Ach, to on? Zarabe, syn sołtysa Bezazy, a przyjaciel Benaczehiny. Chciałem w świetle księżyca przyjrzeć mu się dokładniej. Mój rywal nie był młody, miał już sporo ponad dwudziestkę, przy czym twarz jego, raczej prostacka, nie odznaczała się urodą. Wszyscy inni tańczący młodzieńcy wydawali mi się znacznie przystojniejsi. Bzdury zazdrosnego Zarabe śmieszyły mnie, lecz zarazem i niepokoiły. Niepokoiły — były to zatrute strzały rzucane w grono podnieconej młodzieży, strzały niebezpieczne dlatego, że nie przeciwstawiała im się żadna tarcza, żaden hamulec; na tym nocnym zbiegowisku nie miałem żadnej obrony. Następnego dnia kazałem przywołać do siebie Natrika, autora pieśni o strusiu, i w obecności nauczyciela Ramaso wyrażając podziw dla jego dowcipu i daru śpiewania zaproponowałem mu przyjaźń i współpracę: za każdą pochwalną o mnie piosenkę zapłacę mu sute honorarium, dziesięć franków. Młodzieńcowi zaiskrzyły się oczy, lecz powstrzymywały go jakieś wątpliwości. W końcu wyjawił je zażenowany: — Czy vazaha rzeczywiście... je usta dziewczyn? — Ani mi się śni! — odpowiedziałem stanowczo. — Mam lepszy pokarm: suchary! — Suchary vazahy są stokroć smaczniejsze niż usta dziewczyn! — stwierdził Ramaso i ostatecznie przekonał młodego śpiewaka. W dwa dni później, o północy, Zarabe znęcał się jak zwykle nad moim złotym zębem, szarpiącym usta wszystkich dziewczyn 132 świata, gdy ktoś zakłócił mu śpiew i nie dopuścił młodzieży do chórów: jego rywal, Natriko. Natriko ruszył do walki i śpiewał: Zdumiewający jest złoty ząb vazahy, ej! Olbrzymi jest nos vazahy! Czy wiecie, dziewczyny, co to znaczy, ej? Vazaha urodził się ze złotym zębem, 1 jego ojciec miał już złoty ząb, 1 jego dzieci urodzą się ze złotym zębem... Vazaha ma olbrzymi, wielki nos... Trąciłem nauczyciela i szepnąłem zgorszony: — Natriko chyba zgłupiał! — Nie zgłupiał! Pięknie śpiewa! — zachwycił się Ramaso. Nic nie rozumiałem. A Natriko ciągnął: Gdy nazaha kichnie nosem w Ambinanitelo; Gubernator w Tananariwie drży ze strachu, A rzeka Antanambalana cofa się pod górę I wszystkie dziewczyny czują się matkami, Z wyjątkiem tych, które są koślawe. Czy wiecie, co znaczy wielki nos vazahy? Kto je słodkie suchary i płodzi złote zęby, Nie potrzebuje ust dziewczyn, ej!... Vazaha ma olbrzymi, ostry nos, 1 jego dzieci będą miały wielki, piękny nos!... Rodził się tej nocy cudaczny koszmar: nosowa orgia, nosowy upiór, rozpasanie nosa. Natriko szalał moim nosem, upajał się, nim, innych upajał nosem. Rywal Zarabe chciał na "gwałt zniszczyć widmo pięknego nosa i przeciwstawiał mu gryzione usta, rozdarte piersi, ohydę złotego zęba — na nic: przegrywał. Nos prześcigał wszystko, był władczy, sprężysty, urodziwy, przekonywający i olbrzymi, olbrzymi. W końcu umilkł nawet i Natriko, sam oczarowany potęgą nosa. Nagle krótką ciszę przerwała najmłodsza z dziewczyn, dwunastoletni mniej więcej podlotek, i śpiewała lękliwym głosikiem gdzieś na szarym końcu: Chcą urodzić dziecko z toielkim nosem, ej!... 133 Inne dziewczyny wybuchły rozdrażnionym śmiechem i naraz jak burza uderzył gromki chór budząc ze snu całą dolinę: Chcemy dzieci ze złotym zębem, eej! Piąkne są dzieci że złotym zębem, eej!... Starałem się odkryć, czy wśród tańczących była Velomody. Z pewnością gdzieś tam pląsała, ale nie dostrzegłem jej. Nie wyzyskałem tej nocy. Nie podjąłem rzuconego mi wyzwania i nie zagarnąłem ani Benaczehiny, ani Rasoy, a potem było za późno, nastał siny blask i nadszedł dzień widny, trzeźwy, upalny i rozbrajający. W taki dzień drobne ptaszki sui, podobne do kolibrów, migały chyż(o w słońcu jak zielone błyskawice, lecz sprawy ludzkie toczyły się ciężko jak zastygłe wody. W sprawach ludzkich nie było ani lśniących wzlotów, ani gwałtownych rozstrzygnięć. Słońce niweczyło wszelkie nocne zwycięstwa i dopiero następna noc i następny księżyc rozjątrzały od nowa walkę. Walka trwała. Zarabe wciąż śpiewał przeciw mnie. Lecz śpiewał również i Natriko. A Natriko śpiewał co noc lepiej i coraz pewniej zwyciężał. Byłem o niego spokojny. Bojownik mój poznał nowe, nie wyczerpane źródło zapału: moje suchary. Więc gdy odgłosy śpiewów budziły mnie teraz wśród nocy, już nie lękałem się ich tajemnicy. A jednak coś jeszcze wisiało w powietrzu niewyjaśnione, nieposkromione; nowy, inny niepokój wyłaniał się z nocnych oparów doliny i trudno mi było potem zapaść w sen — odległe bicie bębna nieznośnie, aż boleśnie, przypominało przyśpieszone bicie własnej krwi. 27. Wąż ankoma idurniewała wybuchowa wrażliwość mieszkańców Ambinani-tela na niektóre objawy przyrody i na niektóre zwierzęta. Pojawienie się we wsi jakiegoś stworu, zazwyczaj Bogu ducha winnego, wywoływało czasem wielki zamęt. Wyrzucało życie znienacka 184 z codziennego toru, szerzyło niepokój, wzniecało namiętności i naraz rzecz z początku nikła urastała do zuchwałych rozmiarów, rozpasanych i nieobliczalnych. To fraszka była, gdy którejś nocy szalał po wsi mój wyolbrzymiony nos, wywołany pieśnią Natrika, lecz to dramat, gdy któregoś dnia zawitał do wsi zwykły wąż i rozpętał prawdziwe burze: jedną w ludzkiej duszy, drugą rzekomo w przyrodzie. Węża, żywcem złapanego w puszczy, przyniósł mi Toto. Toto, mieszkaniec sąsiedniej wsi po drugiej stronie rzeki, był mal-gaskim zuchem i nie bał się niczego. Toto był wysoki, lecz bestia była jeszcze dłuższa: trzymana za szyję wzniesioną wysoko ręką, spływała potężnym cielskiem na dół i całym ogonem włóczyła się jeszcze po ziemi. Cielsko było paradne i ledwo dało się objąć dwiema dłońmi. Wąż, nazwany tu ankoma, należał do szlachetnej rodziny boa, owej rodziny, która nie zabija jadem, lecz dusi. Więc zwycięski Toto był upojony dumą i wszczął z jeńcem niebezpieczną zabawę. Puszczał go swobodnie na dziedzińcu między moją chatą a chatą wójta Rajaony. Wąż natychmiast pomykał majestatycznym ruchem w stronę zarośli. Naokoło robił się wielki rwetes, pies ujadał przerażony, dziatwa uciekała w popłochu, lecz Toto był pewny siebie. Toto grał, Toto igrał, Toto panował. Równie dostojny jak jego wąż, Toto we właściwej chwili zrywał się jak dziki zwierz fossa, dopadał, przyciskał szyję ankomy widłami gajęzi: związał węża i przywlókł mi go dziarsko do stóp. Dostał hojny dar i wrócił do swej wsi. Odchodził jak bo-hater, z wyniosłym czołem, wywołując lęk i podziw ii wszystkich niewiast. Wąż był szary jak stal, lecz przemyślna ręka leśnego demona wypisała mu na bokach ciemne, tajemnicze znaki: szereg geometrycznych zygzaków. Dla kogo były te znaki i kto je odczyta? Ludzie? Brązowi ludzie w istocie podchodzili zamyśleni, pogrążeni w przeczuciach, nieswoi. Stary Dżinarivelo, rozkochany w puszczy, witał w ankomie leśnego wysłannika, lecz potem poważniał i wskazując na węża wyrokował po prostu: — Będzie burza! Patrzałem na niego rozbawiony: 135 — Jesteśmy w połowie pory deszczowej i niejedna będzie jeszcze burza, o proroku! — Będzie burza dziś o północy — dokładnie ustalał Dżinarivelo i wcale się nie uśmiechał. Ponieważ Dżinarivelo był moim przyjacielem, nie wolno mi było kpić z niego. Badałem niebo. Popołudniowe słońce świeciło jak zwykle i nic nie zwiastowało rychłej niepogody. Później przyszedł Makoa Berandro, posiadający magiczną siłę leczenia, spojrzał z uwagą na węża, pokiwał głową i stwierdził bez ogródek: — Toto jest łajdak! — Dlatego, że mi przyniósł pięknego węża? — spytałem zaczepnym głosem. —i Tak, że ci przyniósł tego właśnie węża, ankomę... — Przesadzasz, Berandro! Lecz Berandro zaklinał się, że nie przesadzał i że wiedział, co mówi. W grę wchodziły tu ważne, najważniejsze sprawy ludzkie. —< Jakie? — niecierpliwiłem się. — Zabij zawczasu ankomę! — nalegał Berandro. Dość miałem malgaskich zachcianek i czarów i nie myślałem im ulegać. — Nie zabiję ankomy! — o.świadczyłem stanowczo i szorstko. Tak szorstko, że potem żal mi się zrobiło miłego człowieka i zaprosiłem go do siebie na szklankę rumu. Druga szklanka otworzyła Berandrze usta: Mniej więcej pięćdziesiąt lat temu żył w Rantabe czcigodny starzec z klanu Cyjandru. Gdy starzec któregoś dnia poszedł do puszczy, napadł na niego olbrzymi wąż ankoma i udusił go. Od tego czasu ankoma był wrogiem wszystkich członków rodu Cyjandru i gdziekolwiek któryś z tych ludzi ujrzał ankomę, musiał go natychmiast zabić pod karą najcięższego przekleństwa. Obecną głową rodu był Bezaza, nasz sołtys w Ambinanitelo i jego obowiązkiem było zabić mego ankomę... Nie spodziewałem się, że tak szybko i w ten dziwny sposób dojdzie do bezpośredniego starcia między mną a sołtysem Bezazą. O tym już wszyscy wiedzieli, że chata jego była tajną kuźnią wrogości przeciw mnie, a syn jego, Zarabe, wciąż wyśpiewywał w księżycowe noce plugawe potwarze. — Ankoma będzie żył!!! — wyraziłem raz jeszcze niezłomną wolę. Berandro był wzruszony rumem i ankoma i pot ściekał po jego twarzy. Berandro powiedział, że cała dolina znała i szanowała wielkie fadi Bezazy, że wszyscy wiedzieli, co znaczy dla niego ankoma, i Toto wiedział, i dlatego Toto był skończony łajdak. Przynosząc ankomę wprowadzał całe sioło w niepokój i łobuz mścił się na Bezazie, z którym jego rodzina żyła w waśni... — A jednak T.oto jest dzielnym chłopem! — sprzeciwiałem się i aby postawić na swoim i wziąć byka za rogi, zaprosiłem do siebie Bezazę. Hardy zazwyczaj sołtys był dziś złamany. Był chory i chwiejny. Twarz sczerniała mu na popiół i opadłe szczęki drgały, gdy wzrok jego spotykał się ze wzrokiem węża. Dziwny, przemożny wpływ zwierząt na tutejszych ludzi! Lecz wiedziałem, że Bezaza nie rzuci się na ankomę, jak ongi rzucił się obłąkany Betrara na mego kameleona: Bazaza był poważnym i odpowiedzialnym mpiadidy, Oznajmiłem mu z całym naciskiem: — Jestem gościem twojej wsi, a to jest mój wąż. Do jego życia przywiązuję wielką wagę. Wieczór tego dnia spływał na dolinę inaczej niż w inne dni. Słońce zachodziło czerwieńszą łuną, żaby rozkrzyczały się o godzinę za wcześnie, z lasu rozlegał się wrzask nie słyszanych dotychczas zwierząt, natomiast wieś, zwykle tak rozgwarzona o tej porze, dziś zamarła w złowrogiej ciszy. Umilkły nawet wieczorne śmiechy kobiet, a na tle głuchych chat daleki płacz dziecka dudnił jak okrzyk. Przed kolacją odwiedził mnie wójt Rajaona i zawiadomił, że Bezaza gorączkował i bredził w malignie niewyraźne słowa. Ludzie tłumaczyli sobie, że to siły demoniczne objawiały swe życzenia. Później, już po zapadnięciu nocy, zajrzałem do węża i zbadałem wiązadła. Ankoma leżał na werandzie zwinięty w kłąb; oczy miał zamknięte i zdawał się spać. Oświetliłem jego głowę lampką elektryczną: spało uosobienie spokoju, siły i godności. Trąciłem 137 jego pysk. Wąż powoli otworzył oczy do połowy, oczy zbyt małe jak na to wielkie cielsko, i przez szparę powiek wlepiał we mnie zimny wzrok. I nagle stwierdziłem upokorzony, że mi ciarki suną po plecach. Zarazili mnie Mai gaszę strachem. Nerwy! Nie ulegało wątpliwości, że tej nocy było goręcej niż zwykle i że świerszcze syczały hałaśliwiej. Natomiast odczułem niemile brak innych conocnych odgłosów: młodzież zachowywała dziś zupełne milczenie, nie oddawała się ani tańcom, ani śpiewom. Po chwili z osłupieniem spostrzegłem, że nie było księżyca na niebie, a nad wschodnim łańcuchem gór kłębił się czarny, gęsty wał. Zbliżała się powoli ogromna chmura. Zakryła już księżyc. Zamierzałem czuwać tej nocy leżąc na łóżku, lecz ni stąd, ni zowąd ogarnęła mnie niezwalczona senność. Resztką świadomości podejrzewałem kucharza Marovo, że mi dał jakiś mocny środek nasenny. Chciałem zerwać się i pędzić do Bogdana, mieszkającego w innej chacie. Nie mogłem! Nie mogłem oderwać ciężkiej głowy od posłania. Oczy mi się kleiły i zapadłem w sen. Zbudził mnie huk i trzask. Huk bliskiego piorunu i trzask ulewy o mój dach. Nadeszła silna burza i biła w dolinę grzmotem po grzmocie. Zapaliłem światło. Druga po północy. Więc przepowiednia Dżinarivela jednak się spełniła, chociaż z dwugodzinnym opóźnieniem. A wąż? Już pierwszy rzut oka potwierdził złe przeczucia. Wąż leżał na werandzie w nienaturalnym układzie ciała, rozciągnięty jak długi. Zgadzało się: nie żył. Nożem przecięto mu gardło. Fadi Bezazy okazało się silniejsze niż wszystko inne. Był to piękny okaz węża i była to naprawdę dla mnie strata, lecz zarazem i moja nowa broń, a hańba wsi: wieś złamała święte prawo gościnności. Rano, po burzy, przyszli do mnie wójt Rajaona i sołtys Bezaza z oficjalną wizytą. Bezaza miał znowu zdrową, brązową twarz. W poczuciu winy przyniósł mi dar, mający zastąpić ankomę: dwa mniejsze węże z innego rodzaju o pięknym, jasnobrunatnym ubarwieniu. Potem Bezaza dodał jeszcze: — A Zarabe już nie będzie śpiewał... Nie będzie go wcale we wsi... Wysłałem go... Były to pierwsze owoce mego zwycięstwa, była to korzystna 138 nowina i byłby to dzień może pomyślny, może istotnie przyjemny, gdyby nie czekała mnie jeszcze przykra powinność wymiaru sprawiedliwości: kucharzowi Marovo dać łupnia w łeb. 28. Biada zwycięzcy! R, „apryśność ludzi w Ambinanitelo i drażniąca zawiłość ich odruchów męczyły nas i coraz gwałtowniej domagały się rozwiązania, jakiegokolwiek rozwiązania. Gdzieś w ukrytej plątaninie pierwotnej duszy sączyło się źródło wrogości, zwrócone przeciw nam, dwom obcym ludziom, lecz jak odkryć to źródło i jak się do niego dobrać? Wiedzieliśmy, że między tutejszym człowiekiem a leśnym zwierzęciem istniały magiczne związki i przemożne wpływy, czyżby więc wśród zwierząt szukać rozwiązania? Czy po-znawszy zwyczaje tutejszych zwierząt nie wnikniemy lepiej do wrogich nam zakamarków duszy tutejszego człowieka? Instynkt poszukiwacza, a zarazem instynkt obrony pchały mnie ku nie-zwyłym owadom: modliszkom. Bogdan Kreczmer znosił mi je żywe z lasu, znosili mi je również i jego chłopacy, więc od kilku dni pełno było w mojej chacie okrucieństwa i drapieżności. Otaczał mnie świat kanibalizmu, świat przepełniony zgrozą, a jednak roztaczający niezwalczony urok. Poznawałem jego dzikość, chciałem wyśledzić jego prawa pożerania, przede wszystkim zaś chciałem obronić się przed sa-s mym sobą. Bo tu chodziło już nie tylko o modliszki-1 o brązowych ludzi: chodziło o własne kompleksy. Weszła mi na rękę wielka modliszka tisma. Palcem drugiej ręki wodziłem dokoła niej, a ona wykręcała głowę wciąż w stronę palca; modliszka to jedyny na świecie owad o ruchomej szyi. Naraz owad cisnął w górę swe drapieżne łapy i chwycił mój palec. Chwyt był tak silny, że drapieżnik już mnie nie puści, chyba że rozerwę mu ciało. Chwyt pełen charakteru, na śmierć lub życie. Na chwilę mały owad więził dorosłego człowieka jakby czarodziejską mocą. W końcu udało mi się odczepić palec. Krople krwi wytrysnęły ze skóry, przebitej kolcami łap. Zlizałem krew 139 i uczułem się pobity. To jak gdyby nieprzyjazny duch doliny zadał mi ranę. Chcąc lepiej poznać drapieżność modliszek zamykałem je do ciasnych skrzynek i dawałem im na żer pająki, turkucie, szarańcze. Żadne z nich nie ostawały się modliszkom i co ciekawsze, że wszystkie jadowite pająki, nawet te największe, ginęły bez wyjątku. Modliszka w szczupłym pudełku walczyła sposobem rosomaka napadniętego przez psy, leżąc bokiem i wyrzucając bezustannie swych sześć długich nóg. Była to zapora nieprzebyta, natomiast pozwalająca jej samej, po krótkiej walce, zahaczyć kolcami przednich łap o ciało pająka: znaczyło to jego koniec. Turkucie doliny Ambinanitelo były potężne, spaśne i uzbrojone w ogromne pazury do niezmordowanej pracy w ziemi. Tymi pazurami mogłyby rozerwać na strzępy ciało każdej tismy, gdyby o tym wiedziały i gdyby chciały. Nie wiedziały, niestety. Wszystkie turkucie ginęły. Czasem złość brała człowieka, gdy patrzał na klęskę siły ogromnej, lecz pokojowej, pokonanej przez zorganizowaną drapieżność. Turkucie, złapane w kleszcze modliszek, cudacznie wymachiwały w powietrzu ciężkimi pazurami i było to jakby bezradne wymachiwanie gałązką oliwną. Kończyło się nieodmiennie pożarciem wymachiwacza. Dopiero w zestawieniu z rubasznością otyłych turkuci spostrzegliśmy objaw zastanawiający, mianowicie to, że modliszki posiadały niesamowitą urodę. Piękne były wyłącznie samiczki; samce, znacznie mniejsze, były niemrawe i tchórzliwe. Rodził się we mnie, mimo woli, niezdrowy podziw. Lecz trudno, modliszki były piękne. Długie, kształtne nogi, wysmukłe ciało, skrzydła, gdy rozwarte, przypominające tiul tancerki, nade wszystko zaś ruchy pyszne, wytworne, prawie teatralne — wszystko to rzucało mi się pewnego razu w zdumione oczy, wypaczało pierwotną linię grozy i stwarzało nowe powiązania: modliszki to amazonki. Bezlitosne, lecz wspaniałe; okrutne, lecz urocze; krwiożercze, lecz ponętne. I uderz w stół, a odezwą się utajone myśli! Gdzieś w oddali, wśród tych drapieżnych amazonek, zamajaczyła mi znajoma postać. Postać zalotna, lecz nieuchwytna i jakby okrutna. Bena-czehina. Najciekawsze były walki, jakie modliszki staczały między sobą. 140 W tych potyczkach nie było wyników połowicznych, remisowych; był zawsze ten sam koniec: zupełne zwycięstwo jednej z walczących, zupełna klęska i śmierć drugiej. Reguły boju były niezwykłe i rygorystycznie przestrzegane. W czasie starcia zapa-śniczki nigdy nie gryzły, lecz tylko usiłowały się chwycić. Wygrywała ta, która pierwsza obejmowała przednimi łapami szyję lub głowę drugiej. Objęciem tym unieruchamiała przeciwniczkę i wtedy dopiero zaczynała żywcem zjadać pokonaną. Modliszki miały długi, miękki, zupełnie bezbronny odwłok, który łatwo byłoby rozpłatać jednym szarpnięciem kolców przednich łap, zadając śmiertelną ranę. Nigdy, nigdy to się nie zdarzyło. Tyle razy była ku temu sposobność i nic. Modliszki w czasie walki widziały i uznawały tylko głowę i szyję wroga, godziły tylko w te części i tych tylko broniły. Przyroda stworzyła tu niebywały fenomen tragicznego, choć, oczywiście bezwiednego przestrzegania zasad fair play w walce o życie. Modliszka, łamiąca tę surową zasadę, odniosłaby łatwe zwycięstwo; lecz żadna na ten pomysł nie wpadła. Gdy walczyły dwie modliszki równie rosłe, trudno było z góry przewidzieć, która zwycięży; w grę wchodził przypadek. Natomiast starczyło, by jedna z nich była odrobinę większa, a walka stawała się nierówna, większej dawała bezwzględną przewagę i większa, zawsze większa, odnosiła zwycięstwo. Nie było tu przypadku i nie było wyjątku. Tismy stanowiły największy gatunek spośród modliszek doliny Ambinanitelo; one więc stały na szczycie drapieżnej hierarchii, one zawsz-e zjadały inne modliszki. Zawsze? W toku dociekań wpadłem na ślad dziwnego prawidte, rządzącego tym światem grozy. Okazywało się, że i sam zwycięzca mógł zginąć. Więcej: właśnie dlatego, że poprzednio zwyciężył, potem ginął. Wszystkie doświadczenia niezbicie stwierdzały, że nawet w tym piekle drapieżnych instynktów panowała jakaś pierwotna, surowa sprawiedliwość. U modliszek uderzała szczególna cecha, że pokonawszy wroga musiały go całego zjeść. Był to jakiś przymus biologiczny, niezmo-żony, i jak się okazało, w skutkach swych dla zwycięzcy fatalny. Oto walka. Potężna tisma o rudawych skrzydłach walczyła z modliszką nieco mniejszą, zieloną. Los zielonej był przesądzony. 141 it .;!§¦ Tisma po krótkim boju chwytała kuzynkę mocno za szyję i już nie zważając na gwałtowne ruchy łap, bijących powietrze, pożerała obezwładnioną. Po kolei wchłaniała wszystko: głowę, tułów i cały odwłok. Pośpiesznie, zawzięcie, jak gdyby pożeranie było dalszym ciągiem walki. Żadna moc nie zdołałaby powstrzymać przy tym modliszki, dopóki nie doszła do końca odwłoku, a z ofiary nie pozostało nic prócz nóg i skrzydeł. Modliszka była drapieżna, lecz równie okrutna okazała się siła zmuszająca ją, by pochłaniała całą zdobycz na jeden raz: triumfatorka nabrzmiewała i opadała z sił. Gdy wpuszczałem do klatki świeżą, zieloną modliszkę, zielona, jak zwykle, bała się rudawego potwora. Lecz potwór nie był już groźny; nie nacierał, nawet nie umiał się bronić. Co gorsza, widać było jego ociężałość. Zielona nabierała odwagi, rzucała się i zwyciężała. I tak ginęły wszystkie zwycięskie tismy, ofiary swej żarłoczności, okrutnej także dla samego zwycięzcy. Szukałem z początku wśród modliszek praw, by lepiej poznać kręte ścieżyny życia w Ambinanitelo. Lecz oto ścieżka nagle wyrywała się z cichej doliny, przebijała z rozmachem góry i walnym gościńcem prowadziła w szeroki świat. Poznawałem wielkie prawo przyrody, prawo zuchwałe, wstrząsające. I promienne otuchą: zwycięski drapieżnik ginął! 29. Zloivróżbne wieści znad morza Otało się: podniosłem otwarty bunt przeciwko wsi. Obrzydły mi jej chytre półsłówka i półżyczliwość, jej zdradliwe unikanie wzroku i rzucanie na nas czarów. Chciałem prostej drogi: chciałem nareszcie przyprzeć do muru niechętnych nam mieszkańców Ambinanitela i spojrzeć im prosto w oczy. W stosunku do nas, białych ludzi, istniały we wsi — powtarzam — dwa obozy. Z jednej strony kilku szczerych i niezawodnych przyjaciół: nauczyciel Ramaso, sędziwy Dżinarivelo, Be-randro, Tamasu i Manahitsara, znawca starych legend, z drugiej strony nieprzyjazny wciąż sołtys Bezaza i wielu jego krewnych 142 z rodu Cyjandru. Bezaza, jak przyrzekł, wysłał co prawda swego syna Zarabe gdzieś na odległe ryżowiska, ale szeptana wojna przeciw nam bynajmniej nie wygasła. Niekiedy odnosiliśmy wrażenie, że fala niechęci zalewała całą wieś i wdzierała się nawet do rodzin oddanych nam przyjaciół budząc nieufność do nas w sercach ich własnych żon, dzieci i wnuków. Od kilku dni odurzałem się drapieżnością modliszek. Wyszło mi to widocznie na dobre. Z tych doświadczeń wyrwałem się zawzięty jak osa i gotowy poruszyć niebo i ziemię, a przede wszystkim Ambinanitelo. Postanowiłem doprowadzić sprawy do ostateczności. Chińskiemu piekarzowi w Maroantsetrze poleciłem przygotować dwa wory słodkich sucharów, sprowadziłem od innego Chińczyka kilka butelek przedniego rumu i pewnego popołudnia zwołałem do siebie wielkie kabary. Kabary to publiczne zebranie. Przypilnowałem, aby przybyli do mnie nie tylko przyjaciele, lecz i sołtys Bezaza, i wszyscy ważniejsi z rodu Cyjandru, zarówno starzy, jak młodzi. Zaprosiłem oczywiście także wójta Rajaonę. Rajaona nie mógł pozbyć się swej natury lisa i chytrego dyplomaty. Właściwie był mi życzliwy, ale w taki sposób, że wciąż powstawało we mnie uczucie niepewności. Żałowałem, że odjechał już lekarz Rana-kombe i nie będzie na zebraniu. Odważny i otwarty Howas stałby na pewno po mej stronie. Rajaona, widząc poważne przygotowania do kabary, starał się wywiedzieć, do czego zmierzałem. — Chcę na ostrzu noża postawić sprawę przyjaźni wsi do nas! — wykładałem szczerze swe zamiary. , * — To będziecie mieli wielką przemowę? — A będę! — Z przyjemnością posłużę wam za tłumacza. — Dziękuję, chętnie przyjmuję waszą pomoc. Co prawda prosiłem już o to Ramaso, ale co dwóch, to dwóch. Wieś domyślała się nadchodzącej burzy. Śledziła mnie z daleka podejrzliwiej niż zwykle i zachodziła w głowę, dokąd mogło zaprowadzić podniecenie białego człowieka, żyjącego od tylu tygodni w gorącej dolinie. Wieś rozważała, jak by rozbroić mój gniew. W dniu wyznaczonym na kabary od samego rana znosiła 143 uc \M mi plony ziemi, ogromny stos darów. Kokosy, ryż, owoce drzewa chlebowego, banany, papaje, jarzyny, kury, jaja, trzcinę cukrową. Olbrzymia góra żywności piętrzyła się na werandzie chaty, lecz nie dałem się zbić z tropu. Zaraz po obiedzie zaczynali schodzić się goście. Jako jedni z pierwszych nauczyciel Ramaso i wójt Rajaona. Wkrótce zabrakło stołków i ławek, więc przybysze siadali na matach w kucki gdzie bądź w chacie. Sprawnie obsługiwał ich kucharz Marovo przy pomocy Bogdana podając każdemu kieliszek rumu i kilka sucharów. Wszyscy byli zaciekawieni, co z tego wyniknie. Niewiele rozmawiali ze sobą i z lekka zaniepokojeni czekali. Przybycie sołtysa Bezazy wniosło ożywienie. Jeszcze był czas na zagajenie kabary, bo czekaliśmy na kilku maruderów, więc Bezaza zakomunikował najświeższe wiadomości z nadmorskiego rejonu Antalaha: doszło tam do dalszych zatargów między robotnikami malgaskimi a białymi plantatorami wanilii. Były nowe aresztowania. — Czy to prawda, że mój wnuk Razafy został aresztowany? spytał Dżinarivelo. Razafy pracował od wielu miesięcy na wybrzeżu. — Tak słyszałem — odrzekł Bezaza. Sołtys spoglądał na starca z głęboką powagą, przez którą przenikał cień współczucia. Po chwili wahania Bezaza podał Dżinari-velowi rękę i oznajmił: —' Z naszej rodziny też uwięziono. Uścisk dłoni tych dwóch wywołał pewne poruszenie wśród obecnych. Patrzyli na nich ze zdumieniem, jak gdyby podanie rąk zapowiadało kres kwasom między rodami Zanikawuku a Cy-jandru. — Podobno jednego z naszych zabili — krzyknął ktoś pod ścianą. — Nie, to plotka! — zapewnił wójt Rajaona. — Przecież strzelano! — Zgadza się. Strzelano, ale w powietrze, na postrach. Korzystając z milczenia, jakie nastało, spytałem, o co właściwie chodziło w tym zatargu. Nauczyciel Ramaso wytłumaczył mi półgłosem. 144 ...A Natriko śpiewał co noc lepie]... (str. 134) loto igrał z wężem, Toto grał, Toto panował... (str. 135) O blisko sto kilometrów na wschód od Ambinanitela leżał port Antalaha na wschodnim wybrzeżu wyspy, nad pełnym morzem. Na okolicznych wzgórzach znakomicie dojrzewała wanilia. Owa szlachetna i cenna roślina z rodziny storczyków, podobna do lian, była ogromnie popłatna, lecz wymagała starannej pracy zarówno przy sztucznym zapylaniu kwiatów, jak i skomplikowanym preparowaniu dojrzewających strąków. Kompanie francuskie oraz prywatni biali przedsiębiorcy posiadali w Antalaha plantacje, na których zatrudniali dużo krajowych robotników. Robotników chroniły osobne umowy i ustawy kolonii pięknie brzmiące na piśmie, lecz na każdym kroku łamane przez właścicieli plantacji. Kilka miesięcy temu plantatorzy zaczęli samowolnie obniżać płace robotnicze i znacznie zmniejszyli dzienne porcje ryżu, należne robotnikom według umowy. Gdy poszkodowani zbuntowali się przeciw temu i zaprzestali roboty, lokalne władze, w sprzeczności z istniejącymi prawami, ogłosiły wszystkich za pobranych do przymusowej pracy publicznej i kazały im pracować na plantacjach teraz już za znikome, groszowe wynagrodzenie. — Przymusowa praca dotyczy tylko robót publicznych o użyteczności ogólnej, a nie na prywatnych plantacjach, prawda? — spytałem. — Oczywiście... tak mówi ustawa. Ale władze w Antalaha idą ręka w rękę z plantatorami; to jedna zgrana szajka! Mało dbają o ustawy. — A nadrzędne władze tych kacyków lokalnych, na przykład w Tananariwie, nic na to? — Chciejcie zrozumieć, vazaho — wyjaśniał nauczyciel Ra-maso — istotny cel posiadania kolonii: dobro jedynie kolonizatorów. Dopiero gdy nadużycia w stosunku do tubylców dochodzą u nas do takich rozmiarów, że mógłby ucierpieć na tym interes kolonizatorów, na przykład w wypadku zbrojnego buntu, wtedy władze wkraczają przeciw nadużyciom. Robotnicy plantacyjni w Antalaha, poddani rygorom przymusowej pracy, nadal burzyli się i doszło do pobicia kilku zbyt gorliwych dozorców. Wtedy władze wezwały pomocy wojska i przeprowadziły dalsze aresztowania chcąc wyłapać i unieszkodliwić 10 — Gorąca wieś... 145 przywódców oporu. Doszło nawet do zadawania tortur niektórym więźniom. W tej chwili panował w Antalaha pozorny spokój, ale ludność była rozgoryczona, masa ludzi siedziała w więzieniu, napięcie wciąż trwało... — Co sądzicie, Ramaso? Jak to się skończy? — Jak się skończy? Jak zwykle dotychczas. Plantatorzy mają pieniądze i poparcie władzy, robotnicy żyją z dnia na dzień i mają luźną tylko organizację. Spór przegrają. Będą cieszyli się, gdy aresztowanych wypuści się z więzienia, i przyjmą pracę na gorszych niż dotychczas warunkach. Ale jedna rzecz ciągle tu narasta. To świadomość krzywdy... 30. Rozgrywka ze wsią P, odczas gdy Ramaso wyjaśniał mi te smutne sprawy, przyszli ostatni goście. Jednocześnie budziły się we mnie dręczące wątpliwości. Na sk*utek zajść w Antalaha szczep Betsimisaraków na pewno przeżywał ciężkie troski. Czy wobec tego wypadało mi narzucać się mieszkańcom Ambinanitela ze swymi osobistymi bolączkami? Obecnie, w porównaniu z kłopotami ludności, wydały mi się nikłe i samolubne. Więc może lepiej rozwiązać kaba-ry i odroczyć je na czas dogodniejszy? Z tych wątpliwości zwierzyłem się na uboczu nauczycielowi Ramaso. On był innego zdania. Kabary powinno się było odbyć, gdyż dotyczyło nie tylko mej osobistej sprawy. Chodziło tu o moralną postawę wsi. Wieś powinna była złożyć dowody swej dojrzałości, że umiała szanować życzliwych, choć obcych ludzi, przybyłych jako przyjaciele. Teraz właśnie była doskonała sposobność, by napiętnować szczątki prostactwa i dawnych zabobonów. — Nie dajcie się przy tym wywieść w pole ilością przyniesionych darów! — ostrzegł Ramaso. — To dobre, owszem, ale potrzeba wam przecież innych objawów gościnności, bardziej istotnych! Ponieważ Ramaso umilkł, spytałem: 146 — Bardziej istotnych? Czy macie coś konkretnego na myśli? — Oczywiście, mam! Zgadzam się zupełnie ze starym Dżina-rivelo, że powinniście wybrać sobie jaką vadi spośród tutejszych dziewczyn, a wieś powinna ją wam życzliwie ofiarować. Taki czasowy związek małżeński nazywa się u nas volambite i będzie to wasze prawdziwe zbliżenie się do wsi. — Czy to rzeczywiście takie ważne? — Bardzo ważne! Wtedy, i tylko wtedy, będzie pokój i serdeczność. To są starodawne tutejsze obyczaje. Wieś musi się jasno wypowiedzieć, a wy żądajcie tego od niej wyraźnie! — Czego? Dziewczyny? — Nie! Jasnego, stanowczego dowodu! Oni to dobrze zrozumieją... Sądziłem, że wypadnie mi zagaić zebranie. Ubiegł mnie w tym sołtys Bezaza. Głaszcząc powoli ręką swe kędzierzawe włosy nerwowo rozcierał brodę, na której ciemniał słaby zarost, wreszcie powstał namaszczony i odezwał się do mnie. W niezmiernie długiej i zawiłej przemowie, pełnej barwnej kwiecistości i miodowych słówek, prosił mnie, bym jedząc to wszystko, co mi wieś przyniosła, odczuwał jej przyjaźń. Słowa, słówka, słóweczka. — Zjem, Bezazo, nawet i twój miód i zaspokoję głód żołądka. Lecz czy na tym kończy się twoja gościnność, ej? Nie, banany i kokosy już nie omamią mnie wonnym kadzidłem i nie powstrzymają mego rozpędu. Dość zabawy w ciuciubabkę! — odparłem. Gościom moim sprawiłem niemały kłopot. Sztuczek nauczyłem się od nich samych; na pomoc wziąłem pobliską-górę Ambihi-mitsingo, górę Beniowskiego. Rzuciłem na nią czar i siłą ściągnąłem ją na dół w dolinę. Nagle w wyobraźni naszej cała ta bryła ziemi nabrała życia, zsunęła się na wieś, spadła na umysły mieszkańców, zapaliła ich fantazję i przytłoczyła jak ciężki los. W los brązowego człowieka bezustannie wplatały się żywe części przyrody: ptaki, kameleony, lemury, drzewa, góry, rzeki. Teraz oto Góra Beniowskiego weszła do mej chaty i urzekała zebranych Malgaszów. — ...Duch Beniowskiego — prawiłem — żyje do dziś nie tylko na tej "górze, o czym doskonale wiedzą Berandro i Dżinarivelo, 147 lecz i w mej dalekiej ojczyźnie na północy. Beniowski, który walczył wpierw za naszą sprawę, a potem za waszą i który został waszym wielkim królem — ampansakabe — napisał dla potomności testament: książkę. W tej książce donosi nam o waszych przodkach a swych przyjaciołach i szczególnie chwali ich gościnność. Dzisiaj ludzie mego narodu są ciekawi waszych dziejów i przysyłają mnie do was, żebym zdał im sprawę, czy wśród Bet-simisaraków żyją wciąż jeszcze te same cnoty co ongi za czasów Beniowskiego. I jak sądzicie, co będę musiał napisać o waszej gościnności? Przybyłem do was z sercem pełnym przyjaźni i kieszenią pełną darów, lecz wy, czym mnie w zamian częstujecie?... Dziś, po tylu tygodniach, ofiarowujecie mi ryż i kury, i banany, przedmioty, które zawsze można kupić za pieniądze. Czy to wszystko z waszej przyjaźni, co mi dać chcecie? A wasz dawny, święty, malgaski obyczaj?!... Słowa, tłumaczone zaraz przez wójta Rajaonę z francuskiego na język malgaski, padały w zgromadzenie jak twarde ciosy, aż sam się temu dziwiłem, i uderzały w najczulsze struny malgaskiej dumy. Starszyzna milczała zakłopotana. Później sołtys Bezaza odezwał się przyczajonym głosem: — Więc powiedz nam, czego żądasz od nas? Spojrzenia wszystkich z napięciem zwróciły się w moją stronę. — Przekonywającego dowodu — odparłem — że uważacie nas dwóch naprawdę za przyjaciół. Chcę waszego czynu, a nie słów, choćby zaprawionych najsłodszym miodem lub kwiatami... Bezaza uparcie powtórzył pytanie z niewinną miną: — Więc powiedz jasno, jakiego czynu od nas żądasz? Filut, zamierzał mnie wciągnąć w zasadzkę! Gdybym teraz powiedział otwarcie, o co mi chodziło, popełniłbym wyraźny nietakt i uchybiłbym etykiecie w oczach moich gości. Milcząc wodziłem wyzywającym wzrokiem po zgromadzonych. — Pozwólcie — wtrącił się nauczyciel Ramaso — że ja wyjaśnię niektóre sprawy. Vazaha wiele tygodni temu przyjechał do naszej wsi i codziennie widzimy go w naszym gronie. Nikt nie może już wątpić, że vazaha jest naszym szczerym przyjacielem! Właśnie dziś, kiedy na szczep nasz spadają nieszczęścia, jego przyjaźń jest dla nas tym cenniejsza, że jako pisarz może 148 bronić naszej sprawy na świecie. Czy ma kto wątpliwości go do tego? Wszyscy milczeli, nikt nie wyraził zastrzeżenia. — Więc głupią wydaje się — ciągnął Ramaso — nieprzychyl-ność tych spośród was, którzy się na niego boczą. Powiem nawet więcej, to są szkodnicy naszego szczepu. — Czy masz jakie namacalne dowody tej nieżyczliwości? — spytał Bezaza. — Choćby taka prosta rzecz: chata vazahy wciąż jest pusta, nie ma u jego boku towarzyszki... — Może gardzi naszymi ramatu? — ktoś dowcipny podsunął z boku, lecz inni nie chcieli prześmieszek i głośno się sprzeciwiali. — Ty, Ramboa, wiesz najlepiej w czym sęk — wołał Ramaso. ¦— To ty i twoi kamraci wyśpiewujecie po nocach brednie, że nawet dziewczyny wierzą tym głupstwom i boją się vazahy. Wszyscy na mnie patrzyli, jak gdyby żądali ode mnie wyjaśnienia. Wpadłem na dobrą myśl. Sięgnąłem do ich historii, jak tego wymagał dobry obyczaj, i odpowiedziałem im w przenośni: — Wiadomo, że dawniej nie było wcale krokodyli w waszej rzece Antanambalana. Dopiero król Rabę półtora wieku temu sprowadził z Antalaha pierwszego żywego krokodyla. Sami wiecie, że król Rabę tak wysoko cenił gościnność, iż nawet potwornego zwierza uważał za swego gościa i jako takiemu — by świętym obyczajom stało się zadość — ofiarowywał uroczyście co rok jedną dziewczynę na pożarcie... Tak, to prawda. Ludzie doliny Ambinanitelo znali ..dziwne dzieje króla Rabę i jego krokodyla. Pamiętali o nim i chętnie teraz znów słyszeli, a niektórzy z uznaniem kiwali głowami. To prawda: słuchanie dawnych dziejów zawsze smakowało brązowym ludziom jak słodki owoc mango. Po chwili milczenia dodałem z uśmiechem: — A my, dwaj biali ludzie, jesteśmy waszymi gośćmi, lecz przecież krokodylami nie jesteśmy i wbrew śpiewom głupiego Zarabe, dziewczyn zjadać nie chcemy... Wtem powstał stary Dżinarivelo, mój dobry druh, który wiedział, co to jest pisanie i co to jest książka, gdyż kiedyś w mojej 149 książce o lesie kanadyjskim olśniły go fotografie drzew — i zawołał do mnie nakazującym głosem: — Jesteś naszym przyjacielem i musisz o nas dobrze pisać w twej ojczyźnie! Podziękowałem mu kiwnięciem głowy, lecz wzruszyłem ramionami i spojrzeniem wskazałem w stronę chaty, gdzie siedziało w kącie kilku mężczyzn o osowiałych gębach, kuzynów sołtysa Bezazy. I oni pili rum, lecz milczeli zawzięcie i udając zamyślonych coraz uparciej wlepiali oczy w ziemię. Byli to krnąbrni przeciwnicy. Mogli zepsuć cały nastrój. Bogdan pilnował ich jak oka w głowie i wciąż dolewał im rumu. Na nic: trwali w zachmurzeniu. — Patrzcie, patrzcie! Góra!... — krzyknął nagle przyjaciel Be~ randro i jak oszalały wybiegł przed chatę. Słońce właśnie zachodziło za górami. Niziny w dolinie zaległ już wieczorny cień, natomiast najbliższa góra, Ambihimitsingo, tuż naprzeciw mej chaty, oblana ostatnim potokiem słońca, była ogromnie czerwona i dziwnie płonęła, płonęła jak zaczarowanym ogniem. Na jej stokach jaskrawo mieniły się drzewa goździkowej plantacji, na szczycie promieniały resztki starej puszczy. Cały krajobraz dokoła, nawet sąsiedni łańcuch niższych szczytów, zapadł już w spokojny, fioletowy półmrok; tym zuchwałej, tym upiorniej świecił blask tej jednej góry. Wspaniałe widowisko, powtarzające się prawie co dzień o tej porze, dziś, po moich słowach i po krzyku Berandry, nabrało nowej, tajemniczej treści. Coraz wyraźniej góra przedstawiała się Małgaszom jako żywe widmo. Widzieli, że rzucała komuś wyzwanie, że wpadała z jakiejś przyczyny w czerwony szał. Góra dawała im znaki. — Góra Beniowskiego! — mówił z przejęciem Berandro. Czyżby to był podstęp życzliwego mi Malgasza? I naraz moi goście, podnieceni i jakby rozumiejąc te znaki góry, wynurzali głośno swe wzruszenie, niektórzy krzyczeli. Padały rozpalone słowa, powstawało zamieszanie, oczy błyszczały. Wójt Rajaona ani Ramaso nie nadążali mi już tłumaczyć, jak dotychczas, rnalgaskich słów: wszyscy mówili równocześnie. Nawet kuzynowie Bezazy zerwali się i wyrażając swe domysły patrzyli na górę jak opętani. Jakiś zbiorowy rozstrój wyobraźni. 150 Szybko, jak wybuchł, tak też i minął. Po chwili wszyscy się uspokoili siadając znowu na dawne miejsca, opanowani i nieco zawstydzeni. Po krótkiej, przyciszonej rozmowie między sobą Malgasze doszli do jakiegoś postanowienia, a stary Dżinarivelo odezwał się do mnie: — Wieś Ambinanitelo uznaje i kocha swych białych gości i w myśl dawnych obyczajów, a w dowód trwałej i szczerej przyjaźni pragnie im wyznaczyć żony spośród swych dziewcząt. Czy zgadzasz się z tym, vazaho? — Jeśli taki wasz obyczaj i taki dowód waszej przyjaźni, oczywiście zgadzam się. — Czy masz, vazaho, jakieś specjalne życzenie co do twej vadi? Miałem miłą dziewczynę na myśli, lecz o tym nic nie powiedziałem w obawie popełnienia mimowolnego nietaktu, i tylko wyjaśniłem z żartobliwą miną: — Chciałbym mieć vadi młodą, świeżą, piękną, wesołą, cnotliwą, zdrową, szlachetną, płodną... Powrót do spraw ziemskich przyniósł zebranym wyraźną ulgę, a szczodre wyliczanie cnót mej przyszłej vadi wywołało należyty skutek: pogodny uśmiech na wszystkich twarzach. Dżinarivelo spytał: — Czy może być moja wnuczka, Benaczehina? Odpowiedź moja wydała mu się zbędna, więc nie czekając na nią wysłał jednego z młodszych krewniaków po dziewczynę. — Czekajcie! —¦ powstrzymywałem ich, ale oni, pewni siebie, nie słyszeli mnie w ogólnym rozgwarze. Po chwili osłupienie: wysłaniec wrócił z wiadomością, że Be-naczehiny nie było wcale we wsi. Poszła razem z Zarabe na odległe ryżowiska. — A to wstyd dla rodziny! — rozgniewanego Dżinarivela ogarnął szczery smutek, widoczny na jego twarzy. Chciało mi się śmiać, zagryzałem wargi. — Każę ją sprowadzić przemocą! — mówił rozsierdzony dziadek. — Daj jej pokój! Nie chcę jej! — oświadczyłem. Zwróciłem się do poprzedniego wysłańca: 151 — Czy Velomody jest we wsi? — Jest. — Zapytaj jej się, czy chce zostać moją vadi! Na tę wiadomość obecni wpadli w nowe osłupienie. Po chwili wszyscy już wiedzieli: Velomody chciała zostać moją vadi. Dżinarivelo szybko odzyskał pogodę ducha i rzekł z radością w oku: — To dobrze. Rodzina przyprowadzi ci ją dziś wieczorem, gdy zapadną ciemności... Dzień upływał i chylił się ku wieczorowi pod znakiem złych wstrząsów wiszącej w duszach burzy i wielkiej niewiadomej. Teraz już było wiadome: nastał łagodny wieczór. Góra Beniowskie-go wreszcie uśmierzyła się, zgasła i zasypiała w mroku jak inne góry, jak ktoś, kto rzetelnie spełnił swój obowiązek. 31. Moja vadi 7 Ł-J nadejściem nocy przyprowadzili do mej chaty Velomody. Zwaliła się hurmem cała jej rodzina, bo nie tylko dziadek Dżina-rivelo i jej matka, lecz i liczny orszak wujów, stryjów, ciotek, kuzynów i kuzynek. Benaczehiny oczywiście nie było. Życzliwi, ułożeni ludzie. Cała ta brązowa kompania jadła, piła, weseliła się i ustalała ze mną warunki małżeństwa: miesięcznie dwieście franków na rękę i dwie lamby-suknie. — Jesteś hojny mąż — chwaliła mnie starszyzna. Wśród zaproszonych gości znajdowali się także nauczyciel Ra~ maso i wójt Rajaona. Siedzieli na honorowym miejscu razem z Dżinarivelem i moją teściową-ra/uzufco. Wszyscy byli w świetnych humorach i zabawiali się wygłaszaniem okolicznościowych przysłów. — Oby syn twój — wznosił Rajaona ku mnie kieliszek rumu i śmiał się poprzez zamglone oczy — oby syn twój, vazaho, stał się wielkim złodziejem bydła. Znane i ulubione malgaskie życzenie, skierowane tym razem 152 do vazahy, wywołało wśród obecnych burzę wesołości, tym bardziej że wypowiadał je szef kantonu, stróż prawa. — Ludzie — przytaczał Dżinarivelo inne przysłowie — są jak gotujący się ryż: raz u góry, raz na dole. Ty, vazaho, jesteś teraz u góry. Podszedł do mnie jakiś wujek dziewczyny i żartobliwie ostrzegł: — Nie licz kurczaków, dopóki się nie wylęgną. Jeszcze nie wiesz, jak ci będzie z Velomody. — Źli nie mają rogów! — dodał kuzyn Velomody, co znaczy, że ludzi z błędami nie można było poznać od razu. — A jednak — śmiał się ktoś inny — jeśli coś ma się udać, to potrzeba zawsze dwóch albo dwojga. „Jednym palcem wszy nie złapiesz". Po chacie rozchodził się chichot uznania. Goście przechylali się w stronę Velomody, siedzącej cicho i skromnie w cieniu pod ścianą. Tego wieczoru jeszcze ani słowa nie powiedziała. Czyniąc przytyk do jej milczenia jedna ze starszych ciotek, o twarzy złośliwego lemura, siostra mojej teściowej, stwierdziła: — Trudno do niej zastosować nasze ostrzeżenie: Nie bądź jak piewik, którego głos wypełnia całą puszczę, chociaż samo żyjątko takie małe... Głos Velomody jakoś nie wypełnia tej chaty. A ty, vazaho, znasz jakie odpowiednie przysłowie? — Znam. Wszyscy wparli we mnie zaciekawione spojrzenia. — Jest wiele roślin — przytaczałem zasłyszane kiedyś zdanie — ale tylko trzcina cukrowa słodko smakuje.- - Innymi słowy: jest wiele dziewczyn, ale tylko jedna przypadła mi do gustu. Goście wybuchnęli radością, że wygłaszam tak uprzejmą i dowcipną przenośnię, lecz nie ukrywali swego niepokoju, czy pożycie nasze będzie rzeczywiście szczęśliwe i czy Velomody sprosta swemu zadaniu. — To niełatwa sprawa zadowolić wymagania vazahów — oświadczyła ta sama ciotka, która uchodziła za znawczyni*, bo sporo lat spędziła za młodu w Maroantsetrze. — Velomody jest jeszcze głupia i mało doświadczona z mężczyznami. 153 — Nie — broniła młodej córki matka, urażona w swej dumie — Velomody nie jest głupia i ma doświadczenie. Rozbawieni mężczyźni uśmierzali spór niewiast i kazali im pogodzić się. Goście moi z czarującą prostotą, otwarcie i dokładnie roztrząsali ubogie w tych sprawach doświadczenie Velomody. Chcąc pomóc nie skąpili jej szczerych a szczegółowszych wskazówek, nieraz tak wstydliwie poufnych, że w innym, mniej prostodusznym towarzystwie musiałyby razić. Teściowa-rafuzuko była najgorliwsza i pouczała córkę, jak winna wobec mnie się zachowywać, a przede wszystkim, jakich czułych uścisków, w naiwnym pojęciu poczciwej Malgaszki, łaknęli biali mężczyźni. Żywa i młoda jeszcze teściowa na pożegnanie objęła mi głowę i zuchwale pocałowała mój policzek zbierając burzliwy podziw rodziny. Oni przecież dawniej nie znali wcale pocałunku, a także i dzisiaj niezbyt w tym smakowali. Zanim goście nas opuścili, teściowa dokonała obrzędu, który wydał się wszystkim, z wyjątkiem nauczyciela Ramaso i Rajaony, ważnym uzupełnieniem uroczystości. Mianowicie rafuzuko przyniosła z kuchni płonące szczapy drzewa i z dwojga drzwi mej chaty wyrzucała je daleko w powietrze. Głownie zataczając łuk sypały w nocy pióropuszem czerwonych iskier. — Dlaczego to? — spytałem. — Żeby odpędzić złe duchy krążące dokoła chaty — wyjaśniła teściowa. — W pobliżu mej chaty duchów nie ma — uspokoiłem ją. — Oo, vazaho, skąd to wiesz? Duchy są wszędzie. — Nie obawiaj się. Velomody będzie pod moją opieką. — Velomody tak. Ale jej dziecko?1 — Jakie dziecko? — Jakie będziecie mieli. Około północy rodzina pożegnała się i chata opustoszała. Niebawem odprowadziłem na dwór ostatniego gościa, Bogdana. Gdy wróciłem do chaty, zastałem Velomody wciąż na tym samym miejscu, w ciemnym kącie pod ścianą. Siedziała tam przez cały wieczór, cicho jak trusia, skromna jak baranek. Teraz patrzyła na mnie z mroku i widziałem tylko jej wielkie oczy, 154 a właściwie dwa pałające światła, wlepione we mnie z uporczywą mocą. Tak świecą w ciemności oczy wylęknionej zwierzyny i nagle obezwładniła mnie zupełna nieśmiałość. Drzwi zamknąłem na zasuwę z tęgim rozmachem i hałaśliwie, ale i ten symboliczny poniekąd obrzęd minął bez wrażenia nie dodając mi odwagi. Byliśmy sami i odcięci od świata, miałem nad dziewczyną nieograniczoną władzę, lecz zamiast zbliżyć się, sam wpadłem w matnię niedorzecznych skrupułów. Przerwałem milczenie: — Jakże się cieszę, że jesteś u mnie. Dawno o tym marzyłem... Lecz powiedz mi, Velomody, powiedz tak szczerze: czy przyszłaś tu chętnie? Ściany mej chaty były z wybornej jalajy, madagaskarskiej rośliny, a dach z niezawodnej palmy kasaka; była to zatem solidna, krajowa chata, lecz pytanie moje trąciło daleką Europą. Velomody była zdrową, uczciwą Malgaszką, więc nie rozumiała takich cudacznych drgnień sumienia i uprzejmie odpowiedziała: — Oui, monsieur. Uśmiechnąłem się słysząc akurat te same słowa, jakich dziewczyna rzekomo uczyła się na to, żeby mi je powiedzieć. Przypomniałem sobie naszą przygodną rozmowę sprzed dwóch tygodni, gdy Velomody na drodze pod palmami poczęstowała mnie mlekiem kokosu., — Byłaś wtedy bardzo miła — powiedziałem. Dziewczyna milczała. Widocznie nie była zbyt rozmowna, zą to uderzał mnie jej silny, uparty wzrok. Błyskiem zachłannych oczu zadała mi zrozumiałe pytanie, kiedy była taka miła. — Wtedy — odrzekłem — gdy zbieraliście kokosy z palm. — Ehe! — przypomniała sobie. Wciąż jeszcze stałem przy drzwiach, ujmowałem się pod boki i szukając sposobu wybrnięcia rozglądałem się po chacie. Gdy wzrok mój, bezwiednie, spoczął dłużej na łóżku polowym, Veło-mody, nie spuszczając ze mnie bacznego oka, powstała posłusznie i spełniła swój obowiązek. Wiedziała, co do niej należy: łóżko moje przygotowała do spania, natomiast własną nocną matę rozpostarła na podłodze, tuż obok mego legowiska. Potem sta- nęła na środku chaty, znów wpatrywała się we mnie i czekała na nowe polecenie. Zgryźliwe uwagi ciotki podczas wieczornej biesiady o nie-doświadczeniu Velomody spowodowały, że matka dziewczyny uważała za konieczne, by przed pożegnaniem przekonywać mnie o zaletach Velomody. To jej najukochańsza córka — zapewniała mnie — która sprawi mi wiele zadowolenia, gdy ją lepiej poznam. Zwykłe, matczyne gadanie. Otóż nie gadanie. Matka tym razem miała słuszność. Następne godziny zgotowały mi radosną niespodziankę i przywiodły na pamięć starą prawdę o zwodniczości pozorów. Rzekoma „poczwar-ka" przedzierzgnęła się w barwnego motyla, promieniującego utajonym dotychczas wdziękiem. Odkryłem piękny polny kwiat, obok którego ludzie przechodzili obojętnie, nie domyślając się jego powabu. Lubiłem odkrywać niedocenione kwiaty; była to moja myśliwska pasja. Powoli zacząłem uświadamiać sobie, jak pomyślnie dla nas potoczyły się wypadki: Velomody jako moja vadi — to dopełnienie przez Ambinanitelo starego obyczaju gościnności, to czyste sumienie wsi wobec nas, to rzeczywiste, żywe sprzęgło przyjaźni między mną a mieszkańcami wsi. 32, Rzeka jest zła Hale, zdobne, górnolotne ptaki. Czaple vurumputsy. Było ich zawsze osiem. Co dzień, od niepamiętnych ponoć czasów, posłuszne odwiecznym prawom instynktu, zjawiały się nad doliną o tej samej porze dnia: na pół godziny przed zachodem słońca. I zawsze leciały nad samą rzeką, jak gdyby nierozerwalnie związane z jej biegiem. Gdy mijały naszą wieś, ich cichy, biały lot był jak powiew jasnych myśli. Były to piękne ptaki górnolotnych wzruszeń. Malgasze lubili te czaple. Kroczyły one dostojnie po ryżowiskach, jak gdyby czuły się same gospodarzami. Ich białe plamy na polach należały do znamion krajobrazu rnadagaskarskiego na równi ze skrzydlatymi drapieżnikami, kaniami, zwanymi tu po.- 150 pango, które zakreślały wysokie koła nad każdą wsią malgaską w wypatrywaniu kurcząt. Vurumputsy najczęściej przebywały w towarzystwie bydła; widocznie łowiły wielkie gzy i kleszcze. Francuzi nazywali je pic-boeuf, lecz ich głównym pokarmem, jak u wszystkich czapli, były na pewno żaby i małe rybki żyjące na ryżowych błotach. Ukazanie się ośmiu czapli nad rzeką oznaczało koniec dnia w Ambinanitelo. Więc przerywałem pisanie, zamykałem zeszyt i szedłem nad Antanambalanę. Nad wodą czekała mnie co dzień ta sama niespodzianka: podziwiałem ogrom rzeki, rzeki górskiej, powstałej niedaleko w górach, a przecież potężnej jak dolna Wisła. Skąd brało się w tej ciżbie gór tyle wody? Białe czaple vurumputsy odleciały ku źródłom rzeki; goniła za nimi i moja myśl, jak gdyby wplątana w ich ptasi lot. Tajemnica źródeł nęciła zawsze człowieka, do źródeł zawsze się tęskniło. Była to tęsknota i namiętny nałóg ludzi i białych czapli. Lecz potem mroki krzepły, lasy na stokach ciemniały, szczyty coraz ostrzej wkłuwały się w niebo i budziła się wyobraźnia Mal-gaszów: że rzeka to zwierz. Dziki, straszny, wyrywający się ze skłębionych gór jak wściekły pies z klatki, zwierz tak żywy, jak żywe były krokodyle, węże i białe czaple. I tym groźniejszy, im głębsza noc. Wówczas trącała mnie Velomody, moja vadi, na znak, że się boi i że czas wracać do domu. Przedtem, idąc do rzeki, Velomody szła swobodnie o kilka kroków za mną, jak wypadało dobrze wychowanej Malgaszce. Teraz, z wieczora, bała się rzeki i jej duchów i kroczyła ostrożnie przede mną, tuż blisko, muskając plecami moją pierś. Bliskość mego ciała dodawała jej pewności siebie. Ów niemy, najprostszy dowód zaufania sprawiał mi przyjemność i napawał dumą: dziewczyna uznawała moc białego męża, zdolnego zasłonić ją od malgaskich upiorów. Nie było w drodze powrotnej między nami żadnych słów, a jednak łączył nas silny węzeł i jakby malgaski ślub. Zanim dochodziliśmy do naszej chaty, rozlegał się na niedalekim ryżowisku gromki krzyk żab. Kiedyś Bogdan wyraził słuszne zdanie, że żaby madagaskarskie z wyglądu mało różniły się od naszych europejskich, natomiast odmienność ich ujawniała się 157 w groteskowym głosie. To prawda. Żaby na ryżowisku, witające nas co wieczór, krzyczały jak roznamiętniony, wielotysięczny tłum ludzi. Podobieństwo było tak uderzające, że wytwarzało czasem dziwaczne skojarzenia i nagle wydawało mi się, że słyszę jakiś burzliwy wiec w dużym mieście. — Tysiąc ludzi rozmawia! — odezwałem się wesoło do Ve-lomody. — Nie ludzie, to duchy rozmawiają! — poprawiła mnie dziewczyna skromnym głosem i zaraz dodała: — Dobre duchy! Teraz Yelomody odetchnęła z ulgą, gdyż bliskość chaty i żab rozpraszała jej lęk. Dziewczyna już nawet zupełnie się uspokaja: z drugiej strony wsi odzywały się nowe żabie chóry, a w trzecim miejscu jeszcze inne. Wszystkie na tę samą nutę ludzkiego zgiełku. Zanim noc zapadła, życzliwe duchy otoczyły całe sioło zwartym pierścieniem głosów i tak rozprawiały aż do przedświtu zapewniając ludziom bezpieczny sen. Nad ranem milkły, lecz krzyk podejmowały innego gatunku żaby, jeszcze osobliwsze. Skrzypiały metalicznie jak nie oliwiona oś toczącego się wozu. Złudzenie było znowu tak doskonałe, że można było prawie przysięgać, iż to jakieś kolumny zgrzytających wozów krążyły dokoła osiedla. Trwało to długo w dzień, do pierwszych promieni słońca; wtedy dopiero wozy cichły. Pewnego poranku zbudziła mnie ze snu nieprawidłowość głosów, jakiś niebywały rozdźwięk w przyrodzie. To żaby naśladujące tłum ludzki powariowały i wciąż jeszcze krzyczały, pomimo że nastał już jasny dzień. Krzyczały donośniej niż zwykle, a zgrzytające osie, drugi gatunek żab, rozpętały się również na dobre i pędziły jak na złamanie karku. Kakofonia niebywała. Velomody wróciła z dworu i odezwała się przez zaciśnięte gardło: — Rzeka... Gdy wyszedłem z chaty, oczom przedstawiła się wspaniała groza. Powódź zalała całą dolinę Ambinanitelo, wszystkie pola i ryżowiska. Gdzieś w górach oberwać się musiały chmury potopu. Przez noc rzeka wezbrała chyba o kilka metrów i oto zatopiła wszystko dokoła. Wszędzie była woda. Stoki górskie schodziły nie na pola, lecz wprost do wody. W tym potwornym 158 jeziorze pozostała tylko jedna piaszczysta wyspa; to wydma na której stało nasze sioło, odcięte od świata. Wielka woda zmieniła cały tryb życia. Trudno było poznać dawny krajobraz. Rośliny wyglądały inaczej i zwierzęta były inne. Żaby wrzeszczały z radości, ptaki kwiliły strwożone, lemury wyły w puszczy, nawet ludzie byli inni. Ludzie byli dziwni. Nie poznawałem mojej Velomody. Miała szeroko otwarte oczy i, roz-' targniona, nie słyszała moich słów. Gdy podszedłem za naszą chatą do brzegu wody, dziewczyna nagle zaniepokoiła się i żądała, żebym wrócił do domu. — Woda dziś zła!... — powtarzała. — Rzeka zła!... Później Velomody poszła na wieś i przyprowadziła dziadka Dżinarivela. Pogodny zazwyczaj starzec miał dziś znękaną minę, był małomówny i także roztargniony, jak gdyby wsłuchany w coś odległego. Widocznie Velomody mówiła mu o mnie, bo stary przyjaciel ostrzegł mnie na odchodnym: — Nie zbliżaj się do wody, vazaho! Strzeż się!... Rzeka jest dziś głodna... — Czy krokodyle? — spytałem z niedowierzaniem. — Nie, nie, nie!... — szeptał Dżinavarelo i pokazywał miną, że to coś groźniejszego. Pokiwałem głową. Wieś wpadła w niezwykły nastrój. Około południa przechadzałem się między chałupami i wszędzie dostrzegałem objawy przygnębienia. Wszyscy jak gdyby wyczekiwali nowego nieszczęścia. Tymczasem w godzinę po południu minęło największe niebezpieczeństwo i woda zaczynała się cofać. Ludzie widzieli to, a jednak nie doznawali otuchy, kryli się nadal w chatach i wciąż milczeli. Nawet zdawałoby się, że niepokój ich rósł, że wypatrywali czegoś w udręce; że jeszcze chwila, a coś gdzieś przeraźliwie pęknie, uderzy jakiś grom, spadnie cios. Znałem te napięcia. Tak malgaska dusza często drętwiała w zbiorowej męce. Nawet w mej chacie odczuwałem ich nastroje, prawdopodobnie poprzez obecność Velomody, i sam byłem podniecony. Wzdrygnąłem się jak uderzony obuchem, gdy nagle usłyszałem z daleka ludzkie okrzyki, zdławione głosy. Potem nastała głucha cisza, ale całe Ambinanitelo już wiedziało, już się domyśliło: spadło nieszczęście. 15D I -1 HW.U4, Spadło w istocie. Dziecko utonęło. Zdrowy, trzyletni chłopaczek. Wyrwał się z chaty i biegł. Matka wołała, on biegł jak zaślepiony. Był opętany, jak gdyby go ktoś wzywał. Matka wyskoczyła za nim, lecz już za późno. Gdy rzeka opadała, brzegi były śliskie. Chłopczyk wpadł do wody. Długo walczył, był mocny. Wszyscy stali dokoła, wszyscy widzieli jak na dłoni. Potem osłabł. Wchłonęło go i zakryło. Nie wypłynął. — I nikt go nie ratował?! — krzyknąłem na ludzi, którzy mi 0 tym donieśli, i nie ukrywałem swego oburzenia. — Nie!... — odpowiadali i dziwili się, że zadawałem im takie pytanie. Gdy utajone moce żądały ofiar, nie można było im się oprzeć 1 nie było na to ratunku. Spotkałem także nieszczęsną matkę. Nie rozpaczała, twarz miała obojętną i jak co dzień tłukła dla swoich ryż. Przypadł jej dziś nieunikniony obowiązek, spełniła go. Śmiercią dziecka spłaciła tajemny dług sioła i teraz była spokojna. Woda tymczasem szybko opadała, uchodziła prawie z oczu. Lemury umilkły, ryżowiska wynurzyły się i powracało na nich życie. Zło uciekało, przychodziło odprężenie. Ludzie zaczynali w chatach wesoło gawędzić, wolni od koszmaru. Zaczynali śmiać się i żartować. Jeszcze słońce stało wysoko na niebie, a rzeka uspokajała się zupełnie i cofała do dawnego łożyska. Była głodna i zła, porwała swoją zdobycz, lecz cóż w tym dziwnego? Toż to przyrodzone prawo każdego dzikiego zwierza. Porwie, lecz uczciwie odejdzie, gdy nasycony. Więc ludzie się cieszyli, że rzeka opadła i zwierz odszedł. Zbliżał się zachód słońca i nad rzeką, jak co wieczór, przelatywały moje skrzydlate znajome, czaple vurumputsy. Wciąż było ich osiem. Patrzyłem dziś na nie z większą niż dotychczas ulgą, z przyjaźnią. Ponad zmiennym losem ludzi na dole i ponad przypadłościami doliny leciały czaple zawsze tak samo czyste, wzniosłe, spokojne, odwieczne: białe symbole mądrości nieba. A na dole ludzie oddawali się radości, bo rzeka pozostawiła po sobie hojny dar — muł. Powódź pokryła ryżowiska tłustym mułem. Więc ludzie radowali się, że wzejdzie obfity ryż i będzie do- 160 Kierując spojrzenie na mikrolemura widziało się najpierw olbrzymie, cudaczne oczy... (str. 169) ...Z pobliskiego gąszczu przypełzła śmierć... (str, 170) statek, że będą w dostatku wesołe tańce i zrodzą się nowe dzieci. Ludzie już tańczyli. Już obok zapomnianej śmierci dziecka rodziła się nadzieja nowego, plenniejszego życia: była to chyba mądrość ziemi. 33. Amod, syn Amoda P X rzy głównej drodze wsi, naprzeciwko mej chaty, wznosiła się pokaźna, drewniana budowla Chińczyka, kupca artykułów spożywczych, który sprowadzał towary z miasteczka Maroantsetry, a wywoził tam większość płodów rolniczych, zbieranych w dolinie. Nieco dalej w głębi wsi, przy tej samej drodze był sklep drugiego kupca, Hindusa Amoda, sprzedającego towary włókiennicze. Chińczyk, cichy, skromny człowiek, zawsze był uczciwy i przyjazny Malgaszom, Hindus natomiast stał się uczciwy dopiero po zawziętej próbie sił, którą przed kilkoma laty stoczył i przegrał z mieszkańcami Ambinanitela: sądząc wówczas, że posiadał monopol, Amod chciał z ludzi zdzierać skórę, lecz ci, nabywszy rower, zakupywali potrzebne materiały w samej Maro-antsetrze i tym zmusili kupca do spuszczenia nosa i ceny. W przeciwieństwie do Chińczyka Amod nie mieszkał tu na stałe, lecz w Maroantsetrze, gdzie posiadał inne, większe interesy i skąd często dojeżdżał do nas na dwudniowe pobyty. Wtedy w pogodne wieczory siadał na krześle przed swym sklepem, barczysty, brzuchaty, wzniosły, i odpoczywając, nieruchomo, patrzył na dalekie szczyty gór. Z obfitą, czarną brodą wyglądał jak wschodni władca dumający o wielkich podbojach, lecz w istocie głowił się tylko nad swymi drobnymi interesami. Biegunowy kontrast z malgaskimi mieszkańcami wsi, nie posiadającymi ani jego zawiłych ambicji, ani obrosłego w dostojną tuszę ciała. Gdy Amod pierwszy raz ujrzał mnie w Ambinanitelo, natychmiast przypomniał sobie naszą wspólną podróż na statku z Ta-matawy do Maroantsetry i powitał mnie wylewnie jak dobrego znajomego. — Więc jednak dotarł pan do tej szkaradnej głuszy? — zawołał. 11 — Gorąca wieś... 161 —: Gdzie wsadzi nos kupiec, tam, tym bardziej przyrodnik. Amod ujął się pod boki i zawarczał na niby: — Mam z panem na pieńku. Demoralizuje mi pan tego wisu-sa, mojego syna. — Ejże? — Zamiast wyjść na szczwanego kupca, dostał kręćka we łbie i chce zostać wielkim przyrodnikiem. — Nie ma obawy! On nie straci żyłki kupieckiej. — Pociesza mnie pan. A jak on pracuje? — Nadzwyczajnie! Amod podejrzliwie zajrzał mi w oczy: — Czy pan zadowolony? —: Strasznie! — Można to słowo tłumaczyć sobie tak i siak. — Tak właśnie trzeba. Czternastoletni syn Amoda, również Amod, stale mieszkał w Ambinanitelo, a po ukończeniu miejscowej szkółki pomagał rzekomo w sklepie, lecz właściwie zbijał bąki. Czarne jego oczy, podobne do malgaskich, błyszczały przenikliwą inteligencją i były piękne i pałające. Chciwe. Przybycie nasze do wsi zbudziło u młodego Amoda niebywałe zaciekawienie i on pierwszy ze wszystkich zgłosił się do współpracy. Po kilkugodzinnej próbie przyjąłem go na stałe z wyjątkowo wysokim wynagrodzeniem. Nigdy w moich wyprawach nie miałem dotychczas tak pojętnego ucznia. Wszystko chwytał w mig, uczył się od pierwszego wejrzenia, czytał nasze życzenia z oczu, kipiał z gorliwej przychylności i na trzeci dzień już ściągał skórki z ssaków, a na piąty dzień z ptaków. Szóstego dnia poprosił o pięciokrotną podwyżkę pensji. — Ile? — spytałem osłupiały. Gdy chłopak powtórzył kwotę, obliczyłem, że byłoby to dwa razy więcej, niż zarabia Rajaona, dygnitarz miejscowy, na swym odpowiedzialnym stanowisku szefa kantonu. — Amod, zwariowałeś! — wycedziłem cicho i z przejęciem. Młody Hindus spojrzał na mnie odległym, rozmarzonym wzrokiem i dopiero po chwili zdawał się trzeźwieć, niby ze snu przy otwartych oczach. Odmowę moją przyjął spokojnie, jak coś nie- 162 uniknionego. I nie zrażony pracował dalej z równą jak dotychczas pilnością. Pracował skwapliwie i sprawnie. Czasem tylko, bywało, wpatrywał się w jakiś spreparowany okaz nadobniejszego ptaka, jak gdyby w niemym zachwycie nad jego pięknem. Dopiero później doszliśmy do sedna tajemnicy, dlaczego Amod tak się zamyślał: liczył. Liczył, ile ptak przyniesie zysku na rynkach świata we frankach, w dolarach, w funtach. Młody Amod stawał się w takich chwilach marzycielem, pogrążającym się z chorobliwą lubością w liczbowych fantazjach, bujającym w krainie jakichś obłąkanych liczb. Chłopacy przynieśli mi motyla uranię, jak wiadomo jednego z najpiękniejszych owadów świata, istne cudo kolorów. Oczarowany i nieprzytomny Amod wlepił w niego płonący wzrok, nie-ledwie pożerał owada oczyma szepcąc: — Pięćset franków, pięćset... Motyl Urania orientalis był wprawdzie okazały, lecz bynajmniej nierzadki na Madagaskarze, więc rzeczowo wyjaśniłem Amodowi, że w Paryżu zapłaciliby za niego najwyżej pięć franków. — To nieprawda! — zawołał chłopak i w złośliwym uśmiechu nie taił przede mną pogardy dla człowieka, tak niezręcznie ukrywającego matactwa. Do pospolitszych na wyspie ptaków należały kardynały, których samczyki, zwłaszcza w porze godowej, promieniały w blasku swego czerwonego jak ogień upierzenia. W okolicy Ambina-nitela nie było ich zbyt wiele, jednak zdobyliśmy -dwa dobre okazy i jeden nieco rozbity śrutem. Bogdan starał się go doprowadzić do porządku, ale niezadowolony z wyniku odłożył spreparowanego ptaka na bok. — Czy ten ptak niepotrzebny? — spytał Amod zdławionym z podniecenia głosem. — Niepotrzebny — odrzekł Bogdan nie odrywając oczu od swej pracy. — To... mogę go wziąć? — Bierz go sobie! Amod uważał to za roztargnienie lub głupotę Bogdana, złapał 163 kardynała i zaraz poszedł z nim do domu. Oświadczył tam, że posiadł przedmiot wartości pięciu tysięcy franków. Madagaskar-ski kardynał odznaczał się wspaniałym kolorem piór, lecz tak samo jak motyl urania był wart niewiele. Amod popadł w pieniężny szał. Uważał siebie za bogacza, nie potrzebującego już pracować. W istocie dnie mijały, a młody Hindus nie pojawiał się do pracy. Rozgłaszał po całej wsi, że znalazł niewyczerpane źródło olbrzymiego bogactwa, a nas, Bogdana i mnie, piętnował jako oszustów, kuglarzy i wydrwigroszów. Wywołał wśród mieszkańców Ambinanitela wrzenie, którego odgłos dotarł do uszu nauczyciela. Ramaso przybył do nas z zafrasowaną miną i prosił o wytłumaczenie, ile w tym, co opowiadał Amod, było prawdy. — Nic — oświadczyliśmy. Nauczyciela, jako człowieka światłego, łatwo było przekonać o niewielkiej muzealnej i rynkowej wartości pospolitego ptaka. — Natrę Amodowi uszu — oburzył się Ramaso — i nagadam tym, którzy jego bredniom tak pochopnie wierzą. Dobrze, że sobie od was poszedł. Sprawiałby wara tylko kłopoty. Podzielałem jego zdanie, lecz gdy Amod, wytrzeźwiały i pokorny, po kilku dniach zapukał do naszych drzwi, uległem szelmie i przyjąłem go znowu do pracy. Dzielny i miły zazwyczaj pracownik stawał się po prostu niemożliwy, gdy ogarniał go obłęd liczenia. A ogarniał go od czasu do czasu. Była to jego niesamowita poezja. Opętana, wypaczona poezja, a jednak w tym opętaniu nie pozbawiona pewnej, absurdalnej niewątpliwie logiki: toż w młodym Amodzie rozwijał się duch typowego handlarza-rekina. Obecność naszej wyprawy rozniecała w nim drapieżne instynkty i oto Amod nie mógł zaznać spokoju. Gdy jego żądanie pięciokrotnej podwyżki pensji spaliło na panewce, chłopak wyłuszczył nową propozycję, mianowicie założenia spółki składającej się z niego, Bogdana i mnie, a mającej na celu monopolową eksploatację okazów przyrody w dolinie Ambinanitelo na podstawie cen, jakie osiągniemy za zbiory w Nowym Jorku. — Przecież zbieramy dla Warszawy, a nie dla Nowego Jorku! — obróciliśmy jego projekt w śmiech. 164 Amod był do głębi urażony, tym bardziej że dojrzewała w nim świadomość, iż on, Amod syn Amoda, był naturalnym właścicielem i jedynie uprawnionym eksploatatorem wszystkich bogactw zoologicznych w dolinie Ambinanitelo. Więc wytoczył nam walkę. Buntował przeciw nam młodzież wsi, która dotychczas łowiła dla nas owady, ptaki i ssaki, i w istocie udało mu się część jej zbałamucić. Niewielka to była dla nas strata, gdyż nie zależało nam zbytnio na tych trzech klasach zwierząt, przeważnie już dobrze zbadanych na Madagaskarze, natomiast więcej chodziło nam o inne istoty, mało dotychczas znane: o tutejszą drobną faunę słodkowodną, zbieraną osobiście przez Bogdana w licznych, małych kałużach doliny. Amoda wciąż trzymałem przy sobie pomimo jego dwulicowości. Nie chciałem go oddalać, gdyż jako preparator był niedościgniony. Zresztą mimo wszystko lubiłem gałgańskiego marzyciela. Warto było podkreślić, że pomimo walki, jaką podsycał przeciw nam we wsi, u nas w chacie był bezwzględnie uczciwy, nawet szpilki nie zwędził. Amod, bystry jak zwykle, wcześnie poznał się na swym chybionym uderzeniu i zgotował nam nową niespodziankę, tym razem aż zbyt skuteczną. Pewnego dnia Bogdan wrócił z porannej wycieczki łowieckiej z niemałym wzburzeniem. Oznajmił mi, że w kałuży, w której zwykle łowił i w której przed dwoma dniami roiło się jeszcze od żyjątek, dziś wszystko dosłownie wymarło; nawet marnej wodopójki nie było ani śladu. W drodze powrotnej Bogdan zajrzał do innej kałuży i stwierdził to samo — żadnego w niej życia. Wobec tego po południu razem wyszliśmy na łąki. Badania nasze rozproszyły wątpliwości. Wszystkie okoliczne kałuże doliny, nawet dość odległe, były zatrute, a zatruł je nasz dowcipny Amod prawdopodobnie owocami tanguinu. To już była klęska prawdziwa i miarka przebrana. Cel naszego przybycia do doliny zwichnięty. Bogdan nie miał tu już pracy. Hultaja Amoda wypędziliśmy z krzykiem. Cios, tak świetnie wymierzony, tylko przypadkiem nie przyniósł Amodowi trwałego zwycięstwa. W trzy dni po zatruciu kałuż przyszła wielka powódź rzeki Antanambalana, zalewająca całą dolinę i wszystkie kałuże — owa powódź, która zabrała 165 dziecko — a po jej ustąpieniu powstały, nowe kałuże o czystej wodzie i w nich nowe, obfite życie drobnej fauny. Rozpasana bujność przyrody w dolinie wydawała różne owoce, a wśród nich mnóstwo było trujących i szkodliwych. Malgasz, wrośnięty od pokoleń w dolinę, dawał sobie radę, umiał wybierać owoce, umiał uśmierzać wrogość przyrody, odwracać jej ostrze — i oto żył w duchowej równowadze między swą pracą na polach ryżowych a wiarą w swe demony. Natomiast obcy człowiek, nie przywykły do takiej przyrody i jej kaprysów, nie dawał sobie rady, doznawał zawrotów głowy, zachłystywał się wewnętrznie i wylęgał niedorzeczne marzenia: oto Amod, syn Amoda. 34. Chata na palach tl eszcze niedawno temu chata moja pachniała niedobrze, złowrogo. Brązowi ludzie stronili od niej, nawet ich psy się bały. Psy nie chciały nigdy wejść do środka. Dwa kundle, wesołe oczajdusze, hulały zawsze w pobliżu z wiatrem w pędy, stroiły psoty głupim kurom i urządzały żywiołowe zabawy z kimkolwiek się dało — lecz mojej chaty nie lubiły. Wszystko robiłem, by pozyskać ich zaufanie, i żeby zwabić je do siebie, rzucałem im na środek chaty najsmaczniejsze kosteczki. Psiska często zbliżały się, wchodziły na werandę, zaglądały do wnętrza i wciągały miłą woń przynęty. Ale równocześnie wciągały obce, podejrzane zapachy, poważniały i marszczyły czoło. Nigdy, nigdy nie przekraczały progu. Była to dla mnie moralna klęska, gdyż nieufność psów do mnie, psów-barometrów, odpowiadała zadziwiająco nieufności innych mieszkańców sioła, brązowych ludzi. Dziś — jaka zmiana! Te same psy wpadały z niesfornym hałasem do chaty, harcowały w niej jak na własnym podwórku, swawoliły po wszystkich kątach, przewracały krzesła i miski, były bezczelne i przymilne. Tu, nie gdzie indziej, oddawały się rozkoszy wyłapywania sobie pcheł. Velomody wypędzała je i łajała, jak mogła, lecz była bezradna, bo zwierzaki ją lubiły: przego- 166 nione przez jedne drzwi, wchodziły do chaty drugimi. Wraz z nimi wchodziła wesołość. A przecież chata była taka sama, jak była dawniej, i tylko przybył dziś jeden człowiek: mała, brązowa dziewczyna, Velo-mody, i jej kudłaty przyjaciel babakut. Dawniej, co dzień po wschodzie słońca, budziły mnie ze snu radosne śpiewy dronga, czarnego kosa, gnieżdżącego się na drzewie nad chatą. Potem drongo odleciał w inne strony, drzewo zamilkło i nikt mnie nie budził. Sam się budziłem i w poczuciu samotności byłem nieswój do południa. Dziś budziły mnie najpiękniejsze odgłosy: dziewczęce śmiechy. Zapowiedziałem Velomody, że ma prawo zapraszania do naszej chaty wszystkich przyjaciółek, jakie miała, i częstowania ich wszystkim, co ja posiadałem. Więc co dzień świtaniem dziewczyna przyjmowała na werandzie swe liczne rówieśnice i kuzynki, czasem przybyłe nawet z drugiej strony rzeki, a kucharz Marovo gotował im cejlońską herbatę i częstował sowicie cukrem i europejskimi sucharami. W półśnie słyszałem poprzez trzcinową ścianę ich dziewczęce szczebioty w języku tak miękkim, tak dziwnie melodyjnym, że przy nim nasze języki Europy wydawały się barbarzyńskim bełkotem i sykiem. Potem któraś z brązowych dziewczyn zaśmiała się głośniej i budziła mnie na dobre. Po takim zbudzeniu uśmiech przylgnął do człowieka mocno; nie schodził z jego twarzy przez długie godziny, pozostawał przez cały dzień. Całą chatę dokoła okrążała weranda, zacieniona od słońca i deszczów szerokim dachem palmowym. Z każdej z czterech stron werandy widać było przepych krajobrazu i- urodę doliny. Zielone ryżowisko w ramach czerwonych hibiskusów i legendarna nad nim góra Beniowskiego; bogate ogrody kawowców i nad nimi poszarpane stoki innych gór z puszczą, której dotychczas, nie tknęła stopa ludzka; malownicze chaty sioła i olbrzymie postacie palm kokosowych; wijąca się droga, zalana gorącym słońcem i barwnymi ludźmi, i wielka rzeka, na którą Malgasze patrzyli jak na dzikiego zwierza — wszystko to były jak gdyby części snu o porywającym pięknie i wszystko to zamieniało się w rozdziały niezwykłego romansu, przeżywanego wzrokiem. Nigdy i nigdzie dotychczas w tak silnym napięciu nie przeżywałem zjawiska, 167 L ... w którym zmysłowe przygody oczu przeistaczały się we wzruszenia duszy. Była to wielka łaska, za którą wdzięczność czułem do krajobrazu, jak również do chaty i jej werandy. Na werandzie pisałem co dzień ustępy mej książki o Madagaskarze. Około południa ogromna powódź światła i gorąca zalewała dolinę i ludziom wysuszała serca i gardła. Wtedy zbliżała się do mnie Velomody cicho i boso (dziewczyna chodziła zawsze boso) i przynosiła posiłek: owoc kokosu zerwany przed chwilą z sąsiedniej palmy. Dziewczyna rozbijała go siekierą, przezroczysty płyn zlewała do szklanki, biały miąższ wycinała na talerz i podawała. Płyn był chłodny jak z lodu wyjęty, miąższ wonny jak silne pachnidło, o właściwościach prawie że cudotwórczych: po spożyciu owocu znikało natychmiast zmęczenie. Niebawem w ciężkim powietrzu werandy zawisał zmysłowy aromat kokosu; kokosem pachniały moje usta i ręce, tak samo jak ręce i włosy Velo-mody. Dziewczyna stała z boku milcząca i uśmiechała się łagodnie. Potem już trudno było wracać do pisania o Madagaskarze. Barwny krajobraz doliny, urok świeżego kokosu i troskliwość dziewczyny to podniecające oblicze Madagaskaru, lecz jakże ująć jego gorące tętno w chłodne słowa języka ludzkiego i jakże jego tropikalny czar udostępnić wyobraźni ludzi, żyjących w umiarkowanym klimacie? Niestety, czar tego krajobrazu, owocu i dziewczyny był żywy wyłącznie w tej dolinie i nierozerwalnie związany z tą chatą i z tą werandą. Gdy Velomody wprowadziła się do mnie, obawiałem się, że wypowie wojnę licznym jaszczurkom gekkonom, żyjącym w zakamarkach chaty. Ku mej radości dziewczyna nie tylko że nie wypowiedziała im wojny, lecz uznała je za dobre i święte stworzenia. Więc gekkony mogły żyć dalej; za dnia spały spokojnie w swych kryjówkach, w nocy zaś baraszkowały wesoło po ścianach i smyrgały pod dachem. Były ciemne, spłaszczone i brzydkie, lecz przy tym niezmiernie chybkie, pożyteczne i radosne. W nocy zawzięcie łowiły komary i inne szkodniki, szeleściły na suchej trzcinie i często wydawały triumfalne poświsty. Bez gek-konów chata malgaska byłaby bez wdzięku. W mojej chacie uwijało się wiele gekkonów. Pewnego poranku znaleźliśmy na podłodze resztki dlbrzymiej 168 skolopendry, ślady nocnego dramatu. Jadowity stwór wtargnął podczas naszego snu, widocznie po palach, do środka chaty, lecz napadnięty przez gekkona, uległ i został pożarty. Nieznany gek-kon wyświadczył nam przysługę i spełnił rycerskie dzieło, nam, ludziom, pozostawiając już tylko drobne dokończenie: rano Ve-lomody zgarnęła chitynowe nogi i szczęki po skolopendrze i rzuciła je na wiatr. Jakaś rzewna współpraca jaszczurki z człowiekiem, przy czym mała jaszczurka dokonała lwiej części trudu i broniła, aczkolwiek bezwiednie człowieka. Któregoś dnia kuzyn Velomody przyniósł nam mikrolemura, najmniejszego przedstawiciela czcigodnej rodziny lemurów, zwierzątko małe jak szczur, lecz o wielkiej, okrągłej głowie i olbrzymich, cudacznych oczach. Tak olbrzymich, że kierując spojrzenie na zwierza widziało się najpierw oczy, a dopiero w następnej chwili resztę ciała. W przeciwieństwie do innych lemurów malec był nieprawdopodobnie dziki, nie dawał się głaskać i jak wściekły gryzł Velomody. Dziewczyna znosiła mu suty pokarm, skoczki, i dbała o niego jak rodzona matka, lecz on pozostawał nieczuły i przerażony. Nawet nasz oswojony babakut starał się go obłaskawić — wszystko na nic. Wzrok jego był zawsze pałający. Oczy świeciły jak dwa ognie. Buchały różowym fioletem tak intensywnym, że wydawały się cudownymi reflektorami przyrody. Pod ich naporem ulegałem wrażeniu, że lemur jak gdyby pytał o coś człowieka. Reflektory wyrażały nieprzebraną ciekawość. Była w nich odwieczna męka i odwieczne pytanie. Tak patrzył zwierz na innego zwierza, który się oddalił i został człowiekiem. - " Wieczorami, czasem głęboko w noc, siedziałem w chacie i pracowałem. Velomody już dawno położyła się i spała bezgłośnym snem ludzi zdrowych i pierwotnych. Z dworu wdzierała się potężna muzyka tropikalnej nocy; w chacie czuwaliśmy, oprócz gekkonów, tylko my dwaj: mikrolemur i ja. Gdy bez ruchu siedziałem nad książką, lemur nabierał ufności, zeskakiwał na mój stół i wyjadał skoczki z przygotowanej dla niego misy. To jakby pierwszy krok oswojenia. Patrzył przy tym na mnie nieprzerwanie, jak uparty duch, z tym samym wyrazem nieziszczonej ciekawości w ogromnych, fioletowych oczach. Lecz 169 ledwie uśmiechnąłem się do niego, odskakiwał. Nawet mój uśmiech go płoszył i lemur jednym susem uciekał daleko, pod dach. Stamtąd znów śledził. Tymczasem Velomody otworzyła oczy i nie ruszając się wlepiała we mnie uporczywy wzrok, równie badawczy, ale inny niż wzrok lemura. Kobiecy. Wzięty w spojrzenia ich dwojga, znalazłem się w kręgu niewysłowionego czaru. 35. Serce matki, osa i Velomody śród zwierząt nie było zapewne żarliwszej miłości macierzyńskiej niż przywiązanie matek tsurów do swych dzieci. W zaroślach doliny włóczyły się urzeczone tkliwością zwierzaki i wszyscy mieszkańcy Ambinanitela wiedzieli, że tsury miały obłąkane serca. Wiedział to także Betsihahina, siedmioletni brat mojej Ve-lomody, znawca przyrody, miłośnik tajemnic, odkrywca i rezolut. Betsihahina złapał nad rzeką dwa tsury, matkę i jej młode, przyniósł mi je przed chatę, młode uwiązał za nóżkę do pala, matkę puścił na wolność i kazał mi podziwiać. Podziwiałem. Matka, chociaż to dzikie i płoche zwierzątko, już nie uciekła. Pozostała przy uwiązanym dziecku, pomimo obecności strasznych ludzi. Chodziła w krzewy po żer, lecz wracała, zawsze wracała i pozwalała nawet dotknąć się ludzkiej ręce. Pozwalała się głaskać, byleby być przy swoim dziecku. Podziwiaj, vazaho! Tsur, coś w rodzaju małego jeża, należał do potulnej rodziny tanreków. Było to stworzenie krótkowzroczne, kolczaste, nader komiczne, o drobniuteńkich ślepkach i długim, ryjkowatym nosie. Zabawny patałach, a przecież jak wielki w nim duch bohaterskiej miłości, jakie oddanie bez granic. Patrzałem na to zjawisko ze wzruszeniem i szacunkiem i miałem wrażenie, że na mych oczach rozgrywała się wielka tajemnicą zwierzęcego serca. Zamierzałem uwolnić młode zwierzątko i przerwać to niestosowne podziwianie, ale jakieś inne sprawy weszły mi w drogę i zapomniałem o małym więźniu. Potem nagle było za późno: z pobliskiego gąszczu przypełzła śmierć. Wąż. Pod nieobecność 170 matki gad napadł na tsurzątko. Ludzie skoczyli na pomoc, tłukli napastnika, wyrwali mu z paszczy zdobycz. Poszarpany tsurek nie żył. Z obchodu wróciła matka, powąchała zwłoki, z bólu zgarbiła się w dziwny sposób i tak zastygła w bezruchu. Z tępym wzrokiem, utkwionym w nieżywe dziecko, bez głosu, bez krzyku, obraz niemej boleści i wyrzut ludzkiego sumienia. Betsihahina chciał zwierzątko naiwnie pocieszyć, brał je na rękę, pieścił. Lecz tsur był nieczuły: nawet z góry, z daleka, patrzył jak urzeczony na nieszczęsne dziecko, niezdolny oderwać wzroku. Tak minęło kilka godzin bez zmiany; tsur odrętwiały, zjeżony, czuwał wciąż przy zwłokach. Potem stała się rzecz nie do wiary, bezprzykładna. Tsur-matka zdechła. Matczyne serce nie przeżyło straty, niewątpliwie pękło. W Ambinanitelo, dolinie drapieżnych instynktów w przyrodzie, bezlitosnej walki, dzikich łowów i pożerania słabszych, w dolinie, gdzie głód silniejszego bywał przeważnie przyczyną śmierci słabszego — było to zdarzenie przejmujące i bezprzykładne: śmierć z miłości. Ogarnął nas smutek i poczucie winy. Nawet mały Betsihahina był zbity z tropu, lecz nie na długo, i wnet przedsiębiorczy chłopczyk miał zbawienną radę: — Wiesz — powiedział żywo do mnie — jutro przyniosę dwa nowe tsury: matkę i dziecko. — Wiesz — odpowiedziałem nieśmiało — może lepiej dać spokój tsurom... — Ależ przyniosę tsury! — upierał się zapaleniec. — Będzie znowu ładna zabawa! — Przynieś... ślimaki! — podsuwałem chytrze. —— Ślimaki to dopiero zabawa! Lecz Betsihahina ocenił ujemnie ślimaczy pomysł, doznał rozczarowania, żywił pogardę i w ogóle nie rozumiał białego człowieka, dotychczas tak rozsądnego. Betsihahina poniekąd miał prawo do tego: liczył dopiero siedem lat. Velomody, siostra Betsihahiny, a moja malgaska vadi, miała szesnaście lat i zupełnie inny pogląd na świat. Ona już wiedziała, czego chce. Chciała dziecka. Pięknego, śniadego dziecka. Cała jej 171 i 'I' 1 krew wołała o takie dziecko, wszystkie nerwy pragnęły dziecka. Była to wszechwładna żądza, treść jej snów na jawie i treść jej nocnych rojeń. Doznania zmysłów i przeżycia ciała schodziły na dalszy plan. Pierwszą rzeczą było dziecko i nawet mąż jej, którego na swój sposób kochała i uznawała, to tylko środek do tego celu, narzędzie jej marzeń. Tak oto najpotężniejszy instynkt kobiecości odzywał się w młodym dziewczęciu i w tej czystej pier-wotności dochodził swych praw. Lecz skoro Velomody żądała dziecka, to i ja w zamian żądałem od niej innej przysługi. Żądałem, by brązowa dziewczyna pokochała wszystkie dobre zwierzęta, tak jak ja starałem się je kochać: bezinteresownie. To, niestety, dla Malgaszów było trudne zadanie, prawie ponad siły. Gdy Velomody wałęsała się ze mną po,polach na skraju puszczy, gorliwie zgłębiała tajemnice owadożernych roślin. Witała radośnie, owszem, każdego dronga, czarnego kosa, bo to ptak-przy-jaciel szczepu Betsimisaraków. Lecz inne ptaki były jej obojętne i po prostu ich nie dostrzegała. Zadowolona, że mogła mi nosić przyrządy do łowienia owadów, śmiała się, owszem, do wspaniałych motyli orizabus, bo to dobre duchy doliny. Nigdy ich nie zabijała. Lecz innych motyli nie uznawała; a jeśli je schwyciła, brzydziła się nimi i łamała im skrzydła. Osy zaduszała patykiem, skoczkom urywała głowy. Świat serdecznych wzruszeń w przyrodzie był jej obcy. Velomody przeczuwała podświadomie przepaść między nami, bolała nad tym i trochę się trwożyła o swe przyszłe, urodziwe dziecko. Lecz któregoś dnia minęły jej obawy, gdy dziewczyna spotkała nad ścieżką małą osę i zakochała się w niej. Zakochała tak zapamiętale, że pozbyła się malgaskiej powściągliwości i nawet głośno chwaliła się wobec mnie, że osa jest jej siostrą. Osa zbudowała na gałęzi krzaka gniazdko w formie beczułki, w której znajdowała się poczwarka, dziecko osy. Matka otaczała swe potomstwo troskliwą opieką i czuwała w pobliżu. Biada zbliżającym się intruzom. Osa rozbzykiwała się groźnie skrzydłami, zrywała się do lotu i jak wściekła szumiała dokoła, niezależnie od tego, czy to był lemur, ptak drongo lub człowiek. Zapalczywość odważnej matki olśniła dziewczynę i otworzyła 172 jej oczy. Osa stała się jej duchową przyjaciółką, godłem walczącej samiczki, świętą istotą, fadi. Dwa macierzyńskie uczucia, ludzkie i owadzie, święciły swe wspólne gody. Tworzył się mistyczny, tak drogi Malgaszom sojusz, w którym człowiek czerpał siłę z duszy zwierzęcej. I nie tylko siłę: Velomody znajdowała równocześnie pomost do białego męża. Kochając osę utwierdzała swą wiarę w dziecko. Była szczęśliwa. Patrzyłem z boku na przeżycia dziewczyny i dziwiłem się zmianom, jakie zachodziły. Zmianom u siebie. Chciałem wpierw nakłonić Velomody do moich przyrodniczych wierzeń, a oto stało się inaczej: to ona wciągnęła mnie na swoje tory. Tory, na których chyliłem czoło przed rozpętanym żywiołem macierzyńskiej miłości. I gdzie była heroiczna, porywcza, podniosła, maleńka matka-osa. A obok osy — mała, waleczna dziewczyna, spragniona dziecka. Drwiłem z brązowych mężczyzn pół serio, pół żartem i mówiłem im w oczy, że są nicponie i cwane lenie. Sami mało co robili, a całą prawie pracę zwalali na słabsze barki niewiast. Czy to sprawiedliwy podział zajęć? Kto spełniał najcięższe roboty w polu? Kobiety. Kto krzątał się na ryżowiskach, sadził i zbierał ryż, znosił go z pola i gotował? Kobiety. Od rana do wieczora, zawsze i wszędzie — kobiety. Czy to w porządku? » Moi przyjaciele, stary Dżinarivelo, Tamasu i Berandro, słuchając takich poglądów wybałuszali na mnie zdumione oczy i rozdziawiali usta. Potem brązowych mężów ogarniała wesołość — vazaha miał zabawne pomysły! — a Dżinarivelo dobrotliwie mi tłumaczył, że kobiety były na to stworzone. Tak było zawsze i tak zawsze będzie, bo to boskie przykazanie natury, a zresztą, dlaczego zapominałem, że mężczyźni przygotowywali ryżowiska pod uprawę przeganiając na nich całymi dniami bydło? — I któż by zresztą zastąpił kobiety w pracy na polu? — pytał Berandro. 173 — Jak to: kto? Mężczyźni! — odparłem. W Europie wyłącznie mężczyźni orzą, sieją, koszą... Na to nowy wybuch wesołości, a Tamasu nie mógł powstrzymać się od złośliwego pytania: — Czy wobec tego w Europie mężczyźni także rodzą dzieci? Bo to, co vazaha mówił, było dziwne i nieprawdopodobne. Przecież wiadomo, że kobieta rodziła. To jej przeznaczenie: być matką. Ziemia również rodziła, ziemia była również matką i między ziemią a kobietą nie było istotnej różnicy. Czy biali ludzie nie wiedzieli, że dusza kobiety wywodziła się z duszy ziemi i jeżeli przyroda powierzyła kobietom trud rodzenia dzieci, to musiała im również powierzyć i trud przy płodach ziemi? Moi przyjaciele byli rozochoceni, bo ich pojęcie o rodzeniu było tak jasne i tak rozumne. W gorącej, bujnej dolinie wyrastała w świadomości Malgaszów wielka potęga: miłość macierzyńska. Jedno uczucie ogarniało wszystkie twórcze matki, jeden korowód łączył przedziwnie plenność ziemi ze szczęściem kobiety, z tkliwością zwierząt, z tajemnicą owadów, i nawet z uniesieniem czupurnej, małej osy. Korowód potężny, zwycięski, wszechobejmujący... A przecież poza jego nawiasem stała połowa ludzkości i nie brała w nim udziału; stał mężczyzna jak figura szara i zbędna, jak truteń, jak pionek. Mimo że silne jego mięśnie, on przecież tutaj, wśród bogactwa rozrodczych instynktów — był tylko pionkiem, tylko narzędziem. 36. Motyl lolopaty, zwiastun śmierci — Czy dobrze idziemy? — pytałem Velomody. — Dobrze, vazaho — odpowiadała cicho, raczej wymową swych żywych oczu niż głosem. — Czy na pewno znasz drogę? — Na pewno. 174 — 1 długo jeszcze pójdziemy? — Krócej niżby zagotować ryż. „Zagotować ryż" było malgaską miarą czasu, wynoszącą mniej więcej kwadrans. Dawno opuściliśmy już uprawne pola, ścielące się dokoła Ambi-nanitela. Za nami zamilkły odgłosy wsi. Zewsząd otoczyła nas puszcza. Ukośne, popołudniowe promienie słoneczne ledwo docierały do ziemi poprzez gęste listowie. Ścieżka wiodła wzdłuż Antanambalany w górę rzeki, chociaż samej wody nie dostrzegaliśmy i tylko bliskość jej odgadywało się po wilgoci gruntu. Puszcza otaczała nas tak bujna, że nawet nad Amazonką niewiele znałem ustroni o podobnym natłoczeniu. Cały rozpęd, na jaki stać było trzy twórcze siły: stałą wilgoć, stały upał i nadrzeczną urodzajność gleby — ów rozpęd spłodził tu nieprzebitą gęstwinę drzew, krzewów, lian i trawsk. Pnie i gałęzie przeważnie kryły się pod kobiercem przeróżnych narośli, wśród których odkrywaliśmy znane nam gatunki storczyków. Potężne paprocie drzewiaste sterczały jak widma nie z tego świata. Wężo-wiska lian okręcały się dokoła pni olbrzymów i dławiły je. Inne pnącza zwisały z gałęzi niby festony i kotary, a było ich tak wiele, że las wydawał się czasem istotą, którą okrutnie złapano w sieci i wprzęgnięto w jarzmo. Czy dziwić się Malgaszom, że bali się puszczy i uważali ją za siedlisko mściwych duchów? Nagle Velomody, krocząca przede mną o parę kroków, wydała stłumiony okrzyk przerażenia i cofając się przyskoczyła do mnie. Chwyciła mnie kurczowo za ramię. Wylękniony wzrok wlepiła w coś daleko przed sobą. —' Lulpat! — szepnęła i czułem, jak drżała jej ręka. Lolopaty — wymawiało się lulpat — znaczyło dosłownie: motyl śmierci. Była to dość wielka ćma nocna o ciemnobrązowej barwie i czarnych zygzakach na skrzydłach. Często przebywała w pobliżu sadyb ludzkich. Kilka okazów tego motyla, którego nazwa łacińska brzmiała Patula valkeri, Bogdan schwycił już podczas nocnych łowów przy lampie na płótnie. Musiał przy tym baczyć, by żaden Malgasz nie zauważył połowu, każdy lolopaty bowiem uchodził za ducha zmarłego czarownika. Jako złowróżbny zwiastun śmierci był na całym Madagaskarze jednym z najgroźniej- 175 szych fadi. Nie tylko dotyk jego, lecz nawet sam widok przynosił nieszczęście. Idąc za wzrokiem dziewczyny odkryłem lecącego wśród krzaków motyla, którego w półmroku widocznie coś przedwcześnie zbudziło. Wyrwałem z jej rąk siatkę i w wielkich susach popędziłem za lolopaty. — Stój, vazaho! — słyszałem za sobą okrzyk po malgasku. W podnieceniu Velomody zapomniała o języku francuskim. Dopędziłem motyla pomimo gęstwiny i szczęśliwie schwyciłem go w siatkę. Trzepotał się w niej jak czarny ptaszek. Za mną przybiegła Velomody. Doskoczyła do mnie i szarpnęła gwałtownie za ramię. Twarz jej pałała obłędnym wyrazem sprzeciwu. — Puść go, vazaho! — krzyknęła. — Nieszczęście!... Wielkie nieszczęście!... Nigdy dotychczas nie ulegałem jej zachciankom, gdy chodziło o niedorzeczne przesądy malgaskie. Lecz teraz zawahałem się. Wyraz lęku i rozpaczy w jej oczach ostrzegł mnie, że nie wolno mi przeciągać struny. — Nie zabijaj go, nie zabijaj! — błagała Velomody. Na ogół nie była skłonna do uniesień, więc nagły jej przestrach uświadomił mi całą wagę, jaką dziewczyna przykładała do sprawy. — Dobrze, Velomody. Uspokój się! — powiedziałem. Motyla puściłem na wolność. Uśmiechnąłem się widząc, z jaką ulgą moja vadi ścigała wzrokiem uciekającego lolopaty. — Bardzo niebezpieczny — usprawiedliwiała się. — Chyba tylko dla ciebie! — zaprzeczyłem żartobliwie. — Ja — vazaha. Dziewczyna odzyskała szybko swój zwykły spokój. Odrzekła z niewzruszoną miną, tylko mrugnięcie powiek zdradzało jej ukrytą kpinę: — Vazahowie nigdy nie umierają, ej? — Ale nie od takiego lulpata — odparłem. — Niebezpieczeństwo było blisko nas, blisko ciebie też — krótko i poważnie stwierdziła Velomody i kroczyliśmy dalej. Powodem naszej obecnej wyprawy był inny motyl, którego parę dni temu chłopacy złowili w puszczy i nam przynieśli. Cho- ...Nawet, z góry tsur patrzył jak urzeczony na nieszczęsne dziecko, niezdolny oderwać wzroku... (str. 171) 176 ..Betsihahina żywit pogardę, nie rozumiał białego człowieka i miał prawo do tego: liczył dopiero siedem lat... (str, 171) ciaż był bardzo zepsuty, to jednak na jego widok Bogdanowi i mnie zbielały oczy ze zdumienia, był to bowiem największy na świecie zawisak, Xanthopan morgani praedicta. Goliat z rozmiarów przypominający raczej jaskółkę niż motyla, miał kolor brązowawy, a brzuch różowy. Obecność w okolicy Ambinaniteła rzadkiego zawisaka wielce nas uradowała i zaczęliśmy dopytywać się mieszkańców wsi o drugą osobliwość Madagaskaru, biologicznie ściśle związaną z Xanthopanem: o storczyka Angraecum sesąuipedale, słynnego z tego, że kwiat jego posiadał cudacznie długą ostrogę. Niezwykły storczyk, znany Europejczykom od przeszło dwóch wieków, budził zawsze sensację i ciekawość, w jakim celu przyroda wyposażyła go w tak nadmierny przyrząd. A oto niedawno temu odkryto motyla Xanthopana i sprawa się wyjaśniła. Nienormalnie długa trąbka pyszczkowa motyla właśnie odpowiadała nienormalnie długiej ostrodze storczyka. I w istocie, gdzie na Madagaskarze rósł piękny a cudaczny storczyk, tam żył także motyli olbrzym i przylatywał do niego po nektar. Posiadając motyla zaczęliśmy dopytywać się we wsi, gdzie w okolicy rósł poszukiwany storczyk, i okazało się, że mieszkańcy znali takie miejsce. Więc obecnie Velomody prowadziła mnie do ustronia, w którym spodziewaliśmy się znaleźć roślinę. — Już jesteśmy blisko — mówiła. Przed nami zamigotała biała powierzchnia wody. To nie była sama rzeka, lecz szeroka jej odnoga, rodzaj zatoki. Także i tu, jak gdzie indziej, gęstwina wtłaczała się aż ponad wodę. Velomody zaprowadziła mnie o kilkadziesiąt kroków od ścieżki. W pobliżu brzegu zatoki sterczało kilka na pół zwalonych drzew, a na ich zmurszałych pniach jaśniały — tak, to one! — storczyki, o które mi chodziło. Poznałem natychmiast ich sześciolistne, białe kwiaty z długimi ostrogami. Było tych kwiatów dwadzieścia kilka, bajeczne gwiazdy na tle zielonego poszycia. Z siatką w ręku ukryliśmy się niedaleko. Nie przypuszczałem, żeby przyleciał zaraz pożądany zawisak, jeszcze bowiem brakowało godziny czasu do zachodu słońca, a poza tym motyl nie był pospolity. Należało tu w przyszłości podjąć stałe i cierpliwe zasadzki. Dziś to tylko próba. 12 — Gorąca wieś... 177 Czekanie nie było przyjemne. Komary cięły jak smoki, a siatek ochronnych nie zabraliśmy. Mimo to przyjemnie było patrzeć na piękny krajobraz dokoła. Staliśmy o kilkanaście kroków od zatoki i mieliśmy otwarty widok na jej brzegi. Cicha, mulista woda tworzyła, widać, dodatkowe źródła ciepła i wilgoci, bo buj-ność roślin była tu fantastyczna. Powiał przedwieczorny wietrzyk i nagle przyniósł nam obrzydliwy zapach gnijącego mięsa. Niedaleko naszego stanowiska wyrastała z wody okazała roślina arum. Wśród liści długich na metr wznosiła się łodyga z potężnym kwiatem. Była to mięsista pochwa śnieżnej białości, a w jej środku tkwił szkarłatny słupek. Małe muszki służyły do zapładniania olbrzymiego kwiatu i dla nich to arum wytwarzał ową gnilną woń, ażeby je zwabić do siebie. Szata — majestatyczna, smród — piekielny. Nagle Velomody nadstawiła ucha i dała mi znak ręką. W pobliżu, pod krzakiem, rozlegał się stłumiony pisk. Ptasi czy owadzi, nie wiedziałem dokładnie. — Zaczekaj! — zawołała dziewczyna, chwyciła leżący na ziemi kijek, doskoczyła do krzaka i żwawo grzebała pod nim w trawie. Znalazła, czego szukała. Podniosła na patyku coś długiego i cienkiego, co ruszało się jak niemrawy wąż. Lecz okazało się, że to nie wąż. Oczom ledwo wierzyłem: dżdżownica, długa na metr, gruba jak palec. Do tego dżdżownica wydająca piskliwe tony. — Napotykamy dziś same dziwadła i olbrzymy! — zaśmiałem się do Yelomody chowając niezwykłą zdobycz do puszki. 37. Niezwykłe spotkanie O, 'd strony wody usłyszeliśmy słaby, miarowy plusk: ktoś wiosłował. Podpływał na czółnie do miejsca, w którym ścieżka kończyła się nad zatoką. Najpierw słyszeliśmy, jak ludzie dobijali do przystani i wyskakiwali na ląd; a potem ujrzeliśmy ich. Czterech młodych Malgaszow szybkim krokiem wchodziło na ścieżkę i zbliżało się do nas. Uderzyło mnie, że dwóch z nich trzymało w ręce dzidy zakończone żelaznym grotem, broń, jaką nosili da- 178 łeko na południu wyspy mężczyźni ze szczepu Antandroj. Tutaj tego zwyczaju nie było. — Czy to Antandroje? — spytałem dziewczyny. — Nie — zaprzeczyła ruchem głowy. — Betsimisarakowie? — Tak. — A znasz ich? — Nie. Pierwszy raz ich widzę. — Czemu noszą te dzidy? — uśmiechnąłem się na tak wojownicze uzbrojenie. Przybysze byli młodzi. Najstarszy z nich nie miał dwudziestu dwóch, trzech lat. Rzucało się w oczy ich podniecenie. Niespokojnym wzrokiem szukali czegoś dokoła i oczywiście łatwo nas dostrzegli. Mój widok spowodował wyraźne zmieszanie. Gdy pierwszy z nich mnie odkrył, stanął jak wryty z wytrzeszczonymi oczyma i ostrzegł swych towarzyszy przerażonym głosem: — Vazaha! Wszyscy czterej gwałtownie cofnęli się o kilka kroków i rozważali, co czynić. Trudno im było ukryć wzburzenie. Ich przestrach wydawał mi się śmieszny i dziwny. Nie było już na Madagaskarze Malgaszow, którzy nie znaliby białych ludzi. Po chwili przybysze coś postanowili i zbliżyli się do nas z grymasem na twarzach. Nie był to szczery uśmiech. — Uważaj, vazaho! — półgłosem ostrzegła mnie zatrwożona Velomody. — Oni są fałszywi! Nie pozwoliłem im podejść bliżej niż na piętnaście kroków. — Stójcie! — zawołałem. — Ani kroku bliżej. Czego chcecie? • r— Nic — odpowiedział najstarszy z nich. Podczas gdy jego towarzysze zatrzymali się, on nie usłuchał mego wezwania i spokojnie kroczył dalej. W garści dzierżył dzidę. Podniosłem strzelbę. — Stój, bo strzelam! — wycedziłem twardym głosem. — Mam nabitą dubeltówkę. Malgasz przystanął. — To niepotrzebnie tak grozić — rzekł z wyrzutem w głosie. —¦ Kim wy jesteście? — spytałem. — Mieszkańcami wsi po drugiej stronie rzeki. 179 — Jakiej wsi? — Rantavatobe. Była to wieś leżąca nieco powyżej Ambinanitela. — On kłamie, vazaho! -— szepnęła do mnie Velomody. — On stamtąd nie jest. Ładna awantura! Nie rozumiałem do czego tych czterech przybyszów właściwie zmierzało i dlaczego tak się przejęli ujrzawszy mnie. W każdym razie musiałem mieć się na baczności i jak najszybciej wycofać z niewyraźnej sytuacji. Mógłbym poprosić Ve-lomody, by im wytłumaczyła, kim jestem. Lecz czy odniosłoby to pożądany skutek, jeśli to byli przestępcy? Wtem od strony zatoki rozległy się głosy. Nadpływała druga łódka i na brzeg wysiadło kilku nowych wioślarzy. Między tymi, z którymi rozmawiałem, a świeżo przybyłymi wywiązała się krótka, ożywiona wymiana słów po malgasku. — Uciekajmy! — szepnęła Velomody. — Oni chcą ciebie złapać. Teraz ich wielu... Trzymając strzelbę w pogotowiu zamierzałem oddalić się. Spostrzegł to ów najbliższy Malgasz i jakkolwiek nie ruszał się z miejsca, zawołał do mnie nakazującym głosem? — Nie odchodź, vazaho! — Pamiętaj — odrzekłem mu groźnie — że mam w lufach dwa naboje. Dwóch najbliższych położę trupem. Zanim inni nadążą doskoczyć, strzelba będzie ponownie nabita... Czego wy w ogóle chcecie?! Bez względu na wynik zajścia postanowiłem przeprowadzić swoje i odejść. Lecz wypadki nastąpiły po sobie z tak błyskawiczną szybkością, że nie oddaliłem się nawet i dziesięciu kroków. Nowo przybyli biegnąc z daleka dokoła naszej grupy starali się odciąć mi odwrót. Nagle Velomody wyskoczyła spod mego boku i popędziła w stronę tych, którzy zabiegali nas od tyłu. Czyżby to jej zdrada? — przeszyła mnie idiotyczna myśl mniej bólem niż osłupieniem. — Velomody!!! — krzyknąłem. Dziewczyna nie zważając na mnie przystanęła i zawołała do jednego z przybyłych: — Razafy! 180 Razafy odpowiedział okrzykiem zdumienia. Przybiegł do Ve-lomody. Oboje nie ukrywali swej radości. Młodzieniec uchwycił dziewczynę oburącz za ramiona i w przypływie uniesienia tęgo ją trząsł. Reszta Malgaszów przyglądała się scenie z tym samym oszołomieniem, z jakim ja na to patrzałem. Velomody odwróciła się twarzą do mnie i rozpromieniona wskazała na młodzieńca: — To Razafy. A gdy zobaczyła, że nie wiem, kto był Razafy, dodała wesoło: — No, mój brat. Teraz zrozumiałem. Razafy, wnuk Dżinarivela, to ów robotnik •na europejskiej plantacji w Antalaha, o którym słuchy szły, że był uwięziony. Kilkanaście słów wyjaśnienia ze strony siostry i brata i jakby ręką odjął, znikł cały nastrój wrogiego napięcia. Malgasze uśmiechali się do mnie, ale tym razem bez podstępnych zamierzeń. Najstarszy z nich, który przedtem ze mną rozmawiał, był jakby ich głową i z całą otwartością zdał mi sprawę z tego, co zaszło. Oni wszyscy — było ich dziewięciu — siedzieli w więzieniu, oskarżeni o zmyślone zbrodnie za to, że stali na czele strajku przeciw plantatorom. Trzy dni temu wybuchły w Antalaha nowe zamieszki, podczas których ludność wtargnęła do więzienia i uwolniła aresztantów. Udało im się uciec z miasta, lasy i góry były niedaleko. Przebili się przez puszczę i szczęśliwie przybiegli tu, nad rzekę Antanambalana. — A teraz co? — spytałem, serdecznie przejęty ich losem. Młody Malgasz wzruszył ramionami i bezradnie patrzył przed siebie. Teraz dopiero występowało całe jego zmęczenie. Po podnieceniu sprzed kilku minut popadł w zupełne otępienie. — Nie wiem, co zrobimy — odrzekł. — Może pozostaniemy tu, w Ambinanitelo. — A pościgu nie obawiacie się? — Nie. Oni tam nie wiedzą, w którą stronę uciekliśmy. — Czy jesteście tego pewni?; Chłopacy niczego nie byli pewni. Wiedzieli tylko, że trzeba mieć się na baczności. Obawiali się Rajaony, szefa kantonu w Ambinanitelo. Zresztą nie tracili otuchy. Byli mi wdzięczni, że 181 okazywałem im. życzliwość. Wszyscy na pożegnanie podawali mi rękę i uchodzili w las. Razafy, starszy o trzy albo cztery lata brat Velomody, był ładnym młodzieńcem, bardzo podobnym do swej siostry Benaczehiny. Pozostałem sam z Velomody. Zapadał już zmierzch wieczorny i najlepsza to była pora dla przylotu motyli zawisaków. Ale na dziś odechciało nam się łowów. Zabieraliśmy się do powrotu. Dziewczyna uporczywie patrzyła na mnie. Zaczepne błyski powstawały w jej oczach. — O co ci chodzi? — spytałem przyjaźnie znając już wymowę jej spojrzeń. — Niebezpieczeństwo było blisko — Wytknęła. — Było, było, owszem — przyznałem lekkim tonem. — Lulpat to przepowiedział! — oświadczyła głosem poważnym i ostrzegawczym. Velomody zapadła w szlachetną powściągliwość i nie wykorzystała swego zwycięstwa nade mną, a ja dałem za wygraną. Pobił mnie zbieg okoliczności. Wzbierało we mnie wielkie ciepło do miłej dziewczyny. 38. Gdy opowiada się o bahakulach N. I azajutrz, krótko po wschodzie słońca, siedziałem przy śniadaniu. Obok mnie bawił się lemur babakut, z którym zawarłem tęgą przyjaźń. Velomody przyniosła nam z kuchni jedzenie. Z dworu dochodziły poranne wrzaski głodnego ptactwa, gnieżdżącego się na wierzchołkach palm kokosowych, dalej namiętne gdakanie kur z ogrodów i ostatnie odgłosy tłuczenia ryżu. Wtem ostrożnie otworzyły się drzwi i nauczyciel Ramaso zajrzał do środka. Widząc mnie przy śniadaniu wszedł raźno do chaty, przywitał się podaniem ręki i siadł pod ścianą. — Tak rychło? — ucieszyłem się z jego przybycia. — Przychodzę w pewnej sprawie... — zaczął cichym głosem. ¦— Domyślam się! — przerwałem mu. Pomimo zasępionej miny Ramaso uśmiechnął się: — Właśnie dlatego przychodzę, żeby się pan nie domyślał. Proszę was, pewne wypadki wymażcie z pamięci i świadomości. Po prostu nie było ich. — Rozumiem. Czy przewiduje pan pościg? —¦ Raczej nie. Ale wszystko możliwe. Zaprosiłem go do wypicia kawy, on zapalił papierosa. — Należy zachować ostrożność także wobec najbliższych sąsiadów — ostrzegł nauczyciel wskazując ruchem głowy w strorię chaty wójta Rajaony. — Słusznie. Ramaso mierzył mnie długim, mocnym spojrzeniem. — Obawiam się — rzekł — że może pana czekać wielka próba. — Jaka? — Próba sumienia. Jeśli przybędzie tu pościg, niezawodnie będą pana indagowali. Wiem, że tak bardzo nie przepada pan za plantatorami, ale jako przybysz do tej kolonii ma pan pewne zobowiązania wobec francuskich władz. Więc co odpowie im pan w danym wypadku? — Zobowiązania wobec władz to jedna rzecz. Lecz ważniejszym szkopułem będzie to, że nie lubię kłamać. Ale nie obawiajcie się, jakoś z tego wybrnę. — Proszę pamiętać, że po stronie naszych robotników jest słuszność. Należy brać ich w obronę. — Oczywiście... ""Na wczorajszej grupie zbiegów nie skończyło się. Bogdan podczas porannego polowania odkrył w ustronnym miejscu nad rzeką kilku młodych Malgaszów, z których zachowania się wniósł' że to obcy. Wieś wykonywała swe codzienne czynności jak zwykle, tylko dzisiaj uwijało się na drogach więcej mieszkańców. Przechodząc, często przystawali obok siebie, rzucali sobie najświeższe wiadomości i szybko znikali. W powietrzu Ambinanitela wisiało zaczajenie. Ludzie w tym nastroju garną się ku sobie, poznałem to nawet w mej chacie. Dziś na popołudniową pogawędkę przybyło do mnie znacznie więcej sąsiadów niż w poprzednich dniach, a między nimi rzadki gość, sołtys Bezaza. Ogólna troska tłumiła dąsy między rodami Zanikawuku a Cyjandru. Ludzie odczuwali po- f 182 183 trzebę podawania sobie rąk i wymiany myśli. Starali, się zagłuszyć swój niepokój choćby rozmawianiem o duchach. Z nienaturalnym zapałem chwytali się w mej chacie tych tematów. Większość Malgaszów wierzyła, że dusze niepogrzebanych umarłych zamieniały się w dzikie koty, sowy i nietoperze. Ten sam los czekał dusze zbrodniarzy, a zwłaszcza czarowników. Były to złowieszcze ptaki i ssaki, należało ich unikać. Również w krokodylach często siedziały dusze przodków, dobrych przodków, ale dobrych tylko dla członków własnego rodu, innych ludzi pożerały. — U was — odezwałem, się z żartobliwą wymówką — większość leśnych zwierząt ma wrogie znaczenie. Nawet z poczciwego kameleona zrobiliście groźnego demona rantutru! — O nie, vazaho! — sprzeciwił się stary Dżinarivelo. — Nie większość zwierząt. A ptaki drongo? — A lemury? — wtrącił Manahitsara, szperacz i znawca legend. — Lemury są dla nas zawsze przyjazne. W gorącej puszczy wschodniego wybrzeża Madagaskaru, zwłaszcza dokoła zatoki Antongil, żył rzadki, nocny lemur, zwany aye-aye. Dawniej podniecał on szczególną ciekawość europejskich badaczy i podróżników nie tylko tym, że posiadał wielki palec rąk niezwykle wydłużony i cienki, dostosowany do wyciągania owadów z głębokich dziupli drzew, ale że był to zwierz dla Malgaszów nadzwyczaj święty i otoczony czcią, a więc bardzo fadi i chroniony. Europejczykom trudno było go dostać, bo ludność sprzeciwiała się temu wszelkimi środkami. — Czy są tu w pobliżu lemury aye-aye? — pytałem mych gości. — Są — odpowiedział Dżinarivelo — ale trudno je spotkać, bo tylko nocą żerują i jest ich niewiele. ¦— Czy widziałeś je kiedy? — Widziałem raz tylko jednego, gdy w lesie naszedłem go śpiącego w gałęziach. Okazało się, że z wyjątkiem Dżinariveia nikt inny z obecnych nie widział aye-aye'a na własne oczy. Lemur ten był fadi do tego stopnia, że goście moi, pragnący uchodzić za światłych ludzi, teraz niechętnie o nim rozmawiali i woleli przejść na inne zwierzęta. 184 — Manahitsara! — wołali. — Opowiedz vazasze o naszych babakutaeh! O, babakuty to kochane lemury! Pieszczotliwe i czułe, toteż mieszkańcy Ambinanitela mieli do nich wiele serca. Siedziało między nami takie urocze stworzenie, babakut mej Velomody, stroiło pocieszne miny i wdzięczyło się do gości. Niektóre ba» babuty to także dawni ludzie, którzy przeobrazili się w lemury, lecz nie dlatego, że byli to ludzie źli i potępieni. — Opowiadaj, Manahitsara! — nalegali goście. — Czy wiesz, vazaho, dlaczego babakuty są u nas takie fadi? — zwrócił się Manahitsara do mnie. — Nie wiesz? To słuchaj! — Większość lemurów, a zwłaszcza babakuty, są pochodzenia ludzkiego. Ludzie dawniej byli bardzo źli, często robili na siebie najazdy i mordowali się wzajemnie, więc ci, którzy chcieli spokoju, opuszczali wsie i szli do głębokiej puszczy, by tam na stałe zamieszkać. Pokolenia żyły tak długo w gąszczu, aż ludzie porośli na ciele sierścią, z drzew niechętnie schodzili na ziemię, oduczyli się mówienia i porozumiewali się coraz lepiej za pomocą okrzyków i ruchów rąk. Stawali się coraz podobniejsi do dzisiejszych lemurów... — Trochę to na bakier z nauką Darwina — szepnął mi do ucha nauczyciel Ramaso. ...Ludzie-lemury od tego czasu byli bardzo szczęśliwi, bo mając pod dostatkiem owoców w puszczy, nie potrzebowali, jak my, troszczyć się o powszedni pokarm. Niektóre szczepy malgaskie nazywały lemury po prostu dziadkami, a wyraz babakoto, wyma-¦ wiany babakut, składał się z dwóch słów: babą, czyli ojciec, i fcoto, czyli dziecko. Obydwa słowa wyrażały całą czułość do tych zwierząt... Pod koniec opowiadania Manahitsary przybył do chaty wójt Rajaona. Milcząc przywitał się ze mną podaniem ręki i siadł obok. Goście ukradkiem rzucali ku niemu badawcze spojrzenia, lecz on jak zwykle miał twarz zamkniętą i niezgłębioną. Trudno było dociec, czy wiedział już o przybyciu zbiegów z Antalaha. Wszyscy obecni byli w zmowie przeciw niemu, lecz nikt niczyim nie zdradzał swych myśli i uczuć, Malgasze posiadali zdumiewającą umiejętność zwodzenia. Nawet opowiadający Manahitsara 185 nie drgnął ani na chwilę. Podziwiałem go, że mógł tak świetnie snuć przed nami cudaczną legendę o babakutach i równocześnie myśleć o trapiącym zagadnieniu chwili bystro śledząc twarz Rajaony. Gdy skończył opowieść, Dżinarivelo natychmiast zabrał głos i przypomniał dzieje nieszczęsnej kobiety, która miała rodzić dziecko. Spodziewała się lada dzień potomstwa, ale gnuśna jej rodzina, wbrew uświęconym zwyczajom, zaniedbywała ją do tego stopnia, że nawet odmawiała jej fanafody, czyli lekarstw przepisanych obrzędem. Zrozpaczona kobieta poszła do lasu i litościwe duchy zamieniły ją w babakuta. Gdy rodzina tknięta złym przeczuciem zaczęła jej szukać i wreszcie ją znalazła, w rysach twarzy lemura dostrzegła uderzające podobieństwo do utraconej krewnej. Wtedy dopiero ludzie uświadomili sobie ciężką krzywdę, jaką wyrządzili kobiecie, ale było już za późno i biegu wydarzeń nie mogli odwrócić. Od tego czasu stali się lepsi. Opowiadanie Dżinarivela nasunęło nauczycielowi Ramaso wątpliwości: — Czy wierzysz, Dżinarivelo, że tak w istocie było, jak prawisz? Starzec wzruszył ramionami: — Wielu wierzy, że tak było. — Ja wierzę! — zapewniał Manahitsara. — Zastanówcie się — przedkładał Ramaso — że nikt z ludzi przecież nie widział kobiety, gdy zamieniała się w babakuta. A że babakut był do niej podobny, to kiepski dowód. Ludzie mieli bujną wyobraźnię... 39. Napięcie Lozmowa się urwała, zapadło milczenie. Goście moi jednak nie potrafili gawędzić swobodnie, gdy nękała ich troska, o której w obecności wójta Rajaony nie wolno było pisnąć słowa. Dręczące położenie starałem się złagodzić głośnym zachwalaniem sucharów i częstowaniem herbatą. 186 Wtem Dżinar.ivelo zdobył się na odwagę i spytał Rajaonę pewnym, niewymuszonym głosem: —¦ Co słychać u ciebie nowego? Wójt chwilę popatrzył na starca, potem rzekł powoli: — Jeśli u was nic nowego nie słychać, to tym mniej u mnie. Kładł nacisk na słowa: u was. Brzmiało to dwuznacznie i sprawiało wrażenie, że Rajaona wiedział, co piszczy w trawie. Widoczny niepokój ogarniał moich gości. — W Tamatawie słyszałem historię o lemurach — szybko powrócił nauczyciel Ramaso do poprzedniego przedmiotu — nieco zbliżoną do tego, co słyszeliśmy od Dżinarivela. Było to jeszcze przed podbojem Francuzów, kiedy w Tamatawie stał silny garnizon wojska howaskiego. Pewnego dnia oddział żołnierzy prowadził przez ulicę młodego Betsimisaraka, skazanego za jakieś tam przewinienie na śmierć. W chwili nieuwagi strażników jeniec wyrwał im się z rąk i pomknął do lasu. Howasi za nim. Ale był to zdrowy i szybkonogi junak, więc znacznie wyprzedził pościg, wlesie zaś łatwo zniknął żołnierzom z oczu. Szukali go gorliwie i długo. Wiedzieli, że gdy bez jeńca wrócą do Tamatawy, sami poniosą ciężką karę. Po wielogodzinnych daremnych poszukiwaniach zaczęli podejrzewać, że musiały mu pomóc siły nieczyste. Nagle krzyknęli z radości: znaleźli go! Ujrzeli go na drzewie zamienionego w wielkiego lemura. Strzelili z rusznicy i ugodzony zbrodniarz spadł na ziemię. Zwłoki zawlekli do miasta, a swemu dowódcy przysięgli, że to skazaniec zaklęty za karę w postać lemura. Cóż innego sprytni żołnierze mieli robić? Bali się kary za swą nieudolność, więc wykorzystali zabobon o lemurach. To im pomogło, a naiwni ludzie im uwierzyli. Znów milczenie. Po kilku zdawkowych słowach Rajaona powstał i pożegnał się ze mną. — Co, uciekacie? — spytałem go. — Muszę przygotować się do wyjazdu — odpowiedział wójt. — Jutro skoro świt wyruszam na objazd mego obwodu. — Na długo wyjeżdżacie? — Na kilka dni. Po jego odejściu gościom moim spadł kamień z duszy. Wszyscy odetchnęli swobodniej, lecz podejrzewali, że nagły wyjazd Ra- 137 jaony ze wsi pozostawał w związku z pojawieniem się zbiegłych robotników. Ale w jakim? Zdania były podzielone. — Mówię warn — zapewniał Manahitsara — oczekujcie najgorszego! Rajaona pojedzie do Maroantsetry. Tam u władz oczerni nas i oskarży! —- Nie wierzę! zaprzeczył sołtys Bezaza. — Tyś tyle wart co on, dlatego go bronisz! — zaperzył się Manahitsara. — Z jednej misy jadacie!... — Cicho! Bez kłótni! — ostro skarcił ich nauczyciel. — Gdy robak w zębie, jedyną na to radą wyrwać ząb! — upierał się Manahitsara przytaczając malgaskie przysłowie. — Gdzie tu robak w zębie, co ty wygadujesz? Uspokój się. Czy nie domyślacie się, dlaczego Rajaona chce wyjechać? — Skoro wiesz, Ramaso, to łaskawie zdradź nara! — Nie wiem na pewno, ale wszystko wskazuje na to, że Rajaona nie chce być w Ambinanitelo, w razie gdyby miała nadejść pogoń. Nie chce być wmieszany w tę sprawę. — To nieźle świadczyłoby o nim! — A dlaczego miałoby być inaczej? Czy szef kantonu na ogół nie obchodzi się dobrze z wami? Czemu zaraz podejrzewać go o najgorsze? — Może masz słuszność, ale kto wie!... Niebawem goście opuścili moją chatę i rozeszli się. Jako jeden z ostatnich Ramaso. Wziął mnie na bok i zwierzył się: — Rajaona to chytra sztuka. Dla mnie to jasne, dlaczego nie chce być wmieszany w sprawę naszych zbiegów. Chodzi mu o własną skórę. Narażenie się mieszkańcom Ambinanitela byłoby dla niego równie szkodliwe, jak narażenie się władzom kolonialnym. Dlatego woli czmychnąć... — A nie sądzicie, że pojedzie do Maroantsetry złożyć raport u szefa dystryktu, swego przełożonego? — O tym przekonamy się jutro rano. Poślę za nim gońców, by go mieli na oku. Nazajutrz krótko po wschodzie słońca wpadł do mnie nauczyciel z frasobliwą miną: — Pojechał w stronę Maroantsetry! — Więc jednak do Maroantsetry! 388 — Tak. Ale jeszcze ciągle nie tracę wiary w niego. Zresztą wszelkie środki ostrożności zarządzone. — Czy zbiegli robotnicy są jeszcze we wsi? — Skądże! Kazałem im zaraz ukryć się w głębi lasu w tak bezpiecznym miejscu, że i bies ich nie odkryje. Zapewniłem im dostawę żywności przez zaufanych ludzi. — Macie łeb na karku, Ramaso! — patrzyłem na niego z uznaniem. Żegnając się nauczyciel jak gdyby coś sobie przypomniał: — Czy nie zauważyliście nic podejrzanego w zachowaniu się Marova? — Marova? — spytałem zdziwiony. — Mego kucharza? — Tak jest. — Dlaczego pytacie? — Jest to, jak wyszło na jaw, konfident szefa dystryktu w Ma-roantsetrze. Poza tym chłopcy moi zaobserwowali, jak podsłuchiwał nasze rozmowy. — A to mi gratka! Trzeba zastanowić się, cośmy mówili. — Na ogół nic złego. Raz tylko, przypominacie sobie, wtedy gdy był tutaj lekarz Ranakombe, mieliśmy ciekawą rozmowę o politycznej przyszłości Madagaskaru. — I to Marovo podsłuchał? — Należy przypuszczać, że tak. Ale nie przejmujcie się. Znajdziemy na niego sposób, by niczego nie zdradził. — Terrorem? — Gdzie tam! Perswazją, ale taką, że musi usłuchać. — I czemu przedtem mnie nie ostrzegliście? — wyrwało rąi się. — Nie była pora na to. Dopiero w ostatnich dniach doszliśmy do pewności. Na razie nic się nie zmieni, musicie kucharza nadal trzymać... Gdy pozostałem sam, opanowała mnie znowu myśl podobna do tej, jaka mi już kiedyś zaprzątała głowę: wypadki wciągały mnie w zwężający się krąg coraz zawilszych spraw wsi, tej samej wsi, która w pierwszych dniach mego tu pobytu wydawała się tak sielska i niewinna, tak ospała i pozornie tak pozbawiona gwałtowniejszych wzruszeń. 189 M, 40. Zbrojny najazd .niej więcej w dwie godziny po tej rozmowie, około dziewiątej rano, usłyszeliśmy przed chatą na głównej drodze przytłumiony warkot motoru. Dwie ciężarówki, wypełnione żołnierzami i policją krajową — gardę indigene — wpadły na dziedziniec między moją chatą a domem wójta Rajaony. Samochody jeszcze były w ruchu, a przybysze już spiesznie zeskakiwali na ziemię trzymając karabiny w pogotowiu do strzału. Małymi grupkami biegli na wszystkie strony w głąb wsi, według jakiegoś ułożonego z góry planu. Akcją kierował młody, porywczy podporucznik, Francuz o ściągłej twarzy i cienkim, czarnym wąsiku. Był władczy i podskakujący. Razem z wojskiem przyjechał wójt Rajaona. Wkrótce dowiedzieliśmy się o jego przygodzie. Był od rana w drodze do Ma-roantsetry, gdy za miejscowością Ankofa napotkał oddział pędzący do Ambinanitela. Podporucznik, powiadomiony, kogo miał przed sobą, kazał Rajaonie wsiąść na ciężarówkę i jechać razem z oddziałem. Obecnie trzymał szefa kantonu stale przy sobie i żądał wyjaśnień o rozłożeniu wsi i o jej mieszkańcach. Niebawem wyszło na jaw, że żołnierze, których ujrzeliśmy na ciężarówkach, to tylko część oddziału. Inni przed przybyciem do Ambinanitela opuścili samochody i chyłkiem, ażeby nikt z mieszkańców ich nie zauważył, popędzili wzdłuż brzegów puszczy. Tam zajęli dogodne stanowiska otaczając ryżowe zewsząd pola i leżącą w pośrodku wieś. Utworzyli pierścień posterunków szeroki, tak szczelny, żeby nikt z Ambinanitela nie mógł uciec do lasu. W następnych kwadransach dziedziniec wójtostwa napełniał się mieszkańcami wsi. Wszyscy mężczyźni i chłopcy powyżej szesnastu lat musieli stawić się do przesłuchania, podczas gdy kobietom nie wolno było opuszczać swych chat. Żołnierze obchodzili się z ludnością szorstko, wrzeszczeli o byle co. Oddział składał się z Senegalczyków, na których czele stał olbrzymi kapral, również Senegalczyk, prawa ręka podporucznika. Ów kapral, sierdzisty grubianin, szczególnie sadził się, by dokuczać ludziom. Rzucał się jak dziki zwierz. Podporucznik rozsiadł się w biurze wójtostwa i tam urzędował. 190 Uważałem za wskazane na razie nie wychodzić z chaty i nie narażać się na nieprzyjemności ze strony żołnierzy. Bogdan również pozostawał u siebie. Poprzez Velomody przesiąkały do mnie wiadomości o tym, co działo się na wójtostwie i we wsi. Dziewczynie tak samo jak innym kobietom nie wolno było wychodzić z chaty, ale ponieważ tuż obok nas na dziedzińcu pełno stało zebranych Malgaszów, mogła się z nimi łatwo półgłosem porozumiewać. Na wsi ciążyło podejrzenie, że ukrywała robotników, zbiegłych z więzienia w Antalaha. Dlatego wszyscy mężczyźni musieli zebrać się na dziedzińcu wójtostwa, by osobiście przedstawić się oficerowi i w obecności starszyzny udowodnić swą tożsamość. Przesłuchanym nie wolno było oddalać się z dziedzińca. Prażyli się na słońcu, cierpliwi, stłoczeni. Podczas tych badań silny kordon żołnierzy przetrząsał każdą chatę i wszystkie gaje wsi w poszukiwaniu zbiegów. W pewnej chwili rozległ się na dworze donośny, szorstki okrzyk: — Hej tam, w chacie! Wyjrzałem przez drzwi. Kapral Senegalczyk stał obok schodków. Gdy mnie zobaczył, uczynił rozkazujący ruch ręką w stronę wójtostwa i ostrym głosem huknął: — Do porucznika! Natychmiast! Był tak pewny posłuszeństwa, że nie czekając na skutek swych słów zawrócił i butnie odszedł. Z zaczepną dumą obnosił swe potężne ciało gladiatora. Stojący obok Malgasze byli zdumieni jego niegrzecznoscią wobec vazahy. » Gdy oddział wtargnął do wsi, powziąłem zamiar unikania wszystkiego, co mogłoby sprowokować żołnierzy. Ale teraz wydało mi się, że kapral poszedł zbyt daleko w swym zuchwalstwie w stosunku do mnie. We własnej obronie, ażeby nie wystawiać się na pośmiewisko, nie usłuchałem jego rozkazu. Po kilku minutach rozległy się ponownie jego kroki, tym razem na schodkach mej chaty. Kapral gwałtownie uderzył w drzwi i na roścież je otworzył. — Czy nie słyszałeś przedtem? — wrzasnął gniewnie. — Słyszałem — odparłem spokojnie. 191 Nie oczekiwał takiej odpowiedzi. Był nieco zbity z tropu. — Natychmiast staniesz przed porucznikiem! — warknął wściekły. Podszedł do mnie i widziałem, że chciał mnie chwycić za ramię. Wobec takiej przemocy nie było rady. — Proszę odejść — krzyknąłem do niego podniesionym głosem zrywając się. — Sam pójdę. Szyderczy uśmiech wykrzywił jego gębę. — Okazuje się, że jednak masz trochę oleju w głowie! — parsknął. Chatę wójtostwa zastałem nabitą ludźmi. Z trudem przedarłem się przez tłok do stołu, za którym siedział podporucznik. Obok niego stali: szef kantonu Rajaona, nauczyciel Ramaso i sołtys Be-zaza. Wszyscy trzej spoglądali na mnie z niepokojem. — Czy trzeba pana dwa razy wzywać? — zwrócił się do mnie oficer podrażnionym głosem. Nie czekał na wytłumaczenie. — Chcę pana przesłuchać — rzekł nerwowo kręcąc w palcach ołówkiem. — Jak długo jest pan w Ambinanitelo? Chwilę milczałem nabierając oddechu. W chacie nastała głęboka cisza. — Zanim do tych spraw przejdziemy — odrzekłem ważąc każde słowo — poruszę coś innego. Jako cudzoziemiec, czasowo przebywający w tym kraju za legalnym paszportem i legalną wizą, wnoszę najbardziej kategoryczny protest przeciw obraźłiwemu zachowaniu się pańskiego podwładnego wobec mnie. — Czy zachowanie się kaprala Ali dlatego było obraźliwe, żg musiał pana fatygować dwa razy? — oficer wyszczerzył zęby. — Ironią nie zmienimy istoty rzeczy. Prostactwo i skandaliczny ton odzywania się kaprala były takie, że przełożony powinien skarcić go, zamiast bagatelizować mój protest. — Proszę mnie nie pouczać, co mam czynić. Ja sam wiem. — Jestem o tym przekonany. Wybaczy pan, poruczniku, że wyrażę także pewne zastrzeżenia w stosunku do pana. Chce mnie pan przesłuchiwać nie przedstawiwszy poprzednio swego uprawnienia. Znajdujemy się co prawda w biurze szefa kantonu, ale wiem, że pan szefem kantonu nie jest, a dziś rano po raz pierw- 192 ...Żądałem, by dziewczyna pokochała wszystkie dobre zwierzęta (str. 172) !?I Ffl mm ¦ ¦Szaleństioo przyrody: motylowi, by byl jak z nieprawdziwego zdarzenia, przypięto do skrzydeł olbrzymi tren... (str. 210) szy się tu zjawił. I chociażby nawet posiadał pan takie pisemne uprawnienie co do tubylców, to jeszcze pytanie, czy ma pan prawo przesłuchiwania mnie, cudzoziemca. Przybył pan tu w sprawie zatargu między władzami a tutejszymi ludźmi, dlaczego więc wciągać do tego osobę postronną? W podporuczniku wzbierał gniew, którego przyczyn domyślałem się. Młody oficer wpadł do Ambinanitela w pełni świadomości swej nieograniczonej władzy, jaką w takich wypadkach dowódca silnego oddziału wojskowego miał nad tubylcami w ustronnych częściach kolonii. Chciał z pewnością zdrowo po-hulać sobie z mieszkańcami doliny. A tu jego sobiepaństwu wlazł w drogę cudzoziemiec, na domiar prawiący mu jakieś morały. W jego oczach zbierały się złowróżbne dla mnie chmury. Oficer ważył w myślach, jakiego zadać mi bobu. Może nawet przyznawał pewną słuszność moim wywodom; tym gorzej dla mnie. Nie dla słuchania argumentów przyjechał do Ambinanitela! Szukał tu winnych Malgaszów, chciał karać ludzi podkopujących istniejący porządek w kolonii. Na to miał żołnierzy, by pokonać wszystkie przeszkody. Więc może zechce mnie aresztować? Może „zgubić" mnie gdzieś w puszczy? Czy wynikłby z tego skandal? Głupstwo. Takie sprawy łatwo było tu zatuszować i winę przerzucić na poszkodowanego. Długą chwilę namysłu podporucznik przerwał ostrym, choć pozornie uprzejmym wezwaniem: — Pański paszport, proszę! Podałem mu żądaną książeczkę. Przeglądał ją uważnie, widocznie szukając jakiejś nieprawidłowości i punktu zaczepienia. — Mam jeszcze jeden papier — powiedziałem. , Wręczyłem mu zaświadczenie, jakie wystawił "mi gubernator generalny Madagaskaru, Cayla. W tłumaczeniu na polski język brzmiało, jak następuje: Wyższych Administratorów oraz Szefów Rejonów i Szefów Dystryktów uprasza się, by przychylnie odnieśli się do p. Arka-dego Fiedlera, polskiego pisarza, odbywającego podróż po kolonii celem zbierania materiałów do napisania książki o Madagaskarze — i by udzielili mu ułatwień zgodnie z ich kompetencjami. , Gubernator Generalny Cayla 13 — Gorąca wieś... 193 Gubernator generalny wystawi? mi to grzecznościowe zaświadczenie podczas formalnej wizyty, jaką mu kiedyś złożyłem.. Ale podporucznik o tym nie wiedział, i nie wiedział, jakie posiadałem chody w stolicy Tananariwie. Czytał kilka razy treść zaświadczenia i dochodził do przekonania, że lepiej nie zadzierać ze mną. Oddał mi paszport i oświadczył z urzędową miną. — Dobrze. Dziękuję. Może pan tymczasem odejść. — A zaświadczenie gubernatora generalnego? — spytałem podnosząc brwi. Oficer jeszcze raz przeczytał. Niezawodnie chciałby je zatrzymać. Przybrałem zaczepną i zawziętą minę, gotowy do podjęcia walki. Podporucznik ustąpił. Wahając się oddał mi zaświadczenie. Gdy odchodziłem, widziałem, jak twarz nauczyciela Ramaso na chwilę rozjaśniła się radością. s 41. Śmierć Manahitsary tłoczeni na dziedzińcu mężczyźni Ambinanitela wciąż czekali siedząc lub leżąc na ziemi. Wielu chroniło się przed słońcem w cieniu palm kokosowych, ale nie dla wszystkich starczyło osłony. We wsi słychać było ód czasu do czasu pokrzykiwania żołnierzy przeszukujących chaty. Wtem Velomody cicho podeszła do mego stołu i łagodnie mnie trącając szepnęła: — Vazaho! Robak! W głosie jej, pomimo że ściszonym, odbijało się podniecenie. — Co tobie? — spytałem strwożony. — Robak wyszedł! — powiedziała dziewczyna. Obok niej stał jej brat Betsihahina, mój gorliwy łowca tsurów i innych niepoślednich stworzeń; najazd żołnierzy zastał go właśnie w mojej chacie. Chłopiec, zniecierpliwiony nieudolnym wyrażeniem się siostry, lekko ją odepchnął i tłumaczył mi: — Motyl wyszedł! Z tej wielkiej poczwarki, wiesz! Chodź, pokażę ci! 194 Poszliśmy do północnej, słonecznej części werandy, gdzie dwa tygodnie temu pod dachem przymocowaliśmy gałązkę z olbrzymim kokonem, znalezionym przez chłopca na skraju puszczy. A teraz z oprzędu wykluł się motyl. Jeszcze bez skrzydeł, miał tylko jakieś brzydkie kikuty, ale za to potężny tułów. Za godzinę, dwie wyrosną mu skrzydła — czy będą to skrzydła wspaniałe i barwne czy szare? Wspólne wzruszenie przyśpieszyło bicie trojga serc. Na chwilę tajemnica przyrody oderwała nas od utrapień dnia. Ale tylko na chwilę, niestety. Niezwykłe poruszenie powstało wśród ludzi na dziedzińcu, słychać było szepty niepokoju. — Manahitsara! — dobiegło mnie z kilku stron niby alarm. —- Manahitsara! — O co chodzi? Co z nim? — spytałem Velomody. — Coś złego — mówiła dziewczyna, jak zwykle z trudem dobierając słów. — Manahitsara... Manahitsara pozostał we wsi. — Nie przyszedł tu z innymi mężczyznami? — Nie. To niedobrze. Oj, niedobrze, niedobrze. Coś ty zrobił, Manahitsaro, kochany chłopie! Czy nie warto ci było żyć, cichy poeto legend, niewyczerpana skarbnico opowieści, piewco mitycznych babakutów? Manahitsara znał setki najciekawszych podań i umiał opowiadać je pięknie jak nikt inny, a każdej chwili był gotów każdego hojnie obdarzać swą bogatą wiedzą. Ileż to razy prosił mnie, bym słuchał go i notował. Świadomy wartości tych mądrych klechd, spisywałem niektóre, ale główną pracę odkładałem na później wiedząc, że Manahitsara zawsze skory będzie do" usługi, dopókim w Ambinanitelo. A oto źle obliczyłem. Bogactwo poczciwego szaleńca przepadło na zawsze. Czterdzieści lat żył Manahitsara błogością pól ryżowych, bo-jaźnią należną duchom, uczciwą pasją swych legend. Szanował władzę, niebezpieczeństw unikał, przygód nie szukał, zuchwalcem być nie chciał. Miał syna dwudziestoletniego, robotnika z Antalaha, który razem z innymi zbiegł z więzienia i zjawił się w Ambinanitelo. Wraz z przybyciem młodzieńca w Manahitsarze z nie znanych są- 195 siadom przyczyn poplątał się porządek serca i głowy. Nie usłuchał rozumnego polecenia nauczyciela Ramaso, by wszyscy robotnicy z Antalaha opuścili wieś i schowali się w puszczy: Manahitsarą zatrzymał syna u siebie i ukrył go za chatą. Nie usłuchał potem rozkazu oficera, by zgłosić się na dziedzińcu wójtostwa: Manahitsarą pozostał w swej chacie. Nagle we wsi rozległ się huk wystrzałów karabinowych. Wszyscy — i na dziedzińcu, i w chatach — zerwali się przerażeni. Z domu wójtostwa wybiegł podporucznik. Strzały wciąż jeszcze dudniły, czasem pojedynczo, czasem po dwa, trzy niemal równocześnie. — Co się dzieje? — mruczeli na dziedzińcu Malgasze o odrętwiałych duszach i ołowianych twarzach. — Co się dzieje? — Kapral Ali!!! — ostry krzyk oficera przeszył powietrze. Nie, kaprala Ali nie było w pobliżu. Do podporucznika przyskoczył jeden z wartowników i zameldował, że kapral Ali jest we wsi. Ali był tam, gdzie rozlegały się strzały. Więc co się stało? Oto żołnierze przed chwilą odkryli opornego Manahitsarę w chacie i znaleźli również jego syna, nieudolnie ukrytego. Syn zaczął uciekać poprzez gąszcze bananów. — Ognia!! Strzelać!! — ryczał kapral Ali będący w pobliżu. Ostrzeliwany przez Senegalczyków, syn Manahitsary pędził dalej; za nim puścili się żołnierze. Wówczas Manahitsarą wypadł z chaty, by bronić syna. Rozpostarł szeroko ramiona i starał się ścigającym zagrodzić drogę. Najbliżej biegł kapral Ali. Nie namyślając się wypalił z rewolweru. Malgasz ugodzony w głowę padł z cichym jękiem. Podczas gdy wydawał ostatnie tchnienie, syn jego sadził przez gaje i ogrody wsi ku puszczy. Żołnierze pędzili za nim i po drodze gęsto strzelali. Nie trafili. Wyprzedzając ich o przeszło sto metrów zbieg wpadł do lasu i natychmiast tak przemyślnie się zaszył, że pogoń straciła jego ślad. Szukali go pół godziny, nie znaleźli. Kapral Ali, rozjuszony niepowodzeniem, kazał podpalić chatę Manahitsary. Zwłoki zabitego przywleczono na dziedziniec wójtostwa. Podczas ostatnich słów raportu, jaki kapral pokrótce skła- 196 dał oficerowi, czarny słup dymu na niebie świadczył o dokonanej zemście. — Niedołęgi! -^- podporucznik zgromił kaprala i jego ludzi. — Mieć go tak blisko i dać mu umknąć! Fajtłapy! Zarządził ponowny pościg i większość swych ludzi posłał do puszczy. Ale bujna puszcza ambinanitelska była przyjazna zbiegom. Od wieków spełniała rolę opiekunki mieszkańców doliny, gdy szukali w niej ratunku. Senegalczycy daremnie szarpali się w gęstwinie. Nawet gorliwość Alego na nic się nie zdała. Tymczasem na podwórzu spoczywał martwy Manahitsarą. Jak za życia, spokój wciąż rozpościerał się na jego twarzy, tylko śmierć nieco wykrzywiła mu zaciśnięte usta. Piękne oczy jego zawsze płonęły żarem. Jeszcze teraz były na pół otwarte i miały tak łagodny wyraz, jak gdyby widziały nową baśń o babakutach. Rana na czole zaschnęła z krwią dokoła. Do zwłok rojnie przylatywały wielkie, błyszczące muchy. Brat Manahitsary siedział obok i odganiał je. 42. Obiad N. auczyciel Ramaso znakomicie załatwił sprawę. Z wyjątkiem nieprzewidzianego wypadku z Manahitsarą pościg uderzył w próżnię, nie odniósł żadnego skutku. Nic podejrzanego żołnierze nie znaleźli w całej wsi, nikt z przesłuchiwanych nie widział żadnego zbiega. , Południe już minęło, badania wlokły się dalej." Chata Manahitsary spaliła się do reszty: dym znikł z nieba. Ponieważ w Ambinanitelo domostwa stały z dala od siebie, w odstępie trzydziestu, czterdziestu kroków, nie było niebezpieczeństwa przerzucenia się pożaru na sąsiednie chaty. W pewnej chwili wpadł do mej chaty nauczyciel Ramaso. — Mam do pana wielką prośbę — oznajmił w pośpiechu. — Słucham, mówcie! — Trzeba z oficerem coś zrobić. — Mianowicie? 197 — On jeszcze nie jadł. Zaproście go do siebie na obiad. — Oj, dziękuję za takie towarzystwo! — Proszę pana usilnie, dla dobra wsi zróbcie to! Trzeba go suto nakarmić i napoić. Błagam pana! Ramaso miał słuszność. Nie wypadało mi się wymigać od nieprzyjemnego obowiązku. W wyniku stanowiska, jakie zajmowałem w Ambinanitelo, należało mi zaprosić dowódcę oddziału. Nie wiedziałem tylko, co kucharz Marovo przygotował na obiad. Zawołaliśmy go. Obiad w porządku: były kury, ryż i jarzyna bred, oprócz kawy, sucharów, dżemu i świeżych owoców. — A jaki, vazaho, macie aperitif? — spytał Ramaso. — Rum i pernod. — Świetnie. Nie szczędźcie mu trunku! Nauczyciel zamierzał wybiec. Powstrzymałem go: — Zaproszę oficera pod jednym warunkiem, że wy, to jest Rajaona i pan, zjecie razem z nami obiad. Ramaso zaprzeczył ruchem głowy. — Nie wiadomo — odpowiedział z kłopotliwym uśmiechem — czy byłoby mu przyjemnie jeść przy jednym stole z tubylcami... — Gwiżdżę na jego zdanie! — Ale nie my! Chodzi nam o to, by go nie rozdrażniać. Przeciwnie!... Mam szczęśliwe wyjście: będziemy obecni, ale posiedzimy sobie pod ścianą, będąc rzekomo po obiedzie. Dobrze? — No, dobrze. — Jeszcze jedna sprawa, dla pana orientacji! — mówił Ramaso szeptem. — Bądźcie spokojni co do kucharza Marovo. — Jak to rozumieć? — Ostrzegliśmy go, że jeśli piśnie słowo, przypłaci to życiem. — Czy nie przypisujecie mu zbyt wielkiej wagi? Przecież to właściwie tuman! — Tuman, nie tuman. Zaszkodzić mógłby. Idę zaprosić oficera!... Pod koniec rozmowy z nauczycielem Betsihanina i Velomody stanęli u wejścia do chaty i podnieceni dawali mi wesołe znaki. Chłopiec podnosił ręce do wysokości swej twarzy i trzymając je od siebie w pewnej odległości pokazywał, że coś było tak 198 wielkie: większe niż orzech kokosowy. Drażniły mnie trochę ich chichoty. Nie czas był teraz na trzpiotowate zabawy. Gdy nauczyciel odszedł, Betsihanina przyskoczył do mnie i znowu podnosząc swe małe rączki powiedział z triumfem: — Taki! — Co: taki? — fuknąłem, już zły nie na żarty. — Chodź, vazaho, zobacz! — prosił i ciągnął mnie za rękaw. Ostro wyrwałem się z jego ręki i zgrzytnąłem: — Dajże mi święty spokój, gamoniu! Nie mam teraz czasu! Zbyt ostry głos, zbyt ostre szarpnięcie: nerwy! Obydwoje natychmiast przestali się uśmiechać. Betsihanina patrzył ponuro przed siebie, Velomody zgasła smętnie. Zły byłem na siebie i wziąłem w garść swe nerwy. Żałowałem wybuchu i przykrości wyrządzonej młodym przyjaciołom. Jak naprawić krzywdę? — Chodźcie, pokażcie mi! —: rzekłem przepraszającym głosem. Poprowadzili mnie znowu na werandę. Domyśliłem się, że chodziło o motyla, który rano wykluł się z poczwarki. Motyl w istocie wspaniale rozwinął się w olbrzymi okaz. Patrzyłem na niego olśniony: inne to oblicze świata aniżeli tamto, w którym młokos oficer był panem życia i w którym zabijano dobrodusznego piewcę legend. — Jakież to piękne! — spoglądałem z zachwytem na motyla. W przypływie uczucia pocałowałem Betsihahinę w brązowy policzek, a Velomody mocno uścisnąłem. — A teraz... dajcie mi pokój! — zawołałem zrywając się dp mych obowiązków. — A ty, Velomody, pomóż mi! Kucharzowi poleciłem natychmiast zastawić stół do przyjęcia. Wkrótce usłyszeliśmy na dworze zbliżające się kroki i urywki rozmowy. Przychodził podporucznik w towarzystwie nauczyciela Ramaso i wójta Rajaony. Tuż za nimi zjawił się Bogdan. — Otóż i jestem! — żywo zawołał oficer i chcąc zatrzeć poprzednie rozdźwięki powiedział żartobliwie: — Mnie dwa razy wzywać nie potrzeba! — Słusznie, bo jest też wielka różnica! — dostroiłem się do jego tonu. — Posłałem panu kulturalnego człeka. 199 — Tak — przyznał oficer — kapral Ali grzecznością nie grzeszy. — Zastanawiam się, czy wam, to jest wojsku i administracji kolonii, taki typ jest potrzebny. Na pewno czyni więcej szkód, aniżeli przynosi korzyści. — Jest potrzebny! Jest w wielu wypadkach niezastąpiony! Potrzeba nam często ciężkiej ręki! To kolonia! Zrobiłem odpędzający ruch ręką: — Nie poruszajmy tych tematów! Raczej łyknijmy coś na rozgrzanie serca. Widok dwóch butelek na stole wywołał u podporucznika głośny zachwyt. — O, pernod! — zaiskrzyły mu się oczy. — Przepadam za pernodem! Nalałem pernodu do pięciu szklaneczek i zmieszałem go z wodą. Oficer z zadowoleniem przyglądał się, jak płyn z przezroczystego stawał się mlecznobiały. Wznieśliśmy szklanki. — Na jaką intencję pijemy? — Za pomyślność... — chwilę oficer namyślał się, żeby znaleźć właściwy toast — chyba za pomyślność Madagaskaru! Velomody, zwyczajem kobiet malgaskich, pomagała kucharzowi. Podporucznik spostrzegł ją zwinnie zabiegającą około stołu i domyślał się, że to moja vadi. Wodził za nią badawczym wzrokiem. — Nie — podniósł głos — proponuję inny toast: pijmy za dwie rzeczy, z których Madagaskar może być dumny: za jego kobiety i za dzieło Francji. Wychyliliśmy szklanki, oficer jednym szybkim haustem. — Świetny pernod! — chwalił. — Tylko toast trochę kuleje — stwierdziłem wesoło. — Czy chciał pan powiedzieć, że dzieło Francji może tak szybko się zestarzeć jak tutejsze kobiety? — Młodych Malgaszek na Madagaskarze nigdy nie zabraknie! — To prawda! — przyświadczyliśmy mu wszyscy. Zasiedliśmy, jak było w planie: oficer, Bogdan i ja przy stole, nauczyciel i wójt pod ścianą. — Mam wilczy apetyt! — przyznał oficer. — Nic dziwnego przy takiej pracy — odezwał się Bogdan półgębkiem. Podporucznik zerknął na niego podejrzliwie, czy to nie drwiny. — Praca pracą — sapnął — niech ją diabli biorą razem z mieszkańcami tej zatraconej wsi! — Czy już przechodzimy na politykę? — parsknąłem żartobliwie. — Nie, wolę pić pernod. — Ja także. Świetnie się zgadzamy! Rozmowa rozwinęła się na temat naszej, Bogdana i mojej, pracy w Ambinanitelo. Zbieranie okazów tutejszej fauny wzbudziło ciekawość gościa, który dokładnie wypytywał się, jak to robimy. Chętnie udzieliliśmy mu wszelkich wyjaśnień. Gdy dowiedział się, że Bogdan urządza łowieckie wycieczki do puszczy, strzeliła mu do głowy nagle myśl i oficer zwrócił się do mego towarzysza: — Czy pan zapuszcza się daleko w głąb puszczy? — Czasem daleko. — To zna pan okoliczne lasy? — Dość dobrze. — I zapewne ustronia, które mogłyby służyć za kryjówki zbiegom? Naiwne pytanie. Takich ustroni w zapleczu Ambinanitela było bez liku. Widocznie pernod zaprószył mu trochę głowę. — Ach! — odrzekł Bogdan z zagadkowym westchnieniem. — Co znaczy „ach"? — spytał sztywno oficer podnosząc czarne brwi. > — Znam tam tyle miejsc ustronnych, że tysiąc nie ludzi, lecz słoni mogłoby ukrywać się do Sądnego Dnia. W poruczniku dojrzało postanowienie. Twardym wzrokiem ogarnął Bogdana jak gdyby swego żołnierza. — Zabiorę pana ze sobą do lasu! — rzekł nakazującym głosem. — Będzie pan moim zwiadowcą. Pośpieszyłem Bogdanowi z pomocą. — Znowu — chwyciłem krewkiego oficera za ramię — znowu zbliżamy się do spienionych wód polityki! A co do mego asystenta, to pozwoli pan, że na razie ja jestem jego patronem. I, poru- i 200 201 czniku, z porządnego zoologa nie róbcie — błagam was! — swego wyżła gończego. Nalałem mu rumu do szklanki: — Pod tę kurę, którą nas raczy Marovo, jeśli pan pozwoli! To szlachetny trunek z Reunionu! Oficer pił. Porzucił myśl o Bogdanie. Ale zawód, jaki go spotkał, jakoś go rozdrażnił. Prosił o jeszcze jedną szklankę rumu, sam sobie ją nalał. Wychylił szybkim haustem. Zaległo milczenie. Szukałem dogodnego tematu, żeby rozmowę skierować na bezpieczne tory. Nagle ni stąd, ni zowąd podporucznik wybuchł gniewem, oczy jego ciskały iskry. — Łajdaki! — zasapał się przeciągle. Z jego wzroku, skierowanego w stronę dziedzińca, odgadłem, że miał na myśli mieszkańców wsi. Przestał jeść, talerz gwałtownie odsunął od siebie. Był wzburzony. — Łajdaki! — syknął ponownie przez zaciśnięte zęby. — Powiedzcie mi, poruczniku, dlaczego ma pan do nich taką niechęć. Przecież to wyście zabili im człowieka, nie oni wam! Mówiłem to spokojnym głosem, ale to jak gdyby jeszcze bardziej go rozsierdziło. — Co z panem tu gadać?! — prychnął. — Czy pan ich zna choć trochę, pan od pisania książek i od zbierania owadów?... Jacy to zdradliwi dranie, ile w nich obłudy?... Podporucznik był tak zirytowany, że zdawał się tracić panowanie nad sobą. Należało mieć się na baczności przed nim. Młody oficer kolonialny, będący panem sytuacji, był zdolny do wszystkiego. Zapalił papierosa, zaciągnął się głęboko. Ręce mu drżały. — Mam kolegów — skrzywił usta zjadliwym uśmiechem — mam kolegów, którzy twierdzą, że jedyne wyjście to wytępić ich! Wytępić cały ten pomiot buntowników! Eksterminować ich z całą bezwzględnością. Nie wytrzymałem i wtrąciłem z ironiczną powagą^: — Eksterminować? Ale wtedy kto będzie pracował na plantacjach? — Ściągniemy ludzi z Indochin, nie ma o to obawy! — odparł. — To ludzie z Indochin są tacy skorzy? Tacy wam chętni?... 202 — Tak, są! — zacinał się w swym uporze. —¦ Są nam oddani!... Natomiast tym tutaj, nikomu tu ufać nie można! Nikomu!! — Poruczniku, proszę, jedzmy obiad — przypomniałem łagodnie. — Powystrzelać wszystkich buntowników do nogi, nikomu pardonu! — opętała go myśl. — Poruczniku, dość już, proszę!! — przemówiłem z większą niż dotąd stanowczością. Nastała drażliwa cisza. Po chwili on jak gdyby przytomniał z zamroczenia. Gniewny dotychczas wyraz jego twarzy uśmierzał się. Oficer bąknął pod nosem coś niby „przepraszam" i sięgnął po talerz. Wyciągnął rękę również po butelkę z rumem prosząc mnie jednocześnie wzrokiem o pozwolenie. Potrząsnąłem głową z uprzejmą odmową. — Jeśli pana można prosić, poruczniku — uśmiechnąłem się — to już nie pijcie! Każę szybciej podać kawę... Gość usłuchał, cofnął rękę. Uspokajał się. Jedliśmy dalej obiad. 43. Kapral Ali wije sią z bólu O, 'biad upływał niby igranie z dynamitem. Siedzieliśmy przy stole jak na rozżarzonych węglach niecierpliwie wypatrując końca posiłku. Lecz wszystko układało się dobrze. Bez przykrego wydarzenia doszliśmy do kawy. __ . ' W tym samym czasie żołnierze gotowali sobie ryż przed chatą wójta. Jedynie mężczyźni wsi, trzymani wciąż na naszym podwórzu, nic nie dostali do jedzenia. Od nich sączył się do nas cichy gwar ludzki. Wtem przeszył powietrze ostry, przeraźliwy krzyk z dworu. Raczej z chaty wójta. Rozmowę naszą przeciął w połowie zdania, a nas poderwał z siedzenia. Nastawiliśmy ucha. Rozległy się ponowne okrzyki, nieludzkie, okropne. Spojrzeliśmy pytająco na siebie. Okrzyki, z początku urywane, przeszły w przeciągły skowyt. 203 Nagle oficer podskoczył jak oparzony. — Toż to Ali!! — Kapral Ali? — spytałem przeczuwając najgorsze. — On! Goście moi byli tak samo wstrząśnięci jak ja: z odgłosów wnosiliśmy, że Malgasze, w przystępie rozpaczy, rzucili się na kaprala i mordowali go. Wypadliśmy z chaty. Zdumienie. Ludzi na dziedzińcu zastaliśmy równie spokojnych jak poprzednio, tylko teraz wszyscy zwracali twarze w stronę chaty wójta. Stamtąd wydzierał się charkot Alego. Popędziliśmy na miejsce wypadku. Na ziemi leżał Ali i wił się z bólu. Oczy w słup, cera nie czarna, lecz zielonkawa, koloru pleśni. Piana na ustach. — O je jej, o je jej, o je jej! — jęczał i szarpał rękoma swój brzuch. Drgania wstrząsały olbrzymim jego cielskiem. — Ależ on dogorywa! — stwierdził ze zgrozą podporucznik i rozkazał stojącym dokoła żołnierzom: — Dajcie mu wody! — Ostrożnie z wodą! — ostrzegłem. — Może mu jeszcze więcej zaszkodzić. Ali jęczał, jak gdyby mu ciało rozrywali. Przepadła jego zwykła buta i brutalność. Powalony nagłą chorobą, leżał jak strzęp zdartego płata. Malgasze na dziedzińcu zaczęli nucić ponury, monotonny śpiew. Brzmiał niesamowicie, jak pomruk zwierza zamkniętego w pieczarze. Kilka powtarzanych w kółko tonów zlewało się ni to w skargę, ni w groźbę. Każdy nucił z cicha, ale ich głosy razem zlewały się w przejmującą falę. — Co to jest? — oburzył się oficer. — Śpiew żałobny dla Alego — wyjaśnił nauczyciel Ramaso. — Czy nie można im tego zakazać? — Można, poruczniku! Macie przecież władzę i wojsko. Oficer stłamsił w ustach przekleństwo i zwrócił się do obecnych żołnierzy: — Co on jadł? — Kapral Ali jadł ryż, panie poruczniku! ' — Jaki ryż? — Ten sam co i my. Sami sobie gotowaliśmy. 204 — Jedliście z tego samego garnka? — Tak jest, panie poruczniku. — Czy macie boleści? — Nie, panie poruczniku. — A przedtem Ali jadł coś? Tego żołnierze nie wiedzieli. Jeśli jadł, to przygodnie, gdy był we wsi. Nikt tego nie widział. Sam Ali, zapytany o to, nie dawał odpowiedzi. Półprzytomny, wciąż rzęził. Oficer wywołał na dwór wójta, nauczyciela i mnie. Ludzie nucili ciszej, ale śpiew nie ustawał. — Cicho!!! — krzyknął podporucznik. Cisza zaległa dziedziniec tylko na kilka chwil. W dalszym kącie ktoś podjął nutę i już wzbierał uparty szum. — Dla mnie — mówił oficer zwracając się do nas — nie ulega wątpliwości: kapral Ali został otruty w tej wsi. Czy podzielacie, panowie, moje zdanie? — Objawy choroby są wprawdzie zastanawiające — rozważałem — ale nie można zaraz twierdzić tak stanowczo, że to otrucie. Zresztą nie mam w tym doświadczenia. — W naszym kraju — powiedział Ramaso — często zachodzą podobne napady choroby, na które ludzie giną. Niekoniecznie musi to być otrucie. — To otrucie, głowę daję! — upierał się oficer i niecierpliwie tupnął nogą. — Czy jest tu doktor w pobliżu? — Nie ma — odrzekł Rajaona. — Najbliższy jest w Ma-roantsetrze. Śpiew zebranych Malgaszów rzeczywiście działał na nerwy. Był to jakiś bierny a przejmujący protest ludzi- przeciw krzywdzie, jaka ich spotykała. Stojąc z nauczycielem na uboczu spytałem go: — Czy oni śpiewają jakieś wyraźne słowa? Ramaso potwierdził ruchem głowy. — Śpiewają — tłumaczył mi — mniej więcej tak: Do złego człowieka zbliża się zła śmierć, eej. Duchy są sprawiedliwe. Duchy się mszczą, eej. 205 — Duchy — powiedziałem — to pewnie tanguin? — To nie są objawy zatrucia tanguinem. — Więc czymś innym? — Chyba tak — nauczyciel nieznacznie przymrużył oczy. Spośród zamkniętych na podwórzu mieszkańców wsi wystąpił Dżinarivelo i powolnym krokiem zwrócił się w moją stronę. — Powiedzcie młodemu oficerowi — rzekł, gdy stanął obok mnie — że kapral umrze, jeśli szybko nie dostanie pomocy. — Dlaczego — huknął podporucznik na starca — dlaczego nie zwracasz się do mnie wprost, skoro tu stoję? Dlaczego to pośrednictwo? — To mój serdeczny przyjaciel! — wziąłem Dżinariveła w obronę. — Czemu nie zwraca się do wójta albo do nauczyciela?! — Ależ poruczniku! —- powstrzymywałem go. — Irytują pana uchylenia protokołu dworskiego, a tymczasem w niebezpieczeństwie życie pańskiego kaprala. Znam mego przyjaciela na tyle dobrze, że przypuszczam, iż chce nam coś ważnego powiedzieć. Prawda? — zwróciłem się do Dżinarivela. — Tak, prawda — odrzekł starzec. — Kaprala trzeba ratować. — Ratować, jak?! — niecierpliwił się oficer. — Znamy w lesie fanofody, które mogłyby mu pomóc. — Co to są fanofody? — Zioła leczące. — Dać je! "Dżinarivelo spoglądał wyczekująco na oficera i milczał. — Idź do lasu i przynieś je!!! — rozkazał podporucznik. — To nie tak łatwo, panie poruczniku. Są to rzadkie zioła i nie wiadomo, czy jeden człowiek je znajdzie. A jeśli znajdzie, czy nie będzie za późno. Szukać w lesie musi wielu, muszą iść wszyscy. Ostatnie słowa Dżinarivelo wypowiedział ze szczególnym naciskiem i ręką zatoczył koło, aby nie było wątpliwości: wskazał na wszystkich Malgaszów zebranych na dziedzińcu. — Aaach, o to ci chodzi? — wybuchł z przekąsem oficer. — Tak, o to mi chodzi! — z opanowaniem podkreślał starzec każde słowo patrząc podporucznikowi prosto w oczy. 206 -—- Chcecie uciec do lasu I nie wrócić! — zawołał dowódca; — Tu stoją nasze chaty! — odparł Dżinarivelo z godnością. — Dlaczego mielibyśmy uciekać? Żadnej nie dopuściliśmy się winy. Oficer czuł się w potrzasku i nie wiedział, jak postąpić. Rzu* cił ku nam pytające spojrzenia. — Wybacz pan, poruczniku — odezwałem się — że wtrącam się do nie swoich spraw. Czy przesłuchiwanie mieszkańców jest już skończone? — Właściwie tak! Nic nowego nie dowiem się od tych zatwardziałych mułów. — To czemu pan ich jeszcze trzyma? — Muszą mieć nauczkę! — Daje im pan nauczkę kosztem życia swego kaprala. Niech pan, poruczniku, spojrzy na te dzisiejsze sprawy pod innym kątem widzenia: pod kątem swej odpowiedzialności. — Obojętne mi, co pismaki w Tananariwie napiszą w głupich gazetach! Ale widocznie nie tak bardzo było mu obojętne. Ponure jęki kaprala, właśnie dlatego, że coraz słabsze, coraz silniej działały na nerwy młodego dowódcy. Wyraźnie zanosiło się na śmierć kaprala, a tymczasem Dżinarivelo podał jedyny sposób ratowania go. W końcu zdrowy rozum doszedł w poruczniku do głosu. Oficer zatrzymał Dżinarivela jako zakładnika, a wszystkich innych rozpuścił polecając sołtysowi Bezazie dopilnowanie porządku. Jakby nożem uciął, ustał żałobny śpiew Malgaszów. Wszyscy biegiem opuścili podwórze, wielu dążyło wprost do puszcay. W tym kotłowisku i zamęcie wieś stawała się "nieuchwytna dla żołnierzy: nie sposób było zamknąć teraz wszystkich mieszkańców. Nie trwało długo, a potrzebne zioła przyniesiono z lasu. Dżina-rivelo sam je wybierał, warzył i przyrządzał, po czym przy pomocy Bezazy i kilku innych ziomków wlewał kapralowi do ust. Skutek był prawie natychmiastowy. Chory silnie zwymiotował, a po kilku minutach czuł się lepiej i zapadł w półsen. Przestał rzęzić. Po godzinie przyszedł do siebie o tyle, że mógł wstać i uczynić kilka kroków. 20? Powiadomił nas, że zjadł we wsi dwa banany. Mianowicie po spaleniu chaty Manahitsary ujrzał na drodze małą dziewczynkę, trzymającą w dłoni kilka owoców. Niewiele pytając się wyrwał jej dwa banany i zjadł je. Twarzy dziecka nie przypominał sobie. Nic innego we wsi nie jadł. Więc zagadnienie: otruty czy nie otruty, pozostało wciąż nie wyjaśnione i chyba klucza do niego się nie znajdzie. Kapral Ali nie odzyskał już swej zajadłości. Siedział w kącie mrukliwy i posępny, zmęczony ciężką przeprawą. Przykre zdarzenie przytłaczało także wszystkich innych żołnierzy: odczuwali, że byli w zasięgu nieszczęścia, jakie zwalić się mogło na nich z niewiadomej strony. Nawet sam podporucznik, dotychczas tak zuchowaty, pod koniec stał się zamyślony i mniej pewny siebie. Pod wieczór uważał swą działalność w Ambinanitelo za ukończoną i kazał żołnierzom wsiadać na ciężarówki. Niewiele zdziałał. Żegnał się z nami posępny i milkliwy. Zaledwie warczenie motorów ucichło za zakrętem dokoła góry Beniowskiego, wieczorne odgłosy wsi odzyskały swe prawo: słychać było tłuczenie ryżu w stępach. Tak wieś malgaska przygotowywała się do wieczerzy, gdy nic nie zagrażało jej spokojowi. 44. Narodziny wielkiego motyla M, .ały Betsihahina miał wtedy bystre oczy i szczęście. Dwa tygodnie temu odkrył na skraju puszczy wielki kokon, wlepiony w listowie krzewu; biały, lśniący srebrem oprzęd poczwarki. Chłopiec, nie odrywając go od liści, zerwał ostrożnie całą gałąź, przyniósł ją do mej chaty i przyczepił do ściany na werandzie. Oprzęd był ogromny, podniecający i tajemniczy. Wisiał na ścianie przez długie dni bez ruchu, bez zmiany, niby martwy przedmiot. Wiedzieliśmy, że kiedyś nadejdzie chwila, gdy wystrzeli z niego życie i zrodzi się jakieś owadzie cudo: gigantyczna osa albo bujny trzmiel — a może motyl? — lecz zanim to się spełnić miało, kokon, chociaż w letargu, już wywierał wpływ: podrażniał 203 W Ambinanitelo nastał lasny okres (itr. 212) dni spokojnych i pomyślnych. Biały człowiek czyta i czyta, nawet niesiony na filanzanie — tak mala-gaski rzeźbiarz wyobrażał sobie białego kolonizatora. naszą ciekawość, pobudzał domysły. Óprzęćt był jak żywy zwierz. Ożywiał chatę. A oto pamiętnego dnia, kiedy na Ambinanitelo spadł najazd żołnierzy, a w chacie mej panowało podniecenie i urwanie głowy, Velomody i Betsihahina oznajmili mi wzruszonym głosem wieść, że „robak wyszedł". Więc nareszcie wyszedł. Motyl! Przebił powłokę i wykluł się na światło. Słaby, drżący, z trudem trzymał się nóżkami zewnętrznej ściany oprzędu. Był niezaradny i jakby ogłuszony gwałtowną jasnością światła. Nie miał jeszcze skrzydeł. Zamiast skrzydeł dwa nędzne kikuty. Robak! Lecz szybko się rozwijał. Jeszcze przed południem kikuty urosły i przeistoczyły się w szmaty. Brzydkie, pomarszczone, poskręcane, niczym nie przypominające skrzydeł, ale już żywe. Wraz z narastającym dniem rozszerzały się i skrzydła. Istniała jakby tajna zmowa między słońcem a motylem. Była w istocie: motyle to dzieci ciepła. Im wyżej wchodziło słońce, tym wyraźniej motyl piękniał. Jeszcze przed południem skrzydła rozwarły się szeroko i były prawie zupełnie dojrzałe. Był to śliczny, wyjątkowy okaz motyla. Skrzydła, olbrzymie jak dwie męskie dłonie, żółtawe jak stara kość słoniowa, wpadały w ton seledynowy i wyrażały jakąś nieziemską godność. Jeżeli wymyślił je niewidzialny malarz, to malarz o najwrażliwszym poczuciu piękna. W pośrodku każdego z czterech skrzydeł zawiesił brązowy półksiężyc, wcielił zatem motyla-prządkę do światowej rodziny saturnidów. Południe w dolinie Ambinanitelo—po rozśpiewanym w puszczy poranku, a przed południową ulewą i roznamiętnionym wieczorem — bywało zawsze ciche i nabrzmiałe zaczajenie. Para powstawała z ryżowisk, widoki rozklejały się w zaszłych wilgocią źrenicach, a pobliska puszcza nasiąkała tajemnicą ciszy. Lecz dziś nie mieliśmy na to oka. Tragiczne wypadki we wsi przykuwały całą uwagę. A jednak w czasie przygotowań do obiadu Velomody i jej brat znowu wpadli z nowinami o motylu i na chwilę oderwali mnie od smętku dnia. Pomimo pozorów i wielkich skrzydeł motyl nie ukończył swego rozwoju. Rozprężał się dalej. Oto u dolnych skrzydeł, u ich spodu, wyrastały dwa ogony, u każdego skrzydła ogon. Rosły szybko, wydłużały się coraz bardziej, były już dłuższe niż ciało motyla, już dłuższe niż jego dolne skrzydła, dłuższe nawet niż razem wzięte dolne i górne skrzydła: wyrost jakiś fantastyczny, niepojęty, wybujałość przyrody cudaczna a urocza. Piękno skojarzone z dziwactwem. To rajski ptak, który tu, na Madagaskarze, przybrał kształt motyla. Rajskiego motyla. Nawet ludzie nauki ulegli jego czarowi i nazwali go osobliwie, motyłem-ko-metą. Byłem również urzeczony, lecz nie tylko tym, że to kometa. To coś więcej. Trudno mi było oderwać wzrok od zjawy. To dostojne szaleństwo. Tutejsza przyroda była tak bogata, że rozkipiały nadmiar swych sił umieszczała w dziwadłach, rozrzucała go w kaprysach. Ponad szorstką, przyziemną walką o byt przyroda tworzyła tu nowy, inny świat, równie bujny, lecz fantastyczny, jak gdyby bez myśli i rozumu, świat, w którym wszystko istniało i działało jak w bajce, a jednak było codzienną rzeczywistością. Więc tutejsza puszcza, obłąkana w swej hojności rodzenia; więc tutejszy zwierz dzierżący w swej duszy losy ludzi; i ludzie żyjący życiem roślin i szlachetnych zwierząt; rzeki i góry przeobrażające się w drapieżne bestie lub życzliwe duchy — wszystko to, co nas tutaj otaczało, było właśnie jak ów motyl: i rzeczywistością, i chimerą. Tworem zarówno jawy, jak snu. Słońcem i zarazem mgłą. I zdumiewającym zwycięstwem życia nad grozą śmierci. W nizinach bytu śmierć siała postrach okrutniejszy zapewne tu niż gdzie indziej. Ale na wyżynach, na których rodził się taki motyl, widocznie nie było strachu; widocznie wydrwiono tam śmierć i ośmieszono strach. Przepych życia łamał tam elementarne zasady walki o byt i miał w pogardzie wszelkie niebezpieczeństwa. Przepych wyprawiał zbytki, fantazjował i fantazje swe przelewał w kapryśne kształty, a przyrodzie narzucał cudowne szaleństwa. Oto szaleństwo przyrody: motylowi, by był jak z nieprawdziwego zdarzenia i żył jak w zuchwałej bajce, przypięto do skrzydeł olbrzymi tren. '45. Ścieżki ludzi i legend W dolinie Ambinanitelo równie wybujałe rosły rośliny, jak legendy, równie podatna jak gleba dla ryżu była dusza ludzka dla mitów. Opodal mej chaty stał gaj olbrzymich bambusów, prężących się zawadiacko w górę, i świadczył o niepohamowanej rozrodczości tutejszej przyrody, lecz nie ulegało wątpliwości, że równie twórcze i namiętne fluidy zapładniały wyobraźnię brązowych ludzi. Rzeka Antanambalana była nie tylko rzeką, i nie tylko dzikim zwierzem; to siedlisko żywej legendy o pięknej dziewczynie, zatrutej skażonym nurtem przez zazdrosną wiedźmę. W sąsiednich górach panowały nieposkromione duchy, domagające się od podróżnych ofiar z bydła. Łączyło się to z zawiłym zdarzeniem sprzed wielu pokoleń. W sąsiedniej puszczy żyły łagodne łemury babakuty, potomkowie, jak wiadomo, nieszczęsnej dziewczyny, wypędzonej ongiś przez złych ludzi. Za moją chatą, pod górą Ambihimitsingo, było piękne pole ryżowe, lecz piękne tylko dla pewnych mieszkańców sioła, dla innych straszne i złowróżbne. Ostatnia legenda tej okolicy wstąpiła na tę najbliższą górę i ożywiła ją duchem Beniowskiego. Mała iskra, jaką kiedyś rzuciłem, nagle zapłonęła jasnym ogniem i rozpaliła umysły. Ogień wciąż trwał, potężniał i szerzył zapał. Zapał przerzucił się na drugą stronę rzeki, rozgrzewał sąsiednie doliny, imię białego wodza wielkiej przeszłości wdzierało się w żywot coraz dalszych wiosek. Żywiołowe, wzbierające tchnienie. , Przyszedł do mnie sołtys ze wsi Ambohibola i-doniósł, że ludzie jego odkryli na polu rowy i wał dziwnego kształtu, ślady dawnej warowni. Powiedział: warowni Beniowskiego. Poselstwo z innej wsi, Santaha, przyniosło wiadomość o istnieniu tam ruin, pozostałości dawnego grodu, wzniesionego — według starych podań — przez białego barona. Więc mówili: barona Beniowskiego. Nie było ruin i nie było wału, lecz zapładniająca myśl ogarniała ludzi, ponosiła ich jak rozpętany rumak i szeroko roztaczała falę legendy. Blask owej legendy padał przede wszystkim na nas, dwóch białych ludzi, i mimo naszej woli wysuwał nas na pierwszy plan, SIO lilitll '? 'Ul iii fiilll jak gdyby strażników malgaskich wierzeń. Brązowi ludzie wiedzieli, że tamten był Polakiem, tak samo jak my, i ta szczepowa przynależność urastała w ich pojęciu do wiełoznaczącej tajemnicy. W Ambinanitelo nastąpił jasny okres dni spokojnych, pomyśl-] nych. Żołnierze drugi raz już nie przybyli. A chociażby przybyli, nie zastaliby nic podejrzanego we wsi ani w przylegającej puszczy: zbiegli z Antalaha robotnicy zniknęli z sąsiedztwa zatoki Antongil. Łebski Ramaso rozesłał ich na południe wyspy i umieścił wzdłuż wybrzeża aż do Tamatawy, gdzie przepadli wśród setek podobnych im Betsimisaraków. Równocześnie już na dobre wygasały we wsi nieprzyjazne uczucia między rodami Zanikawuku a Cyjandru. Wypadki, które wstrząsnęły w równej mierze jednymi i drugimi, otworzyły im oczy. Moje szczęśliwe pożycie z Velomody dziwiło i mnie, i wszystkich mieszkańców Ambinanitela. Dziewczyna rozpowiadała, że jestem dobrym człowiekiem. Ludzie odnosili się do mnie z rosnącym zaufaniem i nawet męska młodzież, dawniej tak wrogo nastawiona, wstępowała coraz częściej do mej chaty na przyjacielską pogawędkę. Stary Dżinarivelo był zadowolony. I on przejął się marzeniem swej wnuczki: wierzył, że będzie miała piękne dziecko, że zostawię wsi ten dar przyjaźni. — Czy jesteś tutaj szczęśliwy? — zagadnął mnie pewnego razu. — Jestem szczęśliwy! — odpowiedziałem. — Czy gdzie indziej byłoby ci lepiej? — Chyba nie. — Więc pozostaniesz u nas na zawsze?! Pytanie drażliwe. Uśmiechnąłem się zakłopotany. Dżinarivelo był domyślny i rozumiał bez słów. Ogarnął nas cień smutku. Lecz Dżinarivelo, jako Malgasz, był również wytrwały i ambitny i nie mógł zatamować pobudzonej wyobraźni. Musiał marzyć, musiał snuć niepowściągliwe plany przyszłości. Najchętniej chciałby tworzyć nową legendę. Pewnego dnia zbliżył się z uroczystym wyrazem twarzy i namawiał mnie: — Gdybyś był potomkiem Beniowskiego, stałbyś się dla nas więcej niż przyjacielem: wodzem. Spełniłbyś tu posłannictwo swego życia, a twoim dzieciom oddawalibyśmy należną cześć. Czy jesteś potomkiem Beniowskiego? 212 — Nie jestem nim! Dżinarivelo chwycił mnie niecierpliwie za ramię i prosił: — Raczej namyśl się, że nim jesteś... Wybuchłem wesołością: — Czy mam stroić się w cudze piórka? Tego żądusz?!... W miarę upływu dni Dżinarnrelo nalegał coraz serdeczniej i coraz uporczywiej. Już nie domagał się pokrewieństwa z Bcniow-skim; chciał po prostu, żebym tylko pozostał u nich na stałe. Starzec był mądry i znał moje upodobania. Doceniał węzły, jakie mnie łączyły ze światem białych ludzi, i nie chciał, żebym je zrywał: żyjąc w Ambinanitelo miałem czerpać ze świata ważne słowo wiedzy drukowanej na papierze; stąd natomiast miałem brać ich żywe słowo, malgaskie słowo, mniej ważne, za to cieplejsze. — Stanąłeś na rozstaju! — mówił któregoś dnia. — Mądrze wybieraj, vazaho, mądrze wybieraj!... Wybór był pozornie łatwy: tu szczęśliwe ustronie o łaskawym niebie i urocza dolina pełna owoców, tu przyjacielscy ludzie 0 powabnej duszy i małych troskach, tam świat ludzi białych, zatruty pośpiechem, nerwami, żelazem i wybujałymi troskami. — Więc wybrałeś? — wołał uradowany Dżinarivelo. — Pozostaniesz tutaj?! Jakże mu wytłumaczyć? Dotychczas to jak gdybym ja górował nad brązowymi przyjaciółmi wgłębiając się w ich pogmatwane przesądy i obyczaje. A oto okazywało się, że i ja także nie miałem wolnej duszy, że podlegałem potężnym hamulcom trzymającym w okowach jeszcze mocniej niż zabobony i fadi brązowego człowieka. Różne miały imiona i liczne były odcienie tajnych więzów białego człowieka, lecz największe z nich i najbezwzględniejsze zwało się: poczuciem obowiązku. Jakże więc staremu Dżinarivelo wytłumaczyć, że nie mogłem tutaj pozostać? Że dla obowiązku, na przekór zmysłom, sercu 1 rozumowi, musiałem porzucić ten szczęśliwy zakątek urody i płodności życia? — Wyjadę! Musiałem wyjechać. Musiałem opuścić trzcinową chatę i słoneczną dolinę, i jej tan- 213 ręki, kameleony, lemury, motyle. Musiałem rozstać się z Velo-mody, która na pożegnanie, zwalczając łzy, szlachetnie mnie zapewniała, że w życiu każdy dobry dzień kończy się zachodem słońca i zmierzchem, a więc i nasze wspólne dni musiały się kończyć. Musiałem opuścić dobrego przyjaciela Dżinarivela. Serdecznym uściskiem dłoni i głębokim spojrzeniem sobie w oczy pożegnałem się z walecznym bojownikiem o lepsze jutro Madagaskaru, nauczycielem Ramaso, człowiekiem nowej epoki. Właśnie on nie pozwalał mi zapomnieć o nieustającym obowiązku walczenia. Nie wolno mi było tonąć w biernej szczęśliwości, jaką mnie darzyło Ambinanitelo. Należało mi iść tam, gdzie były pogmatwane gościńce, i przykładać ręki nowych, sprawiedliwszych dróg. SPIS ROZDZIAŁÓW 1. Na północ od Tamatawy . . 7 Nadejdzie burza tej nocy Rakoto, osławiony próżniak Sainte Marie, wyspa piratów 2. Ramaso, niezwykły nauczyciel 14 3. Mimozy starego Dżinarlvelo 17 4. Sąd boży w Ambinanitelo . 20 5. Jesteśmy czarownikami . . 27 6. Potulny, straszny demon: kameleon ...... 32 7. Benlowskl, niedoszły król Madagaskaru..... 38 8. Puszcza nas łączy .... 45 9. Dwie miłe dziewczyny . • 50 10. Pole ryżowe...... 52 11. Wojna modliszek 1 pająków 57 12. Godzina czwarta po południu ........ Dl 13. Groźne fadi...... 66 14. Zawiało cywilizacją ... 70 15. Piracka miłość 1 wojna . . 74 16. Ptak z zawadiackim pióropuszem ....... 88 17. Drapieżność 1 swatanie . . B3 18. Pogwarkl o kobietach, dzieciach i dziewczynie ... 88 19. Malgaska melodia .... 93 20. Przygody lądów i narodów 98 21. Góra Beniowskiego . . . 103 22. „Nie, ciszy tu nie ma!" . . 108 23. „Budować coś trwałego!" . 116 24. Namiętne bogactwo przyrody 119 25. Piękne motyle, dziewczyna 1 lemur....... 123 26. Śpiewy głodnej krwi ... 129 27. Wąż ankoma . . . . . 134 28. Biada zwyciązcy! .... 139 29. Złowróżbne wieści znad morza ........ 142 30. Rozgrywka ze wsią . ¦ • 1-56 31. Moja vadi ...... 152 32. Rzeka jest zła..... 156 33. Amod, syn Amoda ... 161 34. Chata na palach .... 166 35. Serce matki, osa i velomody 170 36. Motyl lolopaty, zwiastun śmierci....... 174 37. Niezwykłe spotkanie ... 178 38. Gdy opowiada się o baba-kutach....... 182 3D. Napięcie....... ^186 40. Zbrojny najazd .... 190 41. Śmierć Manahitsary ... 194 42. Obiad........ 197 43. Kapral Ali wije się z bólu . 203 44. Narodziny wielkiego motyla 208 45. Ścieżki ludzi 1 legend . . 211 Państwowe Wydawnictwo „Iskry", "Warszawa 1S65 r. Nakład 50.000 + 280 egz. Ark. wyd. 14,2. Ark. druk. 13,5. + 2 ark. wkładek rotogr. Papier druk. mat. rv kl. 65 g. 61 X 86 z f-ki w Kluczach. Oddano do drukarni w styczniu 19fi5 r. Druk ukończono we wrześniu 19CS '. Zakłady Graficzne „Dom Słowa Polskiego". Zam, nr 780. Cena «l 22,—, E-94 Antalaha Santaha Sarahitra ' Ranta* Antanambao \TTJTT GOKA BENIOWSKŁEGO Mabalevona 9 intsetra