Zych Gabriel - Raszyn 1809
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Zych Gabriel - Raszyn 1809 |
Rozszerzenie: |
Zych Gabriel - Raszyn 1809 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Zych Gabriel - Raszyn 1809 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Zych Gabriel - Raszyn 1809 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Zych Gabriel - Raszyn 1809 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Gabriel Zych
Raszyn 1809
Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej
Warszawa 1969r. - Wydanie I
Na dysku pisał Franciszek Kwiatkowski
W każdym człowieku - w mniejszym lub w większym stopniu - tkwi kult dla
przeszłości.
Dlatego szukamy okazji, by móc obcować z przedmiotami, które wywołują zadumę nad
czasem minionym, dlatego z pietyzmem odnosimy się do zachowanych zabytków
architektonicznych, do starych zamków, pałaców, kościołów czy nawet zwykłych
miejskich kamieniczek i dlatego wzrusza nas widok przypadkowo nieraz odkrytego
skrawka ziemi, który w nie zmienionym ukształtowaniu zachował się dłużej niż
wiek. A szczególnie już fascynują nas takie zabytki czy ruiny i te przetrwałe w
takim samym stanie zakątki kraju, z którymi związane są jakieś ważniejsze
wydarzenia z burzliwych, lecz jakże pięknych i bogatych dziejów naszego narodu.
Zdawać by się mogło, że tak jak sporo jest zabytkowych budowli i upamiętnionych
Wielkimi zdarzeniami miejsc w miastach, tak trudno chyba znaleźć wśród wsi czy
na nie zabudowanych przestrzeniach takie miejsca, które nie zmieniły wyglądu od
czasu, kiedy rozgrywały się na nich historyczne wypadki.
I gdyby tak było naprawdę, nic by w tym nie było dziwnego.
Lata upływały, człowiek dostosowywał ziemię, na której żył, do swoich potrzeb
trzebił lasy, zmieniał koryta rzek, budował kanały, osuszał bagna, wytyczał nowe
drogi...
A jednak można jeszcze znaleźć w naszym kraju miejsca, które niewiele się
zmieniły w ciągu kilkunastu dziesiątków lat. I aż dziw, że zachowały się one
nawet w takich okolicach, w których najmniej można by się tego spodziewać.
Wystarczy - na przykład - wyruszyć z Warszawy na odległość kilku kilometrów od
centrum miasta, wyjechać czy nawet wyjść pieszo wzdłuż szosy Krakowskiej, by
ledwie minąwszy ostatnie, niedawno wzniesione wieżowce, natknąć się na
przydrożną tablicę z napisem:
Raszyn.
Któż w Polsce nie zna nazwy tej wioszczyny?
Opisana w setkach książek, uwieczniona na dziesiątkach obrazów, od przeszło
półtora wieku znajduje się w rejestrze miejscowości utrwalonych w naszej
narodowej pamięci. To przecież tu - w okolicy Raszyna - rozegrała się 19
kwietnia 1809 roku bitwa pomiędzy armią polską a wojskiem austriackim. I choć
nie była to bitwa z tych największych, jakie w ciągu tysiąclecia wojska polskie
stoczyły, i choć nie miała ona jakiegoś zasadniczego znaczenia dla dalszych
losów narodu, to jednak stała się dziwnie bliska sercu każdego Polaka.
Być może jest tak dlatego, iż była to pierwsza od upadku państwa, od trzeciego
rozbioru, bitwa stoczona samodzielnie przez polskiego żołnierza; może wpływa na
taki stosunek do bitwy raszyńskiej uznanie dla waleczności Polaków, którzy w
tamtym dniu przeciwstawili się prawie trzykrotnie liczebniejszemu przeciwnikowi,
a może wreszcie decyduje o tym fakt, iż wielu z tych, którzy brali w niej
udział, od naczelnego wodza księcia Józefa Poniatowskiego począwszy, weszło
później na stałe w poczet narodowych bohaterów.
Zresztą, jakie by nie były tego pobudki, utrwaliła się bitwa raszyńska w pamięci
Polaków jako jedna z jaśniejszych kart porozbiorowych dziejów narodu. Dlatego
dobrze się stało, że właśnie to pobojowisko przetrwało do naszych czasów w
stanie bardzo mało zmienionym. Wprawdzie teren, na którym się rozegrała bitwa,
przecina nowa szosa prowadząca z Warszawy do Krakowa, a nad okolicą góruje maszt
największej polskiej radiostacji, ale to wszystko.
Dzisiejszy Raszyn - to kilkadziesiąt domów, skupionych wokół
siedemnastowiecznego kościoła. Pewnie, że są to przeważnie domy później
wzniesione, murowane, ale charakter wsi, a nawet ilość jej mieszkańców nie
uległy zbyt wielkiej zmianie. Podobnie jest z sąsiednimi, odległymi o dwa
kilometry na prawo i na lewo od Raszyna wsiami; Michałowice i Jaworów, bardziej
może jeszcze niż Raszyn oparły się działaniu czasu. Wprawdzie na zapleczu
Michałowic wyrosło nowe podmiejskie osiedle, przez które przebiega kolejka
elektryczna, ale stara wieś zachowała dawny wygląd.
Kilkadziesiąt metrów od raszyńskiego kościoła zaczyna się długa grobla, dzieląca
dwa wielkie stawy. I grobla, i stawy nie zmieniły swych kształtów od tamtego
dnia. Świadczą o tym zachowane dawne plany okolic Raszyna, a jeszcze bardziej
przekonywająco - rosnące na brzegach stawów stare, więcej niż stuletnie drzewa.
Nie zmieniła też swego koryta mała rzeczka Mrowa, wzdłuż której tak jak kiedyś
rozciąga się szeroki na pół kilometra pas bagien. Słowem, wszystko jest jak
wtedy; gdzie były bagna - są bagna, gdzie były stawy - są stawy, gdzie grobla -
jest grobla, tylko wioski po obu stronach Mrowy: Dawidy, Dąbrówka, Falenty Duże,
Falenty Małe i Janki, trochę się rozrosły, ale nie na tyle, by zmieniało to
obraz pobojowiska.
Zachowały się na ziemi raszyńskiej jeszcze inne, tylko dzień bitwy
przypominające relikty.
U przeciwległego od strony Raszyna wylotu grobli, między Falentami Dużymi a
Falentami Małymi utrzymał się do dziś wyraźny zarys rowu, który miejscowa
ludność nazywa szańcem Poniatowskiego. Podobny, choć mniejszy nieco szaniec
znajduje się na skraju Michałowic. Dzień bitwy upamiętnia wybudowana przez
miejscową ludność kapliczka na grobli i umieszczona na murze kościelnym tablica
z nazwiskami poległych, na której jako pierwszy wymieniony jest pułkownik
Cyprian Godebski.
Na przeciwległych brzegach Pilicy
1809 roku wiosna przyszła późno. Jeszcze w pierwszych dniach kwietnia trzymały
mrozy. Dopiero na początku drugiej dekady śnieg zaczął gwałtownie topnieć,
ruszyły rzeki, a słońce przygrzewało jak w maju. Ulice Warszawy, które zrazu
przypominały potoki, zmieniły się po kilku dniach w błotne grzęzawiska.
Mimo to mieszkańcy miasta spędzali dni na ulicach.
10 kwietnia obiegła miasto wiadomość, że rankiem tego dnia wymaszerowało z
miasta przez rogatkę Jerozolimską dużo wojska z armatami.
Kobiety i dzieci stały wzdłuż jezdni, oczekując czegoś, co musi się zdarzyć.
Mężczyźni w sile wieku, poprzebierani w mundury Gwardii Narodowej, już od
jakiegoś czasu codziennie skoro świt pędzili na miejsca zbiórek. Ci z dorosłych,
którzy do Gwardii Narodowej nie należeli, z łopatami i oskardami gromadzili się
na miejscach wskazanych zarządzeniem władz, skąd pod przewodem setników szli
umacniać wały obronne wokół miasta, te same, w których broniło się wojsko
polskie w pamiętnych dniach oblężenia stolicy, w czasie Powstania
Kościuszkowskiego. Najstarsi, ci co to niejedno już w Warszawie przeżyli,
zbierali się po kilku, rozprawiali o wydarzeniach z ostatnich dni i - jak to
zwykle w podobnych okolicznościach bywa - snuli przypuszczenia, co z tego
wszystkiego wyniknie.
Nastrój panował poważny, choć daleki od trwogi czy rozpaczy, mimo iż wszyscy
zdawali sobie sprawę, że zarówno nad miastem, jak i nad krajem zawisło
niebezpieczeństwo.
To, co się działo w ostatnich dniach, nie było dla nikogo zaskoczeniem. Od wielu
już miesięcy krążyły wśród ludzi wieści, że w Galicji, to znaczy na zabranych
przez Austrię Polsce ziemiach, czynione są przygotowania do zbrojnego najazdu na
zaledwie półtora roku egzystujące Księstwo Warszawskie, utworzone traktatem
tylżyckim państewko, które dla Napoleona miało być bazą wypadową na wschód i
dostarczać mu świerzego żołnierza, a dla Polaków - w ich rachubach - zaczątkiem
odradzającej się ojczyzny. Dochodziły z Galicji, przekazywane przez rodaków
wiadomości, że w styczniu i lutym zebrano w okolicy Krakowa ponad 30 000 wojska,
że pobierano nowych rekrutów i że w marcu cały ten korpus, dowodzony przez
arcyksięcia Ferdynanda d'Este, przesunął się najpierw w rejon miasteczka
Końskie, a następnie do Odrzywołu i Nowego Miasta nad Pilicą, która była w tym
czasie rzeką graniczną, oddzielającą zabór austriacki od Księstwa Warszawskiego.
Nie wzbudzałyby te wieści niepokoju ani w rządzie Księstwa, ani w społeczeństwie
gdyby cała jego siła zbrojna, jaką w istocie posiadało, znajdowała się w kraju.
Cóż, kiedy z owych 30 000 wojska, wystawionego z takim trudem i kosztem
ogromnych wyrzeczeń społeczeństwa, w kraju znajdowało się niewiele ponad 15 000,
i to licząc razem z chorymi, z całą wojskową służbą zdrowia, z wszelkiego
rodzaju urzędnikami zatrudnionymi w biurach wojskowych. Do walki mogło być z
tego użyte nie więcej niż 12 000.
Z reszty wojska Księstwa 8000 żołnierzy wysłał Napoleon do Hiszpanii, gdzie
brali udział w wojnie z broniącym zażarcie swej wolności ludem hiszpańskim,
około 5000 napoleoński marszałek Louis Davout przeznaczył na garnizony twierdz
należących wtedy do Prus - Głogowa, Kostrzynia i twierdzy podberlińskiej
Spandau. Tenże marszałek Davout, który przebywał w Księstwie przeszło rok i
rządził się w nim jak przysłowiowa "szara gęś", osobiście doglądał, ażeby
wysyłano pułki najlepiej uzbrojone i składające się z doborowych, szarych
żołnierzy. Później, po wyjeździe z Księstwa, będąc dowódcą wojsk okupujących
Niemcy, Davout korespondencyjnie dopilnowywał, żeby straty, jakie pułki polskie
ponosiły w Hiszpanii, były natychmiast uzupełniane.
Wiedzieli o tym osłabieniu siły obronnej Księstwa Warszawskiego sztabowcy w
Wiedniu. I dlatego przygotowując się do wojny przeciw napoleońskiej Francji, do
wojny, która miała być odwetem za klęskę, jaką Austria poniosła w 1805 roku,
odwetem za upokorzenie i wypłacaną Napoleonowi kontrybucję, obliczyli, że
wystarczy 30000 żołnierzy, żeby tę garstkę wojska, jaka na ziemiach Księstwa
pozostała, rozbić w jednej bitwie. Na tym kończyły się kalkulacje sztabowców, a
zaczynały plany wiedeńskich polityków. Księstwo Warszawskie miało być po prostu
zlikwidowane, ziemie oddane Prusom i w ten sposób wszystko wróciłoby do stanu
sprzed traktatu tylżyckiego. W rachubach wiedeńskich polityków widać było tę
samą solidarność i zgodność interesów, z jaką państwa zaborcze nie tak dawno
dzieliły między siebie ziemie polskie. Dla nich Księstwo Warszawskie było
Polską, choć małą jeszcze i nie bardzo zdolną do samodzielnego bytu, jednak
będącą już groźnym zalążkiem odrodzenia państwa. Tak traktowane było Księstwo i
przez przygotowującą się do wojny Austrię, i przez pokonane i okupowane Prusy, i
przez - niby to - sprzymierzoną z Francją od traktatu tylżyckiego Rosję. Tak
było, mimo iż państewko to nie miało nazwy Polska, mimo że zostało oddane pod
panowanie króla saskiego i że skrzętnie unikano jakichkolwiek wzmianek o związku
tego z grą polityczną, powołanego do życia dworu z dawnym Królestwem Polskim. I
dlatego w wiedeńskich zamierzeniach kwestia likwidacji Księstwa Warszawskiego
była jednym z najważniejszych celów planowanej wojny.
Trzeba przyznać, że kalkulacja austriackich sztabowców i polityków nie była
pozbawiona sensu i że opierała się ona na dość realnych przesłankach. Jak
wszyscy wrogowie Napoleona, od roku prawie śledzili oni to, co się działo za
Pirenejami, chwytali skwapliwie wieści o kłopotach, jakie armii francuskiej
sprawiało hiszpańskie chłopstwo, i powoli przestawali wierzyć w mit o
niezwyciężonym Napoleonie.
Obliczyli, że uwikłany w hiszpańską awanturę cesarz Francuzów nie będzie mógł
tak łatwo przerzucić chociażby części wojsk z Półwyspu Pirenejskiego do Europy
środkowej. Skoncentrowali więc nad Dunajem 200 000 wojska, które miało uderzyć w
kierunku północno-zachodnim, wzdłuż rzeki Men, i po sforsowaniu Renu wkroczyć do
Francji; około 100 000 miało być rzucone do północnych Włoch, które Francja
odebrała Austrii przed kilkunastu laty, a 30 000 stało nad Pilicą, gotowe do
wejścia na teren Księstwa Warszawskiego. I tak, jak nie wierzyli Austriacy, żeby
Napoleon mógł przerzucić część wojsk francuskich z Hiszpanii nad Dunaj, tak
jeszcze bardziej wydawało im się nieprawdopodobne, żeby mógł, a nawet żeby
chciał wysłać z Niemiec albo z Francji jakąś cząstkę swych sił na pomoc Księstwu
Warszawskiemu.
Ale rachuby austriackich polityków i sztabowców w części tylko okazały się
trafne. Napoleon, który miał w całej Europie świetnie zorganizowaną służbę
wywiadowczą, wiedział o czynionych przez Austrię przygotowaniach do wojny i
przejrzał ich zamysły.
W połowie stycznia przebywający w panii Napoleon tak pisał do swego pasierba,
wice króla włoskiego Eugeniusza:
"Oni myślą, że jestem związany daleko od nich; będą mocno zaskoczeni dowiedzą
się za kilka dni, że jestem w Paryżu i że moje wojska wracają".
I rzeczywiście cesarz za kilka dni był w Paryżu, ale z wojsk zaangażowanych w
wojnę hiszpańską wróciła tylko Gwardia Cesarska. Zaczął więc pośpiesznie ściągać
rozrzucone po całej niemal Europie zachodniej swoje wojska do południowych
Niemiec, nad granicę Austrii, w okolice Norymbergi i Ratyzbony. Pomimo iż z
Warszawy przesyłano mu alarmujące wieści o koncentracji silnego korpusu
austriackiego nad granicą Księstwa, Napoleon nie skierował na wzmocnienie jego
osłabionej armii ani jednego żołnierza, nie przysłał ani jednego karabinu. Pod
tym względem austriaccy politycy i sztabowcy nie pomylili się.
Polacy na ogół wierzyli w "gwiazdę Napoleona", zdawali sobie sprawę, że z tą
ilością wojska, jaką udało mu się zebrać w południowych Niemczech, potrafi
przeciwstawić się silniejszej armii austriackiej, ale cesarz był daleko, a tu,
nad Pilicą, stał korpus austriacki grożąc bezbronnemu niemal Księstwu.
Książę Józef Poniatowski, minister wojny i naczelny wódz wojska Księstwa
Warszawskiego, od kilku już miesięcy żył w rozterce.
Z uzyskiwanych przez własną, polską służbę wywiadowczą danych o ruchach wojsk
austriackich w Galicji i o powolnym przesuwaniu ich nad granicę Księstwa
Warszawskiego sporządzał obszerne raporty i wysyłał je do Paryża, a kopie ich do
Hamburga lub Lubeki, domagając się od Napoleona lub chociaż od jego marszałka
Davouta wytycznych w sprawie postępowania w wypadku, gdyby Austriacy wkroczyli
do Księstwa. Przesyłając te raporty i memoriały Poniatowski przypominał o
mizernym stanie uzbrojenia wojska i o jego małej liczebności. Znając
apodyktyczny charakter cesarza, a także nie znoszący sprzeciwu sposób bycia
marszałka Davouta, książę nie dopominał się oczywiście o skierowanie do Księstwa
Warszawskiego polskich pułków z Hiszpanii, przypuszczał jednak, że któremuś z
nich przyjdzie na myśl, żeby odesłać na miejsce chociaż jednostki z terenu Prus
albo z Gdańska, co z uwagi na odległość leżało w granicach możliwości. W
odpowiedzi otrzymywał jednak zapewnienia, że Księstwu nic nie grozi. Każdy z
nich uzasadniał jednak takie przeświadczenie inaczej, tak jak każdy zalecał inne
kroki w wypadku, gdyby mimo wszystko Austriacy ważyli się na podjęcie kroków
wojennych przeciwko Księstwu.
Rada, jaką dawał Davout, była prosta. Jego zdaniem, gdy Austriacy wejdą na teren
Księstwa, Poniatowski powinien wszystkie wojska pozamykać w twierdzach -
Częstochowie, Pradze, Serocku, Modlinie i Toruniu, bronić się i czekać na pomoc
z Francji.
Napoleon natomiast był przekonany, że w ostatnim momencie Austriacy wycofają
wojska znad granicy Księstwa po to, by je użyć tam, gdzie będą bardziej
potrzebne, to jest w działaniach nad Dunajem, przeciw jego armii. Poza tym
Napoleon miał umowę z carem Aleksandrem, swoim sprzymierzeńcem od dwu lat, że w
wypadku gdyby Austria uderzyła na Księstwo Warszawskie, Rosja wyśle
kilkudziesięciotysięczny korpus, nie tyle na pomoc Polakom, ale po to, by swą
obecnością nad granicą Księstwa Warszawskiego paraliżować zamiary Austriaków.
Wiara Napoleona w sojusz rosyjski i w pomoc na rzecz Księstwa Warszawskiego
świadczyła chyba o jego łatwowierności politycznej i o niewiedzy, że problem
Polski, a w tamtym czasie problem Księstwa jest tym, co cementuje przyjaźń
wszystkich trzech państw zaborczych, bez względu na to, jakby się chwilowo
układały ich stosunki polityczne w innych sprawach. Napoleon nie znał dokładnie
zawiłości politycznych tego rejonu Europy. Dlatego nie bardzo mu się chciało
wierzyć, aby Austria kładąc wszystko na wojenną rozprawę z nim, na równi
stawiała kwestię małego Księstwa. Toteż zalecał księciu Józefowi, żeby
gromadzeniem szczupłych sił Księstwa nad granicą Galicji nie prowokował
Austriaków. Gdyby jednak wszystko ułożyło się inaczej, to znaczy, gdyby wbrew
jego przypuszczeniom Austria popełniła niedorzeczność i przedsięwzięła kroki
wojenne przeciwko Księstwu i gdyby na dodatek zawiodła sojusznicza, przyobiecana
pomoc Rosji, w takim przypadku Napoleon zalecał księciu Józefowi zebranie całego
wojska polskiego i wyjście z nim do Saksonii.
Takie to rady dawali księciu Poniatowskiemu Napoleon i jego marszałek Davout.
Świadczyły one o tym, że sprawa, która dla Polaków była najważniejszą, dla
Napoleona, w rzędzie jego interesów zajmowała bardzo dalekie miejsce. Dowodziły
one ponadto małej znajomości charakteru Polaków. Nie można inaczej przypuszczać,
skoro cesarz Francuzów myślał, że wojsku polskiemu łatwo będzie opuścić kraj w
tym ciężkim zamencie, pozostawiając ludność na łaskę i niełaskę okupanta. Nie
orientował się też dostatecznie dobrze w sytuacji samego księcia Józefa, dla
którego takie wyjście było nie do przyjęcia.
Książę Józef Poniatowski był ministrem wojny i naczelnym wodzem, ale nie
osiągnął tego stanowiska ani dzięki jakimś nadzwyczajnym zasługom dla kraju, ani
z uwagi na nieprzeciętne zdolności, a w dodatku nie posiadł zaufania tak w
kołach wojskowych, jak i w szerokich kręgach społeczeństwa. Nosił przecież
nazwisko, które w tamtych latach, prawie bezpośrednio po trzecim rozbiorze, było
dla Polaków synonimem zdrady narodowej. Jeden jego stryj, ostatni król Stanisław
August, był przez Polaków uważany za sprawcę wszystkich nieszczęść kraju, drugi,
prymas, popełnił w 1794 roku samobójstwo na skutek wykrycia jego zdradzieckich
kontaktów z oblegającymi Warszawę Prusakami. Cóż więcej trzeba było, by haniebne
miano zdrajców przylgnęło do całej rodziny?
Oparta na protekcji kariera samego księcia Józefa też nie podobała się rodakom.
Urodzony w Wiedniu, bo ojciec jego, Andrzej, był generałem austriackim, tam się
wychował i w austriackim wojsku rozpoczął służbę. Gdy doszedł do stopnia
pułkownika, stryj Stanisław sprowadził go do Polski i mianował generałem oraz
naczelnym wodzem wojska polskiego, choć ani wiek księcia, ani jego doświadczenie
wojskowe temu stanowisku nie odpowiadały. Wprawdzie w czasie wojny w 1792 roku w
obronie Konstytucji 3 maja książę Józef dał dowody osobistego męstwa, a nawet
próbkę zdolności dowódczych, ale nigdy jeszcze żadna przegrana wojna nie
przyniosła sławy generałowi głównodowodzącemu. Po przystąpieniu króla do
konfederacji targowickiej książę Józef postąpił tak, jak to uczyniła większość
wyższych oficerów - podał się do dymisji i odesłał Stanisławowi Augustowi Krzyż
Virtuti Militari. Ale to honorowe wyjście z sytuacji wszyscy uznali za
demonstrację, gdyż aczkolwiek odżegnał się książę od króla, ale nie zerwał
stosunków ze stryjem. Wszyscy o tym wiedzieli i głośno pokpiwali z taktyki
Poniatowskich. Jeszcze raz dał książę Józef dowód patriotyzmu i
bezinteresowności, kiedy po wybuchu Powstania Kościuszkowskiego zgłosił się u
Najwyższego Naczelnika, a swego podkomendnegosprzed dwu lat, wyrażając gotowość
służenia na stanowisku, jakie mu zostanie powierzone. Na ówczesne czasy był to
wielki krok. Dla sprawy kraju książę Józef poświęcił swoją osobistą ambicję i
podporządkował się dowódcy wybranemu przez naród. Cóż, kiedy poza Kościuszką
chyba nikt nie potraktował w taki sposób postępku księcia. Dopatrywano się w tym
raczej pozy, a nawet jeszcze gorzej - dążenia do wejścia jednego z rodziny
Poniatowskich do grupy wyższych oficerów powstania. Na dodatek księciu Józefowi
w tamtym okresie nie dopisywało szczęście. Gdy w czasie oblężenia Warszawy
powierzył mu Kościuszko dowództwo nad odcinkiem Powązek, tam właśnie Prusacy
przełamali obronę polską i Naczelnik musiał zastąpić księcia Józefa generałem
Janem Henrykiem Dąbrowskim.
Ale najgorszy, najbardziej szkodzący opinii księcia Józefa był okres po trzecim
rozbiorze, po ostatecznym upadku państwa polskiego.
Gdy z ziemi włoskiej rozległ się głos Dąbrowskiego nawołujący Polaków pod broń,
książę pozostał nań głuchy. Gdy setki byłych żołnierzy i oficerów przedzierało
się przez kilka granicznych kordonów, by wstępować do Legionów, książę pozostał
w Warszawie. Kiedy legioniści na swych sztandarach wypisywali hasła przejęte
wprawdzie od francuskich towarzyszy broni ale jakżeż bliskie Polakom: "Wolność -
Równość - Braterstwo", książę otaczał się zbiegłymi z Francji
kontrrewolucjonistami. Gdy jego dawni koledzy i podkomendni szli z bitwy w
bitwę, gdy krwią, ranami i tysiącami poległych płacili za przyjaźń Francji,
licząc, że w dogodnych warunkach wesprze ona ich walkę o niepodległość Polski,
on stał na czele garstki lekkoduchów warszawskich, wodząc ich z balu w pałacu
Pod Blachą na bal do Jabłonny.
Mówili niektórzy, że książę w ten sposób chce zabić pustkę życia i żal do losu,
który go postawił na uboczu spraw i wydarzeń, jakimi żyli jego rówieśnicy. Może
było w tym trochę prawdy, ale sposób uciekania od rzeczywistości nie przynosił
księciu chluby.
Tak zastały go wypadki listopadowe 1806 roku.
Na ziemie polskie weszły wojska francuskie. Prawie jednocześnie przybyli
Dąbrowski i Wybicki, by w Poznaniu wydać odezwę do narodu, nawołując do
powstania. Organizowano siłę zbrojną we wszystkich wyzwolonych województwach,
wracali z różnych stron Europy byli wojskowi, wstępowali do armii przebywający
na terenie kraju starzy kościuszkowscy żołnierze i legionowi weterani. Gdy po
Wielkopolsce ruch ogarnął i Mazowsze, gdy zawrzało w Warszawie, książę Józef jak
inni wydobył stary mundur generalski i choć go nikt do tego nie upoważnił,
powitał wkraczającego do miasta francuskiego marszałka Murata. Był to jakby
symboliczny akces do powstającego wojska, tylko że spośród Polskiej generalicji
niktna ten akces nie czekał i nikomu książę Józef nie był potrzebny. Tym
bardziej zdziwieni byli wszyscy, gdy już w czasie pierwszych rozmów z Muratem, a
następnie z samym Napoleonem, książę Poniatowski zażądał dla siebie naczelnego
stanowiska w armii.
Wygórowane to było żądanie i na pewno książę Józef sam zdawał sobie z tego
sprawę. Gdzież mu się było równać z osiwiałym w bojach i okrytym sławą narodową
Dąbrowskim, którego imię rozbrzmiewało w przyniesionej z Włoch przez żołnierzy
pieśni, a której już wtedy wiadomo było, iż związana będzie na wszystkie
następne wieki z losami narodu. Gdzież mu się było równać i z innymi bohaterami
bitew nad Trebbią i pod Hohenlinden. Ale zażądał książę Józef najwyższego
stanowiska, ponieważ wiedział, iż na żadnym innym nie będzie miał możliwości
zrehabilitować się w oczach narodu, że żadna inna funkcja nie stworzy okazji do
oczyszczenia nazwiska Poniatowskich od przypisywanej im zdrady.
Książę Józef żądał najwyższego stanowiska w wojsku polskim i po wielu targach
otrzymał je od Napoleona.
Cesarz przez tę nominację chciał przeciągnąć na swą stronę część polskiej
arystokracji i w rezultacie to osiągnął, choć wzbudził niechęć wojska do nowego
ministra. Generałowie jawnie okazywali Poniatowskiemu niemal lekceważenie,
szemrali młodsi, a nawet prości żołnierze pokpiwali sobie z wodza, który
ostatnie dziesięć burzliwych lat przeżył wśród krynolin.
Toteż kiedy wiosną 1809 roku zaczął się chmurzyć horyzont polityczny, kiedy nad
Pilicą zbierały się wojska austriackie, książę wiedział, że dla niego zbliża się
czas decydującej próby. Dlatego chcąc być lojalny wobec cesarza i jego
marszałka, zastanawiał się jednocześnie nad takim rozwiązaniem, które by nie
mogło postawić go w dwuznacznej sytuacji. Zasięgał rady ludzi ze swego
otoczenia, ale nastawiał ucha szczególnie w stronę tych, którzy radzili mu
przeciwstawić się Austriakom w otwartym boju. A miał książę Józef w tamtym
czasie dobrych doradców. Szef sztabu Generalnego, Stanisław Fiszer, oficer
kościuszkowski, a później dzielny żołnierz Legionów we Włoszech, miał umysł
ścisły, systematyczny i potrafił skrupulatnie kalkulować siły i możliwości
wojska. Zastępujący księcia Józefa, jako minister wojny, generał Józef
Wielhorski był może spośród generałów najprzyjaźniej usposobiony do naczelnego
wodza. Był wreszcie w otoczeniu Poniatowskiego młody Francuz, generał Jan
Pelletier, przysłany przez Napoleona na dowódcę polskiej artylerii, który łączył
w sobie wiedzę wojskową z brawurą. On to właśnie, rzuciwszy tylko okiem na mapę
okolic Warszawy - powiedział, że jeżeli arcyksiążę Ferdynand myśli sobie z
Nowego Miasta nad Pilicą urządzić spacerek w stronę Warszawy najkrótszą drogą,
to nie pozostaje nic innego, jak mu w tym spacerze przeszkodzić, a najlepiej do
tego nadają się bagniste okolice Raszyna, na wiosnę na skutek roztopów i deszczu
jeszcze bardziej niż zwykle niedostępne.
Spodobała się Poniatowskiemu ta myśl, toteż wsiadł na koń,poprosił z sobą
Fiszera, Pelletiera, a także szefa wojsk inżynieryjnych, powszechnie nazywanych
saperami, Jana Malleta i popędzili obejrzeć z bliska wskazaną przez Pelletiera
pozycję.
Gdy po kilku godzinach wrócili, plan bitwy obozowej w ogólnych zarysach był już
właściwie gotów.
Nie mogło być oczywiście mowy, żeby z tymi siłami, jakie były na miejscu,
przedsiębrać walkę manewrową, to znaczy, żeby starać się częścią wojska związać
Austriaków od czoła, a częścią obejść i zaatakować z boku, co by mogło dać
bardziej efektywne rozstrzygnięcie. Na taką walkę wojsko Księstwa było za słabe.
Ale zatrzymać Austriaków nad pasem bagien, zmusić ich do pokonywania
niedogodnego terenu i wykrwawić, ile się tylko da, a przy okazji dowiedzieć się,
ile ich jest i jakie pułki na Księstwo rzucili - to wszystko zdawało się leżeć w
granicach możliwości.
Natychmiast więc wysłał książę Józef rozkaz do generała Aleksandra Rożnieckiego,
który z dwoma pułkami polskiej kawalerii znajdował się już nad Pilicą, by
bacznie śledził wszelkie ruchy nieprzyjaciela, a gdyby ten przekroczył granicę,
to żeby nie tracąc z nim bojowej styczności wycofywał się na Raszyn.
Niewiele miał Rożniecki tej kawalerii, trochę tylko więcej niż półtora tysiąca,
ale na dobrych koniach i dobrze wyćwiczonych żołnierzy. Przesunięcie ich nad
Pilicę odbyło się bez większych trudności i dokonane zostało tak, jak sobie tego
Napoleon życzył, to znaczy bez prowokowania Austriaków. Pułki jazdy nie oddaliły
się zbyt daleko od swoich miejsc stałego zakwaterowania. 1 pułk strzelców
konnych stacjonował stale w okolicach Góry i Czerska, natomiast 3 pułk strzelców
konnych - w Piasecznie, w związku z czym nie potrzebował się nawet - jako
pierwszy - przeprawiać przez Wisłę. Obydwa te pułki miały świetnych dowódców. 1
pułkiem strzelców konnych dowodził Pułkownik Konstanty Przebendowski, dawny
oficer kawalerii, uczestnik wojny polsko-rosyjskiej w 1792 roku, a później w
powstańczej armii Kościuszki. Dowódcą 3 pułku strzelców konnych był Benon
Łączyński, młodszy od Przebendowskiego, ale z nie mniej piękną przeszłością
wojenną. Łączyński był uczestnikiem wszystkich walk Legionów Polskich we
Włoszech i chociaż służył tam w piechocie, gdyż początkowo Legiony nie posiadały
wcale jazdy, a później bardzo nieliczną, to jednak po powrocie do kraju i
odrodzeniu się wojska polskiego zwyciężyło w nim zamiłowanie do służby w
kawalerii i szybko, jako niezwykle zdolny, dosłużył się stopnia pułkownika.
Poniatowski znał tych dowódców i wiedział, że potrafią wykonać powierzone im
zadanie.
Z myślą, aby jazda ta, zmuszana przez Austriaków do wycofywania się, mogła
znaleźć oparcie już na raszyńskiej pozycji, skierował książę Józef w tamten
rejon dwa bataliony stacjonującego w Warszawie 3 pułku piechoty, liczącego 1700
żołnierzy, pod dowództwem pułkownika Edwarda Żółtowskiego, podobnie jak
wymienieni już dowódcy doświadczonego oficera, który w czasie Powstania
Kościuszkowskiego brał udział w obronie Warszawy, a w późniejszych latach
walczył w Legionach Polskich we Włoszech. Żółtowski otrzymał także cztery działa
polowe.
Razem z Żółtowskim udał się pod Raszyn wyznaczony przez księcia Poniatowskiego
generał Łukasz Biegański, pracownik Sztabu Generalnego. Miał on nadzorować
czynności wojska znajdującego się już na przedpolu Warszawy i przez niego
dowódcy mieli przesyłać meldunki dla sztabu, a ten - rozkazy do dowódców pułków.
Wszystko to miało oczywiście charakter tymczasowy, ponieważ sztab wydawał
właśnie rozkazy dla pozostałych jednostek wojska, by stopniowo przesuwały się ze
swych miejsc zakwaterowania pod Raszyn.
W czasie kiedy nad graniczną rzeką Pilicą, po stronie Księstwa Warszawskiego,
zaczęły się pojawiać pierwsze oddziały wojska polskiego, oddziały drobne,
których łączna siła nie dochodziła nawet do 4000, po południowej stronie linii
granicznej stały już o wiele, wiele liczniejsze wojska austriackie. Wszystkie
wsie w okolicy Nowego Miasta, Odrzywoły, a nawet dalej na południe, koło
Końskich i Radomia, zajęte były przez wojsko.
Cierpiała na tym ludność wiejska, ponieważ musiała oddawać swoje domy na kwatery
dla żołnierzy, cierpiały dwory, gdzie na siłę wciskali się oficerowie, znosiły
udrękę miasteczka, w których rozkładały się sztaby i w których urządzano
szpitale polowe.
Więcej jednak niż zagęszczenie w domach mieszkalnych dawały się ludności we
znaki przeprowadzane przez wojsko austriackie rekwizycje. Ponieważ wiedeńscy
sztabowcy uważali, że wojska powinno się żywić zasobami z tych terenów, na
których się znajduje, zabierano miejscowym zboże, siano i owies, wywlekano z
obór na ubój ostatnie krowy.
Trwało to przez kilka tygodni, gdyż wojsko austriackie ściągało nad granicę
Księstwa Warszawskiego powoli. Najpierw przymaszerowała piechota, później
przybyła artyleria i tabory, a dopiero na samym końcu - jazda.
Ze strachem, ale i z podziwem spoglądali miejscowi ludzie na pyszne, świetnie
uzbrojone i pięknie umundurowane wojsko cesarskie, dziwili się słysząc
najróżniejsze języki, jakimi mówili żołnierze. Obok austriackich Niemców, Węgrzy
i Czesi, Włosi i Chorwaci, a nawet Polacy z Galicji, przedstawiciele wszystkich
podbitych przez Austrię narodów szli obok siebie walczyć za obcą im sprawę.
Austria wypowiedziała wojnę Napoleonowi 6 kwietnia. Tego też dnia rozpoczęły się
działania na zachodzie. Zgodnie z poleceniem naczelnego wodza armii
austriackiej, arcyksięcia Karola, Ferdynand d'Este miał z VII korpusem - bo taką
nazwę nosiły wojska zgromadzone nad Pilicą - wkroczyć do Księstwa 15 kwietnia.
Otrzymał też Ferdynand rozkaz z Wiednia, aby na dwanaście godzin przed
rozpoczęciem działań wojennych zawiadomił oficjalnie księcia Józefa o tym, co
miało zastąpić oficjalne wypowiedzenie wojny rządowi Księstwa Warszawskiego.
W związku z tym arcyksiążę Ferdynand przybył 14 kwietnia do obozu austriackiego
nad Pilicą i dokonał przeglądu wojsk wchodzących w skład VII korpusu. Przegląd i
zapoznanie się ze stanem uzbrojenia korpusu utwierdziło go w przekonaniu, że
posiada dostateczną siłę, aby jego marsz na Warszawę był bardziej podobny do
powrotu z manewrów niż do działań wojennych. Tak przynajmniej pisał do swego
przełożonego w Wiedniu.
Korpus austriacki, którym dowodził arcyksiążę Ferdynand, stanowiły dwie dywizje
- jedna piechoty i jedna kawalerii - oddział straży przedniej, dwa pułki
artylerii, no i oczywiście najróżniejsze oddziały pomocnicze, jakie w tamtym
okresie a przy istnieniu ówczesnych rodzajów broni były organizowane. Były to
więc kompanie saperów, służby sanitarnej, szwadrony lekkiej jazdy, których
żołnierze byli używani jako gońcy i kurierzy do utrzymywania łączności, a także
najważniejsze w czasie wojny oddziały służby zajmującej się zaopatrywaniem
walczącego wojska w żywność, w furaż dla koni, dostarczaniem wyczerpującej się
amunicji.
Obiema dywizjami dowodzili feldmarszałkowie; dywizją piechoty Mondet, a dywizją
kawalerii Schauroth. Zarówno dywizje piechoty, jak i jazdy składały się z trzech
brygad, z których każda posiadała w swym składzie po dwa pułki. Na czele brygad
stali generałowie w dywizji feldmarszałka Mondeta: Pfleicher, Trautenberg i
Civalart, a w dywizji Schaurotha: Speth, Geringer i Branovacsky.
Oddział straży przedniej, którym dowodził generał Mohr, składał się z trzech
pułków piechoty oraz jednego pułku huzarów. Spośród pułków piechoty, jakie
pozostawały pod rozkazami Mohra, wymienić należy najsławniejszą jednostkę
piechoty austriackiej, pułk noszący nazwę swego dawnego organizatora i dowódcy -
Vukassovicha.
Ogółem VII korpus austriacki liczył 31587 żołnierzy, 7366 koni i 94 działa
artyleryjskie. Po odliczeniu służb pomocniczych i chwilowo chorych ponad 29 000
mogło być użyte bezpośrednio w walce.
Licząc według podstawowych w tamtych czasach oddziałów taktycznych, VII korpus
austriacki posiadał 23 bataliony piechoty, 34 szwadrony kawalerii i 94 armaty.
Poza ilością wojska i jakością sprzętu oraz uzbrojenia o losach wojny decydują w
znacznym stopniu dowódcy.
Wprawdzie sam arcyksiążę Ferdynand d'Este był człowiekiem jeszcze młodym i w
1809 roku liczył dopiero 28 lat, ale za to jego feldmarszałkowie i generałowie
należeli do najbardziej doświadczonych dowódców austriackich. Wszyscy oni brali
już udział w wojnie austriacko-tureckiej
w 1788 roku, a później uczestniczyli w ciągłych kampaniach przeciwko
Francji, od 1791 do 1805 roku. Co prawda w wojnach tych generałowie austriaccy
częściej brali lanie, niż odnosili zwycięstwa, ale i w przegranych wojnach
wzbogaca się doświadczenie.
Cieszyli się zapewne austriaccy generałowie perspektywą łatwego zwycięstwa nad
armią Księstwa, które mogło podreperować ich reputację w oczach dworu
cesarskiego, gdyż rwali się do tej wojny, z niecierpliwością czekali na rozkaz
przekroczenia granicy. Wierzyli w to łatwe zwycięstwo, zresztą trudno, by nie
wierzyli, skoro wiedzieli, jak przedstawia się siła Księstwa. Wiedzieli
doskonale, że Polacy nie są w stanie wystawić więcej niż 10 batalionów piechoty,
15 szwadronów jazdy i 27 dział. Razem stanowiło to około 15 000 żołnierzy. Ale
przecież niecała ta ilość mogła być użyta do walki, gdyż jakąś część musiano
pozostawić w twierdzach i w garnizonach; część była czasowo niezdolna do służby,
co jest zjawiskiem normalnym. W rezultacie Polacy mogli przeciwstawić ich 29 000
co najwyżej 12 000 wojska. Austriacy mieli więc ponad dwukrotną przewagę.
Wiedzieli też, że na terenie Księstwa znajduje się około 2500 wojska saskiego z
12 działami, które bawiło w Warszawie w związku z niedawnym pobytem w księstwie
króla saskiego, a jednocześnie Wielkiego Księcia Warszawskiego Fryderyka
Augusta, nie byli jednak pewni, czy wojsko to zostanie użyte do walki.
Mieli więc Austriacy doskonałe rozeznanie o stanie siły zbrojnej Księstwa.
Jednym z ciekawszych szczegółów historii wojny polsko-austriackiej w 1809 roku
jest zagadnienie posiadania przez nich tak dokładnych informacji.
Na długo przed przymaszerowaniem nad Pilicę pierwszego oddziału VII korpusu,
gdyż już w styczniu zjawił się tam i objeżdżał wszystkie austriackie posterunki
graniczne pułkownik hr. Adam Neipperg. Właściwie nie byłoby w tym nic dziwnego,
ponieważ był on dowódcą wojsk strzegących granicy, tylko że wcześniej
przyjeżdżał tylko niestety, zawsze na krótko i nigdy nie przyszło mu nawet na
myśl, by dokonać takiej lustracji. Oficerowie austriackiej straży granicznej w
Galicji wiedzieli, że pułkownik Neipperg był ich przełożonym, ale wiedzieli też,
że przebywał on stale w Wiedniu, gdzie obracał się w najwyższych sferach, a
nawet bywał na dworze cesarskim.
Hrabia Adam Neipperg służył w wojsku od 16 roku życia. Jako młody oficer brał
udział w wojnie austriacko-francuskiej i w 1794 roku, w czasie jednej utarczki
stracił prawe oko. Od tego czasu nosił czarną opaskę, przez co twarz jego
nabrała charakterystycznego wyrazu. Za udział w kampanii włoskiej otrzymał
najwyższe odznaczenie austriackie - krzyż Marii Teresy, i - trochę chyba zbyt
młodo - stopień pułkownika. Był dowódcą 1 pułku huzarów cesarskich, a po 1807
roku podlegał mu też kordon graniczny w Galicji, ale przy swych oddziałach bywał
bardzo rzadko. Najwyższe władze w Wiedniu używały go często do wszelkiego
rodzaju misji wojskowo-dyplomatycznych. Tylko niektórzy wtajemniczeni wiedzieli,
że zasadniczą sprawą, jaką Neipperg się zajmuje, jest wywiad wojskowy, inaczej
mówiąc szpiegostwo.
Po dokonaniu lustracji ważniejszych posterunków granicznych pułkownik Neipperg
zatrzymał się w miejscowości Nowa Góra nad Pilicą, gdzie zamieszkał w kwaterze
komendanta posterunku, i to na parę dni znikał, to znów się niespodziewanie
pojawiał.
Musiał być Neipperg w swoim zawodzie szpiega graczem nie lada, a także cechowała
go chyba wyjątkowa odwaga, skoro - jak się później okazało - w gorączkowym
czasie, kiedy wojna wisiała na włosku, miał odwagę wyprawiać się z Nowej Gary aż
cztery razy do Warszawy.
Podobno w czasie swych nieoficjalnych bytności w stolicy Księstwa Warszawskiego
dotarł nawet do bardzo bliskiego otoczenia księcia Józefa, a mianowicie do
mieszkającej w jego pałacu Pod Blachą pani Vauban, emigrantki francuskiej, która
zanim przyjechała do Warszawy spędziła jakiś czas w Wiedniu i tam miała się
zetknąć z Neippergiem. Czy naprawdę bywał Neipperg w pałacu pod Blachą, nie
wiadomo. Różnie ludzie o tym mówili i wtedy, i potem. Wiadomo jednak na pewno,
że właściwym celem wizyt Neiperga w Warszawie były spotkania z byłym konsulem
austriackim, du Cache Benoit, od dawna będącym już na emeryturze i liczącym w
1809 roku 70 lat, który pozostawał w naszym kraju rzekomo na skutek
przyzwyczajenia i niemożności życia poza Warszawą. Ten to staruch, dysponując
nadsyłanymi mu z Wiednia pieniędzmi, werbował agentów, najczęściej spośród
wrogich Napoleonowi, a więc i wrogich jego sprzymierzeńcom emigrantów
francuskich, zbierał przy ich pomocy wszelkie wiadomości o wojsku, sporządzał
obszerne raporty i wysyłał do sztabu austriackiego. Wszystko to wyszło na jaw po
aresztowaniu Benoit przez władze Księstwa 14 kwietnia 1809 roku. "Przywiązany do
Warszawy" stary konsul austriacki zdemaskowany został przy wykonywaniu zadania,
jakim go obarczył pułkownik Neipperg w czasie ostatniej wizyty. Nie było to już
zadanie dotyczące spraw czysto wojskowych, a raczej dywersja polityczna, jaką
rząd austriacki obmyślił w zamiarze rozbrojenia Polaków pod względem moralnym,
chcąc osłabić ich wolę walki o niezawisłość Księstwa. Zaczął mianowicie du Cache
Benoit rozpowszechniać między ludnością Księstwa odezwę dowódcy VII korpusu
austriackiego arcyksięcia Ferdynanda, członka rodziny cesarskiej i upoważnionego
do występowania w imieniu cesarza.
Robił to jednak du Cache Benoit chyba trochę nieudolnie, gdyż zanim pierwsze sto
egzemplarzy wydrukowanej odezwy rozdano mieszkańcom Warszawy, aresztowany został
i on sam, i kilku jego agentów. Tylko jeden z nich, o włoskim nazwisku Tryncani,
zdołał dojechać z odezwami do Poznania, ale i jego tamtejsza policja natychmiast
aresztowała.
Czy Neipperg wiedział o tym, że akcja się nie udała - nie wiadomo. Znajdował się
on w tym czasie przy sztabie arcyksięcia Ferdynanda, pomagając w ostatnich
przygotowaniach wojska do przekroczenia granicy.
Austria wypowiedziała wojnę Napoleonowi 6 kwietnia, zgodnie z poleceniem
naczelnego wodza austriackiego, arcyksięcia Karola, Ferdynand miał wkroczyć do
Księstwa Warszawskiego 15 kwietnia.
Był piątek 14 kwietnia. O godzinie siódmej wieczorem austriacki porucznik
Paczany wręczył dowódcy polskiego posterunku granicznego w Nowym Mieście,
porucznikowi Kraśnickiemu, bilet wizytowy arcyksięcia Ferdynanda, na którego
odwrocie dowódca austriacki zawiadamiał księcia Józefa, iż za 12 godzin
przekroczy Pilicę. Jednocześnie austriacki oficer wręczył Kraśnickiemu jeden
egzemplarz odezwy do Polaków, taki sam, jakie stary konsul du Caohe Benoit
próbował szeroko rozpowszechnić wśród mieszkańców Księstwa. Kraśnicki
natychmiast przesłał zawiadomienie Ferdynanda generałowi Rożnieckiemu, a ten
wysłał oficera łącznikowego do Warszawy.
Wreszcie sytuacja się wyjaśniła.
W sobotę 15 kwietnia na ulicach Warszawy było jeszcze rojniej niż w dniach
poprzednich, mimo iż od rana siąpił drobny, wiosenny deszcz. Nie wiadomo, jak to
się stało, ale treść wydanej przez arcyksięcia Ferdynanda odezwy do Polaków była
prawie wszystkim znana. Mylił się jednak austriacki arcyksiążę myśląc, iż jego
apel do mieszkańców Księstwa wywrze dobre wrażenie i wpłynie na wytworzenie się
przychylniejszych dla Austrii nastrojów. Ludność przyjęła odezwę z oburzeniem,
chociaż była ona napisana sprytnie, podchwytliwie i poruszała najżywotniejsze
sprawy Polaków.
Arcyksiążę Ferdynand zapewniał mieszkańców Księstwa Warszawskiego, iż nie
przychodzi w celu walki z Polakami, gdyż wrogiem Austrii jest tylko Napoleon.
Następnie wyliczając wszystkie ciężary, jakie spadły na Księstwo z powodu jego
zależności od Francji, zachęcał do zrzucenia jarzma francuskiego. Podkreślał, iż
wojska austriackie przynoszą Polakom wolność. Na końcu zapowiadał jednak
niedwuznacznie zamiar oddania ziem Księstwa Prusom, stwierdzając: "Austria nie
prowadzi wojny w celu zdobyczy, lecz w zamiarze wypędzenia zewsząd Francuzów i
zwrócenia każdemu monarsze praw właściwych, przez zdobywcę wydartych".
Około południa ukazała się powszechnie czytana w tamtym czasie przez mieszkańców
Warszawy "Gazeta korespondenta krajowego i zagranicznego", w której na pierwszej
stronie zamieszczona została odezwa wydana do Polaków przez Radę Stanu, będąca
odpowiedzią na bezczelne wywody arcyksięcia Ferdynanda.
"Wkracza do nas i mówi jak do hordy niemającej rządu, a głoszącysię tylko
nieprzyjacielem Cesarza Napoleona, mniema, że sprawę naszą odłączy od sprawy
dobroczyńcy naszego..." - głosiła odezwa. A w końcowej części zapewniała: -
"Rząd więc i naród chcą się bronić i odeprzeć niesprawiedliwą napaść..."
Odezwę podpisał prezes Rady Stanu Stanisław Kostka Potocki.
Być może, że on sam kładąc podpis pod tym dokumentem był w zgodzie ze swym
sumieniem; wiele razy - tak wcześniej, jak i później - dawał dowody wielkiego
patriotyzmu i politycznej mądrości.
Inni jednak członkowie rządu nie byli tego samego zdania.
Opór polskiego wojska wydawał im się niemożliwy, skłonni byli prowadzić
pertraktacje a w końcu i skapitulować, gdyż pertraktacje z silniejszym zawsze
prowadzą do kapitulacji. Kroki, jakie przedsiębrał Poniatowski, wydawały im się
nierozsądne. Żeby z tym mieć jak najmniej wspólnego, podjęli uchwałę o ewakuacji
Rady Ministrów i Rady Stanu do Tykocina, niby to ze względu na bezpieczeństwo,
ale tak naprawdę to chodziło im, żeby z daleka patrzeć na rozwój wypadków.
Odezwa została wydana tylko ze względu na postawę ludności i wojska.
Wydane także pod naciskiem Poniatowskiego zarządzenie Rady Stanu o poborze
rekruta i o zaciągu ochotniczym do wojska było przez ludność, a zwłaszcza przez
młodzież, przyjęte z entuzjazmem. We wszystkich miastach, gdzie przeprowadzano
pobór, zgłaszały się setki ochotników.
Od drugiej po południu przez Warszawę maszerowało wojsko, kierując się znów w
stronę rogatki Jerozolimskiej. Ludność z żalem żegnała wyruszające na wojnę
oddziały, ze wzruszeniem patrzyła na znane sobie z różnych rewii pułki, na ich
dowódców, na bajecznie kolorowo ubranych żołnierzy.
Kolumnę otwierał 1 pułk piechoty, stojący stale na Pradze.
Maszerujący szóstkami żołnierze mieli na sobie granatowe mundury z żółtymi
kołnierzami i takimi samymi lampasami na spodniach, spiętych u dołu białymi
kamaszami, zapinanymi na dwanaście guzików. Na piersiach krzyżowały im się
parciane pasy sakw. Zrolowane płaszcze przewieszone mieli przez ramię, a na
głowach wysokie czaka z orłem polskim. Żołnierze kompanii grenadierskich, które
maszerowały na czołach batalionów, zamiast czak mieli wysokie czapy z
niedźwiedziego futra, nazywane "bermycami". Karabiny z długimi bagnetami nieśli
na lewym ramieniu. Oficerowie szli z obnażonymi szablami.
Na czele jechał pułkownik Kazimierz Małachowski, suchy, kościsty, o surowym
wyrazie twarzy, który mimo iż nie był jeszcze stary, zdążył jednak stać się dla
mieszkańców miasta postacią niemal legendarną. Pokazywano go sobie na wszelkich
rewiach, przeglądach i defiladach jako tego, który przeszedł przez piekło San
Domingo, przeżył wszystkie niedole i rozczarowania polskich żołnierzy-tułaczy.
Szedł następnie 2 pułk piechoty, umundurowany tak samo jak poprzedni, ale widać
było, że w nowsze mundury.
Od początku tak było, gdyż dowódca 2 pułku, Staś Potocki, był przyjacielem
księcia Józefa i wszystko potrafił od niego wytargować. Krzywili się oficerowie,
szemrali nawet szeregowi żołnierze, ale nikt nie mógł temu zaradzić.
Ze względu na piękną prezencję żołnierze tego pułku byli pupilkami Warszawy.
Lubiany był zresztą i ich dowódca, piękny pułkownik, choć nietęgi żołnierz.
Nikomu z patrzących tamtego dnia na wspaniałą postać tego oficera nie przyszłoby
do głowy, że w dwadzieścia jeden lat później, kiedy Warszawa znów będzie
przeżywać kolejny wielki zryw, kiedy garstka podchorążych i studentów w noc
listopadową chwyciwszy za broń rzuci się do walki o wolność, Staś Potocki -
wtedy już generał - zagrodzi im drogę i zginie od armatniej kuli w imię zasady
"kto nie z nami, ten przeciw nam". Ale wtedy, w 1809 roku Staś Potocki i jego
pułk byli szczególnie serdecznie żegnani przez ludność.
Przemaszerował później przed warszawską ludnością 6 pułk piechoty. Żołnierze
tego pułku mieli także granatowe mundury, ale kołnierze i lampasy koloru
karmazynowego, takie jakie nosiła cała dywizja kaliska. Na czele jechał na koniu
siwy, o sumiastym wąsie pułkownik Julian Sierawski. O ile wystrojonych żołnierzy
drugiego pułku żegnali warszawiacy z serdecznością, tak na tych patrzyli z
szacunkiem, wiedząc, iż to, przecież ci, którzy dwa lata temu oblegali Gdańsk, a
po kapitulacji jego załogi brali udział w bitwie pod Frydlandem - najstarsi
żołnierze w odrodzonym na ojczystej ziemi wojsku polskim.
Potem przejechała artyleria w zielonych mundurach z czarnymi wyłogami. Prowadził
ją podpułkownik Jakub Redl. Nie było tej artylerii zbyt dużo: 25 dział polowych.
Reszta musiała pozostać w twierdzach, na Pradze, w Modlinie i Serocku. Za nimi
kompania artylerii konnej pod dowództwem młodziutkiego kapitana Włodzimierza
Potockiego.
Przemaszerowali następnie przez Warszawę Sasi.
Trzy bataliony piechoty, około 500 kawalerii i 12 armat. Prowadził ich saski
generał Polen'tz. Przeszli wśród zebranego tłumu nie jak sprzymierzeńcy, ale jak
wojsko obce, nie wzbudzając niczyjego entuzjazmu, przez nikogo nie żegnani.
Ledwie