Zych Gabriel - Raszyn 1809

Szczegóły
Tytuł Zych Gabriel - Raszyn 1809
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Zych Gabriel - Raszyn 1809 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Zych Gabriel - Raszyn 1809 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Zych Gabriel - Raszyn 1809 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Gabriel Zych Raszyn 1809 Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1969r. - Wydanie I Na dysku pisał Franciszek Kwiatkowski W każdym człowieku - w mniejszym lub w większym stopniu - tkwi kult dla przeszłości. Dlatego szukamy okazji, by móc obcować z przedmiotami, które wywołują zadumę nad czasem minionym, dlatego z pietyzmem odnosimy się do zachowanych zabytków architektonicznych, do starych zamków, pałaców, kościołów czy nawet zwykłych miejskich kamieniczek i dlatego wzrusza nas widok przypadkowo nieraz odkrytego skrawka ziemi, który w nie zmienionym ukształtowaniu zachował się dłużej niż wiek. A szczególnie już fascynują nas takie zabytki czy ruiny i te przetrwałe w takim samym stanie zakątki kraju, z którymi związane są jakieś ważniejsze wydarzenia z burzliwych, lecz jakże pięknych i bogatych dziejów naszego narodu. Zdawać by się mogło, że tak jak sporo jest zabytkowych budowli i upamiętnionych Wielkimi zdarzeniami miejsc w miastach, tak trudno chyba znaleźć wśród wsi czy na nie zabudowanych przestrzeniach takie miejsca, które nie zmieniły wyglądu od czasu, kiedy rozgrywały się na nich historyczne wypadki. I gdyby tak było naprawdę, nic by w tym nie było dziwnego. Lata upływały, człowiek dostosowywał ziemię, na której żył, do swoich potrzeb trzebił lasy, zmieniał koryta rzek, budował kanały, osuszał bagna, wytyczał nowe drogi... A jednak można jeszcze znaleźć w naszym kraju miejsca, które niewiele się zmieniły w ciągu kilkunastu dziesiątków lat. I aż dziw, że zachowały się one nawet w takich okolicach, w których najmniej można by się tego spodziewać. Wystarczy - na przykład - wyruszyć z Warszawy na odległość kilku kilometrów od centrum miasta, wyjechać czy nawet wyjść pieszo wzdłuż szosy Krakowskiej, by ledwie minąwszy ostatnie, niedawno wzniesione wieżowce, natknąć się na przydrożną tablicę z napisem: Raszyn. Któż w Polsce nie zna nazwy tej wioszczyny? Opisana w setkach książek, uwieczniona na dziesiątkach obrazów, od przeszło półtora wieku znajduje się w rejestrze miejscowości utrwalonych w naszej narodowej pamięci. To przecież tu - w okolicy Raszyna - rozegrała się 19 kwietnia 1809 roku bitwa pomiędzy armią polską a wojskiem austriackim. I choć nie była to bitwa z tych największych, jakie w ciągu tysiąclecia wojska polskie stoczyły, i choć nie miała ona jakiegoś zasadniczego znaczenia dla dalszych losów narodu, to jednak stała się dziwnie bliska sercu każdego Polaka. Być może jest tak dlatego, iż była to pierwsza od upadku państwa, od trzeciego rozbioru, bitwa stoczona samodzielnie przez polskiego żołnierza; może wpływa na taki stosunek do bitwy raszyńskiej uznanie dla waleczności Polaków, którzy w tamtym dniu przeciwstawili się prawie trzykrotnie liczebniejszemu przeciwnikowi, a może wreszcie decyduje o tym fakt, iż wielu z tych, którzy brali w niej udział, od naczelnego wodza księcia Józefa Poniatowskiego począwszy, weszło później na stałe w poczet narodowych bohaterów. Zresztą, jakie by nie były tego pobudki, utrwaliła się bitwa raszyńska w pamięci Polaków jako jedna z jaśniejszych kart porozbiorowych dziejów narodu. Dlatego dobrze się stało, że właśnie to pobojowisko przetrwało do naszych czasów w stanie bardzo mało zmienionym. Wprawdzie teren, na którym się rozegrała bitwa, przecina nowa szosa prowadząca z Warszawy do Krakowa, a nad okolicą góruje maszt największej polskiej radiostacji, ale to wszystko. Dzisiejszy Raszyn - to kilkadziesiąt domów, skupionych wokół siedemnastowiecznego kościoła. Pewnie, że są to przeważnie domy później wzniesione, murowane, ale charakter wsi, a nawet ilość jej mieszkańców nie uległy zbyt wielkiej zmianie. Podobnie jest z sąsiednimi, odległymi o dwa kilometry na prawo i na lewo od Raszyna wsiami; Michałowice i Jaworów, bardziej może jeszcze niż Raszyn oparły się działaniu czasu. Wprawdzie na zapleczu Michałowic wyrosło nowe podmiejskie osiedle, przez które przebiega kolejka elektryczna, ale stara wieś zachowała dawny wygląd. Kilkadziesiąt metrów od raszyńskiego kościoła zaczyna się długa grobla, dzieląca dwa wielkie stawy. I grobla, i stawy nie zmieniły swych kształtów od tamtego dnia. Świadczą o tym zachowane dawne plany okolic Raszyna, a jeszcze bardziej przekonywająco - rosnące na brzegach stawów stare, więcej niż stuletnie drzewa. Nie zmieniła też swego koryta mała rzeczka Mrowa, wzdłuż której tak jak kiedyś rozciąga się szeroki na pół kilometra pas bagien. Słowem, wszystko jest jak wtedy; gdzie były bagna - są bagna, gdzie były stawy - są stawy, gdzie grobla - jest grobla, tylko wioski po obu stronach Mrowy: Dawidy, Dąbrówka, Falenty Duże, Falenty Małe i Janki, trochę się rozrosły, ale nie na tyle, by zmieniało to obraz pobojowiska. Zachowały się na ziemi raszyńskiej jeszcze inne, tylko dzień bitwy przypominające relikty. U przeciwległego od strony Raszyna wylotu grobli, między Falentami Dużymi a Falentami Małymi utrzymał się do dziś wyraźny zarys rowu, który miejscowa ludność nazywa szańcem Poniatowskiego. Podobny, choć mniejszy nieco szaniec znajduje się na skraju Michałowic. Dzień bitwy upamiętnia wybudowana przez miejscową ludność kapliczka na grobli i umieszczona na murze kościelnym tablica z nazwiskami poległych, na której jako pierwszy wymieniony jest pułkownik Cyprian Godebski. Na przeciwległych brzegach Pilicy 1809 roku wiosna przyszła późno. Jeszcze w pierwszych dniach kwietnia trzymały mrozy. Dopiero na początku drugiej dekady śnieg zaczął gwałtownie topnieć, ruszyły rzeki, a słońce przygrzewało jak w maju. Ulice Warszawy, które zrazu przypominały potoki, zmieniły się po kilku dniach w błotne grzęzawiska. Mimo to mieszkańcy miasta spędzali dni na ulicach. 10 kwietnia obiegła miasto wiadomość, że rankiem tego dnia wymaszerowało z miasta przez rogatkę Jerozolimską dużo wojska z armatami. Kobiety i dzieci stały wzdłuż jezdni, oczekując czegoś, co musi się zdarzyć. Mężczyźni w sile wieku, poprzebierani w mundury Gwardii Narodowej, już od jakiegoś czasu codziennie skoro świt pędzili na miejsca zbiórek. Ci z dorosłych, którzy do Gwardii Narodowej nie należeli, z łopatami i oskardami gromadzili się na miejscach wskazanych zarządzeniem władz, skąd pod przewodem setników szli umacniać wały obronne wokół miasta, te same, w których broniło się wojsko polskie w pamiętnych dniach oblężenia stolicy, w czasie Powstania Kościuszkowskiego. Najstarsi, ci co to niejedno już w Warszawie przeżyli, zbierali się po kilku, rozprawiali o wydarzeniach z ostatnich dni i - jak to zwykle w podobnych okolicznościach bywa - snuli przypuszczenia, co z tego wszystkiego wyniknie. Nastrój panował poważny, choć daleki od trwogi czy rozpaczy, mimo iż wszyscy zdawali sobie sprawę, że zarówno nad miastem, jak i nad krajem zawisło niebezpieczeństwo. To, co się działo w ostatnich dniach, nie było dla nikogo zaskoczeniem. Od wielu już miesięcy krążyły wśród ludzi wieści, że w Galicji, to znaczy na zabranych przez Austrię Polsce ziemiach, czynione są przygotowania do zbrojnego najazdu na zaledwie półtora roku egzystujące Księstwo Warszawskie, utworzone traktatem tylżyckim państewko, które dla Napoleona miało być bazą wypadową na wschód i dostarczać mu świerzego żołnierza, a dla Polaków - w ich rachubach - zaczątkiem odradzającej się ojczyzny. Dochodziły z Galicji, przekazywane przez rodaków wiadomości, że w styczniu i lutym zebrano w okolicy Krakowa ponad 30 000 wojska, że pobierano nowych rekrutów i że w marcu cały ten korpus, dowodzony przez arcyksięcia Ferdynanda d'Este, przesunął się najpierw w rejon miasteczka Końskie, a następnie do Odrzywołu i Nowego Miasta nad Pilicą, która była w tym czasie rzeką graniczną, oddzielającą zabór austriacki od Księstwa Warszawskiego. Nie wzbudzałyby te wieści niepokoju ani w rządzie Księstwa, ani w społeczeństwie gdyby cała jego siła zbrojna, jaką w istocie posiadało, znajdowała się w kraju. Cóż, kiedy z owych 30 000 wojska, wystawionego z takim trudem i kosztem ogromnych wyrzeczeń społeczeństwa, w kraju znajdowało się niewiele ponad 15 000, i to licząc razem z chorymi, z całą wojskową służbą zdrowia, z wszelkiego rodzaju urzędnikami zatrudnionymi w biurach wojskowych. Do walki mogło być z tego użyte nie więcej niż 12 000. Z reszty wojska Księstwa 8000 żołnierzy wysłał Napoleon do Hiszpanii, gdzie brali udział w wojnie z broniącym zażarcie swej wolności ludem hiszpańskim, około 5000 napoleoński marszałek Louis Davout przeznaczył na garnizony twierdz należących wtedy do Prus - Głogowa, Kostrzynia i twierdzy podberlińskiej Spandau. Tenże marszałek Davout, który przebywał w Księstwie przeszło rok i rządził się w nim jak przysłowiowa "szara gęś", osobiście doglądał, ażeby wysyłano pułki najlepiej uzbrojone i składające się z doborowych, szarych żołnierzy. Później, po wyjeździe z Księstwa, będąc dowódcą wojsk okupujących Niemcy, Davout korespondencyjnie dopilnowywał, żeby straty, jakie pułki polskie ponosiły w Hiszpanii, były natychmiast uzupełniane. Wiedzieli o tym osłabieniu siły obronnej Księstwa Warszawskiego sztabowcy w Wiedniu. I dlatego przygotowując się do wojny przeciw napoleońskiej Francji, do wojny, która miała być odwetem za klęskę, jaką Austria poniosła w 1805 roku, odwetem za upokorzenie i wypłacaną Napoleonowi kontrybucję, obliczyli, że wystarczy 30000 żołnierzy, żeby tę garstkę wojska, jaka na ziemiach Księstwa pozostała, rozbić w jednej bitwie. Na tym kończyły się kalkulacje sztabowców, a zaczynały plany wiedeńskich polityków. Księstwo Warszawskie miało być po prostu zlikwidowane, ziemie oddane Prusom i w ten sposób wszystko wróciłoby do stanu sprzed traktatu tylżyckiego. W rachubach wiedeńskich polityków widać było tę samą solidarność i zgodność interesów, z jaką państwa zaborcze nie tak dawno dzieliły między siebie ziemie polskie. Dla nich Księstwo Warszawskie było Polską, choć małą jeszcze i nie bardzo zdolną do samodzielnego bytu, jednak będącą już groźnym zalążkiem odrodzenia państwa. Tak traktowane było Księstwo i przez przygotowującą się do wojny Austrię, i przez pokonane i okupowane Prusy, i przez - niby to - sprzymierzoną z Francją od traktatu tylżyckiego Rosję. Tak było, mimo iż państewko to nie miało nazwy Polska, mimo że zostało oddane pod panowanie króla saskiego i że skrzętnie unikano jakichkolwiek wzmianek o związku tego z grą polityczną, powołanego do życia dworu z dawnym Królestwem Polskim. I dlatego w wiedeńskich zamierzeniach kwestia likwidacji Księstwa Warszawskiego była jednym z najważniejszych celów planowanej wojny. Trzeba przyznać, że kalkulacja austriackich sztabowców i polityków nie była pozbawiona sensu i że opierała się ona na dość realnych przesłankach. Jak wszyscy wrogowie Napoleona, od roku prawie śledzili oni to, co się działo za Pirenejami, chwytali skwapliwie wieści o kłopotach, jakie armii francuskiej sprawiało hiszpańskie chłopstwo, i powoli przestawali wierzyć w mit o niezwyciężonym Napoleonie. Obliczyli, że uwikłany w hiszpańską awanturę cesarz Francuzów nie będzie mógł tak łatwo przerzucić chociażby części wojsk z Półwyspu Pirenejskiego do Europy środkowej. Skoncentrowali więc nad Dunajem 200 000 wojska, które miało uderzyć w kierunku północno-zachodnim, wzdłuż rzeki Men, i po sforsowaniu Renu wkroczyć do Francji; około 100 000 miało być rzucone do północnych Włoch, które Francja odebrała Austrii przed kilkunastu laty, a 30 000 stało nad Pilicą, gotowe do wejścia na teren Księstwa Warszawskiego. I tak, jak nie wierzyli Austriacy, żeby Napoleon mógł przerzucić część wojsk francuskich z Hiszpanii nad Dunaj, tak jeszcze bardziej wydawało im się nieprawdopodobne, żeby mógł, a nawet żeby chciał wysłać z Niemiec albo z Francji jakąś cząstkę swych sił na pomoc Księstwu Warszawskiemu. Ale rachuby austriackich polityków i sztabowców w części tylko okazały się trafne. Napoleon, który miał w całej Europie świetnie zorganizowaną służbę wywiadowczą, wiedział o czynionych przez Austrię przygotowaniach do wojny i przejrzał ich zamysły. W połowie stycznia przebywający w panii Napoleon tak pisał do swego pasierba, wice króla włoskiego Eugeniusza: "Oni myślą, że jestem związany daleko od nich; będą mocno zaskoczeni dowiedzą się za kilka dni, że jestem w Paryżu i że moje wojska wracają". I rzeczywiście cesarz za kilka dni był w Paryżu, ale z wojsk zaangażowanych w wojnę hiszpańską wróciła tylko Gwardia Cesarska. Zaczął więc pośpiesznie ściągać rozrzucone po całej niemal Europie zachodniej swoje wojska do południowych Niemiec, nad granicę Austrii, w okolice Norymbergi i Ratyzbony. Pomimo iż z Warszawy przesyłano mu alarmujące wieści o koncentracji silnego korpusu austriackiego nad granicą Księstwa, Napoleon nie skierował na wzmocnienie jego osłabionej armii ani jednego żołnierza, nie przysłał ani jednego karabinu. Pod tym względem austriaccy politycy i sztabowcy nie pomylili się. Polacy na ogół wierzyli w "gwiazdę Napoleona", zdawali sobie sprawę, że z tą ilością wojska, jaką udało mu się zebrać w południowych Niemczech, potrafi przeciwstawić się silniejszej armii austriackiej, ale cesarz był daleko, a tu, nad Pilicą, stał korpus austriacki grożąc bezbronnemu niemal Księstwu. Książę Józef Poniatowski, minister wojny i naczelny wódz wojska Księstwa Warszawskiego, od kilku już miesięcy żył w rozterce. Z uzyskiwanych przez własną, polską służbę wywiadowczą danych o ruchach wojsk austriackich w Galicji i o powolnym przesuwaniu ich nad granicę Księstwa Warszawskiego sporządzał obszerne raporty i wysyłał je do Paryża, a kopie ich do Hamburga lub Lubeki, domagając się od Napoleona lub chociaż od jego marszałka Davouta wytycznych w sprawie postępowania w wypadku, gdyby Austriacy wkroczyli do Księstwa. Przesyłając te raporty i memoriały Poniatowski przypominał o mizernym stanie uzbrojenia wojska i o jego małej liczebności. Znając apodyktyczny charakter cesarza, a także nie znoszący sprzeciwu sposób bycia marszałka Davouta, książę nie dopominał się oczywiście o skierowanie do Księstwa Warszawskiego polskich pułków z Hiszpanii, przypuszczał jednak, że któremuś z nich przyjdzie na myśl, żeby odesłać na miejsce chociaż jednostki z terenu Prus albo z Gdańska, co z uwagi na odległość leżało w granicach możliwości. W odpowiedzi otrzymywał jednak zapewnienia, że Księstwu nic nie grozi. Każdy z nich uzasadniał jednak takie przeświadczenie inaczej, tak jak każdy zalecał inne kroki w wypadku, gdyby mimo wszystko Austriacy ważyli się na podjęcie kroków wojennych przeciwko Księstwu. Rada, jaką dawał Davout, była prosta. Jego zdaniem, gdy Austriacy wejdą na teren Księstwa, Poniatowski powinien wszystkie wojska pozamykać w twierdzach - Częstochowie, Pradze, Serocku, Modlinie i Toruniu, bronić się i czekać na pomoc z Francji. Napoleon natomiast był przekonany, że w ostatnim momencie Austriacy wycofają wojska znad granicy Księstwa po to, by je użyć tam, gdzie będą bardziej potrzebne, to jest w działaniach nad Dunajem, przeciw jego armii. Poza tym Napoleon miał umowę z carem Aleksandrem, swoim sprzymierzeńcem od dwu lat, że w wypadku gdyby Austria uderzyła na Księstwo Warszawskie, Rosja wyśle kilkudziesięciotysięczny korpus, nie tyle na pomoc Polakom, ale po to, by swą obecnością nad granicą Księstwa Warszawskiego paraliżować zamiary Austriaków. Wiara Napoleona w sojusz rosyjski i w pomoc na rzecz Księstwa Warszawskiego świadczyła chyba o jego łatwowierności politycznej i o niewiedzy, że problem Polski, a w tamtym czasie problem Księstwa jest tym, co cementuje przyjaźń wszystkich trzech państw zaborczych, bez względu na to, jakby się chwilowo układały ich stosunki polityczne w innych sprawach. Napoleon nie znał dokładnie zawiłości politycznych tego rejonu Europy. Dlatego nie bardzo mu się chciało wierzyć, aby Austria kładąc wszystko na wojenną rozprawę z nim, na równi stawiała kwestię małego Księstwa. Toteż zalecał księciu Józefowi, żeby gromadzeniem szczupłych sił Księstwa nad granicą Galicji nie prowokował Austriaków. Gdyby jednak wszystko ułożyło się inaczej, to znaczy, gdyby wbrew jego przypuszczeniom Austria popełniła niedorzeczność i przedsięwzięła kroki wojenne przeciwko Księstwu i gdyby na dodatek zawiodła sojusznicza, przyobiecana pomoc Rosji, w takim przypadku Napoleon zalecał księciu Józefowi zebranie całego wojska polskiego i wyjście z nim do Saksonii. Takie to rady dawali księciu Poniatowskiemu Napoleon i jego marszałek Davout. Świadczyły one o tym, że sprawa, która dla Polaków była najważniejszą, dla Napoleona, w rzędzie jego interesów zajmowała bardzo dalekie miejsce. Dowodziły one ponadto małej znajomości charakteru Polaków. Nie można inaczej przypuszczać, skoro cesarz Francuzów myślał, że wojsku polskiemu łatwo będzie opuścić kraj w tym ciężkim zamencie, pozostawiając ludność na łaskę i niełaskę okupanta. Nie orientował się też dostatecznie dobrze w sytuacji samego księcia Józefa, dla którego takie wyjście było nie do przyjęcia. Książę Józef Poniatowski był ministrem wojny i naczelnym wodzem, ale nie osiągnął tego stanowiska ani dzięki jakimś nadzwyczajnym zasługom dla kraju, ani z uwagi na nieprzeciętne zdolności, a w dodatku nie posiadł zaufania tak w kołach wojskowych, jak i w szerokich kręgach społeczeństwa. Nosił przecież nazwisko, które w tamtych latach, prawie bezpośrednio po trzecim rozbiorze, było dla Polaków synonimem zdrady narodowej. Jeden jego stryj, ostatni król Stanisław August, był przez Polaków uważany za sprawcę wszystkich nieszczęść kraju, drugi, prymas, popełnił w 1794 roku samobójstwo na skutek wykrycia jego zdradzieckich kontaktów z oblegającymi Warszawę Prusakami. Cóż więcej trzeba było, by haniebne miano zdrajców przylgnęło do całej rodziny? Oparta na protekcji kariera samego księcia Józefa też nie podobała się rodakom. Urodzony w Wiedniu, bo ojciec jego, Andrzej, był generałem austriackim, tam się wychował i w austriackim wojsku rozpoczął służbę. Gdy doszedł do stopnia pułkownika, stryj Stanisław sprowadził go do Polski i mianował generałem oraz naczelnym wodzem wojska polskiego, choć ani wiek księcia, ani jego doświadczenie wojskowe temu stanowisku nie odpowiadały. Wprawdzie w czasie wojny w 1792 roku w obronie Konstytucji 3 maja książę Józef dał dowody osobistego męstwa, a nawet próbkę zdolności dowódczych, ale nigdy jeszcze żadna przegrana wojna nie przyniosła sławy generałowi głównodowodzącemu. Po przystąpieniu króla do konfederacji targowickiej książę Józef postąpił tak, jak to uczyniła większość wyższych oficerów - podał się do dymisji i odesłał Stanisławowi Augustowi Krzyż Virtuti Militari. Ale to honorowe wyjście z sytuacji wszyscy uznali za demonstrację, gdyż aczkolwiek odżegnał się książę od króla, ale nie zerwał stosunków ze stryjem. Wszyscy o tym wiedzieli i głośno pokpiwali z taktyki Poniatowskich. Jeszcze raz dał książę Józef dowód patriotyzmu i bezinteresowności, kiedy po wybuchu Powstania Kościuszkowskiego zgłosił się u Najwyższego Naczelnika, a swego podkomendnegosprzed dwu lat, wyrażając gotowość służenia na stanowisku, jakie mu zostanie powierzone. Na ówczesne czasy był to wielki krok. Dla sprawy kraju książę Józef poświęcił swoją osobistą ambicję i podporządkował się dowódcy wybranemu przez naród. Cóż, kiedy poza Kościuszką chyba nikt nie potraktował w taki sposób postępku księcia. Dopatrywano się w tym raczej pozy, a nawet jeszcze gorzej - dążenia do wejścia jednego z rodziny Poniatowskich do grupy wyższych oficerów powstania. Na dodatek księciu Józefowi w tamtym okresie nie dopisywało szczęście. Gdy w czasie oblężenia Warszawy powierzył mu Kościuszko dowództwo nad odcinkiem Powązek, tam właśnie Prusacy przełamali obronę polską i Naczelnik musiał zastąpić księcia Józefa generałem Janem Henrykiem Dąbrowskim. Ale najgorszy, najbardziej szkodzący opinii księcia Józefa był okres po trzecim rozbiorze, po ostatecznym upadku państwa polskiego. Gdy z ziemi włoskiej rozległ się głos Dąbrowskiego nawołujący Polaków pod broń, książę pozostał nań głuchy. Gdy setki byłych żołnierzy i oficerów przedzierało się przez kilka granicznych kordonów, by wstępować do Legionów, książę pozostał w Warszawie. Kiedy legioniści na swych sztandarach wypisywali hasła przejęte wprawdzie od francuskich towarzyszy broni ale jakżeż bliskie Polakom: "Wolność - Równość - Braterstwo", książę otaczał się zbiegłymi z Francji kontrrewolucjonistami. Gdy jego dawni koledzy i podkomendni szli z bitwy w bitwę, gdy krwią, ranami i tysiącami poległych płacili za przyjaźń Francji, licząc, że w dogodnych warunkach wesprze ona ich walkę o niepodległość Polski, on stał na czele garstki lekkoduchów warszawskich, wodząc ich z balu w pałacu Pod Blachą na bal do Jabłonny. Mówili niektórzy, że książę w ten sposób chce zabić pustkę życia i żal do losu, który go postawił na uboczu spraw i wydarzeń, jakimi żyli jego rówieśnicy. Może było w tym trochę prawdy, ale sposób uciekania od rzeczywistości nie przynosił księciu chluby. Tak zastały go wypadki listopadowe 1806 roku. Na ziemie polskie weszły wojska francuskie. Prawie jednocześnie przybyli Dąbrowski i Wybicki, by w Poznaniu wydać odezwę do narodu, nawołując do powstania. Organizowano siłę zbrojną we wszystkich wyzwolonych województwach, wracali z różnych stron Europy byli wojskowi, wstępowali do armii przebywający na terenie kraju starzy kościuszkowscy żołnierze i legionowi weterani. Gdy po Wielkopolsce ruch ogarnął i Mazowsze, gdy zawrzało w Warszawie, książę Józef jak inni wydobył stary mundur generalski i choć go nikt do tego nie upoważnił, powitał wkraczającego do miasta francuskiego marszałka Murata. Był to jakby symboliczny akces do powstającego wojska, tylko że spośród Polskiej generalicji niktna ten akces nie czekał i nikomu książę Józef nie był potrzebny. Tym bardziej zdziwieni byli wszyscy, gdy już w czasie pierwszych rozmów z Muratem, a następnie z samym Napoleonem, książę Poniatowski zażądał dla siebie naczelnego stanowiska w armii. Wygórowane to było żądanie i na pewno książę Józef sam zdawał sobie z tego sprawę. Gdzież mu się było równać z osiwiałym w bojach i okrytym sławą narodową Dąbrowskim, którego imię rozbrzmiewało w przyniesionej z Włoch przez żołnierzy pieśni, a której już wtedy wiadomo było, iż związana będzie na wszystkie następne wieki z losami narodu. Gdzież mu się było równać i z innymi bohaterami bitew nad Trebbią i pod Hohenlinden. Ale zażądał książę Józef najwyższego stanowiska, ponieważ wiedział, iż na żadnym innym nie będzie miał możliwości zrehabilitować się w oczach narodu, że żadna inna funkcja nie stworzy okazji do oczyszczenia nazwiska Poniatowskich od przypisywanej im zdrady. Książę Józef żądał najwyższego stanowiska w wojsku polskim i po wielu targach otrzymał je od Napoleona. Cesarz przez tę nominację chciał przeciągnąć na swą stronę część polskiej arystokracji i w rezultacie to osiągnął, choć wzbudził niechęć wojska do nowego ministra. Generałowie jawnie okazywali Poniatowskiemu niemal lekceważenie, szemrali młodsi, a nawet prości żołnierze pokpiwali sobie z wodza, który ostatnie dziesięć burzliwych lat przeżył wśród krynolin. Toteż kiedy wiosną 1809 roku zaczął się chmurzyć horyzont polityczny, kiedy nad Pilicą zbierały się wojska austriackie, książę wiedział, że dla niego zbliża się czas decydującej próby. Dlatego chcąc być lojalny wobec cesarza i jego marszałka, zastanawiał się jednocześnie nad takim rozwiązaniem, które by nie mogło postawić go w dwuznacznej sytuacji. Zasięgał rady ludzi ze swego otoczenia, ale nastawiał ucha szczególnie w stronę tych, którzy radzili mu przeciwstawić się Austriakom w otwartym boju. A miał książę Józef w tamtym czasie dobrych doradców. Szef sztabu Generalnego, Stanisław Fiszer, oficer kościuszkowski, a później dzielny żołnierz Legionów we Włoszech, miał umysł ścisły, systematyczny i potrafił skrupulatnie kalkulować siły i możliwości wojska. Zastępujący księcia Józefa, jako minister wojny, generał Józef Wielhorski był może spośród generałów najprzyjaźniej usposobiony do naczelnego wodza. Był wreszcie w otoczeniu Poniatowskiego młody Francuz, generał Jan Pelletier, przysłany przez Napoleona na dowódcę polskiej artylerii, który łączył w sobie wiedzę wojskową z brawurą. On to właśnie, rzuciwszy tylko okiem na mapę okolic Warszawy - powiedział, że jeżeli arcyksiążę Ferdynand myśli sobie z Nowego Miasta nad Pilicą urządzić spacerek w stronę Warszawy najkrótszą drogą, to nie pozostaje nic innego, jak mu w tym spacerze przeszkodzić, a najlepiej do tego nadają się bagniste okolice Raszyna, na wiosnę na skutek roztopów i deszczu jeszcze bardziej niż zwykle niedostępne. Spodobała się Poniatowskiemu ta myśl, toteż wsiadł na koń,poprosił z sobą Fiszera, Pelletiera, a także szefa wojsk inżynieryjnych, powszechnie nazywanych saperami, Jana Malleta i popędzili obejrzeć z bliska wskazaną przez Pelletiera pozycję. Gdy po kilku godzinach wrócili, plan bitwy obozowej w ogólnych zarysach był już właściwie gotów. Nie mogło być oczywiście mowy, żeby z tymi siłami, jakie były na miejscu, przedsiębrać walkę manewrową, to znaczy, żeby starać się częścią wojska związać Austriaków od czoła, a częścią obejść i zaatakować z boku, co by mogło dać bardziej efektywne rozstrzygnięcie. Na taką walkę wojsko Księstwa było za słabe. Ale zatrzymać Austriaków nad pasem bagien, zmusić ich do pokonywania niedogodnego terenu i wykrwawić, ile się tylko da, a przy okazji dowiedzieć się, ile ich jest i jakie pułki na Księstwo rzucili - to wszystko zdawało się leżeć w granicach możliwości. Natychmiast więc wysłał książę Józef rozkaz do generała Aleksandra Rożnieckiego, który z dwoma pułkami polskiej kawalerii znajdował się już nad Pilicą, by bacznie śledził wszelkie ruchy nieprzyjaciela, a gdyby ten przekroczył granicę, to żeby nie tracąc z nim bojowej styczności wycofywał się na Raszyn. Niewiele miał Rożniecki tej kawalerii, trochę tylko więcej niż półtora tysiąca, ale na dobrych koniach i dobrze wyćwiczonych żołnierzy. Przesunięcie ich nad Pilicę odbyło się bez większych trudności i dokonane zostało tak, jak sobie tego Napoleon życzył, to znaczy bez prowokowania Austriaków. Pułki jazdy nie oddaliły się zbyt daleko od swoich miejsc stałego zakwaterowania. 1 pułk strzelców konnych stacjonował stale w okolicach Góry i Czerska, natomiast 3 pułk strzelców konnych - w Piasecznie, w związku z czym nie potrzebował się nawet - jako pierwszy - przeprawiać przez Wisłę. Obydwa te pułki miały świetnych dowódców. 1 pułkiem strzelców konnych dowodził Pułkownik Konstanty Przebendowski, dawny oficer kawalerii, uczestnik wojny polsko-rosyjskiej w 1792 roku, a później w powstańczej armii Kościuszki. Dowódcą 3 pułku strzelców konnych był Benon Łączyński, młodszy od Przebendowskiego, ale z nie mniej piękną przeszłością wojenną. Łączyński był uczestnikiem wszystkich walk Legionów Polskich we Włoszech i chociaż służył tam w piechocie, gdyż początkowo Legiony nie posiadały wcale jazdy, a później bardzo nieliczną, to jednak po powrocie do kraju i odrodzeniu się wojska polskiego zwyciężyło w nim zamiłowanie do służby w kawalerii i szybko, jako niezwykle zdolny, dosłużył się stopnia pułkownika. Poniatowski znał tych dowódców i wiedział, że potrafią wykonać powierzone im zadanie. Z myślą, aby jazda ta, zmuszana przez Austriaków do wycofywania się, mogła znaleźć oparcie już na raszyńskiej pozycji, skierował książę Józef w tamten rejon dwa bataliony stacjonującego w Warszawie 3 pułku piechoty, liczącego 1700 żołnierzy, pod dowództwem pułkownika Edwarda Żółtowskiego, podobnie jak wymienieni już dowódcy doświadczonego oficera, który w czasie Powstania Kościuszkowskiego brał udział w obronie Warszawy, a w późniejszych latach walczył w Legionach Polskich we Włoszech. Żółtowski otrzymał także cztery działa polowe. Razem z Żółtowskim udał się pod Raszyn wyznaczony przez księcia Poniatowskiego generał Łukasz Biegański, pracownik Sztabu Generalnego. Miał on nadzorować czynności wojska znajdującego się już na przedpolu Warszawy i przez niego dowódcy mieli przesyłać meldunki dla sztabu, a ten - rozkazy do dowódców pułków. Wszystko to miało oczywiście charakter tymczasowy, ponieważ sztab wydawał właśnie rozkazy dla pozostałych jednostek wojska, by stopniowo przesuwały się ze swych miejsc zakwaterowania pod Raszyn. W czasie kiedy nad graniczną rzeką Pilicą, po stronie Księstwa Warszawskiego, zaczęły się pojawiać pierwsze oddziały wojska polskiego, oddziały drobne, których łączna siła nie dochodziła nawet do 4000, po południowej stronie linii granicznej stały już o wiele, wiele liczniejsze wojska austriackie. Wszystkie wsie w okolicy Nowego Miasta, Odrzywoły, a nawet dalej na południe, koło Końskich i Radomia, zajęte były przez wojsko. Cierpiała na tym ludność wiejska, ponieważ musiała oddawać swoje domy na kwatery dla żołnierzy, cierpiały dwory, gdzie na siłę wciskali się oficerowie, znosiły udrękę miasteczka, w których rozkładały się sztaby i w których urządzano szpitale polowe. Więcej jednak niż zagęszczenie w domach mieszkalnych dawały się ludności we znaki przeprowadzane przez wojsko austriackie rekwizycje. Ponieważ wiedeńscy sztabowcy uważali, że wojska powinno się żywić zasobami z tych terenów, na których się znajduje, zabierano miejscowym zboże, siano i owies, wywlekano z obór na ubój ostatnie krowy. Trwało to przez kilka tygodni, gdyż wojsko austriackie ściągało nad granicę Księstwa Warszawskiego powoli. Najpierw przymaszerowała piechota, później przybyła artyleria i tabory, a dopiero na samym końcu - jazda. Ze strachem, ale i z podziwem spoglądali miejscowi ludzie na pyszne, świetnie uzbrojone i pięknie umundurowane wojsko cesarskie, dziwili się słysząc najróżniejsze języki, jakimi mówili żołnierze. Obok austriackich Niemców, Węgrzy i Czesi, Włosi i Chorwaci, a nawet Polacy z Galicji, przedstawiciele wszystkich podbitych przez Austrię narodów szli obok siebie walczyć za obcą im sprawę. Austria wypowiedziała wojnę Napoleonowi 6 kwietnia. Tego też dnia rozpoczęły się działania na zachodzie. Zgodnie z poleceniem naczelnego wodza armii austriackiej, arcyksięcia Karola, Ferdynand d'Este miał z VII korpusem - bo taką nazwę nosiły wojska zgromadzone nad Pilicą - wkroczyć do Księstwa 15 kwietnia. Otrzymał też Ferdynand rozkaz z Wiednia, aby na dwanaście godzin przed rozpoczęciem działań wojennych zawiadomił oficjalnie księcia Józefa o tym, co miało zastąpić oficjalne wypowiedzenie wojny rządowi Księstwa Warszawskiego. W związku z tym arcyksiążę Ferdynand przybył 14 kwietnia do obozu austriackiego nad Pilicą i dokonał przeglądu wojsk wchodzących w skład VII korpusu. Przegląd i zapoznanie się ze stanem uzbrojenia korpusu utwierdziło go w przekonaniu, że posiada dostateczną siłę, aby jego marsz na Warszawę był bardziej podobny do powrotu z manewrów niż do działań wojennych. Tak przynajmniej pisał do swego przełożonego w Wiedniu. Korpus austriacki, którym dowodził arcyksiążę Ferdynand, stanowiły dwie dywizje - jedna piechoty i jedna kawalerii - oddział straży przedniej, dwa pułki artylerii, no i oczywiście najróżniejsze oddziały pomocnicze, jakie w tamtym okresie a przy istnieniu ówczesnych rodzajów broni były organizowane. Były to więc kompanie saperów, służby sanitarnej, szwadrony lekkiej jazdy, których żołnierze byli używani jako gońcy i kurierzy do utrzymywania łączności, a także najważniejsze w czasie wojny oddziały służby zajmującej się zaopatrywaniem walczącego wojska w żywność, w furaż dla koni, dostarczaniem wyczerpującej się amunicji. Obiema dywizjami dowodzili feldmarszałkowie; dywizją piechoty Mondet, a dywizją kawalerii Schauroth. Zarówno dywizje piechoty, jak i jazdy składały się z trzech brygad, z których każda posiadała w swym składzie po dwa pułki. Na czele brygad stali generałowie w dywizji feldmarszałka Mondeta: Pfleicher, Trautenberg i Civalart, a w dywizji Schaurotha: Speth, Geringer i Branovacsky. Oddział straży przedniej, którym dowodził generał Mohr, składał się z trzech pułków piechoty oraz jednego pułku huzarów. Spośród pułków piechoty, jakie pozostawały pod rozkazami Mohra, wymienić należy najsławniejszą jednostkę piechoty austriackiej, pułk noszący nazwę swego dawnego organizatora i dowódcy - Vukassovicha. Ogółem VII korpus austriacki liczył 31587 żołnierzy, 7366 koni i 94 działa artyleryjskie. Po odliczeniu służb pomocniczych i chwilowo chorych ponad 29 000 mogło być użyte bezpośrednio w walce. Licząc według podstawowych w tamtych czasach oddziałów taktycznych, VII korpus austriacki posiadał 23 bataliony piechoty, 34 szwadrony kawalerii i 94 armaty. Poza ilością wojska i jakością sprzętu oraz uzbrojenia o losach wojny decydują w znacznym stopniu dowódcy. Wprawdzie sam arcyksiążę Ferdynand d'Este był człowiekiem jeszcze młodym i w 1809 roku liczył dopiero 28 lat, ale za to jego feldmarszałkowie i generałowie należeli do najbardziej doświadczonych dowódców austriackich. Wszyscy oni brali już udział w wojnie austriacko-tureckiej w 1788 roku, a później uczestniczyli w ciągłych kampaniach przeciwko Francji, od 1791 do 1805 roku. Co prawda w wojnach tych generałowie austriaccy częściej brali lanie, niż odnosili zwycięstwa, ale i w przegranych wojnach wzbogaca się doświadczenie. Cieszyli się zapewne austriaccy generałowie perspektywą łatwego zwycięstwa nad armią Księstwa, które mogło podreperować ich reputację w oczach dworu cesarskiego, gdyż rwali się do tej wojny, z niecierpliwością czekali na rozkaz przekroczenia granicy. Wierzyli w to łatwe zwycięstwo, zresztą trudno, by nie wierzyli, skoro wiedzieli, jak przedstawia się siła Księstwa. Wiedzieli doskonale, że Polacy nie są w stanie wystawić więcej niż 10 batalionów piechoty, 15 szwadronów jazdy i 27 dział. Razem stanowiło to około 15 000 żołnierzy. Ale przecież niecała ta ilość mogła być użyta do walki, gdyż jakąś część musiano pozostawić w twierdzach i w garnizonach; część była czasowo niezdolna do służby, co jest zjawiskiem normalnym. W rezultacie Polacy mogli przeciwstawić ich 29 000 co najwyżej 12 000 wojska. Austriacy mieli więc ponad dwukrotną przewagę. Wiedzieli też, że na terenie Księstwa znajduje się około 2500 wojska saskiego z 12 działami, które bawiło w Warszawie w związku z niedawnym pobytem w księstwie króla saskiego, a jednocześnie Wielkiego Księcia Warszawskiego Fryderyka Augusta, nie byli jednak pewni, czy wojsko to zostanie użyte do walki. Mieli więc Austriacy doskonałe rozeznanie o stanie siły zbrojnej Księstwa. Jednym z ciekawszych szczegółów historii wojny polsko-austriackiej w 1809 roku jest zagadnienie posiadania przez nich tak dokładnych informacji. Na długo przed przymaszerowaniem nad Pilicę pierwszego oddziału VII korpusu, gdyż już w styczniu zjawił się tam i objeżdżał wszystkie austriackie posterunki graniczne pułkownik hr. Adam Neipperg. Właściwie nie byłoby w tym nic dziwnego, ponieważ był on dowódcą wojsk strzegących granicy, tylko że wcześniej przyjeżdżał tylko niestety, zawsze na krótko i nigdy nie przyszło mu nawet na myśl, by dokonać takiej lustracji. Oficerowie austriackiej straży granicznej w Galicji wiedzieli, że pułkownik Neipperg był ich przełożonym, ale wiedzieli też, że przebywał on stale w Wiedniu, gdzie obracał się w najwyższych sferach, a nawet bywał na dworze cesarskim. Hrabia Adam Neipperg służył w wojsku od 16 roku życia. Jako młody oficer brał udział w wojnie austriacko-francuskiej i w 1794 roku, w czasie jednej utarczki stracił prawe oko. Od tego czasu nosił czarną opaskę, przez co twarz jego nabrała charakterystycznego wyrazu. Za udział w kampanii włoskiej otrzymał najwyższe odznaczenie austriackie - krzyż Marii Teresy, i - trochę chyba zbyt młodo - stopień pułkownika. Był dowódcą 1 pułku huzarów cesarskich, a po 1807 roku podlegał mu też kordon graniczny w Galicji, ale przy swych oddziałach bywał bardzo rzadko. Najwyższe władze w Wiedniu używały go często do wszelkiego rodzaju misji wojskowo-dyplomatycznych. Tylko niektórzy wtajemniczeni wiedzieli, że zasadniczą sprawą, jaką Neipperg się zajmuje, jest wywiad wojskowy, inaczej mówiąc szpiegostwo. Po dokonaniu lustracji ważniejszych posterunków granicznych pułkownik Neipperg zatrzymał się w miejscowości Nowa Góra nad Pilicą, gdzie zamieszkał w kwaterze komendanta posterunku, i to na parę dni znikał, to znów się niespodziewanie pojawiał. Musiał być Neipperg w swoim zawodzie szpiega graczem nie lada, a także cechowała go chyba wyjątkowa odwaga, skoro - jak się później okazało - w gorączkowym czasie, kiedy wojna wisiała na włosku, miał odwagę wyprawiać się z Nowej Gary aż cztery razy do Warszawy. Podobno w czasie swych nieoficjalnych bytności w stolicy Księstwa Warszawskiego dotarł nawet do bardzo bliskiego otoczenia księcia Józefa, a mianowicie do mieszkającej w jego pałacu Pod Blachą pani Vauban, emigrantki francuskiej, która zanim przyjechała do Warszawy spędziła jakiś czas w Wiedniu i tam miała się zetknąć z Neippergiem. Czy naprawdę bywał Neipperg w pałacu pod Blachą, nie wiadomo. Różnie ludzie o tym mówili i wtedy, i potem. Wiadomo jednak na pewno, że właściwym celem wizyt Neiperga w Warszawie były spotkania z byłym konsulem austriackim, du Cache Benoit, od dawna będącym już na emeryturze i liczącym w 1809 roku 70 lat, który pozostawał w naszym kraju rzekomo na skutek przyzwyczajenia i niemożności życia poza Warszawą. Ten to staruch, dysponując nadsyłanymi mu z Wiednia pieniędzmi, werbował agentów, najczęściej spośród wrogich Napoleonowi, a więc i wrogich jego sprzymierzeńcom emigrantów francuskich, zbierał przy ich pomocy wszelkie wiadomości o wojsku, sporządzał obszerne raporty i wysyłał do sztabu austriackiego. Wszystko to wyszło na jaw po aresztowaniu Benoit przez władze Księstwa 14 kwietnia 1809 roku. "Przywiązany do Warszawy" stary konsul austriacki zdemaskowany został przy wykonywaniu zadania, jakim go obarczył pułkownik Neipperg w czasie ostatniej wizyty. Nie było to już zadanie dotyczące spraw czysto wojskowych, a raczej dywersja polityczna, jaką rząd austriacki obmyślił w zamiarze rozbrojenia Polaków pod względem moralnym, chcąc osłabić ich wolę walki o niezawisłość Księstwa. Zaczął mianowicie du Cache Benoit rozpowszechniać między ludnością Księstwa odezwę dowódcy VII korpusu austriackiego arcyksięcia Ferdynanda, członka rodziny cesarskiej i upoważnionego do występowania w imieniu cesarza. Robił to jednak du Cache Benoit chyba trochę nieudolnie, gdyż zanim pierwsze sto egzemplarzy wydrukowanej odezwy rozdano mieszkańcom Warszawy, aresztowany został i on sam, i kilku jego agentów. Tylko jeden z nich, o włoskim nazwisku Tryncani, zdołał dojechać z odezwami do Poznania, ale i jego tamtejsza policja natychmiast aresztowała. Czy Neipperg wiedział o tym, że akcja się nie udała - nie wiadomo. Znajdował się on w tym czasie przy sztabie arcyksięcia Ferdynanda, pomagając w ostatnich przygotowaniach wojska do przekroczenia granicy. Austria wypowiedziała wojnę Napoleonowi 6 kwietnia, zgodnie z poleceniem naczelnego wodza austriackiego, arcyksięcia Karola, Ferdynand miał wkroczyć do Księstwa Warszawskiego 15 kwietnia. Był piątek 14 kwietnia. O godzinie siódmej wieczorem austriacki porucznik Paczany wręczył dowódcy polskiego posterunku granicznego w Nowym Mieście, porucznikowi Kraśnickiemu, bilet wizytowy arcyksięcia Ferdynanda, na którego odwrocie dowódca austriacki zawiadamiał księcia Józefa, iż za 12 godzin przekroczy Pilicę. Jednocześnie austriacki oficer wręczył Kraśnickiemu jeden egzemplarz odezwy do Polaków, taki sam, jakie stary konsul du Caohe Benoit próbował szeroko rozpowszechnić wśród mieszkańców Księstwa. Kraśnicki natychmiast przesłał zawiadomienie Ferdynanda generałowi Rożnieckiemu, a ten wysłał oficera łącznikowego do Warszawy. Wreszcie sytuacja się wyjaśniła. W sobotę 15 kwietnia na ulicach Warszawy było jeszcze rojniej niż w dniach poprzednich, mimo iż od rana siąpił drobny, wiosenny deszcz. Nie wiadomo, jak to się stało, ale treść wydanej przez arcyksięcia Ferdynanda odezwy do Polaków była prawie wszystkim znana. Mylił się jednak austriacki arcyksiążę myśląc, iż jego apel do mieszkańców Księstwa wywrze dobre wrażenie i wpłynie na wytworzenie się przychylniejszych dla Austrii nastrojów. Ludność przyjęła odezwę z oburzeniem, chociaż była ona napisana sprytnie, podchwytliwie i poruszała najżywotniejsze sprawy Polaków. Arcyksiążę Ferdynand zapewniał mieszkańców Księstwa Warszawskiego, iż nie przychodzi w celu walki z Polakami, gdyż wrogiem Austrii jest tylko Napoleon. Następnie wyliczając wszystkie ciężary, jakie spadły na Księstwo z powodu jego zależności od Francji, zachęcał do zrzucenia jarzma francuskiego. Podkreślał, iż wojska austriackie przynoszą Polakom wolność. Na końcu zapowiadał jednak niedwuznacznie zamiar oddania ziem Księstwa Prusom, stwierdzając: "Austria nie prowadzi wojny w celu zdobyczy, lecz w zamiarze wypędzenia zewsząd Francuzów i zwrócenia każdemu monarsze praw właściwych, przez zdobywcę wydartych". Około południa ukazała się powszechnie czytana w tamtym czasie przez mieszkańców Warszawy "Gazeta korespondenta krajowego i zagranicznego", w której na pierwszej stronie zamieszczona została odezwa wydana do Polaków przez Radę Stanu, będąca odpowiedzią na bezczelne wywody arcyksięcia Ferdynanda. "Wkracza do nas i mówi jak do hordy niemającej rządu, a głoszącysię tylko nieprzyjacielem Cesarza Napoleona, mniema, że sprawę naszą odłączy od sprawy dobroczyńcy naszego..." - głosiła odezwa. A w końcowej części zapewniała: - "Rząd więc i naród chcą się bronić i odeprzeć niesprawiedliwą napaść..." Odezwę podpisał prezes Rady Stanu Stanisław Kostka Potocki. Być może, że on sam kładąc podpis pod tym dokumentem był w zgodzie ze swym sumieniem; wiele razy - tak wcześniej, jak i później - dawał dowody wielkiego patriotyzmu i politycznej mądrości. Inni jednak członkowie rządu nie byli tego samego zdania. Opór polskiego wojska wydawał im się niemożliwy, skłonni byli prowadzić pertraktacje a w końcu i skapitulować, gdyż pertraktacje z silniejszym zawsze prowadzą do kapitulacji. Kroki, jakie przedsiębrał Poniatowski, wydawały im się nierozsądne. Żeby z tym mieć jak najmniej wspólnego, podjęli uchwałę o ewakuacji Rady Ministrów i Rady Stanu do Tykocina, niby to ze względu na bezpieczeństwo, ale tak naprawdę to chodziło im, żeby z daleka patrzeć na rozwój wypadków. Odezwa została wydana tylko ze względu na postawę ludności i wojska. Wydane także pod naciskiem Poniatowskiego zarządzenie Rady Stanu o poborze rekruta i o zaciągu ochotniczym do wojska było przez ludność, a zwłaszcza przez młodzież, przyjęte z entuzjazmem. We wszystkich miastach, gdzie przeprowadzano pobór, zgłaszały się setki ochotników. Od drugiej po południu przez Warszawę maszerowało wojsko, kierując się znów w stronę rogatki Jerozolimskiej. Ludność z żalem żegnała wyruszające na wojnę oddziały, ze wzruszeniem patrzyła na znane sobie z różnych rewii pułki, na ich dowódców, na bajecznie kolorowo ubranych żołnierzy. Kolumnę otwierał 1 pułk piechoty, stojący stale na Pradze. Maszerujący szóstkami żołnierze mieli na sobie granatowe mundury z żółtymi kołnierzami i takimi samymi lampasami na spodniach, spiętych u dołu białymi kamaszami, zapinanymi na dwanaście guzików. Na piersiach krzyżowały im się parciane pasy sakw. Zrolowane płaszcze przewieszone mieli przez ramię, a na głowach wysokie czaka z orłem polskim. Żołnierze kompanii grenadierskich, które maszerowały na czołach batalionów, zamiast czak mieli wysokie czapy z niedźwiedziego futra, nazywane "bermycami". Karabiny z długimi bagnetami nieśli na lewym ramieniu. Oficerowie szli z obnażonymi szablami. Na czele jechał pułkownik Kazimierz Małachowski, suchy, kościsty, o surowym wyrazie twarzy, który mimo iż nie był jeszcze stary, zdążył jednak stać się dla mieszkańców miasta postacią niemal legendarną. Pokazywano go sobie na wszelkich rewiach, przeglądach i defiladach jako tego, który przeszedł przez piekło San Domingo, przeżył wszystkie niedole i rozczarowania polskich żołnierzy-tułaczy. Szedł następnie 2 pułk piechoty, umundurowany tak samo jak poprzedni, ale widać było, że w nowsze mundury. Od początku tak było, gdyż dowódca 2 pułku, Staś Potocki, był przyjacielem księcia Józefa i wszystko potrafił od niego wytargować. Krzywili się oficerowie, szemrali nawet szeregowi żołnierze, ale nikt nie mógł temu zaradzić. Ze względu na piękną prezencję żołnierze tego pułku byli pupilkami Warszawy. Lubiany był zresztą i ich dowódca, piękny pułkownik, choć nietęgi żołnierz. Nikomu z patrzących tamtego dnia na wspaniałą postać tego oficera nie przyszłoby do głowy, że w dwadzieścia jeden lat później, kiedy Warszawa znów będzie przeżywać kolejny wielki zryw, kiedy garstka podchorążych i studentów w noc listopadową chwyciwszy za broń rzuci się do walki o wolność, Staś Potocki - wtedy już generał - zagrodzi im drogę i zginie od armatniej kuli w imię zasady "kto nie z nami, ten przeciw nam". Ale wtedy, w 1809 roku Staś Potocki i jego pułk byli szczególnie serdecznie żegnani przez ludność. Przemaszerował później przed warszawską ludnością 6 pułk piechoty. Żołnierze tego pułku mieli także granatowe mundury, ale kołnierze i lampasy koloru karmazynowego, takie jakie nosiła cała dywizja kaliska. Na czele jechał na koniu siwy, o sumiastym wąsie pułkownik Julian Sierawski. O ile wystrojonych żołnierzy drugiego pułku żegnali warszawiacy z serdecznością, tak na tych patrzyli z szacunkiem, wiedząc, iż to, przecież ci, którzy dwa lata temu oblegali Gdańsk, a po kapitulacji jego załogi brali udział w bitwie pod Frydlandem - najstarsi żołnierze w odrodzonym na ojczystej ziemi wojsku polskim. Potem przejechała artyleria w zielonych mundurach z czarnymi wyłogami. Prowadził ją podpułkownik Jakub Redl. Nie było tej artylerii zbyt dużo: 25 dział polowych. Reszta musiała pozostać w twierdzach, na Pradze, w Modlinie i Serocku. Za nimi kompania artylerii konnej pod dowództwem młodziutkiego kapitana Włodzimierza Potockiego. Przemaszerowali następnie przez Warszawę Sasi. Trzy bataliony piechoty, około 500 kawalerii i 12 armat. Prowadził ich saski generał Polen'tz. Przeszli wśród zebranego tłumu nie jak sprzymierzeńcy, ale jak wojsko obce, nie wzbudzając niczyjego entuzjazmu, przez nikogo nie żegnani. Ledwie