Żurowski Andrzej - Fatamorgana
Szczegóły |
Tytuł |
Żurowski Andrzej - Fatamorgana |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Żurowski Andrzej - Fatamorgana PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Żurowski Andrzej - Fatamorgana PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Żurowski Andrzej - Fatamorgana - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Andrzej Żurowski
FATAMORGANA
I
–Zgoda? No to ręka.
– Ręka! Umowa stoi.
Minęły dwa lata. Zmieniły się horyzonty. Mandatariusze tajnego triumwiratu
przypieczętowanego
uściskiem dłoni w cieniu któregoś z ogrodów Santiago de Chile pozostali wierni
zamiarom. Autobus miękko poddaje się fałdzistości górskiej szosy. Stanisław i
Jacek nie wiedzieć
który już raz zabrali się do studiowania mapy. Wolę się gapić przez okno. Palcem
po
mapie i tak znam na pamięć każdy przydrożny kamień na trasie wyprawy. Czas
odrzucić podręczniki,
materiały, plany – rzucić się w spełnienie. Powziąć to okrutne ryzyko. Przed
paroma
dniami była to jeszcze Baśń – wspaniała nierealność wyprawy w głąb Azji, hen
gdzieś do
drzemiących w Wielkiej Tajemnicy rejonów himalajskich, plemion zaszytych w
indyjskiej
dżungli, legendarnych cejlońskich kopalń skarbów. Teraz przyjdzie dotknąć,
pomacać i kamerą
filmową rozorać całą ową wymarzoną nieuchwytność, odnaleźć granice, bądź zatrzeć
je,
zdeptać fałszywe przedziały pośród tysiąca i jednej nocy. Nocy fascynacji czy
rozczarowań?
Pierwsze progi za nami. W ostatniej chwili, jakby podświadomie zaczęliśmy się
kokosić z
opuszczeniem Stambułu. Jeszcze dzień, dwa choćby jeszcze dni na twardym
europejskim
gruncie. Niczym wielka brosza spinająca obrzeża dwóch kontynentów, rozkraczony
nad Bosforem,
już nieeuropejski, jeszcze nieazjatycki Stambuł. Wtłoczył nas w swą plątaninę
bez
centrum, w uliczki nadbrzeżne, staczające się ze wzgór z wprost w stalową,
chłodną powierzchnię
Morza Marmara. Zaułki czmychają w górę i rozpędzone, na oślep wpadają z
przeciwległej
strony wprost w fale Morza Czarnego. Omijają Bosfor i zewsząd osaczone wodą, w
popłochu splatają się w labirynt bez ładu i składu. I ludzie, jakby poddając się
panice ulic,
gnają we wszystkich kierunkach, a wygląda to tak, jak gdyby kręcili się w kółko.
Tylko koty,
niespieszne, z ociąganiem przenoszą się na coraz bardziej rozgrzane słońcem
dachy drewnianych
domów. W wirze ulicznego kołowrotu, tuż obok zatłoczonych jezdni, wciśnięte
pomiędzy
domy, w ich cieniu drzemią omszałe muzułmańskie cmentarzyki. Niczym przydomowe
ogródki, z równymi rządkami grobowych płyt i przysadzistych obelisków z
kamiennymi turbanami.
Protoplaści trwają w kręgu domostwa. Wokół obelisków szaleje dzieciarnia.
Nakładają
się warstwy pokoleń...
Kawa jest po prostu turecka. Jedyna bodaj w tej kawiarni rzecz o określonym
charakterze.
Reszta jest nijaka, ze szczętem skundlona. Hippiesowska zbieranina. Obsiedli
stoliki i drzemią
w gnuśnym oczekiwaniu. Może dziś, może za tydzień... Ścianę wykleili odręcznymi
ogłoszeniami, które zapraszają na wspólną jazdę do Kathmandu. Dwumetrowy
bezzębny
szkielet, wypłowiała pannica, troglodyta o rudej brodzie i zmierzwionym kołtunie
do ramion.
No nie, niechaj was inne pod Himalaje prowadzą bogi. Dopijam kawę.
Popołudnie stygnie nad Stambułem w kurzu i czerwonawych poblaskach pełzających
po
dachach meczetów. Rozgonione po okolicznych wzgórzach, na ich szczytach miasto
szczerbi
się palisadą minaretowych pik. Hagia So–phia, Błękitny Meczet – jak zwykle
piękne, te same
co zawsze, jeszcze jedne, kolejne repliki europejskiego stereotypu Orientu. Wolę
w doliny. W
gwar z wolna budzącego się wieczoru, w handlowe arterie przecierające oczy
neonową migotliwością,
między stragany nie kończących się bazarów. Twarze, twarze, twarze. Białe,
oliwkowe.
Turcy i Ormianie, Żydzi, Arabowie, Grecy. Stambulczycy. W tym mieście psów,
kotów
i banków mimo wszystko i ludziom udało się jakoś wywalczyć sobie nieco ziemi pod
stopy. Przepycham się między stertami owoców, piramidami butów, żegluję morzem
straganiarskiej
różności, a brzegu, Kolumbie, ni widu. Tuż przy moim hotelu uliczny rzeźnik
ćwiartuje wołu. Krew chlapie na bruk, rozbryzgują ją opony taksówek. Wokół
rzeźnika sformował
się nieruchomy krąg. Zastygli niczym świadkowie jakiegoś magicznego obrzędu; w
rzeźniczy
nóż wpatrują się chciwe kocie i psie oczy. Skłócone od nie wiedzieć kiedy
gatunki zawarły
głodowe przymierze – psy i koty potulnie czekają społem w kolejce przed jatką
mięsną. Cuchnie
potem i krwią. Dachy meczetów spłonęły. Popieli je teraz wolno osypujący się
mrok.
Zjawił się belfersko punktualny. Kiedy wszedłem do hotelowego hallu, wyglądał
niczym
stary wypolerowany bibel ot rzucony w kąt kanapy dla podkreślenia nowoczesności
wnętrza.
Pulchny staruszek o pomidorowych policzkach i siwych włosach nad dziecinnym
uśmiechem.
Zabawnie podskoczył na kanapie, wstał i wyprężył się na całą okazałość swych
okrągłości.
Profesor Biskupski ogromnie rad, że może przygarnąć rodaków pod opiekuńcze
skrzydła, już
przed wyznaczoną godziną spotkania wypatrywał nadejścia podopiecznych. Teraz,
uchylając
czarny kapelusz o olbrzymim filcowym rondzie, szarmancko zapraszał nas do
taksówki.
– Daleko was, chłopcy, bo daleko wywiozłem, ale tu to się i! No, dobierajcie,
dobierajcie
na Boga. Specjały tureckie godzi się popróbować. Azali nie smakuje? – Tak to
potrawę po
potrawie do smaku przyprawia zachętami i soczystością dawno z użycia wycofanych
wyrażeń.
– Może tam i w Polsce wycofanych, ale w Adampolu? Co to, to nie! Tu się o język
dba,
tu się go jako dziecko najukochańsze hołubi. Sto lat z okładem minęło, jak się
tutaj, na tureckiej
ziemi dziady osiedlili, jak własną, Adampolem nazwaną, założyli wioskę, jak do
dalekiej
ojczyzny myśli tylko, bo nie nogi przecie, latały, a zasie mowa mateczka nie
pomarła. I nie
pomrze! Nie pomrze, pokąd Polacy z Adampola Polakami. Oho, próbują Turki,
próbują. Ale
się im nie udaje. I nie uda! Obywatelstwo tureckie cała adampolska rodzina wziąć
musiała,
ale Polski z duszy cudze obywatelstwo nie wygnało. I nie wygna.
Późno się robić zaczęło. I coraz ciemniej w zadymionej restauracyjnej sali. Na
parkiecie
tarło. Greczynki, Żydówki, Ormianki hałaśliwie, może odrobinę zbyt hałaśliwie
manifestują
niezależność, tę niebywałą swobodę w porównaniu do zakutanych w stare obyczaje i
zakazy
Turczynek. Tańce suną na całego. I kiedy gong, i kiedy znów nagle pełne światła,
a na estradzie
półnaga tancerka w tiulach – jakoś dziwnie obco, dziwnie egzotycznie po
europejskich
rytmach i tanecznych figurach młodzieży, nieomal dziwacznie wygląda w tej
tureckiej restauracji
narodowy taniec tureckiej dziewczyny w tiulach. Zeskoczyła z estrady, wymija
oklaskującą
ją w takt dżinsową gromadę i tanecznym krokiem kieruje się ku naszej części sali
–
gdzie za zastawionymi stołami, w cieniu kinkietów dyskretnie uśmiechają się
starsi panowie
w wykwintnych garniturach. Jeden zwinny ruch i dziewczyna jest już na stole. W
podniesionych
nad głową dłoniach pobrzękuje bębenek. Drobne bose stopy bezbłędnie trafiają w
puste
miejsca pomiędzy talerze, butelki, półmiski. Tancerka jest gorąca i przesłodzona
jak lewantyńska
herbata. Cieniutka strużka potu płynie jej po skroni. Lekko, w kącikach drży
wymuszony
uśmiech. Panowie w czarnych garniturach uśmiechają się i dyskretnie wkładają
dziewczynie
za dekolt małe papierki. Bębenek zagłusza ich szelest.
– Ano, panie Stanisławie, tak, tak – profesor trzęsie się ze śmiechu. – Kiedy to
było? Tak
tak, z piętnaście lat. Aleś mi pan narobił wówczas bigosu...
Prawda, poniosła Szwarc–Bronikowskiego dziennikarska licentia poetica. Po
pierwszej
wizycie w Stambule napisał reportaż o Biskupskim, w którym nieopatrznie
nadmienił, iż profesor
pozostaje dotąd wierny stanowi kawalerskiemu i – dodał już od siebie – nie
zdradzi go,
chyba że dla rodowitej Polki. Napisał i skończył sprawę. Natomiast dla
Biskupskiego rzecz
się dopiero zaczęła – skrzynka listowa po prostu pękała w szwach. Dziesiątki,
setki listów. I
jak tu nie wierzyć w gołębie serca Polek, w czułe ich sentymenta i samarytańskie
natury, co to
każą choćby i w świat iść, nieść duchowe wsparcie zagubionemu na tureckiej
obczyźnie rodakowi.
A jakże, odpisywał, wszystkim odpisywał. Grzecznie, z należnym oddaniem i
szacunkiem.
– Złamać się pan jednak, zatwardziały kawaler, nie dał...
– Co to, to nie, ale coś mi pan, powtarzam, bigosu nagotował, to moje. A
zresztą... – przycichł
jakoś i spojrzał kędyś tam, za siebie. – Gdyby to tak był pan ze trzydzieści lat
wcześniej
napisał... – trwało to dobrą chwilę, nim znowu przerwał milczenie. – Młody był
człowiek,
głupi. Polka, uparł się, i Polka. Chciała mnie tu jedna, chciała, że hej. Nie
powiem – brzydka
nie była, a i dobre dziewczynisko. Ale co? – głupi i tyle – Turczynki nie
chciał. A Polkę skąd
niby było tu brać? W Adampolu wszyscy już skuzynieni. To tak i zostało.
Siedział teraz z nagła jakby postarzały. Nie w tę odwrócony stronę, w przeciwną.
Jeden z
tych, co to ich zwykliśmy z dziarskim bębenkiem, z werbelkami przed narodem
oprowadzać,
po ramieniu poklepywać – o wierności im kadzić, o honorze narodowym, o
romantyzmie
wielkiej tęsknoty. Nieszczęśni zagubieńcy. Nigdzie u siebie, nigdy wśród swoich.
Od kilku
pokoleń tacy Biskupscy na ziemi tureckiej osiedli, tę ziemię ryli, żyli z niej i
dzieci hodowali.
Pięknie, że im to i jeszcze kolejnym mowę, że im obyczaj, że im legendę dziadów
kędyś znad
Buga i Wisły nad Bosfor i Marmara przenieśli. Ale skończyć, wytyczyć granic nie
potrafili.
Gdzieś ich, w którymś punkcie – jakże po polsku – poniosło. I tak trwają
rozdarci, obolali.
Potomek pierwszych przybyszów profesorem literatury francuskiej został na
stambulskim
uniwersytecie, nigdy do Polski w siedemdziesięcioletnim z okładem życiu nie
wyjeżdżał,
pokolenia tureckich studentów wychował, z zażenowaniem o swym tureckim
obywatelstwie
wspomina, z Turczynką nie był się ożenił. Ojczyzny się nie zaparł, czy też
wyparł się ojczyzny?
Głupie pytanie – bo jednoznaczne.
– A ja wam, panowie, że tak było, powtarzam – uderzył ręką w stół i natychmiast
się zawstydził.
Mruknął coś jeszcze pod nosem, speszone spojrzenie rzucił w głąb sali. Właśnie
dogasała. Za oknem nocne światełka łodzi na Bosforze też już wyraźnie mrużyły
się do snu.
Tylko profesor łapał drugi oddech. Podniecony dowodził absolutnej prawdy dawnej
hipotezy,
wedle której Mickiewicz nie zmarł w Stambule na cholerę, ale został tu
podstępnie otruty. –
Naturalnie, mam na to nie znane dotąd dokumenty. Jak je tylko opublikuję,
przestaniecie się
panowie uśmiechać.
Uśmiechaliśmy się, prawda, ale z sympatią i... może odrobiną smutku. Jeszcze i
ten Mickiewicz.
I ta wieloletnia pasja odkrycia prawdy o śmierci cudzoziemskiego poety, który
przed
wiekiem przybył do Stambułu. Skądże ta pasja, turecki profesorze literatury
francuskiej...
– Przyjadę, oczywiście, że przyjadę. W przyszłym roku. Tyle razy już sobie
obiecywałem i
jakoś nie wychodziło. Ale tym razem – mur! – Długo żegnaliśmy się na rogu, obok
pustego
teraz straganu rzeźnika. Tylko parę kotów drzemało przy rynsztoku. Może już
zajmowały
sobie kolejkę. Raz jeszcze zatrzymał się przed zakrętem, podniósł do góry swój
filcowy kapelusz
z gigantycznym rondem. – Przyjadę!
Ileż razy słyszałem to, w iluż krajach, od iluż ludzi słyszałem, których nigdy
już później nie zobaczyłem,
którym nigdy nie przyszło zrealizować swego wielkiego marzenia. Na szczęście
może?
Zniknął za rogiem. I tak rozstaliśmy się. Z Europą. Już w parę godzin później
mostem nad
Bosforem wyciekaliśmy do Azji. Jakby powinien napisać reporter: „Stara, poczciwa
Europa
została za nami”. Ani poczciwa, czego nie musimy sobie tłumaczyć, ani stara – bo
gówniara
wszak przy swych siostrzycach wielkich azjatyckich kultur, co to już któreś
rodziły pokolenia
myśli, kiedy smarkata, w podkasanej spódniczce, bajek jeszcze u ślepego Homera
słuchała.
Ani też nie „pozostała za nami”, choć tak bym tego pragnął, choć tak bardzo bym
pragnął
tego. I może dlatego nie potrafię.
Jedzie. Siedzi tuż obok, na tym wolnym siedzeniu obok Staszka. Autobus trzęsie,
a uparta,
bezlitosna Europa wlecze się za mną. Im dalsza – uporczywsza, bardziej nachalna
w zaciskaniu
wokół mózgu właściwych jej stereotypów. Może wyrzucę ją na którymś przystanku,
umknę może, zmylę pogonie. Choć wątpię.
Rozmaitość górskiego pomiotu cwałuje wzdłuż szosy. Dawna stolica Frygii, dziś
Turcji
stołeczna Ankara zapadła się poza otaczające ją szczyty. W mig przysłoniły tę
prowincjonalną
stolicę, zapomnianą w cieniu Stambułu – niezmiennej metropolii Turcji.
Przedziwna gór
rozmaitość. Autobus slalomem–gigantem wali na południe. I nie wiedzieć kto
prędzej – autobus
czy też zmienność górskiej panoramy wymienia przed oczyma obrazy. Pękające
jakimiś
minerałami broczą czerwienią, brązem, żółcią, po obłych niewysokich stokach góry
rozlewają
się w zieleń i cynober. Nie ma już dzisiaj takich; ostatnia bodaj gdzieś na
strychu domu mych
rodziców spróchniała, na poddaszu coraz mi już dalszego, coraz już bliższego
dzieciństwa: a
była to narzuta–cudo, stara, ciężka narzuta na mieszczańskie łóżko. Strzyżona, a
jakże, pluszowa,
w kwiaty zgoła fantastyczne, w całą orgię kwiatów i równie im barwną, upiorną
wielość
dekoracyjnych esów–floresów. Ale kurz kwiaty pozagryzał, ale słońce esy–floresy
wywabiło.
I narzuta przemieniła się w pejzaż jakowyś dziwny a tajemny. Pejzaż moich
tajnych
strychowych wypraw i podróży; krajobraz czerwienią i brązem zbroczony, zlany
cynobrem i
żółcią. I gdzieżby mi to przez głowę kiedy przemknęło, iż po owej od lat w kącie
strychu porzuconej
kapie gnać będę serpentynami południowej Turcji.
Ale się już i oto narzuta urwała, a spod niej poczęły się wyłaniać garby
rozmaite a pocieszne.
Zrazu ostrożnie, po jednym, aż się tak na koniec rozzuchwaliły, że całymi po
okolicy
sieją się tabunami. Na, jak arabski chleb płaskiej a rozwałkowanej równi to tu,
to tam jeden i
dziesiąty, i kędy spojrzeć kuce–garbusy, niczym kurhany z obciętymi czubami góry
kopcowo
–stołowe. Jakby tu babki z piasku stolemy stawiały i skończywszy zabawę poszły
sobie
miejsca nie równając. Toteż i siedzą sobie góry kokoszę a wysiadują, autobus
pośród nich
sam z sobą bawi się w chowanego. Bo i z kim bawić by Się miał, kiedy pusto, że i
na lekarstwo.
Góry same tylko górują, płaszczyzny się płaszczą, pustkowia pustoszą.
Aż zaryczał z radości, kiedy na koniec, zza któregoś kopca ludzka wyskoczyła
osada.
Ryknął, chrapnął, dogazował i tyle po spotkaniu. Ledwie że jeszcze na końcu
szosy jak na
sznurku czerwone szarawary łopoczą, ledwie że owiec parę przy drodze i dzieciak
usmarkany.
A tu już i kokoszę gdzieś się za wsią zapadły, a tu już wokoło śmiechu warte
piegusy piętrzą
się popod chmury. Grube toto, zwaliste, pnie się jedna przez drugą, białe góry
kredowe.
Jakby kto groch na nich młócił – miejsce przy miejscu, pochyłość za pochyłością,
kropki na
nich ciemne, zielonkawe. I tak kępkami trawy górskiej nakrapiane stoją przy
drodze buły piegusy
– a może się i ze wstydu jedna w drugą powtłaczały.
Sam stanął pośród drogi. Zwalisty a smukły, wyprężony z jakąś ponurą godnością.
Niby
starzec sękaty, co to lagą gówniarzerię na milę porozganiał, by samotnie
odetchnąć i siwy łeb
w puste niebo zadrzeć. Wysoko zadarł. Popod chmury. Dawno już, tak dawno, że sam
nie
pomni kiedy wygasły, ostygły wulkan. Zimną śniegową czapę zmieszał z chmurami i
kolumnie
podobny podpiera niebo tak lekko, jakby dziewczynę w taniec brał. Wprost z
płaskiej wy-
rosły równi zdaje się większy jeszcze, potężniejszy a bardziej obcy dookolnemu.
Inny, równie
od przedwieków wygasły, a od tysiącleci płonący człowieczymi sprawy, równie
wielki, a w
ludzkiej wyobraźni po stokroć potężniejszy wulkan, w podobnie białej czapie
wspina się
gdzieś za tych gór północnym wschodem. Widziałem kiedyś Ararat od armeńskiej
strony.
Podwójny jego wierzchołek – w sacrum przekuty, w mit. Nie dlatego nawet, że
ongiś w jego
tyglu, na białym dziś szczycie pionowej skały prażyły się losy współtowarzyszy
Noego. Dlatego
zaś, iż u jego podnóży we krwi obmywały się dzieje Ormian. Od lat wznosi się po
tureckiej
stronie. Atoli, choć już pół wieku z okładem na drugi się bok od tamtej pory
obróciło, nie
masz Ormianina, który by budując dom, okien na Ararat nie skierował. Jak i
drugiego nie
znaleźć kraju, który by w herbie nosił górę rosnącą poza jego granicami. – Poza
jakimi granicami?
– w nos by mi się zaśmiał Surik, Lowa, każdy inny z ormiańskich znajomków – za
jakimi
granicami, kiedy go gołym z Erewania widać okiem, kiedy czuć, jak kłuje w serce
jego zagrabiony
dwójząb. Za jakimi że to wszystko granicami, kiedy autobus wraz z górami już się
poczyna na
południe obsuwać, kiedy całą nieomal ku Syrii przejeżdżać kończę Turcję, a
Europa ni myśli
ustąpić z wolnego obok mnie fotela. Ani myśli z obroży potencjalnego spuścić
renegata.
Wulkan samotnik dawno się już w chmurach utopił. Wraz z szosą góry osypują się w
dół.
Coraz drobniejszym, coraz bardziej rozkruszonym żwirowiskiem. Pustynnymi, na
śmierć
sprażonymi stepami. Pustymi jak smagający je wiatr. Trwa to długo, dostatecznie
długo, by
przywołać tęsknotę za barwnością. I ta oto nadchodzi jak spełnienie.
Niespodziewana, brutalna
obfitością. Zrazu cyprysy chłodne a wyrafinowane, wiotkie eukaliptusy na
wzorzystych,
niby dotkniętych egzemą pniach, jeden i drugi cedr. Nareszcie i orgia. Oliwki,
cytryny, zieleń;
zieleń i woń. Żyzność śródziemnomorska. I w dole przede mną lepki, właśnie
morski przedsmak
Lewantu – półksiężyca arabskiej obfitości.
– Pamiętasz legendę drzewa tamaryszku?
– Pamiętam.
– Więc opowiem. Trzeba ci wprzódy wiedzieć, że drzewo to używano do wykładania
pałacowych
komnat, toteż w powszechnym było poszanowaniu. Nie na tym się wszak rzecz cała
zakłada.
Daleko, w Egipcie się zaczyna. Tam właśnie syn Hora, a Bóg Słońca, przesławny na
niebie
Pan – Ozyrys, miał brata imieniem Set. Podła to była figura, albo i rejony,
którymi mu władać
przyszło, skazały go na niepopularność. Dość, że bóg zła, pan ciemności i
śmierci – Set...
– ...i płodności...
– ...a więc Set – bóg śmierci, i płodności, nienawidził Ozyrysa. Szalał na myśl
o miłości,
jaką brata otaczał egipski lud, wdzięczny Ozyrysowi za przekazanie śmiertelnym
sztuki
uprawy roli. Pan Ciemności skrycie udał się do Libanu i długo wybierał
odpowiedni cedr. Aż
wybrał najpiękniejszy z pięknych i z cedrowego pnia zbudował olśniewający
sarkofag. Jako
że cedr był w owych czasach cenioną i poszukiwaną rzadkością, nie ma się co
dziwić, iż kiedy
Set przytaskał sarkofag do ojczyzny, zapanował ogólny zachwyt. Natenczas Bóg Zła
rzekł:
– Przysięgam, że oddam ten sarkofag pierwszemu, dla którego będzie sposobny.
Więc próbowali.
Możni i ubodzy, mężowie i niewiasty. Set kręcił głową, uśmiechał się skrycie i
nikomu
nie wróżył nadziei na boski dar. Aż stało się to, na co podły czekał. Nadszedł
Ozyrys. I on
dla żartu postanowił jąć się próby. Ze śmiechem ułożył się w sarkofagu. –
Pasuje! – ryknął
Set i zatrzasnął wieko. Podniósł sarkofag i z całych sił rzucił go w wody Nilu.
Święta rzeka
trumnę z żywcem pogrzebanym Ozyrysem wypluła do morza. Z libańskiego wyciosany
cedru,
sarkofag żeglował do ojczystych brzegów. Aż zarył się w piach plaży u murów
miasta Byblos.
I w miejscu tym wyrosło pierwsze drzewo tamaryszku.
W dalekim Egipcie Set tryumfował. W dalekim Egipcie po stracie męża i brata
rozpaczała
piękna Izys – Ozyrysowa siostra i małżonka. Przywdziała nieszczęsna strój
wędrowczy, po-
szła przez drogi i bezdroża szukać Jedynego. A wiodło ją to, co wszystkie
wiedzie kobiety
nieomylnie po śladach ich mężczyzn, chociażby drogi obojga najbardziej były
zawikłane.
I zapukała Izis piękna do bram Byblos. I została piastunką tutejszych dzieci
królewskich.
A było to w czas, kiedy w pałacu poczęły nocami dziać się dziwy przeróżne,
ożywać się głosy
jakoby z samego się wnętrza ziemi dobywające, a i zjawy ukazywać takie, że usta
ludzkie
prędzej zastygną, zanim się opowiedzieć te potworności odważą. Izis wyznała
prawdę. To
uwięziony w rosnącym za murami pniu drzewa tamaryszku duch jej boskiego brata–
małżonka
szamocze się w straszliwej męce. Królowa miasta Byblos wysłuchała nieszczęsną.
Kazała
ściąć pień i niczym zwłoki siostrze–wdowie oddała drzewo tamaryszku. Izyda
zbudowała
łódź, ułożyła w niej pień i puściła się na morze ku egipskim piaskom. Tam jednak
czuwał Set.
Zawył przeraźliwie, aż się morska powłoka sfaldowała. Zawył raz wtóry. Kiedy wył
po raz
trzeci, tak straszliwa nawałnica ogarnęła Posejdonowe królestwo, że aż hen na
końcu świata
słupy Heraklesa trzeszczały w posadach. Jakże na kruchej łodzi wdowie samotnej
unosić w
taki czas zwłoki ukochanego. Izyda ostatkiem sił zawróciła, by skryć łódź w
ujściu pobliskiej
Byblos rzeki. Już–już miała dobić do brzegu, kiedy łódź przewróciła się i boskie
zwłoki w
pień tamaryszku zamienione z pluskiem osunęły się w głąb rzeki. Utonęły raz
wtóry i ostateczny.
I nie wiedzieć – za karę, czy też z rozpaczy, że pochłonęło święte Ozyrysowe
ciało –
źródło, które rzece owej wodę dawało, wyschło wrychle i po dziś dzień jałowe
pozostaje.
– Pamiętasz legendę o drzewie tamaryszku?
– Pamiętam.
– Więc ci opowiem.
I zaczynaliśmy od początku. Ten albo i inny, a przecież zawsze ten sam, choć na
różne
kuty wyobraźnie, mit poszukującej brata–małżonka. Mit poszukujących się na
przekór
wszystkiemu, jako małżonka, jako siostra bliskich. Więc zaczynaliśmy od
początku. O wiernej
Izis, o Asztarte, bogini syryjskiej, matce Baala. O tej samej wieloimiennej i
wieloustnej,
którą z tyluż znamy mitologii, która w tylu postaciach o naszych własnych mówi
marzeniach,
o własnych naszych tęsknotach. O wiecznym marzeniu o wierności i oddaniu.
I tak to było, kiedy chodziliśmy z Marią po Libanie. Po Byblos, Tyrze, Tripoli.
Tędy właśnie,
którędy teraz jadę sam – bo bez niej – w moją mglistą azjatycką drogę szukać pod
Himalajami
tego, co przecież tak bliskie, że aby je w pełni ujrzeć, trzeba aż było odeń
odjechać.
I tak to było, kiedyśmy się włóczyli między ruiny i baśnie i w starych
kamieniach odnajdywali
opowieści o nas. Maria jest teraz daleko. Jest tam, nad Bałtykiem, skąd kiedyś
przyszliśmy
do Libanu podglądać, jak o zachodzie na rozgrzanym brzegu Śródziemnego ku
tonącemu
słońcu chylą się głowy w turbanach. Jest teraz tam, gdzie ml powiedziała – będę
czekać. Jest
teraz tam, gdzie robi się już pewnie coraz grubsza i grubsza, cięższa.
Napełniona. Aż wywrzeszczy
się z niej to, któreśmy wymarzyli – i trochę później pójdzie w swoją własną
drogę.
A ja przez Liban moją drogą, do niego – do tego z marzeń jeszcze, okrężną.
I śmieliśmy się, ufni, chociaż oboje lubimy Strindberga. I śmieliśmy się, choć
kiedyś na
randki chodziliśmy na Taniec śmierci – po czym i tak pobraliśmy się. I śmieliśmy
się. I było
dobrze. I Maria, bo zna ich sprawy, prowadziła mnie między bogi Lewantu. Jak u
Strindberga,
pomiędzy miłością rozdarte a walką. Więc władcy Byblos:
Hathor–Ona – bogini płodności i wojny, która zmarłych we wiosła wyposażała, by
przebyć
mogli rzekę śmierci, i Pan–On – boski jej małżonek, władca wichrów i deszczu –
symbolu
męskiego posiewu. Więc czuwająca nad ludem starego grodu Ugarit, mocarna Anat,
co to,
kiedy się miłością bądź wojną, którym patronowała, radowała prawdziwie, cała
ziemia dudniła.
Więc rodzicielka boskiego Baala, wielka Aszirat, która – gdy ją w szczerych
modłach
zwał ktoś Asztart lub Astarte – ku niemu również kierowała litościwą dłoń.
Wielka Aszirat –
pani miłości i wojny, namiętności i walki, płodności i urodzaju. Pani całej
wszelakości emocji
człowieczych. I uśmiechaliśmy się. I było nam dobrze, pośród tych bogów, co bez
osłony
miłość nazywają miłość, a walkę walka. I co to obydwu strzegą tych ludzkich
spraw, bo wiedzą,
że w owej podwójności – jedność, ze dwa to skrzydła tego samego ptaka, w których
cieniu
łączy się mężczyzna z kobietą. Asztarte, Izis, a może to Hathor przemknęła/ponad
Norwidem,
kiedy – „a jedno skrzydło to śmierć, a drugie skrzydło – miłość” – pisał. A może
Aszirat,
która nie wstydziła się nagości – a jedno jej nagie ramię to była walka, a
drugie ramię –
miłość. Kapłanki w obrzędowej, przyświątynnej prostytucji przez wieki cześć
oddawały potężnej
pani rozkoszy i bólu. Aż nadeszli ascetyczni starcy o płonących oczach, którzy
śród
ludu .szerzyć poczęli wieść o Jahwe. Zamarli ze zgrozy przed nagą boginią.
Odwrócili oczy i
nazwali ją Asztorof, co imię dumnej skojarzyło ze słowem – bezwstyd. I to był
początek końca.
Od oplutej nagości Aszirat ruszył przez wieki pochód pątników ku pruderii.
Pogrzebano
nagość głęboko, oplwaną, wyklętą, czystą. Jakże trudno powracać do korzeni...
Niczym archeolodzy,
którzy w Ugarit, Byblos, Palmyrze ryją ku podglebiu. Pod gruz, kurz i szczerupy
zgniecione butami wszystkich, którzy tędy szli – a szli tędy wszak wszyscy, od
kiedy człowiek
ruszył w drogę. Pod miałem epok, cieniem krzyża i półksiężyca odgrzebują łączącą
nas
z przedchrześcijańskim podglebiem spójnię. Ową jedność marzeń i wyobrażeń, która
na
wspólny łańcuch nanizuje mity Grecji, Azji Zachodniej, Mezopotamii, Azji
Mniejszej, Starego
Testamentu. I niczym wielką broszą spina je na lewantyńskim brzegu Śródziemnego
w
rumowiskach Ugarit – tym punkcie tranzytowym kultur, który w swych kupieckich
warowniach
tyle był skarbów pomieścił. Od Eufratu i Tygrysu po Śródziemne pozbieranych na
żyznym
półksiężycu. Na ziemi, która ongiś – kiedy to Aszirat i Hathor były bardzo
smarkate, a
Ozyrys nie zdążył jeszcze zakochać się w Izis, swej pięknookiej siostrze –
zrodziła dziwaczny
stwór, który po tysiącleciach sam nazwał siebie homo sapiens. I tak to
powróciliśmy do pieczary,
Mario.
Mam z sobą stary kajet, który towarzyszył tamtej podróży. Notatki, trochę
szkiców. Pismem
Marii zanotowany cytat z którejś z prac współczesnego libańskiego filozofa,
pisarza i
publicysty, profesora Renę Habaszi z Uniwersytetu Bejruckiego:
Jak muszla na brzegu Morza Śródziemnego, tak Liban– piaszczysta plaża otoczona
koroną
gór – nagromadził echa wszystkich fal cywilizacji, które dotknęły jego brzegów.
Zbliżcie
wiec tę muszlę do ucha, a usłyszycie zmartwychwstającą historię, rozsiewającą
swe bogactwa
w sercu. współczesności.
Czytam te zdania, które Maria przed paroma laty zapisywała załatw słońcu na
tarasie bejruckiego
hotelu. Patrzyłem wtedy na cieniutką strużkę potu, która wolniutko opływała jej
górną wargę, na moment zatrzymywała się na meszku u kącika ust i wysychała na
sklepieniu
brody. Dalej, za profilem Marii, huczał w dole jeden z głównych placów miasta.
Na jego
środku, z głębi ziemi wyzierały resztki pysznej rzymskiej kolumnady. Samochody
okrążały
wykopaliska łagodnym łukiem. Jak w mauretańskiej architekturze starej Kasby,
stolicy algierskiej,
domy stoją wprost na domach, tak tu, w Bejrucie, miasta stanęły na miastach,
kultury
na kulturach. Na samej górze, na tarasie zajmującym dach hotelu siedziała Maria
i wąska
strużka potu spływała po jej wciąż jeszcze dziecięcej twarzy.
Czytam to zdanie Habasziego, które Maria wówczas zanotowała. To dobrze, że z
Turcji
nie ruszyłem prosto na Iran, i dalej, w cień Sziwy. To dobrze, choć nie logika –
emocje zepchnęły
mnie z Ankary na południe, bym wielkim półkolem przez Liban, Syrię i Irak wracał
na szlak ucieczki z Europy przed Europą. I tak oto po śladach Marii powróciłem
do miejsc, w
których dopiero godzi się Europę żegnać. Jeżeli w ogóle potrafię ją pożegnać, to
wypadałoby
tutaj właśnie, gdzie się rodziła – na obczyźnie.
Zza szyby samochodu migocą znajome miejsca. Nie chcę w nie wstępować – w może
już
nieznajome... Maria tyje na północy, coraz grubsza, jeszcze parę miesięcy... Z
tej Skały skakaliśmy
kiedyś do morza.
Zmierzcha. Wsuwam się głębiej w róg wozu. Staram się sobie przypomnieć.
Porozrzucane
kartki z dziejów Lewan–tu. Dziesiątki, setki nazwisk, dat, miejscowości...
Pogruchotana mozaika.
Wielobarwna, a przecież w tonacji jednolitej. Nuży monotonną zmiennością
władców,
zwycięzców, pobitych, bohaterów. Tylko czasem, z rzadka, przystanie człowiek na
chwilę,
głębiej zajrzy w spatynowane oczy. Co czuł? Co działo się w sercach tych,
zepchniętych dziś
w zbiorowe grobowce.kolymn chronologicznych i hera–dycznych drzew? tych
wypędzonych
królów o zapomnianych imionach? umykających w bieliźnie satrapów? Wszystkich
tych, o
których zapomnieli już nawet heraldycy... Jakaż to tragedia skryć się musiała
pod suchym
akapitem poświęconym Fachr el–Dinowi, który wzniósł był XVIII–wieczną potęgę
Libanu,
by w parę lat później uchodzić przed Turkami w niedostępne góry; i aby uchodząc
nieść na
barach świadomość, że jego syn po przegranej bitwie został ścięty, a ukochana
głowa, ufryzowana
i uperfumowana wraz z odciętym, przyozdobionym w sygnet palcem, potoczyły się
do stóp władcy Stambułu. Długo jeszcze dźwigać mu przyszło ów obraz, zanim i on
sam,
wielki Fachr el–Din, wydał ostatni charkot, uduszony przez fanatyczny tłum przed
stambulskim
meczetem. Albo taki Ahmad pasza al Dżazzar. Puste, zapomniane dźwięki. A ileż to
namiętności, ileż siły musiało być w chłopaku z Bośni. Smarkacz zakochał się w
szwagierce.
Nie chciała go. Wziął siłą. Gwałt gardłem się płaciło. Uciekł. W Stambule
sprzedał się handlarzowi
niewolników i trafił na kairski dwór Ali–beja. Nie było takiego, który by
dorównał
Ahmadowi w bezwzględności, w wierności, z jaką spełniał najokrutniejsze rozkazy.
Więc tam
to właśnie, w Kairze, dorobił się przydomku Dżazzar – rzeźnik. Nie tylko rzeźnik
być to musiał,
ale i żołnierz niepośledni, skoro po dostaniu się do armii paszy Damaszku za
zasługi przy
obronie Bejrutu i Sydonu przed Rosjanami został mianowany zarządcą prowincji.
Cóż to musiała
być za indywidualność, ten Ahmad–rzeźnik, ów gwałciciel i uciekinier z Bośni,
niewolnik,
ten sam, który wreszcie w roku 1780 zostaje... paszą Damaszku i panem całej
Syrii...
Albo ów – na innym znów luźnym zakrzepły odprysku pogruchotanej mozaiki –
paniczny
strach Ahirama. Ten strach, dzięki któremu znamy dziś imię fenickiego króla
Byblos sprzed
trzydziestu stuleci. Po prostu bardziej niż może więksi, może wspanialsi
zapomniani, bardziej
po prostu od innych bał się o pośmiertny spokój swych ziemskich członków. Owa
zapobiegliwość
strachem kierowana jest jedynym – dającym mu w nagrodę nieśmiertelność – czynem
Ahirama, który przechowała po nim pamięć. Wspaniały, potężny sarkofag, w którym
zwłoki
władcy zawędrować miały do grobu szybowego, zbyt nikłym wydawał się Ahiramowi
zabezpieczeniem.
Kazał więc wykuć
na sarkofagu silniejszą niż marmur rękojmię – słowo. Słowo złowieszcze:
Uwaga! Pamiętaj! Wewnątrz jest twoje nieszczęście! Jeśliby jakiś król między
królami,
lub namiestnik miedzy namiestnikami czy też wódz jakiegoś wojska uczynił wyprawę
przecie
Byblos i otworzył ten sarkofag – wówczas z laski jego władzy niechaj opadną
liście, tron jego
niechaj zostanie obalony i pokój niech opuści Byblos.
Mimo poczwórnego muru, mimo z marmuru kutego sarkofagu, ba – mimo magicznych
zaklęć!
– znalazł się ktoś, kto za nic miał trud i groźby, kto za nic miał wieczne króla
odpoczywanie
i własne, skalanego klątwą, bezpieczeństwo. A może, po prostu, czytać nie
umiał...
Splądrował grobowiec. A wiatr dokonał dzieła. Prochy Ahirama rozwiał kędyś po
Lewancie.
Jak tylu innych. Jak wszystkich tych, których nazwisk już dziś nie spamiętać. Ni
imion.
Choćby i bogów, cóż zaś i ludzi dopiero...
Pozostali ci najbliżsi tylko. Izis, co był Hathor, Ozyrys, który był Baalem,
Tammzie i
Asztarte, i wszystkie owe mityczne pary, na dobre z sobą złączone i na złe.
Wiecznie odradzalne,
wciąż w nowe konkretyzowane kształty piękności i marzenia.
– I my... – powiedziała Maria.
Tak, to ten sam hotel nad brzegiem. Z szosy widać go wyraźnie. Tak, światła w
restauracji
– okna wychodzą na morze. Jest o parę lat wcześniej. Siedzimy z Marią w
restauracji. Przy
oknie. Z głośnika słychać Księżycową.
– To także i my – mówi Maria.
Przy sąsiednim stoliku na całe gardło ryczy ze śmiechu niemieckie towarzystwo.
Motyw II
części raz po raz ginie w tym wrzasku. Nie ma Księżycowej – jest południe,
fenicki port i
obok grupka roześmianych Niemców. Przycichli na chwilę. Maria uśmiecha się, ale
lekko,
ledwie dostrzegalnie – tak, aby niczego nie spłoszyć. Patrzę przez okno. Koda
Księżycowej.
.To samo morze. To samo, nad którym siadali od pokoleń, siadali blisko, we dwoje
i mówili:
To także i my. Ileż to? Trzydzieści kilka wieków – Filistyńczycy. Z tubylczymi
kobietami
porodzili pierwszych Fenicjan. I pierwszych bogów. Z tego brzegu żegnały ich
kobiety, kiedy
to sześćset lat przed urodzeniem Jezusa wsiedli na swe okręty i opłynęli Afrykę.
Nieco dalej
na południe, nad tym samym wybrzeżem – wczoraj, nie: przedwczoraj byliśmy tam z
Marią –
nie opodal Tyru, podczas kąpieli utopił się Fryderyk Barbarossa. Grób ponoć
przywaliły ruiny
katedry. Trochę był jednak Fryderyk bezczelny. Tutaj, na drugim końcu ówczesnego
świata, wręczył współpracującym z nim Ormianom koronę z napisem „Armenia pod
protektoratem
Niemiec”. Trudno się dziwić, że po śmierci cesarza Ormianie jedno słowo Ł korony
wydrapali i wymienili, na nowe – Armenia pod protektoratem Boga.
– Rzeczywiście, trochę bezczelny – Maria odwraca wzrok od wody. A może nie?
Naturalnie;
to przecież nie ona, to ja patrzyłem wtedy na nią, a z tyłu, za uchem Marii w
oknie pojawiły
się piaszczyste, gęsto ukamieniowane wzgórza. Jak gdyby jeszcze bledsze, jeszcze
bardziej
suche na granicy szturmujących je fal Śródziemnego. Ludziom stąd morze zawsze
więcej
dawało niż ziemia. Od niepamiętnych czasów wkopywali w grunt owalne kamienie z
wywierconą
przez środek dziurą – symbole dobrego boga obfitości Baala. Takie właśnie, jakie
do dziś spotkać można w okolicach Byblos. Wkopywano więc owe kamienie w ziemię z
ufnością.
Lecz wiadomo – kamień najchętniej rodzi kamienie... Więc przy ubóstwie rolnictwa
i
złóż naturalnych zdecydował się w końcu Liban zostać bankiem i bazarem Bliskiego
Wschodu.
I dobrze na tym przez jakiś czas wychodził. Bo jak kamień kamienie, podobnie i
złoto –
najchętniej rodzi złoto.
Ale nas mało to obchodziło. My wędrowaliśmy przez baśnie. Niechaj by i nawet po
trosze
prawdziwe.
Chyba właśnie po to pojechaliśmy nad Psią Rzekę. Tak, z pewnością po to, by
nieprawdopodobne
stało się jeszcze bardziej nieprawdopodobne przez realność miejsca, w którym
narodziła
się baśń. A miejsce jest całkiem zwykłe, powszednie – można by powiedzieć. Przy
drodze,
która otwiera wrota w głąb kraju. Przy skale, na której, od Ramzesa II w XIII
począwszy
wieku przed Jezusem, Asyryjczycy, Babilończycy, Turcy, Anglicy, Francuzi –
słowem wszyscy
zdobywcy, pozostawiali pamiątkowe tablice. Aż po rok 1946 – w którym wmurowaną,
także tutaj, tablicą Liban upamiętnił odzyskanie niepodległości. Więc tutaj to
właśnie, przy
ujściu Psiej Rzeki stał przed wiekami posąg psa. Wierne kamienne psisko, kiedy
tylko zbliżało
się niebezpieczeństwo, ostrzegało tubylców szczekaniem tak głośnym, że słychać
je było
na Cyprze – co solennie ci poświadczają, którzy na własne uszy słyszeli. I
zrzedły miny racjonalistom
–prześmiewcom, kiedy w roku 1942 posąg psa wyłowiono z dna rzeki. Więc był...
Widać światła Bejrutu. Jestem zmęczony. I nie wiem – dzisiejszą, czy tą dziś
sprzed paru
lat powtórzoną drogą. Za chwilę będzie hotel, łóżko i jutro czym prędzej do
Damaszku. Tak
bardzo czekam na Damaszek – miasto, w którym byłem kiedyś na tyle krótko, że
udało mi się
bez przerwy czuć się w nim szczęśliwym.
Już niedaleko. Samochód dawno minął rzekę Nahr Ibrahim. Nigdy nie daliśmy się
skusić.
Mimo wszystko. Z Psią Rzeką to co innego. Są jednak miejsca, które należy
dotykać tylko w
marzeniu. Niechaj pozostaną w nieostrości. Jak właśnie to, za smugą rozjarzonego
powietrza,
tam wysoko, gdzie w górach Nahr Ibrahim bierze swój początek u Źródła Adonisa.
Piękny
bożek wegetacji rozkazał był źródłu o jego świętym imieniu trysnąć z wnętrza
wielkiej a
mrocznej groty Dzita, która wryła się w stok wysokiego górskiego zbocza. Po
wzniesionej
ongiś na jego szczycie przez Rzymian świątyni Wenus dziś ledwie pozostał martwy
stos kamieni.
Żyją natomiast wciąż nowe, jakby odradzające się jęzory wiecznego ognia –
płomyki
oliwnych lampek, które lud okoliczny niezmiennie, od tysięcy już lat stawia
przed sklepieniem
groty – ku czci Pani nawiedzającej miejsce swej dawnej świątyni. I czyż nie
wszystko
jedno, że Pani owa dla okolicznych muzułmanów to Wenery niejako siostrzyca –
Zahara, a
dla chrześcijan – Matka Boska? Czyż nie wszystko jedno, jak – wspinając się tu z
oliwnymi
lampkami w rozmodlonych dłoniach – zwą protektorkę swych marzeń najskrytszych? I
cóż,
że to ni Matka Jezusowa, ni Zahara, ni Wenus. Inne tutaj bogi na nieszczęście
straszliwe patrzyły,
inne tu uczyły się kochać i nienawidzić. Asztarte – ta sama, wieczysta
lewantyńskich
kultur Asztarte – tyle że tutaj, przy grocie Dzita imię Afrodyty dla większości
wyznawców
przybrała. Stąd to ją później Rzymianie, świątynię stawiając, Wenus nazwali.
Czyż w końcu
może mieć znaczenie, jakim imieniem przyzywał ją boski kochanek, sam również to
Tammuzem,
to znów Adonisem zwany? Dość, że urodził się był ze stadła króla Cypru Cinyriasa
i
córki Jego Myrry. .A piękności tak był olśniewającej, że nawet libańskie cedry
szumieć na
chwilę przestawały i w niemym zastygały zachwycie, kiedy śmigał pośród nich w
pogoni za
zwierzyną. Tutaj to właśnie, w grocie Dzita, nie opodal źródła został kochankiem
Afrodyty. I
w okolicznym lesie śmiercią mu za tę miłość przyszło zapłacić. Bronił się tęgo,
acz dzik, który
go rozszarpał, moc posiadał nieziemską, jako że przez samego gromowładnego,
opętanego
zazdrością Zeusa–Baala, został nasłany. Trysnęła na ziemię krew boskiego
kochanka. I z krwi
Adonisowej w oka mgnieniu wszędy wyrosły zawilce, które odtąd co rok na wiosnę
krwawym
kwieciem oblewają góry Libanu. Raz też co roku, w rocznicę śmierci syna
Cinyriasa, od
źródła Adonisowego aż po same ujście rzeki Nahr Ibrahim woda broczy purpurą. Są,
którzy
twierdzą, że to wiosenne ulewy zmywają z gór bogatą w związki żelaza ziemię i
rzece przydają
czerwieni. Atoli lud wierzy, że to krew Adonisa, i utrzymuje, iż ma ku tej
wierze powody.
Nie pojechaliśmy sprawdzić do groty. Może trzeba by było umrzeć raz jeszcze...
Łóżko stoi tuż przy oknie. Głowę mam pod samym parapetem. Wszystko jak wówczas.
Tylko Maria gdzieś tam teraz w północnej ciszy. Nie mogę zasnąć. Za hotelowym
oknem
biegnie przelotowa bejrucka szosa. Przez cały czas – choć odjechaliśmy stąd
będzie z trzy lata
– przez cały czas i dzisiaj znowu ten sznur samochodów na szosie. Ten sam,
nieprzerwany
sznur samochodów jedzie po mojej głowie. Usiłuję liczyć.
Przy trzysta trzynaście tysięcy trzysta trzynastym wschodzi słońce.
Damaszek, 9 Xl
Zrobiłem, Mario, piekielny, niewybaczalny błąd. Nie wiem, jakim cudem udało mi
się
namówić Staszka i Jacka na zboczenie z trasy i jazdę wielkim zakolem przez
Damaszek. I to
byl ów błąd. Dziecinna naiwność próby powrotu do miejsc z dawna nieobecnych.
Obaj Bro-
nikowscy oczarowani. Może tym bardziej dławi mnie pustka miasta które znalem
jako Twoją
oprawę.
Przyjechaliśmy z Bejrutu wczoraj, późnym wieczorem. W ciemnościach prześliznąłem
się
do hotelu. Dopiero dziś rano ogarnął mnie lęk. Uciekać! Czym prędzej uciekać!
Telefon do ambasady. Tak, zaraz przysyłają samochód. Więc tylko kilka
formalności bankowych
i będzie można wiać. Bronikowskich wypchnę do Omajjadów, na suk, i gdzie tam
jeszcze – niech oglądają. Sam zamknę się w hotelu i przeczekam.
Samochód był rzeczywiście w kwadrans. Zrazu bardzo po prostu. Ulice, ludzie,
trawniki.
Nagle, z daleka, minarety Omajjadów. Coraz bliżej – ten sklep obok murów
meczetu, ten, w
którym stary Arab drapowat na Tobie – pamiętasz? – czarny, haftowany adamaszek.
Ma jeszcze
na wystawie parę bel. Jakiś przewodnik natarczywie ciągnął do meczetu. Zostałem
w wozie.
– Nazwa pochodzi od dynastii Omajjadów, których władza – ze stolicą w Damaszku –
sięgała
od Chin po Francję... – Coraz cichsze słyszałem słowa oddalającego się ze
Szwarc–Bronikowskimi
przewodnika. – Zbudowany na gruzach chrześcijańskiego kościoła świętego Jana
Baptysty, wzniesionego ongiś na murach rzymskiej świątyni 'Jowisza, którą z
kolei stawiano
na rozwaliskach świątyni aramejskiego boga Hadad'a... Nie wiem dokładnie, w
którym momencie
przestałem słyszeć przewodnika Bronikowskich, a kiedy to powrócił głos
oprowadzającego
nas tutaj kiedyś gajda. I pamięć Twojej radości, że stoisz w miejscu, w którym
dzieje religii w kamiennym przekładańcu uświadamiają tożsamość owego jedynego,
choć
stuimiennego człowieczego marzenia.
Zbliżało się południe. Krótkie cienie minaretów kładły się po okolicznych
dachach. Zachodni,
Narzeczeński, minaret Jezusa. Znowu pojawiła się twarz naszego dawnego gajda. –
Muzułmanie wierzą – jakbym go słyszał tuż obok – muzułmanie wierzą, że Jezus
powróci
kiedyś na ziemię, by z tego to minaretu ogłosić śmiertelnym wspólną wiarę w Boga
wszystkich
ludzi...
Uniosłaś się wtedy na palcach i szepnęłaś mi do ucha, w co będzie to według
Ciebie wiara...
Bronikowscy wracali od bramy Omajjadów.
Najgorzej na placu dworcowym. Orient Palące Hotel. Okno na pierwszym piętrze, na
lewo
od bramy, lekko uchylone, żaluzje zaciągnięte do połowy. Tak właśnie jak
wówczas, właśnie
tak, jak zwykłaś to robić. Nie wytrzymałem – kazałem zatrzymać wóz. W hallu ten
sam recepcjonista,
łysy z wąsami. Ten sam chłód od marmurowych ścian. Ten sam, zupełnie inny –
pusty, ogromny jak tęsknota hali. Tuż przed hotelowymi schodami, na placu, stary
Murzyn
podsmaża kolejną porcję fistaszków. Uśmiecha się, zupełnie jakby mnie poznawał.
Uśmiechał
się tak samo, kiedy widział nas po raz pierwszy.
Słońce stoi wysoko nad wzgórzem, na którym Kain zabił Abla. Przecinam ten
damasceński
epizod. Najchętniej bym go unicestwił. Za chwilę wyjeżdżamy – mam już w kieszeni
bilet
na autobus do Bagdadu. Zostawiam to miasto, któremu nagle zamarło tętno –
stanęło, kiedy
zabrakło mu punktu odniesienia, który motywował jego rytm i formę. Nie rozumiem
Damaszku
bez Ciebie. Stoi ze swoimi minaretami, hotelami, gwarem – stoi martwy. Nawet
uśmiech Murzyna od fistaszków przed Orient Palące Hotel zdaje się jakby na wpół
urwany.
Wszystko to niczym teatralna dekoracja, nad którą opuszczono kurtynę po
pierwszym akcie, a
kiedy uniesiono ją przed drugim – aktorzy nie weszli na plan. I nagle,
pozbawiona ludzkiego
punktu odniesienia, pyszna makieta obnażyła całą swą pozorność.
Za parę dni premiera Krzysztofa. Pewnie pójdziesz. Diablą mam tremę przed tym
jego
Hamletem.
Kochanie! Zaraz wyjeżdżam. Całuję, całuję. Ciebie oboje. l nas oboje w Tobie.
Andrzej
PS. Ogrody Guty po staremu oblegają Damaszek. Właś–nie chylą się ku jesieni.
Któż to
nam opowiadał, jakoby Adam i Ewa spędzili tu najpiękniejsze dni życia? I na tyle
byli mądrzy,
że żadne z nich nigdy już potem do Damaszku nie powróciło...
Lubię te noce w transpustynnych autobusach. Tę jazdę śród przestrzeni
rozmazanej, bez
wyraźnego horyzontu, bez punktu oparcia. Jazdę pozornie bez końca i bez
początku, iluzję
chwili nieskończoności. Tak było na amerykańskich, afrykańskich pustyniach –
podobnie i
tutaj, Tak, widać, po prostu – jest. Tyle że ostrzej, tyle że bardziej jaskrawo
ów pozór braku
jakichkolwiek punktów odniesienia uwypukla się tu właśnie, kiedy zachodzące
słońce ślizga
się po płaskiej jak dłoń przestrzeni, chwieje się chwilę i wreszcie spada kędyś
daleko w piach.
Noc. Pochrapywanie podróżnych. Monotonny warkot motoru. Piaszczyste, z rzadka
porosłe
kępkami trawy obrzeża szosy w snopie reflektorów. Wokoło Wschód, a cichy jakby
go nie
było. Bo noc.
Wulkaniczna pustynia syryjska. Szlak Damaszek – Bagdad. Szlak jak ludzka pamięć
prastary.
Wojska Cyrusa, Aleksander Wielki, ormiańskie zagony Tigranesa, Pompejusza
rzymskie
legiony. Któż nie wędrował tędy, któż mógł się nie otrzeć o ten przedpokój
trzech kontynentów.
Z Egiptu do Mezopotamii, okrążając pustynię, dla wygody – przez Palmyrę – armie
egipskich faraonów, w szyku, jak na żołnierzy boskiego przystało, i na oślep, w
popłochu
umykające, rozbite wojska Sargona. I krok za krokiem, bez pośpiechu, z kijem
wędrownym w
dłoni starzec o siwej, rwanej pustynnym wiatrem brodzie, starzec–patriarcha
Abraham ze
swymi koczowniczymi plemionami. A z naprzeciwka perscy kupcy do Egiptu. A ku
wschodowi
Fenicjanie do Zatoki Perskiej; albo i dalej – na Daleki Wschód, do Indii, moją
dzisiejszą
przecierać drogę. I czyjeż mi to przyszło szlaki odkurzać...
Dawno zapadły w pustynię syryjskie posterunki graniczne. Wokoło niekontrolowane
pustkowia,
setki kilometrów ku pierwszym posterunkom irackim. Tylko od zciemniałego
horyzontu
odcina się czasem w głębi pustyni zarys biwakującej karawany, bądź paru
beduińskich
lepianek. Autobus wali prosto, przed siebie, jak wielbłądzi trucht. Tnie, żadnym
nie zamącone
zakrętem drogi, pustkowie ziemi niczyjej, beduińskiej po prostu, arabskiej.
Słodki, nieznośny fetor. W pierwszej chwili nie mogę się zorientować skąd.
Zewsząd chyba.
Nieprzytomnie długa iracka kontrola celna. Po dziesięć razy rozespanemu
urzędnikowi
pokazujemy każdą kamerę, obiektyw, magnetofon. Słabe światło lampy snuje się po
zaciekach
ścian, sufitu, po brudzie wydeptanej podłogi. Skąd jednak aż taki smród? Jacek
nareszcie
dopina plecak. Kontrola skończona. Obaj z ojcem mocują się z zacinającym się
zamkiem
walizy. Aż im włosy lecą na czoła. Na kołnierzu Staszka jakaś szara plamka.
Punkcik zaczyna
się poruszać! Pełznie powoli, przeskakuje na kark, zagłębia się we włosy.
Odruchowo łapię
się za czuprynę i drętwieję z obrzydzenia – w osmrodzonych palcach zostaje mi
lepka miazga
rozduszonego pluskwiaka. Czym prędzej wyskakuję z komory celnej i teraz dopiero
okazuje
się, że rudera ta była prawdziwym azylem; wokoło budynku, przy czekającym końca
odprawy
autobusie, gdzie tylko pali się jakaś latarnia – wszędzie, dosłownie wszędzie
sunie falanga
pluskwiaków.Tysiące, setki tysięcy małych popielatych owadów tłoczą się na
ziemi, pełzną
po ścianach, ubraniach, lgną do bagaży. Rozduszane całymi setkami przez
ot