Żurowski Andrzej - Fatamorgana

Szczegóły
Tytuł Żurowski Andrzej - Fatamorgana
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Żurowski Andrzej - Fatamorgana PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Żurowski Andrzej - Fatamorgana PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Żurowski Andrzej - Fatamorgana - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Andrzej Żurowski FATAMORGANA I –Zgoda? No to ręka. – Ręka! Umowa stoi. Minęły dwa lata. Zmieniły się horyzonty. Mandatariusze tajnego triumwiratu przypieczętowanego uściskiem dłoni w cieniu któregoś z ogrodów Santiago de Chile pozostali wierni zamiarom. Autobus miękko poddaje się fałdzistości górskiej szosy. Stanisław i Jacek nie wiedzieć który już raz zabrali się do studiowania mapy. Wolę się gapić przez okno. Palcem po mapie i tak znam na pamięć każdy przydrożny kamień na trasie wyprawy. Czas odrzucić podręczniki, materiały, plany – rzucić się w spełnienie. Powziąć to okrutne ryzyko. Przed paroma dniami była to jeszcze Baśń – wspaniała nierealność wyprawy w głąb Azji, hen gdzieś do drzemiących w Wielkiej Tajemnicy rejonów himalajskich, plemion zaszytych w indyjskiej dżungli, legendarnych cejlońskich kopalń skarbów. Teraz przyjdzie dotknąć, pomacać i kamerą filmową rozorać całą ową wymarzoną nieuchwytność, odnaleźć granice, bądź zatrzeć je, zdeptać fałszywe przedziały pośród tysiąca i jednej nocy. Nocy fascynacji czy rozczarowań? Pierwsze progi za nami. W ostatniej chwili, jakby podświadomie zaczęliśmy się kokosić z opuszczeniem Stambułu. Jeszcze dzień, dwa choćby jeszcze dni na twardym europejskim gruncie. Niczym wielka brosza spinająca obrzeża dwóch kontynentów, rozkraczony nad Bosforem, już nieeuropejski, jeszcze nieazjatycki Stambuł. Wtłoczył nas w swą plątaninę bez centrum, w uliczki nadbrzeżne, staczające się ze wzgór z wprost w stalową, chłodną powierzchnię Morza Marmara. Zaułki czmychają w górę i rozpędzone, na oślep wpadają z przeciwległej strony wprost w fale Morza Czarnego. Omijają Bosfor i zewsząd osaczone wodą, w popłochu splatają się w labirynt bez ładu i składu. I ludzie, jakby poddając się panice ulic, gnają we wszystkich kierunkach, a wygląda to tak, jak gdyby kręcili się w kółko. Tylko koty, niespieszne, z ociąganiem przenoszą się na coraz bardziej rozgrzane słońcem dachy drewnianych domów. W wirze ulicznego kołowrotu, tuż obok zatłoczonych jezdni, wciśnięte pomiędzy domy, w ich cieniu drzemią omszałe muzułmańskie cmentarzyki. Niczym przydomowe ogródki, z równymi rządkami grobowych płyt i przysadzistych obelisków z kamiennymi turbanami. Protoplaści trwają w kręgu domostwa. Wokół obelisków szaleje dzieciarnia. Nakładają się warstwy pokoleń... Kawa jest po prostu turecka. Jedyna bodaj w tej kawiarni rzecz o określonym charakterze. Reszta jest nijaka, ze szczętem skundlona. Hippiesowska zbieranina. Obsiedli stoliki i drzemią w gnuśnym oczekiwaniu. Może dziś, może za tydzień... Ścianę wykleili odręcznymi ogłoszeniami, które zapraszają na wspólną jazdę do Kathmandu. Dwumetrowy bezzębny szkielet, wypłowiała pannica, troglodyta o rudej brodzie i zmierzwionym kołtunie do ramion. No nie, niechaj was inne pod Himalaje prowadzą bogi. Dopijam kawę. Popołudnie stygnie nad Stambułem w kurzu i czerwonawych poblaskach pełzających po dachach meczetów. Rozgonione po okolicznych wzgórzach, na ich szczytach miasto szczerbi się palisadą minaretowych pik. Hagia So–phia, Błękitny Meczet – jak zwykle piękne, te same co zawsze, jeszcze jedne, kolejne repliki europejskiego stereotypu Orientu. Wolę w doliny. W gwar z wolna budzącego się wieczoru, w handlowe arterie przecierające oczy neonową migotliwością, między stragany nie kończących się bazarów. Twarze, twarze, twarze. Białe, oliwkowe. Turcy i Ormianie, Żydzi, Arabowie, Grecy. Stambulczycy. W tym mieście psów, kotów i banków mimo wszystko i ludziom udało się jakoś wywalczyć sobie nieco ziemi pod stopy. Przepycham się między stertami owoców, piramidami butów, żegluję morzem straganiarskiej różności, a brzegu, Kolumbie, ni widu. Tuż przy moim hotelu uliczny rzeźnik ćwiartuje wołu. Krew chlapie na bruk, rozbryzgują ją opony taksówek. Wokół rzeźnika sformował się nieruchomy krąg. Zastygli niczym świadkowie jakiegoś magicznego obrzędu; w rzeźniczy nóż wpatrują się chciwe kocie i psie oczy. Skłócone od nie wiedzieć kiedy gatunki zawarły głodowe przymierze – psy i koty potulnie czekają społem w kolejce przed jatką mięsną. Cuchnie potem i krwią. Dachy meczetów spłonęły. Popieli je teraz wolno osypujący się mrok. Zjawił się belfersko punktualny. Kiedy wszedłem do hotelowego hallu, wyglądał niczym stary wypolerowany bibel ot rzucony w kąt kanapy dla podkreślenia nowoczesności wnętrza. Pulchny staruszek o pomidorowych policzkach i siwych włosach nad dziecinnym uśmiechem. Zabawnie podskoczył na kanapie, wstał i wyprężył się na całą okazałość swych okrągłości. Profesor Biskupski ogromnie rad, że może przygarnąć rodaków pod opiekuńcze skrzydła, już przed wyznaczoną godziną spotkania wypatrywał nadejścia podopiecznych. Teraz, uchylając czarny kapelusz o olbrzymim filcowym rondzie, szarmancko zapraszał nas do taksówki. – Daleko was, chłopcy, bo daleko wywiozłem, ale tu to się i! No, dobierajcie, dobierajcie na Boga. Specjały tureckie godzi się popróbować. Azali nie smakuje? – Tak to potrawę po potrawie do smaku przyprawia zachętami i soczystością dawno z użycia wycofanych wyrażeń. – Może tam i w Polsce wycofanych, ale w Adampolu? Co to, to nie! Tu się o język dba, tu się go jako dziecko najukochańsze hołubi. Sto lat z okładem minęło, jak się tutaj, na tureckiej ziemi dziady osiedlili, jak własną, Adampolem nazwaną, założyli wioskę, jak do dalekiej ojczyzny myśli tylko, bo nie nogi przecie, latały, a zasie mowa mateczka nie pomarła. I nie pomrze! Nie pomrze, pokąd Polacy z Adampola Polakami. Oho, próbują Turki, próbują. Ale się im nie udaje. I nie uda! Obywatelstwo tureckie cała adampolska rodzina wziąć musiała, ale Polski z duszy cudze obywatelstwo nie wygnało. I nie wygna. Późno się robić zaczęło. I coraz ciemniej w zadymionej restauracyjnej sali. Na parkiecie tarło. Greczynki, Żydówki, Ormianki hałaśliwie, może odrobinę zbyt hałaśliwie manifestują niezależność, tę niebywałą swobodę w porównaniu do zakutanych w stare obyczaje i zakazy Turczynek. Tańce suną na całego. I kiedy gong, i kiedy znów nagle pełne światła, a na estradzie półnaga tancerka w tiulach – jakoś dziwnie obco, dziwnie egzotycznie po europejskich rytmach i tanecznych figurach młodzieży, nieomal dziwacznie wygląda w tej tureckiej restauracji narodowy taniec tureckiej dziewczyny w tiulach. Zeskoczyła z estrady, wymija oklaskującą ją w takt dżinsową gromadę i tanecznym krokiem kieruje się ku naszej części sali – gdzie za zastawionymi stołami, w cieniu kinkietów dyskretnie uśmiechają się starsi panowie w wykwintnych garniturach. Jeden zwinny ruch i dziewczyna jest już na stole. W podniesionych nad głową dłoniach pobrzękuje bębenek. Drobne bose stopy bezbłędnie trafiają w puste miejsca pomiędzy talerze, butelki, półmiski. Tancerka jest gorąca i przesłodzona jak lewantyńska herbata. Cieniutka strużka potu płynie jej po skroni. Lekko, w kącikach drży wymuszony uśmiech. Panowie w czarnych garniturach uśmiechają się i dyskretnie wkładają dziewczynie za dekolt małe papierki. Bębenek zagłusza ich szelest. – Ano, panie Stanisławie, tak, tak – profesor trzęsie się ze śmiechu. – Kiedy to było? Tak tak, z piętnaście lat. Aleś mi pan narobił wówczas bigosu... Prawda, poniosła Szwarc–Bronikowskiego dziennikarska licentia poetica. Po pierwszej wizycie w Stambule napisał reportaż o Biskupskim, w którym nieopatrznie nadmienił, iż profesor pozostaje dotąd wierny stanowi kawalerskiemu i – dodał już od siebie – nie zdradzi go, chyba że dla rodowitej Polki. Napisał i skończył sprawę. Natomiast dla Biskupskiego rzecz się dopiero zaczęła – skrzynka listowa po prostu pękała w szwach. Dziesiątki, setki listów. I jak tu nie wierzyć w gołębie serca Polek, w czułe ich sentymenta i samarytańskie natury, co to każą choćby i w świat iść, nieść duchowe wsparcie zagubionemu na tureckiej obczyźnie rodakowi. A jakże, odpisywał, wszystkim odpisywał. Grzecznie, z należnym oddaniem i szacunkiem. – Złamać się pan jednak, zatwardziały kawaler, nie dał... – Co to, to nie, ale coś mi pan, powtarzam, bigosu nagotował, to moje. A zresztą... – przycichł jakoś i spojrzał kędyś tam, za siebie. – Gdyby to tak był pan ze trzydzieści lat wcześniej napisał... – trwało to dobrą chwilę, nim znowu przerwał milczenie. – Młody był człowiek, głupi. Polka, uparł się, i Polka. Chciała mnie tu jedna, chciała, że hej. Nie powiem – brzydka nie była, a i dobre dziewczynisko. Ale co? – głupi i tyle – Turczynki nie chciał. A Polkę skąd niby było tu brać? W Adampolu wszyscy już skuzynieni. To tak i zostało. Siedział teraz z nagła jakby postarzały. Nie w tę odwrócony stronę, w przeciwną. Jeden z tych, co to ich zwykliśmy z dziarskim bębenkiem, z werbelkami przed narodem oprowadzać, po ramieniu poklepywać – o wierności im kadzić, o honorze narodowym, o romantyzmie wielkiej tęsknoty. Nieszczęśni zagubieńcy. Nigdzie u siebie, nigdy wśród swoich. Od kilku pokoleń tacy Biskupscy na ziemi tureckiej osiedli, tę ziemię ryli, żyli z niej i dzieci hodowali. Pięknie, że im to i jeszcze kolejnym mowę, że im obyczaj, że im legendę dziadów kędyś znad Buga i Wisły nad Bosfor i Marmara przenieśli. Ale skończyć, wytyczyć granic nie potrafili. Gdzieś ich, w którymś punkcie – jakże po polsku – poniosło. I tak trwają rozdarci, obolali. Potomek pierwszych przybyszów profesorem literatury francuskiej został na stambulskim uniwersytecie, nigdy do Polski w siedemdziesięcioletnim z okładem życiu nie wyjeżdżał, pokolenia tureckich studentów wychował, z zażenowaniem o swym tureckim obywatelstwie wspomina, z Turczynką nie był się ożenił. Ojczyzny się nie zaparł, czy też wyparł się ojczyzny? Głupie pytanie – bo jednoznaczne. – A ja wam, panowie, że tak było, powtarzam – uderzył ręką w stół i natychmiast się zawstydził. Mruknął coś jeszcze pod nosem, speszone spojrzenie rzucił w głąb sali. Właśnie dogasała. Za oknem nocne światełka łodzi na Bosforze też już wyraźnie mrużyły się do snu. Tylko profesor łapał drugi oddech. Podniecony dowodził absolutnej prawdy dawnej hipotezy, wedle której Mickiewicz nie zmarł w Stambule na cholerę, ale został tu podstępnie otruty. – Naturalnie, mam na to nie znane dotąd dokumenty. Jak je tylko opublikuję, przestaniecie się panowie uśmiechać. Uśmiechaliśmy się, prawda, ale z sympatią i... może odrobiną smutku. Jeszcze i ten Mickiewicz. I ta wieloletnia pasja odkrycia prawdy o śmierci cudzoziemskiego poety, który przed wiekiem przybył do Stambułu. Skądże ta pasja, turecki profesorze literatury francuskiej... – Przyjadę, oczywiście, że przyjadę. W przyszłym roku. Tyle razy już sobie obiecywałem i jakoś nie wychodziło. Ale tym razem – mur! – Długo żegnaliśmy się na rogu, obok pustego teraz straganu rzeźnika. Tylko parę kotów drzemało przy rynsztoku. Może już zajmowały sobie kolejkę. Raz jeszcze zatrzymał się przed zakrętem, podniósł do góry swój filcowy kapelusz z gigantycznym rondem. – Przyjadę! Ileż razy słyszałem to, w iluż krajach, od iluż ludzi słyszałem, których nigdy już później nie zobaczyłem, którym nigdy nie przyszło zrealizować swego wielkiego marzenia. Na szczęście może? Zniknął za rogiem. I tak rozstaliśmy się. Z Europą. Już w parę godzin później mostem nad Bosforem wyciekaliśmy do Azji. Jakby powinien napisać reporter: „Stara, poczciwa Europa została za nami”. Ani poczciwa, czego nie musimy sobie tłumaczyć, ani stara – bo gówniara wszak przy swych siostrzycach wielkich azjatyckich kultur, co to już któreś rodziły pokolenia myśli, kiedy smarkata, w podkasanej spódniczce, bajek jeszcze u ślepego Homera słuchała. Ani też nie „pozostała za nami”, choć tak bym tego pragnął, choć tak bardzo bym pragnął tego. I może dlatego nie potrafię. Jedzie. Siedzi tuż obok, na tym wolnym siedzeniu obok Staszka. Autobus trzęsie, a uparta, bezlitosna Europa wlecze się za mną. Im dalsza – uporczywsza, bardziej nachalna w zaciskaniu wokół mózgu właściwych jej stereotypów. Może wyrzucę ją na którymś przystanku, umknę może, zmylę pogonie. Choć wątpię. Rozmaitość górskiego pomiotu cwałuje wzdłuż szosy. Dawna stolica Frygii, dziś Turcji stołeczna Ankara zapadła się poza otaczające ją szczyty. W mig przysłoniły tę prowincjonalną stolicę, zapomnianą w cieniu Stambułu – niezmiennej metropolii Turcji. Przedziwna gór rozmaitość. Autobus slalomem–gigantem wali na południe. I nie wiedzieć kto prędzej – autobus czy też zmienność górskiej panoramy wymienia przed oczyma obrazy. Pękające jakimiś minerałami broczą czerwienią, brązem, żółcią, po obłych niewysokich stokach góry rozlewają się w zieleń i cynober. Nie ma już dzisiaj takich; ostatnia bodaj gdzieś na strychu domu mych rodziców spróchniała, na poddaszu coraz mi już dalszego, coraz już bliższego dzieciństwa: a była to narzuta–cudo, stara, ciężka narzuta na mieszczańskie łóżko. Strzyżona, a jakże, pluszowa, w kwiaty zgoła fantastyczne, w całą orgię kwiatów i równie im barwną, upiorną wielość dekoracyjnych esów–floresów. Ale kurz kwiaty pozagryzał, ale słońce esy–floresy wywabiło. I narzuta przemieniła się w pejzaż jakowyś dziwny a tajemny. Pejzaż moich tajnych strychowych wypraw i podróży; krajobraz czerwienią i brązem zbroczony, zlany cynobrem i żółcią. I gdzieżby mi to przez głowę kiedy przemknęło, iż po owej od lat w kącie strychu porzuconej kapie gnać będę serpentynami południowej Turcji. Ale się już i oto narzuta urwała, a spod niej poczęły się wyłaniać garby rozmaite a pocieszne. Zrazu ostrożnie, po jednym, aż się tak na koniec rozzuchwaliły, że całymi po okolicy sieją się tabunami. Na, jak arabski chleb płaskiej a rozwałkowanej równi to tu, to tam jeden i dziesiąty, i kędy spojrzeć kuce–garbusy, niczym kurhany z obciętymi czubami góry kopcowo –stołowe. Jakby tu babki z piasku stolemy stawiały i skończywszy zabawę poszły sobie miejsca nie równając. Toteż i siedzą sobie góry kokoszę a wysiadują, autobus pośród nich sam z sobą bawi się w chowanego. Bo i z kim bawić by Się miał, kiedy pusto, że i na lekarstwo. Góry same tylko górują, płaszczyzny się płaszczą, pustkowia pustoszą. Aż zaryczał z radości, kiedy na koniec, zza któregoś kopca ludzka wyskoczyła osada. Ryknął, chrapnął, dogazował i tyle po spotkaniu. Ledwie że jeszcze na końcu szosy jak na sznurku czerwone szarawary łopoczą, ledwie że owiec parę przy drodze i dzieciak usmarkany. A tu już i kokoszę gdzieś się za wsią zapadły, a tu już wokoło śmiechu warte piegusy piętrzą się popod chmury. Grube toto, zwaliste, pnie się jedna przez drugą, białe góry kredowe. Jakby kto groch na nich młócił – miejsce przy miejscu, pochyłość za pochyłością, kropki na nich ciemne, zielonkawe. I tak kępkami trawy górskiej nakrapiane stoją przy drodze buły piegusy – a może się i ze wstydu jedna w drugą powtłaczały. Sam stanął pośród drogi. Zwalisty a smukły, wyprężony z jakąś ponurą godnością. Niby starzec sękaty, co to lagą gówniarzerię na milę porozganiał, by samotnie odetchnąć i siwy łeb w puste niebo zadrzeć. Wysoko zadarł. Popod chmury. Dawno już, tak dawno, że sam nie pomni kiedy wygasły, ostygły wulkan. Zimną śniegową czapę zmieszał z chmurami i kolumnie podobny podpiera niebo tak lekko, jakby dziewczynę w taniec brał. Wprost z płaskiej wy- rosły równi zdaje się większy jeszcze, potężniejszy a bardziej obcy dookolnemu. Inny, równie od przedwieków wygasły, a od tysiącleci płonący człowieczymi sprawy, równie wielki, a w ludzkiej wyobraźni po stokroć potężniejszy wulkan, w podobnie białej czapie wspina się gdzieś za tych gór północnym wschodem. Widziałem kiedyś Ararat od armeńskiej strony. Podwójny jego wierzchołek – w sacrum przekuty, w mit. Nie dlatego nawet, że ongiś w jego tyglu, na białym dziś szczycie pionowej skały prażyły się losy współtowarzyszy Noego. Dlatego zaś, iż u jego podnóży we krwi obmywały się dzieje Ormian. Od lat wznosi się po tureckiej stronie. Atoli, choć już pół wieku z okładem na drugi się bok od tamtej pory obróciło, nie masz Ormianina, który by budując dom, okien na Ararat nie skierował. Jak i drugiego nie znaleźć kraju, który by w herbie nosił górę rosnącą poza jego granicami. – Poza jakimi granicami? – w nos by mi się zaśmiał Surik, Lowa, każdy inny z ormiańskich znajomków – za jakimi granicami, kiedy go gołym z Erewania widać okiem, kiedy czuć, jak kłuje w serce jego zagrabiony dwójząb. Za jakimi że to wszystko granicami, kiedy autobus wraz z górami już się poczyna na południe obsuwać, kiedy całą nieomal ku Syrii przejeżdżać kończę Turcję, a Europa ni myśli ustąpić z wolnego obok mnie fotela. Ani myśli z obroży potencjalnego spuścić renegata. Wulkan samotnik dawno się już w chmurach utopił. Wraz z szosą góry osypują się w dół. Coraz drobniejszym, coraz bardziej rozkruszonym żwirowiskiem. Pustynnymi, na śmierć sprażonymi stepami. Pustymi jak smagający je wiatr. Trwa to długo, dostatecznie długo, by przywołać tęsknotę za barwnością. I ta oto nadchodzi jak spełnienie. Niespodziewana, brutalna obfitością. Zrazu cyprysy chłodne a wyrafinowane, wiotkie eukaliptusy na wzorzystych, niby dotkniętych egzemą pniach, jeden i drugi cedr. Nareszcie i orgia. Oliwki, cytryny, zieleń; zieleń i woń. Żyzność śródziemnomorska. I w dole przede mną lepki, właśnie morski przedsmak Lewantu – półksiężyca arabskiej obfitości. – Pamiętasz legendę drzewa tamaryszku? – Pamiętam. – Więc opowiem. Trzeba ci wprzódy wiedzieć, że drzewo to używano do wykładania pałacowych komnat, toteż w powszechnym było poszanowaniu. Nie na tym się wszak rzecz cała zakłada. Daleko, w Egipcie się zaczyna. Tam właśnie syn Hora, a Bóg Słońca, przesławny na niebie Pan – Ozyrys, miał brata imieniem Set. Podła to była figura, albo i rejony, którymi mu władać przyszło, skazały go na niepopularność. Dość, że bóg zła, pan ciemności i śmierci – Set... – ...i płodności... – ...a więc Set – bóg śmierci, i płodności, nienawidził Ozyrysa. Szalał na myśl o miłości, jaką brata otaczał egipski lud, wdzięczny Ozyrysowi za przekazanie śmiertelnym sztuki uprawy roli. Pan Ciemności skrycie udał się do Libanu i długo wybierał odpowiedni cedr. Aż wybrał najpiękniejszy z pięknych i z cedrowego pnia zbudował olśniewający sarkofag. Jako że cedr był w owych czasach cenioną i poszukiwaną rzadkością, nie ma się co dziwić, iż kiedy Set przytaskał sarkofag do ojczyzny, zapanował ogólny zachwyt. Natenczas Bóg Zła rzekł: – Przysięgam, że oddam ten sarkofag pierwszemu, dla którego będzie sposobny. Więc próbowali. Możni i ubodzy, mężowie i niewiasty. Set kręcił głową, uśmiechał się skrycie i nikomu nie wróżył nadziei na boski dar. Aż stało się to, na co podły czekał. Nadszedł Ozyrys. I on dla żartu postanowił jąć się próby. Ze śmiechem ułożył się w sarkofagu. – Pasuje! – ryknął Set i zatrzasnął wieko. Podniósł sarkofag i z całych sił rzucił go w wody Nilu. Święta rzeka trumnę z żywcem pogrzebanym Ozyrysem wypluła do morza. Z libańskiego wyciosany cedru, sarkofag żeglował do ojczystych brzegów. Aż zarył się w piach plaży u murów miasta Byblos. I w miejscu tym wyrosło pierwsze drzewo tamaryszku. W dalekim Egipcie Set tryumfował. W dalekim Egipcie po stracie męża i brata rozpaczała piękna Izys – Ozyrysowa siostra i małżonka. Przywdziała nieszczęsna strój wędrowczy, po- szła przez drogi i bezdroża szukać Jedynego. A wiodło ją to, co wszystkie wiedzie kobiety nieomylnie po śladach ich mężczyzn, chociażby drogi obojga najbardziej były zawikłane. I zapukała Izis piękna do bram Byblos. I została piastunką tutejszych dzieci królewskich. A było to w czas, kiedy w pałacu poczęły nocami dziać się dziwy przeróżne, ożywać się głosy jakoby z samego się wnętrza ziemi dobywające, a i zjawy ukazywać takie, że usta ludzkie prędzej zastygną, zanim się opowiedzieć te potworności odważą. Izis wyznała prawdę. To uwięziony w rosnącym za murami pniu drzewa tamaryszku duch jej boskiego brata– małżonka szamocze się w straszliwej męce. Królowa miasta Byblos wysłuchała nieszczęsną. Kazała ściąć pień i niczym zwłoki siostrze–wdowie oddała drzewo tamaryszku. Izyda zbudowała łódź, ułożyła w niej pień i puściła się na morze ku egipskim piaskom. Tam jednak czuwał Set. Zawył przeraźliwie, aż się morska powłoka sfaldowała. Zawył raz wtóry. Kiedy wył po raz trzeci, tak straszliwa nawałnica ogarnęła Posejdonowe królestwo, że aż hen na końcu świata słupy Heraklesa trzeszczały w posadach. Jakże na kruchej łodzi wdowie samotnej unosić w taki czas zwłoki ukochanego. Izyda ostatkiem sił zawróciła, by skryć łódź w ujściu pobliskiej Byblos rzeki. Już–już miała dobić do brzegu, kiedy łódź przewróciła się i boskie zwłoki w pień tamaryszku zamienione z pluskiem osunęły się w głąb rzeki. Utonęły raz wtóry i ostateczny. I nie wiedzieć – za karę, czy też z rozpaczy, że pochłonęło święte Ozyrysowe ciało – źródło, które rzece owej wodę dawało, wyschło wrychle i po dziś dzień jałowe pozostaje. – Pamiętasz legendę o drzewie tamaryszku? – Pamiętam. – Więc ci opowiem. I zaczynaliśmy od początku. Ten albo i inny, a przecież zawsze ten sam, choć na różne kuty wyobraźnie, mit poszukującej brata–małżonka. Mit poszukujących się na przekór wszystkiemu, jako małżonka, jako siostra bliskich. Więc zaczynaliśmy od początku. O wiernej Izis, o Asztarte, bogini syryjskiej, matce Baala. O tej samej wieloimiennej i wieloustnej, którą z tyluż znamy mitologii, która w tylu postaciach o naszych własnych mówi marzeniach, o własnych naszych tęsknotach. O wiecznym marzeniu o wierności i oddaniu. I tak to było, kiedy chodziliśmy z Marią po Libanie. Po Byblos, Tyrze, Tripoli. Tędy właśnie, którędy teraz jadę sam – bo bez niej – w moją mglistą azjatycką drogę szukać pod Himalajami tego, co przecież tak bliskie, że aby je w pełni ujrzeć, trzeba aż było odeń odjechać. I tak to było, kiedyśmy się włóczyli między ruiny i baśnie i w starych kamieniach odnajdywali opowieści o nas. Maria jest teraz daleko. Jest tam, nad Bałtykiem, skąd kiedyś przyszliśmy do Libanu podglądać, jak o zachodzie na rozgrzanym brzegu Śródziemnego ku tonącemu słońcu chylą się głowy w turbanach. Jest teraz tam, gdzie ml powiedziała – będę czekać. Jest teraz tam, gdzie robi się już pewnie coraz grubsza i grubsza, cięższa. Napełniona. Aż wywrzeszczy się z niej to, któreśmy wymarzyli – i trochę później pójdzie w swoją własną drogę. A ja przez Liban moją drogą, do niego – do tego z marzeń jeszcze, okrężną. I śmieliśmy się, ufni, chociaż oboje lubimy Strindberga. I śmieliśmy się, choć kiedyś na randki chodziliśmy na Taniec śmierci – po czym i tak pobraliśmy się. I śmieliśmy się. I było dobrze. I Maria, bo zna ich sprawy, prowadziła mnie między bogi Lewantu. Jak u Strindberga, pomiędzy miłością rozdarte a walką. Więc władcy Byblos: Hathor–Ona – bogini płodności i wojny, która zmarłych we wiosła wyposażała, by przebyć mogli rzekę śmierci, i Pan–On – boski jej małżonek, władca wichrów i deszczu – symbolu męskiego posiewu. Więc czuwająca nad ludem starego grodu Ugarit, mocarna Anat, co to, kiedy się miłością bądź wojną, którym patronowała, radowała prawdziwie, cała ziemia dudniła. Więc rodzicielka boskiego Baala, wielka Aszirat, która – gdy ją w szczerych modłach zwał ktoś Asztart lub Astarte – ku niemu również kierowała litościwą dłoń. Wielka Aszirat – pani miłości i wojny, namiętności i walki, płodności i urodzaju. Pani całej wszelakości emocji człowieczych. I uśmiechaliśmy się. I było nam dobrze, pośród tych bogów, co bez osłony miłość nazywają miłość, a walkę walka. I co to obydwu strzegą tych ludzkich spraw, bo wiedzą, że w owej podwójności – jedność, ze dwa to skrzydła tego samego ptaka, w których cieniu łączy się mężczyzna z kobietą. Asztarte, Izis, a może to Hathor przemknęła/ponad Norwidem, kiedy – „a jedno skrzydło to śmierć, a drugie skrzydło – miłość” – pisał. A może Aszirat, która nie wstydziła się nagości – a jedno jej nagie ramię to była walka, a drugie ramię – miłość. Kapłanki w obrzędowej, przyświątynnej prostytucji przez wieki cześć oddawały potężnej pani rozkoszy i bólu. Aż nadeszli ascetyczni starcy o płonących oczach, którzy śród ludu .szerzyć poczęli wieść o Jahwe. Zamarli ze zgrozy przed nagą boginią. Odwrócili oczy i nazwali ją Asztorof, co imię dumnej skojarzyło ze słowem – bezwstyd. I to był początek końca. Od oplutej nagości Aszirat ruszył przez wieki pochód pątników ku pruderii. Pogrzebano nagość głęboko, oplwaną, wyklętą, czystą. Jakże trudno powracać do korzeni... Niczym archeolodzy, którzy w Ugarit, Byblos, Palmyrze ryją ku podglebiu. Pod gruz, kurz i szczerupy zgniecione butami wszystkich, którzy tędy szli – a szli tędy wszak wszyscy, od kiedy człowiek ruszył w drogę. Pod miałem epok, cieniem krzyża i półksiężyca odgrzebują łączącą nas z przedchrześcijańskim podglebiem spójnię. Ową jedność marzeń i wyobrażeń, która na wspólny łańcuch nanizuje mity Grecji, Azji Zachodniej, Mezopotamii, Azji Mniejszej, Starego Testamentu. I niczym wielką broszą spina je na lewantyńskim brzegu Śródziemnego w rumowiskach Ugarit – tym punkcie tranzytowym kultur, który w swych kupieckich warowniach tyle był skarbów pomieścił. Od Eufratu i Tygrysu po Śródziemne pozbieranych na żyznym półksiężycu. Na ziemi, która ongiś – kiedy to Aszirat i Hathor były bardzo smarkate, a Ozyrys nie zdążył jeszcze zakochać się w Izis, swej pięknookiej siostrze – zrodziła dziwaczny stwór, który po tysiącleciach sam nazwał siebie homo sapiens. I tak to powróciliśmy do pieczary, Mario. Mam z sobą stary kajet, który towarzyszył tamtej podróży. Notatki, trochę szkiców. Pismem Marii zanotowany cytat z którejś z prac współczesnego libańskiego filozofa, pisarza i publicysty, profesora Renę Habaszi z Uniwersytetu Bejruckiego: Jak muszla na brzegu Morza Śródziemnego, tak Liban– piaszczysta plaża otoczona koroną gór – nagromadził echa wszystkich fal cywilizacji, które dotknęły jego brzegów. Zbliżcie wiec tę muszlę do ucha, a usłyszycie zmartwychwstającą historię, rozsiewającą swe bogactwa w sercu. współczesności. Czytam te zdania, które Maria przed paroma laty zapisywała załatw słońcu na tarasie bejruckiego hotelu. Patrzyłem wtedy na cieniutką strużkę potu, która wolniutko opływała jej górną wargę, na moment zatrzymywała się na meszku u kącika ust i wysychała na sklepieniu brody. Dalej, za profilem Marii, huczał w dole jeden z głównych placów miasta. Na jego środku, z głębi ziemi wyzierały resztki pysznej rzymskiej kolumnady. Samochody okrążały wykopaliska łagodnym łukiem. Jak w mauretańskiej architekturze starej Kasby, stolicy algierskiej, domy stoją wprost na domach, tak tu, w Bejrucie, miasta stanęły na miastach, kultury na kulturach. Na samej górze, na tarasie zajmującym dach hotelu siedziała Maria i wąska strużka potu spływała po jej wciąż jeszcze dziecięcej twarzy. Czytam to zdanie Habasziego, które Maria wówczas zanotowała. To dobrze, że z Turcji nie ruszyłem prosto na Iran, i dalej, w cień Sziwy. To dobrze, choć nie logika – emocje zepchnęły mnie z Ankary na południe, bym wielkim półkolem przez Liban, Syrię i Irak wracał na szlak ucieczki z Europy przed Europą. I tak oto po śladach Marii powróciłem do miejsc, w których dopiero godzi się Europę żegnać. Jeżeli w ogóle potrafię ją pożegnać, to wypadałoby tutaj właśnie, gdzie się rodziła – na obczyźnie. Zza szyby samochodu migocą znajome miejsca. Nie chcę w nie wstępować – w może już nieznajome... Maria tyje na północy, coraz grubsza, jeszcze parę miesięcy... Z tej Skały skakaliśmy kiedyś do morza. Zmierzcha. Wsuwam się głębiej w róg wozu. Staram się sobie przypomnieć. Porozrzucane kartki z dziejów Lewan–tu. Dziesiątki, setki nazwisk, dat, miejscowości... Pogruchotana mozaika. Wielobarwna, a przecież w tonacji jednolitej. Nuży monotonną zmiennością władców, zwycięzców, pobitych, bohaterów. Tylko czasem, z rzadka, przystanie człowiek na chwilę, głębiej zajrzy w spatynowane oczy. Co czuł? Co działo się w sercach tych, zepchniętych dziś w zbiorowe grobowce.kolymn chronologicznych i hera–dycznych drzew? tych wypędzonych królów o zapomnianych imionach? umykających w bieliźnie satrapów? Wszystkich tych, o których zapomnieli już nawet heraldycy... Jakaż to tragedia skryć się musiała pod suchym akapitem poświęconym Fachr el–Dinowi, który wzniósł był XVIII–wieczną potęgę Libanu, by w parę lat później uchodzić przed Turkami w niedostępne góry; i aby uchodząc nieść na barach świadomość, że jego syn po przegranej bitwie został ścięty, a ukochana głowa, ufryzowana i uperfumowana wraz z odciętym, przyozdobionym w sygnet palcem, potoczyły się do stóp władcy Stambułu. Długo jeszcze dźwigać mu przyszło ów obraz, zanim i on sam, wielki Fachr el–Din, wydał ostatni charkot, uduszony przez fanatyczny tłum przed stambulskim meczetem. Albo taki Ahmad pasza al Dżazzar. Puste, zapomniane dźwięki. A ileż to namiętności, ileż siły musiało być w chłopaku z Bośni. Smarkacz zakochał się w szwagierce. Nie chciała go. Wziął siłą. Gwałt gardłem się płaciło. Uciekł. W Stambule sprzedał się handlarzowi niewolników i trafił na kairski dwór Ali–beja. Nie było takiego, który by dorównał Ahmadowi w bezwzględności, w wierności, z jaką spełniał najokrutniejsze rozkazy. Więc tam to właśnie, w Kairze, dorobił się przydomku Dżazzar – rzeźnik. Nie tylko rzeźnik być to musiał, ale i żołnierz niepośledni, skoro po dostaniu się do armii paszy Damaszku za zasługi przy obronie Bejrutu i Sydonu przed Rosjanami został mianowany zarządcą prowincji. Cóż to musiała być za indywidualność, ten Ahmad–rzeźnik, ów gwałciciel i uciekinier z Bośni, niewolnik, ten sam, który wreszcie w roku 1780 zostaje... paszą Damaszku i panem całej Syrii... Albo ów – na innym znów luźnym zakrzepły odprysku pogruchotanej mozaiki – paniczny strach Ahirama. Ten strach, dzięki któremu znamy dziś imię fenickiego króla Byblos sprzed trzydziestu stuleci. Po prostu bardziej niż może więksi, może wspanialsi zapomniani, bardziej po prostu od innych bał się o pośmiertny spokój swych ziemskich członków. Owa zapobiegliwość strachem kierowana jest jedynym – dającym mu w nagrodę nieśmiertelność – czynem Ahirama, który przechowała po nim pamięć. Wspaniały, potężny sarkofag, w którym zwłoki władcy zawędrować miały do grobu szybowego, zbyt nikłym wydawał się Ahiramowi zabezpieczeniem. Kazał więc wykuć na sarkofagu silniejszą niż marmur rękojmię – słowo. Słowo złowieszcze: Uwaga! Pamiętaj! Wewnątrz jest twoje nieszczęście! Jeśliby jakiś król między królami, lub namiestnik miedzy namiestnikami czy też wódz jakiegoś wojska uczynił wyprawę przecie Byblos i otworzył ten sarkofag – wówczas z laski jego władzy niechaj opadną liście, tron jego niechaj zostanie obalony i pokój niech opuści Byblos. Mimo poczwórnego muru, mimo z marmuru kutego sarkofagu, ba – mimo magicznych zaklęć! – znalazł się ktoś, kto za nic miał trud i groźby, kto za nic miał wieczne króla odpoczywanie i własne, skalanego klątwą, bezpieczeństwo. A może, po prostu, czytać nie umiał... Splądrował grobowiec. A wiatr dokonał dzieła. Prochy Ahirama rozwiał kędyś po Lewancie. Jak tylu innych. Jak wszystkich tych, których nazwisk już dziś nie spamiętać. Ni imion. Choćby i bogów, cóż zaś i ludzi dopiero... Pozostali ci najbliżsi tylko. Izis, co był Hathor, Ozyrys, który był Baalem, Tammzie i Asztarte, i wszystkie owe mityczne pary, na dobre z sobą złączone i na złe. Wiecznie odradzalne, wciąż w nowe konkretyzowane kształty piękności i marzenia. – I my... – powiedziała Maria. Tak, to ten sam hotel nad brzegiem. Z szosy widać go wyraźnie. Tak, światła w restauracji – okna wychodzą na morze. Jest o parę lat wcześniej. Siedzimy z Marią w restauracji. Przy oknie. Z głośnika słychać Księżycową. – To także i my – mówi Maria. Przy sąsiednim stoliku na całe gardło ryczy ze śmiechu niemieckie towarzystwo. Motyw II części raz po raz ginie w tym wrzasku. Nie ma Księżycowej – jest południe, fenicki port i obok grupka roześmianych Niemców. Przycichli na chwilę. Maria uśmiecha się, ale lekko, ledwie dostrzegalnie – tak, aby niczego nie spłoszyć. Patrzę przez okno. Koda Księżycowej. .To samo morze. To samo, nad którym siadali od pokoleń, siadali blisko, we dwoje i mówili: To także i my. Ileż to? Trzydzieści kilka wieków – Filistyńczycy. Z tubylczymi kobietami porodzili pierwszych Fenicjan. I pierwszych bogów. Z tego brzegu żegnały ich kobiety, kiedy to sześćset lat przed urodzeniem Jezusa wsiedli na swe okręty i opłynęli Afrykę. Nieco dalej na południe, nad tym samym wybrzeżem – wczoraj, nie: przedwczoraj byliśmy tam z Marią – nie opodal Tyru, podczas kąpieli utopił się Fryderyk Barbarossa. Grób ponoć przywaliły ruiny katedry. Trochę był jednak Fryderyk bezczelny. Tutaj, na drugim końcu ówczesnego świata, wręczył współpracującym z nim Ormianom koronę z napisem „Armenia pod protektoratem Niemiec”. Trudno się dziwić, że po śmierci cesarza Ormianie jedno słowo Ł korony wydrapali i wymienili, na nowe – Armenia pod protektoratem Boga. – Rzeczywiście, trochę bezczelny – Maria odwraca wzrok od wody. A może nie? Naturalnie; to przecież nie ona, to ja patrzyłem wtedy na nią, a z tyłu, za uchem Marii w oknie pojawiły się piaszczyste, gęsto ukamieniowane wzgórza. Jak gdyby jeszcze bledsze, jeszcze bardziej suche na granicy szturmujących je fal Śródziemnego. Ludziom stąd morze zawsze więcej dawało niż ziemia. Od niepamiętnych czasów wkopywali w grunt owalne kamienie z wywierconą przez środek dziurą – symbole dobrego boga obfitości Baala. Takie właśnie, jakie do dziś spotkać można w okolicach Byblos. Wkopywano więc owe kamienie w ziemię z ufnością. Lecz wiadomo – kamień najchętniej rodzi kamienie... Więc przy ubóstwie rolnictwa i złóż naturalnych zdecydował się w końcu Liban zostać bankiem i bazarem Bliskiego Wschodu. I dobrze na tym przez jakiś czas wychodził. Bo jak kamień kamienie, podobnie i złoto – najchętniej rodzi złoto. Ale nas mało to obchodziło. My wędrowaliśmy przez baśnie. Niechaj by i nawet po trosze prawdziwe. Chyba właśnie po to pojechaliśmy nad Psią Rzekę. Tak, z pewnością po to, by nieprawdopodobne stało się jeszcze bardziej nieprawdopodobne przez realność miejsca, w którym narodziła się baśń. A miejsce jest całkiem zwykłe, powszednie – można by powiedzieć. Przy drodze, która otwiera wrota w głąb kraju. Przy skale, na której, od Ramzesa II w XIII począwszy wieku przed Jezusem, Asyryjczycy, Babilończycy, Turcy, Anglicy, Francuzi – słowem wszyscy zdobywcy, pozostawiali pamiątkowe tablice. Aż po rok 1946 – w którym wmurowaną, także tutaj, tablicą Liban upamiętnił odzyskanie niepodległości. Więc tutaj to właśnie, przy ujściu Psiej Rzeki stał przed wiekami posąg psa. Wierne kamienne psisko, kiedy tylko zbliżało się niebezpieczeństwo, ostrzegało tubylców szczekaniem tak głośnym, że słychać je było na Cyprze – co solennie ci poświadczają, którzy na własne uszy słyszeli. I zrzedły miny racjonalistom –prześmiewcom, kiedy w roku 1942 posąg psa wyłowiono z dna rzeki. Więc był... Widać światła Bejrutu. Jestem zmęczony. I nie wiem – dzisiejszą, czy tą dziś sprzed paru lat powtórzoną drogą. Za chwilę będzie hotel, łóżko i jutro czym prędzej do Damaszku. Tak bardzo czekam na Damaszek – miasto, w którym byłem kiedyś na tyle krótko, że udało mi się bez przerwy czuć się w nim szczęśliwym. Już niedaleko. Samochód dawno minął rzekę Nahr Ibrahim. Nigdy nie daliśmy się skusić. Mimo wszystko. Z Psią Rzeką to co innego. Są jednak miejsca, które należy dotykać tylko w marzeniu. Niechaj pozostaną w nieostrości. Jak właśnie to, za smugą rozjarzonego powietrza, tam wysoko, gdzie w górach Nahr Ibrahim bierze swój początek u Źródła Adonisa. Piękny bożek wegetacji rozkazał był źródłu o jego świętym imieniu trysnąć z wnętrza wielkiej a mrocznej groty Dzita, która wryła się w stok wysokiego górskiego zbocza. Po wzniesionej ongiś na jego szczycie przez Rzymian świątyni Wenus dziś ledwie pozostał martwy stos kamieni. Żyją natomiast wciąż nowe, jakby odradzające się jęzory wiecznego ognia – płomyki oliwnych lampek, które lud okoliczny niezmiennie, od tysięcy już lat stawia przed sklepieniem groty – ku czci Pani nawiedzającej miejsce swej dawnej świątyni. I czyż nie wszystko jedno, że Pani owa dla okolicznych muzułmanów to Wenery niejako siostrzyca – Zahara, a dla chrześcijan – Matka Boska? Czyż nie wszystko jedno, jak – wspinając się tu z oliwnymi lampkami w rozmodlonych dłoniach – zwą protektorkę swych marzeń najskrytszych? I cóż, że to ni Matka Jezusowa, ni Zahara, ni Wenus. Inne tutaj bogi na nieszczęście straszliwe patrzyły, inne tu uczyły się kochać i nienawidzić. Asztarte – ta sama, wieczysta lewantyńskich kultur Asztarte – tyle że tutaj, przy grocie Dzita imię Afrodyty dla większości wyznawców przybrała. Stąd to ją później Rzymianie, świątynię stawiając, Wenus nazwali. Czyż w końcu może mieć znaczenie, jakim imieniem przyzywał ją boski kochanek, sam również to Tammuzem, to znów Adonisem zwany? Dość, że urodził się był ze stadła króla Cypru Cinyriasa i córki Jego Myrry. .A piękności tak był olśniewającej, że nawet libańskie cedry szumieć na chwilę przestawały i w niemym zastygały zachwycie, kiedy śmigał pośród nich w pogoni za zwierzyną. Tutaj to właśnie, w grocie Dzita, nie opodal źródła został kochankiem Afrodyty. I w okolicznym lesie śmiercią mu za tę miłość przyszło zapłacić. Bronił się tęgo, acz dzik, który go rozszarpał, moc posiadał nieziemską, jako że przez samego gromowładnego, opętanego zazdrością Zeusa–Baala, został nasłany. Trysnęła na ziemię krew boskiego kochanka. I z krwi Adonisowej w oka mgnieniu wszędy wyrosły zawilce, które odtąd co rok na wiosnę krwawym kwieciem oblewają góry Libanu. Raz też co roku, w rocznicę śmierci syna Cinyriasa, od źródła Adonisowego aż po same ujście rzeki Nahr Ibrahim woda broczy purpurą. Są, którzy twierdzą, że to wiosenne ulewy zmywają z gór bogatą w związki żelaza ziemię i rzece przydają czerwieni. Atoli lud wierzy, że to krew Adonisa, i utrzymuje, iż ma ku tej wierze powody. Nie pojechaliśmy sprawdzić do groty. Może trzeba by było umrzeć raz jeszcze... Łóżko stoi tuż przy oknie. Głowę mam pod samym parapetem. Wszystko jak wówczas. Tylko Maria gdzieś tam teraz w północnej ciszy. Nie mogę zasnąć. Za hotelowym oknem biegnie przelotowa bejrucka szosa. Przez cały czas – choć odjechaliśmy stąd będzie z trzy lata – przez cały czas i dzisiaj znowu ten sznur samochodów na szosie. Ten sam, nieprzerwany sznur samochodów jedzie po mojej głowie. Usiłuję liczyć. Przy trzysta trzynaście tysięcy trzysta trzynastym wschodzi słońce. Damaszek, 9 Xl Zrobiłem, Mario, piekielny, niewybaczalny błąd. Nie wiem, jakim cudem udało mi się namówić Staszka i Jacka na zboczenie z trasy i jazdę wielkim zakolem przez Damaszek. I to byl ów błąd. Dziecinna naiwność próby powrotu do miejsc z dawna nieobecnych. Obaj Bro- nikowscy oczarowani. Może tym bardziej dławi mnie pustka miasta które znalem jako Twoją oprawę. Przyjechaliśmy z Bejrutu wczoraj, późnym wieczorem. W ciemnościach prześliznąłem się do hotelu. Dopiero dziś rano ogarnął mnie lęk. Uciekać! Czym prędzej uciekać! Telefon do ambasady. Tak, zaraz przysyłają samochód. Więc tylko kilka formalności bankowych i będzie można wiać. Bronikowskich wypchnę do Omajjadów, na suk, i gdzie tam jeszcze – niech oglądają. Sam zamknę się w hotelu i przeczekam. Samochód był rzeczywiście w kwadrans. Zrazu bardzo po prostu. Ulice, ludzie, trawniki. Nagle, z daleka, minarety Omajjadów. Coraz bliżej – ten sklep obok murów meczetu, ten, w którym stary Arab drapowat na Tobie – pamiętasz? – czarny, haftowany adamaszek. Ma jeszcze na wystawie parę bel. Jakiś przewodnik natarczywie ciągnął do meczetu. Zostałem w wozie. – Nazwa pochodzi od dynastii Omajjadów, których władza – ze stolicą w Damaszku – sięgała od Chin po Francję... – Coraz cichsze słyszałem słowa oddalającego się ze Szwarc–Bronikowskimi przewodnika. – Zbudowany na gruzach chrześcijańskiego kościoła świętego Jana Baptysty, wzniesionego ongiś na murach rzymskiej świątyni 'Jowisza, którą z kolei stawiano na rozwaliskach świątyni aramejskiego boga Hadad'a... Nie wiem dokładnie, w którym momencie przestałem słyszeć przewodnika Bronikowskich, a kiedy to powrócił głos oprowadzającego nas tutaj kiedyś gajda. I pamięć Twojej radości, że stoisz w miejscu, w którym dzieje religii w kamiennym przekładańcu uświadamiają tożsamość owego jedynego, choć stuimiennego człowieczego marzenia. Zbliżało się południe. Krótkie cienie minaretów kładły się po okolicznych dachach. Zachodni, Narzeczeński, minaret Jezusa. Znowu pojawiła się twarz naszego dawnego gajda. – Muzułmanie wierzą – jakbym go słyszał tuż obok – muzułmanie wierzą, że Jezus powróci kiedyś na ziemię, by z tego to minaretu ogłosić śmiertelnym wspólną wiarę w Boga wszystkich ludzi... Uniosłaś się wtedy na palcach i szepnęłaś mi do ucha, w co będzie to według Ciebie wiara... Bronikowscy wracali od bramy Omajjadów. Najgorzej na placu dworcowym. Orient Palące Hotel. Okno na pierwszym piętrze, na lewo od bramy, lekko uchylone, żaluzje zaciągnięte do połowy. Tak właśnie jak wówczas, właśnie tak, jak zwykłaś to robić. Nie wytrzymałem – kazałem zatrzymać wóz. W hallu ten sam recepcjonista, łysy z wąsami. Ten sam chłód od marmurowych ścian. Ten sam, zupełnie inny – pusty, ogromny jak tęsknota hali. Tuż przed hotelowymi schodami, na placu, stary Murzyn podsmaża kolejną porcję fistaszków. Uśmiecha się, zupełnie jakby mnie poznawał. Uśmiechał się tak samo, kiedy widział nas po raz pierwszy. Słońce stoi wysoko nad wzgórzem, na którym Kain zabił Abla. Przecinam ten damasceński epizod. Najchętniej bym go unicestwił. Za chwilę wyjeżdżamy – mam już w kieszeni bilet na autobus do Bagdadu. Zostawiam to miasto, któremu nagle zamarło tętno – stanęło, kiedy zabrakło mu punktu odniesienia, który motywował jego rytm i formę. Nie rozumiem Damaszku bez Ciebie. Stoi ze swoimi minaretami, hotelami, gwarem – stoi martwy. Nawet uśmiech Murzyna od fistaszków przed Orient Palące Hotel zdaje się jakby na wpół urwany. Wszystko to niczym teatralna dekoracja, nad którą opuszczono kurtynę po pierwszym akcie, a kiedy uniesiono ją przed drugim – aktorzy nie weszli na plan. I nagle, pozbawiona ludzkiego punktu odniesienia, pyszna makieta obnażyła całą swą pozorność. Za parę dni premiera Krzysztofa. Pewnie pójdziesz. Diablą mam tremę przed tym jego Hamletem. Kochanie! Zaraz wyjeżdżam. Całuję, całuję. Ciebie oboje. l nas oboje w Tobie. Andrzej PS. Ogrody Guty po staremu oblegają Damaszek. Właś–nie chylą się ku jesieni. Któż to nam opowiadał, jakoby Adam i Ewa spędzili tu najpiękniejsze dni życia? I na tyle byli mądrzy, że żadne z nich nigdy już potem do Damaszku nie powróciło... Lubię te noce w transpustynnych autobusach. Tę jazdę śród przestrzeni rozmazanej, bez wyraźnego horyzontu, bez punktu oparcia. Jazdę pozornie bez końca i bez początku, iluzję chwili nieskończoności. Tak było na amerykańskich, afrykańskich pustyniach – podobnie i tutaj, Tak, widać, po prostu – jest. Tyle że ostrzej, tyle że bardziej jaskrawo ów pozór braku jakichkolwiek punktów odniesienia uwypukla się tu właśnie, kiedy zachodzące słońce ślizga się po płaskiej jak dłoń przestrzeni, chwieje się chwilę i wreszcie spada kędyś daleko w piach. Noc. Pochrapywanie podróżnych. Monotonny warkot motoru. Piaszczyste, z rzadka porosłe kępkami trawy obrzeża szosy w snopie reflektorów. Wokoło Wschód, a cichy jakby go nie było. Bo noc. Wulkaniczna pustynia syryjska. Szlak Damaszek – Bagdad. Szlak jak ludzka pamięć prastary. Wojska Cyrusa, Aleksander Wielki, ormiańskie zagony Tigranesa, Pompejusza rzymskie legiony. Któż nie wędrował tędy, któż mógł się nie otrzeć o ten przedpokój trzech kontynentów. Z Egiptu do Mezopotamii, okrążając pustynię, dla wygody – przez Palmyrę – armie egipskich faraonów, w szyku, jak na żołnierzy boskiego przystało, i na oślep, w popłochu umykające, rozbite wojska Sargona. I krok za krokiem, bez pośpiechu, z kijem wędrownym w dłoni starzec o siwej, rwanej pustynnym wiatrem brodzie, starzec–patriarcha Abraham ze swymi koczowniczymi plemionami. A z naprzeciwka perscy kupcy do Egiptu. A ku wschodowi Fenicjanie do Zatoki Perskiej; albo i dalej – na Daleki Wschód, do Indii, moją dzisiejszą przecierać drogę. I czyjeż mi to przyszło szlaki odkurzać... Dawno zapadły w pustynię syryjskie posterunki graniczne. Wokoło niekontrolowane pustkowia, setki kilometrów ku pierwszym posterunkom irackim. Tylko od zciemniałego horyzontu odcina się czasem w głębi pustyni zarys biwakującej karawany, bądź paru beduińskich lepianek. Autobus wali prosto, przed siebie, jak wielbłądzi trucht. Tnie, żadnym nie zamącone zakrętem drogi, pustkowie ziemi niczyjej, beduińskiej po prostu, arabskiej. Słodki, nieznośny fetor. W pierwszej chwili nie mogę się zorientować skąd. Zewsząd chyba. Nieprzytomnie długa iracka kontrola celna. Po dziesięć razy rozespanemu urzędnikowi pokazujemy każdą kamerę, obiektyw, magnetofon. Słabe światło lampy snuje się po zaciekach ścian, sufitu, po brudzie wydeptanej podłogi. Skąd jednak aż taki smród? Jacek nareszcie dopina plecak. Kontrola skończona. Obaj z ojcem mocują się z zacinającym się zamkiem walizy. Aż im włosy lecą na czoła. Na kołnierzu Staszka jakaś szara plamka. Punkcik zaczyna się poruszać! Pełznie powoli, przeskakuje na kark, zagłębia się we włosy. Odruchowo łapię się za czuprynę i drętwieję z obrzydzenia – w osmrodzonych palcach zostaje mi lepka miazga rozduszonego pluskwiaka. Czym prędzej wyskakuję z komory celnej i teraz dopiero okazuje się, że rudera ta była prawdziwym azylem; wokoło budynku, przy czekającym końca odprawy autobusie, gdzie tylko pali się jakaś latarnia – wszędzie, dosłownie wszędzie sunie falanga pluskwiaków.Tysiące, setki tysięcy małych popielatych owadów tłoczą się na ziemi, pełzną po ścianach, ubraniach, lgną do bagaży. Rozduszane całymi setkami przez ot