16528
Szczegóły |
Tytuł |
16528 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
16528 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 16528 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
16528 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Kajetan Kraszewski.
OPOWAIDANIA MNIEJSZE.
Votum.
Co Si� Dzieje Na Ksi�ycu.
Bia�on�ka Pana Majora.
Trzewiczek.
Skarb Stolnikowicza.
Warszawa.
Nak�ad i Druk Jana Noskowskiego Ulica Mazowiecka Nr. 11. ????????? ???????? ???????,
15 ??????? 1879 ????.
SPIS:
Votum ... str. 1
Co si� dzieje na ksi�ycu ... str. 15
Bia�on�ka Pana Majora ... str. 41
Trzewiczek ... str. 109
Skarb Stolnikowicza ... str. 166
I.
WOTUM.
Magis Deo placet afectus, quam conceptus.
( P.I. Kraszewski � Impetus fol. 503 A. D. 1696).
�e Litwa jest pi�kn� i zachwycaj�ce posiada okolic�, o tem wiedz� wszyscy Litwini; Koniarze
za�, nie mog�c Mickiewiczowi zaprzeczy�, sk�aniaj� si� nolens volens do przyznania tej prawdy;
wszelako i na Litwie spotka� si� mo�na z nagiem piasczystem pustkowiem. W niekt�rych
powiatach, w miejscach o par� mil od siebie odleg�ych, spotykamy tu owe charakterystyczne
litewskie gaje li�ciaste, cieniste, zielonym podes�ane kobiercem, ciche, �wie�e, woniej�ce; tam,
dalej nieco, ku niema�emu zadziwieniu, roztacza si� przed nami smutny, pusty, piasczysty
go�ciniec, gdzieniegdzie tylko krzakiem kar�owatej so�niny urozmaicony.
Taki to w�a�nie trakt prowadzi z miasteczka Pru�anny, stawnej na dziesi�� mil w oko�o z
wyrob�w, garncarskich, do Szereszewa, trzymaj�cego pierwsze miejsce w wyrobie dziegciu i
smo�y, kt�re to produkta nieraz nawet a� do Kr�lestwa si� do- staj�. Przemys� ten nie powinien
bynajmniej Szereszewowi ubli�a�, bo w�tpliwo�ci nie podlega, �e dla nas, po�yteczniejszy
szereszewski dziege�, ni� paryzkie perfumy, kt�re pono nieraz fabrykuj� si� z r�nego, uczciwszy
uszy, plugawstwa.
Trakt z Pru�anny do Szereszewa, jak wszystkie na Litwie, szeroki jest i wygodny, a to podobno
z tego powodu, �e tam nigdy nie by�o ani obywatelskich drogowych komitet�w, ani w�jt�w gmin z
gatunku naszych, z kt�rych �aden jako� do in�ynierki nie ma amatorstwa.. Go�ciniec tedy z
pocz�tku wiedzie twardy; pi�kny gaj, ksi�ym zwany, w lewo od drogi zdobi okolic�; dalej
przestrze� si� rozszerza� zdaje, oko w oddali rozr�nia tylko ciemne smugi las�w ku
Bia�owie�skiej ci�gn�ce si� puszczy, lub na tle nieba rysuj�ce si� z�bkowato i nier�wno drzewa,
jakiej oddalonej wiejskiej osady, tak doje�d�a si� do ma�ej wioseczki Zasimowicz, sk�adaj�cej si� z
kilku cha�up, starych, opuszczonych, i odrapanej lubo murowanej cerkiewki, do kt�rej
kilkusetletni dotyka cmentarz, � zdobi go tylko smutnych brz�z kilka i kilka omsza�ych,
pochylonych i bez ramion krzy��w; p�oty opad�y, setki pi�trz�cych si� lub faluj�cych mogi�,
zrytych, zkopanych i stratowanych, smutny i t�skny przedstawiaj� widok, tem bardziej, �e obok
go�ciniec wchodzi w morze ��tego i w wydmy nasnutego piasku, na kt�rym rzadko tylko,
chorowite ciemniej� krzaki so�niny i ja�owcu. Trakt wsz�dzie jest r�wny, obszerny, bez grobel,
most�w i row�w, Przybywszy z p� mili tej powiatowej Sahary, podr�ny doje�d�a do wsi,
maj�cej nie mniej jak sto kilkadziesi�t osady; zabudowania czyste, ocienione drzewami i porz�dne,
a lud sna� bogobojny i pobo�ny, bo we wsi samej, przed ni� i za ni� widzieli�my niegdy�
wznosz�ce si� ku niebu ramiona wynios�ych pami�tkowych krzy��w, kt�rych tam do czterdziestu
naliczy� by�o mo�na. Wie� ta, Starowola, jest do�� d�uga, a o p� �wierci mili za ni�, pod lasem
nieopodal od go�ci�ca, na lewo, rozsiad� si� dw�r tego� nazwiska, nie dzisiejszej daty, do kt�rego
droga prostopadle od traktu si� zwraca.
Maj�tek ten i dzi�, jak przed stu laty, nale�y jeszcze do rodziny Wredt�w.
W pocz�tku bie��cego stulecia �y� jeszcz w Starowoli podkomorzy Wredt, przesz�o
siedmdziesi�cioletni starzec, wraz z ma��onk� ma�o co m�odsz� od siebie. Staruszkowie mieszkali
na�wczas sami; odwiedzali ich cz�stokro� s�siedzi, oni za�, jako wiekowi, wyje�d�ali z domu
bardzo rzadko. Regularnie tylko i nieodmiennie, ka�dej niedoli lub wi�kszego �wi�ta, udawali si�
na nabo�e�stwo do Pru�anny; nie wliczamy tu od czasu do czasu peregrynacyi do miejsc
cudownych, ile �e im�pani podkomorzyna by�a bardzo nabo�n� niewiast�. Stary, w�saty Jan,
wo�nica, faworyt jegomo�ci, kt�ry ju� ze tzzydzie�ci lat u podkomorstwa s�u�by liczy�, mia� tam
�wi�te �ycie.
Ekwipa� podkomorstwa stanowi�a stara danglowska landara i du�e cztery gniade, spasione
wa�achy, kt�re ca�y tydzie� jad�y co si� zmie�ci, stoj�c i nic nie robi�c, a w niedziel� jedynie
spacerowa�y truchcikiem do ko�cio�a. Stary tylko Jan, co zawsze wozi� z konia, �e by� wielkim
my�liwym , a nie mia� r�wnie� nic do roboty, codziennie bra� sobie po kolei jednego wa�acha i
je�dzi� z hartami na zaj�czki, a by�o ich te� w stronie Zasimowicz, Szen i Horodeczny,
podostatkiem.
Tandem dnia �smego Septembris, tysi�c o�mset pierwszego roku, ile �e w �wi�to Narodzenia
N. P. Maryi, stary podkomorzy, wstawszy rano, jak zwykle, summo mane wypiwszy kaw� i
luleczk� wypaliwszy, rzek� do jejmo�ci:
� No, moja panno, oo, tego to, pojedziemy dzi� na nabo�e�stwo do Pru�anny.
� Owszem, moje serce � odrzek�a podkomorzyna � tem bardziej, �e tego roku nie mog�am
by� na �wi�t� Ann� na odpu�cie u cudownego obrazu N. P. Maryi w Do�hem *, dok�d, jak
jegomo�� wiesz, mam partykularn� dewocy�.
Wkr�tce te� stary Jan, jak zwykle z konia, zajecha� pompatycznie przed ganek danglowsk�,
landar�, i podkomorstwo wyruszyli.
Nabo�e�stwo trwa�o godzin kilka; wo�nica, stan�wszy pod ko�cio�em, czekaj�c do�� d�ugo,
-----------------------------------------------------
* Kaplica filialna z cudownym obrazem N. P. Maryi, w maj�tku Dolhe (pow. Pru�a�ski),
nale��cym od lat dawnych do rodziny Kraszewskich. (Patrz : Obrazy z �ycia i podr�y, J. I.
Kraszewskiego, V. I, fol. 49). przyk�adnie poodmawiawszy pacierze i litani� nawet, nudzi� si� ju�
nieborak fatalnie. Mia� on wprawdzie swoje roztargnienia, na poblizkim bowiem parkanie siada�y
wr�ble i o w�os, �e jednego ko�cem d�ugiego bata nie dosi�gn��, zar�cza� nawet, �e si� pierze
posypa�o, ale gaw�dki nie by�o z kim tak dalece prowadzi� bo koleg�w cz�� wi�ksza dawno ju�
siedzia�a na przeciw u czcigodnego Abramka. C� by�o robi�? uprosi� wi�c jednego ze znajomych
mieszczan, aby popilnowa� koni, ono na mamencik, zsiad� z konia i poci�gn�� do naprzeciw
po�o�onego szynku. W�dka, przyjaciela Abramka okaza�a si� wcale dobr�, a� oko zbiela�o,
odchrz�kn�� wi�c, �e si� szyby zatrz�s�y, zak�si� obwarzankiem, pogaw�dzi� nieco i gdy wielce
uprzejmy gospodarz nala� mu drugi sztof, jak to powiadaj�, na drug� nog�, nie odm�wi�.
Zesz�o si� te� kilku znajomych, gadu gadu, to o tem, to o owem.
Strzelec pana Lewkowicza skarbnika, dowodzi� �e ju� u nich w Bajkach, ze sze��dziesi�t
zaj�cy do tej pory uszczwano.
� Abo to prawda?! rzek� Jan niedowierzaj�co.
� Jak nie prawda? zawo�a� strzelec �ukasz, kiedy ja asanu m�wi�. A mo�e i wi�c jak
sze��dziesi�t, bo ju� trzy tydnie temu, by�o czterdzie�cia dwa.
� Hm, to nie mo�e by�, bo ja s�ysza� jak pan Lewkowicz m�wi� do pana Jelca, co ono
trzydzie�cia pi��. � Ot racya, abo to wszystkie zaj�ce co uszczute maj� pa�stwo pozjada�!
� Taa, to prawda, � rzek� przeci�gle Jan, � ale u was musi pewno jest wi�cej zaj�cy jak u
nas.
� Ii, porzu�, u mnie panie, zaj�c, jak ja ono chc�, to i musi by�.
� Ale, � mrukn�� Jan.
� A pewno, ot postaw kwart� miodu, a ja tobie powiadam, �e ono wyjedziesz na pole, cho�by
i dzi�, a pomy�lisz o zaj�cu, i b�dzie.
� Ee?!
� Nu, bijmy si�, ob zak�ad, staw mi�d, zaj�czki b�d�?
� B�d�.
� No, niechaj, � rzek� z rezygnacy� Jan. � Panie Abramek, dawaj kwart� miodu.
Gdy si� to dzieje w szynku, nabo�e�stwo tymczasem zbli�a si� ku ko�cowi, ow� i lud
wyp�ywa� zaczyna z ko�cio�a, mi�d zatem stante pede zosta� pr�dko Avypity, furmani skoczyli do
koni.
Gdy podkomorstwo wychodzili z ko�cio�a, stary Jan siedzia� ju� na siodle, ale mu si� jako�
ciep�o robi� zaczyna�o i mina powesela�a znacznie, trzyma� si� jednak na szkapie dobrze i
zawr�cono do domu.
Go�ciniec, znajomy nam, szeroki by� i wygodny, a konie od lat wielu po nim prawie jednym
chodzi� przyzwy czajone by�y, arka wi�c podkomorstwa w�drowa�a szcz�liwie , mimo, �e Janowi
coraz si� jako� wi�cej w oczach majaczy�o. Koni on kierowa� nie potrzebowa� bynajmniej, bo
droga, by�a i wyborna, i zupe�nie prosta; duma� wi�c sobie b�ogo, u�miecha� si� sam do siebie, lub
�yw� jak�� p�g�osem prowadzi� rozmow� , giestykuluj�c nawet wyrazi�cie po my�liwsku.
Tak przejechano Zasimowicze.
Za cerkiewk� i cmentarzem, gdzie si� roztacza szeroka, piasczysta na tym trakcie �awa, z pod
pierwszego krzaku kar�owatej so�niny, bies jaki� wyp�oszy� zaj�ca, przed samemi ko�mi.
� Hed� - go!! wrzasn�� Jan z ca�ej si�y.
A czuj�c si� na siodle, na koniu i opr�cz zaj�ca nic nie widz�c, nie pami�taj�c ju� o niczem.
� Hed� - go! � powtarza� jeszcze g�o�niej i �ciska� podsobniego pi�tami.
Ka�dy ko� charciarski, jak wiadomo, zna to has�o doskonale, i na niego te�, jak na ka�dego z
my�liwych, dzia�a ono na podobie�stwo elektrycznej iskry. A �e na ka�dym z zaprz�onych koni
po kolei stary Jan za zaj�cami si� ugania�, przeto na pierwszy ju� wykrzyknik my�liwego
wszystkie konie, z kopyta ruszy�y ca�ym p�dem po piaskach i polach, wzg�rkach i kamieniach.
I przedstawi� si� widok osobliwy.
Szarak doje�d�any czterema ko�mi i landar�!
A doje�d�a� Jan, doje�d�a� co si� zowie, zapami�tale i w�ciekle. Lecz wkr�tce, gdy si�
spasione wa�achy rozbryka�y i na dobre unosi� zacz�y, a siod�owy, filut bia�on�ka, da� s��nistego
szczupaka i poprawi� wierzgnieniem, stary Jan, kt�ry i tak niewiadomo jakim cudem na kulbace si�
trzyma�, na tak zdradziecki argument wylecia� jak z procy, �e mu si� tylko nogi i r�ce rozkraczy�y
w powietrzu, i zosta� na piasku.
Konie tymczasem, rozpu�ciwszy na wiatr grzywy i ogony, parskaj�c, w susach i skokach
p�dzi�y z landar�, przez pola i krzaki.
� Oo, tego to, zgin�li�my! � wo�a� do �ony. stoj�c w powozie, przera�ony podkomorzy.
Staruszka, lubo poblad�a, siedzia�a jednak spokojnie, odmawiaj�c jak�� cich� modlitw�.
� Rozt�uk� nas, oo, tego - to, rozt�uk� na miazg�! � powtarza�.
Trzeba mie� ufno�� w mi�osierdziu Bo�em, � szepn�a staruszka, ci�gn�c dalej modlitw�
przerwan�.
Konie jednak nios�c w najwi�kszym p�dzie, zacz�y si� kierowa� ku go�ci�cowi, w stron�
domu, wreszcie dopadaj�c do drogi prostopadle zwracaj�cej si� do dworu, ob�o�y�y szerszem
ko�em, jak to si� robi zwykle czterokonnym cugiem na zawrocie, zwolni�y biegu, a porz�dnie i
najregularniej pod stary dw�r zaje�d�aj�c, przed samym gankiem , stan�y jak wryte.
Nadbiegli ludzie, przytrzymano i ug�askano puczciwe koniska; dr��cy podkomorzy, ledwie si�
wygramoli� z kolasy.
� Aa, to, moja panno, rzek� sapi�c, przerywaj�c i nie mog�c jeszcze przyj�� do siebie, � oo,
tego - to, chyba cudem ocaleli�my od �mierci.
� A bez w�tpienia, � odrzek�a uspokojona ju� prawie staruszka; by�am tego pewn�, bom w
duchu ofiarowa�a votum do N. P. Maryi Do��a�skiej. Ale � doda�a �ywo, � niech jegomo��
poszle po Jana, mo�e gdzie nieborak bez duszy le�y.
� No, oczywi�cie, oo, tego-to, poszle, ale co mu si� u kaduka sta�o, �e da� koniom ponosi� i
zlecia� tak haniebnie,
Jan tymczasem, spad�szy na wydm� mi�kkiego piasku bez szwanku najmniejszego, z
przera�enia samego otrze�wia� nieco i co si� sta�o pod��a� do dworu. Zjawi� si� te� niebawem
zupe�nie ju� wytrze�wiony, a upadaj�c do n�g podkomorzego, rzewnym zanosi� si� p�aczem.
� Ale c� ci si�, oo, tego-to sta�o? � pyta�, och�on�wszy ju� i uspokojony zupe�nie,
podkomorzy.
� Ja�nie wielmo�ny panie, � m�wi� Jan z p�aczem, zawini�em, okropnie zawini�em i Pan B�g
mnie za to ukara�.
� No, ale jak to by�o?
� A c� JW. panie, zawini�em, prawda, bo si� troch� napi�em, ale to panie bajki! g�upstwo!
temu wszystkiemu nieszcz�ciu to prawdziwie Bazyl przyczyn�.
� Jaki Bazyl?
� A ten, strzelec pana Lewkowicza. � Jakim, oo, � tego - to, sposobem?
� A, bo, prosz� �aski JW. pana, jak mnie wzi�� gada� ile oni ju� zaj�cy naszczuli, tak ja m�wi�,
a, n, �eby cho� jednego zobaczy�; tak on m�wi, ot postaw kwart� miodu, wypijem to ci zaraz
zaj�czki b�d�, chodzi�, a przez urazy JW. pana, wiadomo co Bazyl do zwierzyny co� zna, tak ja
my�l� sobie, dobrze. A teraz ot jest nieszcz�cie.
A po chwili doda� Jan z cicha:
� Bo to JW. panie by� djabe�,
� Mater dei! oo, tego - to, � wykrzykn�� podkomorzy, � jaki djabe�? gdzie?
� A, a, prosz� JW. pana, kiele cmentarza w Zasimowiczach, widzia�em na swoj� oczy.
� Jakto? djabla widzia�e�?
� O! widzia�em, widzia�em JW. panie, � odpar� stanowczo, ale p�aczliwym g�osem Jan,
�egnaj�c si� nieznacznie.
� At, oo, tego - to, pleciesz g�upstwa mosanie, a jak�e on wygl�da�?
� A c� JW. panie, wiadomo rychtyk, jak zaj�c.
� No, to by� zaj�c.
� He, he, � odpar� u�miechaj�c si� Jan, � ju� to, prosz� �aski JW. pana, przez urazy, �e nie
zaj�c, to nie zaj�c. To - o, panie, to Bazyla sztuka! Oho, � doda� z najwi�kszem przekonaniem, �
to wiadomo.
Odt�d ca�e �ycie dowodzi�, �e djabe� straszy ko�o Zasimowieckiego cmentarza, w�dki si� wy-
rzek�, regularnie dnia 8-go wrze�nia co roku chodzi� de spowiedzi, ale przekonania co do djabla nie
zmieni�. Z czasem tylko, w opowiadaniu tego nieszcz�snego wypadku przybywa�y pewne
waryanty, lub zgo�a nowe szczeg�y, do�� ciekawe, jako to: �e zaj�c by� czarny, �e mia� na �bie
wyra�ne bardzo rogi, �e si� szkaradnie za�mia�, pomykaj�c z pod krzaku i t. p.
Od owego czasu ubieg�o lat wiele, w proch si� rozsypa�a danglowska landara, r�wnie� jak
ko�ci starego Jana i staruszk�w podkomorstwa na o�tarzu tylko Do��a�skiej kaplicy �wieci do dzi�
dnia srebrne votum, jako pami�tka zacnej przodk�w naszych wiary i pobo�no�ci. II.
CO SI� DZIEJE MA KSIʯYCU?
RAMOTKA NIEASTRONOMICZNA.
Ignota nobis cuncta contingentia.
Zapytanie na tytule niniejszej ramotki postawione, ju� przed tysi�cami lat, pocz�wszy od
Lukrecyusza i Plutarcha, ludzie sobie zadawali. Zawiedziesz si� jednak, czytelniku, je�eli si�
spodziewasz jakiej� astronomicznej rozprawy; kt�by si� dzi� u nas t� nauk� zajmowa�? Z
dawniejszych lat jeszcze, dziwak�w takich na palcach by policzy� mo�na, a c� dopiero teraz,
kiedy nadesz�y czasy tak praktyczne. Handlarze i przedsi�biorcy ca�e �ycie jad� � nie maj� czasu;
bankierowie bankietuj� szcz�liwi, lub obliczaj� prowizye i jakie� kurta�e (s�owo techniczne,
pochodz�ce zapewne od wyra�enia: "skroi� komu kurt�"); � posiadacze wiejscy, o tych nie ma co
m�wi�, od czasu jak zubo�eli, wszyscy im dowodz� jak na d�oni, �e i za grosz zdrowego sensu nie
maj�, a je�eli im inwentarza braknie, powinni sami na przyprz��ce chodzi�. Tak, jedni za chleba
kawat- kiem, drudzy za z�otem goni�; � niebem, zajmowa� si� nikt nie ma czasu.
Chwal� si� to niby astronomowie, �e bez tej nauki nie by�oby in�ynieryi i wszystkich cud�w,
jakie ona dzi� dokazuje, ani �eglugi i handlu ca�ego � owych najg��wniejszych cywilizacyjnych
d�wigni � ale to, �al si� Bo�e, fanfaronada jedynie; kt� to widzi? Pierwszy lepszy handlarz i
ekonomista wyt��maczy jasno, �e gdy z nieba i najlepszym refraktorem �adnego produktu ani
sprowadzi�, ani go tam pos�a� mo�na, stosunki z niem przeto s� bezowocne, co gorzej, �
poci�gaj�c koszt niepotrzebny � szkodliwe. Nie ma co przeto i my�le� o astronomii; nauk�
bowiem zajmowa� si� dla nauki, z ciekawo�ci samej, to tak�e dziwactwo, rzecz cale mozolna;
ma�o� nam �wiat innych, bez �adnego trudu, daje przyjemno�ci?...
Bywaj� wprawdzie czasem ludzie ciekawi, kt�rzyby radzi c� wiedzie� i umie�; ale, o
ciekawo�ci te� powiadaj�, �e to jest pierwszy stopie� do piek�a � mia�a�by i ch�� wiedzy tam
prowadzi�? Wol� ju� wierzy�, �e kto nie jest ��dnym wiedzy, o tym, w znaczeniu innego
przys�owia, powiedzie�by mo�na: �e "to jest cz�owiek wcale nieciekawy."
Czy u nas dawniej wi�cej by�o ludzi ciekawych, s�dzi� nie mog�, to pewno, �e ukszta�conych,
dowcipnych i mi�ych znajdowa�a si� liczba nie ma�a. a do nich nale�a� i pan hrabia... kt�rego
mia�em przyjemno�� pozna� niegdy� na niezapomnianych poniedzia�kach �. p. Niny �uszcze-
wskiej, a spotyka�em cz�sto na pe�nych dowcipu �niadaniowych gaw�dach hr. Leona
�ubie�skiego, u szanownego K. W�. W�jcickiego. na skromnej herbatce kanonika Wyszy�skiego
na Lesznie, i wsz�dzie gdzie si� literatur� albo nauk� zajmowa� lubiano. By� on prawdziwym
typem ukrai�skiego szlachcica, kt�rzy dziwnym sposobem salonowo�� ze stepow� rubaszno�ci�
��czy� umiej�, co te� im w�a�ciw� nadaje cech�: do tych jednak�e przymiot�w ��czy� hrabia
szczerze zami�owanie w nauce, a nadto, mimo �e by� hrabi� i ukrai�cem, wi�cej po polsku ni� po
francuzku czytywa�.
Przed dwudziestu laty, dyrektorem obserwatorium warszawskiego by� czcigodny J.
Baranowski, obecnie zamieszka�y w Lublinie; adjunktem Adam Pra�mowski, uzdolniony wielce,
umys�u bystrego i prawdziwie zami�owany w swym zawodzie pracownik. Jak dyrektor tak adjunkt,
ludzie wysoko wykszta�ceni, ka�dego towarzystwa byli ozdob�; wsz�dzie wi�c ich. jako mi�ych
go�ci, poszukiwano i witano uprzejmie � oba jednak�e, �e tak powiem, oficyalnie u siebie nie
przyjmowali; czasem tylko kto� z najbli�szych znalaz� si� u dyrektora na herbatce. Pra�mowski do
po�udnia bawi� zwykle w domu, pracuj�c strojny w sw�j historyczny szlafrok, kt�ry nieodst�pnie
towarzysz�c panu w tysi�cznych chemicznych i fizycznych do�wiadczeniach, przybra� wreszcie
barw� nieokre�lon� � i bez sk�amania nazywa� si� nie daj�c�. Od rana pracowa� ju� pan Adam i
albo studia jakie� i rachunki robi�, albo toczy�, pi�owa�, wydyma� szk�a i majstrowa�, buduj�c sam z
przedziwn� a niewidzian� dok�adno�ci�, rozmaite do do�wiadcze� przyrz�dy. Po po�udniu i
wieczorem, je�li nie mia� do czynienia spostrze�e�, wychodzi� do miasta.
Jak w wiecznej ciszy, spokoju i nienaruszonym porz�dku szybuj� gwiazdy po niebie, tak
niezam�cone niczem, zdala od zgie�ku stolicy, po�wi�cone pracy i nauce, r�wno z niezmiennym
zegar�w uchem, p�yn�o �ycie w obserwatorium. W pogodne tylko wieczory, go�cie botanicznego
ogrodu zauwa�y� mogli, jakoby tajemnicz� a niewidzialn� si�� obracaj�c� si� kopu�� kt�r�, lub
rozsuwaj�ce klapy, dla ods�onienia ukrytych po za niemi lunet, a gmach powa�ny i milcz�cy
zdawa� si� i przechodniom cicho�� nakazywa�.
Przy ko�cu maja 1855 roku, bawi�c kilka miesi�cy w Warszawie, szed�em w�a�nie, d���c do
obserwatorium, Ujazdowsk� Ale� � kiedym spostrzeg� krocz�cego przedemn� powoli hrabiego;
zdala pozna�em go ju� po wzro�cie, tuszy, chodzie i charakterystycznie ci�gnionej za sob� z ty�u
lasce, te za� sun�� powoli, dla przechadzki widocznie, a ja po�piesza�em, wi�cem go dogoni�
niebawem.
� Gdzie� pan tak p�dzisz? � spyta�, witaj�c mnie i wyjmuj�c z ust "zapaszyste" cygaro �
pewno do obserwatorium?
� W�a�nie. � Hm! niepoprawny jeste� � rzek� z u�miechem � c� tam ciekawego do
widzenia?
� Wiele rzeczy � odrzek�em � ale na ten raz chodzi o wypr�bowanie jednego narz�dzia
astronomicznego, kt�re poczciwy a uprzejmy pan Pra�mowski raczy� dla mnie od Martins'a z
Berlina sprowadzi�.
� A b�dziesz i u dyrektora?
� B�d�, tylko pierwej chc� towarzyszy� Pra�mowskiemu przy notowaniu spostrze�e�, wi�c z
nim p�jdziemy na g�r�, a p�niej wr�cimy do pana Baranowskiego.
� Ja to � m�wi� hrabia � zupe�ny profan jestem w tym wzgl�dzie, nie uwierzysz mo�e kiedy
ci powiem, �e jak �yj�, �adnej gwiazdy przez te wasze szk�a nie widzia�em.
� Czy podobna? � zawo�a�em.
� A no, jak mi� widzisz, i zdr�w jestem, chwa�a Bogu, nic mi si� do tej pory z�ego nie sta�o;
ale nie powiem �ebym nie by� ciekawym. W Dolsku, u Juliusza Orzeszki, jest bardzo pi�kna jaka�
luneta, nie raz mi ch�� przychodzi�a oko do niej przy�o�y� � ale, �e tam przez ni� nie tak bardzo
patrzono, a wieczorami od wista wstawa� ci�ko, wi�c si� te� i na tem moje astronomiczne
zachcianki sko�czy�y.
� Przez dobr� jednak lunet� � rzek�em � by�yby rzeczy ciekawe do widzenia.
� Wierz� bardzo � odpar� hrabia � i nawet gdyby� tak pr�dko nie galopowa�, got�w by�-
bym p�j�� z tob� do obserwatorium, bo i dyrektora od dawna ju� odwiedzi� chcia�em.
� Najch�tniej, s�u�� hrabiemu.
Gaw�dz�c przeto, poszli�my dalej; hrabia uda� si� na pierwsze pi�tro do dyrektora, ja za�
wbieg�em na d� do mieszkania Pra�mowskiego,. kt�ry ju� na mnie oczekiwa�. Niebawem
poszli�my do ustawionego tymczasowo na g�rze instrumentu a po p�godzinnych pr�bach,
wracaj�c, zaszli�my wprost do mieszkania dyrektora.
Jedn� z typowych w obserwatorium postaci, by� poczciwy Jan, stary s�uga dyrektora; ma�y,
czarniawy, z prawdziwie astronomiczn� �ysin�, bo mu ona jak ksi�yc w pe�ni �wieci�a, uprzejmy
by� zawsze dla go�ci, u�miechni�ty i gadatiwus; mia� te� niejakie do wiadomo�ci astronomicznych
pretensye, a nawet poniek�d usprawiedliwione; pos�uguj�c bowiem lat wiele w czasie czynionych
spostrze�e� przy otwieraniu klap i dach�w, przenoszeniu, poruszaniu albo ustawianiu
instrument�w, obznajomi� si� z niebem praktycznie i zna� nie tylko wiele gwiazd �wietniejszych,
ale nawet planety niekt�re i ciekawsze mg�awice.
Kiedy�my u drzwi dyrektora zadzwonili, stary Jan po�pieszy� otworzy�.
� Upadam do n�g � m�wi�, k�aniaj�c si� nizko. � Panowie przy�li w sam casz, bo ju� pan
dyrektor chcia� posy�a� prosi�...
� Czy jest kto z go�ci? � A jest pan hrabia... i ksi�dz kanonik Wyszy�ski.
Weszli�my; w�a�nie dawano herbat�, gaw�dka weso�a i zajmuj�ca zawi�za�a si� niebawem,
czas ubiega� niepostrze�ony i zmrok wreszcie zapada� pocz��.
� �liczne dzi� niebo � rzek�em � mo�eby pan dyrektor by� �askaw kaza� wynie�� na
platform� wielk� bawarsk� lunet�, bo mi pan hrabia m�wi� �e by�by ciekawy popatrze� na co�
pi�knego, a teraz w�a�nie Mars ju� by widoczny by� powinien.
� A bardzo dobrze, bardzo dobrze � m�wi� zawsze uprzejmy dyrektor. � Janie! � zawo�a�,
zwracaj�c si� do starego s�ugi, kt�ry w�a�nie tac� ze szklankami zabiera� � wynie�-no bawarsk�
lunet� na platform�.
� Prosz� pana dyrektora � odpar� stary, chc�c si� wida� z erudycy� popisa�jeszcze chyba
Morsza nie wida� bo jasno, ale miesi�c to bardzo �adnie �wieci.
� A no zobaczymy ksi�yc � rzek� hrabia� ciekawa rzecz.
� S�u�� panom � przerwa� dyrektor, prowadz�c nas przez g��wn� sal�.
Wyszli�my na obszerny kru�ganek, gdzie ju� Jan ci�k� a pot�n� lunet� wystawia�.
Roskoszny by�, cichy i pogodny ten wiecz�r majowy; tysi�ce zi� i krzew�w botanicznego
ogrodu, ros� zwil�one, subteln� woni� napawa�y po- wietrze; �aden si�, na najwy�szych szczytach
drzew nawet, nie porusza� listek, ptaszyny gdzie� usadowione w g�stwinach, do snu si� ju� zabra�y.
Zagas�a wieczorna zorza, tu i owdzie ja�niejsze migota�y gwiazdy, a ksi�yc zbli�aj�cy si� ju� do
pe�ni, w ca�ym majestacie zdawa� si� cicho i powa�nie p�yn�� po bezdennych g��biach
ciemniej�cego nieba.
Po miejskich truj�cych zaduchach, pe�nemi piersiami oddychali�my czystem a balsamicznem
powietrzem, co mi rodzinn� moj� przypomina�o zagrod�.
Niebawem, nastawiono lunet� na czerwono��tego Marsa rzucaj�cego blask najpi�kniejszego
topazu.
Hrabia nieco oty�y i ci�ki, z trudno�ci� nagi�� si� do lunety, ciekawie jednak obserwowa�
planet�.
� Czy pan hrabia widzisz wyra�nie i czysto? � spyta� Pra�mowski � bo nie wiem czy do
pa�skich oczu dobrze szk�a nastawi�em?
� Doskonale widz� � m�wi� hrabia, sapi�c i wpatruj�c si� uwa�nie.
� Mars � rzek�em �artobliwie do hrabiego, jako niegdy� wojskowemu, powinien si� panu
podoba�.
� I bardzo! � odpar� hrabia � tem wi�cej �e mi mocno przypomina moj� faworytn�,
dyszlow� koby��!
� A to jakim sposobem? zawo�ali�my razem. � Bo jest, wyra�nie... bu�ano-srokaty.
Zacz�li�my si� �mia� z tego gospodarsko-woj-
skowego por�wnania.
� Powied�cie� mi, panowie, co to na nim za plamy wida�? � spyta� hrabia.
� Czerwonawe, l�dy jak si� zdaje, a bialoniebieskawe, zapewne morza � obja�ni� dyrektor.
� A czy pan hrabia widzisz bia��, bardzo jasno �wiec�c� plam� od do�u? � spyta�
Pra�-mowski.
� Widz�, w�a�nie chcia�em o niej m�wi�.
� To s� lody przybiegunowe, kt�re w czasie zimy na Marsie powi�kszaj� si�, a zmniejszaj�
gdy na tej p�kuli nadchodzi lato.
� Niepodobna! � zawo�a� hrabia, odst�puj�c i przecieraj�c zm�czone niezwyk�em
wysileniem oczy � wi�c tam s� l�dy i morza. Podbiegunowe lody, zima i lato!
� Atmosfera i ro�linno�� zapewne � dorzuci� dyrektor.
� Wi�c i ludzie by� mog�?
� Ba! � odpar� Pra�mowski, podnosz�c nieco g�ow� ze swym zwyk�ym u�miechem � dla
czego� by nie? Je�li nie zupe�nie tacy jak my, to uorganizowani stosownie do szczeg�lnych
warunk�w swego zamieszkania.
� Cha! cha! � za�mia� si� hrabia, a zwracaj�c si� do ksi�dza Wyszy�skiego, doda� � no, co
jegomo�� dobrodziej na to powiesz?
Kanonik skin�� g�ow� i lekko ruszy� ramieniem. � S� to prawdopodobie�stwa i... analogiczne
wnioski jedynie... mo�liwe wszelako i tylko nieprzyjaciele Ko�cio�a wyobra�aj� sobie, �e nauka
wiar� podkopuje albo jej szkodzi... ale wiar�, jako prawd� absolutn�, ka�da inna prawda tylko
utwierdza� mo�e. O wielu �wiatach stworzonych, a nie jednym, m�wi Izajasz prorok: "jako
niebiosa nowe i ziemia nowa, kt�re ja uczyni�" (Iz. LXVI) i Eccleziastyk r�wnie�: "c� jest co by�o?
to� co potem b�dzie. Nic nowego pod s�o�cem" (Eccl. I. ), to� samo i �wi�ty Bazyli, a znakomity
my�liciel, kardyna� Cusa, jeszcze w 1566 roku, obszern� rozpraw� w tym przedmiocie napisa�.
� Bardzo ciekawe, co do tego, dzie�o nowe � rzek� dyrektor � wyda� w przesz�ym roku,
jeden angielski uczony, David Brewster: "More wordls than one."
Podczas tej rozmowy skierowano lunet� na ksi�yc, hrabia popatrzy� chwil�, a jako zawsze
weso�y i �artobliwy, rzek�, zwracaj�c si� do nas:
� A to, prosz� uni�enie, czysty ser szwajcarski ! a� apetyt bierze; a tam�e czy s� ludzie ?
� Niewiadomo � odpar� dyrektor � ale to pewno, �e nam by tam �y� by�o niepodobna, bo ani
powietrza ani wody nie ma, mrozy albo skwary ogromne, ska�y tylko i opoki.
� Stary, zu�yty grat � dorzuci� Pra�mow-ski � kiedy� to mo�e co i by�o... ale dzi�... �
machn�� r�k�.
� Jak to ? i na nic ju� niezdatny ? � rzek� hrabia, sadowi�c si� wygodnie na �awce i nowe
zapalaj�c cygaro.
� Tak si� zdaje.
� Ot� to! uczeni ludzie! � m�wi� go��, kiwaj�c g�ow� z u�miechem � a spytaj ich o co
w�a�nie najciekawszego, to ci powiedz� albo "zdaje si�" albo "mo�e, " albo nawet zgo�a bez
ceremonii "nie wiem"; nowe pokolenie uczonych zmie ni�by to powinno. U nas, na Ukrainie,
spytaj kozaka o co chcesz, to ci si�, panie dobrodzieju, ani zach�y�nie! wszystko wie, ot! to lubi�! a
waszmo�ciowie o wszystkiem w�tpicie. Dalipan, to nie warto by� uczonym.
� Pan hrabia � rzek�em � ma pewn� s�uszno�� za sob�, co warte �ycie bez z�udze� i
marze� ?!
� Ale i w nauce � doda� kanonik � hypotezy s� cz�sto najpi�kniejszemi tylko marzeniami.
� No � m�wi� hrabia � a gdyby wam kto� opowiada� rzecz jak�, nadzwyczajn�, nie daj�c�
si� sprawdzi�, czy by�cie uwierzyli?
� Ha! � to jabym panu odpowiedzia� � rzek� Pra�mowski � tak jak dyrektor Le Verrier
pewnemu panu co mu jakie� nieprawdopodobne zjawisko opisywa�.
� Jak?
� Wierz�, bo mi pan dobrodziej opowiadasz ale gdybym to w�asnemi oczyma widzia�, tobym
nigdy nie uwierzy�. � Wybornie! � za�mia� si� hrabia � kiedy 1 wi�c jeste�cie tak wierz�cy, nie
wiecie co si� na ksi�ycu dzieje, to ja wam opowiem.
� Bardzo prosimy, s�uchamy � zawo�ali�my jednog�o�nie; hrabia bowiem niewyczerpane
nosi� w swej pami�ci kroniki zdarze� i skarbnice tradycyi.
Zaj�li�my wi�c miejsca na �awkach, dostrzeg�em nawet �e stary Jan odni�s�szy do wielkiej sali
lunet�, ciekawie tam, za filarem ukryty, przysiad� na drewnianym sto�eczku.
� Ale uprzedzam pan�w � pocz�� hrabia � �eby�cie opowiadania mego nie k�adli na karb
jakiego� wymys�u, ad hoc ukutego napr�dce... relata, refero... rzecz jest �wi�cie prawdziwa, a
mia�a si� tak.
"Ju� temu b�dzie lat... je�li si� nie myl�, trzydzie�ci kilka, bo jeszcze za panowania cesarza
Aleksandra I-go, opowiada� mi m�j krewny ksi��e genera�... o sobie, i� bawi�c oko�o 1803 czy
1805 roku w Warszawie, jako cz�ek m�ody a bogaty, �ycie prowadzi� weso�e. Wi�c gra w karty i
bankiety i kawalkaty i hulanki wszelkiego rodzaju zajmowa�y go r�wnie�, a kto wie, mo�e i
bardziej eszcze ni� wielu innych z dostatniej m�odzie�y. A lubo wychowany po Bo�emu, przyzna�
mi si� otwarcie, i� to �ycie weso�e i towarzystwo r�nych z dawnej epoki pseudofilozof�w, a
zw�aszcza francuz�w, kt�rzy tu nas obsiadali, przyg�uszy�o w nim by�o naj�wi�tsze nawet uczucia
i kardy- nalne wiary naszej zasady. Ta m�odo�ci choroba, z krewko�ci zbytniej, z rzutkiej fantazyi
a nie do�� wy�wiczonego my�lenia, s�owem, niejakoby z pewnej bujno�ci i nadmiaru sit
m�odzie�czych pochodz�ca, do�� jest powszechn�; dla tego te� zapewne, za �ask� Bo��, ma�o
kt�ry z m�odzie�y naszej, po tej przeprawie, na reszt� �ycia u�omnym zostaje � zt�d posz�o i owo
przys�owie �e "m�ode piwko wyszumie� musi." Najwi�ksza cz��, pr�dzej czy p�niej
przyszed�szy do zdrowia i r�wnowagi umys�owe, wychodzi, jak to powiadaj�, na ludzi, to jest na
uczciwych, godnych szacunku i po�ytecznych cz�onk�w spo�ecze�stwa. Drogi jednak kt�remi
krocz� oni aby doj�� do pe�no�ci rozs�dku, i do pojmowania swych obowi�zk�w, zale��c od
usposobie� osobistych, okoliczno�ci, lub kto wie? mo�e od jakiej� predestynacyi � musz� by� i s�
te� dla ka�dego r�ne; a jako z�e pope�niane jest przez nich po najwi�kszej cz�ci bez refleksyi i
namys�u � tak te� opami�tanie si�, nie rzadko bez ich wiadomo�ci, a zgo�a nawet i cale insperate
przychodzi.
Tak te� w�a�nie i z ksi�ciem genera�em by�o.
Je�eli bowiem, niejako z obowi�zku krwi i stanowiska swego, ukazywa� si� niekiedy w
domach tak powa�nych i szanownych jak na przyk�ad: marsza�ka Ma�achowskiego, Chreptowicza
podkanclerzego, Wielopolskiej staro�ciny krakowskiej, So�tyka, wojewodziny Malborskiej,
kasztelanowej Po�anieckiej itp., spe�nia� to z przymusu jedynie, dla zachowania pewnego decorum
i zado��uczynienia stosunkom rodziny.
Wi�cej go nier�wnie poci�ga�o towarzystwo zbieraj�ce si� w Jab�onnej i pod Blach�, kt�remu
przewodniczy� ksi��e J�zef, i tu jednak lubo si� bawiono weso�o, jednocze�nie wszelako z
niedostrze�on� peruczk�, kt�ra ju� si� znalaz�a na czole naszego, jak go zwali niekt�rzy,
Alcybiadesa, co raz wi�cej w zabawach tych okazywa�o si� stateczno�ci, a dawne szale�stwa
przeradza�y si� raczej w drobne skandaliki i ust�py rycerskiej galanteryi francuzkiego kroju.
Bujniejsza zatem m�odzie�, kt�rej kipi�ca krew mia�a si� dopiero w niedalekiej przysz�o�ci
w�r�d wojennych znoj�w ostudzi�, nie poprzestaj�c na salonach, gdzie ich towarzyskie kr�powa�y
wzgl�dy, wola�a tysi�czne dokazywa� egzorbitacye po kawalerskich swoich mieszkaniach, po
kawiarniach w mie�cie i w okolicy. Znalaz� si� w�r�d nich nie jeden Radziwi�� i Potocki i D�bski
iRoztworow-ski i rn�j m�ody ksi��e, i Kicki, Oborski, G�rski, Kalinowski, Cichocki, Koszycki i
wielu a wielu innych. Czasy by�y spokojne, pieni�dzy w br�d. la�o si� wino potokami, brz�cza�y
t�uczone szyby, butelki i zwierciad�a nie raz, karty nie schodzi�y ze sto�u, nie by�o dnia bez
r�baniny gdzie� ko�o �azienek albo na Bielanach, ani te� nocy w kt�rejby jaki szyldwach pruski
porz�dnych nie oberwa� guz�w.
Stary Koehler �wczesny pruski wojskowy komendant miasta Warszawy, cz�owiek byt
charakteru wielce �agodnego.
Sro�szym by� Ploetz, dyrektor policyi, ale jako od Koehlera zale�ny, r�wnie� wiele wybryk�w
zmuszony byl puszcza� p�azem. Sz�o wi�c to weso�e �ycie z dnia na dzie�, bez my�li o jutrze, a co
gorzej, z zaniedbaniem obowi�zk�w nie tylko wzgl�dem siebie i spo�ecze�stwa, ale i wzgl�dem
Tego, kt�remu cze��, ka�da rozumna istota sk�ada� powinna.
Po jednem z owych kole�e�skich �niada�, gdzie zak�ad jaki� przegrany sp�aca� si� na Starem
Mie�cie w winiarni Fukiera, ksi��e �wiszcz�c weso�o, podchmielony nieco, wybieg�szy ze
�wi�toja�skiej ulicy, zawr�ci� na plac Zamkowy; zaledwie uszed� krok�w kilkana�cie, gdy, jak to
powiadaj�, nos w nos, spotka� si� z Jelskim; by� to krewny ksi�cia i blizki nawet, wszelako lubo
cz�owiek m�ody, nad wiek powa�ny, pracy i nauce oddany, z gronem owej weso�ej m�odie�y nie
��czy� si� wcale.
� A! � zawo�a� ksi���, witaj�c krewnego � bon jour, jak si� masz? Cha! cha! wygl�dasz jak
kamedu�a... min� masz jak�� powa�n�, zamy�lon�, smutn�...
� Ty-bo masz znowu min�, jak uwa�am, czy nie nadto weso�� � odpar� Jelski.
� Mon cher, wol� �mia� si� jak p�aka�, nie my�l� jak ty, wyszukiwa� sobie dobrowolnie mo-
tyw�w do jakich� smutnych medytacyj... dzie� nasz, wiek nasz! w tem m�dro�� i filozofia ca�a.
� Tak � odrzek� powoli Jelski � dobrze� powiedzia�; dzie� nasz... wiek nasz; �ycie bez
my�li jak jeden dzie� przeminie... a co b�dzie potem?
� A! c� ma by�?! dobry�... nico��.. nic...
� Nic?! to kwestya! Je�li ju� straci�e� rzecz najdro�sz�, wiar�... to ci mo�e resztki logiki
zosta�y, i m�g�by� sobie postawi� pytanie: czy istotnie masz pewno�� niezachwian� i dowodn�, ze
po owym dniu b�dzie tylko... nic ? czy mo�e te� b�dzie co�, czego nasz rozum ziemskiemi wi�zami
�cie�niony, wcale poj�� nie mo�e, a dogadzaj�c nami�tno�ciom i w�asnej dumie, woli dowodzi� �e
nie b�dzie nic, ani�eli, przyzna� si� do swojej nieudolno�ci.
Ksi���, do rozumowa� nienawyk�y, zastanowi� si� chwil�.
At! � machn�� r�k� � zk�d ci u djab�a takie my�li przychodz�?!
Ruszy� ramionami.
� M�j kochany � rzek� Jelski � r�cz� �e bez �adnych poprzednich, jak powiadasz,
medytacyj i tobie podobne my�li przysz�yby do g�owy, gdyby� by� �wiadkiem takich rzeczy, na
jakie ja, w�a�nie przed chwil� patrzy�em.
� H�? jakie� to zn�w tak osobliwe rzeczy widzia�e�? gdzie?
� Tu, o trzy kroki, � No, ale co to jest?
� Jasnowidz�ca.
� A! ta... ta... cha! cha! cha! ciemnowidz�ca! m�wili co� o tem w mie�cie; to tak�e � doda�
ksi���; rzuciwszy r�k� � g�upstwo!
� Nie m�w: "g�upstwo," kiedy� nie widzia� i nie s�ysza�; ja w�a�nie od niej wychodz�... jest
w tem co� niepoj�tego � m�wi� Jelski z wzrastaj�cym zapa�em � co� nadzwyczajnego,
nadziemskiego ! Widzi przesz�o�� i przysz�o��, widzi i opowiada co si� o setki mil dzieje, tak jakby
tam by�a i patza�a na wszystko. Powiadam ci, niepej�te rzeczy; m�wi� �e Ploetz ma kaza� zamkn��
kamienic� i nie wpuszcza� do niej nikogo.
Ksi��� �mia� si� serdecznie.
� I ty mi ka�esz wierzy� w te banialuki?! Twarz Jelskiego zachmurzy�a si� mocno.
� M�j kochany � rzek� po chwili � wierzy� ci nie ka��, bo wiary nikomu nakaza� nie mo�na;
ona. do uczu� nie do rozumu przemawia; gdyby� moj� s�owa przyj�� za prawd�, by�aby to rzetelna
wiara, poniewa� ona, jako taka, przekonania nie potrzebuje, quid est fides, credere quod non vides...
Ale to rzecz jest, o kt�rej w�asnemi oczyma przekona� si� �atwo, a zatem, zdoby� bez trudno�ci ju�
nie wiar�, ale przekonanie.
� Jakto? wi�c powiadasz, �e ona wie co si� dzieje gdzie�, daleko... a kt� to sprawdzi?
� O! ju� si� wiele razy sprawdzi�o; opisywa�a najdok�adniej osoby, o kilkadziesi�t mil w od-
daleniu b�d�ce, kt�rych nigdy zna� nawet nie mog�a, co robi�y, m�wi�y, co si� z niemi dzia�o.
� Ciekawa rzecz! � zawo�a� ksi��� � parole d'honneur! radbym j� widzie� i zada� jakie
pytanie.
� Nic �atwiejszego � odpar� Jelski � tu w�a�nie na rogu Piwnej, jeste�my prawie przed t�
kamienic�.
� Ano, to chod�my.
Weszli do sieni: mieszkanie Chorej znajdowa�o si� na pierwszem pi�trze. Liczne zebranie
ciekawych zalega�o schody po kt�rych z trudno�ci� znajomi nasi zdo�ali dosta� si� do przedpokoju,
a nast�pnie na pr�g przyciemnionej nieco izby, gdzie zdala na �o�u spoczywa�a jasnowidz�ca.
� O co chcesz si� zapyta�? � rzek� z cicha Jelski do Towarzysza.
� W�a�nie... my�la�em o tem, ale... wiesz co? je�li ona tak widzi zdaleka, a no... to... niech mi
powie, co si� dzieje naprzyk�ad... na... ksi�ycu.
� To �art, pytanie bez sensu � zauwa�a� Jelski � zadaj jakie rozs�dniejsze przecie.
� Jak to bez sensu ?! chc� wiedzie�, ciekawy jestem tego, niech odpowie; je�li tak �atwo
woja�uje, mo�e si� i na ksi�yc przespacerowa�; ja... nie ust�pi�.
� Ale jak�e si� o prawdzie przekonasz?
� Mniejsza o to! a ja si� pytam: co si� dzieje na ksi�ycu? � rzek� ksi���, g�os nieco
podnosz�c � prosz� ci�, podaj moje pytanie. By�a to w�a�nie chwila milczenia, w kt�rej nikt nie
rozmawia� z u�pion�, i w�r�d tej ciszy � s�aby, powolny i jakby przyt�umiony, nie pozbawiony
jednak pewnego harmonjnego wdzi�ku, da� si� s�ysze� g�os jasnowidz�cej.
� Chce wiedzie� ksi��� co si� dzieje na ksi�ycu ?
M�odzi panowie, zdziwieni, spojrzeli na siebie. Ksi��� poblad� widocznie; potwierdzenie tego
zapytania w ustach mu na wp� otwartych zamar�a.
� Na ksi�ycu � m�wi�a dalej chora � w tej chwili � s�d Or�owskiego.
By� moment milczenia, poruszy� si� t�um zebrany w pokoju; kto� si� zbli�y� do �o�a,
� Tfu! � splun�� ksi���, poci�gaj�c za po�� towarzysza � chod�my, at! g�upstwo i koniec!
Wyszli na ulic�; Jelski nie kontent i kwa�ny, ksi��� pogardliwym u�miechem nadrabia�
niejakie" zak�opotanie, w kt�re wprawi�a go jasnowidz�ca nazywaj�c po tytule, co samo, ju� si�
dziwnem jako� okazywa�o.
� Co to za odpowied� ?! "s�d Or�owskiego ?!... nie ma sensu!
� Odpowied�, jak pytanie � Otpar� Jelski kt� ci winien.
I nie wdaj�c si� w dalsz� rozmow�, po�egna� towarzysza.
Ksi��� tymczasem, do dawnego wracaj�c humoru i po�wistuj�c jak przedtem, �wawym
krokiem, kto wie czy nie za jakiemi czarnemi oczyma, za- wr�ci� na Podwale. Zaledwie jednak
ubieg� krok�w kilkana�cie, kiedy mijaj�c jedn� z wi�kszych kamienic, us�ysza� w dolnem
mieszkaniu g�o�ne jakie� p�acze i j�ki, rozruch wielki i zamieszanie. Mimowolnie podni�s� g�ow�
do okien; pierwsz� rzecz� kt�ra wzrok jego uderzy�a, by� � but olbrzymi, a nad nim szyld z�otemi
wypisany literami:
SZEFC OR�OWSKI.
Notandum, �e na onczas, w ca�ej Warszawie nikt nie widzia� ani jednej fabryki czy te� sk�adu
ob�wia, byli tylko poczciwi panowie majstrzy, szewcy warszawcy, kt�rzy przecie�... i w historyi
maj� swoj� kart� � niepo�ledni� nawet � no, ale si� jej dzisiaj, wida�, zapieraj�.
Ksi��� tedy, przeczytawszy nazwisko tak �wie�o z ust jasnowidz�cej s�yszane, zatrzyma� si�,
jakby my�li rozpierzch�e zbieraj�c, a w tej w�a�nie chwili na pr�g kamienicy wybieg�a
przestraszona i p�acz�ca s�uga.
� Kto tu mieszka? � spyta� �ywo ksi���.
� Aj! nieszcz�cie! � wo�a�a, p�acz�c kobieta � Matko Naj�wi�tsza! taki cz�owiek
poczciwy!
� Kto?
� A nasz majster... biedaczysko! ot! tylko co skona�! Bo�e m�j, Bo�e, wdowa, tyle dzieci...
sieroty!
� Jaki majster ?
� A no, jaki ? nasz poczciwy Or�owski, zdr�w by�, prosz� pana, nieprzymierzaj�c, jak w�,
przy- szed� z miasta... ot teraz; siad�, posinia�... ino si� za �eb z�apa�.... tu, prosz� pana; cyrulik krew
puszcza�... chce... nie ma nic! zipn�� tylko par� razy... bez jedn� minut� ju� go nie sta�o. Matko
Boska Cz�stochowska! ot! co to ludzkie �ycie.
Ksi��� sta� chwil� os�upia�y i nieruhomy; dziwne my�li kr��y�y mu po g�owie, wywietrza�o w
mgnieniu oka weso�e �niadanie, a dowodzenia Jelskiego odzywa�y si� w pami�ci uporczywie.
Zapomniawszy dok�d szed� i po co, zamy�lony, wolnym krokiem post�powa� przed siebie. Tak
znalaz� si� na Kapitulnej i wreszcie na Miodowej ulicy, wprost ko�cio�a Kapucyn�w, kt�ry, jak
zwykle, dzie� ca�y dla pobo�nych stoi otworem. Bezwiednie prawie znalaz� si� w �wi�tyni i u
stopni o�tarza. W cieniu, w�r�d uroczystej i powa�nej ciszy, do ust i serca wr�ci�a modlitwa
zaniedbana, a niezapomniana nigdy, je�li j� dzieci� od poranku �ycia za g�osem cnotliwej matki
powtarza� przywyk�o.
Takie by�o � ko�czy� hrabia � nawr�cenie si� mego krewnego i nie do�� �e tryb �ycia
odmieni�, ale sta� si� odt�d gruntownie cnotliwym cz�owiekiem, a sieroty po szewcu Or�owskim,
kt�re ze szczodrobliwo�ci jego dzi� uczciwie w dostatku �yj�, mog�yby pan�w najlepiej o
prawdzie mojej narracyi przekona�.
Ksi�yc jak przedtem, p�yn�� po niebie cicho i powa�nie, mimowolnie i jakoby ukradkiem
rzuci�em na� pytaj�ce spojrzenie. � Czyj�e tam s�d w tej chwili si� odbywa? Milczeli�my
wszyscy czas jaki�; kanonik wreszcie odezwa� si� z cicha:
� Ju�-ci, trudno zaprzeczy� �e s�, rzeczy takie, kt�rych nauka wyt�umaczy� nie umie, a do
nich i somnambulizm podobno nale�y.
� No, bo co do migracyi dusz � wtr�ci� Pra�mowski � to jest rzecz stara jak �wiat, pomijaj�c
Orygfenesa jeszcze i Dantego i tysi�ce marze� Swedenborga, kt�ry utrzymywa� �e do niego z
innych �wiat�w deputacy� nawet przysy�ano i mia� by� z niemi w bardzo poufa�ych stosukach, byli
przecie� i znakomici astronomowie, co si� tym przedmiotem zajmowali: Newton, Laplace,
Huygens, Lalande, Herschell i wielu innych..
� Jednak somnambulizm � przerwa� dyrektor � rzecz� jest bardzo ciekaw�, a lekarze nasi,
jak uwa�am, za ma�o si� nim zajmuj�, tu by studya zajmuj�ce by� mog�y, b�d� co b�d�..
� Zawsze to stan chorobliwy � m�wi� kanonik.
� Bez w�tpienia � odrzek�em � ale kto wie, czy ten szczeg�lny stan patologiczny odkrywa
w nas i niepobudza do dzia�alno�ci jawnej, pewnych tajemniczych si� naszego ducha, jakiego�,
nam samym nieznanego, nadziemskiego zmys�u...
� Ale ba � przerwa� hrabia � toby on u ka�dego m�g� si� objawia�.
� Dla czeg� nie? � odpar�em � chodzi tylko o w�a�ciw� chorob�; gdyby�my naprzyk�ad,
wszyscy byli �lepi, a jednemu z nas zrobi� si� wrz�d na wiecznie zamkni�tej powiece... i otworzy�
si�, a on utrzymywa� �e widzi �wiat i owe tysi�czne cuda natury kt�re nas otaczaj�, kto wie
czyby�my tym opowiadaniom wierzy� chcieli ?!
� Wszelako � rzek� hrabia, �miej�c si� i wstaj�c z �awki � lubo to s� rzeczy bardzo ciekawe,
wol� ja by� zdr�w, a o przysz�o�ci nie wiedzie�... to si� na licha nie zda�o !
� I pewno � zakonkludowa� kanonik � wielzia� Pan B�g co robi, kiedy j� zakry� przed nami;
trudno wyobrazi� sobie nawet jakiby chaos panowa� na �wiecie, gdyby ka�dy wiedzia� na pewno,
co go jutro czeka. III.
BIA�ONӯKA PANA MAJORA.
Coniunctio animi maxima est cognatio.
(Knapski).
Najlipsza spi�ka � czo�owik i �inka.
(Przys�owie rusi�skie).
Nie trzeba na to i �y� bardzo d�ugo, �eby wspomniawszy sobie co si� w dziecinnych widzia�o
latach, zauwa�a� jak znaczne dziej� si� w obyczajach, niemal z dniem ka�dym, odmiany. Rzecz
pewna, i� do trzech �wierci ubieg�ego stulecia, dziad�w i pradziad�w naszych �ycie, jak to dzi�
dzieje si� jeszcze u kmieci, nieodmiennem prawie p�yn�o korytem. Dziwi� si� jednak temu nie
nale�y, zwa�ywszy na �w gruntowny prze�om, jaki si� w wiadomo�ciach, poj�ciach i dzie�ach
ludzkich, z ko�cem przesz�ego wieku objawi�. Mi�uj�c przesz�o�� i szanuj�c co w niej zacnem by�o,
nie mo�na wszelako zaprzeczy� znacznego, tak w naukach jako i w moralnych wzgl�dem
ludzko�ci poj�ciach, post�pu; ale te� i zarzut�w si�a by si� znale�� mog�o; a szczeg�lnie �w
po�piech we wszystkiem, zbyteczny, kt�ry jest jakoby wieku naszego znamieniem. Dzi� bowiem
wszyscy i ze wszystkiem si� �piesz�, jak gdyby jutra przed sob� nie mieli: stare nasze przys�owie
powiada: "co nagle, to po djable", i jest w tem racya wielka, bo gdzie nagle si� czyni, tam rozwagi
ma�o; a �e ludzie � zawsze s� lud�mi tylko, wi�c cho� nowego co� wymy�l�, niekoniecznie ma
ju� to by� doskona�em. Niejeden stary nasz obyczaj zacny by� i pi�kny, i z wielu wzgl�d�w
godzien poszanowania � a co wi�cej, by� dla nas w�a�ciwym, jako nie z cudzej wyniesiony ziemi,
ale na gruncie w�asnym uros�y � zasiany ziarnem w�asnego ducha; a my go dzi� cz�stokro�
po�piesznie, �zy �alu nawet nie uroniwszy � rzucamy; na podobie�stwo owego nierozwa�nego
m�okosa, co ojcowizn� straciwszy, najdro�szych si� jeszcze domowych pami�tek pozbywa �
frymarcz�c niemi dla nabycia nowomodnych rupieci. Od czasu tego, kiedy �w smutnej pami�ci,
kr�l Augustulus wypchn�� nas na t� po�piesznej odmiany obyczaj�w, pochy�o�� � do tej ieszcze
pory lecimy z coraz jakoby wzrastaj�c� chy�o�ci� � a co b�dzie na dole? Bogu jednemu wiadomo.
Przyzna� jeszcze i to potrzeba, �e obyczaje niekt�re nie z samej zmiany jedynie poj�� naszych
upadaj�, nikn� one ze zmieniaj�cemi si� warunkami narodowego bytu. Tak niegdy� po
magnackich i szlacheckich dworach przesiadywali starzy rezy- denci, przywi�zaniem i ch�tn�
prac� wywdzi�czaj�c si� za chleb �askawy i braterskie stosunki, kt�rych nier�wno�� fortuny
bynajmniej nie psu�a. Byli to krewni bli�si, lub dalsi powinowaci, czasem starzy przyjaciele tylko,
�adnym zgo�a w�z�em rodzinnym niezwi�zani, albo nareszcie sterani wiekiem dawni wojskowi,
kt�rzy si� ju� rodzinnej ziemi z d�ugu krwi wywi�zali. Dzi�, pokrewie�stwa ko�o, w
nowomodnych a samolubnych wyobra�eniach tak zmala�o, �e si� w nie zaledwie domowa wci�nie
rodzina � starych za� weteran�w oddawna nie sta�o. Ochotnik�w wprawdzie na chleb �askawy
znalaz�oby si� teraz pewno wi�cej ni� kiedy, ale w�z�y mi�o�ci wzajemnej nikn�, odk�d ow�
chrze�cia�sk� mi�o�� bli�niego nie z katechizmu zalecaj� � ale rzecz teoretycznie rozebrawszy i
ochrzciwszy rogatem mianem jakiego� "altruizmu", z ksi�g filozoficzno-ekonomicznych uczy� si�
jej ka��; przytem te�, prawd� rzek�szy, i o dobrodziej�w w tera�niejszych czasach nie by�oby �atwo.
Tak wi�c i ten obyczaj zagin�� jn� prawie do szcz�tu; a jednak, nie dalej jak przed kilkunastu laty,
tu i owdzie jeszcze si� ten przysz�o�ci zabytek spotyka� zdarza�o. Dzi�, je�liby si� gdzie rezydent
znajdowa�, got�wby go, z powodzeniem niechybnem, przedsi�biorca jaki, pod klosz ostro�nie
wsadziwszy, za biletami ludziom pokazywa�, i niewiadomo nawet kt�ry z nich, dobrodziej czy
rezydent, by�by godniejszym podziwu.
Rzecz� to, by�o prawie niewidzian� aby re- zydent, w dawniejszych czasach, sam si� komu
narzuca�; propozycya zawsze od strony chlebodawcy naprz�d wychodzi�a, gdy za� si� i
wyobra�enia zmienia�, i czasy coraz ci�sze nastawa� zacz�y, niejeden rozbitek taki w
szlachetnem poczuciu, nawet braterskiej nie przyj�� ofiary i na bruku gdzie� w ustroniu
sko�atanego dokona� �ywota; energiczniejsi za� usi�owali niekiedy i�� przebojem i gwa�tem
dobija� si� bytu niezale�nego � nie zawsze jednak z powodzeniem.
O podobnej te� pr�bie jmpana majora Czernika w�a�nie opowiedzie� chcemy.
Ju� to, z dziada pradziada, Czernikowie ze S�onimskiego, cho� to niby posesyonaci, cale w
dostatkach nie op�ywali, a na podobie�stwo Rudomin�w, Strusi�w i wielu innych rod�w, bawili
si� wojaczk�, i gin�o ich si�a na wszystkich kraju rubie�ach.
Ojciec majora, jmpan Onufry Czernik, towarzyszem by� owego Pu�askiego Franciszka, kt�ry w
1769 roku pod W�odaw� na sukurs bratu bie�a� i w potyczce niedaleko �omasz, na Podlasiu od kuli
w�oskiego awanturnika, hrabiego Castelli, �mier� walecznych znalaz�. Jmpan Onufry przedar� si�
na W�gry, bi� si� i tu�a� w kraju i po za krajem a� do 1773 roku, poczem osiad� w Bazalii, dobrach
ksi���t Sapieh�w, po Ostrogskich, na wo�oskiej granicy le��cych, jako koniuszy; zt�d po latach
kiklku przeniesiono go w tym�e samym obo- wi�zku do starostwa Pre�skiego, kt�re do Sapieh�w
po Butlerach przesz�o.
Syn przeto jmpana Onufrego, po�ow� czasu lat swoich m�odzie�czych mi�dzy grzyw� a
ogonem ko�skim sp�dziwszy, c� mia� czyni� innego jak wojaczk� si� bawi� ? Zacz�wszy wi�c
jmpan J�zefat s�u�b� swoj� w roku 1792, nawa��sawszy si� po l�dach i morzach, sko�czy� j� jako
major dopiero w lat czterdzie�ci z ok�adem, kiedy mu ju� do s�u�by i placu i zdrowia zabrak�o.
Trzyma� si� on jako tako, ale reumatyzm po ko�ciach gospodarowa�, za lat kilka siedm dziesi�tka
ju� dobiega�a, i k�t spokojny nale�a� mu si� s�usznie a sprawiedliwie. Mia� go te� szanowny major,
bo ju� od roku sko�czywszy zaw�d rycerski, siedzia� u przyjaciela swego, s�dziego
Dobrzy�skiego w W�lce Dobrzy�skiej.
Dawna to przyja�� by�a i z lat jeszcze m�odzie�czych, utwierdzona p�niej gruntownie; jmpan
J�zefat bowiem par� razy po kilka miesi�cy, jak to m�wi�, wylizywa� si� w W�lce z ran tu i owdzie
nadybanych, s�dzia zn�w d�u�ny by� majorowi za kilkakrotne wybawienie z wielce �askotliwych
przypadk�w, w jakie nolens volens popad� skutkiem wojennych event�w. Przyja�� zatem mi�dzy
nimi by�a serdeczna i rzec mo�na braterska, co si� tem dziwniejszem wydawa�o, ile �e z
charakter�w jako i z powierzchowno�ci nie by�o zgo�a na �wiecie dw�ch ludzi, mniej ni� oni, do
siebie podobnych.
Major by� chudy jak trzaska, ma�y, czerniawy, zawi�d�y � czupryn� i w�sy szpakowate
przystrzyga� kr�tko, lewe ucho zdobi� mu kolczyk z ma�ym turkusikiem, na miejscu d�ugo siedzie�
nie lubia�, pal�c na kr�tkim cybuchu fajeczk�, �ywo, miarowym krokiem chodzi� ustawicznie.
Ubiera� si� czysto a opi�to, brod� podpiera� wysokim, w�osianym, z pot�n� sprz�czk�
halsztuchem, chadza� zawsze w czarnej albo granatowej w�gierce, z pod kt�rej wyziera� wspaniale,
gruby na koniec pi�tego palca, sznur od pektoralika, z bia�ych, niebieskich i, z�otawych paci�rek
zbudowany misternie � pami�tka jakiej� czu�ej Chloe.
S�dzia, cz�ek by� opas�y i ci�ki, dzie� ca�y siadywa� w ganku na �awce, lubuj�c si� powiewem
wiatru igraj�cego z resztkami d�ugich, jasnych w�os�w, wiankiem okalaj�cych jego majestatyczn�
�ysin�; s��niste w�sy spada�y mu niedbale ni�ej drugiego podbr�dka, dla gor�ca chustki na szyi
nosi� nie lubi�, zawsze pr�cz tego b�d�c mniej wi�cej spoconym i por