Szary Diabel - MASTERTON GRAHAM
Szczegóły |
Tytuł |
Szary Diabel - MASTERTON GRAHAM |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Szary Diabel - MASTERTON GRAHAM PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Szary Diabel - MASTERTON GRAHAM PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Szary Diabel - MASTERTON GRAHAM - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Graham Masterton
Szary Diabel
ROZDZIAL 1
Duzy stojacy na dole w holu zegar wybil wlasnie trzecia. Kazde jego uderzenie brzmialo jak rekwiem dla czyjegos serca. Raz... dwa... trzy... - i koniec, cisza.Jerry pokryl klejem przedostatni pasek tapety w kwiaciaste wzory. Zlozyl ja, przerzucil przez ramie i wspial sie na drabine. Jeszcze tylko dwa paski i pokoik dzieciecy bedzie niemal gotowy. Oczywiscie dziecko zamieszka w nim dopiero wtedy, gdy troche podrosnie.
Juz od ponad tygodnia pracowal w tym malym pomieszczeniu. Bylo bardzo zaniedbane, gdy wprowadzili sie do tego domu. Teraz, swiezo pomalowane i wylozone tapeta, wygladalo zupelnie inaczej. Sosnowe drzwi zostaly wywoskowane, klamki wyczyszczone i wyblyszczone. Brakowalo jeszcze tylko firanek i zaslon, ktore mialy byc powieszone zaraz po polozeniu tapet. Calosci mial dopelnic bladoniebieski dywanik, dzieciece lozeczko i komoda.
Po raz pierwszy w zyciu Jerry czul sie tak pewny siebie i zadowolony. Niecale cztery miesiace temu dostal siedemnascie i pol tysiaca dolarow podwyzki rocznej pensji i awansowal na wspolnika w firmie Schockoe Realty. Przedtem mieszkali na poludnie od rzeki, w domu nalezacym do rodzicow Alison. w skromnym mieszkanku zjedna sypialnia. Teraz mogli kupic ten wysoki, waski wiktorianski dom do renowacji, stojacy starej, historycznej dzielnicy Church Hills, ktory od ponad czterdziestu lat nie byl na sprzedaz. Bez watpienia okreslenie "dom do renowacji" bylo lekkim naduzyciem, jako ze ostatni lokatorzy, starsze malzenstwo mieszkajace w nim od 1959 roku, nie zalatali przeciekajacego od czasow administracji Nixona dachu ani nawet nie zmienili armatury kuchennej, ktora pamieta dzien pogrzebu Buddy Holly'ego. Ale teraz Jerry byl swoim zywiole; jako kontraktor budowlany uwielbial remontowanie i naprawianie. Alison narzekala nawet czasami, ze jej maz cierpi na naprawiactwo.
Jerry byl dobrze zbudowanym, jasnowlosym trzydziestoparolatkiem z zadartym nosem i powazna twarza, ktora sprawiala, ze wygladal na agenta ubezpieczeniowego. Oprocz remontowania i naprawiania roznych rzeczy pasjonowal sie futbolem i hokejem oraz wyscigami wodnymi na James River. Uwielbial domowe weekendy i grillowanie w ogrodzie. Lubil z podpinane kurtki i czerwone kraciaste koszule. Wspial sie na drabine, nucac pod nosem Have I told you lately at 1' love you? Byla to ulubiona piosenka jego zony. Zakochal sie Alison od pierwszego wejrzenia, ktore mialo miejsce w lecie, trzy i pol roku temu podczas lunchu. Siedziala nad kanalem Kanawha, jadla kanapke z salatka Ciabatta i czytala ksiazke, wydala mu sie taka swieza i wiosenna. Miala jasne wlosy i duze niebieskie oczy Doris Day. W swojej bluzeczce z odwinietym kolnierzykiem i opietych blekitnych dzinsach sprawiala wrazenie mlodziutkiej przytulanki z sitcomu lat szescdziesiatych. Ale na tym podobienstwo sie konczylo. Ta sliczna dziewczyna nie byla serialowa slodka idiotka. Siedzac nad kanalem i jedzac kanapke, pytala Ulissesa Jamesa Joyce'a. Jerry usiadl obok niej na lawce, przeczytal tekst na skrzydelku i powiedzial: - Ulisses... hmm... Widzialem taki film z Kirkiem Douglasem.
Usmiechnela sie i zaczeli rozmawiac. Nigdy nie odkryla, ze Jerry zartowal sobie wtedy. Rok temu ksiazka ta wpadla mu rece. Kiedy ja otworzyl i przeczytal pierwsze zdanie: "Historia, powiedzial Stefan, jest senna mara, z ktorej usiluje sie wybudzic" - uniosl oczy w gore, westchnal i zamknal ksiazke. Allison podeszla do schodow i krzyknela:
-Jerry, kochanie, twoja kanapka z kurczakiem juz czeka na ciebie! Chcesz moze do niej lyczek piwa?
-Jasne. Ale daj mi jeszcze minutke... Wlasnie naklejam...
Balansujac na samym szczycie drabiny, przylozyl pasek tapety do poprzedniego paska. Dociagnal tapete do sufitu i wyjal noz. "Do jasssnej cholery!" - syknal nagle. Zacial sie, ale nie czul bolu. Nie chcial poplamic krwia swiezo nalozonej tapety, wlozyl wiec noz miedzy zeby i siegnal do tylnej kieszeni po szmatke. Kiedy wyciagnal reke, by zetrzec kropelki krwi ze sciany, zobaczyl, ze jakims przedziwnym sposobem zacial sie od nadgarstka az po lokiec. Naciecie byk) dosc glebokie. Przestraszyl sie i oparl o tapete, na ktorej pojawily sie krwawe odciski palcow. Po chwili krew zaczela splywac strumyczkiem po ramieniu i skapywac na podloge. Jerry owinal ramie szmatka i zawolal:
-Alison! Alisooon...!
-Co sie stalo, kochanie? odpowiedziala po chwili Alison. - Potrzebujesz pomocy przy tapecie?
-Nie. Zacialem sie. Mozesz mi przyniesc recznik albo jakis bandaz?
Zszedl z drabiny, trzymajac ramie w gorze. Szmatka byla juz cala przesiaknieta krwia, ktora zaczela kapac na swiezo wycyklinowana podloge. Pasek tapety pod sufitem odkleil sie i zeslizgnal ze sciany.
-Alison... szybciej!
-Juz ide! - odkrzyknela.
Wspiela sie na gore, przebiegla przez korytarz i weszla do pokoju, trzymajac w rece zestaw do pierwszej pomocy.
-O moj Boze! - zawolala przerazona, widzac krew na scianie, drabinie i podlodze. - Jak to sie stalo?
-Nie wiem. Przycinalem gore tapety. Nawet nic nie poczulem...
-Daj mi reke, musze to obejrzec.
Kiedy ujela jego ramie i odwinela szmatke, jej oczy rozszerzyly sie. To nie bylo zwykle zaciecie. To byla gleboka rana, jaka mogl zadac sobie tylko ktos, kto chcialby popelnic samobojstwo. Owinela szybko ramie Jerry'ego recznikiem, ale krwawienie nie ustepowalo. Po chwili recznik byl juz caly przesiakniety. Alison zdjela swoj kuchenny fartuszek i zrobila z niego dodatkowy opatrunek.
-Pasek... Alison, moj pasek od spodni. Za... zawiaz mi go i... i jakos... scisnij mocno... zacisnij... - Jerry pod wplywem szoku zaczal sie jakac. - Taak... mocno.
Alison zacisnela pasek tuz ponizej bicepsa i zaciagnela go.
-Jerry, kochanie, zadzwonie po pogotowie. Zejdzmy na dol... Dasz rade?
Pomogla mu dojsc do drzwi. Na schodach Jerry oparl sie o sciane, zostawiajac na niej czerwona smuge. Na samym dole zachwial sie i bylby upadl, gdyby Alison go nie podtrzymala.
-Usiadz tutaj - powiedziala, gdy weszli do kuchni. - Siedz i trzymaj reke w gorze, a ja zadzwonie po pogotowie.
Jerry usiadl i wyprostowal sie na krzesle, przelykajac glosno sline. Usta i gardlo mial tak suche, jakby nie pil przez caly tydzien. Kuchenny fartuszek Alison rowniez przesiakl juz krwia, ktora zaczela rozlewac sie na stole.
Alison siegnela po sluchawke i czekala na zgloszenie sie operatora.
-Centrala? Tak... tak... prosze wezwac pogotowie. To bardzo pilne. Moj maz zacial sie nozem, bardzo krwawi. Tak, juz podaje... Maitland... Alison Maitland. Davis Street cztery tysiace sto czterdziesci, w Church Hill. Tak... Bardzo pana prosze, niech pan powie, ze to pilne... Musza sie pospieszyc.
Jerry wciaz siedzial, trzymajac reke w gorze. Mial zamkniete oczy.
-Jerry... Jerry! Jak sie czujesz? - zapytala Alison, nie odkladajac sluchawki.
Powieki Jerry'ego drgnely.
-Troche mi sie kreci w glowie, to wszystko.
-Prosze pana - zwrocila sie Alison do operatora - niech im pan powie, zeby sie pospieszyli. Wydaje mi sie, ze maz za chwile straci przytomnosc. Tak, trzyma reke w gorze. Zrobilam opatrunek z recznika i zawiazalam paskiem... Tak, bardzo... Od nadgarstka az po lokiec. Nie wiem. prosze pana, nie widzialam... naklejal tapete. Noz musial sie jakos zeslizgnac...
W tym momencie Jerry przechylil sie do przodu i uderzyl czolem w blat stolu. Alison rzucila sluchawke i podbiegla do niego.
-Kochanie, musisz sie trzymac... Pogotowie juz jedzie, zaraz tu beda.
Jerry uniosl glowe i spojrzal na nia, ale wzrok mial zupelnie nieprzytomny.
-Tak mi zimno... Alison, dlaczego mi tak zimno?
-Kochanie, jestes w szoku. Dlatego ci zimno. Musisz wytrzymac. Pomysl o naszym dziecku. Pomysl o tych wszystkich chwilach szczescia, ktore sa przed nami.
-Chwile szczescia... Chwile... szczescia... - powtarzal Jerry, jakby usilowal zrozumiec znaczenie tych slow.
W tym momencie Alison uslyszala glos. dochodzacy ze zwisajacej wzdluz sciany sluchawki telefonu.
-Prosze podniesc sluchawke! Alison, jak twoj maz? Przylozyla sluchawke do ucha i powiedziala zdenerwowanym glosem:
-Wyglada okropnie. Ma drgawki i jest strasznie blady. Kiedy przyjedzie pogotowie?
-Powinni byc za jakies dwie minuty. Prosze dopilnowac, by maz trzymal reke w gorze.
-Caly czas tego pilnuje.
-Dobrze. Jeszcze tylko minuta. Za chwile uslyszysz sygnal karetki.
Alison odwrocila sie do Jerry'ego i powiedziala:
-Kochanie, za chwileczke tu beda.
Podeszla do szafy wnekowej, by wyciagnac kolejny recznik, i nagle uslyszala jek. Odwrocila sie i z przerazeniem zobaczyla na twarzy Jerry'ego glebokie naciecie, ciagnace sie przez policzek od jego lewego oka az do ucha. Malzowina uszna trzymala sie glowy jedynie na cienkim pasku skory. Na kolnierz Jerry'ego i blat stolu ciekla krew.
-Na milosc boska, Jerry! Co sie dzieje? Co ty... jak ty to zrobiles?
Ale on byl w kompletnym szoku. Nie mogl wypowiedziec ani jednego slowa. Potrzasal tylko rekami i glowa, rozpryskujac dookola krew.
Alison przylozyla do rany recznik.
-Noz... Jerry, gdzie jest noz? Co z nim zrobiles?
Siegnela do dloni meza i otworzyla jego zacisnieta piesc. Nic w niej jednak nie bylo. Spojrzala na podloge, ale tam rowniez nie znalazla noza. Zdjela recznik z twarzy Jerry'ego i przyjrzala sie ranie. Byla tak gleboka, ze widziala zoltawa tkanke tluszczowa policzka.
-Boze, jak to sie stalo? - wymamrotala nerwowo Alison.
Rozejrzala sie dookola. Wszedzie bylo tyle krwi, jakby stoczyli przed chwila w kuchni wojne na kule z farby. W tym momencie uslyszala sygnal karetki pogotowia.
-Kochanie, slyszysz? Juz jada! Prosze cie, kochanie, wytrzymaj jeszcze troszke.
Jerry uniosl wzrok i spojrzal na Alison. Jego cialem wstrzasaly drgawki i nie mogl utrzymac prosto glowy. W jego oczach czailo sie widmo smierci.
-Jerry, dasz rade, kochanie... dasz rade. Wszystko bedzie dobrze. Pogotowie juz przyjechalo.
Jej slowa ledwo do niego docieraly. Jeszcze nigdy w zyciu nie czul takiego zimna. Wkradalo sie w jego umysl, paralizowalo cale cialo i zamienialo jego dusze w lodowa pustynie, na ktorej czyhala na niego smierc. Pare minut temu kuchnia byla przytulnym pomieszczeniem, w ktorym krolowalo bursztynowe popoludniowe slonce, ale teraz panowalo tu straszliwe zimno, a wszystko wokol pograzylo sie w oslizglej szarosci.
-Robi sie tak ciemno - szepnal slabym, drzacym glosem.
Rozlegl sie dzwonek u drzwi.
-Widzisz, kochanie, juz sa- powiedziala Alison. - Dasz rade, tylko jeszcze troche wytrzymaj.
Wstala, wyszla z kuchni i ruszyla przez hol do drzwi. Jerry patrzyl na nia i modlil sie w duchu: "Boze. pomoz mi przetrwac. Nie moge sie poddac, musze przetrwac. Dla Alison... Dla dziecka...". Wiedzieli juz, ze to bedzie dziewczynka, i wybrali dla niej imie Jemima-Anne.
Kiedy Alison byla juz w polowie holu, nagle sie zatrzymala. Jerry wpatrywal sie w nia, jakby chcial ja popchnac wzrokiem, ale ona ani drgnela. Przez chwile stala w miejscu, a potem wstrzasnal nia dreszcz, jakby zobaczyla cos wstretnego.
-Alison... - wychrypial z trudem Jerry. - Alison... co... co sie dzieje?
Jego zona zastygla na moment w bezruchu, a potem, jak w jakims oblakanczym tancu wymyslonym przez szalonego choreografa, rozrzucila na boki ramiona i zatrzepotala nimi jak zraniony ptak. Jej cialo zafalowalo, kolana zadrzaly i po chwili zaczela osuwac sie w drgawkach na swiezo wycyklinowany parkiet. Zanim jednak jej cialo dotknelo podlogi, zawisla na moment w powietrzu i w makabrycznym piruecie odwrocila sie twarza do Jerry'ego, wpatrujac sie w niego ze zdziwieniem.
W pierwszej chwili nie zorientowal sie, o co chodzi, ale kilka sekund pozniej, kiedy glowa jego zony odgiela sie i opadla do tylu, fala przerazenia zmrozila mu serce. Alison miala gardlo przeciete tak gleboko, ze glowa trzymala sie tulowia tylko na pasku skory. Krew trysnela jak z fontanny, uderzajac strumieniem w sufit i zalewajac caly hol.
Gdy minute pozniej, wylamujac drzwi, wpadla do holu ekipa pogotowia, Alison lezala na podlodze, a obok niej, w kaluzy krwi, kleczal Jerry. Z jego szeroko otwartych oczu wyzieral paniczny strach. Szeptal cos i szlochal, probujac drzacymi rekami umocowac z powrotem na tulowiu odcieta glowe zony.
ROZDZIAL 2
Decker usiadl na brzegu lozka i zerknal na zegarek.-O kurwa! Druga trzydziesci. Czas zbierac dupe.
Maggie usmiechnela sie kwasno i spytala spod koldry:
-A nie mozesz jeszcze troche zostac, kochaneczku? Na maly deserek? - zapytala swoim lekko ochryplym glosem, pasujacym raczej do wielbicieli hawanskich cygar.
-Przepiepszam... znaczy przepraszam... ze co? A to niby co bylo, przystawka?
-Jak zwykle trafiles w sedno. To byla przystaweczka na polechtanie podniebienia.
-Podniebienia? To bylo lechtanie podniebienia? - zdziwil sie Decker. - Wiesz co, moj slodki kurczaczku, powiem ci cos: musisz sie poduczyc... anatomii.
Schylil sie, podniosl swoje okulary i dodal:
-Sluchaj, musze juz isc. Mialem tam byc pietnascie minut temu. Co zrobilas z moimi gaciami?
-Decker, ty masz wiekszy problem niz gacie.
-Tak? Co ty powiesz...
-Tracisz na mnie apetyt. Znudzilam ci sie juz.
-Nie jestem pewien, czy to moj problem, czy twoj - zasmial sie Decker.
Pochylil sie i pocalowal ja. To nie byl ani jego, ani jej problem. Maggie wcale mu sie nie znudzila, ale sama stale
czula sie nienasycona. Byla ladna, dojrzala kobieta o bujnych piersiach i apetycznym oliwkowym kolorze skory. Jej slicznym oczom dodawaly jeszcze uroku blyski figlarnych ognikow, a pelne czerwone usta sprawialy wrazenie, jakby za chwile mialo sie z nich wydobyc rozkosznie wulgarne slowo seksualnej zachety. Zreszta czesto tak bywalo.
Maggie odrzucila koldre, ukazujac swoje zgrabne cialo. Jej talie otaczaly nanizane na lancuszek zlote i srebrne koraliki, opadajace na brzuch i wzgorek lonowy. Po chwili znow sie przykryla.
-Hej, mala nie pogrywaj tak ze mna! - zaprotestowal ze smiechem Decker. - W mojej mniejszej glowie wciaz mam na ciebie ochote, ale ta mniejsza glowa kaze mi isc do tej wiekszej po rozum. Daj spokoj, jestem wypompowany.
-Chcialam ci tylko pokazac, jaka brzoskwinka przechodzi ci kolo nosa. No, ale to twoj cyrk i twoje malpy... jak sobie chcesz.
-Tak, moje malpy i moj banan. Sluchaj, musze juz spadac, bo inaczej Cab mnie zamorduje.
-Zamordowalby cie juz ze dwa razy, gdyby wiedzial, gdzie jestes.
Decker wlaczyl swoj telefon komorkowy i wskoczyl w szorty, ktore znalazl pod lozkiem. Potem wlozyl spodnie, biala koszule z krotkim rekawem i karmazynowy krawat. Maggie lezala w lozku i przypatrywala mu sie w milczeniu. Po chwili westchnela cicho i spytala:
-Kiedy cie znow zobacze? Tylko mi nie mow. ze nie wiesz.
-Naprawde nie wiem, kurczaczku... Sama wiesz, jaki mam nabity kalendarz.
-A Sandie juz na wylocie?
-Sandie i ja to juz historia. Od miesiaca...
-A Sheena?
-Skonczone. Nie widzialem sie z nia od Swieta Pracy.
-Naomi?
-To jakies przesluchanie?
-Gorsze niz w FBI, kochaneczku.
Decker usmiechnal sie i poszedl do lazienki. Stanal przed lustrem, by przyczesac wlosy i poprawic krawat. Wiedzial, ze nie przypomina Adonisa, ale nie mial z tego powodu zadnych kompleksow. Jego ciemne, gladko zaczesane do tylu wlosy i zielone, lekko przymglone melancholia oczy sprawialy, ze nie narzekal na brak uwagi ze strony plci pieknej. Waski, wyrazisty nos i silnie zarysowane szczeki czynily go podobnym do Clinta Eastwooda.
Gdy zabrzmialy pierwsze takty Piatej symfonii Beethovena, oboje siegneli po telefon. Maggie chciala stracic komorke ze stoliczka przy lozku, ale Decker byl pierwszy.
-McKenna, slucham - odezwal sie i przykladajac palec do ust, nakazal Maggie, zeby sie nie odzywala.
-Gdzie jestes u diabla?
-Ooo... witaj, Cab. - Decker odsunal telefon od ust i przykryl mikrofon dlonia. - Maggie, na milosc boska, siedz cicho. To Cab. - Tak, sluchaj, Cab, cholernie przepraszam... Wiem, ze jestem spozniony. Tak, Cab... rozumiem, ale musialem powloczyc sie troche po Oshen Street. Rozmawialem z Freddim Willisem. Powiada, ze wie cos o tej sprawie z St. James Street. Sluchaj, nie moge teraz gadac przez telefon. Bede w biurze za piec minut.
-Zapomnij o tym, McKenna. Mamy dosc paskudna sytuacje na Davis Street i wlasnie tam potrzebuje teraz twojej dupy.
-Jakies ofiary smiertelne?
-Mozna powiedziec, ze ktos stracil glowe.
-A bez metafor?
-Decker, do cholery, ja nawet nie wiem, co to jest metafora.
-Slodki Jezu, juz tam jade. Daj mi piec minut. Zabiore po drodze Hicksa.
-Hicks juz tam jest. Brakuje tylko ciebie.
Decker klapnal na lozko i siegnal po buty. Maggie wyszla spod koldry i naga kleknela za jego plecami, obejmujac go ramionami za szyje. Wygladala wspaniale, jak hebanowa Wenus, pachnaca miodem, cynamonem i sokami milosci.
-W ten weekend Cab wybiera sie na ryby, wiec moze bedziesz dobrym, grzecznym policjantem i dotrzymasz mi towarzystwa podczas sobotniego obiadu?
-Obiad z deserem?
-Och, pewnie, ze z deserem... Nawet z trzema deserami.
Decker usmiechnal sie i wyplatal z jej ramion. Zalozyl szelki z pasem i kabura i wyciagnal z niej swoj potezny niklowany rewolwer Anaconda, kaliber 45. Otworzyl bebenek, wysypal naboje i pocalowal w czubek kazdy z nich.
-Nigdy mi nie wyjasniles, dlaczego to robisz - powiedziala Maggie.
-Hmm? Co tam mruczysz? Aaa... to taki przesad...
Zajechal z piskiem opon na Davis Street 4140, wysiadl ze swojego lsniacego czarnego mercurego grand marauisa i rozejrzal sie. Dzielnica byla elegancka i niewatpliwie bardzo droga. Domy, czesto jeszcze dziewietnastowieczne, pysznily sie fasadami z czerwonej cegly i bialymi kolumnadami portykow, a szerokie ulice kryly sie w spokojnym cieniu starych, rozlozystych drzew. Zwykle o tej porze dnia bylo tu pusto i sennie, ale tego popoludnia dostojna, balsamiczna cisza bogatej dzielnicy zmieniona zostala w jazgoczace pieklo. W poprzek ulicy ustawily sie policyjne radiowozy, blyskaly swiatla syren ambulansu, a nieco dalej parkowal w polowie chodnika samochod koronera z departamentu w Richmond. Wszedzie pelno bylo ludzi, ktorzy krecili sie po calym terenie i rozmawiali przez swoje komorki. Policyjne ekipy dochodzeniowe uwijaly sie jak w ukropie. szukajac wszelkich mozliwych sladow, ktore mogliby zabezpieczyc, zanim stratuja je reporterzy telewizyjni, ktorzy juz nadawali na zywo do swoich stacji. Decker nigdy nie mogl pojac, co ci ludzie maja do roboty. Mieli bardzo duzo do powiedzenia, choc tak naprawde niewiele sie dzialo. Zobaczyl, ze na miejsce zdarzenia przyjechala rowniez Honey Blackwell z biura burmistrza. Jaskrawozolty zakiet i kapelusz sprawialy, ze trudno bylo jej nie zauwazyc.
-Dzien dobry, panno Blackwell.
-Dzien dobry, poruczniku. Coz za okropna historia...
-Pewnie tak, skoro wyciagnelo to pania z "Ma-Musu" - odparl Decker. Wiedzial, ze panna Blackwell czesto przesiadywala w tej specjalizujacej sie w afrykanskiej kuchni restauracji na Broad Street.
-Ma pan ostry jezyk, poruczniku. Ktoregos dnia przetnie pan sobie nim gardlo.
-Bardzo pasujaca do okolicznosci uwaga, panno Blackwell. Gratuluje poczucia humoru.
Blackwell nie zdazyla juz odpowiedziec, bo ze schodow domu zeszli kapitan Cab i sierzant Hicks i natychmiast podeszli do Deckera.
-Zadziwiasz mnie swoja predkoscia przemieszczania sie, Decker... Zaczynasz mi imponowac.
Cab i Hicks mogliby z powodzeniem zagrac glowne role w remake'u Flipa i Flapa. Cab byl ogromnym mezczyzna - mial prawie metr dziewiecdziesiat wzrostu - i byl lysy jak kolano. Jego pulchna, okragla twarz, szeroko rozstawione oczy i niespodziewanie wysoki glos nadawaly mu dobroduszny, dziecinny wyglad. Moze wlasnie dlatego uparcie nosil cienki wasik, ktory w jego mniemaniu dodawal mu powagi. Lubowal sie w zolto-czerwonych pasiastych koszulach, a w kieszeniach mial zawsze mnostwo dlugopisow i olowkow. Jego wielkie, wystajace posladki zyskaly mu przydomek Mount Buttmore.
Hicks natomiast byl niskim i szczuplym, ale dosc przystojnym Murzynem. Do miasta przeniesiono go niedawno, zdolal juz jednak nabrac pewnych cech wielkomiejskiego gliniarza i lubil o sobie mawiac "my, elita". Decker nigdy nie mial serca ujawnic mu prawdziwego powodu, dla ktorego wydzial we Fredericksburgu musial go im przekazac.
-No wiec, o co tu chodzi? - zapytal. - Dosc niezwykla dzielnica jak na wykrawanie kotletow z ludzi.
-Lepiej wejdz do srodka i zobacz to sam.
Decker obrocil sie na piecie i ruszyl za wielkimi posladkami Caba. Gdy doszli do czarnych jak heban drzwi, zauwazyl, ze framuga przy zamku jest w drzazgach funkcjonariusze pogotowia musieli wylamac drzwi, bo nikt nie otwieral.
-Nigdy nie widzialem czegos takiego - odezwal sie Hicks, odwracajac sie do Deckera. Chodzi mi o krew. Jest wszedzie... doslownie wszedzie.
-Pamietaj, Hicks - powiedzial Decker, usmiechajac sie - ze krwia jednego czlowieka mozna wymalowac caly salon, a jesli zrobisz to walkiem, wystarczy nawet na dwa krycia.
Weszli do srodka i Decker zobaczyl ciezarne cialo Alison, lezace w wielkiej kaluzy krwi. Jej szeroko otwarte, blekitne oczy wpatrzone byly gdzies w dal. Decker pomyslal, ze ostatnim uczuciem Alison, ktore pozostalo jej w oczach, bylo raczej bezgraniczne zdumienie, nie strach, choc jej glowa oddzielona byla od tulowia.
Rzeczywiscie wszedzie byla krew: plamy, smugi, kaluze i rozpryski na scianach, podlodze i suficie. Decker wiedzial, ze krew ma wlasciwosci przenikania niemal przez wszystko. Jesli zastrzelono kogos w sypialni na gorze, krew znajdowano takze na dole w holu.
Dave Martinez, beznamietny policyjny fotograf o ziemistej cerze z wyraznymi sladami tradziku, robil zdjecia. W blyskach flesza cialo Alison zdawalo sie nieznacznie poruszac. Decker przykleknal ostroznie obok niego i spojrzal kobiecie w oczy. Mial wrazenie, ze zamordowana patrzy na niego i zadaje mu pytanie: "Co sie ze mna stalo?".
Nie wstajac z kolan, popatrzyl na brzuch Alison, a potem podniosl wzrok na Caba.
-W ktorym tygodniu?
-Wedlug jej matki w dwudziestym pierwszym. Ale nie ma o czym mowic. Dostala w brzuch jakims ostrym narzedziem szesc razy. Plod nie mial zadnych szans.
-Ona wyglada, jakby chciala nam cos powiedziec - wtracil sie Hicks.
-Gdyby to teraz zrobila, zesralbys sie w gacie, Hicks - mruknal drwiaco Decker.
Wstal z kolan tak nagle, ze Hicks musial sie gwaltownie cofnac i wpadl na kuchenne krzeslo, omal nie tracac rownowagi. Cab prychnal i zaczal recytowac:
-Nazywala sie Alison Maitland, wiek dwadziescia osiem lat, zona Geralda Maitlanda, wiek trzydziesci trzy lata, od niedawna wspolpracownik Shockoe Realty, tysiac osiemset osiemnascie East Cary Street.
-A gdzie jest Maitland? - zapytal Decker.
-Na zewnatrz, w ambulansie, ale trudno z niego teraz cokolwiek wyciagnac.
-Dlaczego w ambulansie?
-Udzielono mu pierwszej pomocy. Mial dosc glebokie ciecia na ramieniu i twarzy.
-Nie zwieje nam?
-Zero szansy. Pilnuja go Wekelo i Saxman.
-Rozmawiales juz z nim?
-Probowalem - odparl Cab, krecac glowa - ale gosc jest w szoku. Jak nakrecony powtarzal tylko: "To nas po prostu stale cielo... To nas po prostu stale cielo...". Powtorzyl to chyba kilkanascie razy.
-No i...?
-No i nic. Pytalem go, o czym mowi, co ich cielo, ale niczego wiecej nie powiedzial... A w kazdym razie niczego, co mialoby jakikolwiek sens.
Hicks podniosl reke jak uczen w szkole i oswiadczyl:
-A ja slyszalem, jak powtarzal jeszcze: "Nikogo tam nie bylo... Nikogo tam nie bylo... Nikogo tam...".
-Juz dobrze, Hicks, slyszelismy - przerwal mu Decker.
-Ale on powtarzal to wiele razy...
-Wiec skroc to troche.
Hicks wzruszyl ramionami i powiedzial:
-Mialem nieodparte wrazenie, ze on tego nie mowil po to, zeby mnie przekonac.
-A kogo?
-Samego siebie.
Cab wlozyl rece do kieszeni.
-Ja bym nie przykladal do tego zbyt wielkiej wagi - odezwal sie po chwili. - Gosc jest totalnie rozwalony. To pewnie stres. Wiecie, co to stres, prawda, chlopcy? Problemy w pracy, domowe utarczki... Zreszta kto to tam wie. Kazde malzenstwo to tajemnica. A przynajmniej moje.
-Kto wezwal gliny? - zapytal Decker.
-Alison Maitland zatelefonowala pod dziewiecset jedenascie - odparl Hicks, zagladajac do swojego notatnika. - Zadzwonila o trzynastej piecdziesiat szesc i poprosila o pomoc medyczna. Operatorowi centrali powiedziala, ze jej maz bardzo powaznie sie zranil i obficie krwawi. Pogotowie przybylo o czternastej czternascie, ale nikt im nie otworzyl drzwi. Zanim dostali sie do srodka, minelo kilka minut.
-Co dalej? - dopytywal sie Decker.
-Wlamali sie do srodka i zobaczyli lezaca w holu Alison. Obok niej kleczal Gerald Maitland i probowal z powrotem umocowac jej glowe na tulowiu.
-No to przynajmniej wiemy, ze mamy do czynienia z optymista - powiedzial Decker.
-Gerald Maitland jest bardzo powaznie poraniony - kontynuowal Hicks. - Grozila mu smierc z wykrwawienia.
-Samookaleczenie?
-Nie wiem, co by to moglo byc innego. Kiedy pracownicy pogotowia wlamywali sie do srodka, drzwi byly zabezpieczone lancuchem. Pare minut pozniej przyjechali Wekelo i Saxman. Stwierdzili, ze wszystkie drzwi byly pozamykane, a przez uchylone okno nie wcisneloby sie nawet male dziecko.
-No dobra - mruknal Decker. - A narzedzie zbrodni?
-Jeszcze niczego nie znalezlismy - oswiadczyl Cab.
-Niczego nie znalezliscie? - zdziwil sie Decker. - Przeciez to musial byc co najmniej jakis miecz. Zeby odciac w ten sposob glowe...
-Zgadzam sie z toba - odparl Cab. - I nie tylko to. Rany brzucha przechodza na wylot. Narzadzie zbrodni musialo miec przynajmniej piecdziesiat centymetrow dlugosci. Tak czy inaczej - dodal, wzdychajac - niczego jeszcze nie znalezlismy.
-Przeszukano juz cala posesje? - zapytal Decker.
-Na razie zarzadzilem przeszukanie domu - wlaczyl sie Hicks. - Gerald Maitland byl caly umazany we krwi. Gdyby przemieszczal sie po dokonaniu zbrodni, musialby zostawic jakies slady.
-A jakies inne narzedzia? Cokolwiek... - dopytywal sie Decker.
-Maitland przyklejal tapete na gorze i tam zacial sie nozem. Znalezlismy troche sladow krwi na schodach, a noz byl w pokoju dziecinnym, ktory Maitland wlasnie urzadzal. Ale ten noz nie mogl byc narzedziem zbrodni.
-A noze kuchenne?
-Wszystkie czyste, z wyjatkiem jednego, na ktorym sa slady salatki z kurczaka.
-No, to tez moze byc jakis slad - zasmial sie Decker. - Sluchaj, Hicks... Musimy przeszukac cala posesje, kazdy fragment tego domu i ogrodka. Przeszukasz takze szambo. Cudow nie ma, musimy cos znalezc.
Hicks spojrzal na Caba w niemym protescie, ale kapitan westchnal tylko i pokrecil glowa.
-Decker ma racje. Zabierajmy sie do roboty.
Hicks wezwal pieciu umundurowanych policjantow i zaczal wydawac im polecenia, a Cab i Decker wyszli na ganek. Bylo duszno i goraco, nie czuli jednak przynajmniej zapachu krwi. Dwoch reporterow probowalo naciagnac Caba na relacje z miejsca zbrodni, ale kapitan machnal reka i burknal:
-Chlopcy, dajcie mi piec minut, okay? Piec minut!
Wyciagnal chusteczke i wysmarkal nos, kichajac kilka razy.
-Ta cholerna alergia mnie wykonczy. Jestem cierpiacym wojownikiem... Kurwa, jestem chodzaca martyrologia.
-Mam nadzieje, ze Maitland zostal przeszukany, zanim wyszedl z domu - powiedzial Decker. - Nie przeszmuglowal niczego?
-Na pewno nie. Wekelo obszukal go bardzo dokladnie, zanim przejelo go pogotowie.
-Cos mi tu w tej calej sprawie smierdzi... - mruknal po chwili Decker, przygladzajac swoje ciemne wlosy.
-Nie mamy jeszcze narzedzia zbrodni, ale znajdziemy je... - mamrotal jakby do siebie Cab. - A nawet jesli nie znajdziemy, to wszystko jest moim zdaniem jasne. Kto inny mogl tak wypatroszyc te kobiete, jak nie jej maz?
-Pewnie masz racje - odparl Decker. - Ale ta sprawa zaczyna mi przypominac przypadek Bahrensa. Wszyscy byli pewni, ze Jim Bahrens zgilotynowal cala swoja rodzine, choc nie bylo zadnego oczywistego motywu. Nikt nigdy nie znalazl narzedzia zbrodni. A sam Bahrens twierdzil, ze do ich domu dostala sie jakas straszliwa niewidzialna sila i wszystkich wymordowala.
Zalozyl swoje okulary przeciwsloneczne i zszedl kilka stopni nizej. Przez chwile patrzyl na ulice, po czym odwrocil sie do Caba.
-Ale lawa przysieglych nie uwierzyla mu - dodal.
-Jakos wcale sie im nie dziwie, Decker.
-No dobra, zabieram sie do roboty. Przynajmniej ty sobie od tego odpoczniesz, kiedy bedziesz na rybach.
-Na rybach? - Cab zmarszczyl brwi. - O czym ty mowisz?
-Przeciez jedziesz na ryby, no nie?
-Kto ci o tym powiedzial? - Cab zmruzyl podejrzliwie oczy.
-A nie ty?
-Niby kiedy?
-Nie wiem, jakies pare dni temu.
-Wpadlem na to dopiero wczoraj wieczorem.
-No to moze napomknales, ze ci to chodzi po glowie. Czego sie czepiasz?
Cab ponownie zmruzyl oczy i powiedzial:
-Jade na ryby z Billem i Alfredickiem, jesli juz koniecznie musisz wiedziec. Wybieramy sie nad Falling Creek.
-No to wspaniale, Cab. Zaslugujesz na odpoczynek.
-Naprawde tak myslisz? - zapytal lekko ironicznym tonem kapitan. - Czesto tak slodko pierdolisz?
Decker mial ochote odpowiedziec: "Za kazdym razem, kiedy jestes na sluzbie". Ale powiedzial tylko:
-Po prostu dbam o moich kumpli, Cab.
Kapitan patrzyl na niego jeszcze przez chwile, a potem wydmuchal nos.
ROZDZIAL 3
O 9.00 Decker odebral telefon ze szpitala Medical College z informacja, ze Gerald Maitland na tyle przyszedl juz do siebie, ze moze byc przesluchany. Zadzwonil do Hicksa i zapytal, czy pojedzie razem z nim. ale sierzant wciaz siedzial na posesji Maitlandow, ktora przeszukiwal centymetr po centymetrze.-Wiesz, Decker... - powiedzial zmeczonym glosem - zastanawiam sie, czy mozemy rozciac skore na kanapach. To bardzo delikatna skora, na pewno szatansko droga...
-Hicks, to dochodzenie w sprawie zaszlachtowania kobiety w dwudziestym pierwszym tygodniu ciazy, a nie wycena mebli. Wiec nie zastanawiaj sie, z laski swojej, nad takimi idiotyzmami. Sprawdziliscie kominy?
-Tak. Byla nasza ekipa, ale znalezli tam tylko martwe ptaki.
-A lozka? Kiedys znalazlem pistolet zaszyty w materacu.
-Sprawdzilismy wszystko... Poduszki, materace, oparcia, pufy... Doslownie wszystko.
-A co w kuchni? Wiesz, chodzi mi o rozne zakamarki, puszki, kartoniki...
-Wszedzie zajrzelismy.
Dobra, Hicks, szukajcie dalej. Maitland nie wyniosl z domu zadnej broni, wiec musi tam byc. Odezwe sie, jak wroce ze szpitala.
Kiedy szedl korytarzem wydzialu, uslyszal za soba jakis dziewczecy glos:
-Decker!
Przeszedl jeszcze dwa kroki, zatrzymal sie i odwrocil. Byla to Mayzie Shifflett z drogowki. Jej lagodna, lalkowata uroda sprawiala, ze wygladala na co najmniej piec lat mlodsza, a piegi, zadarty nosek i duze brazowe oczy nadawaly jej niemal dziewczecy wyglad. Ciasna koszulka w kolorze khaki opinala jej zgrabne male piersi, a krotka spodniczka podkreslala zaokraglone posladki. Jej blond wlosy byly spiete w maly wdzieczny kok.
-Czy ty mnie unikasz, Decker?
-Alez skad. Po prostu mam mnostwo obowiazkow.
-We wtorek wieczorem tez miales tyle obowiazkow?
-Hmm... cholera... we wtorek? - Decker podrapal sie po glowie. - A kiedy byl wtorek?
-Mysle, ze jak zwykle po poniedzialku - odparla z przekasem Mayzie. - A dokladniej przedwczoraj. Miales mnie zabrac do "Koszmarnego Artura".
Decker uderzyl sie otwarta dlonia w czolo i zaklal pod nosem.
-Slodki Jezu, masz racje. Rzeczywiscie mielismy tam isc. Mayzie, bardzo mi przykro. We wtorek, moj Boze... Sluchaj, powiem ci, co sie stalo...
-Nie, to ja ci powiem, co sie stalo, Decker - przerwala mu Mayzie. - Wlozylam moja zabojcza bluzeczke, zrobilam sobie wlosy i wypachnilam sie moim Giorgio. A potem oglada lam przez dwie i pol godziny Star Trek i czekalam na ciebie. Po filmie uswiadomilam sobie, ze juz nie przyjdziesz.
-Moja matka upadla i stlukla sobie biodro... wiec rozumiesz, musialem sie z nia zobaczyc.
-Naprawde bardzo mi przykro, Mayzie. Ale tak sie tym zmartwilem, ze zupelnie zapomnialem o naszej randce.
-Ach tak, twoja matka upadla... Sluchaj. Decker, jesli juz mnie oklamujesz, to przynajmniej nie wciagaj w to swojej matki.
-Mayzie, mowie prawde. Myslisz, ze zamienilbym randke z toba na cokolwiek innego, gdyby to nie byla bardzo powazna sprawa? Obiecuje, ze ci to wynagrodze.
-Tak? A kiedy?
-Jeszcze nie jestem pewien. Slyszalas o tym zabojstwie na Davis Street? To koszmar, a ja wlasnie siedze w tym po uszy.
-Chcialabym z toba o czyms porozmawiac.
Decker podszedl do niej, ujal za ramiona i pocalowal w czolo.
-Mayzie, nie ma sprawy, porozmawiamy. Moze w przyszly wtorek, dobrze? W tym samym miejscu, o tej samej porze.
-Musze z toba porozmawiac wczesniej. Okres mi sie spoznia.
-Daj spokoj, Mayzie - prychnal Decker. - Jesli juz mnie oklamujesz, to przynajmniej nie wciagaj w to dzieci.
-Ja mowie powaznie. Mysle, ze jestem w ciazy.
-Aha, w ciazy... - Decker zmruzyl oczy i milczal przez chwile. - Nabierasz mnie, prawda?
Mayzie nie odpowiedziala, tylko patrzyla na niego szeroko otwartymi oczami, az w koncu zaczelo do niego docierac, ze dziewczyna nie zartuje. Westchnal.
-Jak mozesz byc w ciazy, skoro bierzesz pigulki? - zapytal.
-Musialam przestac brac, bo bylam na antybiotykach. Myslalam, ze te dwa tygodnie nie beda mialy znaczenia...
-Mayzie, jak moglas myslec, ze kochajac sie bez pigulek, mozna nie zajsc w ciaze? Jak moglas pomyslec, ze nie grozi ci macierzynstwo?! A co gorsza, mnie ojcostwo?!
-Boze, nie wiem. Jakos...
-Jestem detektywem, nie nadaje sie na tatusia.
Mayzie patrzyla przez chwile na niego. Jej oczy wypelnily sie lzami.
-Tak mi przykro, Decker. Nie chcialam, zeby to sie stalo. Ale i tak musimy porozmawiac.
-A co to da?
-Jak to co? Nic do ciebie nie dociera? Przeciez byc moze urodze twoje dziecko.
Decker nabral gleboko powietrza i zerknawszy w bok, dostrzegl usmieszek detektywa George'a Rudisilla, ktory stal obok i rozmawial z jakas kobieta, przez caly czas zerkajac w ich kierunku. Do kurwy nedzy, tego mi jeszcze brakowalo, pomyslal.
-No dobrze, Mayzie - powiedzial po chwili. - Teraz musze isc pogadac z glownym podejrzanym w sprawie z Davis Street. Ale mozemy sie spotkac w Tobacco Company dzis wieczorem. Ktora teraz jest? Mysle, ze sie wyrobie. To co, o osmej?
-Ale na pewno tam bedziesz o osmej, tak? Nie zawiedziesz mnie?
-Przysiegam na biodro mojej matki.
Decker westchnal w duszy, patrzac na Mayzie. Nie ma co, laska jak brzoskwinka. Ale dlaczego tak piszczy w lozku? A kiedy nie uprawia sie z nia seksu i nie piszczy, to zupelnie nie ma o czym z nia pogadac. Ile razy mozna wysluchiwac tego samego (na przyklad, kto kogo rzucil w jakims cholernym serialiku) albo ogladac kasete wideo z programem Oprah Winfrey, w ktorym Mayzie brala udzial ("Widzisz mnie? Widzisz mnie? Tam jestem, piaty rzad od tylu... patrz... no patrz, bo przegapisz... czwarte miejsce, w tej czerwonej sukience... Widzisz mnie?").
Zaprosil Mayzie do "Koszmarnego Artura", zeby jej powiedziec, ze nie uda im sie uratowac tego zwiazku. Nie udawalo sie do tego stopnia, ze nawet zapomnial o tym spotkaniu.
-O osmej, Decker. - Mayzie odwrocila sie i ruszyla do wyjscia.
Decker stal jeszcze przez chwile i patrzyl na nia, masujac sobie prawa reka miesnie karku. Z zamyslenia wyrwal go glos Rudisilla:
-Czesc, poruczniku. Wszystko w porzadku?
-Jasne. A czemu mialoby nie byc?
-Shifflett nie wygladala na szczesliwa.
-Kobiety sa zawsze nieszczesliwe, szczegolnie wtedy, gdy uwazaja sie za pokrzywdzone.
Jeny Maitland lezal w lozku owiniety bandazami tak dokladnie, ze wygladal jak sniegowy balwan. Jego oczy zdradzaly niepokoj, a zrenice byly rozszerzone.
-Ma pan dziesiec minut, poruczniku - powiedziala rudo wlosa pielegniarka.
-Czy lubi pani meksykanska kuchnie? - zapytal z usmiechem Decker.
-Jestem mezatka, poruczniku.
-Czy zamazpojscie wplynelo na pani zmysl smaku?
-Zostalo panu juz tylko dziewiec minut - oswiadczyla pielegniarka i wyszla, zamykajac za soba drzwi.
Decker westchnal i podszedl do lozka. Jerry z wyraznym wysilkiem odwrocil glowe i spojrzal na niego. Patrzyli na siebie przez krotka chwile, a potem Decker podszedl do okna i wyjrzal na ulice. W dole zobaczyl jasno oswietlona Marshall Street i jej skrzyzowanie z Czternasta Ulica. Po chwili odwrocil sie, przystawil sobie krzeslo oparciem w strone lozka, usiadl na nim okrakiem i zapytal:
-Mam ci mowic Jerry czy Gerald?
-Moze byc Jerry - odparl Maitland slabym glosem.
-Dobra, Jerry... Ja jestem Decker. Nie pytaj, dlaczego rodzice dali mi takie imie. Sam tego nie wiem. Podobno mialo to cos wspolnego z moim prapradziadkiem, ktory walczyl w polnocnej Wirginii. Wojna secesyjna, rozumiesz...
Jerry kiwnal glowa i chcial odkaszlnac, ale uniemozliwily mu to szwy na twarzy.
-Boli, co? - mruknal wspolczujaco Decker.
Jerry ponownie przytaknal i odetchnal gleboko.
-Na pewno wiesz, ze mozesz rozmawiac w obecnosci adwokata - dodal Decker.
-Nie potrzebuje adwokata. Niczego nie zrobilem.
-Jestes pewien? To dla twojego dobra.
Jerry pokrecil przeczaco glowa i wbil wzrok w sciane.
-No dobrze, a wiec do rzeczy... - Glos Deckera stal sie nagle suchy i urzedowy. - Co zrobiles z nozem?
-Upuscilem go na podloge, kiedy sie zacialem. Kladlem tapete na sciane i...
-Nie o tym nozyku mowie, Jerry. Mowie o tym drugim nozu.
-O jakim drugim nozu?
-O tym polmetrowym zelastwie, ktorym odciales glowe Alison.
Jerry spojrzal na Deckera i powiedzial:
-Sam nie wierzysz w to, co mowisz, prawda? Ja ja kochalem, Decker. Byla moja zona... Na milosc boska, dlaczego mialbym ja zabijac?
-No coz, wlasnie tego usiluje sie dowiedziec. I wierz mi, pojdzie nam obu duzo latwiej, jesli powiesz, gdzie ukryles noz.
Jerry westchnal, jakby meczylo go wyjasnianie upartemu dziecku zupelnie oczywistej rzeczy.
-Nie bylo zadnego noza. Nie rozumiesz, Decker? Nie bylo zadnego noza.
-No to czym odciales jej tak precyzyjnie glowe, nozyczkami? Jerry, daj spokoj. W domu nie bylo nikogo oprocz was... Tylko Alison i ty. A odciecie glowy nie bylo jedyna paskudna rzecza, ktora ja spotkala. Otrzymala kilkanascie pchniec i ciec w brzuch. Prawie kazde z nich moglo byc smiertelne.
Jerry nie odpowiedzial. Patrzyl gdzies w dal, poza Deckerem, a jego oczy wypelnily sie lzami.
-Wiesz - odezwal sie po chwili - mielismy miec coreczke. Przygotowywalem pokoik dla niej... Dlaczego nie chcesz mi uwierzyc? Ja nawet... nie dotknalem Alison. Kochalem ja!
Decker patrzyl przez chwile na Jerry'ego, a potem polozyl mu reke na ramieniu.
-Dobrze, Jerry, nie dotknales jej. Tylko widzisz, to nie ma znaczenia, czy ja ci uwierze, czy nie. Potrzebuje dowodow. Jesli mi powiesz, gdzie jest noz, moze znajde dowody twojej niewinnosci. Moze znajdziemy na nim odciski czyichs palcow.
-Nie bylo zadnego noza. Cos poranilo mi rece, ramiona i twarz, ale nie widzialem zadnego noza.
-A wiec w domu byliscie sami. Czy tak?
-Tak.
Decker oparl brode na dloni i zamyslil sie. Po minucie usiadl prosto.
-No dobrze, Jerry... Zakladajac, ze mowisz prawde... jak wytlumaczylbys to, co sie stalo?
-Nie wiem, nie mam pojecia. Wszedzie bylo pelno krwi, wszedzie. W kuchni, na schodach, w holu. Siedzialem przy stole w kuchni i myslalem, ze juz z tego nie wyjde... Czulem, ze umieram. Przyjechalo pogotowie, pamietam, jak Alison powiedziala, ze juz sa, i poszla otworzyc im drzwi. I wtedy to sie stalo...
-W porzadku, mow dalej. Powiedz, co sie wtedy stalo.
-Wciaz bylem w kuchni, siedzialem przy stole... - wymamrotal Jerry. - A ona... ona zachwiala sie nagle i upadla na podloge, a jej glowa...
Odwrocil twarz do sciany i walczyl z naplywajacymi do oczu lzami, zaciskajac piesc na szpitalnej koldrze.
-No dobrze, Jerry - powiedzial Decker. - Na razie wystarczy.
Wstal i odstawil krzeslo na miejsce. Nie mial watpliwosci, ze Jerry zamordowal zone. Nie bylo zadnego innego racjonalnego wyjasnienia. Ale teraz nie bylo sensu zdawac mu dalszych pytan. W swietle prawa zeznania zlozone w takim stanie nie mialy zadnej wartosci. Trzeba troche poczekac, az gosc dojdzie do siebie, pomyslal. Potem sprawa szybko znajdzie swoj final w sadzie. Wiele razy mial juz do czynienia z takimi przypadkami. Matka zabija dziecko, dzieci morduja rodzicow, zona truje meza, maz strzela do zony... strzela do niej, ona pada martwa, policja lapie go na goracym uczynku (a raczej na goracej jeszcze lufie pistoletu), ale on i tak zaprzecza temu, ze ja zabil. Nazywano to dezasocjacja.
Gdy wychodzil z pokoju, umundurowany policjant pilnujacy drzwi poderwal sie na nogi.
-W porzadku, Greeley, nie wstawaj. Masz jakies typy na Colonial Downs?
-Tak. Niewidzialny, gonitwa trzy-czterdziesci piec.
-Hmm... Niewidzialny... - mruknal Decker, spogladajac na pokoj Maitlanda.
Nie bylo zadnego noza. Nie bylo zadnego noza! Poszedl do dyzurki pielegniarek i zajrzal do srodka.
-Szybko sie pan uwinal - stwierdzila rudowlosa pielegniarka.
-Jestem z tego znany - odparl Decker. - Naprawde jest pani pewna, ze nie chce sprobowac dobrej meksykanskiej kuchni? Znam wspaniala restauracje. Daja tam najlepsze na swiecie tamales. Dziala jak afrodyzjak.
-Bardzo mi przykro, poruczniku... Niedawno bylam u wrozki. Z linii na mojej dloni przepowiedziala mi przyszlosc, ale nie bylo w niej miejsca na meksykanskie kolacje z porucznikami z wydzialu sledczego.
-To dlatego, ze odczytywala zla linie. Powinna zajac sie linia serca, nie rozumu.
-A ja sadze, ze odczytala linie podrywania.
ROZDZIAL 4
Decker wrocil do domu Maitlandow, by sprawdzic postepy w poszukiwaniach narzedzia zbrodni. Pochylil sie i przeszedl pod policyjna tasma demarkacyjna, za ktora stal Hicks i dwoch innych detektywow, John Banks i Newton Fry. Wokol wciaz staly telewizyjne wozy transmisyjne i kilkunastu gapiow. Mimo wieczornej pory powietrze bylo duszne i gorace.-No i jak, nadal nic?
Hicks rozlozyl rece.
-Nic z tego nie rozumiem. Praktycznie rozebralismy ten dom na kawalki. Konia z rzedem temu, kto mi powie, jak Maitland pozbyl sie tego zelastwa.
-A ja sadze - wtracil sie Banks - ze tu musial byc ktos jeszcze.
Decker spojrzal na znacznie nizszego od niego detektywa.
-Czemu tak myslisz?
-Wiem, ze Maitland twierdzi inaczej, ale niby dlaczego mialby nam mowic prawde? Moze kogos kryje? A poza tym nie zapominajmy, w jakim jest stanie. Nie mozna teraz tego goscia brac na powaznie.
Hicks pokrecil glowa i zmarszczyl czolo.
-Nie natrafilismy na nic, co mogloby to potwierdzac. Zadnych sladow stop, zadnych odciskow palcow. Maitlandowie byli sami. Jesli bylby tu ktos trzeci, zostawilby jakies slady.
-Moze sprawca, jesli to oczywiscie nie byl Maitland, uciekl, zanim krew rozlala sie tak szeroko? Wtedy nie zostawilby sladow stop. A polmetrowe narzedzia zbrodni nie rozplywaja sie w powietrzu. Zabil i zaraz potem po prostu wyszedl, zabierajac ze soba noz.
Decker spojrzal na zegarek. Byla juz 7.47, a z Mayzie umowil sie na osma.
-Niczego juz chyba teraz nie wymyslimy - powiedzial. - Wrocimy do tego jutro rano. Zeby ruszyc z miejsca, musimy dokladnie przesluchac Maitlanda, a w tej chwili i tak nic z niego nie wydusimy.
Odwrocil sie i juz mial odejsc, ale w tym momencie podszedl do niego jeden z mundurowych.
-Przepraszam, panie poruczniku, jest tu jakas kobieta. Chce z panem rozmawiac.
-Tak?
-Powiada, ze przechodzila tedy po drugiej po poludniu. Mowi tez, ze jej corka widziala, jak ktos wychodzil z tego domu.
-Doprawdy? - Decker zmarszczyl brwi i rozejrzal sie po otaczajacych ich gapiach. - No to ja przyprowadz, dobrze?
Policjant kiwnal glowa, podniosl tasme i wpuscil na posesje kobiete w srednim wieku. Miala na sobie zielona sukienke w kwiaty, a szpakowate wlosy podpiela kilkoma spinkami. Tuz przy niej, nieco w tyle, stala tlusciutka dwunastolatka z wyraznymi oznakami zespolu Downa, ubrana w bezowy rozpinany sweter i brazowa spodniczke.
-Dobry wieczor. Jestem porucznik McKenna. Moj czlowiek powiedzial, ze pani corka byc moze widziala kogos, kto po poludniu wychodzil z tego domu.
-Nie sadzilysmy, ze to moze byc wazne, az do wiadomosci o szostej... prawda, Sandro?
Dziewczynka nie odpowiedziala, tylko przykryla twarz dlonmi. Nie zakryla jednak swoich jasnoniebieskich oczu.
-Sandra jest bardzo niesmiala - wyjasnila kobieta.
-O ktorej dokladnie widziala pani tego czlowieka?
-Bylo juz po drugiej. Poszlam odebrac Sandre z jej zajec plastycznych. Zawsze tedy wracamy.
-Czy moze mi pani go opisac?
-Raczej nie, bo to nie ja go widzialam, tylko Sandra. Chwycila mnie za rekaw i krzyknela: "Mamo. popatrz na tego czlowieka! Czyz nie jest okropny?".
Decker zmarszczyl brwi.
-Sandra widziala tego czlowieka, a pani nie? Jak to mozliwe?
-Nie to, ze nie widzialam, tylko nie moglam go zobaczyc.
-Nie bardzo rozumiem, pani... hmm...
-Plummer, Eunice Plummer, i jestem panna.
-Dobrze, przepraszam, panno Plummer. Nadal jednak nie rozumiem, jak to mozliwe... Mowi pani, ze Sandra zwrocila uwage na tego czlowieka i pociagnela pania za rekaw...
-No coz, nie zawsze widze to samo. co widzi Sandra. Nie posiadam takiego daru jak ona.
O cholera, nastepna psychiczna, pomyslal Decker. Dlaczego, do kurwy nedzy, nie zakaze sie takim psycholom ogladania Innych i Szostego zmyslu'?
Zdjal okulary i przetarl wierzchem dloni spocone czolo.
-Czy Sandra czesto widzi to, czego pani nie widzi, panno Plummer?
-Nie, niezbyt czesto. Raz widziala pewnego kaznodzieje przed kosciolem Swietego Jana, a drugi raz czarnoskora kobiete przy Madison Hali.
-Rozumiem... - mruknal Decker, odchrzaknal i zapytal: - Czy Sandra rozmawiala o tym ze swoim lekarzem?
-A dlaczego mialaby to robic? - zdziwila sie panna Plummer.
-No coz, moze to jest jakis symptom...
-Bardzo pana przepraszam, poruczniku... Symptom czego?
-No wie pani - Decker staral sie to powiedziec najostrozniej, jak tylko potrafil - to przeciez nie kazdemu sie zdarza... widzenie roznych rzeczy, ktorych inni ludzie nie widza. Moze to jakis rodzaj halucynacji?
-Poruczniku, Sandra nie miewa halucynacji. Ona tylko widzi ludzi, ktorych inni nie widza. To raczej cos w rodzaju daru, nie ulomnosc. Psy slysza pewne tony, bardzo wysokie tony, ktorych ludzkie ucho zupelnie nie wylapuje. A Sandra widzi tych, ktorych wiekszosc z nas nie widzi, i tyle.
-No tak, oczywiscie, ma pani racje. Bardzo dziekuje, panno Plummer, za pomoc.
-Nie chce pan wiedziec, jak wygladal ten czlowiek?
-Slucham...?
-Pytalam, czy nie chce pan znac jego rysopisu - po wtorzyla wyraznie rozdrazniona panna Plummer.
-Ja... ach, tego czlowieka. Hmm, nie wydaje mi sie, zeby to bylo konieczne na tym etapie sledztwa. Niemniej bardzo dziekuje pani za pomoc.
Sandra powoli opuscila rece w dol twarzy i niesmialo sie usmiechnela.
-On byl caly ubrany na szaro - szepnela.
Decker nie wiedzial, co powiedziec. Panna Plummer starala sie dodac corce odwagi:
-No dalej, Sandra. Nie wstydz sie, powiedz panu porucznikowi to, co mnie.
-Mial na glowie szary kapelusz, taki jak kowboje. I dlugi plaszcz, tez szary... ze skrzydlami. I jeszcze mial dluga czarna brode - powiedziala powoli dziewczynka.
-Ach tak... rozumiem. - Decker popatrzyl na Hicksa. - To nam bardzo pomoze, Sandro.
-1 mial jeszcze wysokie buty. Tez szare.
-Aaa, nawet buty. Bardzo dobrze.
-Czy pan to wszystko spamieta? - zapytala panna Plum mer. - Nie chce pan sobie tego zapisac, poruczniku?
-Alez tak, oczywiscie. Wlasnie mialem zamiar to zrobic.
Czujac na sobie badawczy wzrok panny Plummer, wyciagnal notatnik i nabazgral pospiesznie: Caly na szaro, kapelusz, plaszcz, skrzydla (???). Wysokie buty.
-Zapomnial pan o czarnej brodzie - stwierdzila panna Plummer, przyjrzawszy sie jego notatkom.
-Ach tak, dziekuje.
-No i mial jeszcze miecz - dodala Sandra.
Reka Deckera zatrzymala sie w pol slowa.
-Miecz? - zapytal ze zdumieniem.
-Tak, mial miecz. Ale go nie niosl, tylko mial za pasem.
Decker zamknal notatnik i popatrzyl na Sandre. Dziewczynka rowniez na niego patrzyla. Decker nie wiedzial czemu, ale zaczynal jej wierzyc.
-Gdzie zobaczylas go pierwszy raz? - zapytal po chwili.
-Tam - odparla, wskazujac na ganek. - Wychodzil przez drzwi.
-Czyli drzwi byly otwarte, tak?
Sandra pokrecila przeczaco glowa. Decker westchnal cicho.
-Wiec jak to bylo... wychodzil z domu czy nie?
-Tak. Ale drzwi byly zamkniete. On przeszedl przez drzwi.
-No dobrze, niech bedzie. 1 co dalej?
-Zszedl ze schodow i poszedl tam - Sandra wskazala na zachod, w kierunku Dwudziestej Szostej Ulicy.
Eunice Plummer postapila krok do przodu i oswiadczyla:
-Sandra nigdy nie klamie, poruczniku. Nigdy, rozumie pan? Nawet wtedy, gdy wie, ze moze zostac ukarana.
Decker skinal glowa na znak, ze rozumie.
-Sandro, chodzisz na zajecia artystyczne, tak? Lubisz rysowac?
-Tak - przytaknela ochoczo dziewczynka. - Lubie rysowac i malowac. I lubie garncarstwo.
-To bardzo dobrze, bo wlasnie mam zamiar cie poprosic, zebys narysowala tego czlowieka. A kiedy juz skonczysz, twoja mama zadzwoni pod ten numer... o tu, masz... Wysle policjanta, ktory odbierze rysunek. Zdazysz do jutra?
-Oczywiscie, ze zdazy - odpowiedziala za corke Eunice Plummer. - Jest bardzo dobra z rysunku.
-Jestem pewien, ze znakomicie sobie poradzi - usmiechnal sie Decker. - Do widzenia pani, do widzenia, Sandro - powiedzial, dajac jednoczesnie znak policjantowi, ze moze odprowadzic matke i corke za tasme.
-I co mi powiesz o swojej nowej dziewczynie? - zapytal Hicks, podchodzac do Deckera.
-To bardzo slodka mloda osobka. Nic wiecej nie powiem bez adwokata.
-Twoje prawo - zasmial sie Hicks. - Rzeczywiscie kogos widziala?
-Nie sadze. Jej matka twierdzi, ze mala ma jakis dar postrzegania pozazmyslowego... Widzi cos, czego inni nie widza. Ale to chyba tylko jakies zaburzenia umyslowe.
-I jak sie z tego wykreciles?
-Poprosilem ja, zeby mi narysowala tego faceta. Jesli nam sie to nie przyda, a pewnie sie nie przyda, moze jej w jakis sposob pomoze.