Graham Masterton Szary Diabel ROZDZIAL 1 Duzy stojacy na dole w holu zegar wybil wlasnie trzecia. Kazde jego uderzenie brzmialo jak rekwiem dla czyjegos serca. Raz... dwa... trzy... - i koniec, cisza.Jerry pokryl klejem przedostatni pasek tapety w kwiaciaste wzory. Zlozyl ja, przerzucil przez ramie i wspial sie na drabine. Jeszcze tylko dwa paski i pokoik dzieciecy bedzie niemal gotowy. Oczywiscie dziecko zamieszka w nim dopiero wtedy, gdy troche podrosnie. Juz od ponad tygodnia pracowal w tym malym pomieszczeniu. Bylo bardzo zaniedbane, gdy wprowadzili sie do tego domu. Teraz, swiezo pomalowane i wylozone tapeta, wygladalo zupelnie inaczej. Sosnowe drzwi zostaly wywoskowane, klamki wyczyszczone i wyblyszczone. Brakowalo jeszcze tylko firanek i zaslon, ktore mialy byc powieszone zaraz po polozeniu tapet. Calosci mial dopelnic bladoniebieski dywanik, dzieciece lozeczko i komoda. Po raz pierwszy w zyciu Jerry czul sie tak pewny siebie i zadowolony. Niecale cztery miesiace temu dostal siedemnascie i pol tysiaca dolarow podwyzki rocznej pensji i awansowal na wspolnika w firmie Schockoe Realty. Przedtem mieszkali na poludnie od rzeki, w domu nalezacym do rodzicow Alison. w skromnym mieszkanku zjedna sypialnia. Teraz mogli kupic ten wysoki, waski wiktorianski dom do renowacji, stojacy starej, historycznej dzielnicy Church Hills, ktory od ponad czterdziestu lat nie byl na sprzedaz. Bez watpienia okreslenie "dom do renowacji" bylo lekkim naduzyciem, jako ze ostatni lokatorzy, starsze malzenstwo mieszkajace w nim od 1959 roku, nie zalatali przeciekajacego od czasow administracji Nixona dachu ani nawet nie zmienili armatury kuchennej, ktora pamieta dzien pogrzebu Buddy Holly'ego. Ale teraz Jerry byl swoim zywiole; jako kontraktor budowlany uwielbial remontowanie i naprawianie. Alison narzekala nawet czasami, ze jej maz cierpi na naprawiactwo. Jerry byl dobrze zbudowanym, jasnowlosym trzydziestoparolatkiem z zadartym nosem i powazna twarza, ktora sprawiala, ze wygladal na agenta ubezpieczeniowego. Oprocz remontowania i naprawiania roznych rzeczy pasjonowal sie futbolem i hokejem oraz wyscigami wodnymi na James River. Uwielbial domowe weekendy i grillowanie w ogrodzie. Lubil z podpinane kurtki i czerwone kraciaste koszule. Wspial sie na drabine, nucac pod nosem Have I told you lately at 1' love you? Byla to ulubiona piosenka jego zony. Zakochal sie Alison od pierwszego wejrzenia, ktore mialo miejsce w lecie, trzy i pol roku temu podczas lunchu. Siedziala nad kanalem Kanawha, jadla kanapke z salatka Ciabatta i czytala ksiazke, wydala mu sie taka swieza i wiosenna. Miala jasne wlosy i duze niebieskie oczy Doris Day. W swojej bluzeczce z odwinietym kolnierzykiem i opietych blekitnych dzinsach sprawiala wrazenie mlodziutkiej przytulanki z sitcomu lat szescdziesiatych. Ale na tym podobienstwo sie konczylo. Ta sliczna dziewczyna nie byla serialowa slodka idiotka. Siedzac nad kanalem i jedzac kanapke, pytala Ulissesa Jamesa Joyce'a. Jerry usiadl obok niej na lawce, przeczytal tekst na skrzydelku i powiedzial: - Ulisses... hmm... Widzialem taki film z Kirkiem Douglasem. Usmiechnela sie i zaczeli rozmawiac. Nigdy nie odkryla, ze Jerry zartowal sobie wtedy. Rok temu ksiazka ta wpadla mu rece. Kiedy ja otworzyl i przeczytal pierwsze zdanie: "Historia, powiedzial Stefan, jest senna mara, z ktorej usiluje sie wybudzic" - uniosl oczy w gore, westchnal i zamknal ksiazke. Allison podeszla do schodow i krzyknela: -Jerry, kochanie, twoja kanapka z kurczakiem juz czeka na ciebie! Chcesz moze do niej lyczek piwa? -Jasne. Ale daj mi jeszcze minutke... Wlasnie naklejam... Balansujac na samym szczycie drabiny, przylozyl pasek tapety do poprzedniego paska. Dociagnal tapete do sufitu i wyjal noz. "Do jasssnej cholery!" - syknal nagle. Zacial sie, ale nie czul bolu. Nie chcial poplamic krwia swiezo nalozonej tapety, wlozyl wiec noz miedzy zeby i siegnal do tylnej kieszeni po szmatke. Kiedy wyciagnal reke, by zetrzec kropelki krwi ze sciany, zobaczyl, ze jakims przedziwnym sposobem zacial sie od nadgarstka az po lokiec. Naciecie byk) dosc glebokie. Przestraszyl sie i oparl o tapete, na ktorej pojawily sie krwawe odciski palcow. Po chwili krew zaczela splywac strumyczkiem po ramieniu i skapywac na podloge. Jerry owinal ramie szmatka i zawolal: -Alison! Alisooon...! -Co sie stalo, kochanie? odpowiedziala po chwili Alison. - Potrzebujesz pomocy przy tapecie? -Nie. Zacialem sie. Mozesz mi przyniesc recznik albo jakis bandaz? Zszedl z drabiny, trzymajac ramie w gorze. Szmatka byla juz cala przesiaknieta krwia, ktora zaczela kapac na swiezo wycyklinowana podloge. Pasek tapety pod sufitem odkleil sie i zeslizgnal ze sciany. -Alison... szybciej! -Juz ide! - odkrzyknela. Wspiela sie na gore, przebiegla przez korytarz i weszla do pokoju, trzymajac w rece zestaw do pierwszej pomocy. -O moj Boze! - zawolala przerazona, widzac krew na scianie, drabinie i podlodze. - Jak to sie stalo? -Nie wiem. Przycinalem gore tapety. Nawet nic nie poczulem... -Daj mi reke, musze to obejrzec. Kiedy ujela jego ramie i odwinela szmatke, jej oczy rozszerzyly sie. To nie bylo zwykle zaciecie. To byla gleboka rana, jaka mogl zadac sobie tylko ktos, kto chcialby popelnic samobojstwo. Owinela szybko ramie Jerry'ego recznikiem, ale krwawienie nie ustepowalo. Po chwili recznik byl juz caly przesiakniety. Alison zdjela swoj kuchenny fartuszek i zrobila z niego dodatkowy opatrunek. -Pasek... Alison, moj pasek od spodni. Za... zawiaz mi go i... i jakos... scisnij mocno... zacisnij... - Jerry pod wplywem szoku zaczal sie jakac. - Taak... mocno. Alison zacisnela pasek tuz ponizej bicepsa i zaciagnela go. -Jerry, kochanie, zadzwonie po pogotowie. Zejdzmy na dol... Dasz rade? Pomogla mu dojsc do drzwi. Na schodach Jerry oparl sie o sciane, zostawiajac na niej czerwona smuge. Na samym dole zachwial sie i bylby upadl, gdyby Alison go nie podtrzymala. -Usiadz tutaj - powiedziala, gdy weszli do kuchni. - Siedz i trzymaj reke w gorze, a ja zadzwonie po pogotowie. Jerry usiadl i wyprostowal sie na krzesle, przelykajac glosno sline. Usta i gardlo mial tak suche, jakby nie pil przez caly tydzien. Kuchenny fartuszek Alison rowniez przesiakl juz krwia, ktora zaczela rozlewac sie na stole. Alison siegnela po sluchawke i czekala na zgloszenie sie operatora. -Centrala? Tak... tak... prosze wezwac pogotowie. To bardzo pilne. Moj maz zacial sie nozem, bardzo krwawi. Tak, juz podaje... Maitland... Alison Maitland. Davis Street cztery tysiace sto czterdziesci, w Church Hill. Tak... Bardzo pana prosze, niech pan powie, ze to pilne... Musza sie pospieszyc. Jerry wciaz siedzial, trzymajac reke w gorze. Mial zamkniete oczy. -Jerry... Jerry! Jak sie czujesz? - zapytala Alison, nie odkladajac sluchawki. Powieki Jerry'ego drgnely. -Troche mi sie kreci w glowie, to wszystko. -Prosze pana - zwrocila sie Alison do operatora - niech im pan powie, zeby sie pospieszyli. Wydaje mi sie, ze maz za chwile straci przytomnosc. Tak, trzyma reke w gorze. Zrobilam opatrunek z recznika i zawiazalam paskiem... Tak, bardzo... Od nadgarstka az po lokiec. Nie wiem. prosze pana, nie widzialam... naklejal tapete. Noz musial sie jakos zeslizgnac... W tym momencie Jerry przechylil sie do przodu i uderzyl czolem w blat stolu. Alison rzucila sluchawke i podbiegla do niego. -Kochanie, musisz sie trzymac... Pogotowie juz jedzie, zaraz tu beda. Jerry uniosl glowe i spojrzal na nia, ale wzrok mial zupelnie nieprzytomny. -Tak mi zimno... Alison, dlaczego mi tak zimno? -Kochanie, jestes w szoku. Dlatego ci zimno. Musisz wytrzymac. Pomysl o naszym dziecku. Pomysl o tych wszystkich chwilach szczescia, ktore sa przed nami. -Chwile szczescia... Chwile... szczescia... - powtarzal Jerry, jakby usilowal zrozumiec znaczenie tych slow. W tym momencie Alison uslyszala glos. dochodzacy ze zwisajacej wzdluz sciany sluchawki telefonu. -Prosze podniesc sluchawke! Alison, jak twoj maz? Przylozyla sluchawke do ucha i powiedziala zdenerwowanym glosem: -Wyglada okropnie. Ma drgawki i jest strasznie blady. Kiedy przyjedzie pogotowie? -Powinni byc za jakies dwie minuty. Prosze dopilnowac, by maz trzymal reke w gorze. -Caly czas tego pilnuje. -Dobrze. Jeszcze tylko minuta. Za chwile uslyszysz sygnal karetki. Alison odwrocila sie do Jerry'ego i powiedziala: -Kochanie, za chwileczke tu beda. Podeszla do szafy wnekowej, by wyciagnac kolejny recznik, i nagle uslyszala jek. Odwrocila sie i z przerazeniem zobaczyla na twarzy Jerry'ego glebokie naciecie, ciagnace sie przez policzek od jego lewego oka az do ucha. Malzowina uszna trzymala sie glowy jedynie na cienkim pasku skory. Na kolnierz Jerry'ego i blat stolu ciekla krew. -Na milosc boska, Jerry! Co sie dzieje? Co ty... jak ty to zrobiles? Ale on byl w kompletnym szoku. Nie mogl wypowiedziec ani jednego slowa. Potrzasal tylko rekami i glowa, rozpryskujac dookola krew. Alison przylozyla do rany recznik. -Noz... Jerry, gdzie jest noz? Co z nim zrobiles? Siegnela do dloni meza i otworzyla jego zacisnieta piesc. Nic w niej jednak nie bylo. Spojrzala na podloge, ale tam rowniez nie znalazla noza. Zdjela recznik z twarzy Jerry'ego i przyjrzala sie ranie. Byla tak gleboka, ze widziala zoltawa tkanke tluszczowa policzka. -Boze, jak to sie stalo? - wymamrotala nerwowo Alison. Rozejrzala sie dookola. Wszedzie bylo tyle krwi, jakby stoczyli przed chwila w kuchni wojne na kule z farby. W tym momencie uslyszala sygnal karetki pogotowia. -Kochanie, slyszysz? Juz jada! Prosze cie, kochanie, wytrzymaj jeszcze troszke. Jerry uniosl wzrok i spojrzal na Alison. Jego cialem wstrzasaly drgawki i nie mogl utrzymac prosto glowy. W jego oczach czailo sie widmo smierci. -Jerry, dasz rade, kochanie... dasz rade. Wszystko bedzie dobrze. Pogotowie juz przyjechalo. Jej slowa ledwo do niego docieraly. Jeszcze nigdy w zyciu nie czul takiego zimna. Wkradalo sie w jego umysl, paralizowalo cale cialo i zamienialo jego dusze w lodowa pustynie, na ktorej czyhala na niego smierc. Pare minut temu kuchnia byla przytulnym pomieszczeniem, w ktorym krolowalo bursztynowe popoludniowe slonce, ale teraz panowalo tu straszliwe zimno, a wszystko wokol pograzylo sie w oslizglej szarosci. -Robi sie tak ciemno - szepnal slabym, drzacym glosem. Rozlegl sie dzwonek u drzwi. -Widzisz, kochanie, juz sa- powiedziala Alison. - Dasz rade, tylko jeszcze troche wytrzymaj. Wstala, wyszla z kuchni i ruszyla przez hol do drzwi. Jerry patrzyl na nia i modlil sie w duchu: "Boze. pomoz mi przetrwac. Nie moge sie poddac, musze przetrwac. Dla Alison... Dla dziecka...". Wiedzieli juz, ze to bedzie dziewczynka, i wybrali dla niej imie Jemima-Anne. Kiedy Alison byla juz w polowie holu, nagle sie zatrzymala. Jerry wpatrywal sie w nia, jakby chcial ja popchnac wzrokiem, ale ona ani drgnela. Przez chwile stala w miejscu, a potem wstrzasnal nia dreszcz, jakby zobaczyla cos wstretnego. -Alison... - wychrypial z trudem Jerry. - Alison... co... co sie dzieje? Jego zona zastygla na moment w bezruchu, a potem, jak w jakims oblakanczym tancu wymyslonym przez szalonego choreografa, rozrzucila na boki ramiona i zatrzepotala nimi jak zraniony ptak. Jej cialo zafalowalo, kolana zadrzaly i po chwili zaczela osuwac sie w drgawkach na swiezo wycyklinowany parkiet. Zanim jednak jej cialo dotknelo podlogi, zawisla na moment w powietrzu i w makabrycznym piruecie odwrocila sie twarza do Jerry'ego, wpatrujac sie w niego ze zdziwieniem. W pierwszej chwili nie zorientowal sie, o co chodzi, ale kilka sekund pozniej, kiedy glowa jego zony odgiela sie i opadla do tylu, fala przerazenia zmrozila mu serce. Alison miala gardlo przeciete tak gleboko, ze glowa trzymala sie tulowia tylko na pasku skory. Krew trysnela jak z fontanny, uderzajac strumieniem w sufit i zalewajac caly hol. Gdy minute pozniej, wylamujac drzwi, wpadla do holu ekipa pogotowia, Alison lezala na podlodze, a obok niej, w kaluzy krwi, kleczal Jerry. Z jego szeroko otwartych oczu wyzieral paniczny strach. Szeptal cos i szlochal, probujac drzacymi rekami umocowac z powrotem na tulowiu odcieta glowe zony. ROZDZIAL 2 Decker usiadl na brzegu lozka i zerknal na zegarek.-O kurwa! Druga trzydziesci. Czas zbierac dupe. Maggie usmiechnela sie kwasno i spytala spod koldry: -A nie mozesz jeszcze troche zostac, kochaneczku? Na maly deserek? - zapytala swoim lekko ochryplym glosem, pasujacym raczej do wielbicieli hawanskich cygar. -Przepiepszam... znaczy przepraszam... ze co? A to niby co bylo, przystawka? -Jak zwykle trafiles w sedno. To byla przystaweczka na polechtanie podniebienia. -Podniebienia? To bylo lechtanie podniebienia? - zdziwil sie Decker. - Wiesz co, moj slodki kurczaczku, powiem ci cos: musisz sie poduczyc... anatomii. Schylil sie, podniosl swoje okulary i dodal: -Sluchaj, musze juz isc. Mialem tam byc pietnascie minut temu. Co zrobilas z moimi gaciami? -Decker, ty masz wiekszy problem niz gacie. -Tak? Co ty powiesz... -Tracisz na mnie apetyt. Znudzilam ci sie juz. -Nie jestem pewien, czy to moj problem, czy twoj - zasmial sie Decker. Pochylil sie i pocalowal ja. To nie byl ani jego, ani jej problem. Maggie wcale mu sie nie znudzila, ale sama stale czula sie nienasycona. Byla ladna, dojrzala kobieta o bujnych piersiach i apetycznym oliwkowym kolorze skory. Jej slicznym oczom dodawaly jeszcze uroku blyski figlarnych ognikow, a pelne czerwone usta sprawialy wrazenie, jakby za chwile mialo sie z nich wydobyc rozkosznie wulgarne slowo seksualnej zachety. Zreszta czesto tak bywalo. Maggie odrzucila koldre, ukazujac swoje zgrabne cialo. Jej talie otaczaly nanizane na lancuszek zlote i srebrne koraliki, opadajace na brzuch i wzgorek lonowy. Po chwili znow sie przykryla. -Hej, mala nie pogrywaj tak ze mna! - zaprotestowal ze smiechem Decker. - W mojej mniejszej glowie wciaz mam na ciebie ochote, ale ta mniejsza glowa kaze mi isc do tej wiekszej po rozum. Daj spokoj, jestem wypompowany. -Chcialam ci tylko pokazac, jaka brzoskwinka przechodzi ci kolo nosa. No, ale to twoj cyrk i twoje malpy... jak sobie chcesz. -Tak, moje malpy i moj banan. Sluchaj, musze juz spadac, bo inaczej Cab mnie zamorduje. -Zamordowalby cie juz ze dwa razy, gdyby wiedzial, gdzie jestes. Decker wlaczyl swoj telefon komorkowy i wskoczyl w szorty, ktore znalazl pod lozkiem. Potem wlozyl spodnie, biala koszule z krotkim rekawem i karmazynowy krawat. Maggie lezala w lozku i przypatrywala mu sie w milczeniu. Po chwili westchnela cicho i spytala: -Kiedy cie znow zobacze? Tylko mi nie mow. ze nie wiesz. -Naprawde nie wiem, kurczaczku... Sama wiesz, jaki mam nabity kalendarz. -A Sandie juz na wylocie? -Sandie i ja to juz historia. Od miesiaca... -A Sheena? -Skonczone. Nie widzialem sie z nia od Swieta Pracy. -Naomi? -To jakies przesluchanie? -Gorsze niz w FBI, kochaneczku. Decker usmiechnal sie i poszedl do lazienki. Stanal przed lustrem, by przyczesac wlosy i poprawic krawat. Wiedzial, ze nie przypomina Adonisa, ale nie mial z tego powodu zadnych kompleksow. Jego ciemne, gladko zaczesane do tylu wlosy i zielone, lekko przymglone melancholia oczy sprawialy, ze nie narzekal na brak uwagi ze strony plci pieknej. Waski, wyrazisty nos i silnie zarysowane szczeki czynily go podobnym do Clinta Eastwooda. Gdy zabrzmialy pierwsze takty Piatej symfonii Beethovena, oboje siegneli po telefon. Maggie chciala stracic komorke ze stoliczka przy lozku, ale Decker byl pierwszy. -McKenna, slucham - odezwal sie i przykladajac palec do ust, nakazal Maggie, zeby sie nie odzywala. -Gdzie jestes u diabla? -Ooo... witaj, Cab. - Decker odsunal telefon od ust i przykryl mikrofon dlonia. - Maggie, na milosc boska, siedz cicho. To Cab. - Tak, sluchaj, Cab, cholernie przepraszam... Wiem, ze jestem spozniony. Tak, Cab... rozumiem, ale musialem powloczyc sie troche po Oshen Street. Rozmawialem z Freddim Willisem. Powiada, ze wie cos o tej sprawie z St. James Street. Sluchaj, nie moge teraz gadac przez telefon. Bede w biurze za piec minut. -Zapomnij o tym, McKenna. Mamy dosc paskudna sytuacje na Davis Street i wlasnie tam potrzebuje teraz twojej dupy. -Jakies ofiary smiertelne? -Mozna powiedziec, ze ktos stracil glowe. -A bez metafor? -Decker, do cholery, ja nawet nie wiem, co to jest metafora. -Slodki Jezu, juz tam jade. Daj mi piec minut. Zabiore po drodze Hicksa. -Hicks juz tam jest. Brakuje tylko ciebie. Decker klapnal na lozko i siegnal po buty. Maggie wyszla spod koldry i naga kleknela za jego plecami, obejmujac go ramionami za szyje. Wygladala wspaniale, jak hebanowa Wenus, pachnaca miodem, cynamonem i sokami milosci. -W ten weekend Cab wybiera sie na ryby, wiec moze bedziesz dobrym, grzecznym policjantem i dotrzymasz mi towarzystwa podczas sobotniego obiadu? -Obiad z deserem? -Och, pewnie, ze z deserem... Nawet z trzema deserami. Decker usmiechnal sie i wyplatal z jej ramion. Zalozyl szelki z pasem i kabura i wyciagnal z niej swoj potezny niklowany rewolwer Anaconda, kaliber 45. Otworzyl bebenek, wysypal naboje i pocalowal w czubek kazdy z nich. -Nigdy mi nie wyjasniles, dlaczego to robisz - powiedziala Maggie. -Hmm? Co tam mruczysz? Aaa... to taki przesad... Zajechal z piskiem opon na Davis Street 4140, wysiadl ze swojego lsniacego czarnego mercurego grand marauisa i rozejrzal sie. Dzielnica byla elegancka i niewatpliwie bardzo droga. Domy, czesto jeszcze dziewietnastowieczne, pysznily sie fasadami z czerwonej cegly i bialymi kolumnadami portykow, a szerokie ulice kryly sie w spokojnym cieniu starych, rozlozystych drzew. Zwykle o tej porze dnia bylo tu pusto i sennie, ale tego popoludnia dostojna, balsamiczna cisza bogatej dzielnicy zmieniona zostala w jazgoczace pieklo. W poprzek ulicy ustawily sie policyjne radiowozy, blyskaly swiatla syren ambulansu, a nieco dalej parkowal w polowie chodnika samochod koronera z departamentu w Richmond. Wszedzie pelno bylo ludzi, ktorzy krecili sie po calym terenie i rozmawiali przez swoje komorki. Policyjne ekipy dochodzeniowe uwijaly sie jak w ukropie. szukajac wszelkich mozliwych sladow, ktore mogliby zabezpieczyc, zanim stratuja je reporterzy telewizyjni, ktorzy juz nadawali na zywo do swoich stacji. Decker nigdy nie mogl pojac, co ci ludzie maja do roboty. Mieli bardzo duzo do powiedzenia, choc tak naprawde niewiele sie dzialo. Zobaczyl, ze na miejsce zdarzenia przyjechala rowniez Honey Blackwell z biura burmistrza. Jaskrawozolty zakiet i kapelusz sprawialy, ze trudno bylo jej nie zauwazyc. -Dzien dobry, panno Blackwell. -Dzien dobry, poruczniku. Coz za okropna historia... -Pewnie tak, skoro wyciagnelo to pania z "Ma-Musu" - odparl Decker. Wiedzial, ze panna Blackwell czesto przesiadywala w tej specjalizujacej sie w afrykanskiej kuchni restauracji na Broad Street. -Ma pan ostry jezyk, poruczniku. Ktoregos dnia przetnie pan sobie nim gardlo. -Bardzo pasujaca do okolicznosci uwaga, panno Blackwell. Gratuluje poczucia humoru. Blackwell nie zdazyla juz odpowiedziec, bo ze schodow domu zeszli kapitan Cab i sierzant Hicks i natychmiast podeszli do Deckera. -Zadziwiasz mnie swoja predkoscia przemieszczania sie, Decker... Zaczynasz mi imponowac. Cab i Hicks mogliby z powodzeniem zagrac glowne role w remake'u Flipa i Flapa. Cab byl ogromnym mezczyzna - mial prawie metr dziewiecdziesiat wzrostu - i byl lysy jak kolano. Jego pulchna, okragla twarz, szeroko rozstawione oczy i niespodziewanie wysoki glos nadawaly mu dobroduszny, dziecinny wyglad. Moze wlasnie dlatego uparcie nosil cienki wasik, ktory w jego mniemaniu dodawal mu powagi. Lubowal sie w zolto-czerwonych pasiastych koszulach, a w kieszeniach mial zawsze mnostwo dlugopisow i olowkow. Jego wielkie, wystajace posladki zyskaly mu przydomek Mount Buttmore. Hicks natomiast byl niskim i szczuplym, ale dosc przystojnym Murzynem. Do miasta przeniesiono go niedawno, zdolal juz jednak nabrac pewnych cech wielkomiejskiego gliniarza i lubil o sobie mawiac "my, elita". Decker nigdy nie mial serca ujawnic mu prawdziwego powodu, dla ktorego wydzial we Fredericksburgu musial go im przekazac. -No wiec, o co tu chodzi? - zapytal. - Dosc niezwykla dzielnica jak na wykrawanie kotletow z ludzi. -Lepiej wejdz do srodka i zobacz to sam. Decker obrocil sie na piecie i ruszyl za wielkimi posladkami Caba. Gdy doszli do czarnych jak heban drzwi, zauwazyl, ze framuga przy zamku jest w drzazgach funkcjonariusze pogotowia musieli wylamac drzwi, bo nikt nie otwieral. -Nigdy nie widzialem czegos takiego - odezwal sie Hicks, odwracajac sie do Deckera. Chodzi mi o krew. Jest wszedzie... doslownie wszedzie. -Pamietaj, Hicks - powiedzial Decker, usmiechajac sie - ze krwia jednego czlowieka mozna wymalowac caly salon, a jesli zrobisz to walkiem, wystarczy nawet na dwa krycia. Weszli do srodka i Decker zobaczyl ciezarne cialo Alison, lezace w wielkiej kaluzy krwi. Jej szeroko otwarte, blekitne oczy wpatrzone byly gdzies w dal. Decker pomyslal, ze ostatnim uczuciem Alison, ktore pozostalo jej w oczach, bylo raczej bezgraniczne zdumienie, nie strach, choc jej glowa oddzielona byla od tulowia. Rzeczywiscie wszedzie byla krew: plamy, smugi, kaluze i rozpryski na scianach, podlodze i suficie. Decker wiedzial, ze krew ma wlasciwosci przenikania niemal przez wszystko. Jesli zastrzelono kogos w sypialni na gorze, krew znajdowano takze na dole w holu. Dave Martinez, beznamietny policyjny fotograf o ziemistej cerze z wyraznymi sladami tradziku, robil zdjecia. W blyskach flesza cialo Alison zdawalo sie nieznacznie poruszac. Decker przykleknal ostroznie obok niego i spojrzal kobiecie w oczy. Mial wrazenie, ze zamordowana patrzy na niego i zadaje mu pytanie: "Co sie ze mna stalo?". Nie wstajac z kolan, popatrzyl na brzuch Alison, a potem podniosl wzrok na Caba. -W ktorym tygodniu? -Wedlug jej matki w dwudziestym pierwszym. Ale nie ma o czym mowic. Dostala w brzuch jakims ostrym narzedziem szesc razy. Plod nie mial zadnych szans. -Ona wyglada, jakby chciala nam cos powiedziec - wtracil sie Hicks. -Gdyby to teraz zrobila, zesralbys sie w gacie, Hicks - mruknal drwiaco Decker. Wstal z kolan tak nagle, ze Hicks musial sie gwaltownie cofnac i wpadl na kuchenne krzeslo, omal nie tracac rownowagi. Cab prychnal i zaczal recytowac: -Nazywala sie Alison Maitland, wiek dwadziescia osiem lat, zona Geralda Maitlanda, wiek trzydziesci trzy lata, od niedawna wspolpracownik Shockoe Realty, tysiac osiemset osiemnascie East Cary Street. -A gdzie jest Maitland? - zapytal Decker. -Na zewnatrz, w ambulansie, ale trudno z niego teraz cokolwiek wyciagnac. -Dlaczego w ambulansie? -Udzielono mu pierwszej pomocy. Mial dosc glebokie ciecia na ramieniu i twarzy. -Nie zwieje nam? -Zero szansy. Pilnuja go Wekelo i Saxman. -Rozmawiales juz z nim? -Probowalem - odparl Cab, krecac glowa - ale gosc jest w szoku. Jak nakrecony powtarzal tylko: "To nas po prostu stale cielo... To nas po prostu stale cielo...". Powtorzyl to chyba kilkanascie razy. -No i...? -No i nic. Pytalem go, o czym mowi, co ich cielo, ale niczego wiecej nie powiedzial... A w kazdym razie niczego, co mialoby jakikolwiek sens. Hicks podniosl reke jak uczen w szkole i oswiadczyl: -A ja slyszalem, jak powtarzal jeszcze: "Nikogo tam nie bylo... Nikogo tam nie bylo... Nikogo tam...". -Juz dobrze, Hicks, slyszelismy - przerwal mu Decker. -Ale on powtarzal to wiele razy... -Wiec skroc to troche. Hicks wzruszyl ramionami i powiedzial: -Mialem nieodparte wrazenie, ze on tego nie mowil po to, zeby mnie przekonac. -A kogo? -Samego siebie. Cab wlozyl rece do kieszeni. -Ja bym nie przykladal do tego zbyt wielkiej wagi - odezwal sie po chwili. - Gosc jest totalnie rozwalony. To pewnie stres. Wiecie, co to stres, prawda, chlopcy? Problemy w pracy, domowe utarczki... Zreszta kto to tam wie. Kazde malzenstwo to tajemnica. A przynajmniej moje. -Kto wezwal gliny? - zapytal Decker. -Alison Maitland zatelefonowala pod dziewiecset jedenascie - odparl Hicks, zagladajac do swojego notatnika. - Zadzwonila o trzynastej piecdziesiat szesc i poprosila o pomoc medyczna. Operatorowi centrali powiedziala, ze jej maz bardzo powaznie sie zranil i obficie krwawi. Pogotowie przybylo o czternastej czternascie, ale nikt im nie otworzyl drzwi. Zanim dostali sie do srodka, minelo kilka minut. -Co dalej? - dopytywal sie Decker. -Wlamali sie do srodka i zobaczyli lezaca w holu Alison. Obok niej kleczal Gerald Maitland i probowal z powrotem umocowac jej glowe na tulowiu. -No to przynajmniej wiemy, ze mamy do czynienia z optymista - powiedzial Decker. -Gerald Maitland jest bardzo powaznie poraniony - kontynuowal Hicks. - Grozila mu smierc z wykrwawienia. -Samookaleczenie? -Nie wiem, co by to moglo byc innego. Kiedy pracownicy pogotowia wlamywali sie do srodka, drzwi byly zabezpieczone lancuchem. Pare minut pozniej przyjechali Wekelo i Saxman. Stwierdzili, ze wszystkie drzwi byly pozamykane, a przez uchylone okno nie wcisneloby sie nawet male dziecko. -No dobra - mruknal Decker. - A narzedzie zbrodni? -Jeszcze niczego nie znalezlismy - oswiadczyl Cab. -Niczego nie znalezliscie? - zdziwil sie Decker. - Przeciez to musial byc co najmniej jakis miecz. Zeby odciac w ten sposob glowe... -Zgadzam sie z toba - odparl Cab. - I nie tylko to. Rany brzucha przechodza na wylot. Narzadzie zbrodni musialo miec przynajmniej piecdziesiat centymetrow dlugosci. Tak czy inaczej - dodal, wzdychajac - niczego jeszcze nie znalezlismy. -Przeszukano juz cala posesje? - zapytal Decker. -Na razie zarzadzilem przeszukanie domu - wlaczyl sie Hicks. - Gerald Maitland byl caly umazany we krwi. Gdyby przemieszczal sie po dokonaniu zbrodni, musialby zostawic jakies slady. -A jakies inne narzedzia? Cokolwiek... - dopytywal sie Decker. -Maitland przyklejal tapete na gorze i tam zacial sie nozem. Znalezlismy troche sladow krwi na schodach, a noz byl w pokoju dziecinnym, ktory Maitland wlasnie urzadzal. Ale ten noz nie mogl byc narzedziem zbrodni. -A noze kuchenne? -Wszystkie czyste, z wyjatkiem jednego, na ktorym sa slady salatki z kurczaka. -No, to tez moze byc jakis slad - zasmial sie Decker. - Sluchaj, Hicks... Musimy przeszukac cala posesje, kazdy fragment tego domu i ogrodka. Przeszukasz takze szambo. Cudow nie ma, musimy cos znalezc. Hicks spojrzal na Caba w niemym protescie, ale kapitan westchnal tylko i pokrecil glowa. -Decker ma racje. Zabierajmy sie do roboty. Hicks wezwal pieciu umundurowanych policjantow i zaczal wydawac im polecenia, a Cab i Decker wyszli na ganek. Bylo duszno i goraco, nie czuli jednak przynajmniej zapachu krwi. Dwoch reporterow probowalo naciagnac Caba na relacje z miejsca zbrodni, ale kapitan machnal reka i burknal: -Chlopcy, dajcie mi piec minut, okay? Piec minut! Wyciagnal chusteczke i wysmarkal nos, kichajac kilka razy. -Ta cholerna alergia mnie wykonczy. Jestem cierpiacym wojownikiem... Kurwa, jestem chodzaca martyrologia. -Mam nadzieje, ze Maitland zostal przeszukany, zanim wyszedl z domu - powiedzial Decker. - Nie przeszmuglowal niczego? -Na pewno nie. Wekelo obszukal go bardzo dokladnie, zanim przejelo go pogotowie. -Cos mi tu w tej calej sprawie smierdzi... - mruknal po chwili Decker, przygladzajac swoje ciemne wlosy. -Nie mamy jeszcze narzedzia zbrodni, ale znajdziemy je... - mamrotal jakby do siebie Cab. - A nawet jesli nie znajdziemy, to wszystko jest moim zdaniem jasne. Kto inny mogl tak wypatroszyc te kobiete, jak nie jej maz? -Pewnie masz racje - odparl Decker. - Ale ta sprawa zaczyna mi przypominac przypadek Bahrensa. Wszyscy byli pewni, ze Jim Bahrens zgilotynowal cala swoja rodzine, choc nie bylo zadnego oczywistego motywu. Nikt nigdy nie znalazl narzedzia zbrodni. A sam Bahrens twierdzil, ze do ich domu dostala sie jakas straszliwa niewidzialna sila i wszystkich wymordowala. Zalozyl swoje okulary przeciwsloneczne i zszedl kilka stopni nizej. Przez chwile patrzyl na ulice, po czym odwrocil sie do Caba. -Ale lawa przysieglych nie uwierzyla mu - dodal. -Jakos wcale sie im nie dziwie, Decker. -No dobra, zabieram sie do roboty. Przynajmniej ty sobie od tego odpoczniesz, kiedy bedziesz na rybach. -Na rybach? - Cab zmarszczyl brwi. - O czym ty mowisz? -Przeciez jedziesz na ryby, no nie? -Kto ci o tym powiedzial? - Cab zmruzyl podejrzliwie oczy. -A nie ty? -Niby kiedy? -Nie wiem, jakies pare dni temu. -Wpadlem na to dopiero wczoraj wieczorem. -No to moze napomknales, ze ci to chodzi po glowie. Czego sie czepiasz? Cab ponownie zmruzyl oczy i powiedzial: -Jade na ryby z Billem i Alfredickiem, jesli juz koniecznie musisz wiedziec. Wybieramy sie nad Falling Creek. -No to wspaniale, Cab. Zaslugujesz na odpoczynek. -Naprawde tak myslisz? - zapytal lekko ironicznym tonem kapitan. - Czesto tak slodko pierdolisz? Decker mial ochote odpowiedziec: "Za kazdym razem, kiedy jestes na sluzbie". Ale powiedzial tylko: -Po prostu dbam o moich kumpli, Cab. Kapitan patrzyl na niego jeszcze przez chwile, a potem wydmuchal nos. ROZDZIAL 3 O 9.00 Decker odebral telefon ze szpitala Medical College z informacja, ze Gerald Maitland na tyle przyszedl juz do siebie, ze moze byc przesluchany. Zadzwonil do Hicksa i zapytal, czy pojedzie razem z nim. ale sierzant wciaz siedzial na posesji Maitlandow, ktora przeszukiwal centymetr po centymetrze.-Wiesz, Decker... - powiedzial zmeczonym glosem - zastanawiam sie, czy mozemy rozciac skore na kanapach. To bardzo delikatna skora, na pewno szatansko droga... -Hicks, to dochodzenie w sprawie zaszlachtowania kobiety w dwudziestym pierwszym tygodniu ciazy, a nie wycena mebli. Wiec nie zastanawiaj sie, z laski swojej, nad takimi idiotyzmami. Sprawdziliscie kominy? -Tak. Byla nasza ekipa, ale znalezli tam tylko martwe ptaki. -A lozka? Kiedys znalazlem pistolet zaszyty w materacu. -Sprawdzilismy wszystko... Poduszki, materace, oparcia, pufy... Doslownie wszystko. -A co w kuchni? Wiesz, chodzi mi o rozne zakamarki, puszki, kartoniki... -Wszedzie zajrzelismy. Dobra, Hicks, szukajcie dalej. Maitland nie wyniosl z domu zadnej broni, wiec musi tam byc. Odezwe sie, jak wroce ze szpitala. Kiedy szedl korytarzem wydzialu, uslyszal za soba jakis dziewczecy glos: -Decker! Przeszedl jeszcze dwa kroki, zatrzymal sie i odwrocil. Byla to Mayzie Shifflett z drogowki. Jej lagodna, lalkowata uroda sprawiala, ze wygladala na co najmniej piec lat mlodsza, a piegi, zadarty nosek i duze brazowe oczy nadawaly jej niemal dziewczecy wyglad. Ciasna koszulka w kolorze khaki opinala jej zgrabne male piersi, a krotka spodniczka podkreslala zaokraglone posladki. Jej blond wlosy byly spiete w maly wdzieczny kok. -Czy ty mnie unikasz, Decker? -Alez skad. Po prostu mam mnostwo obowiazkow. -We wtorek wieczorem tez miales tyle obowiazkow? -Hmm... cholera... we wtorek? - Decker podrapal sie po glowie. - A kiedy byl wtorek? -Mysle, ze jak zwykle po poniedzialku - odparla z przekasem Mayzie. - A dokladniej przedwczoraj. Miales mnie zabrac do "Koszmarnego Artura". Decker uderzyl sie otwarta dlonia w czolo i zaklal pod nosem. -Slodki Jezu, masz racje. Rzeczywiscie mielismy tam isc. Mayzie, bardzo mi przykro. We wtorek, moj Boze... Sluchaj, powiem ci, co sie stalo... -Nie, to ja ci powiem, co sie stalo, Decker - przerwala mu Mayzie. - Wlozylam moja zabojcza bluzeczke, zrobilam sobie wlosy i wypachnilam sie moim Giorgio. A potem oglada lam przez dwie i pol godziny Star Trek i czekalam na ciebie. Po filmie uswiadomilam sobie, ze juz nie przyjdziesz. -Moja matka upadla i stlukla sobie biodro... wiec rozumiesz, musialem sie z nia zobaczyc. -Naprawde bardzo mi przykro, Mayzie. Ale tak sie tym zmartwilem, ze zupelnie zapomnialem o naszej randce. -Ach tak, twoja matka upadla... Sluchaj. Decker, jesli juz mnie oklamujesz, to przynajmniej nie wciagaj w to swojej matki. -Mayzie, mowie prawde. Myslisz, ze zamienilbym randke z toba na cokolwiek innego, gdyby to nie byla bardzo powazna sprawa? Obiecuje, ze ci to wynagrodze. -Tak? A kiedy? -Jeszcze nie jestem pewien. Slyszalas o tym zabojstwie na Davis Street? To koszmar, a ja wlasnie siedze w tym po uszy. -Chcialabym z toba o czyms porozmawiac. Decker podszedl do niej, ujal za ramiona i pocalowal w czolo. -Mayzie, nie ma sprawy, porozmawiamy. Moze w przyszly wtorek, dobrze? W tym samym miejscu, o tej samej porze. -Musze z toba porozmawiac wczesniej. Okres mi sie spoznia. -Daj spokoj, Mayzie - prychnal Decker. - Jesli juz mnie oklamujesz, to przynajmniej nie wciagaj w to dzieci. -Ja mowie powaznie. Mysle, ze jestem w ciazy. -Aha, w ciazy... - Decker zmruzyl oczy i milczal przez chwile. - Nabierasz mnie, prawda? Mayzie nie odpowiedziala, tylko patrzyla na niego szeroko otwartymi oczami, az w koncu zaczelo do niego docierac, ze dziewczyna nie zartuje. Westchnal. -Jak mozesz byc w ciazy, skoro bierzesz pigulki? - zapytal. -Musialam przestac brac, bo bylam na antybiotykach. Myslalam, ze te dwa tygodnie nie beda mialy znaczenia... -Mayzie, jak moglas myslec, ze kochajac sie bez pigulek, mozna nie zajsc w ciaze? Jak moglas pomyslec, ze nie grozi ci macierzynstwo?! A co gorsza, mnie ojcostwo?! -Boze, nie wiem. Jakos... -Jestem detektywem, nie nadaje sie na tatusia. Mayzie patrzyla przez chwile na niego. Jej oczy wypelnily sie lzami. -Tak mi przykro, Decker. Nie chcialam, zeby to sie stalo. Ale i tak musimy porozmawiac. -A co to da? -Jak to co? Nic do ciebie nie dociera? Przeciez byc moze urodze twoje dziecko. Decker nabral gleboko powietrza i zerknawszy w bok, dostrzegl usmieszek detektywa George'a Rudisilla, ktory stal obok i rozmawial z jakas kobieta, przez caly czas zerkajac w ich kierunku. Do kurwy nedzy, tego mi jeszcze brakowalo, pomyslal. -No dobrze, Mayzie - powiedzial po chwili. - Teraz musze isc pogadac z glownym podejrzanym w sprawie z Davis Street. Ale mozemy sie spotkac w Tobacco Company dzis wieczorem. Ktora teraz jest? Mysle, ze sie wyrobie. To co, o osmej? -Ale na pewno tam bedziesz o osmej, tak? Nie zawiedziesz mnie? -Przysiegam na biodro mojej matki. Decker westchnal w duszy, patrzac na Mayzie. Nie ma co, laska jak brzoskwinka. Ale dlaczego tak piszczy w lozku? A kiedy nie uprawia sie z nia seksu i nie piszczy, to zupelnie nie ma o czym z nia pogadac. Ile razy mozna wysluchiwac tego samego (na przyklad, kto kogo rzucil w jakims cholernym serialiku) albo ogladac kasete wideo z programem Oprah Winfrey, w ktorym Mayzie brala udzial ("Widzisz mnie? Widzisz mnie? Tam jestem, piaty rzad od tylu... patrz... no patrz, bo przegapisz... czwarte miejsce, w tej czerwonej sukience... Widzisz mnie?"). Zaprosil Mayzie do "Koszmarnego Artura", zeby jej powiedziec, ze nie uda im sie uratowac tego zwiazku. Nie udawalo sie do tego stopnia, ze nawet zapomnial o tym spotkaniu. -O osmej, Decker. - Mayzie odwrocila sie i ruszyla do wyjscia. Decker stal jeszcze przez chwile i patrzyl na nia, masujac sobie prawa reka miesnie karku. Z zamyslenia wyrwal go glos Rudisilla: -Czesc, poruczniku. Wszystko w porzadku? -Jasne. A czemu mialoby nie byc? -Shifflett nie wygladala na szczesliwa. -Kobiety sa zawsze nieszczesliwe, szczegolnie wtedy, gdy uwazaja sie za pokrzywdzone. Jeny Maitland lezal w lozku owiniety bandazami tak dokladnie, ze wygladal jak sniegowy balwan. Jego oczy zdradzaly niepokoj, a zrenice byly rozszerzone. -Ma pan dziesiec minut, poruczniku - powiedziala rudo wlosa pielegniarka. -Czy lubi pani meksykanska kuchnie? - zapytal z usmiechem Decker. -Jestem mezatka, poruczniku. -Czy zamazpojscie wplynelo na pani zmysl smaku? -Zostalo panu juz tylko dziewiec minut - oswiadczyla pielegniarka i wyszla, zamykajac za soba drzwi. Decker westchnal i podszedl do lozka. Jerry z wyraznym wysilkiem odwrocil glowe i spojrzal na niego. Patrzyli na siebie przez krotka chwile, a potem Decker podszedl do okna i wyjrzal na ulice. W dole zobaczyl jasno oswietlona Marshall Street i jej skrzyzowanie z Czternasta Ulica. Po chwili odwrocil sie, przystawil sobie krzeslo oparciem w strone lozka, usiadl na nim okrakiem i zapytal: -Mam ci mowic Jerry czy Gerald? -Moze byc Jerry - odparl Maitland slabym glosem. -Dobra, Jerry... Ja jestem Decker. Nie pytaj, dlaczego rodzice dali mi takie imie. Sam tego nie wiem. Podobno mialo to cos wspolnego z moim prapradziadkiem, ktory walczyl w polnocnej Wirginii. Wojna secesyjna, rozumiesz... Jerry kiwnal glowa i chcial odkaszlnac, ale uniemozliwily mu to szwy na twarzy. -Boli, co? - mruknal wspolczujaco Decker. Jerry ponownie przytaknal i odetchnal gleboko. -Na pewno wiesz, ze mozesz rozmawiac w obecnosci adwokata - dodal Decker. -Nie potrzebuje adwokata. Niczego nie zrobilem. -Jestes pewien? To dla twojego dobra. Jerry pokrecil przeczaco glowa i wbil wzrok w sciane. -No dobrze, a wiec do rzeczy... - Glos Deckera stal sie nagle suchy i urzedowy. - Co zrobiles z nozem? -Upuscilem go na podloge, kiedy sie zacialem. Kladlem tapete na sciane i... -Nie o tym nozyku mowie, Jerry. Mowie o tym drugim nozu. -O jakim drugim nozu? -O tym polmetrowym zelastwie, ktorym odciales glowe Alison. Jerry spojrzal na Deckera i powiedzial: -Sam nie wierzysz w to, co mowisz, prawda? Ja ja kochalem, Decker. Byla moja zona... Na milosc boska, dlaczego mialbym ja zabijac? -No coz, wlasnie tego usiluje sie dowiedziec. I wierz mi, pojdzie nam obu duzo latwiej, jesli powiesz, gdzie ukryles noz. Jerry westchnal, jakby meczylo go wyjasnianie upartemu dziecku zupelnie oczywistej rzeczy. -Nie bylo zadnego noza. Nie rozumiesz, Decker? Nie bylo zadnego noza. -No to czym odciales jej tak precyzyjnie glowe, nozyczkami? Jerry, daj spokoj. W domu nie bylo nikogo oprocz was... Tylko Alison i ty. A odciecie glowy nie bylo jedyna paskudna rzecza, ktora ja spotkala. Otrzymala kilkanascie pchniec i ciec w brzuch. Prawie kazde z nich moglo byc smiertelne. Jerry nie odpowiedzial. Patrzyl gdzies w dal, poza Deckerem, a jego oczy wypelnily sie lzami. -Wiesz - odezwal sie po chwili - mielismy miec coreczke. Przygotowywalem pokoik dla niej... Dlaczego nie chcesz mi uwierzyc? Ja nawet... nie dotknalem Alison. Kochalem ja! Decker patrzyl przez chwile na Jerry'ego, a potem polozyl mu reke na ramieniu. -Dobrze, Jerry, nie dotknales jej. Tylko widzisz, to nie ma znaczenia, czy ja ci uwierze, czy nie. Potrzebuje dowodow. Jesli mi powiesz, gdzie jest noz, moze znajde dowody twojej niewinnosci. Moze znajdziemy na nim odciski czyichs palcow. -Nie bylo zadnego noza. Cos poranilo mi rece, ramiona i twarz, ale nie widzialem zadnego noza. -A wiec w domu byliscie sami. Czy tak? -Tak. Decker oparl brode na dloni i zamyslil sie. Po minucie usiadl prosto. -No dobrze, Jerry... Zakladajac, ze mowisz prawde... jak wytlumaczylbys to, co sie stalo? -Nie wiem, nie mam pojecia. Wszedzie bylo pelno krwi, wszedzie. W kuchni, na schodach, w holu. Siedzialem przy stole w kuchni i myslalem, ze juz z tego nie wyjde... Czulem, ze umieram. Przyjechalo pogotowie, pamietam, jak Alison powiedziala, ze juz sa, i poszla otworzyc im drzwi. I wtedy to sie stalo... -W porzadku, mow dalej. Powiedz, co sie wtedy stalo. -Wciaz bylem w kuchni, siedzialem przy stole... - wymamrotal Jerry. - A ona... ona zachwiala sie nagle i upadla na podloge, a jej glowa... Odwrocil twarz do sciany i walczyl z naplywajacymi do oczu lzami, zaciskajac piesc na szpitalnej koldrze. -No dobrze, Jerry - powiedzial Decker. - Na razie wystarczy. Wstal i odstawil krzeslo na miejsce. Nie mial watpliwosci, ze Jerry zamordowal zone. Nie bylo zadnego innego racjonalnego wyjasnienia. Ale teraz nie bylo sensu zdawac mu dalszych pytan. W swietle prawa zeznania zlozone w takim stanie nie mialy zadnej wartosci. Trzeba troche poczekac, az gosc dojdzie do siebie, pomyslal. Potem sprawa szybko znajdzie swoj final w sadzie. Wiele razy mial juz do czynienia z takimi przypadkami. Matka zabija dziecko, dzieci morduja rodzicow, zona truje meza, maz strzela do zony... strzela do niej, ona pada martwa, policja lapie go na goracym uczynku (a raczej na goracej jeszcze lufie pistoletu), ale on i tak zaprzecza temu, ze ja zabil. Nazywano to dezasocjacja. Gdy wychodzil z pokoju, umundurowany policjant pilnujacy drzwi poderwal sie na nogi. -W porzadku, Greeley, nie wstawaj. Masz jakies typy na Colonial Downs? -Tak. Niewidzialny, gonitwa trzy-czterdziesci piec. -Hmm... Niewidzialny... - mruknal Decker, spogladajac na pokoj Maitlanda. Nie bylo zadnego noza. Nie bylo zadnego noza! Poszedl do dyzurki pielegniarek i zajrzal do srodka. -Szybko sie pan uwinal - stwierdzila rudowlosa pielegniarka. -Jestem z tego znany - odparl Decker. - Naprawde jest pani pewna, ze nie chce sprobowac dobrej meksykanskiej kuchni? Znam wspaniala restauracje. Daja tam najlepsze na swiecie tamales. Dziala jak afrodyzjak. -Bardzo mi przykro, poruczniku... Niedawno bylam u wrozki. Z linii na mojej dloni przepowiedziala mi przyszlosc, ale nie bylo w niej miejsca na meksykanskie kolacje z porucznikami z wydzialu sledczego. -To dlatego, ze odczytywala zla linie. Powinna zajac sie linia serca, nie rozumu. -A ja sadze, ze odczytala linie podrywania. ROZDZIAL 4 Decker wrocil do domu Maitlandow, by sprawdzic postepy w poszukiwaniach narzedzia zbrodni. Pochylil sie i przeszedl pod policyjna tasma demarkacyjna, za ktora stal Hicks i dwoch innych detektywow, John Banks i Newton Fry. Wokol wciaz staly telewizyjne wozy transmisyjne i kilkunastu gapiow. Mimo wieczornej pory powietrze bylo duszne i gorace.-No i jak, nadal nic? Hicks rozlozyl rece. -Nic z tego nie rozumiem. Praktycznie rozebralismy ten dom na kawalki. Konia z rzedem temu, kto mi powie, jak Maitland pozbyl sie tego zelastwa. -A ja sadze - wtracil sie Banks - ze tu musial byc ktos jeszcze. Decker spojrzal na znacznie nizszego od niego detektywa. -Czemu tak myslisz? -Wiem, ze Maitland twierdzi inaczej, ale niby dlaczego mialby nam mowic prawde? Moze kogos kryje? A poza tym nie zapominajmy, w jakim jest stanie. Nie mozna teraz tego goscia brac na powaznie. Hicks pokrecil glowa i zmarszczyl czolo. -Nie natrafilismy na nic, co mogloby to potwierdzac. Zadnych sladow stop, zadnych odciskow palcow. Maitlandowie byli sami. Jesli bylby tu ktos trzeci, zostawilby jakies slady. -Moze sprawca, jesli to oczywiscie nie byl Maitland, uciekl, zanim krew rozlala sie tak szeroko? Wtedy nie zostawilby sladow stop. A polmetrowe narzedzia zbrodni nie rozplywaja sie w powietrzu. Zabil i zaraz potem po prostu wyszedl, zabierajac ze soba noz. Decker spojrzal na zegarek. Byla juz 7.47, a z Mayzie umowil sie na osma. -Niczego juz chyba teraz nie wymyslimy - powiedzial. - Wrocimy do tego jutro rano. Zeby ruszyc z miejsca, musimy dokladnie przesluchac Maitlanda, a w tej chwili i tak nic z niego nie wydusimy. Odwrocil sie i juz mial odejsc, ale w tym momencie podszedl do niego jeden z mundurowych. -Przepraszam, panie poruczniku, jest tu jakas kobieta. Chce z panem rozmawiac. -Tak? -Powiada, ze przechodzila tedy po drugiej po poludniu. Mowi tez, ze jej corka widziala, jak ktos wychodzil z tego domu. -Doprawdy? - Decker zmarszczyl brwi i rozejrzal sie po otaczajacych ich gapiach. - No to ja przyprowadz, dobrze? Policjant kiwnal glowa, podniosl tasme i wpuscil na posesje kobiete w srednim wieku. Miala na sobie zielona sukienke w kwiaty, a szpakowate wlosy podpiela kilkoma spinkami. Tuz przy niej, nieco w tyle, stala tlusciutka dwunastolatka z wyraznymi oznakami zespolu Downa, ubrana w bezowy rozpinany sweter i brazowa spodniczke. -Dobry wieczor. Jestem porucznik McKenna. Moj czlowiek powiedzial, ze pani corka byc moze widziala kogos, kto po poludniu wychodzil z tego domu. -Nie sadzilysmy, ze to moze byc wazne, az do wiadomosci o szostej... prawda, Sandro? Dziewczynka nie odpowiedziala, tylko przykryla twarz dlonmi. Nie zakryla jednak swoich jasnoniebieskich oczu. -Sandra jest bardzo niesmiala - wyjasnila kobieta. -O ktorej dokladnie widziala pani tego czlowieka? -Bylo juz po drugiej. Poszlam odebrac Sandre z jej zajec plastycznych. Zawsze tedy wracamy. -Czy moze mi pani go opisac? -Raczej nie, bo to nie ja go widzialam, tylko Sandra. Chwycila mnie za rekaw i krzyknela: "Mamo. popatrz na tego czlowieka! Czyz nie jest okropny?". Decker zmarszczyl brwi. -Sandra widziala tego czlowieka, a pani nie? Jak to mozliwe? -Nie to, ze nie widzialam, tylko nie moglam go zobaczyc. -Nie bardzo rozumiem, pani... hmm... -Plummer, Eunice Plummer, i jestem panna. -Dobrze, przepraszam, panno Plummer. Nadal jednak nie rozumiem, jak to mozliwe... Mowi pani, ze Sandra zwrocila uwage na tego czlowieka i pociagnela pania za rekaw... -No coz, nie zawsze widze to samo. co widzi Sandra. Nie posiadam takiego daru jak ona. O cholera, nastepna psychiczna, pomyslal Decker. Dlaczego, do kurwy nedzy, nie zakaze sie takim psycholom ogladania Innych i Szostego zmyslu'? Zdjal okulary i przetarl wierzchem dloni spocone czolo. -Czy Sandra czesto widzi to, czego pani nie widzi, panno Plummer? -Nie, niezbyt czesto. Raz widziala pewnego kaznodzieje przed kosciolem Swietego Jana, a drugi raz czarnoskora kobiete przy Madison Hali. -Rozumiem... - mruknal Decker, odchrzaknal i zapytal: - Czy Sandra rozmawiala o tym ze swoim lekarzem? -A dlaczego mialaby to robic? - zdziwila sie panna Plummer. -No coz, moze to jest jakis symptom... -Bardzo pana przepraszam, poruczniku... Symptom czego? -No wie pani - Decker staral sie to powiedziec najostrozniej, jak tylko potrafil - to przeciez nie kazdemu sie zdarza... widzenie roznych rzeczy, ktorych inni ludzie nie widza. Moze to jakis rodzaj halucynacji? -Poruczniku, Sandra nie miewa halucynacji. Ona tylko widzi ludzi, ktorych inni nie widza. To raczej cos w rodzaju daru, nie ulomnosc. Psy slysza pewne tony, bardzo wysokie tony, ktorych ludzkie ucho zupelnie nie wylapuje. A Sandra widzi tych, ktorych wiekszosc z nas nie widzi, i tyle. -No tak, oczywiscie, ma pani racje. Bardzo dziekuje, panno Plummer, za pomoc. -Nie chce pan wiedziec, jak wygladal ten czlowiek? -Slucham...? -Pytalam, czy nie chce pan znac jego rysopisu - po wtorzyla wyraznie rozdrazniona panna Plummer. -Ja... ach, tego czlowieka. Hmm, nie wydaje mi sie, zeby to bylo konieczne na tym etapie sledztwa. Niemniej bardzo dziekuje pani za pomoc. Sandra powoli opuscila rece w dol twarzy i niesmialo sie usmiechnela. -On byl caly ubrany na szaro - szepnela. Decker nie wiedzial, co powiedziec. Panna Plummer starala sie dodac corce odwagi: -No dalej, Sandra. Nie wstydz sie, powiedz panu porucznikowi to, co mnie. -Mial na glowie szary kapelusz, taki jak kowboje. I dlugi plaszcz, tez szary... ze skrzydlami. I jeszcze mial dluga czarna brode - powiedziala powoli dziewczynka. -Ach tak... rozumiem. - Decker popatrzyl na Hicksa. - To nam bardzo pomoze, Sandro. -1 mial jeszcze wysokie buty. Tez szare. -Aaa, nawet buty. Bardzo dobrze. -Czy pan to wszystko spamieta? - zapytala panna Plum mer. - Nie chce pan sobie tego zapisac, poruczniku? -Alez tak, oczywiscie. Wlasnie mialem zamiar to zrobic. Czujac na sobie badawczy wzrok panny Plummer, wyciagnal notatnik i nabazgral pospiesznie: Caly na szaro, kapelusz, plaszcz, skrzydla (???). Wysokie buty. -Zapomnial pan o czarnej brodzie - stwierdzila panna Plummer, przyjrzawszy sie jego notatkom. -Ach tak, dziekuje. -No i mial jeszcze miecz - dodala Sandra. Reka Deckera zatrzymala sie w pol slowa. -Miecz? - zapytal ze zdumieniem. -Tak, mial miecz. Ale go nie niosl, tylko mial za pasem. Decker zamknal notatnik i popatrzyl na Sandre. Dziewczynka rowniez na niego patrzyla. Decker nie wiedzial czemu, ale zaczynal jej wierzyc. -Gdzie zobaczylas go pierwszy raz? - zapytal po chwili. -Tam - odparla, wskazujac na ganek. - Wychodzil przez drzwi. -Czyli drzwi byly otwarte, tak? Sandra pokrecila przeczaco glowa. Decker westchnal cicho. -Wiec jak to bylo... wychodzil z domu czy nie? -Tak. Ale drzwi byly zamkniete. On przeszedl przez drzwi. -No dobrze, niech bedzie. 1 co dalej? -Zszedl ze schodow i poszedl tam - Sandra wskazala na zachod, w kierunku Dwudziestej Szostej Ulicy. Eunice Plummer postapila krok do przodu i oswiadczyla: -Sandra nigdy nie klamie, poruczniku. Nigdy, rozumie pan? Nawet wtedy, gdy wie, ze moze zostac ukarana. Decker skinal glowa na znak, ze rozumie. -Sandro, chodzisz na zajecia artystyczne, tak? Lubisz rysowac? -Tak - przytaknela ochoczo dziewczynka. - Lubie rysowac i malowac. I lubie garncarstwo. -To bardzo dobrze, bo wlasnie mam zamiar cie poprosic, zebys narysowala tego czlowieka. A kiedy juz skonczysz, twoja mama zadzwoni pod ten numer... o tu, masz... Wysle policjanta, ktory odbierze rysunek. Zdazysz do jutra? -Oczywiscie, ze zdazy - odpowiedziala za corke Eunice Plummer. - Jest bardzo dobra z rysunku. -Jestem pewien, ze znakomicie sobie poradzi - usmiechnal sie Decker. - Do widzenia pani, do widzenia, Sandro - powiedzial, dajac jednoczesnie znak policjantowi, ze moze odprowadzic matke i corke za tasme. -I co mi powiesz o swojej nowej dziewczynie? - zapytal Hicks, podchodzac do Deckera. -To bardzo slodka mloda osobka. Nic wiecej nie powiem bez adwokata. -Twoje prawo - zasmial sie Hicks. - Rzeczywiscie kogos widziala? -Nie sadze. Jej matka twierdzi, ze mala ma jakis dar postrzegania pozazmyslowego... Widzi cos, czego inni nie widza. Ale to chyba tylko jakies zaburzenia umyslowe. -I jak sie z tego wykreciles? -Poprosilem ja, zeby mi narysowala tego faceta. Jesli nam sie to nie przyda, a pewnie sie nie przyda, moze jej w jakis sposob pomoze. -Od kiedy bawisz sie w Bruce'a Willisa? ROZDZIAL 5 Decker dotarl do swojego mieszkania na Mam Street dopiero po polnocy. Wszedl do srodka i starannie zamknal za soba drzwi. Rzucil swoj cienki czarny prochowiec na sofe i zdjal z ramion szelki z ciezkim pasem na bron. Nie mial nic w ustach od jedenastej w poludnie, wiec w drodze do domu kupil sobie dwie porcje kurczaka. Byl juz jednak tak zmeczony, ze nie mial sil na ich przyrzadzanie. Wlozyl kurczaka do lodowki i poszedl do saloniku.Wlaczyl telewizor, ale wystarczyl mu sam obraz, bez fonii. Przez chwile przygladal sie niemym wrzaskom palonej na stosie czarownicy, a potem wstal i podszedl do lustrzanego barku. Wyciagnal szklaneczke caballitos i nalal sobie spora porcje tequili Herradura Silver, pedzonej z niebieskich agaw. Wypil ja jednym haustem i z zalzawionymi oczami zaczal sie zastanawiac nad druga porcja. Zerknal na automatyczna sekretarke, ktora czerwonym swiatelkiem alarmowala, ze ma nieodsluchane wiadomosci. Wiedzial, kto go szuka, i to niekoniecznie w pokojowych zamiarach. Nalal sobie druga szklaneczke tequili i podszedl do okna. Przez kilka minut spogladal na migoczace w dole tysiacami kolorowych swiatel nocne miasto, na Canal Walk i James River, ktorej szeroka wstega lsnila jak zastygla lawa. Mieszkal w tej dzielnicy od ponad roku. ale nadal czul sie tu obco. Nawet tutaj, w swoim mieszkaniu, wciaz mial wrazenie, ze mieszka bez pozwolenia w cudzym apartamencie. Odwrocil sie od okna i podszedl do sofy. Klapnal na nia ciezko, jakby ktos wycisnal z niego cala energie. Wpatrywal sie przez chwile tepym wzrokiem w pokryte golebim blekitem sciany, parkiet z czerwonego poludniowoamerykanskiego drewna i zgrabne ksztalty filigranowej tancerki z brazu. Ulozyl sie wygodniej, czarna skora sofy zatrzeszczala przyjemnie pod jego plecami. Lezal tak przez dluzsza chwile, wpatrujac sie w dlugi mahoniowy regal na ksiazki, wsrod ktorych krolowaly powiesci Johna Grishama, instrukcje czyszczenia i renowacji roznych rodzajow broni oraz ksiazki kucharskie - potrawy kuchni meksykanskiej i amerykanskiego Poludnia. Na koncu, po prawej stronie, znajdowaly sie ksiazki okultystyczne, w tym takze obszerna biografia Edgara Cayce'a, slynnego jasnowidza, i Zory Hurston, antropolozki, ktora zajmowala sie badaniem tajemnicy zombi na Haiti. Nad regalem wisial duzy obraz, przedstawiajacy siedzaca we wdziecznej pozie, otoczona morzem tulipanow mloda Holenderke. Dziewczyna miala na sobie tylko snieznobialy berecik i zolta apaszke. Lekko rozchylone nogi ukazywaly jej kwiat kobiecosci, tak szkarlatny jak otaczajace ja tulipany. Obok obrazu wisialy kolorowe i czarno-biale fotografie nagich kobiet oraz jedno zdjecie przedstawiajace pare w milosnym uniesieniu. Po drugiej stronie pokoju rowniez wisialo kilkanascie fotografii, na ktorych seksowne blondynki pokazywaly swe slodkie wdzieki. Patrzac na nie, Decker uniosl szklaneczke i wzniosl toast: -No. laleczki, za kolejny dzien w raju. Wstal, zaciagnal zaslony i przeszedl do sypialni. Lozko wygladalo dokladnie tak, jak je zostawil rano: koldra i poduszka stlamszone i poskrecane, jakby przebieglo przez nie stado antylop uciekajacych w poplochu przed dzikimi kotami Afryki. Byl to wyrazisty dowod, ze Decker nie nalezal do spiacych spokojnie ludzi. Nie pamietal juz nocy wolnej od koszmarow, podczas ktorej nie musial walczyc z dreczacymi go widmami i cieniami. Obok lozka, na stoliczku i poleczkach, staly kolejne fotografie blondynek. Na jednej z nich dlugowlosa dziewczyna przytulala sie do Deckera. Stali na promenadzie pod mostem Roberta E. Lee. Blondynka prawym ramieniem obejmowala swojego towarzysza, a lewa dlonia oslaniala oczy przed blaskiem letniego slonca. Decker rozebral sie i poszedl do lazienki. Wszedl do kabiny i puscil na siebie mocny strumien goracej wody. Podniosl obie rece w gore i oparl sie o biale jak snieg kafelki. Po chwili poczul, jak jego napiete cialo zaczyna sie powoli rozluzniac i powraca jasnosc umyslu. Z jakiegos niewytlumaczalnego powodu sprawa Maitlandow nie dawala mu spokoju i juz nawet na tym etapie meczyla go bardziej niz inne przypadki. Wszystkie zabojstwa byly ohydne i odrazajace, po wielu z nich calymi nocami miewal koszmary. Czesto wkraczal w slepe uliczki, podazal niewlasciwymi sciezkami, dawal sie zwodzic falszywym dowodom. W przypadku morderstwa na Davis Street znikniecie narzedzia zbrodni nie martwilo Deckera. Okolicznosci zbrodni wystarczaly do oskarzenia Geralda Maitlanda. Decker nie potrafil jednak zrozumiec, dlaczego facet, majacy dobra prace, wspanialy dom, ladna, spodziewajaca sie dziecka zone, ktora podobno bardzo kochal, nagle bierze polmetrowe zelastwo i rozpruwa jej brzuch, a potem jeszcze odcina glowe. Jesli nie cierpial na ciezka chorobe psychiczna, zabojstwo to nie mialo zadnego motywu. Decker zanurzyl glowe pod strumien wody i przeciagnal sie. A teraz jeszcze ta mala ze swoim niesamowitym gosciem ubranym na szaro, pomyslal. Szary kapelusz, szary dlugi plaszcz... skrzydla... kurwa, o co jej chodzilo z tymi skrzydlami? Nie wierzyl w duchy ani w reinkarnacje. Wierzyl, ze martwi sa martwymi. Po smierci Cathy niemal obsesyjnie chcial wierzyc, ze po smierci jest jeszcze inne zycie. Rozmawial z wielo ma okultystami i jasnowidzami, przeczytal wszystko na temat zycia po smierci i zwiazanych z tym zjawisk. Pragnal choc jeszcze jeden raz dotknac Cathy, porozmawiac z nia, przezyc wspolnie jeszcze jeden ostatni poranek. Oddalby wszystko, by moc jej powiedziec, jak bardzo ja kocha. Po trzech miesiacach seansow i wizyt u jasnowidzow i wydaniu prawie tysiaca dolarow poddal sie i uwierzyl, ze Cathy naprawde odeszla. Pewnego popoludnia szedl przez cmentarz Hollywood i kiedy mijal grobowiec prezydenta Skonfederowanych Stanow Ameryki, Jeffersona Davisa, i wspolna mogile jego osiemnastu tysiecy zolnierzy, nagle zdal sobie sprawe z panujacej wokol ciszy. Nikogo tam nie bylo, zadnych duchow, zadnych szeptow. Absolutna cisza. Martwi byli martwymi i nigdy nie wracali. Ale podczas spirytystycznych seansow wiele dowiedzial sie na temat okultyzmu i roznych stosowanych przez "jasnowidzow" sztuczek. Niektorzy z nich potrafili dokonywac niesamowitych rzeczy ze swoim glosem i otaczajacymi ich przedmiotami. Potrafili stawac sie niewidzialni, a przynajmniej niedostrzegalni. Ale Decker wiedzial juz, ze nie mialo to nic wspolnego z silami nadprzyrodzonymi. W zasadzie wszystkie te przypadki mozna bylo racjonalnie wytlumaczyc. Ludzie szukajacy pomocy u okultystow i jasnowidzow chcieli wierzyc w to, co widzieli, i dlatego latwo ulegali hipnozie i psychicznym manipulacjom. Decker mial jednak nadzieje, ze Sandra, ze wzgledu na swa ulomnosc, nie byla tak bardzo podatna na tego rodzaju sztuczki. Bardzo byl ciekaw, co dziewczynka mu narysuje. Zobaczymy, co tam bedziesz jutro dla mnie miala, pomyslal. A teraz jeszcze jedna szklaneczka tequili i do lozka... Cholera, moze przynajmniej dzisiaj sobie pospie... Boze, chociaz jedna noc bez koszmarow... Wyszedl spod prysznica i siegnal po recznik. W tym momencie uslyszal cos, co przypominalo klikniecie klawiatury komputera. Stal przez chwile z wyciagnieta reka i nasluchiwal. Nic, cisza. To pewnie klimatyzator. Wytarl sie i wrocil do sypialni. Kiedy wkladal swieza bielizne, uslyszal to jeszcze raz: trzy wyrazne klikniecia. Stal w miejscu i nasluchiwal. Bal sie nawet glosniej odetchnac. Klik... klik... klik... i cisza. Wydawalo mu sie, ze dzwiek dochodzi z kuchni. Otworzyl najciszej jak mogl drzwi szafy wnekowej i wyciagnal z niej kij bejsbolowy. Mial tylko nadzieje, ze jesli to jakis intruz, nie zauwazyl jego anacondy, wiszacej na ozdobnym stojaku do kapeluszy tuz przy wejsciu z korytarza do kuchni. Klik... klik... klik... Decker uchylil szerzej drzwi od sypialni i przyciskajac sie plecami do sciany, wszedl do salonu. Odetchnal z ulga, gdy zobaczyl, ze bron wisi na swoim miejscu. Stwierdzil jednak ze zdziwieniem, ze drzwi wejsciowe nadal sa zamkniete, a lancuch zasuniety. Przeszedl kilka krokow, starajac sie, by jego jeszcze wilgotne stopy nie plaskaly o drewniany parkiet. Dwoma dlugimi krokami przeszedl do sciany naprzeciwko i zatrzymal sie, by uspokoic oddech. Klikanie powtarzalo sie co pare sekund, a potem uslyszal piosenke. W jego kuchni ktos spiewal. Trudno bylo rozroznic slowa, ale Decker natychmiast rozpoznal melodie. Te piosenke zawsze spiewala Cathy. Wszystko, co hmm... wyrazam tym... Myslalam, ze jest hymm hymm hymm Czy sprawiedliwym bedziesz ty... By rym jakis zlapac w tym... Poczul, ze caly swiat usuwa mu sie spod stop. Przeciez Cathy nie zyje. Widzial ja martwa, rak dlugo sam siebie przekonywal, ze duchy nie istnieja... Kto umarl, nie moze juz wrocic. A jednak teraz, w srodku nocy. w jego kuchni ktos spiewal, i tym kims byla Cathy. Serce Deckera scisnelo sie ze strachu. Bal sie tysiackroc bardziej, niz gdyby mial do czynienia z uzbrojonymi napastnikami. Zacisnal mocniej trzesace sie, mokre od potu rece na kiju bejsbolowym i goraczkowo zastanawial sie, co ma teraz robic. Co ja mam, kurwa, robic...? Jesli to naprawde ona... czy mam ja uderzyc? Czy ducha mozna uderzyc? Stanal mocniej na nogach, zaparl sie i uniosl kij do gory. Zawinilam jedynie tym... Ze zostalam hymm hymm hymm... O jeden dzien za dlugo z nim... Wzial gleboki oddech i wpadl do kuchni. Spiew ustal raptownie, ale w kuchni nikogo nie bylo. Decker stal przez chwile oszolomiony. Przelknal sline i zapytal cicho drzacym glosem: - Cathy, jestes tu? Cathy...? Cisza. Zadnej odpowiedzi. Decker z gwaltownie bijacym sercem postapil krok naprzod. Wciagnal gleboko powietrze nosem w nadziei, ze wyczuje znajomy zapach ulubionych perfum Cathy, ale w kuchni nie bylo zadnego zapachu. Spojrzal na blat przy kuchence elektrycznej, na ktorym zwykle przygotowywal sobie posilki. Z poczatku nie zorientowal sie, co tak naprawde widzi, po chwili jednak poczul, jak po plecach przebiegaja mu ciarki. To byla wpatrzona w niego twarz z wyszczerzonymi w diabolicznym usmiechu zebami. Zamknal na moment oczy i potrzasnal glowa. Ale kiedy ponownie otworzyl oczy, twarz nadal tam byla, tym razem jednak zorientowal sie, ze tworza ja kawalki kurczaka, plasterki banana i pokrojone w zabki jablko. Kompozycja byla tak realistyczna, ze Decker spodziewal sie, iz ta niesamowita twarz za chwile otworzy usta i przemowi. Kto i po co zrobil cos takiego?! Obok twarzy lezal maly kuchenny nozyk, ale w kuchni nikogo nie bylo. Decker krazyl przez chwile po kuchni, machajac kijem, jakby chcial sprawdzic, czy nie trafi w jakas niewidzialna istote. -Cathy, jestes tu? Czy to ty? Odezwij sie, Cathy, prosze cie. Cathy? Caaathy... Ale w kuchni panowala grobowa cisza, tylko z oddali slychac bylo przytlumiony sygnal syreny statku wplywajacego do rzecznego portu. Decker przeszedl do salonu i sprawdzil, czy nikogo nie ma za zaslonami. Okna byly zamkniete, wiec nikt nie mogl sie tedy dostac do mieszkania. W dodatku mieszkanie znajdowalo sie ponad czterdziesci metrow nad ulica. W sypialni rowniez nikogo nie bylo. Decker pootwiera! wszystkie szafy wnekowe i nawet sprawdzil pod lozkiem. Nikogo. Cisza i spokoj. Decker zmarszczyl brwi, spogladajac na fotografie Cathy. Czy to naprawde bylas ty? - zastanawial sie. A moze ja zaczynam wariowac? Wrocil do kuchni i spojrzal na groteskowa twarz z kurczaka i owocow. Moze to byl jakis znak, jakis symbol? Ale kto to zrobil? Przypomnial sobie slowa Geralda Maitlanda: "Nikogo tam nie bylo... Byly ciecia i rany, ale nikogo w domu nie bylo. Nikogo". Pomyslal o Hicksie, po chwili jednak uznal, ze nie powinien budzic go w srodku nocy. Sierzant mial ciezki dzien i nalezalo mu sie kilka godzin snu. Poza tym pewnie by pomyslal, ze jego kolega zaczyna odchodzic od zdrowych zmyslow. Obaj widzieli juz w swojej zawodowej karierze wielu detektywow, ktorzy nie wytrzymali psychicznego obciazenia, zwiazanego z ich praca. Zabojstwa, martwe ciala, krew, stres i naciski przelozonych sprawialy, ze nie wszyscy wytrzymywali. Zalamywali sie, konczyly sie ich kariery, rozpadaly malzenstwa i przyjaznie. I choc sami twierdzili, ze czuja sie znakomicie, w rzeczywistosci przypominali wypalone wraki samochodow. Decker wyciagnal swoj polaroid. wlozyl film i zrobil kilka zdjec. Potem sprzatnal miesno-owocowa twarz z kuchennego blatu, a noz wlozyl do foliowej torebki. Rozejrzal sie po kuchni i szepnal: -Cathy, kochanie... Jesli to bylas ty... jesli to ciebie slyszalem, daj mi jakis znak... Powiedz, gdzie jestes i dlaczego to robisz... Czy moge cie zobaczyc? Czy moge cie jeszcze raz dotknac? Cathy... kochanie... Stal przez chwile, nadsluchujac, ale odpowiedziala mu tylko cisza. Westchnal ciezko i wyszedl z kuchni. A moze ja juz po prostu zaczynam wariowac... - pomyslal. Moze jestem przemeczony... Moze... sam juz nie wiem co... Polozyl sie na lozku i zapatrzyl w sufit. Po chwili zgasil swiatlo i ulozyl sie wygodniej. Zapadal juz zmierzch, wiec musial sie spieszyc. Szedl przed siebie, przedzierajac sie przez klujace krzaki. Po chwili zaczal biec. Wciagajac z trudem powietrze do pluc, poczul dym. Gdzies po lewej stronie mignal plomien i uslyszal czyjes krzyki. Zalowal, ze nie wyszedl z domu wczesniej. Cienkie, niewidoczne galezie uderzaly go w twarz. Za ciemno, cholera... za ciemno... - pomyslal. Zaczepil o jakis krzak rekawem i rozdarl go. Cholera... jeszcze to... Szybciej, musze sie spieszyc... Dlaczego nie wlozylem butow? W stopy wbijaly mu sie kolce, kazdy krok byl droga przez meke. Nagle powial silniejszy wiatr i znowu poczul dym. Coraz bardziej gryzacy i duszacy. Gdzie ja biegne... To chyba nie w te strone... Byl coraz blizej pozaru, slyszal juz trzaski plomieni. Nie moge sie zatrzymac. Cholera, jak okropnie bola mnie nogi... Ale nie moge sie zatrzymac... Pozar mnie dogoni... Ktos jest za mna! Ktos za mna biegnie... Biegnie? Nie! Ktos jest przy mnie przez caly czas. Chce mnie zabic! Boze, to cos chce mnie zabic! Biegnac coraz szybciej, obejrzal sie przez ramie, ale nikogo nie zobaczyl. Gdzies przed soba uslyszal czyjes komendy: "Zbieramy sie wszyscy na drodze! Wszyscy na drodze albo zaraz zginiemy...". Jak jednak mogl dolaczyc do tamtych ludzi, skoro nawet nie wiedzial, gdzie jest ta cholerna droga? Uslyszal glosne trzaski, jakby ktos w oddali strzelal. Dym gryzl go w oczy, kazdy oddech sprawial mu bol. Mimo ubrania kolce wbijaly mu sie w ramiona. Ogien byl coraz blizej, czul jego zar na poranionej twarzy. Ktos krzyknal gdzies po prawej stronie. Nastepny krzyk i nastepny. Cos trzasnelo i po chwili uslyszal lomot, jakby tuz za nim schodzila lawina skal. Ktos za nim biegl! Odwrocil sie i poczul, ze ogarnia go paniczne przerazenie, gdy tuz za soba zobaczyl wielki czarny cien, wyciagajacy w jego kierunku szponiaste dlonie. Upiorna postac wpadla na niego z ogromnym impetem. Przewroci! sie i mial wrazenie, ze rozpada sie na tysiace kawalkow. Kiedy sie ocknal sie i rozejrzal dookola, zobaczyl, ze znajduje sie na malej wysepce bladego swiatla, wokol ktorej rozciaga sie nieprzenikniona ciemnosc. Nagle jego uszy porazil straszliwy loskot i posypaly sie na niego trupie czaszki, kosci rak i nog i ostre jak noze kosci zeber. Zaraz potem cos zamknelo sie nad nim z hukiem i zapanowala ciemnosc. Nie moge oddychac! Brak mi powietrza... Nie moge oddychac! Szarpnal sie z calych sil. odrzucil na bok szczatki kosciotrupow i wstal. Lezal we wlasnym lozku, trzymajac kurczowo w dloniach koldre i wciaz poruszajac nogami. Odetchnal gleboko i usiadl, caly zlany potem. Gardlo mial tak suche, ze z trudem przelknal sline. Wyciagnal reke po butelke z woda, ktora zawsze stawial na stoliczku kolo lozka, ale tego wieczoru zapomnial ja wziac z kuchni. Wstal powoli, podszedl do lustra i zdretwial. Byl blady jak papier i mial rozwichrzone wlosy, jakby mu je ktos potargal. Cala twarz byla podrapana do krwi, a w kilku miejscach tkwily male kolce. Uswiadomil sobie tez, ze bardzo bola go stopy. Przylozyl dlonie do twarzy i stal nieruchomo przez kilka minut. Potem poczlapal wolno do kuchni, wzial butelke z woda mineralna i wrocil do sypialni. Kurwa, nie ma co... zaczynam swirowac. Jak amen w pacierzu - pomyslal. Wiedzial, ze tym razem nie byl to "zwykly" koszmar. Nie mozna przeciez snic o krzakach i kolcach, a potem znajdowac je w twarzy i w stopach. Poszedl do lazienki, zapalil swiatlo nad lustrem i ostroznie wyciagnal igielki wrzosca z policzka. Potem usiadl na sedesie i zaczal wyjmowac kolce z podeszew stop, zastanawiajac sie goraczkowo nad tym, co sie stalo. Wiele razy slyszal i czytal o stygmatach, ranach, ktore pojawiaja sie na ciele w niewytlumaczalny sposob. Niektorzy religijni fanatycy, a czasem nawet zwykli ludzie zaczynali krwawic z nadgarstkow i niekiedy takze na ich czolach pojawialy sie krwawe slady, jak po koronie cierniowej. Po polgodzinie wstal z sedesu i wrocil do sypialni. Musi jakos zapanowac nad sytuacja, ale wiedzial, ze przede wszystkim potrzebuje snu. Nie... nie, ja nie oszalalem, pomyslal. Potrzebuje tylko wiecej snu. Jestem przemeczony... Za duzo stresu i nerwow... Musze odpoczac, musze sie wyspac... Nie jestem szalony! Polozyl sie, ale tym razem nie zgasil swiatla. Przez chwile czul sie jak male dziecko, ktore boi sie ciemnego pokoju, i usmiechnal sie. Dopiero nad ranem udalo mu sie znow zasnac. Snilo mu sie, ze razem z Cathy spaceruja po hollywoodzkim cmentarzu. Zapadal zmierzch; po ciemnoniebieskim niebie mknely wielkie pierzaste chmury, a od horyzontu rozlewala sie purpurowa poswiata, na tle ktorej blyszczala kula pomaranczowego slonca. Na plytach grobowcow staly przygotowane do gry szachownice. Decker byl pewien, ze gdyby sie odwrocil, zobaczylby, jak pionki i figury same sie poruszaja. Czul jednak, ze nie powinien sie odwracac. Staral sie przez caly czas patrzec na Cathy, ale jej twarz rozmywala sie i nie mogl napotkac jej wzroku. -Co robilas dzis w nocy w mojej kuchni? - zapytal. Jego glos byl dziwnie przytlumiony, jakby nie rozchodzil sie w powietrzu. -Bronilam cie - odparla Cathy, nie poruszajac ustami. -Bronilas? Przed czym? Przed kim? -Przed swieta Barbara. Swieta Barbara pragnie zemsty. Strasznej zemsty. -Swieta Barbara? Cathy. na milosc boska... O czym ty mowisz? Czym ja moglem wkurzyc jakas Barbare? A zwlaszcza swieta? -Nie chce, zebys sie tego dowiedzial. Nie masz sie dowiedziec. -Cathy, kochanie... Powiedz mi cos, prosze... Powiedz, ze nie jestem szalony. Cathy nie odpowiedziala. Odwrocila glowe i nagle znalazla sie bardzo daleko od mego, ale byl pewien, ze jesli wyciagnie reke, dosiegnie jej. Postapil krok do przodu, jego reka trafila jednak w proznie. Szybko wyciagnal ja ponownie, ale zlapal tylko biale przescieradlo. -Cathy! Cathy! - zawolal. Obudzil sie z krzykiem, sciskajac w dloni zmietoszony brzeg przescieradla. ROZDZIAL 6 -Ty szczurze! Ty cholerny, egoistyczny, paskudny szczurze! - powitala go Mayzie. - Jak mogles?Czekala na Deckera w wydziale sledczym w takim miejscu, ze nie mogl sie na nia nie natknac. Westchnal w glebi duszy i wzniosl oczy ku gorze. Czul, ze ciezkie, olowiane chmury, ktore dzis rano widzial nad Richmond Battlefield, gromadza sie teraz nad jego glowa. Na sniadanie poszedl do "Sausalito Cafe" i oprocz swojej codziennej kawy zamowil jajecznice. Tego ranka jednak smakowala jakos dziwnie. W ogole caly swiat wydawal sie dosc dziwny. Nie potrafil tego zdefiniowac, ale wszystko bylo po prostu inne. Mial wrazenie, jakby ktos pospiesznie rekonstruowal dekoracje i zapomnial o pewnych szczegolach. Pamietal przeciez dobrze, ze skrzynka pocztowa zawsze byla po drugiej stronie ulicy, a dzis stala przed frontowym oknem. Przechodnie rowniez poruszali sie dziwnie, jakby w nieco przyspieszonym tempie. Decker chwilami nie byl pewien, czy przypadkiem nadal nie sni. W pewnej chwili jakas idaca chodnikiem kobieta spojrzala do srodka przez szybe i usmiechnela sie do niego, krecac glowa. Zachowywala sie, jakby go znala od lat. Decker popatrzyl na nia ze zdziwieniem i otworzyl usta, jakby chcial zapytac: "O co chodzi? Kim pani jest?" - ale kobieta przeszla na druga strone ulicy i rozplynela sie w kolorowym tlumie, jakby byla tylko elementem roznobarwnej ukladanki. Chlopie, chyba naprawde zaczynasz wariowac, pomyslal. A teraz jeszcze ta mala Mayzie. -Sluchaj, nie mam dzisiaj najlepszego nastroju... Od samego rana jakos mi nie idzie. -To jest nas dwoje, szczurze. Weszli do windy, nawet tam jednak, mimo obecnosci innych ludzi, Mayzie nie przestala robic mu wymowek. -Znowu nie przyszedles. Czekalam na ciebie ponad pol godziny. Ale sama sobie jestem winna. Powinnam wiedziec, ze znow mnie zlekcewazysz. -Mayzie, przeciez mowilem ci. ze tkwie po uszy w sprawie Maitlandow. Musielismy przesluchac waznego swiadka, zebrac kilka dowodow. Kiedy skonczylem, byla juz pozna noc. -Mogles chociaz zadzwonic. To takie trudne? -Wiem i przepraszam. Bardzo mi przykro. -A co ci sie stalo? -Slucham...? -Twoja twarz... Jest cala podrapana. -Przewrocilem sie i wpadlem w krzaki. -Ach, tak... Ciekawa jestem, do jakiej dziewczyny nalezaly te krzaki. -Mayzie, do zadnej. Juz mowilem, ze jest mi bardzo, bardzo przykro. Sluchaj, a co powiesz na lancz dzisiaj w poludnie? -Decker, nawet nie zaczynaj. Mam juz dosc. -Wobec tego spotkajmy sie tutaj, w wydziale. Tym razem na pewno nie dam plamy... -Nie wysilaj sie, Decker. Jestes paskudnym, wrednym szczurem. Nawet sama juz nie wiem, czy chcialabym takiego ojca dla swojego dziecka. -To jest nas dwoje, Mayzie. -Szczur. -Spotykamy sie tutaj o dwunastej, dobrze? I postaraj sie nie spoznic. Wysiadl z windy, zostawiajac Mayzie z otwartymi z gniewu ustami i furia w oczach. Poszedl korytarzem prosto do swojego biura, w ktorym juz siedzial Hicks i rozmawial przez telefon. Sierzant wolna reka wskazal na poczekalnie. Decker zajrzal tam i zobaczyl panne Plummer, czytajaca jakies stare wydanie "Carytown Guide". Obok niej siedziala Sandra, pochlonieta ogladaniem swoich rak. Decker zdjal prochowiec i rzucil go na oparcie krzesla. Na jego biurku, oprocz sterty papierow i dwoch kubeczkow z zimna, niedopita kawa, stala oprawiona w prosta ramke fotografia Cathy. Zrobil to zdjecie w Charles County, na polu kukurydzy przy Route 5, dzien przed jej smiercia. -Co ty robilas w moim koszmarze dzisiaj w nocy? - zapytal, zupelnie nie zdajac sobie sprawy, ze mowi to na glos. Hicks skonczyl rozmawiac i podniosl wzrok. -Wszystko w porzadku, poruczniku? - upewnil sie, odkladajac powoli sluchawke i przygladajac sie podejrzliwie Deckerowi. -Jasne, wszystko okay. Poza tym, ze nie spalem zbyt dobrze. -Masz podrapana twarz. -Taa... - mruknal Decker. - Zaszlo male nieporozumienie nie miedzy mna i kotem sasiadki. -Kotem czy kicia? - zasmial sie Hicks. Decker nie odpowiedzial. Przeciez i tak nie mogl wyjasnic sierzantowi, ze to ani nie kot, ani kicia, tylko plonace krzaki, kolce, kosciotrupy i wielka czarna postac. Doszedl do wniosku, ze byloby naduzyciem oczekiwac od Hicksa pelnego zrozumienia. -Rozmawialem wlasnie z medycyna sadowa-powiedzial sierzant. - Sa przekonani, ze rany na ciele Alison Maitland zostaly zadane obosiecznym ostrzem, czyms w rodzaju miecza. Minimalna dlugosc: piecdziesiat centymetrow. Zasugerowali bagnet. -Bagnet? Slodki Jezu... -Pomyslalem, zeby zrobic liste miejsc, gdzie mozna dostac taki sprzet. Gdyby udalo nam sie ustalic, ze Maitland mial bagnet, moglibysmy na razie dac sobie spokoj z jego szukaniem. -Dobra robota, Hicks. Moze bys zaczal od Billy-Joe Benneta? -A kto to taki? -To gosc, ktory ma mnostwo zabawek tego rodzaju. Gdyby general Robert Lee mial choc polowe tego chlamu, ktory jest w jego sklepie, wygralby wojne secesyjna w tydzien. Dobrze, poruczniku. Od razu biore sie do roboty - oswiadczyl Hicks, zdejmujac swoj plaszcz z wieszaka. -Hej, poczekaj... - zatrzymal go Decker. - Nie traktuj tego zbyt osobiscie. Przeprowadziles dokladne poszukiwania i niczego nie znalazles, wiec narzedzia zbrodni nie bylo w domu. Przydaloby nam sie w sadzie, choc jesli go nie bedzie, swiat sie nie zawali. -Oczywiscie, poruczniku, ale ja wole. gdy wszystko jest na swoim miejscu. Nie lubie takich niespodzianek. Jak taki bagnet mogl wyparowac? To nie mu sensu. -Pewnie, ze nie, panie Spock - zasmial sie Decker i pomyslal: "Ciekawe, co bys powiedzial na spiew w pustej kuchni i twarz z piersi kurczaka i bananow. To jest dopiero sensowne". Przejechal dlonia po swoich gladko przyczesanych wlosach i powiedzial: - No dobrze, bierz sie do roboty, a ja zobacze, co maja dla nas nasze dwie mile panie. A tak przy okazji, jak sie aklimatyzuje u nas twoja zona? -Calkiem niezle, dziekuje. -Nie teskni za Fredericksburgiem? -Moze troche. Bardziej teskni za kolezankami. -To zrozumiale. Zabierz ja kiedys gdzies wieczorem... znam pare dobrych meksykanskich knajpek. -Dzieki, Decker, ale... -Czy twoja zona lubi meksykanskie zarcie? Moglibysmy wyskoczyc kiedys do " La Siesty ". Hicks wzruszy ramionami i wypuscil glosno powietrze. -Nie wiem... Nie wiem, czy bedzie miala ochote. Ale oczywiscie zapytam. Wiesz, ona nigdy me przepadala za takimi towarzyskimi eskapadami. -Tym bardziej musisz ja gdzies zabrac. Nie chcialbym, zeby zona mojego partnera czula sie samotna i opuszczona w naszym miescie. Hicks usmiechnal sie niepewnie. -To milo z twojej strony. Dzieki. Porozmawiam z nia przy najblizszej okazji. Decker otworzyl szklane drzwi i wszedl do poczekalni. Panna Plummer natychmiast podniosla wzrok i wstala. -Przepraszam, ze kazalem tak dlugo na siebie czekac... -Nic nie szkodzi, poruczniku. Sandra skonczyla rysowac wczoraj o siodmej wieczorem. Nie moze sie doczekac, zeby pokazac panu swoje dzielo. Dzis wstala juz o szostej, a o wpol do siodmej byla gotowa do wyjscia. -Przeciez moglem przyslac czlowieka po ten rysunek. Zaoszczedzilaby pani sporo czasu... -Ale ja chcialam sama go panu pokazac - wtracila sie dziewczynka. -No coz. Sandro. to bardzo mile z twojej strony. Doceniam to, co dla nas robisz. To wlasnie tacy jak ty sprawiaja, ze da sie wytrzymac w tej robocie... -Boja chcialabym wam pomoc... Zebyscie znalezli tego Strasznego Czlowieka. On wygladal tak... - Sandra wykrzywila usta. zmarszczyla brwi i wywrocila oczy. -Sandra... Sandra, przestan - zaprotestowala panna Plummer. - Nie rob takich min, bo jak sie zmieni wiatr, to juz ci tak zostanie. Sandra klasnela w rece i krzyknela podniecona: -Prosze, niech pan popatrzy na moj rysunek! On wygladal dokladnie tak... - Zlaczyla razem nogi. uniosla sie na palcach i wyciagnela reke, w ktorej trzymala rolke papieru. Decker usiadl obok niej i rozwinal rolke. To. co zobaczyl, przeroslo jego najsmielsze oczekiwania. Spodziewal sie raczej kilkunastu niezgrabnych kresek i kredkowych bazgrolow, a trzymal w reku szczegolowy szkic w olowku. Front domu Maitlandow zostal oddany w kazdym detalu; widac bylo kazda cegle i kazdy ornament doryckich kolumn na ganku. Przed domem stala uliczna lampa, wygladajaca dokladnie tak, jak ta na Davis Street. Za oknami wisialy podcieniowane zaslony, ktore Decker widzial w salonie Maitlandow. -Sandra ma doskonala pamiec - pospieszyla z wyjasnieniem panna Plummer, widzac zaskoczenie na twarzy detektywa. Decker uniosl ramiona i pokrecil z podziwem glowa. -Chyba nie chodzi tylko o sama pamiec, panno Plummer. Pani corka ma wielki talent. Znam kilku profesjonalnych artystow, ktorzy mogliby jedynie pomarzyc o czyms takim. -To jest ten Straszny Czlowiek - powiedziala Sandra, wskazujac palcem postac na ganku. Decker popatrzyl na rysunek i musial przyznac, ze dziewczynka znakomicie potrafila przedstawic wyglad mezczyzny stojacego przed drzwiami. Byl to bardzo wysoki czlowiek w kapeluszu o szerokim, opuszczonym rondzie, z kilkunastoma ciemnymi piorami wetknietymi za czarna wstege. Na gestej, ciemnej i zmierzwionej brodzie mezczyzny widac bylo niemal kazdy wlos. "Straszny Czlowiek" mial na sobie szary plaszcz, a z jego ramion splywala szerokimi faldami dluga szara peleryna. Z pewnoscia wlasnie ja miala na mysli Sandra. mowiac o "skrzydlach". Calosci dopelnialy czarne bryczesy i wysokie do kolan buty z cholewami. Po raz kolejny Decker musial przyznac, ze dziewczynka ma niesamowity talent. Podniosl kartke do gory i skoncentrowal sie na twarzy mezczyzny. Jego oczy, a wlasciwie same bialka, porazaly glebia dzikiego szalenstwa. Zdawalo sie, ze sa w nich ukryte wszystkie klatwy swiata, wszystkie tragedie i nieszczescia. Zapowiadaly smierc i przywodzily na mysl zimny i ciemny grob w sposob tak realistyczny, ze Decker poczul w sercu uklucie niepokoju. -No coz - powiedzial w koncu. - Rzeczywiscie to niezbyt przyjemny typek. Sandro... ty go widzialas. Jak myslisz, czy on tez cie widzial? Dziewczynka pomyslala przez chwile, a potem odparla: -Tak, mysle, ze tak, bo popatrzyl prosto na mnie. -Czy to moze byc niebezpieczne? - zapytala z niepokojem matka Sandry. -Jeszcze nie wiem. To bardzo nietypowa sytuacja. Widzi pani, ten rysunek... On sam w sobie jest juz niesamowity. Gdyby wszyscy swiadkowie mieli taka pamiec do szczegolow i umieli tak rysowac, nie potrzebowalismy komputerow do rekonstrukcji postaci. Decker zamilkl i spojrzal na panne Plummer. Napotkal jej pytajacy wzrok. -No coz... - westchnal. - Sandra jest jedyna osoba, ktora widziala tego czlowieka. Przepytalismy wszystkich, ktorzy tego dnia szli przez Davis Street mniej wiecej o tej samej porze, ale nikt niczego nie widzial. A przeciez ten gosc raczej wyroznia sie z tlumu, prawda? Matka scisnela dlon corki i zapytala: -Wiec co pan teraz zamierza, poruczniku? -Zamierzam zalozyc, ze ten "Straszny Czlowiek" rzeczywiscie istnieje. Co prawda jest malo prawdopodobne, by ktos taki mogl wyjsc za dnia z rezydencji Maitlandow i nie zostac przez nikogo zauwazony, ale... hmm... -Ale...? -Ale nie jest to calkiem nieprawdopodobne. Prosze sie jednak niczym nie martwic. Wyznacze policjanta, ktory bedzie mial oko na Sandre. Ostroznosci nigdy za wiele. -Chyba Sandra nie jest w niebezpieczenstwie? -Nie sadze, by cos jej grozilo, tak czy inaczej, mam zamiar przekazac ten rysunek mediom. Jesli ten niesamowity czlowiek rzeczywiscie istnieje, dowie sie. ze jest poszukiwany. Jesli jest niewinny, nie bedzie sie ukrywal. Jesli jest winny, byc moze zgoli brode i zmieni wyglad. Oczywiscie jesli juz tego nie zrobil. -Czyli... -Czyli zrobimy to, co powiedzialem - odparl Decker. - Byc moze on zdaje sobie sprawe z tego, ze Sandra jest jedyna osoba, ktora go widziala. W takim wypadku ostroznosc nie zawadzi. - Odwrocil sie do dziewczynki i powiedzial: - Dzis po poludniu koniecznie wlacz telewizor. Zobaczysz swoj rysunek w glownym wydaniu wiadomosci. Sandra usmiechnela sie szeroko i przybila mu piatke. Decker odprowadzil je do glownego holu, pochylil sie nieco i polozyl dziewczynce reke na ramieniu. -Sandro, chcialbym ci jeszcze raz podziekowac. Dopilnuje, zebys dostala specjalna odznake policyjna za pomoc. -Dzieki... A zlapiecie Strasznego Czlowieka? -Na pewno. I o nic sie nic martw. Otworzyl przed nimi drzwi. Na horyzoncie gromadzily sie olowiane chmury i po chwili uslyszeli odlegla jeszcze zapowiedz burzy. Dziewczynka przystanela, zdarla glowe i powiedziala cicho: -Nadchodzi cos niedobrego, prawda? -Nie... nie. To tylko wyladowania atmosferyczne, Sandro - odparl z uspokajajacym usmiechem Decker. - Nie ma sie czego bac. Ale ona pokrecila przeczaco glowa. -Nie to mialam na mysli. Nadchodzi cos niedobrego. -Co takiego nadchodzi? - zapytal Decker. -Nie wiem... Jeszcze nie wiem. Widzi pan, detektywie - wtracila Eunice Plummer - Sandra miewa czasami przeczucia. Wy to pewnie nazywacie premonicja. W noc przed smiercia swojego ojca miala bardzo zle przeczucia. Decker objal dziewczynke ramieniem i usmiechnal sie szeroko. -Nie martw sie. Wszystko bedzie dobrze, obiecuje. A teraz idz z mama do garazu. Wrocicie do domu naszym policyjnym samochodem, okay? ROZDZIAL 7 Nowe adidasy George'a Drewry'ego uderzaly miekko o nagrzany asfalt. George dobiegl do podjazdu przed swoim domem na wzgorzu i zatrzymal sie. Zgial sie i pochylil, opierajac sie rekoma o kolana, i spojrzal w kierunku miasta. Tutaj swiecilo jeszcze slonce, ale nad centrum zbieraly sie juz ciezkie, olowiane chmury. Gdy odpoczywal przez chwile, ciezko lapiac oddech szeroko otwartymi ustami, uslyszal grzmot burzy od strony miasta. Przypominalo to odglos odleglej kanonady armatniej. Tak pewnie brzmialy wlasnie tutaj, w Highland Springs, armaty generala Shermana, gdy w 1864 roku nadchodzil od strony Williamsburga.W tym momencie otworzyly sie drzwi i na ganek wyszla Jean w jasnozielonym kuchennym fartuchu. Przesunela wierzchem dloni po swoich siwych, prawie zupelnie bialych wlosach i zapytala z niepokojem: -Wszystko w porzadku? -Te wszystkie cwiczenia wpedza mnie do grobu - steknal George, prostujac sie powoli. Byl bardzo wysokim, prawie dwumetrowym mezczyzna. Od czasu przejscia na wojskowa emeryture przytyl znacznie, wiec lekarz zalecil mu diete i oblozyl go mnostwem restrykcji i nakazow. Zdjal z lysej, opalonej na ciemny braz glowy przepaske i poczlapal na ganek. -Przeciez wiesz, ze doktor Grassman kazal ci trzymac forme. Masz zachowac odpowiednie ksztalty - powiedziala Jean, gdy maz stanal obok niej. -Wiem. ale nie sprecyzowal, o jaka forme i o jakie ksztalty chodzi - odparl George. - Gruszka tez ma forme i ksztalt, ktory z pewnoscia do niej pasuje. Przeslizgnal sie obok stojacej w drzwiach zony i wszedl do srodka. Jean westchnela i ruszyla za nim, zamykajac za soba drzwi. Miala juz szescdziesiat dwa lata, choc wygladala nieco mlodziej. Jej podluzna twarz i dosc duze uszy sprawialy, ze chwilami przypominala sympatycznego i spokojnego, ale zasmuconego czyms psa. George otworzyl lodowke i wyjal mocno schlodzona butelke wody mineralnej. -Co powiesz na salatke cesarska? - zapytala Jean, patrzac, jak woda znika z butelki w gulgoczacym tempie. -A dlaczego nie smazony kurczak, podlany gestym, tlustym sosem? - burknal George, wycierajac usta wierzchem dloni. -Przeciez wiesz, co doktor Grassman mowil o twoich arteriach i szalejacej w nich miazdzycy. -Doktor Grassman to zalosny dupek, ktory robi wszystko, zebym czul sie tak samo zalosnie jak on. Czy nie moge chociaz czasami miec troche radosci z zycia? -A na co komu radosc z zycia, jak umrze? George odstawil butelke. -No dobrze, Jean. Niech juz bedzie ta salatka. Ale przynajmniej nie zaluj szynki. Wyszedl z kuchni i ruszyl korytarzem do lazienki. Na scianach wisialy dziesiatki pamiatek zwiazanych z jego wojskowa kariera i historia kraju: oprawione w ramki fotografie brygady Wofford z czasow wojny secesyjnej, wizerunki Stonewalla Jacksona i Roberta Lee, trzy muszkiety oraz proporczyki i odznaki z TRADOC, Wojskowego Centrum Szkolenia i Dowodzenia w forcie Monroe. George wstapil do wojska jako dziewietnastoletni chlopak, a zakonczyl kariere w stopniu majora w Wydziale Opracowan Historycznych, gdzie powierzono mu piecze nad archiwaliami armii amerykanskiej od czasow utworzenia pierwszych oddzialow milicji kolonialnej. Swego czasu sam nawet napisal krotkie dzielko historyczne pod tytulem Chlopcy w szarych mundurach, przedstawiajace walki oddzialow mlodej armii amerykanskiej z Brytyjczykami pod Chippewa i Lundy's Lane. Wszedl do lazienki i zaczal sie rozbierac. Sapiac i klnac pod nosem, zdjal koszulke, dresowe spodnie Nike i bokserki. Stanal nago przed lustrem, spojrzal na swoja purpurowa od wysilku twarz i znowu zaklal, tym razem znacznie glosniej. Ech, do diaska, spojrz tylko na siebie, pomyslal, spojrz, jak wygladasz. Gowno ci da to galopowanie po okolicy. Wygladasz jak kupa nieszczescia i nawet nie wolno ci wypic chlodnego piwa w cieply wieczor. Wszedl do kabiny i odkrecil wode. Przyjemny letni strumien splynal na jego cialo. George wiedzial, ze Jean ma jak najlepsze intencje, ale czasami nie mogl juz wytrzymac jej ciaglego przypominania, ze jesli nie bedzie sluchal doktora Grassmana, to wkrotce moze dostac zawalu albo wylewu. Nie mial dokad uciec przed tym gadaniem. Poza tym wykanczala go bezczynnosc. Tak bardzo chcialby wrocic do swojego biura i swoich zajec. Przed emerytura wyobrazal sobie, ze kiedy juz odejdzie z armii, bedzie milo spedzal czas na lowieniu ryb, czytaniu i wyglaszaniu okazjonalnych wykladow na temat kampanii wojennych. Ale juz pierwszego dnia swojej emerytury, gdy otworzyl rano oczy i pomyslal, ze juz nie bedzie nosil munduru, ze nikt nie bedzie mu salutowal i wykonywal jego rozkazow, poczul sie jak impotent. Teraz spedzal cale dnie w domu - w towarzystwie Jean i jej odkurzacza, sluchajac komentarzy zony na temat przyjaciolek z sasiedztwa i nieustannych rad, co powinien ze soba zrobic. -George, a moze bys sie zainteresowal golfem? - pytala. -Golf jest dla tych, co nie maja niczego innego do roboty. Jean. -Przeciez ty nie masz niczego innego do roboty. -Wiem, ale nie musisz mi o tym wciaz przypominac. Nie zamierzam oglaszac tego w calej dzielnicy. Emerytura nie tylko nie przyniosla mu spokoju, lecz odebrala to, co stanowilo o wartosci jego zycia. Czul sie jak wypalony, nikomu niepotrzebny wrak... Namydlal wlasnie swoja bujnie owlosiona piers, gdy poczul cos bardzo zimnego, zeslizgujacego sie po wewnetrznej stronie jego lewej nogi. Spojrzal w dol i wytrzeszczyl oczy ze zdziwienia, kiedy zobaczyl biegnaca od krocza do kolana cienka linie precyzyjnego ciecia. Krew splywala obficie po lydce i mieszajac sie z piana i woda znikala w odplywie, tworzac szkarlatny wir. -A coz to, do diabla? - wymamrotal George. Wyciagnal reke z kabiny i siegnal po recznik. Wiedzial, ze ciecie jest glebokie i musialo uszkodzic tetnice, bo krew miala jasnoczerwony kolor i wyplywala z rany z regularnymi nasileniami. -Jean! Jean! - krzyknal na caly glos. - Jean, musisz mi pomoc! Owinal noge tak mocno, jak tylko potrafil, ale juz po paru sekundach recznik byl przesiakniety krwia. -Jean! Jean, na milosc boska, zaraz sie wykrwawie! Wyciagnal dlon, by wylaczyc strumien wody, ale w tym samym momencie poczul silne uderzenie w palce. Jego kciuk zostal niemal calkowicie odciety. Krzyknal glosno, przerazony i zdezorientowany. Przylozyl dlon do ust i poczul slodki smak krwi. Sekunde pozniej jego lewe ramie opadlo bezwladnie, a od lokcia az do nadgarstka pojawilo sie kolejne ciecie. George wypuscil z dloni recznik, ktory zsunal sie z nogi, zawirowal i zatkal odplyw. Po kilku sekundach brodzik w kabinie zaczal wypelniac sie woda zmieszana z krwia. George zachwial sie i oparl rekoma o sciane. Krecilo mu sie w glowie, a w oczach pociemnialo. -Jean, potrzebuje cie... jeknal, ale jego glos zabrzmial plytko i glucho, jak w waskim tunelu. Nagle poczul silne uderzenie w poprzek nosa. Odrzucilo go do tylu. Stal przez chwile oparty o sciane, a potem osunal sie na kolana, pozostawiajac na jasnozielonych kafelkach krwawa smuge. Strumien letniej wody lecial mu prosto na twarz. George zgial sie i skulil. W tym momencie poczul, ze cos przerazliwie zimnego tnie mu plecy, od ramion az po posladki. Rzucil sie do tylu, stracil rownowage i upadl na dno brodzika. W gescie rozpaczy wyciagnal przed siebie rece. jakby chcial zlapac napastnika, ale w kabinie nikogo nie bylo, i to przerazalo go najbardziej. Boze., to nie moze sie dziac naprawde... pomyslal. To jakis zart... to wszystko tylko mi sie sni... Jean! Jean... pomoz mi... Musze wstac... Moze wtedy sie uratuje... Moze sie obudze... Oparl sie rekoma o dno brodzika, a potem o sciane i uniosl sie. Udalo mu sie podniesc na kolana. No... jeszcze tylko troche... Uda mi sie... Zaparl sie nogami o scianki brodzika, wytezyl sily i zamarl ze zgrozy, gdy poczul, jak lodowate ostrze uklulo go w dole brzucha. Nie ruszac sie... nie bede sie ruszal... Moze nic sie nie stanie... Boze, me dopusc do tego... Nie! Niee! Ostrze wbilo sie glebiej, przebilo skore i powloki brzuszne i po chwili dotarlo do wnetrznosci. Niee! Boze, niee! Wydostac sie... za wszelka cene wydostac sie stad! Musze walczyc... Jeszcze wszystko mozna zrobic... Jestem tylko ranny... Uratuja mnie... Uniosl sie na rekach ostatnim wysilkiem woli, ale nagle miesnie odmowily mu posluszenstwa i osunal sie na kolana, powalony straszliwym bolem. Niewidzialne ostrze ruszylo w gore i zatrzymalo sie dopiero na mostku. Z rozcietych powlok brzusznych wyplynely wnetrznosci i rozlaly sie po dnie brodzika. Dopiero teraz, gdy George zobaczyl swoje zoltawe, sliskie jelita i kawalek odcietego zoladka, dotarla do mego nieodwracalna ostatecznosc tego, co sie stalo. Lezal przez kilka sekund z podwinietymi pod siebie nogami, z plecami opartymi o jasnozielone kafelki. Szeroki strumien wody zalewal mu rozplatany brzuch i twarz. Zastanawial sie przez chwile, czy nie sprobowac wlozyc sobie wnetrznosci z powrotem do srodka. Widzial kiedys, gdzies w okolicach Dong Ha, zolnierza marines, ktory w szoku wpychal sobie do brzucha swoje jelita i krzyczal, ze zaraz mu sie to uda. Chwile potem juz nie zyl. Sluchajac miarowego szumu wody, George przymknal oczy. Boli... tak bardzo boli... musze to sobie wlozyc do srodka... - pomyslal. Tylko najpierw troszeczke pospie... odpoczne, a potem wpakuje te cholerne flaki do brzucha i zejde na dol... do Jean... Wezme sie za siebie. Ten cholerny doktor... jak mu tam... ach, niewazne... nie uda mu sie zrobic ze mnie... posmiewiska... Deszcz... chyba pada deszcz... Jean, pamietasz ten deszcz... tamtego lata? Bylo tak... pieknie... tak pieknie... ROZDZIAL 8 Decker i Hicks pojechali do szpitala, by zadac Maitlandowi kilka dodatkowych pytan. Gdy weszli na oddzial, okazalo sie, ze tym razem dyzur pelni inna pielegniarka. Byla to kobieta po czterdziestce, o surowym wyrazie twarzy i orlim nosie. Swoje stalowoszare wlosy upiela w taki sposob, ze Deckerowi przypominaly niemiecki helm z drugiej wojny swiatowej.-Uprzedzam - zaczela na wstepie - ze nie wolno go meczyc. Pacjent jest w ciezkim stanie psychicznym. W kazdej chwili grozi mu zalamanie nerwowe i... Decker polozyl jej uspokajajaco dlon na ramieniu i zapytal z usmiechem: -Czy lubi pani meksykanska kuchnie? Pielegniarka odwrocila sie na piecie i po chwili zniknela w drzwiach swojej dyzurki. Gdy weszli do salki, Gerald Maitland lezal w lozku i wpatrywal sie tepo w telewizor z wylaczonym dzwiekiem. Na stoliczku stala nietknieta salatka z kurczaka i pomidorow. -I jak tam, Jerry? - zapytal Decker. - Nadal moge ci mowic Jerry? Maitland nie odpowiedzial, nawet nie odwroci! glowy. -Przyprowadzilem dzisiaj kolege, sierzanta Hicksa. Jerry zerknal na nich, ale nadal sie nie odzywal. Oczy mial silnie zaczerwienione i bylo oczywiste, ze musial niedawno plakac. -Jerry, czy przypomnialo ci sie cos zwiazanego z nozem? - zapytal Decker. -Juz mowilem - odpowiedzial cicho Jerry, patrzac w telewizor. - Nie bylo zadnego noza. -No dobrze. Wobec tego powiedz mi, Jerry, czy widziales kiedykolwiek w waszej okolicy jakiegos wysokiego czlowieka z... duza czarna broda? -Duza czarna broda? -Tak. Chodzi o bardzo wysokiego goscia. Kapelusz z szerokim rondem, plaszcz z peleryna, czarna broda. Widziales kogos takiego w waszej okolicy? -Nie, nie widzialem - odparl Maitland i znowu wbil wzrok w telewizor. -Pokaz mu ten obrazek - polecil Decker sierzantowi. Hicks wyciagnal kopie rysunku Sandry i podsunal ja Maitlandowi pod nos. -Nawet jesli lazisz z glowa w chmurach, takiego goscia nie przeoczysz - powiedzial Decker. -To przeciez front naszego domu - zdziwil sie Jerry. -Zgadza sie. A osoba, ktora to narysowala, twierdzi, ze widziala tego goscia, jak wychodzil z waszego domu mniej wiecej w tym czasie, gdy popelniono morderstwo. -Nigdy w zyciu go nie widzialem - oswiadczyl Jerry. -Jestes pewien, ze nie mogl przebywac przez jakis czas w waszym domu... bez waszej wiedzy? -Zartuje pan. To niemozliwe. Zreszta Alison zginela na moich oczach, a obok niej nikogo nie bylo. -Jest pan zupelnie pewien? - zapytal Hicks. - Nigdy nie cierpial pan na zaburzenia wzroku ani na czesciowa amnezje? -Nie, sierzancie. Kiedy cos zabijalo Alison, mocno krwawilem i czulem, ze moge zaraz zemdlec, ale przez caly czas bylem swiadomy wszystkiego, co sie wokol mnie dzialo, i nie stracilem przytomnosci. Widzialem, jak moja zona pada na podloge, nie bylo jednak przy niej wtedy nikogo. -Chyba zdaje pan sobie sprawe, ze lego typu oswiadczenie nie dziala na pana korzysc, prawda? - powiedzial Hicks. - To niewlasciwa linia obrony. -Nie potrzebuje obrony. Bylem jedyna osoba w domu, gdy cos mordowalo Alison. ale to nie bylem ja. To wygladalo tak, jakby Alison zaatakowal ktos niewidzialny. Wiem, jak to wszystko brzmi, ale mam nadzieje, ze policja nie pojdzie na latwizne i ustali, co sie naprawde stalo. Hicks westchnal cicho, spojrzal na Deckera i wyciagnal swoj notatnik. -Czy interesuje sie pan militariami, panie Maitland? -Co pan ma na mysli? -No wie pan, bron palna. noze. proporce bojowe... no. tego typu rzeczy. -Nie, panie sierzancie - odparl Jerry i wyciagnal rece wzdluz ciala. Byl zmeczony i rozdrazniony. -Nigdy pan nie posiadal czegos w rodzaju miecza lub bagnetu? -A po co mi cos takiego? Ale zaraz... - Jerry uniosl sie nieco na lozku - ten facet na rysunku... On ma cos takiego. To miecz, prawda? -Raczej bagnet sprostowal Decker. - Nasi spece od medycyny sadowej sa pewni, ze Alison zostala zabita wlasnie czyms takim. Maitland spojrzal na niego przekrwionymi oczami i zapytal: -Czyli mozliwe, ze taki facet jak ten mogl to zrobic, prawda? Nawet jesli go nic widzialem'.' -To wlasnie probujemy ustalic. Nie chcemy isc na latwizne, panie Maitland - odparl Hicks. -Problem jednak w tym wtracil Decker - ze mniej wiecej w tym czasie, gdy popelniono morderstwo i ten gosc wychodzil z waszego domu, w najblizszej okolicy znajdowalo sie okolo czterdziestu osob. Niestety nikt niczego nie widzial. Poza jedna osoba. -Moze nie zwrocili na niego uwagi... -Na goscia w takim ubranku? Panie Maitland... - Hicks rozlozyl rece w teatralnym gescie i usmiechnal sie. -Ma pan racje - mruknal Jerry. - Ale to wszystko i tak nie ma sensu. Decker odwrocil sie w strone drzwi, jakby zbieral sie do wyjscia. -To rzeczywiscie nie ma sensu, wobec tego jednak pozostaja nam tylko dowody poszlakowe, a one raczej swiadcza przeciwko tobie, Jerry. -Jesli pan sam sie przyzna - dodal Hicks - prokurator okregowy wezmie to pod uwage, oczywiscie z korzyscia dla pana. Gerald Maitland westchnal i opadl na poduszke. W jego oczach zaswiecily lzy. -Ja tego nie zrobilem, panowie. Jaja kochalem. Nie wiem, co powiedziec, zebyscie mi uwierzyli. Nigdy nie podnioslem na ma reki, a wy myslicie, ze odrabalem jej glowe. -No dobrze, Jerry - powiedzial Decker. - Lekarze twierdza, ze we wtorek bedziesz mogl stanac przed sedzia. Gdybys sobie cos tymczasem przypomnial, to wiesz, jak sie z nami skontaktowac. -Bedziecie szukali tego faceta? -To nasz obowiazek. Selekcja podejrzanych, rozumiesz... Nawet tych najmniej prawdopodobnych. Jerry usiadl na lozku i zmarszczyl brwi, wciaz trzymajac przed soba rysunek Sandry. -Cos ci sie przypomnialo? - zapytal Decker, widzac jego mine. -Jeszcze nie wiem. Ale cos jakby... Cos w tym facecie przypomina mi kogos... Hmm, nie, nie wiem... -No coz, gdyby ci sie cos przypomnialo... -Oczywiscie, dam wam znac. Gdy wyszli na korytarz, Hicks zamknal drzwi i spojrzal na Deckera. -I co o tym myslisz, Hicks? - zapytal Decker, gdy wolnym krokiem zaczeli isc w strone dyzurki. -Mysle, ze on to zrobil. A wlasciwie nie mysle, ale jestem pewien, ze to zrobil. -A co ze "Strasznym Czlowiekiem"? -Nie istnieje. Daj spokoj, poruczniku... Sandra ma dopiero dwanascie lat i w dodatku jest umyslowo... hmm... niestabilna. Przyznaje, ze wspaniale rysuje, ale nie mozemy isc do sadu z jej rysunkiem. -Tak, masz racje. Powiedz mi tylko, co. do kurwy nedzy, kazalo Maitlandowi zabic zone'.' Jaki mial motyw'.' Czym sie kierowal? Ten facet nie wyglada mi na psychicznego. Zupelnie tego nie rozumiem. Gdy mijali dyzurke pielegniarek, uslyszeli za plecami wolanie: -Poruczniku! Decker odwrocil sie i zobaczyl wychylona przez prog drzwi "czterdziestke z niemieckim helmem". -Slucham...? Och, bardzo siostre przepraszam, ze nie zajrzalem. Wlasnie skonczylismy rozmawiac z panem Maitlandem i... -Tak, tak, poruczniku... ciesze sie. Chcialam tylko po wiedziec, ze lubie meksykanska kuchnie. A nawet za nia przepadam. Decker spojrzal na Hicksa, szukajac u niego pomocy, ale sierzant tylko wzruszyl ramionami, wlozyl rece do kieszeni i usmiechnal sie. Decker odchrzaknal i po krotkiej chwili milczenia zapytal: -Jak siostra ma na imie? -Marion, poruczniku. Mam na imie Marion. -No dobrze, Marion. Nastepnym razem, kiedy tu bede, przyniose ci przepis na wspaniale serowe empenudas. ROZDZIAL 9 Kiedy jechali do biura, Deckera wyrwala nagle z zamyslenia Piata symfonia Beethovena.-McKenna, slucham. -Decker? Tu Rudisill. Kapitan powiedzial, ze chce widziec twoj owlosiony tylek na Laburnum Street dwa tysiace dwadziescia cztery. To zaraz za zjazdem na Nine Mile Road. -Teraz? -Teraz, a nawet wczoraj. -Powiesz mi, o co chodzi? -Czemu nie... Wyglada na to, ze twoj Niewidzialny Gosc odwiedzil tam pewnego emerytowanego munduraka i wypatroszyl go. -Zaraz tam bede - odparl Decker i wylaczyl sie. Wystawil na dach policyjnego koguta i mocniej chwycil kierownice. -Jezuu... Deeecker! - wrzasnal Hicks, gdy wielki czarny mercury obrocil sie na srodku drogi i z piskiem opon pomknal na wschod przez zatloczona Broad Street. Decker zerknal katem oka na swojego towarzysza, usmiechnal sie i zapytal: -Czy juz ci mowilem, ze zostane tatusiem? Weszli ostroznie do lazienki, w ktorej pracowali juz ludzie z policyjnej ekipy technicznej. Pobierali odciski palcow, fragmenty tkanki, mierzyli dlugosc i szerokosc plam i smug krwi i robili dziesiatki zdjec. Decker oparl sie kantem dloni o kabine prysznica i przyjrzal sie cialu George'a Drewry'ego. Denat mial na wpol zamkniete oczy, jakby przymierzal sie do popoludniowej drzemki. Na rozlanych w brodziku wnetrznosciach przysiadla mucha, ktora jeden z technikow odgonil machnieciem reki. Decker cofnal sie i spojrzal na bladego jak sciana sierzanta. -Hicks, wyjdz na korytarz. Nie mam zamiaru ogladac tego, co zjadles dzisiaj na sniadanie. Rozejrzal sie po wykladanej bialymi kafelkami podlodze, ktora przypominala rzeznie tuz po uboju. -Jakies slady stop? - zapytal kleczaca obok zwlok porucznik Bryce. -Jak dotad tylko jedne - odparla. - Prawdopodobnie naleza do zony majora Drewry'ego. -Majora? -Tak, major Drewry, fort Monroe. Centrum Szkolenia i Dowodzenia... emeryt. Wyszli razem do salonu, gdzie Cab rozmawial z detektywem sadowym, Erin Malkman. Byla to przystojna blondynka o wyraznie zarysowanej, swiadczacej o silnym charakterze szczece i pelnych, zmyslowych ustach. -Witaj, Erin. Jak tam? -Czesc; Decker. Dawno cie nie widzialam. -A ja przez caly czas krecilem sie gdzies w poblizu. -O tak, z pewnoscia! - zasmiala sie Erin. Decker rowniez sie zasmial i wskazal ruchem glowy na lazienke. -I co powiesz o tym przypadku? -Wlasnie rozmawialam na ten lemat z kapitanem Jacksonem. Rany zadane majorowi Drewry'emu sa zupelnie inne niz te u Alison Maitland. Maja ksztalt trojkata. Ostrze musialo byc tepe z jednej strony. -Czyli cos w rodzaju bowie-knife. Tak? -Tak. Dlugi noz o szerokim, skladanym ostrzu. Przygotowalam juz wstepny raport o ranach wejsciowych Alison Maitland. To samo zrobie w przypadku majora Drewry'ego. -Bryce powiedziala, ze znaleziono tylko jeden rodzaj odciskow stop, nalezacych do pani Drewry. -To prawda - wtracil Cab. - Major Drewry biegal dzis rano. Gdy wrocil, poszedl pod prysznic. Kiedy po dziesieciu minutach nie wrocil na dol, pani Drewry poszla zobaczyc, co sie stalo. -Nikogo nie widziala? - zapytal Decker. -Nie. Jest tu kilka podobienstw do przypadku Alison Maitland: brak sladow sprawcy, brak narzedzia zbrodni, zadnych swiadkow. Ale skoro Gerald Maitland lezy pod straza w szpitalu, to chyba logiczne, ze mamy do czynienia z nasladowca. -Czy bierzemy pod uwage pania Drewry? - zapytal Decker. -Zartujesz chyba - zasmial sie Cab. - Gdybys ja zobaczyl, nie zadawalbys takich pytan. Szczytem jej mozliwosci jest pokrojenie szynki, a nie takiego chlopa jak George Drewry. -Gdzie ona jest teraz? -Obok, u sasiadki. -Pojde z nia pogadac. -A ja zabiore sie do autopsji, gdy tylko cialo znajdzie sie w laboratorium - oswiadczyla Erin. - Mysle, ze jutro do poludnia powinienes miec wstepny raport. -Wielkie dzieki, moj mily i uczynny detektywie sadowy - odparl Decker. Erin nie odpowiedziala, ale nie bylo to konieczne. Rozumieli sie z Deckerem bez slow. Osiemnascie miesiecy temu oboje rozpaczliwie potrzebowali sie nawzajem. On po utracie Cathy, a ona po burzliwym i bolesnym zwiazku z pewnym wysoko postawionym urzednikiem rzadowym. Cab wydmuchal glosno nos i westchnal ciezko. -Ten przypadek pozostawi w mojej psychice trwaly slad... -Spokojnie, kapitanie. Na pewno znajdziemy rozwiazanie tej zagadki. Ktos zabil majora Drewry'ego, ale my go znajdziemy. -Rzygac mi sie chce, Decker. Posluchaj... Zwolalem konferencje prasowa na czwarta. Chce. zebys byl w biurze o drugiej trzydziesci i dal mi cos konkretnego. Jesli tego nie zrobisz, bedziesz wygladal tak samo jak major Drewry. jasne? -Jasne, kapitanie. -Widziales juz naglowki w gazetach i wiadomosciach? -Jakie naglowki? -Dotyczace morderstwa u Maitlandow. Na przyklad: "Wydzial zabojstw goni za wlasnymi cieniami". -Brzmi calkiem niezle. -Decker, to ma sie skonczyc, i ty mi w tym pomozesz. -Czy przekazalismy juz mediom rysunek Sandry? - zapytal Decker w drodze do domu sasiadow panstwa Drewry. -Nie - odparl Cab. - Rozmawialem o tym z majorem Greavsem i zdecydowalismy, ze me damy go im. -Dlaczego? Cab wzruszyl ramionami i pokrecil glowa -Jedyna osoba, ktora rzekomo widziala sprawce, jest dwunastoletnia dziewczynka z zespolem Downa. Poza nia nikt go nie widzial... nikt. Jej wlasna matka go nie widziala, a stala tuz obok niej. Nawet gdybysmy rzeczywiscie znalezli goscia, ktory wyglada jak ten na rysunku, nie przeszloby to w sadzie. -Wiec jak, nie bedziemy szukac tego czlowieka? -A kogo mamy szukac, Decker? Faceta, ktory przechodzi przez zamkniete drzwi? Faceta, ktorego nikt nie widzial? -A to, co sie stalo tutaj? Tez nie mamy sladow, swiadkow, narzedzia zbrodni... -Decker, na milosc boska! Sam powiedziales, ze ktos to musial zrobic i ze go znajdziecie. -Cab, chce, zeby ten rysunek poszedl do prasy i telewizji. -Nie. Decker. Mamy dorwac goscia i zebrac prawdziwe dowody. Koniec dyskusji. Jean Drewry siedziala na pokrytej kolorowymi kwiatami sofie i ocierala chusteczka lzy. Sasiadka wyszla im naprzeciw i zapytala: Czy nie da sie tego odlozyc na pozniej? -Przykro mi, prosze pani. Zadam tylko kilka pytan. To nie potrwa dlugo. Jean Drewry zwrocila ku Deckerowi swoja blada twarz i spojrzala mu w oczy. -Czy zabrali juz George'a? -Ekipa techniczna potrzebuje jeszcze kilku godzin, prosze pani - odparl Decker. -Wie pan, chodzi mi o jego honor i dume. Nie chcialby, by ktokolwiek widzial go w takim stanie. -Pani Drewry, zapewniam pania, ze major Drewry zostanie potraktowany z nalezytym szacunkiem. Pozwoli pani, ze zadam kilka pytan? -Prosze bardzo. Decker zastanawial sie przez chwile, a potem zapytal: -Czy byla pani w domu, gdy maz wrocil z porannego biegu? -Tak. Przygotowywalam wlasnie salatke. George byl na diecie... Mial miazdzyce. -Nigdzie pani nie wychodzila? -Wyszlam tylko raz, na chwilke, do ogrodka za domem. Zdejmowalam pranie. -Czy drzwi do ogrodu byly zamkniete? -Nie, otwarte. Ale przez caly czas bylam w kuchni, a stamtad widac korytarz. Nikt nie mogl przejsc do lazienki, zebym go nie zauwazyla. -Czy kiedy maz wrocil, puszta mu pani otworzyc drzwi? -Tak, oczywiscie. -Wiec przez ten krotki czas nie widziala pani korytarza, prawda? -Tylko przez dwie minutki. Hicks podniosl wzrok znad notatnika i mruknal: -Czasami dwie minuty wystarcza. -Tak, zgadzam sie z panem - odparla pani Drewry. - Tylko widzi pan, nikt juz potem nie wychodzil z tej lazienki. Po poludniu Hicks zajal sie przepytywaniem sasiadow, a Decker wrocil do biura i przestal elektroniczna poczta rysunek Sandry do wszystkich posterunkow policji w miescie. Poprosil takze o zrobienie dwustu fotokopii. Potem wrocil do swojego biura i zaczal sporzadzac notatki porownawcze. W przeciwienstwie do Caba. koncentrowal sie bardziej na podobienstwach w obu przypadkach, nie na roznicach. Zastanawial sie. czy cos moglo laczyc Alison Maitland i George'a Drewry'ego. Szkicowal wlasnie plan parteru domu majora, gdy do jego biura wszedl Cab. -No i co, mamy cos? Za dziesiec minut zaczyna sie ta cholerna konferencja. Decker podrapal sie olowkiem za uchem. -Nic nie mamy. Absolutnie nic. Ale mozna pismakom powiedziec, ze jest kilka obiecujacych tropow i ze dorwiemy morderce. -A sa jakies obiecujace tropy? -Ty jestes kapitanem, wiec ty mi to powiedz. Cab siegnal po stosik kartek lezacych na biurku Deckera. -Co ma oznaczac ten cyrk z fotokopiami'.' - zapytal. -Pomyslalem, ze nie zaszkodzi... Moze ktos cos sobie przypomni, moze kogos rozpozna... -Ty i moja alergia jestescie tacy sami. -Czemu? -Bo tak samo mnie wkurwiacie. -Jedziesz jutro na ryby? -Chcialbym, ale nie uda mi sie. To przez tego twojego cholernego niewidzialnego goscia. -Czyli nici z dania glownego i kilku deserkow, pomyslal Decker. Co za swiat... co za zycie... ROZDZIAL 10 Szedl wlasnie do meskiej toalety, gdy zobaczyl zblizajaca sie Mayzie. O kurwa, koniec za mna - pomyslal.-Mayzie, moja sliczna... - zaczal, usmiechajac sie szeroko. -Ty szczurze! Ty gnojku! - Dziewczyna podeszla do niego powoli na odleglosc metra. - Czy mam ci wydrapac oczy teraz, czy za chwile? -Mayzie, ja... -Miales sie ze mna spotkac w poludnie, a jest czwarta. -Mayzie, na milosc boska... -O tak, bedzie ci bardzo potrzebna... -...prowadze jednoczesnie dwie skomplikowane sprawy, dotyczace dwoch paskudnych morderstw. Nie wyrabiam sie, naprawde. Cos w glosie Deckera sprawilo, ze Mayzie uspokoila sie troche i najwyrazniej zamierzala poczekac z wydrapywaniem oczu. -Wiem, Decker. Zdaje sobie sprawe z tego, ze jestes bardzo zajety. Ale ja prosze tylko o pare minut rozmowy. Tu chodzi o moja przyszlosc i o moje zycie, i o nasze dziecko. -Mayzie, wiem, ze cie zawiodlem, ale naprawde nie mam na to czasu. -No to znajdz troche czasu teraz. Dobrze. Czy pozwolisz mi sie najpierw chociaz troche odswiezyc? Pchnal drzwi od toalety, ale Mayzie poszla za nim. -Hej, dziewczyno, to jest meski kibel! -Nie badz szowinista, Decker. Ja chce tylko wiedziec, jak powaznie to traktujesz. -Jak powaznie? Ale co, sikanie i odswiezanie geby? -Nas. Ciebie i mnie. Decker, spotykamy sie juz prawie cztery miesiace... Byc moze jestem z toba w ciazy, wiec chyba mozesz mi powiedziec, co zamierzasz, prawda? Decker westchnal i uniosl obie rece w gescie poddania. -No dobrze, Mayzie. Nie chce cie oklamywac. Lubie cie, bardzo cie lubie. Mysle, ze jestes wspaniala dziewczyna. Ale sama wiesz, jaki jestem. Nie potrafie sie zaangazowac uczuciowo. Nie szukam zony. I na pewno nie chce byc teraz ojcem. Mayzie nie odpowiedziala, tylko zarzucila mu rece na szyje. Kiedy Decker popatrzyl na nia pytajacym wzrokiem, usmiechnela sie. -Wiem, Decker, ze bylo ci ciezko po smierci Cathy, i wiem, ze teraz przemawia przez ciebie twoj mechanizm obronny. Ale nie przejmuj sie... -Mayzie, o czym ty... -Kocham cie, Decker. Kocham cie i obiecuje, ze nigdy mnie nie stracisz. Probowal wysunac sie delikatnie z jej objec, ale Mayzie trzymala go mocno za szyje i nie zamierzala puscic. Popchnela go do jednej z kabin i przytrzymala przy sciance. -Mayzie, daj spokoj, prosze cie... Dziewczyna popatrzyla na niego i powiedziala polszeptem: -Decker, spojrz mi w oczy i powiedz, ze mnie nie kochasz. No, powiedz... Powiedz, ze nie jestem najseksowniejsza dziewczyna, z jaka kiedykolwiek sie spotykales. -Mayzie, na litosc... - wymamrotal Decker. Oderwal sie plecami od scianki kabiny, ale dziewczyna pchnela go mocno. Zachwial sie i stracil na moment rownowage, po czym klapnal na stojacy za nim sedes. Mayzie pochylic sie i pocalowala go w czolo. Po chwili zaczela calowac jego nos, policzki, oczy i usta. Gdy zaczela rozpinac mu koszule, chcial sie uwolnic, trzymala go jednak mocno, a on nie chcial uzywac sily. -Mayzie, prosze cie... Nagle uslyszeli, ze ktos wchodzi do toalety. Dziewczyna zamknela drzwiczki i zatrzasnela zasuwke. Decker usilowal wstac, ale Mayzie przytrzymala go. opierajac sie na jego ramionach, i uniosla do ust palec: -Cssss... nic nie mow - szepnela. Chcial zaprotestowac, w tym momencie jednak uslyszal glos majora Bruscowa: -Przykro mi, ale nie zgadzam sie. Nie mamy tylu ludzi... -W porzadku, rozumiem to. Byl to glos zastepcy szefa wydzialu, Prescota. Wspaniale, pomyslal Decker. Zastepca szefa, major, narwana cipka i ja... wszyscy w meskim kiblu. Mayzie znowu zaczela go namietnie calowac. Decker byl zupelnie bezradny. Calowania nie uslysza, ale szarpanine na pewno. Dlonie Mayzie wedrowaly po calym jego ciele. Siegnela do jego rozporka. Chwycil ja za reke. wyrwala mu sie jednak i wlozyla dlon w spodnie. -Mayzie, niee - szepnal. - Obiecuje, spotkamy sie i pogadamy... Pojdziemy do lozka, bedziemy sie kochac... ale teraz przestan, na milosc boska... -Nie wierze ci - odszepnela dziewczyna z usmiechem i wyciagnela mu ze spodni penisa. Ujela go w palce i Decker poczul, jak na przekor wszystkiemu jego czlonek zaczyna sie powiekszac i sztywniec. Mayzie wciaz calowala go w szyje, policzki i usta, a po chwili ujela twardego juz penisa w dlon. -Nie... Mayzie, nie mozesz tego zrobic... Nie teraz... Nie tutaj... - szepnal chrapliwie. Zastepca szefa odchrzaknal. -Naszym problemem, majorze, jest nabor. Mamy pelno podan, ale szescdziesiat procent nie nadaje sie do niczego. Ostatnio czytalem podanie, w ktorym ktos uzasadnia chec wstapienia do policji tym, ze nie stac go na utrzymanie samochodu. Decker uslyszal szum wody w pisuarze. Mayzie, trzymajac jego penisa, przesuwala miarowo dlonia w gore i w dol. Po chwili rozlegl sie szum wody w drugim pisuarze. Cialem Deckera wstrzasnal lekki dreszcz, gdy dziewczyna uklekla, wsunela czubek jego nabrzmialego czlonka do ust i zaczela przesuwac jezykiem wokol glowki. Kiedy pochylila glowe i wlozyla go glebiej, Decker zadrzal i o malo nie jeknal glosno. Odchylajac do tylu glowe, wysuwala go i po sekundzie, zaciskajac mocno wargi, znowu wkladala gleboko do ust. Decker zacisnal powieki i naprezyl sie. Mayzie ujela jego czlonek lewa dlonia, a prawa siegnela do tylu i wysunela spinke z koka. Potrzasnela szybko glowa i jej blond wlosy splynely na ramiona. Przelozyla penisa do prawej dloni i przez chwile masowala go szybkimi ruchami w gore i w dol, po czym znow wziela do ust. Decker uslyszal szum wody w umywalce. -Tak bardzo potrzebuje wakacji - poskarzyl sie major Bruscow. - Ale wyglada na to, ze znowu przejda mi kolo nosa. Te dwa ostatnie zabojstwa to nie byle co. -Kogo mamy w akcji? -Siedzi w tym McKenna. -Ach, McKenna... Za duzo przeczuc i za malo praktycznych dzialan. Bede musial kiedys z nim pogadac. -Byc moze, ale to tegi leb, a do tych spraw potrzeba wlasnie kogos takiego. -Mam nadzieje, ze sobie z tym poradzi, bo inaczej wszyscy mozemy beknac. Decker pomyslal, ze tego jeszcze nie grali w zadnym kinie. Blond slicznotka i zarazem policjantka z wydzialu drogowego, obciaga mu laske w meskiej toalecie, zaledwie kilka metrow od starszych ranga oficerow, ktorzy wlasnie rozmawiaja o nim i jego karierze. Tymczasem Mayzie zmienila nieco technike. Masowala mu teraz czlonek, kciukiem pocierajac wedzidelko, a jezyk wkladajac do dziurki w glowce. -Mayzieee... - Decker wyprezyl sie i zadrzal. Dziewczyna, spodziewajac sie wytrysku, odgarnela dlonia wlosy. Decker poczul wzbierajaca w nim fale, ale kiedy juz mial szczytowac, spojrzal w dol i zmartwial. To me byla Mayzie, tylko Cathy. Trzymala jego czlonek w ustach, miala zamkniete oczy. Decker, w przyplywie paniki, szarpnal sie do tylu i uderzyl lokciem w scianke kabiny. Cathy odchylila glowe do tylu, wyjela kurczacego sie gwaltownie penisa z ust, otworzyla oczy i usmiechnela sie. Decker otworzyl usta, ale strach i panika odebraly mu mowe. -Ty... Ty nie jestes... Powiedz, ze nie jestes nia... - wykrztusil w koncu. Cathy trzymala jego czlonek w dloni i nadal sie usmiechala. Jej twarz byla blada jak kreda, a piekne niegdys oczy przeslaniala zoltawa blona. Dopiero teraz Decker poczul, ze jej dlon jest zimna jak lod. -Sluchaj... czekaj... Cathy... ja musze... - mamrotal w oszolomieniu, probujac wstac i zapiac spodnie. -Hej tam, wszystko w porzadku? - zapytal glosno major Bruscow. Decker chwycil Cathy za nadgarstki, probujac ja podniesc, ale w tym momencie czubek jej glowy eksplodowal, jakby wypchniety od srodka jakas potezna sila. Kawalki kosci czaszki i mozgu rozbryznely sie po sciankach kabiny i opryskaly twarz Deckera, ktory patrzyl oslupialy na to, co sie dzieje. Po kilku sekundach nastapila druga eksplozja, wyrywajac Cathy policzki i lewe oko. Decker krzyknal przerazliwie: "Nie... Niee!" - i szarpnal sie do tylu, odwracajac glowe. Cala twarz i koszule mial we krwi, zmieszanej z galaretowatymi grudkami mozgu i fragmentami kosci czaszki. -Cathy, na milosc boska! Cathy! Kim ty jestes? Czym ty jestes? Pusc mnie, musimy wstac... i wyjsc... Ale ona nadal trzymala go mocno. Mimo ze nie miala polowy glowy, wciaz sie usmiechala i wpatrywala w niego jednym okiem. Po chwili nastapila trzecia eksplozja i z glowy Cathy pozostala tylko dolna szczeka. Decker wrzeszczal w panice, zaslaniajac dlonmi twarz i rzucajac sie na boki. -Wchodze tam! - krzyknal major Bruscow. - Prosze sie nie ruszac, kopne w drzwi. -Nie! - odkrzyknela Mayzie. - Wszystko w porzadku, ja otworze drzwi. Nic sie nie stalo. Decker siedzial okrakiem na sedesie, zapierajac sie rekami o sciany kabiny, i potrzasal z niedowierzaniem glowa. Znow widzial przed soba Mayzie, z cala glowa, a na scianach nie bylo ani kosci, ani mozgu, ani nawet kropelki krwi. Mayzie odsunela zasuwe i otworzyla drzwi. Bruscow i Prescot jak na komende uniesli brwi i patrzyli przez chwile na nich, calkowicie zaskoczeni. -Co... co to do diabla znaczy, McKenna? - zapytal w koncu Bruscow. - A pani co tu robi, Shifflett? To jest meska toaleta. Mayzie siegnela odruchowo dlonia do wlosow, jakby chciala je poprawic, i zerknela na Deckera, nie bardzo wiedzac, co powiedziec. -Ja... hmm... ja... - zaczal Decker - nie czulem sie zbyt dobrze. Chyba musialo mi cos zaszkodzic. Oficer Shifflett zauwazyla to, kiedy przechodzila korytarzem obok mnie, i ofiarowala mi... hmm... pomocna dlon. Major Bruscow spojrzal na rozpiety rozporek Deckera i usmiechnal sie pod nosem. -Pomocna dlon, mowi pan. No coz... mam nadzieje, ze dlon oficer Shifflett rzeczywiscie okazala sie pomocna. Nie mniej jednak zdajecie sobie chyba sprawe z tego, ze to, co sie stalo, jest powaznym naruszeniem dyscypliny. Bez wzgledu na to. co zjedliscie, McKenna, i jak bardzo wam to zaszkodzilo... -Pewnie ryba mi zaszkodzila - wymamrotal Decker. -Ach... mowi pan, ze to ryba panu zaszkodzila - powtorzyl Bruscow, spogladajac na Mayzie. - Na drugi raz, McKenna, uwazaj, do jakiej ryby sie zabierasz. A ty, Shifflett, unikaj raczej meskich toalet i nie ofiarowuj pomocnej dloni, nawet gdyby caly wydzial zabojstw wil sie z bolu na korytarzu. -Tak jest, panie majorze - odparla Mayzie i spogladajac ukradkiem na Deckera. wyszla z toalety. Decker westchnal ciezko, podszedl do umywalki i spryskal twarz woda. Prescot wyszedl juz z toalety, ale Bruscow odwrocil sie do Deckera i zapytal: -McKenna, czy naprawde wszystko w porzadku? Czy przypadkiem nie wracaja panu zeszloroczne... hmm... klopoty ze zdrowiem? -Nie, majorze, wszystko w porzadku. -Skoro tak twierdzisz, wierze ci. Pamietaj jednak, ze musze miec pewnosc, iz wszyscy w naszym wydziale pracuja z maksymalna wydajnoscia. Nie stac nas na slabe ogniwa. -Zapewniam, majorze, ze znakomicie sobie daje rade. Po prostu nie powinienem byl jesc tej ryby ROZDZIAL 11 Hicks wrocil pare minut po piatej, z przewieszonym przez ramie prochowcem, mokrym od potu czolem i puszka dietetycznego seven up w rece.-No i jak, masz cos? - spytal Decker. -Nie wiem, dlaczego mnie to przestaje dziwic, ale i tym razem nikt niczego nie widzial. Nikt niczego nie slyszal i nikt niczego nie wie. - Hicks otworzyl puszke i upil kilka lykow. -Nie ma co sie dziwic, ze nikt niczego nie widzial - mruknal Decker, kladac nogi na biurku - skoro nikogo tam nie bylo. -Sam juz nie wiem, co myslec, poruczniku. - Hicks wytarl wierzchem dloni usta i wzruszyl ramionami. - Nie moge sie w tym wszystkim polapac. A najbardziej irytuje mnie to, ze nie mozemy niczego znalezc, ani sladow stop, ani odciskow palcow, zadnych wlokien, mikrosladow, nic... -Sprawca jest istota ludzka, Hicks. Przynajmniej to moze my zalozyc. A poniewaz zaden czlowiek nie moze przezyc zycia, nie zostawiajac po sobie jakichs sladow, predzej czy pozniej dopadniemy sukinsyna. -Pewnie tak. Ale wszystko wskazuje na to, ze raczej pozniej niz predzej - mruknal Hicks. - Poruczniku, musze juz isc - dodal, zerkajac na zegarek. -A co z lista dotyczaca memorabiliow i militariow? -Jak dotad, mam siedem punktow sprzedazy takich rzeczy... No i jakies siedemnascie w Internecie, ale tylko jeden z nich znajduje sie w okolicach Richmond. Decker odchylil glowe do tylu i milczal przez chwile. -No dobra - powiedzial w koncu, zdejmujac nogi z biurka. - Nie ma co tu siedziec i splaszczac dupy. Zrobimy jedna lub dwie rundki. Hicks skrzywil usta i chrzaknal. -Co jest? - zapytal Decker, widzac jego zaklopotanie. -Nic takiego... Mialem po prostu nadzieje, ze bede mogl sie wyrwac o jakiejs ludzkiej porze do domu. Moja coreczka ma dzisiaj urodziny... Urzadzilismy jej przyjecie... -Ach tak? A ile ma lat? -Trzy. -No to sie nie martw. Nic bedzie pamietala, ze nie bylo cie na jej trzecich urodzinach. Wierz mi, Hicks. Jest na to za mala. -Dzieki, poruczniku, za pocieszenie. Bardzo mi tego brakowalo - burknal Hicks, patrzac spode lba na Deckera i usmiechajac sie kwasno. Zaparkowali na West Cary Street przed The Rebel Yell. Byl to stary, pokryty popekana czerwona farba i obwieszony konfederackimi sztandarami budynek. W oknach widnialy fotografie wasatych oficerow Konfederacji, zakurzone fragmenty mundurow, repliki rewolwerow Colta, szable kawalerii i pokryte patyna guziki. W zelaznych mocowaniach nad oknami tkwily bojowe proporce armii Konfederacji. Mosiezny dzwoneczek nad drzwiami obwiescil ich wejscie, a stara debowa podloga zatrzeszczala pod butami. Sierzant Hicks nie mogl sie nadziwic, ze w takim malym sklepie moze sie zmiescic tyle rzeczy. Wokol scian staly gabloty wypelnione po brzegi menazkami i garnuszkami z kuchni polowych, bagnetami, szablami, strzelbami i muszkietami. W calym sklepie unosila sie won zywicznego drzewa, zelaza, starych mundurow, wosku, smaru i oliwy. Za kontuarem, ubrany w szary artyleryjski plaszcz z oryginalnymi guzikami w ksztalcie orlow, stal Billy-Joe Bennet, potezny mezczyzna z wielkim brzuchem. Jego popielata, miejscami rudawa broda siegala mu az do piersi, na ktorej wisialy przymocowane do sznurka duze okragle okulary. Hicks pomyslal, ze chyba wlasnie takiego faceta mogl sie spodziewac w tym miejscu. Decker usmiechnal sie na widok rozgrywajacej sie przed ich oczami scenki: Billy-Joe Bennet, trzymajac w reku piekna szable, rozmawial z klientem. Byl to lekko przygarbiony gosc w srednim wieku, w oklaplym kapelusiku przypominajacym te, w ktorych tak chetnie chodzil Woody Allen. Bennet uniosl nagle szable wysoko w gore i kilkoma precyzyjnymi ruchami przecial ze swistem powietrze. -Uaa! - zapiszczal klient, przestepujac z nogi na noge. -Wie, jak to kiedys nazywali? - zapytal huczacym basem Bennet. - Rekolamacz. Tak to nazywali. Jak kto rekami machac umial, to kazdemu leb odcinal jednym machnieciem, a leb dalej na karku stal. Tylko jak gosc krok postapil, to wtedy lepetyna juz mu sie na ziemi turlala. -No, nie powiem, niezly ten miecz - pisnal rozentuzjazmowany chuderlak. - Ile to cacko kosztuje? -To nie miecz, a szabla kawaleryjska. A masz pan racje, ze to cacko. Za mniej jak trzy i pol tysiaka nie oddam. -Pozwoli pan, ze sprobuje - powiedzial klient, wyciagajac pozadliwie rece. -Prosze, ale niech pan uwaza. Nie mam zamiaru zbierac z podlogi odrabanych rak. Chuderlak chwycil szable i machnal nia niezgrabnie kilka razy. Potem uniosl bron nad glowe, krecac nia jak rotorem smiglowca. -Yeaa haaa!! - krzyknal piskliwie, nieudolnie nasladujac okrzyk kowboja zarzucajacego lasso na cielaka. W tym momencie szabla wyleciala mu z rak i z zelaznym jekiem spadla na debowa podloge. -Mateczko swieta! - zawolal Billy-Joe Bennet. - Co on wyrabia? Chce sobie odciac stopy? Wybiegl zza kontuaru i podniosl szable delikatnie, jak nowo narodzone dziecko. Klient, krzywiac sie, rozcieral sobie nadgarstek. -Nie wiedzialem, ze to jest takie ciezkie - wymamrotal z glupia mina. - Myslalem, ze to... -Pozwoli pan, ze cos mu powiem - przerwal mu wyraznie rozezlony Bennet. - Ta szabla nalezala do kapitana Toma Hartleya z Pierwszej Kawaleryjskiej To chwala Wirginii i swietosc, a kapitan Hartley byl jednym z najodwazniejszych oficerow Poludnia. Kula z jankeskiej armaty oderwala mu lewe ramie tuz przy barku, ale nawet wtedy nie wypuscil szabli z reki. -Co pan powie... No, no... - cmoknal chuderlak. - To dopiero byl gosc. Juz widze, jak bede wygladal z ta szabelka. Powiesze ja nad kominkiem w moim domu w Madison. Czy przyjmuje pan MasterCard? Billy-Joe Bennet ostroznie polozyl szable na kontuarze, siegnal po zolta, nasaczona czyms tlustym szmatke i zaczal wycierac i tak juz lsniace ostrze. Dopiero po dluzszej chwili burknal niewyraznie: -MasterCard...? Hmm... no nie wiem... -A moze American Express? Mam oczywiscie i jedna, i druga. -American Express... hmm... tez bedzie ciezko. -O czym ty mowisz, czlowieku? Przeciez nic mam przy sobie takiej gotowki. Jak inaczej mam kupic ten kawalek blachy, he? -Coz... jak sobie teraz przypominam, to ona nie jest na sprzedaz. -Co pan ma na mysli, mowiac, ze nie jest na sprzedaz? - Zaskoczony chuderlak zamrugal oczami. -Dokladnie to, co powiedzialem. -No dobra, niech panu bedzie. To i tak bez znaczenia. A ile kosztuje ten szpikulec? Ten tam, po prawej u gory. -Ten tez nie jest na sprzedaz. -Jak to? Nie ma tam zadnego napisu, ze sprzedany. -Wiem. Ale i tak nie jest na sprzedaz. W tym sklepie nic nie jest na sprzedaz. No i wlasnie sobie przypomnialem, ze juz zamykamy. Do widzenia. Klient patrzyl przez chwile na Benneta zdumionym wzrokiem, ale gdy Billy odwrocil sie do niego plecami i zaczal demonstracyjnie przeliczac miedziane guziki, w szczurzych oczkach chuderlaka blysnela zlosc. Spojrzal na Deckera i Hicksa, jakby szukal u nich zrozumienia, i oswiadczyl ze zjadliwa satysfakcja: -No prosze, teraz inni klienci tez widza, ze nie warto tu przychodzic. To najbardziej stukniety sklep, jaki widzialem. Juz tu nigdy nie przyjde i powiem wszystkim znajomym, co tu sie wyrabia. Poczekal jeszcze kilka sekund, ale nie widzac wsparcia ze strony "innych klientow", wzruszyl ramionami i wyszedl ze sklepu, trzaskajac drzwiami. Decker popatrzyl za nim, usmiechnal sie i pokrecil glowa. Wlozyl rece do kieszeni i spojrzal na plecy Benneta, nie powiedzial jednak ani slowa. Billy-Joe Bennet nadal liczyl guziki, ale po krotkiej chwili zapytal spokojniejszym juz glosem: -Czym dzis moge sluzyc, poruczniku? -Przeciez podobno juz zamykacie. Billy-Joe Bennet odwrocil sie, oparl szeroko rozstawione rece na kontuarze i milczal przez chwile. Potem ujal w dlon szable i uniosl ja na wysokosc twarzy. -To nie jest taka sobie zwykla szabla, poruczniku. To jest chwala Poludnia. Niech mnie wszyscy diabli, jezeli sprzedam ja jakiemus bogatemu, parszywemu zdechlakowi z klata jak koliberek i rekami jak patyczki. Widzial pan, poruczniku, jak on ja traktowal? -Hmm... ma pan dosc ciekawe podejscie do interesow. -Moze. Wkurzyl mnie ten pazdzierz, i ten jego kapelusz, pozal sie Boze... Wiekszy od niego samego. Decker zrobil kilka krokow w strone jednej z gablot i powiedzial: -Interesuja mnie bagnety albo dlugie noze o szerokim, skladanym ostrzu. -Takie jak bowie-knife? -Wlasnie. -I bagnety? -Tak. -Nie mam za duzo takiego sprzetu. lam ma pan bowie-knife z Kentucky. Rekojesc z kosci sloniowej, wykonany w tysiac osiemset szescdziesiatym trzecim roku. -Niczego nie zamierzam kupowac. Chcialbym sie tylko dowiedziec, czy ostatnio sprzedal pan jakis bagnet albo bowie-knife. A jesli tak, to komu. Bennet przeciagnal reka po brodzie i podrapal sie w czolo. -Jesli dobrze pamietam, poruczniku, to jakis czas temu sprzedalem bagnet nasuwkowy, wykonany w warsztacie Cook i Bracia w Nowym Orleanie w tysiac osiemset szescdziesiatym pierwszym albo szescdziesiatym drugim. A bowie-knife... hmm... juz nawet nie pamietam. Hicks wyciagnal zdjecie Geralda Maitlanda i podsunal je Bennetowi pod sam nos. -Czy widzial pan kiedys tego czlowieka? Czy ktos taki byl kiedykolwiek u pana i kupowal bagnet? Billy-Joe Bennet zalozyl okulary i przyjrzal sie fotografii. -Nie, przykro mi, ale nigdy nie widzialem tego goscia. -A co pan powie o tym osobniku? - zapytal Hicks, podsuwajac Bennetowi rysunek Strasznego Czlowieka. Bennet przygladal mu sie znacznie dluzej, przebierajac palcami w swojej gestej brodzie. -Kiedy wykonano ten rysunek? - zapytal, nie podnoszac wzroku z nad kartki. -A jakie to ma znaczenie? -A takie, ze nie oglada sie czesto tych facetow, jesli w ogole. -Tych facetow? Co pan ma na mysli? - Billy-Joe wskazal palcem na kapelusz. -Widzicie te piora za wstega na rondzie? Widzicie, no nie? To sa piora kruka. -Prawde mowiac - mruknal Hicks, zerkajac z ukosa na Deckera - nie przygladalem sie im zbyt dokladnie. -A trzeba bylo, bo one duzo mowia. To cala historia... a te piora mowia o tym, ze facet nalezal do Upiornej Brygady. -Upiornej Brygady? Kim oni sa? -Nie wiem, czy sa... ale na pewno byli. Ta brygada to jedna z legend wojny secesyjnej. Troche prawdy i troche legendy. Podobno bylo ich tylko trzynastu... Dwunastu bialych i jeden czarny. Zwerbowal ich general-porucznik James Longstreet w kwietniu tysiac osiemset szescdziesiatego czwartego roku... krotko przed bitwa pod Wilderness. -Nigdy o nich nie slyszalem - stwierdzil Hicks. -Ja chyba tez nie - przyznal Decker. - Co to byli za goscie? Billy-Joe usmiechnal sie i zdjal okulary. -Nie jestescie jedynymi, ktorzy o nich nie slyszeli. Ludzie roznie o nich gadali. Ci, co o nich nie wiedzieli, spali spokojnie... i budzili sie z podcietymi gardlami. A ci, co o nich wiedzieli, srali ze strachu w gacie i w ogole nie spali. Dzisiaj tacy faceci to cos jakby Delta Force. -Mili panowie, nie ma co. -Taa... bardzo mili. Nikt nigdy nie znal zadnego z nich osobiscie, nikt nie wiedzial, jaka robote im dawano. Cala ta sprawa byla scisle tajna. Robili wszystko to, czego normalnie nie robil nikt, nawet podczas wojny. Ludzie gadali, ze wykonywali kazda robote, od ktorej wszyscy inni trzymali sie z daleka, i ze gdziekolwiek sie pojawiali, rozpetywalo sie pieklo. Billy-Joe podniosl delikatnie szable i wlozyl ja do gabloty. -Powiedzial pan, ze jeden z nich byl czarny? - zapytal zdziwiony Hicks. - To chyba dosc niezwykle, zeby w armii konfederackiej byl ktos czarny. Nigdy nie slyszalem o czyms takim. -Oficjalnie jedynymi czarnymi w wojsku Konfederacji byli wtedy sluzacy wysokich oficerow - odparl Billy-Joe. - Nie wiem, dlaczego w tym wypadku zrobili wyjatek. -A wie pan, co takiego robila la Upiorna Brygada? - zapytal Decker. -Tylko takie tam... opowiesci i pogloski. Sytuacja byla wtedy taka, ze federalni spychali konfederatow w kierunku Rapidan River. Mieli znacznie wiecej ludzi i byli lepiej uzbrojeni. Grant byl juz o wlos od przerwania linii Konfederacji i Longstreet zdawal sobie sprawe, ze musi cos szybko wymyslic. Nie mam pojecia, czy general Lee wiedzial cos o rekrutacji do Upiornej Brygady, ale gadano potem, ze tych trzynastu facetow urzadzilo prawdziwa jatke pod Wilderness. Opowiadano o ludziach rozrywanych na strzepy... Zolnierze nagle stawali w plomieniach a potem biegali, plonac jak zywe pochodnie. Widziano takich, co stali w jednym miejscu, a ich flaki byly kilka metrow od nich. Mowiono, ze nagle gdzies robilo sie zamieszanie, a potem wszyscy krzyczeli i wyli, bo ktos poodcinal im rece i nogi i nikt nie wiedzial, co do kogo nalezy. Jatka, mowie wam... -Fajnie - mruknal Hicks. przetykajac glosno sline. Billy-Joe Bennet oparl sie lokciami o kontuar i wypial swoj wielki tylek. -Powiadaja, ze w nocy z siodmego na osmego maja ktos dostal sie do obozu federalnych i urzadzil tam prawdziwa rzeznie... Rano znajdowano ludzi wiszacych na drzewach za obozem, obdartych ze skory i wypatroszonych. Zolnierzy ogarnelo takie przerazenie, ze Grant nie mial wyboru i musial zarzadzic odwrot, zanim wybuchl bunt. Obie armie wycofaly sie i spotkaly dopiero pod Spotsylvania... -A co sie potem stalo z Upiorna Brygada? Nie bylo ich pod Spotsylvania? -Z tego, co wiadomo - Bennet wyprostowal sie i rozlozyl rece - pierwszy i ostatni raz pojawili sie pod Wilderness. Potem juz nikt o nich nie slyszal. Podobno sam Longstreet byl przerazony tym, co zrobili, wiec ich rozwiazal i nakazal, zeby nikt wiecej o nich nie wspominal... Do dzisiaj przetrwalo tylko to, co mowili naoczni swiadkowie po obu stronach. A jak sami pewnie wiecie, Wilderness to takie miejsce, ze niewielu wie dzialo, co sie dzieje. Pelno tam drzew i gestych krzakow. Wzial jeszcze raz rysunek Sandry i przygladal mu sie przez chwile, po czym polozyl kartke na kontuarze i uniosl w gore palec. -Wiecie co? Ja tylko raz, dawno temu, widzialem podobny rysunek. To byl szkic zrobiony przez pewnego porucznika z dywizji Kershawa. Narysowal cala trzynastke, razem z tym czarnym. To bylo na krotko przed bitwa, kiedy ich zebrali pod Parker Stone. Tak, narysowal ich... wszystkich. - Bennet pokrecil glowa i spojrzal na detektywow. - Bardzo bym chcial wiedziec, kto to narysowal i z czego to odrysowal... rozumiecie, chodzi o zrodla. Takie cos warte jest tysiace... zwlaszcza jesli maja caly mundur. Sam byl zlozyl oferte. Hicks zerknal do swojego notatnika i spytal: -Mowil pan, ze bitwa pod Wilderness byla w maju, tak? -Zgadza sie. -Hmm... Musialo byc wtedy w tych rejonach dosc goraco. Dlaczego wiec Upiorna Brygada chodzila w grubych plaszczach mundurowych? -Dobre pytanie - zarechotal Billy-Joe. - W tym okresie wojny zolnierze Poludnia wygladali dosc smiesznie... wyrzucali wszystko, co utrudnialo im marsz. Plaszcze, mundury, kapelusze, czapki, peleryny, a nawet czasami buty. Z bagnetow tez nie mieli duzego pozytku, wiec po prostu wbijali je w ziemie i zostawiali. Potem zabieraly je oddzialy kwatermistrzowskie. -A wiec...? - zapytal Hicks, pochylajac lekko glowe do przodu. -Moge tylko tyle powiedziec, ze pewnie Upiorna Brygada nie musiala maszerowac z cala armia. Ale dlaczego nosili te plaszcze, nie wiem... Mam tu dwa podobne, jednak to nie to samo. Tamte cholerstwa byly okropnie ciezkie. Gdy jechali na wschod, w kierunku centrum. Decker westchnal ciezko i pokrecil glowa. -To wszystko jest coraz bardziej zwariowane. Nawet jesli Sandra nie widziala Strasznego Czlowieka, tylko go sobie wymyslila, dlaczego narysowala wlasnie taki obrazek? -Co masz na mysli, poruczniku? -To, ze nawet sam Billy-Joe Bennet widzial cos takiego tylko raz... jeden jedyny rysunek Upiornej Brygady. A jest ekspertem. Wojne secesyjna i wszystko, co z nia zwiazane, ma w malym palcu. Wiec jak, do kurwy nedzy, dwunastoletnie dziecko moglo narysowac cos, co on widzial tylko raz w zyciu? I niech mi jeszcze ktos powie, ze to tylko kopniety na umysle dzieciak. -Moze powinienes jeszcze z nia pogadac? - zasugerowal Hicks. - Moze jest jeszcze cos... -Nie wiem, Hicks. Wydaje mi sie czasami, ze patrzymy na to ze zlej strony. Do tej calej sprawy musi byc jakis klucz, ale to przypomina raczej Alicje z kramy czarow. -A troche dokladniej? -Troche dokladniej? No coz, wydaje mi sie, ze to, czego szukamy, lezy na stole, a my uparlismy sie znalezc to pod stolem. Decker skrecil w lewo i ruszyl w kierunku Monroe Park. Hicks zerknal znad notatnika i zapytal: -Gdzie my jedziemy? -Do twojego domu. Masz chyba dzisiaj jakas impreze. Juz zapomniales? ROZDZIAL 12 Hicks wysiadl przed malym domkiem na Valley Road. W ogrodku bawilo sie mnostwo malych dzieci; biegaly, krzyczaly, rzucaly pileczkami i ciskaly w siebie kolorowe baloniki. Gdy sierzant szedl sciezka, przed dom wyszla sliczna mloda kobieta w jasnorozowej sukience. Hicks z pewnoscia musial jej opowiadac o Deckerze, bo usmiechnela sie i pomachala mu. Decker rowniez pomachal i westchnal w duchu: sliczniutka, smaczniutka... Niektorzy faceci maja szczescie.Komorka zagrala Piata symfonie. -McKenna, slucham. -Tu Maggie. Chcialam ci tylko powiedziec, ze mysle o tobie. -Jestes zla kobieta. Maggie, i wlasnie za to dziekuje Bogu. - Decker usmiechnal sie pod nosem i pokrecil glowa. - No, co tam u ciebie? -We wtorek Cab musi jechac do Charlottesville, wiec moze bys wpadl na maly slodki deserek, co? -Brzmi bardzo kuszaco - mruknal Decker. - Przygotuj wiec te slodkosci. Przyjade. -A ty przygotuj smietanke - powiedziala ze smiechem Maggie i odlozyla sluchawke. Bylo bardzo goraco. Koszula kleila mu sie do ciala i mial ogromna ochote wrocic do domu, wziac letni prysznic i uwalic sie na sofie w klimatyzowanym saloniku ze szklaneczka tequili. Caly czas myslal o tym, co stalo sie w meskiej toalecie. Powracalo to do niego jak wciaz od nowa przewijany film wideo: pochylona glowa Mayzie, jego penis w jej ustach. Patrzy na nia i widzi twarz Cathy. Cathy usmiecha sie do niego. Twarz biala jak papier, zoltawe blyski w oczach. Nagle jej glowa eksploduje bezglosnie, wokol rozbryzguja sie fragmenty kosci czaszki i mozg. Po chwili Cathy znow podnosi twarz, otwiera oczy i usmiecha sie. Zaraz potem resztki jej glowy ponownie eksploduja, a krew chlusta na scianki kabiny. Gdy dojechal do skrzyzowania z Franklin Street, zawahal sie i zwolnil. Za plecami uslyszal wsciekle trabienie. "Pieprz sie, dupku", mruknal i pokazal tamtemu srodkowy palec. Ruszyl ostro, skrecil w prawo i pojechal do biura. Na korytarzu podszedl do automatu, wrzucil monete i wyjal kubek goracej kawy. Wszedl do biura, popijajac ostroznie goracy napoj malymi lyczkami, rzucil prochowiec na oparcie krzesla i wlaczyl komputer. "...wyjmuje jego penisa z ust, unosi glowe i usmiecha sie. Mayzie... Cathy... Jej glowa rozpryskuje sie jak dynia trafiona pociskiem, a w jego twarz wbijaja sie fragmenty kosci i zeby...". Boze, co sie ze mna dzieje? Co sie w ogole wokol mnie dzieje? - pomyslal. Potrzasnal glowa i otworzyl plik zawierajacy sprawe opatrzona numerem CZS/448/3251. Cathcrine Meredith Meade, wiek 29 lat. U gory dokumentu znajdowalo sie kilkanascie zdjec zrobionych na miejscu zbrodni przez ekipe techniczna. Znajoma sypialnia, znajoma lazienka mieszkania na 318 West Broad Street. Na wpol zaciagniete zaslony, ciemnokremowe sciany, jasnokremowe poduszki. Pastelowa posciel i biale przescieradlo przesiakniete byly krwia. Cialo Cathy w zakrwawionej koszulce nocnej lezalo na podlodze, tuz przy lozku. Zostala zabita siodmego lutego w nocy, okolo 1.30. Deckera wezwano wtedy do przypadku mocno podejrzanego utoniecia. Zwloki topielca znaleziono na kamienistej plazy Brown Island. To wlasnie wtedy do ich mieszkania musial dostac sie zabojca. Nie bylo zadnych sladow wlamania, a jednak ktos wszedl do mieszkania, poszedl prosto do sypialni, zblizyl sie do lozka na odleglosc metra i oddal trzy strzaly z broni z tlumikiem, prosto w glowe spiacej. Cathy zawsze byla pogodna i usmiechnieta. Promienna jak sloneczna wiosna, przyciagala do siebie ludzi. Nawet jej byly chlopak do konca ja adorowal i robil wszystko, by do niego wrocila. Decker nie wiedzial, kto moglby chciec zamordowac te sliczna, przez wszystkich lubiana kobiete. W koncu doszedl do wniosku, ze jedynym logicznym wyjasnieniem tej zbrodni jest tragiczna pomylka. Ktos, kto prawdopodobnie mial z nim jakies porachunki, wszedl do ciemnej sypialni i przekonany, ze strzela do niego, zabil Cathy. Ale mozliwe tez, ze miala to byc nauczka, lekcja pokory i ostrzezenie. W tym czasie Decker uwiklany byl jednoczesnie w kilka bardzo powaznych spraw dotyczacych serii morderstw. Mial solidne podstawy do podejrzen, ze sprawcami byli albo czlonkowie, albo osoby scisle zwiazane z dwoma grupami przestepczymi, zwanymi Strutters i Egun. Zdolal odszukac trzech swiadkow, ktorzy mogli dostarczyc sporo materialu dowodowego przeciw Krolowej Ache, przywodczyni grupy Egun. Ale zabojstwo Cathy spowodowalo, ze przelozeni wyslali Deckera, bliskiego calkowitego zalamania nerwowego, na przymusowy szesciomiesieczny urlop zdrowotny. W tym czasie jego trzej swiadkowie doznali trwalej amnezji. Dlaczego wlasnie teraz powracaja do niego mysli o Cathy? Nie wiedzial, co o tym wszystkim sadzic. Skad te nocne koszmary, halucynacje i dziwne zdarzenia, jak to w jego kuchni, gdzie zobaczyl twarz z kurczaka i owocow? Przewinal plik w dol, gdzie znajdowal sie szczegolowy raport z siodmego lutego. Byc moze podswiadomie wyczuwal podobienstwo tych trzech spraw i dlatego wciaz myslal o zabojstwie Cathy. Wtedy rowniez nie znaleziono zadnych konkretnych dowodow, tak jak w przypadku smierci Alison Maitland i George'a Drewry'ego. Zabojcy Cathy udalo sie nawet uniknac wykrycia przez kamery zainstalowane w holu na parterze, w windzie i na korytarzu, dokladnie naprzeciwko drzwi ich mieszkania. Kamery niczego nie zarejestrowaly, a ochrona niczego nie zauwazyla na swoich monitorach. Mordercy nie ujeto, sprawa nadal byla otwarta, odlozono ja jednak ad acta. Byla juz dwudziesta trzecia dwadziescia, gdy do biura wszedl Cab. -Jak leci, Decker? -A jak ma leciec? Jest prawie polnoc, a ja tu jeszcze tkwie i niczego nie mam. Chyba czas przeniesc dupe prosto do domu. Kapitan obszedl biurko i stanal za plecami Deckera. -Powinienes dac sobie z tym spokoj - powiedzial, patrzac na monitor komputera. - Po co rozdrapujesz rany? -Nie wiem. I tak ciagle mysle o Cathy. Rozne rzeczy chodza mi po glowie. -Co na przyklad? -Zastanawiam sie, czy miedzy zabojstwem Cathy a tymi dwoma sprawami, ktore teraz prowadze, nie ma jakichs powiazan. Cab westchnal i polozyl Deckerowi dlon na ramieniu. -Jestes dobrym glina, McKenna, ale nie obarczaj mnie juz swoimi przemysleniami. Mnie nie interesuja przemyslenia. Nie trac z oczu priorytetow, bo sie pogubisz. Przede wszystkim musisz miec dowody, tylko to sie liczy. -Moze masz racje - mruknal Decker. Oparl sie lokciami o biurko i objal dlonmi glowe. - Ale zaczyna mi sie wydawac, ze w tej sprawie najwazniejszym dowodem jest brak jakiegokolwiek dowodu. Cab zerknal na niego, wlozyl szybko reke do kieszeni, wyciagnal chusteczke i kichnal poteznie. -Kurwa, nigdy sie z tego me wygrzebie - jeknal. Gdy Decker wkladal klucz do zamka, poczul ciezkawy zapach przypominajacy kadzidlo. Wyciagnal bron, odbezpieczyl ja i ostroznie pchnal drzwi. Przemknelo mu przez mysl, ze zapach byc moze pochodzi z mieszkania na dole, w ktorym mloda para malzenska, prawdopodobnie buddysci, stale palila kadzidelka. Po chwili zdecydowal jednak, ze zapach jest zbyt intensywny. Przylgnal plecami do sciany i malymi krokami posuwal sie wzdluz korytarza w kierunku kuchni. Wsunal lufe rewolweru miedzy futryne i drzwi i zajrzal do srodka, ale w kuchni nikogo nie bylo. Zrobil dwa duze kroki w poprzek korytarza, znowu przylgnal do sciany i zaczal skradac sie powoli do saloniku. lam jednak rowniez nikogo nie bylo. Ale zapach kadzidelka byl duzo wyrazniejszy. Decker rozejrzal sie i dostrzegl trzy patyczki tkwiace w malej, wypelnionej piaskiem urnie, ktorej uzywal jako popielniczki. Na scianie za kadzidelkami zobaczyl wypisane krwista czerwienia litery: SWIETA BARBARA. Podszedl ostroznie do napisu i dotknal go czubkiem palca. Byl jeszcze mokry i wygladalo na to, ze zrobiono go krwia, a przynajmniej tak mu sie wydawalo. Nie mial jednak ochoty tego sprawdzac. Odwrocil sie i poszedl cicho do sypialni. Drzwi byly lekko uchylone. Decker nasluchiwal przez chwile, ale nie dochodzil stamtad zaden dzwiek. W mieszkaniu bylo pusto i cicho. Slyszal jedynie miarowy szum samochodow na ulicy i basowy, przytlumiony pomruk telewizora w mieszkaniu obok. Odetchnal kilka razy i otworzyl szerzej drzwi od sypialni. Wszedl do srodka i ukleknal, sprawdzajac, czy nie ma nikogo pod lozkiem. Otworzyl szybko drzwi szafy wnekowej, ale tam tez nikogo nie bylo. Nagle uslyszal jakis dzwiek dochodzacy z lazienki. Natychmiast przypomnial sobie lazienke majora Drewry'ego i to, co tam zobaczyl. Podszedl cicho do drzwi i przylozyl do nich ucho. Uslyszal miarowe kapanie, jakby ktos zostawil niedomkniety kurek. Ujal ostroznie klamke, nacisnal ja i gwaltownie otworzyl drzwi. W pierwszej chwili przestraszyl sie, zanim zdal sobie sprawe, ze widzi wlasne odbicie w lustrze. W lazience nikogo nie bylo, ale kurek byl niedokrecony, a umywalka zachlapana jakas szkarlatna ciecza. Wygladalo to tak. jakby ktos w pospiechu umyl zakrwawione rece i szybko wyszedl. Pozostawalo tylko pytanie, ktoredy ten ktos wydostal sie z mieszkania. Okno w lazience bylo przeciez zamkniete od wewnatrz. Decker ostroznie ujal kurek miedzy dwa palce, by nie zetrzec ewentualnych odciskow palcow, dokrecil go i zatkal umywalke korkiem. Wyprostowal sie i spojrzal na swoje odbicie w lustrze. Nie, McKenna, nie zwariowales, powiedzial sam sobie. To sie dzieje naprawde i mozesz to udowodnic. Na scianie jest napis, w urnie sa kadzidelka. Kazdy to zobaczy. A ja i bez tego wiem, ze ktos tu byl... naruszyl spokoj powietrza... wprowadzil swoje fluidy... Wrocil do saloniku i jeszcze raz. z anaconda gotowa do strzalu, przeszukal cale mieszkanie, choc wiedzial, ze nikogo juz w nim nie ma. Potem zamknal starannie drzwi wejsciowe i podniosl sluchawke. Zadzwonil bezposrednio do porucznik Bryce z wydzialu dochodzen sadowych. -Helen? -Porucznik Bryce poszla do domu godzine temu. Czy moge w czyms pomoc? -Mam nadzieje. Tu porucznik McKenna. Macie moze teraz kogos wolnego? Chodzi o pobranie paru plynnych probek... z mojego mieszkania... -O jakiego rodzaju plyny chodzi? -Wydaje mi sie, ze to krew. -Czy mialo tam miejsce jakies przestepstwo? -Szczerze mowiac, nie wiem. W ogole nie wiem, co tu sie wydarzylo. ROZDZIAL 13 Biegl boso przez geste krzaki. Tym razem plomienie byly znacznie blizej, czul je niemal na swoich plecach. Wokol sypaly iskry, tlily sie w jego wlosach, parzyly mu twarz."Wszyscy zbieraja sie na drodze! Wszyscy na drodze!". Kto to krzyczy? Gdzie oni sa? Jak sie mam tam dostac? Zaslaniajac sie uniesionym ramieniem, biegl na oslep przez krzaki. W pewnym momencie na jego szyje spadla iskra i wzarla mu sie w skore. Krzyknal i strzepnal ja, ale nadal czul palacy bol. Mial niejasne wrazenie, ze droga jest gdzies na lewo, niecale pol kilometra stad. Ale wlasnie tam byl najwiekszy ogien i ktos przerazliwie krzyczal. Pobiegl wiec w prawo w nadziei, ze okrazy plonacy las i dotrze na miejsce zbiorki z drugiej strony. Najbardziej przerazalo go to, ze czul, iz ktos za nim biegnie i jest juz bardzo blisko. Odwrocil sie i zobaczyl za soba zlowrogi czarny cien. Wiedzial, ze w tej istocie nie ma gniewu, wyczuwal w niej jedynie zimna determinacje. Smierc. Czarny cien chcial go zabic, zadajac bol przechodzacy wszelkie wyobrazenia. Widzial dokladnie wysoka upiorna sylwetke w rozwianym plaszczu z peleryna. Byla tuz za nim. Boze... uciec... uciec jak najdalej... Uratowac sie! Skoczyl w przeswit miedzy krzakami i wlozyl wszystkie sily w szalenczy bieg. Po chwili jednak wpadl w geste krzaki i odbil sie od ich nieprzeniknionej gestwiny. Ostre kolce poranily mu twarz i rece. Zatrzymal sie. zeby zaczerpnac powietrza. Musi sie cofnac, tedy nie przejdzie. Ale w ktora strone biec? Upior byl tuz za nim. Nagle rozlegl sie ogluszajacy loskot i otoczyla go ciemnosc. Klatka! Pelno kosci i czaszek! Rzucil sie w jedna strone, a potem w druga. Ciemnosc. Brak powietrza. "Dusze sie! - krzyczal w panice. - Nie moge oddychac! Nie moge oddychac!". Odnalazl ojca Thomasa w diecezjalnym ogrodzie na tylach katedry Swietego Serca. Duchowny stal z podwinietymi rekawami, zgiety wpol, i pielil grzadki. Jego zwykle rumiana twarz byla teraz purpurowa od wysilku, a biale wlosy przypominaly targana wichura trawe. -Porucznik McKenna! Moj Boze... wszelki duch Pana Boga chwali... To juz ladny kawalek czasu, odkad cie ostatnio widzialem, synu. -Przyjemny ogrodek - stwierdzil Decker, rozgladajac sie dookola. Wciagnal gleboko w nozdrza powietrze. Zapach kwiatow byl oszalamiajacy, niemal erotyczny. -Robimy, co mozemy - odparl z usmiechem ojciec Thomas. - Piekny ogrod to rodzaj podziekowania, to tak, jakbys mowil Bogu: "Dziekuje za wszystkie dobre chwile w zyciu". Po smierci Cathy Decker przychodzil do katedry Swietego Serca przynajmniej dwa razy w tygodniu. Strzeliste, chlodne i mroczne wnetrze dawalo mu spokoj i ukojenie. Modlil sie i czasami prosil Boga, by cofnal czas. by ta straszna zbrodnia nigdy sie nie wydarzyla. Fundatorem katedry byl Thomas Fortune Ryan, zalozyciel Amerykanskiego Towarzystwa Tytoniowego. W Richmondnie bylo zbyt wielu katolikow, wiec ta jedna swiatynia zupelnie im wystarczala. -Mysle, ze jakis czas temu rozminalem sie z Bogiem - powiedzial po chwili Decker. - Prosilem Go o cos niemozliwego i nie potrafilem zrozumiec, ze nie spelni mojej prosby. -Nie martw sie, synu - usmiechnal sie ojciec Thomas. - Moge cie zapewnic, ze On nie rozminal sie z toba. A poza tym ktoz moze wiedziec, co jest mozliwe, a co nie? -Ma ojciec racje. -Moze wejdziemy do srodka i napijemy sie czegos chlodnego? -Z przyjemnoscia. Tu jest bardzo goraco, a ja mam do ojca kilka pytan. -No to znakomicie - odparl ojciec Thomas. - Zawsze chetnie pomoge strozowi prawa... Poprowadzil Deckera przez ogrodowe sciezki. Po chwili weszli do budynku mieszkalnego i krotkim korytarzykiem poszli wprost do kuchni. Decker usiadl przy duzym debowym stole, a ojciec Thomas otworzyl lodowke i wyciagnal z niej dzbanek lemoniady. -Przykro mi, ale nie mamy u siebie tequili - powiedzial ze smiechem. -Ojciec pamieta? - zdziwil sie Decker, biorac od niego szklaneczke lemoniady. -No coz, synu, jak by to powiedziec... Pare razy, gdy przychodziles tutaj modlic sie, twoj stan wskazywal na przynaleznosc do bractwa Cactus Spirit, a nie Holy Spirit. Decker rozesmial sie, wypil kilka lykow lemoniady i zapytal: -Czy ojciec moze mi cos powiedziec o swietej Barbarze? -O swietej Barbarze? A jest jakis szczegolny ku temu powod? -Jeszcze nie wiem. Wlasnie dlatego tu jestem. Ojciec jest przeciez ekspertem od swietych patronow, prawda? -No coz, tak mowia. Swieta Barbara, hmm... Swieta Barbara zniknela z kalendarza rzymskokatolickiego gdzies w polowie dziewietnastego wieku, a jej kult mocno podupadl. Ale nadal jest wielu takich, ktorzy oddaja jej czesc i modla sie do niej, szczegolnie w kregach militarnych, jak sie wydaje... wsrod sluzb mundurowych i tych, co maja do czynienia z materialami wybuchowymi, minami i tak dalej... Swieta Barbara jest patronka ognia. Ognia i swiatla. -Od jakiegos czasu miewam koszmary, ojcze. Stale powtarza sie ten sam motyw. Uciekam od pozaru, ktory jest wszedzie wokol. Biegne przez geste krzaki, po tlacej sie sciolki lesnej... Za pierwszym razem spotkalem we snie Cathy. Powiedziala mi, ze swieta Barbara pragnie zemsty, a ona chce mnie ochronic. -Nie rozumiem, dlaczego mialbys potrzebowac ochronic przed nia. Swieta Barbara jest lagodna i chetnie wybacza. Nie jest pamietliwa i nigdy sie na nikim nie mscila. Byla ponoc bardzo wyksztalcona. Powiadaja, ze zyla w trzecim wieku w Bitymi. Podobno jej wlasny ojciec, Dioskur, uwiezil w wysokiej wiezy z powodu nieposluszenstwa. Sprowadzono filozofow, nauczycieli i poetow, od ktorych dowiedziala sie, ze czczenie wielu bogow jest balwochwalstwem, i przeszla na chrzescijanstwo. A co na to jej tatus? Doniosl o tym miejscowym notablom, oni zas skazali ja na smierc. Udalo jej sie uciec, ale ojciec ruszyl za nia w poscig, zlapal ja i powlokl za wlosy do domu. Tam ja torturowal, az w koncu odcial jej glowe Decker wykrzywil usta w gorzkim usmiechu i pokrecil glowa. -Kochany tatuncio... - mruknal. -Tak. Ale jak to czasami bywa, sprawiedliwosc, mimo slepa, ha, ha... dopadla go w koncu. Powiadaja, ze z czystego nieba strzelil w niego piorun i zabil go na miejscu. I wlasnie dlatego ludzie do dzisiaj modla sie do swietej Barbary o ochrone przed ogniem, blyskawicami i jakakolwiek smiercia stamtad. - Ojciec Thomas wskazal palcem w gore. -Na pewno wie razy widziales wizerunek tej swietej na posterunkach strazy pozarnej. -Tak... chyba tak... Dzis jednak twierdzi sie, ze historia Barbary to tyli legenda i ze kiedys, dawno temu, po prostu mylnie zinterpretowano mit, uznajac przedstawione w nim wydarzenia za prawdziwe. Tak wiec. moj synu, twoj sen jest najprawdopodobniej tylko snem. -Problem w tym - powiedzial Decker po chwili namyslu - ze to chyba wykracza poza sen. W moim mieszkaniu pojawil sie na scianie napis: SWIETA BARBARA - a obok, na stoliczku, ktos postawil trzy palace sie kadzidelka. Niech ojciec nie pyta, kto to zrobil, bo nie wiem. Nikogo w mieszkaniu nie bylo, a ochrona na dole tez nikogo nie zauwazyla. Nikt nie wchodzil ani nie wychodzil. Zadnego obcego... Nic. -Jestem nieco zaskoczony, przyznaje - odparl ojciec Thomas. - Ale z czysto akademickiego punktu widzenia mozna rozwazac wiele rzeczy... chocby to, ze barbarus znaczy po lacinie "obcy". Decker uniosl brwi. -Przyszedlem do ojca, bo chcialem zapytac, czy ma ojciec w zwiazku z tym jakas teorie. Niewazne, jak nieprawdopodobnie moglaby brzmiec, chcialbym ja poznac. Wlasnie jestem w trakcie sledztwa w sprawie zabojstwa Alison Maitland i George'a Drewry'ego... Na pewno slyszal ojciec o tym. Nie dysponujemy jednak zadnymi sladami. Nie mamy zadnego wiarygodnego swiadka, nie mamy niczego oprocz cial dwojga zamordowanych w okrutny sposob ludzi. -Niczego nie macie? -Niczego. Ani swiadkow, ani wlokien z ubrania zabojcy, ani jego tkanek, sliny, odciskow... Nic. To wszystko wyglada dosc... hmm... nieprawdopodobnie. Tak samo bylo w przypadku zabojstwa Cathy i dlatego czasami zastanawiam sie, czy miedzy tymi sprawami nie ma jakiegos zwiazku. Ojciec Thomas wyjal z lemoniady kawalek cytryny i krzywiac sie, ssal ja powoli. -Lubie tak czasami torturowac swoje podniebienie - mruknal po chwili. -A wiec, czy ojciec ma jakas teorie na ten temat? -No coz, poruczniku... nie wydaje mi sie. Ale wiesz, co ci powiem? - Ojciec Thomas pochylil sie do przodu. - Zawsze wierzylem i wierze, ze sny to sposob, w jaki Bog sie z nam komunikuje. Kiedy spimy, przekazuje nam wazne informacji i rozmawia z nami. Nie za dnia. gdy zajeci jestesmy tysiacem roznych spraw i walczymy o byt. lecz wtedy, gdy nasz umysl odpoczywa i otwarty jest na boskie przeslanie. - Pochylil sie jeszcze bardziej i spojrzal Deckcrowi prosto w oczy. - Wydaje mi sie, poruczniku, ze kiedy odkryjesz znaczenie slow "swiete Barbara pragnie zemsty", to wszystko zrozumiesz. -No dobrze - powiedzial Decker, rozpinajac koszule i odchylajac kolnierzyk - a co mam myslec o tym? Ojciec Thomas przyjrzal sie sladowi oparzenia na szyi. -Ostatniej nocy snilo mi sie, ze kiedy uciekalem, plonaca iskra spadla mi na szyje. Zabolalo mnie wtedy i boli nadal, poza tym pozostal slad. Wykluczone, zebym oparzyl sie za dnia i zapomnial o tym. Nie mam amnezji. Prosze zobaczyc jeszcze to, ojcze - mowil dalej Decker, podwijajac rekawy. - To sa slady kolcow z krzakow. Takie same mam na stopach. Ojciec Thomas milczal przez dluzsza chwile, wpatrujac sie w blat debowego stolu. Dopiero po paru minutach podniosl wzrok na Deckera i powiedzial cicho: -Jesli to, co mowisz, jest prawda, nie wyglada to zbyt dobrze. -Co dokladnie ma ojciec na mysli? -Chodzi mi o to, ze jesli po koszmarach nocnych pozostaja prawdziwe, fizyczne slady, to wkrotce stanie sie cos strasznego. -Wydaje mi sie, ze to juz zaczelo sie dziac - odparl Decker. Siedzial z Hicksem w kafejce na Trzeciej Ulicy, gdy zabrzmiala Piata symfonia. -Nie mozesz zmienic tego sygnalu, poruczniku? - zapytal krzywiac sie Hicks. - Uszy odpadaja. -Pewnie wkrotce bede to musial zmienic na Amazing Grace - stwierdzil Decker, kiwajac smutno glowa. -Poruczniku, nawet Strauss nie znosil Beethovena. Powiedzial, ze wszystkie jego kompozycje to chaltura. Tak sie wyrazil. Porucznik McKenna? - uslyszal Decker w sluchawce kobiecy glos. -Tak, slucham... -Tu Lily Messenger z wydzialu medycyny sadowej...? - Kobieta wymowila to zdanie w taki sposob, ze brzmialo jak pytanie. -Witam pania. Co slychac, pani detektyw Messenger? -Niezle, dziekuje...? Mam juz wstepna analize z probek z panskiego mieszkania...? -Gratuluje tempa. -Dziekuje. Napis na scianie zostal wykonany ludzka krwia...? Typ A, Rh minus...? -Rozumiem i bardzo dziekuje. Tak, jeszcze raz dziekuje, do widzenia. Decker wylaczyl telefon i spojrzal na Hicksa. -Slowa SWIETA BARBARA napisano ludzka krwia. -Zartujesz. Hmm... czyzby ktos cie straszyl? -Nie wiem, Hicks, ale nie wydaje mi sie. Kto mialby mnie straszyc? Kto mialby dawac mi jakies ostrzezenia? Przeciez nie siedzimy nikomu na dupie. Hicks przecial nalesnik widelcem na pol i wlozyl sobie duzy kawalek do ust. Jedzac, patrzyl na Deckera i myslal o czyms intensywnie. -A moze powinnismy zaczac jeszcze raz od poczatku - powiedzial, gdy przelknal. - Moze zabrnelismy w slepa uliczke... -Co masz na mysli? -Ze trzeba jeszcze raz zbadac miejsca zdarzen, przesledzic watki, jeszcze raz przepytac sasiadow. Tak jak powiedziales, nikt nie przejdzie przez zycie, nie zostawiajac za soba jakichs sladow. Jesli nie mamy zadnych sladow, to znaczy, ze po prostu ich nie dostrzeglismy. -No nie wiem - mruknal Decker, krecac powoli glowa. - Moze masz racje, ale... A powiedz mi. jak tam ze sklepami z militariami? -Zostal mi juz tylko jeden. Wippler's Sutlery na Piatej Ulicy. I jeszcze jeden z Internetu. Decker odgryzl spory kes paczka, ale po chwili skrzywil sie, z trudem przelknal to, co mial w ustach, a reszte ciastka rzucil na papierowa tacke. -Kurwa, co za gowno... - Wytarl dlonie. - A moze sprobujemy spojrzec na te sprawe inaczej... - Zamilkl na moment i wydal jezykiem policzek. - No dobra, wiec nie mamy zadnych dowodow, tak? Czego jeszcze nie mamy? Nie mamy motywu. Alison Maitland byla bardzo lubiana. Drewry tez, mimo ze byl wojskowym. Zdarzalo mu sie wprawdzie czasem troche pozrzedzic, ale za to jeszcze nikt nie wypruwa flakow. -Zgadza sie. Ale kapitan mowi... -Cokolwiek mowi kapitan, niekoniecznie musi miec racje. Nie wierze, zeby w tak krotkim odstepie czasu dwoch roznych sprawcow popelnilo morderstwa o tak podobnych cechach. W obu przypadkach zabojca nie pozostawil po sobie zadnych sladow i nie byl przez nikogo zauwazony. Zeby czegos takiego dokonac, trzeba chyba posiadac umiejetnosci Supermana. -No to moze mamy do czynienia z Supermanem? - Hicks usmiechnal sie i wpakowal sobie do ust kolejny kawalek nalesnika. -Byc moze. Ale nawet jesli tak. to chyba przyznasz, ze znacznie trudniej o dwoch Supermanow, prawda? -Pewnie masz racje. -Pewnie mam. Uwazam, ze jest tylko jeden sprawca. Teraz musimy sie dowiedziec, dlaczego ten jeden sprawca postanowil zabic wlasnie Alison Maitland i George'a Drewry'ego. Na pierwszy rzut oka obie te osoby nie maja ze soba nic wspolnego... Sa w roznym wieku, inna plec, zupelnie rozne srodowiska, nawet inne wyznania. Cos jednak musi je laczyc. Hicks wytarl usta chusteczka i zgniotl ja w dloni. -Moze przesledzimy ich zyciorysy? - zaproponowal. - Tak daleko wstecz, jak tylko sie da. -Czemu nie. Przynajmniej bedzie wygladalo, ze cos robimy. Gdy zaplacili rachunek, Hicks niespodziewanie zapytal: - A jesli chodzi o to zaproszenie na meksykanskie zarcie... nadal jest aktualne? -Jasne. Moze w srode? -Wiesz, chodzi mi o to, ze Rhoda jest... no, chyba jest jeszcze troche zagubiona. -Daj jej troche czasu. Przywyknie do tego wszystkiego. -Ona mowi, ze Richmond zle ja nastraja. Ma jakies zle przeczucia i sama nie wie dlaczego. -Juz ci mowilem, Hicks, ze prawdopodobnie brak jej dawnych znajomych i przyjaciolek. Znajdziemy jej jakies nowe. -Mam nadzieje - westchnal Hicks. - Wczoraj sie ze soba poklocilismy. -Z pewnoscia nie jestescie pierwsi na swiecie. -Nie, ale my sie bardzo rzadko sprzeczamy, nie mowiac juz o klotniach. Wyszli na zewnatrz, na zalana sloncem ulice. Decker przez chwile patrzyl na przejezdzajace samochody, a potem zalozyl swoje okulary przeciwsloneczne. -Hicks, twoja zona po prostu chce zwrocic na siebie uwage. One wszystkie tego potrzebuja. Gdy wrocili do biura, Decker zobaczyl migajace na aparacie telefonicznym swiatelko; ktos dzwonil do niego niecale dwie minuty temu. Przewinal tasme i odsluchal wiadomosc. "Porucznik McKenna? Tu Eunice Plummer. Pomyslalam, ze pewnie by pan chcial to wiedziec, wiec zadzwonilam. Sandra znowu go widziala. Strasznego Czlowieka". ROZDZIAL 14 Decker natychmiast oddzwonil.-Panna Plummer'' Tak. dziekuje za telefon. Kiedy Sandra go widziala? -Jakies pietnascie minut temu. Szlysmy wlasnie w gore Marshall Street i corka zobaczyla go. jak szedl w naszym kierunku -Czy pani tez go widziala? -Niestety nie, poruczniku. A Sandra byla tak przestraszona ze ten czlowiek moze ja rozpoznac, ze schowala sie za drzwi sklepu. -Panno Plummer, prosze mi powiedziec, gdzie to dokladnie bylo? -Na Marshall Street, miedzy Jedenasta i Dwunasta Ulica Sandra powiedziala, ze wszedl do szpitala. -Co takiego? -Sandra wyjrzala zza drzwi, zeby zobaczyc, czy sie do nas zbliza. Nie przeszedl przez Dwunasta Ulice, tylko wszedl do Szpitala College'u Medycznego. -A gdzie jest nasza policjantka, ktora miala was chronic? Moze mi ja pani dac do telefonu? -Ona sie w ogole nie pokazala, panie poruczniku. Pomyslalam wiec, ze pewnie pan uznal, ze nic bedzie nam potrzebna Kurwa, ten cholerny Cab, pomyslal Decker. Ciagle musi sie wpierdalac. -Gdzie pani teraz jest, panno Plummer? -Jestesmy obie w MacDonaldzie na Osmej Ulicy. Sandra byla taka zdenerwowana, ze postanowilam jej kupic mlecznego szejka. -Prosze tam zostac i nigdzie nie wychodzic. Juz po pania jedziemy. Decker zawolal sierzanta i zlapal swoj prochowiec. -Jestem - zameldowal sie Hicks. - Jakis problem? -Sandra znowu go widziala... No, co sie tak gapisz? Tego Strasznego Czlowieka. Rusz dupe. To moze byc to, na co czekamy. Jerry Maitland siedzial na lozku i ogladal program o odkryciach na Antarktydzie na poczatku dwudziestego wieku. Patrzyl na czarno-biale zdjecia przedstawiajace badaczy, ktorzy juz dawno nie zyli. Na jednym z nich zobaczyl czlowieka w czarnym grubym futrze, sfotografowanego na tle lodowej pustyni. "Z calej amerykanskiej ekspedycji z 1908 roku ocalal tylko jeden czlowiek, Clement Pearson. Gdy doszedl do bazy, opowiedzial niezwykla historie - podobno przez caly czas towarzyszyla mu w drodze tajemnicza postac, ktora pomogla mu przetrwac najgorsze chwile i ocalila go od niechybnej smierci. Postac ta caly czas trzymala sie w pewnej odleglosci od niego i nigdy nie przemowila. Gdy Pearson dotarl rano do McMurdo Sound, tajemnicza postac zniknela". Jerry poprawil sie na lozku i wlasnie mial zamiar przykryc sie kocem, gdy poczul, ze cos zaklocilo spokojna atmosfere pokoju. Przez jego twarz przeszedl powiew chlodu, jakby ktos otworzyl drzwi, wpuszczajac chlodniejsze powietrze z zewnatrz. Zerknal w lewo, ale drzwi byly zamkniete. Mial jednak nieodparte wrazenie, ze nie jest juz w pokoju sam. Wylaczyl glos w telewizorze i nasluchiwal przez chwile, marszczac brwi. Patrzyl na ekran, na ktorym widnial naszkicowany weglem rysunek Pearsona. przedstawiajacy tajemnicza postac, ktora rzekomo ocalila badacza od smierci: wielka, przytlaczajac; czarna plama na tle lodowych pustkowi. Nagle Jerry'emi wydalo sie, ze plama sie poruszyla. Zmruzyl oczy i pochylil sie nieco do przodu, by sie lepiej przyjrzec. W tym samym momencie katem oka dostrzegl, ze okno rowniez zadrgalo. Mial wrazenie, ze patrzy na tafle splywajacej wody. Zamrugal i potrzasnal glowa. Wiedzial, ze jest na silnych antybiotykach i srodkach przeciwbolowych. Moze dlatego mial zaburzenia wzroku. Przez chwile nic sie nie dzialo, wiec utwierdzil sie w przekonaniu, ze to wplyw jednego z lekow, ale nagle kwiaty stojace na malym stoliku drgnely i zaraz potem id glowki opadly. W tym samym momencie wyczul obok siebie czyjas obecnosc. Ktos lub cos stalo bardzo blisko lozka; slyszal stlumiony oddech i jeszcze jakis inny dzwiek, ktorego nie potrafil zidentyfikowac. Przypominalo to nieprzyjemny chrobot, jakby po drewnianym parkiecie biegly tysiace karaluchow. Pamietal ten dzwiek z dziecinstwa, gdy bawil sie na strychu w domu rodzicow. Siegnal niepewnie po dzwonek alarmowy lezacy obok na kocu. Nie bardzo wiedzial, co ma zrobic. Nie chcial wyjsc na wariata, ktory wzywa pielegniarki, bo w pokoju jest cos niewidzialnego i chrobocze. Moze to jednak tylko projekcje zmeczonego, udreczonego umyslu i dzialanie silnych srodkow przeciwbolowych. Ale jesli tak, to pielegniarki beda o tym wiedzialy i moze dadza mu cos na uspokojenie. Kiedy juz mial nacisnac dzwonek, chrobot zmienil sie w upiorny szelest. Powietrze wokol Jerry'ego zadrgalo i cos zlapalo go za nadgarstek z sila stalowego imadla. Krzyknal przerazliwie i szarpnal reka. Poczul piekacy bol; na jego twarz i jasny koc trysnela krew. Patrzyl z niedowierzaniem na swoja oderwana prawa dlon, lezaca na kocu. Jej palce drgaly konwulsyjnie, a z nadgarstka chlustala miarowo krew. Boze! Nie! To nie moze byc prawda! Takie rzeczy sie nie zdarzaja... Nieee! Nagle jakas ogromna sila chwycila go w sta Iowy uscisk i wylecial z lozka jak z procy. Przelecial kilka metrow i uderzyl w sciane przy oknie. Oszolomiony i przerazony, usilowal pozbierac sie i wstac. Podparl sie lewa reka i podniosl na chwiejnych nogach, ale nie mogl ustac. Opadl na kolana i zaczal sie czolgac w kierunku drzwi, zostawiajac za soba szeroka krwawa smuge. Po chwili cos nim znowu szarpnelo i uniosl sie w powietrze; jakas niewidzialna sila trzymala go w gorze jak malego szczeniaka. Boze, niech ktos mi pomoze! Ratunku! Blagam! Na pomoc! Cos owinelo mu sie wokol szyi i zacisnelo mocno. Krzyk uwiazl Jerry'emu w gardle; poczul, ze jest zupelnie bezradny. Przerazenie scisnelo mu serce i calkowicie go sparalizowalo. Slyszal tuz przy uchu chrapliwy oddech i czul zapach zimnej, stechlej ziemi. Wyczuwal, ze ta koszmarna niewidzialna postac ma na sobie ciezki, welniany plaszcz. Oddech upiora brzmial teraz jak zlowieszcze staccato: hrahh... hrahh... hrahh... hrahhh... Jerry chcial krzyknac, ale z jego gardla wydobyl sie tylko charkot: "Ra... tuunku... Bla... ghhh... aaam...". Nagle cos rozerwalo mu pizame, wszystkie guziki odpadly i polecialy na winylowa podloge. Sekunde pozniej w brzuch wbilo mu sie zimne ostrze, centymetr ponizej pepka. Jego cialem wstrzasnal przenikliwy, szarpiacy bol i uslyszal, jak z przeklutego brzucha uchodza gazy. Uderzyla go fala paralizujacej swiadomosci, ze za chwile umrze i nikt nawet o tym nie bedzie wiedzial, nikt nie pospieszy mu z pomoca. Zebral ostatki sil i szarpnal sie, probujac wyzwolic sie ze smiertelnego uscisku. Ale chwyt niewidzialnego napastnika nie zelzal ani troche. Mimo okropnego bolu Jerry nie poddawal sie. Nagle ogarnelo go przeczucie, ze zaraz stanie sie cos strasznego. Przez jego cialo przeszedl zimny dreszcz i natychmiast potem ogarnela go fala niepowstrzymanych mdlosci, gdy niewidzialne zimne ostrze jednym precyzyjnym, powolnym cieciem rozplatalo mu skore na brzuchu. Glowa Jerry'ego opadla w dol i ze zgroza zobaczyl, jak powloki brzuszne i cienka warstwa tluszczu rozstepuja sie, ukazujac czerwonawe, pokryte sluzem wnetrznosci. Ogarnie^ straszliwa panika, uslyszal chrapliwe sapniecie i uswiadomi sobie, ze upiorny demon czerpie z jego cierpienia ogromni satysfakcje. Przez chwile patrzyl oslupialy na swoje wnetrznosci, a potem jego cialem wstrzasnely drgawki. Byl teraz tylko przerazonym przepelnionym rozpacza malym chlopcem, czekajacym m mame, ktora przytulilaby go i ukoila bol. Chcial ja glosne zawolac, ale z jego gardla wydobyl sie tylko slaby charkot "Ma... mham... mhamoo... mamo... ratuj". Decker otworzyl drzwi od strony pasazera i podal dziewczynce reke. -No dalej, szybciutko, Sandra. Musimy sie spieszyc. -A ja? - zapytala Eunice Plummer. - Czy ja tez mam isc? -Tak, moze pani isc z nami - odparl Decker. - Hicks zaopiekuj sie panna Plummer. Chwycil Sandre za reke i wbiegli na stopnie szpitala. -A jak on mnie zobaczy... to co zrobimy? - zapytala lekko zdyszana dziewczynka. -Nie martw sie, ja sie nim zajme. Ty masz mi tylko powiedziec, gdzie on jest. Przeszli przez obrotowe drzwi i natkneli sie na ochroniarza, ktory podniosl do gory reke i oswiadczyl: -Chwileczke, prosze zaczekac. Musi sie pan najpierw zglosic do recepcji. Decker odchylil brzeg swojego prochowca. pokazujac mu odznake. -Pan wybaczy, ale bardzo sie spieszymy. -A ta mloda dama? -To nasz najmlodszy funkcjonariusz, Sandra Plummer. Jestesmy w trakcie akcji. A teraz, jesli pan pozwoli... Ochroniarz cofnal sie, a Decker i Sandra podbiegli do otwierajacej sie wlasnie windy. Hicks i Eunice Plummer podazali pare metrow za nimi, ale Decker nie chcial na nich czekac, krzyknal wiec tylko: "Bierzcie nastepna!" - i wdusil w przycisk z cyfra 5. Gdy jechali w gore, Sandra usmiechnela sie nerwowo. -Ale fajnie... Chyba zostane policjantka. -Juz nia jestes - zapewnil ja Decker. Rozlegl sie cichy gong i drzwi sie otworzyly. Wychodzac z windy, Decker ponownie wzial Sandre za reke i powiedzial: -Najpierw pojdziemy odwiedzic pana Geralda Maitlanda. To wlasnie on mieszka w domu, przed ktorym po raz pierwszy widzialas Strasznego Czlowieka. -A dlaczego go odwiedzamy? -No coz, moja pani oficer... Jesli mnie przeczucie nie myli, Straszny Czlowiek przyszedl do szpitala wlasnie do niego. Przeszli szybkim krokiem przez korytarz i zatrzymali sie przy pokoju Maitlanda. Decker rozejrzal sie i ze zdziwieniem stwierdzil, ze przy drzwiach nie ma dyzurnego policjanta. Na krzesle lezala tylko gazeta, a na podlodze staly dwa puste kubeczki po kawie. Kiedy nacisnal klamke, okazalo sie, ze drzwi sa zamkniete. Wygladalo na to, ze cos blokuje je od wewnatrz, byc moze podstawione pod klamke krzeslo. Nie mogl zajrzec do srodka, bo okienko w drzwiach bylo zasuniete. -Jerry? Jerry, tu Decker... wszystko w porzadku? - zapytal i uderzyl lekko w drzwi otwarta dlonia. - Jerry, slyszysz mnie? Jestes tam? Czy mozesz wstac i otworzyc drzwi? Jerry? Jerry, odpowiedz chociaz! Sandra spojrzala na Deckera i przygryzla dolna warge. -Mysli pan, ze nic mu nie jest? Chyba Straszny Czlowiek nic mu nie zrobil, prawda? -Miejmy nadzieje, ze nie. - Decker oparl sie oburacz o framuge i kopnal w drzwi. - Jerry, na milosc boska... slyszysz mnie?! Otworz drzwi... Nie wyglupiaj sie! -Sandra spuscila nagle glowe i potarla palcami czolo. -Znowu to czuje... Zlo... Zle przeczucie... Decker spojrzal na nia, a potem na drzwi. Zaparl sie i kopnal kilka razy, ale drzwi nie puscily. W tym samym momencie z jednej strony nadbiegl Hicks z panna Plummer, a z drugiej dyzurny policjant. -Gdzie ty byles, do diabla?! - krzyknal Decker. Policjant podniosl do gory foliowa torebke, w ktorej byl kartonik paczkow. -Bardzo przepraszam... Nie bylo mnie tylko pare minut. Czy cos sie stalo? -Jeszcze nie wiem, aleja na twoim miejscu zaczalbym sie modlic. A teraz pomoz mi z tymi cholernymi drzwiami. Maitland sie nie odzywa i nie wiem, co tam sie dzieje. Policjant i Hicks naparli ramionami na drzwi, a Eunice Plummer objela przerazona Sandre i cofnela sie. Odchylona do tylu glowa Jerry'ego spoczywala na niewidzialnym ramieniu. Patrzyl tepo w sufit, zdajac sobie niejasno sprawe, ze nadal wisi w powietrzu, trzymany w zelaznym uscisku. Bol przychodzil ostrymi falami wraz z cienkim, jednostajnym piskiem. Jerry'emu zdawalo sie, ze ten pisk uklada sie w jakas dziwna melodie, obca i nieprzyjemna. Lewa reka wciaz sciskal brzuch, starajac sie utrzymac razem rozciete powloki, ale bylo mu coraz trudniej. Nagle uslyszal tuz przy uchu chrapliwy szept: "No i kto jest teraz meczennikiem?". Zadrzal, ale nie mogl nic powiedziec. Nie mogl nawet przelknac sliny. W tej chwili pragnal tylko jednego: by ten horror i straszliwy bol wreszcie sie skonczyly. Znowu uslyszal wstretny szept: "No i kto teraz musi byc gotow na ostateczne poswiecenie?". Zaraz potem szept przeszedl w zimny, chrapliwy glos: "No i kto teraz poswieca wszystko dla chwaly i honoru?". Jerry byl oglupialy i przerazony. Chcial blagac o laske, ale z jego gardla wydobyl sie tylko charkot. W pewnej chwili wydalo mu sie, ze slyszy jakies wolanie i czyjs glos wymawia jego imie, ale to wszystko bylo bardzo daleko i oddalalo sie coraz bardziej. Wokol narastala zimna i sliska ciemnosc; czul ja na twarzy, na ramionach i nogach. Zaczal odplywac w te ciemnosc, gdy nagle nowy ostry bol szarpnal calym cialem. Glowa opadla mu do przodu, a to, co zobaczyl, sprawilo, ze zgroza scisnela mu gardlo i serce. Niewidzialna dlon wyciagala z jego brzucha jelito; wygladalo to tak, jakby samo unosilo sie do gory, jak zaczarowany przez zaklinacza waz. Nie... me... to sie nie dzieje naprawde... o Boze... -jeknal Jerry, patrzac, jak jego wlasne jelito okreca sie wokol szpitalnego lozka i zawiazuje na supel wokol drazka ramy. Nagle niewidzialny upior podrzucil go i Jerry zawisl na jego ramieniu. Plujac krwia, patrzyl ze zgroza na zblizajace sie okno. Dzwieki... glosy... Ktos wolal: "Jerry! Na milosc boska... slyszysz mnie? Otworz drzwi... Nie wyglupiaj sie!". Ale on nic me mogl zrobic. Straszliwie przerazony, broczac krwia z otwartej szeroko jamy brzusznej, patrzyl na okno. Po chwili niewidzialne ramiona uniosly go w gore i pchnely. Jerry uderzyl twarza w szybe, ktora rozprysla sie na tysiace kawalkow w szarpiacej, tnacej skore i kosci eksplozji, i wylecial na zewnatrz. Przez ulamek sekundy cieszyl sie nawet, ze zaraz roztrzaska sie na dole o chodnik i skoncza sie jego cierpienia, ale niemal w tym samym momencie targnal nim kolejny straszliwy bol, gdy zatrzymalo go zawiazane wokol ramy lozka jelito. Chwycil sie oburacz tej krwawej liny i probowal podciagnac w gore, ale rece nie znajdowaly zaczepienia na sliskiej powierzchni. Trzymal sie jednak kurczowo swojego jelita, jak ostatniej nadziei. Jeszcze nie spadlem... Jeszcze nie... Zyje... a dopoki zyje, moge sie uratowac... Przed oczami mignely mu jakies przerazone twarze i szeroko otwarte oczy. Widza mnie... widza... zaraz nadejdzie pomoc... Minelo kilka sekund. Jerry trzymal sie oburacz swojego jelita i wolno obracal sie wokol wlasnej osi. Zobaczyl wpatrzone w niego duze, kochajace oczy. Alison... Po chwili otoczyla go nieprzenikniona ciemnosc. Podazyl za jasnym spojrzeniem tych wielkich, dobrych oczu i poddal sie ich kojacemu cieplu. Bol ustal. Gdy Decker uslyszal brzek tluczonej szyby, nie czekal juz ani sekundy. Kopnal z calych sil w drzwi, ktore otworzyly sit; gwaltownie, jakby nigdy nie byly zamkniete. Wyciagnal rewolwer i wszedl do pokoju. Pierwsza rzecza, ktora natychmiast zauwazyl, byla sliska, zoltawa lina przywiazana do ramy lozka i wychodzaca przez okno. Nie zorientowal sie jednak od razu na co patrzy. -O kurwa... - wymknelo sie dyzurnemu policjantowi. - A co to takiego? -Wyglada na to, ze ptaszek nam wyfrunal - mruknal Hicks przygryzajac dolna warge. Powiazal jakies gowno i wylazl przez okno. Decker nic nie powiedzial, tylko rozejrzal sie po pokoju Popatrzyl na zakrwawione lozko i kaluze krwi na winylowe; podlodze. Skrzywil sie i powiedzial wolno, podchodzac do okna: -Albo skurczybyk znowu sam sie pocial, albo... Nie dokonczyl, bo w tym momencie dostrzegl cos dziwnego jakby drganie powietrza nad rozgrzanymi sloncem dachami. Nawet okienne ramy zafalowaly, a Deckerowi zakrecilo sie w glowie. Postapil krok do przodu, w kierunku okna. i nagle poczul silne uderzenie w piersi. Zachwial sie i upadl na lozko, uderzajac glowa w rame. -Poruczniku! - krzyknal Hicks, ale w tej samej chwili on takze zostal uderzony i przewrocil sie na fotel, ktory stal zaraz za nim. Kiedy dyzurny policjant ruszyl na pomoc Deckerowi niewidzialna sila pchnela go na drzwi. Co za kurwa?! - jeknal bolesnie i zlapal sie za nos, z ktorego obficie poplynela krew. -Drzwi! - krzyknal Decker. - Zamknijcie drzwi! Bylo juz jednak za pozno. Z korytarza uslyszeli wolanie przestraszonej Sandry: -To on! To on! Decker minal zdezorientowanego policjanta i wybiegl na korytarz, trzymajac oburacz swoja anaconde. Sandra wtulila sie w ramiona matki i pokazywala palcem na koniec korytarza. -Tam poszedl... Tam! Ooo... taam... widzicie? Widzicie go? Tam jest! Decker wpatrywal sie przez chwile we wskazanym przez dziewczynke kierunku, ale jedyna rzecza, jaka widzial, byla lekka turbulencja powietrza gdzies posrodku korytarza. Wymierzyl bron, w tym momencie jednak otworzyly sie drzwi dyzurki i na korytarz wyszly dwie pielegniarki. -Cofnac sie! - krzyknal Decker. - Z drogi! Zanim kobiety zdolaly w jakikolwiek sposob zareagowac, jedna z nich, pchnieta niewidzialna sila, upadla na podloge, a druga uderzyla w drzwi. Decker pobiegl korytarzem w strone wind. Drzwi srodkowej rozsunely sie. Wymierzyl bron, Jecz z kabiny wyszla tylko rehabilitantka ze starsza pania na wozku. Byly jeszcze dwie inne windy, ale jedna znajdowala sie na parterze, a druga na siodmym pietrze. -A niech to trad zezre! - sapnal wsciekle Decker i schowal rewolwer. Zawrocil i poszedl w strone pokoju Maitlanda, pomagajac po drodze wstac pielegniarkom. -Nie wiem, co sie stalo, ale poczulam, jakby mnie ktos pchnal - powiedziala jedna z nich, rozcierajac obolaly bark. -Wszyscy poczuli to samo - odparl spokojnie Decker. -Ale co to bylo? - zapytala druga. -Jeszcze tego nie wiemy, na pewno sie jednak dowiemy. Prawdopodobnie to jakas sztuczka. Nie martwcie sie, pracujemy nad tym. Musze potem z wami porozmawiac, wiec podajcie i swoje nazwiska. -Poruczniku! - zawolal Hicks. Decker wyczul ogromne zdenerwowanie w jego glosie. Poruczniku, mysle, ze powinien pan to zobaczyc. Decker westchnal i ruszyl w strone pokoju. W tym momencie rozsunely sie drzwi windy i wypadlo z niej dwoch ochroniarz trzech lekarzy pogotowia i pielegniarka. -Rychlo w czas - mruknal Decker. ROZDZIAL 15 -Kurwa, to przestaje byc smieszne - stwierdzil Cab.Decker zdjal okulary przeciwsloneczne i wytarl szkla swoim czerwono-zoltym krawatem. -Ale przynajmniej wiemy, z czym mamy do czynienia - powiedzial po chwili. -Och. doprawdy? Wiemy? -A nie? -A tak? Czyli co, kurwa... - goraczkowal sie kapitan. - Gonimy za jakims niewidzialnym gosciem, ktorego od czasu do czasu widzi walnieta malolata... -Ona nie jest walnieta. Ma tylko nieznaczne cechy zespolu Downa - sprostowal Decker. -Nie wkurwiaj mnie, Decker. - Cab spojrzal wsciekle na swojego podwladnego i wlozyl rece do kieszeni. - No, dobra, niech ci bedzie. Wiec gonimy za gosciem, ktory przez wiekszosc czasu jest niewidzialny. Widzi go jedynie dwunastoletnia dziewczynka, ktora zdradza tylko nieznaczne cechy zespolu Downa. I wlasnie to mam dac do prasy, tak? -A dlaczego nie? Moze znajda sie inni, ktorzy tez potrafia widziec takich facetow. Moze Sandra nie jest jedyna. Czy tobie ktos narobil do mozgu? Mam podac prasie, ze policja, czyli my... MY, Decker, poszukuje niewidzialnego goscia, ktory lata w plaszczu z peleryna i w kapeluszu z piorami, widzi go nastoletni nieznaczny Down. a poza tym niczego nie wiemy? Czy ty naprawde myslisz, ze mi sie spieszy na wczesna emeryture? Decker wzruszyl ramionami. -Mysle - powiedzial powoli, zakladajac z powrotem okulary - ze to mogloby nam pomoc. Oczywiscie nie musisz dzielic sie z prasa wszystkimi swoimi wiadomosciami i watpliwosciami. Ale byc moze ten gosc stosuje jakies sztuczki. -Jakie, kurwa?! Ma zestaw czapek-niewidek? -Nie wiem. Moze to jakas odmiana zbiorowej hipnozy moze cos innego... Cab, kurwa, nic wiem... Chodzi mi o cokolwiek, bylebysmy mogli rozpoczac nasze procedury. Wtedy dorwiemy skurwysyna. A jesli ten dupek to jakies nadnaturalne zjawisko, moze skontaktuje sie z nami jakas madra lepetyna o tych spraw i powie, jak go wysledzic. -Niby kto to mialby byc? Ktos z Archiwum Xl -Kapitanie - wtracil sie Hicks - ja sie zgadzam z porucznikiem. Mysle, ze dzisiaj ludzie sa juz na tyle otwarci i oczytani... -Oczytani? -Oczytani albo przynajmniej naogladani... na tyle, ze zrozumieja, o co nam chodzi. -A nam chodzi o diably w pelerynach, duchy roznego innego rodzaju latajace gowno... - prychnal sarkastycznie Cab. - Wspaniale, nie ma co. Wy traficie do wariatkowa, a ja na wczesniejsza emeryture. Po paru miesiacach emerytury dolacze do was. - Wyciagnal chusteczke i glosno wysmarkal nos. - Niestety, panowie, nie moge tego zrobic. Burmistrz zamienilby sie w bombe termojadrowa. Kiedys, gdy jakies pare lat temu cora jednego goscia z ratusza dala w dluga z rodzinnego domku, wezwalem na pomoc psychologa policyjnego i nieopatrznie wspomnialem o tym Jimmy'emu Barrettowi z Korpusu Ambulatoryjnego z White River Valley... -Tak, przypominam sobie - pokiwal glowa detektyw Rudisill. - Kaboom. -Wlasnie. Kaboom. Wyobrazacie sobie, co by zrobil burmistrz, gdybym oglosil prasie, ze poniewaz opieramy sie na zeznaniach i przeczuciach dziewczynki z Downem, pilnie poszukujemy ekspertow od hipnozy, egzorcystow i innych pogromcow duchow? -Hmm... - usmiechnal sie Decker. - No wlasnie. Jestem tego bardzo ciekaw. -Zrobilby sobie z moich jaj kolczyki. -W porzadku, panie kapitanie. - Decker spowaznial. - Mamy jeszcze co nieco do roboty. Chcemy pogrzebac w zyciorysach Maitlandow i majora Drewry'ego. Ale jesli to nic nie da, mysle, ze powinnismy dac ten rysunek do prasy. Cab pokiwal glowa. -W kazdym razie nie robcie niczego beze mnie, dobrze? -Nawet mi to przez mysl nie przeszlo, kapitanie - odparl Decker, usmiechajac sie krzywo. - I jeszcze jedno... Uwazam, ze Sandrze trzeba przywrocic ochrone. -Dobrze, jakos to uzasadnie. -Czy nadal chcesz jechac do Charlottesville we wtorek? - zapytal Decker. Cab spojrzal na niego i wlozyl rece do kieszeni. -Dlaczego ciagle mnie wypytujesz o moje plany? -Bez konkretnego powodu - odparl Decker. - Chcialem tylko wiedziec, gdzie bede cie mogl zlapac, gdyby dzialo sie cos szczegolnego. Kiedy wyszedl na skapany w pomaranczowym swietle zachodzacego slonca parking, zobaczyl Mayzie. -Czesc, Mayzie. Co tam slychac? - zapytal, obejmujac ja ramieniem. - Wlasnie mialem do ciebie dzwonic. Masz racje, musimy powaznie porozmawiac. Dziewczyna wysunela sie spod jego ramienia i usmiechnela lekko. -Decker, zdecydowalam, ze nie chce juz tego dziecka. -Zdecydowalas? A nie sadzisz, ze ja tez mam cos do powiedzenia w tej sprawie? -Przeciez oswiadczyles mi, ze nie masz zamiaru zostac tatusiem. -Wiem. Ale teraz... sarn juz nic wiem. Zaczynam sie przyzwyczajac do tej mysli. Pomyslalem, ze moglbym zabierac go na ryby... Albo nauczyc grac w studa. -Co to jest stud? -To taki rodzaj pokera. -A skad wiesz, ze to bylby chlopak? -Jak to skad? To musialby byc chlopak. Czy ja wygladam na faceta, ktory moglby miec corki'.' -Decker, ty masz nierowno pod sufitem. Tam, wtedy w meskiej toalecie... zachowywales sie jak... jak wariat. Nie chce, zeby ojcem mojego dziecka byl wariat. -Mayzie, po prostu cos mi sie wtedy przywidzialo. To byla jakas... halucynacja. Wiesz, zmeczenie, przepracowanie, hektolitry kawy, brak snu... -Mimo to nie zmienie zdania. Podeszli do jego samochodu i Decker ponownie ja objal. -Mayzie, czy bylas juz w klinice? Rozmawialas o tym? Wiesz, chodzi mi o ewentualne komplikacje... -A dlaczego mialabym isc do kliniki? Decker zmarszczyl brwi i patrzyl na nia przez chwile. -Sama chcesz to zrobic? Przeciez to bardzo niebezpieczne -Nie wiem, o co ci chodzi. -Jak to o co... O aborcje. -Nie jestem w ciazy. Decker. -Stracilas to dziecko czy jak? Juz sie w tym wszystkim pogubilem. Mayzie ze smutkiem pokrecila glowa. -Przepraszam cie. Bylam po prostu glupia. Pomyslalam ze to moze nas do siebie zblizyc... ze jesli ci powiem, ze jestem w ciazy, to... to... Czy ty wiesz. Decker, jak ja sie czulam? Czy kiedykolwiek o tym pomyslales? Nie... nie pomyslales. Caly czas tak bardzo jestes zajety soba, ze nie myslisz o innych ludziach... -Mayzie... -Lepiej nic juz nie mow. - Mayzie potrzasnela glowa i przylozyla nerwowo dlon do ust. - Ciagle widze cie z inna dziewczyna, stale jestes z kims innym. Idziesz do lozka z kazda, ktora wpadnie ci w rece. A to bardzo boli... bardzo. Decker spuscil wzrok i milczal przez chwile. Potem pogladzil ja po wlosach i usmiechnal sie slabo. -Tak mi przykro, Mayzie... naprawde. Nigdy nie mialem zamiaru cie zranic. Ja sam siebie juz tyle razy zranilem, ze sie do tego przyzwyczailem, i pewnie dlatego zapominam, ze inni tez maja uczucia... ze ty masz uczucia. Przygarnal ja czule do siebie. Dziewczyna nie bronila sie juz, ale oboje wiedzieli, ze to koniec ich zwiazku. Po chwili Mayzie odsunela sie od niego, otarla wierzchem dloni lzy z policzka i usmiechnela sie smutno. -Wiesz, to bylby wspanialy chlopak - powiedzial. - Nazwalbym go Decker McKenna Junior. Mayzie uniosla sie na palcach, pocalowala go w policzek i odeszla bez slowa. Decker patrzyl jeszcze przez chwile za nia i nieoczekiwanie uswiadomil sobie, ze z trudem przelyka sline. Podjechal po Hicksa i razem pojechali na Davis Street 4140. Dom Maitlandow otoczony byl zolta policyjna tasma. Decker otworzyl drzwi i weszli do pograzonego w polmroku hollu. Na scianach i podlodze wciaz jeszcze byla krew Alison Maitland, a w powietrzu unosil sie nieprzyjemny, duszacy zapach. -Kiedy zamierzaja tu posprzatac? - zapytal Hicks. -Jak znajdziemy to, czego szukamy - odparl Decker. - Nie wiem, co prawda, czego teraz zamierzamy szukac, ale cos wykombinujemy. Hicks zatkal sobie nos dlonia i skrzywil sie. -Szkoda, ze jadlem dzis rano sniadanie. Po tym, jak zobaczylem tego biedaka, wiszacego na wlasnych flakach... -Nigdy nie sadzilem, ze jelita sa takie mocne - powiedzial Decker. -Ja tez nie. -No to teraz juz wiemy. Hicks. dlaczego flaczki musza sie tak dlugo gotowac, he. he... -Jezu... zmiluj sie! Decker wszedl do kuchni i zaczal otwierac wszystkie szafki i szuflady. -Juz tam szukalismy - oswiadczyl Hicks, stajac w progu. - Zajrzelismy nawet do piecyka. Zajrzelismy wszedzie. -Wiem, madralo. I nie znalezliscie zadnego dowodu. Ale moze wtedy szukaliscie nie tego dowodu, co trzeba. -Co masz na mysli? -Wiesz, Hicks, uswiadomilem sobie... a wlasciwie to Mayzie mi uswiadomila, ze przez caly czas myslalem i martwilem sie o siebie. Moze czas pomyslec o innych... -Nadal me bardzo rozumiem, co... -O innych, Hicks. Pomyslec o innych. -Tak, Decker, slyszalem, co mowiles. Ale co to ma... -Powinnismy pomyslec o naszym niewidzialnym gosciu. Albo moze pomyslec jak on... Moze takze powinnismy pomyslec o Maitlandach i o tym, czym mogli go tak wkurzyc. -To byli zwykli, nieszkodliwi ludzie. -No widzisz, o to wlasnie chodzi, ze moze zle myslimy. -Jestescie dzisiaj chodzaca zagadka, poruczniku. -Hicks, zrozum... Myslimy o nich jak o zwyklych, nieszkodliwych ludziach, ale moze jest inaczej. A jesli ten niewidzialny upiorek uwaza, ze wyrzadzili mu jakas krzywde? -Mam zaczac mu wspolczuc? -Moze jeszcze nie teraz, he, he - zasmial sie Decker. - Dopiero jak go dorwe. Wrocil do holu i rozejrzal sie. Nad frontowymi drzwiami wisial sporych rozmiarow olejny obraz w ciezkiej ramie z mosieznymi okuciami. Decker podszedl i odchylil go, zerkajac na kryjaca sie pod nim sciane. -Juz to zrobilismy - oznajmil Hicks, patrzac, jak Decker wchodzi powoli po schodach, przygladajac sie wiszacym na scianie wzdluz nich mniejszym obrazom, przedstawiajacym Richmond, Mechanicsville i Newport News oraz wiejska idylle z rozesmianymi dziecmi i bawiacymi sie psami. Bylo tam tez kilka dziewietnastowiecznych fotografii, pojedynczych i grupowych, ukazujacych zolnierzy Konfederacji - i to one zwrocily uwage Deckera, a zwlaszcza jedna z nich. Zdjal ja ze sciany i zszedl ze schodow, przygladajac sie jej uwaznie. -Spojrz na to - powiedzial po chwili do Hicksa, pokazujac mu napis na odwrocie. - Pierwszy Korpus pod Richard's Shop na Catharpin Road, piaty maja tysiac osiemset szesc dziesiatego czwartego roku. Pod dowodztwem generala majora M. L. Maitlanda. Przyjrzeli sie dokladniej grupie dwudziestu oficerow i zolnierzy, stojacych w sztywnych pozach na szerokim trakcie, w cieniu wielkich, rozlozystych drzew. Dwoch oficerow trzymalo za uzdy konie. Jedno ze zwierzat musialo sie poruszyc w trakcie robienia zdjecia, bo bylo lekko zamazane. Poruszyl sie tez jeden z oficerow, stojacy nieco w tyle. Cala grupa miala na sobie lekkie mundury lub nawet tylko koszule, ale on ubrany byl w gruby plaszcz z oponcza, a na glowie mial kapelusz z polowa ronda opuszczona ku dolowi. Decker, mimo zamazanej twarzy, dostrzegl, ze nosil gesta brode. -Jerry Maitland powiedzial, ze podobizna Strasznego Czlowieka przypomina mu kogos, nie mogl sobie jednak przypomniec kogo. Spojrz na tego czlowieka, Hicks. Co o tym myslisz? Sierzant zmarszczyl brwi i zmruzyl oczy. -Wiem, co masz na mysli - powiedzial, wciaz trzymajac dlon przy nosie. - Ale to zdjecie zrobiono ponad sto czterdziesci lat temu. -Wcale nie sugeruje, ze ktorykolwiek z tych gosci nadal biega po swiecie. Ale pewne sprawy zyja nadal. -Oswiecisz mnie? -Jasne. Na przyklad idea i duch Starego Poludnia. -Nie czuje sie oswiecony. -Posluchaj... - Decker podrapal sie po czole. - Moze nasz facet ma wlasnie swira na tym punkcie, wiec ubiera sie jak oficer Pierwszego Korpusu i... -I zabija ludzi, ktorzy sa w jakikolwiek sposob zwiazani z wojna secesyjna. -Dlaczego mialby to robic? - zdziwil sie Hicks. -A skad, kurwa, mam wiedziec? To nie ja ich zabijam. Moze wierzy, ze jest tym oficerem z tego zdjecia... Moze poswiecil sie jakiejs sprawie albo dokonuje jakiejs wendety... Nie wiem. Przeciez taki Billy-Joe Bennet to tez swir. Zbiera wszystkie prochna z tamtych czasow i twierdzi, ze jest jednym z pendentow. -Pendentow? -To taka grupa, ktora nosi bagnety na pasie zakladanym przez ramie, jak szable i szpady. Hicks, my tu mamy do czynienia z jakimis szajbusami. mowie ci. -No coz, moze masz racje. W koncu Cicorge Drewry tez byl wojskowym. Jego przodkowie mogli miec wiele wspolnego z wojna secesyjna. Ale co z Alison Maitland? -Trzeba by troche pogrzebac w przeszlosci. Moze sie czegos dowiemy. - Decker westchnal i wskazal na fotografie. - Poki co, wezmiemy to arcydzielo do laboratorium. Niech nam to wyostrza i powieksza. I posadzimy para chlopakow za klawiaturami. Niech powesza w Internecie, na stronach dotyczacych wojny secesyjnej. Jestem pewien, ze cos znajda, moze nawet jakies nazwiska. Przeszukali reszte domu, ale po godzinie, gdy zaczelo sie juz robic ciemno, zrezygnowali. -Chyba niczego interesujacego juz tu nie znajdziemy - zawyrokowal Decker. - Wynosimy sie stad. Teraz roztancza sie tu juz duchy. Gdy wyszli na swieze powietrze, Hicks odetchnal pelna piersia. -Chyba nigdy nie przyzwyczaje sie do tego zapachu - powiedzial, pocierajac nos. Decker klepnal go po plecach i zasmial sie. -Dzien, w ktorym stwierdzisz, ze ten zapach ci nie przeszkadza, powinien byc twoim ostatnim dniem w tej robocie. W drodze do domu podjechal jeszcze do panny Plummer. Wjechal winda, ktora zgrzytala i hurgotala jak sredniowieczne narzedzie tortur, i zapukal do drzwi. Gospodyni wpuscila go, ale bylo wyraznie widac, ze nie jest zachwycona ta wizyta. -Sandra je wlasnie kolacje - oswiadczyla, gdy tylko Decker zamknal za soba drzwi. -Nie bede jej przeszkadzal - odparl, wchodzac do duzego jasnozielonego salonu. W progu cofnal sie i odchylajac sie do tylu, pomachal siedzacej w kuchni Sandrze. Odpowiedziala mu kiwnieciem reki i niesmialym, zaklopotanym usmiechem. -Jak ona sie czuje? -Nic jej nie jest. Oszczedzilam jej tego makabrycznego widoku w szpitalu... nie pozwolilam wejsc do pokoju. -To dobrze. -Nawet sie nie dowiedziala, ze ten biedak zginal. -Panno Plummer, przyszedlem przeprosic za wciagniecie Sandry w to wszystko. Gdybym wiedzial, co sie wydarzy... -Na szczescie nic sie nie stalo, poruczniku. Ale prosze nie oczekiwac dalszej pomocy z naszej strony. Sandra jest dla mnie zbyt cenna i nie bede jej narazala na... -Panno Plummer - przerwal jej Decker, unoszac do gory dlon. - Co do tego nie ma zadnych watpliwosci. Nie zrobimy niczego, co mogloby stanowic dla niej jakiekolwiek zagrozenie. Zalatwilem tez wam ponownie policyjna ochrone. Mam tylko nadzieje, ze nie okaze sie konieczna na dluzsza mete. -Czy sadzi pan, poruczniku - zapytala Eunice Plummer, patrzac Deckerowi prosto w oczy, ze uda wam sie zlapac tego upiornego morderce? -Nie wiem, panno Plummer. Mam nadzieje, ze tak. Ale moze to troche potrwac. -Jak dlugo? - W glosie Eunice Plummer pobrzmiewal wyrazny niepokoj. -Nie wiem. Po raz pierwszy mam do czynienia z kims, kogo nie widze. -Przeciez on musi miec jakas cielesna powloke, prawda? -Oczywiscie, ze tak. Inaczej by nie mogl... - Decker obejrzal sie i sciszyl glos -...wyrzucic Geralda Maitlanda przez okno. Ja sam go poczulem, kiedy mnie pchnal. Musi miec cialo, a jesli ma cialo, dopadniemy go. -On stosuje jakas sztuczke, prawda? -Tak sadzimy. Teraz tylko musimy sie dowiedziec, co to za sztuczka. -Sa przeciez rozni magicy i prestidigitatorzy, ktorzy po trafia robic takie rzeczy... -Wiem, panno Plummer... -Maaamo! - zawolala Sandra z kuchni. -Przepraszam poruczniku, musze zobaczyc, czy nie trzeba jej w czyms pomoc. Decker rozejrzal sie po pokoju. Zauwazyl oprawiona w srebro fotografie Sandry, gdy byla malym dzieckiem. Obok stalo zdjecie mezczyzny, byc moze ojca Sandry, usmiechajacego sie niemal identycznie jak George W. Bush. Przy kominku wisialy rysunki Sandry. Decker poczul prawdziwy podziw dla jej talentu. Potrafila przedstawic nie tylko kazdy szczegol obiektu, ktory rysowala. Jej male dzielka oddawaly takze atmosfere miejsca i mialy niepowtarzalny klimat. Jeden z rysunkow zwrocil szczegolna uwage Deckera. Byl to bardzo dokladny szkic starej stacji kolejowej na Main Street. Finezyjna, lekka kreska Sandry znakomicie oddawala unikalny charakter malych balkonikow, niepowtarzalnosc starych dachowek i pelnych uroku kamiennych obramowan okiennych. Harmonie i spokojny wdziek tego miejsca zaklocala jednak wiszaca nad jedna z wiezyczek ciemna, ciezka chmura, przypominajaca uniesionego, gotowego do uderzenia weza. -Interesujacy obrazek - powiedzial Decker, odwracajac sie w strone wchodzacej do pokoju Eunice Plummer. -Owszem. Z jakiegos powodu Sandra nazywa to "Domem Uciech". -"Domem Uciech"? Hmm... A co ma oznaczac ta chmura? -Nie jestem pewna. Pamietam dzien, w ktorym to narysowala. Byla wtedy piekna pogoda. Dziwne... - mruknal Decker, wypychajac jezykiem policzek. - Swietny szkic, ale troche niesamowity. ROZDZIAL 16 Nastepnego dnia wybral sie do fortu Monroe, czterdziesci kilometrow na poludniowy wschod od Richmond. Znajdujace sie tam Centrum Szkolenia i Dowodzenia Armii Amerykanskiej przez wiele lat bylo miejscem pracy majora Drewry'ego, ktory kierowal wydzialem Archiwum Historii Wojskowosci.Gdy Decker otworzyl okno samochodu, by pokazac straznikowi swoja legitymacje, poczul swiezy zapach bryzy znad Chesapeake Bay. -Mam umowione spotkanie z kapitanem Tonym Morello - oznajmil. - Gdzie moge go znalezc? -Nie mam pojecia - odparl straznik. -Jak to? -Ale za to wiem, gdzie obecnie przebywa pani kapitan Toni Morello. -Bardzo smieszne... -To jest przez "i", a nie przez "y". Toni, a nie Tony. -Dzieki za wyklad. - Decker usmiechnal sie kwasno. - Od razu widac, czym sie tutaj zajmujecie. No wiec, gdzie znajde pania kapitan Toni Morello. przez "i", a nie przez "y"' -W archiwum. Prosto, pierwsza w prawo i pierwsza w lewo. Decker zostawil samochod na parkingu dla odwiedzajacych popatrzyl z niesmakiem na swoja plakietke goscia i wszedl do budynku. Pani kapitan Morello byla w bibliotece. Odwrocona tylem do drzwi, pochylala sie nad biurkiem zawalonym roznymi dokumentami. Decker obrzucil ja krotkim, krytycznym spojrzeniem i doszedl do wniosku, ze nawet siegajaca kolan spodnica nie ujmuje uroku dlugim nogom pani kapitan. Gdy Morello odwrocila sie do niego przodem, usmiechnal sie mimo woli. Byla bardzo ladna, zgrabna kobieta, ktorej ksztaltnych wypuklosci nie mogl ukryc nawet sztywny, dokladnie wyprasowany mundur. -Dzien dobry pani. Porucznik McKenna z wydzialu zabojstw. Ale dajmy spokoj ceremoniom. Wszyscy, ktorzy mnie znaja, mowia mi Decker. -Dzien dobry panu. Kapitan Morello z wydzialu historii wojskowosci. Wszyscy, ktorzy mnie znaja, mowia mi "pani kapitan". Zaraz sie panem zajme. To brzmi obiecujaco, pomyslal Decker i rozejrzal sie po bibliotece. Drugie rzedy polek z teczkami i tekturowymi pudlami ciagnely sie az do samego konca pomieszczenia, od podlogi do sufitu. Decker zdolal odczytac kilka napisow z najblizszych teczek: "Operacja przegrupowywania wojsk alianckich we Wloszech, wiosna, 1945", "Zmasowany atak sil lotnictwa, Kambodza, 1971", "Operacje logistyczne w Bosni i Hercegowinie, 1994". Co za zakurzone piekielko, pomyslal. -Rozumiem, ze przyszedl pan porozmawiac ze mna o majorze Drewrym - powiedziala kapitan Morello, zamykajac w komputerze kilka plikow. - Wszyscy bardzo sie tu przejeli tym, co sie stalo. Majorowa Drewry nadal jest w szoku. -Nic dziwnego, pani kapitan. Nam tez nie jest latwo zajmowac sie takimi przypadkami, mimo pewnego... hmm... doswiadczenia. Chcialbym jeszcze raz porozmawiac z pania Drewry, ale chyba jeszcze nie teraz. Nie chce sprawiac jej dodatkowego bolu. Moze jednak tymczasem pani moglaby mi pomoc... -Zrobie, co tylko bede mogla. -Przede wszystkim interesuje mnie, czy major Drewry, a wlasciwie jego przodkowie, mieli cos wspolnego z jakimikolwiek walkami na froncie. -Och tak, oczywiscie. George byl bardzo dumny z historii swojej rodziny. Jego prapradziadek walczyl pod generalem Lee, a dziadek bral udzial w amerykanskiej kampanii na Filipinach. Byl w jednym oddziale z Teddym Rooseveltem. George zawsze zalowal, ze sam nie moze wziac udzialu w zadnej akcji o pelnym znaczeniu militarnym. -Czy ma pani jakies informacje dotyczace jego prapradziadka? -Oczywiscie. George poswiecil mnostwo czasu na ustalenie swojego drzewa genealogicznego i zdolal dotrzec do bardzo szczegolowych zrodel. -To znaczy? -Na przyklad pamietniki, listy, raporty... Chce pan rzucic na to okiem? Decker skinal glowa i poszedl za Morello wzdluz jednego z rzedow polek. -Prosze bardzo - powiedziala pani kapitan, zdejmujac jedna z teczek z napisem "Bitwa pod Wilderness, 5-7 maja, 1864 roku. Brygada generala-majora Maitlanda". Podeszla do biurka i polozyla teczke na jego blacie. - Tu ma pan zdjecie brygady generala majora Maitlanda, zrobione wczesnym rankiem szostego maja na tak zwanym Pomaranczowym Trakcie, tuz przed atakiem na nacierajaca armie rzadowa. Decker przyjrzal sie fotografii. Byla dokladnie taka jak ta, ktora widzial w domu Geralda Maitlanda. Z podpisu pod zdjeciem wynikalo, ze trzecim oficerem od lewej byl pulkownik porucznik Henry Drewry. Gdy kapitan Morello chciala juz odlozyc teczke, Decker uniosl nagle dlon i powiedzial: -Przepraszam, chwileczke, jesli mozna... chcialbym jeszcze cos zobaczyc. Zdjal okulary i ponownie przyjrzal sie dokladnie fotografii. Za grupa zolnierzy i oficerow stalo w cieniu trzech mezczyzn. Dwoch z nich mialo na sobie ciezkie welniane plaszcze, a wszyscy trzej nosili kapelusze z opuszczonym rondem, zdobione czarnymi piorami. Decker opuscil fotografie i popatrzyl na kapitan Morello. -Czy slyszala pani kiedys o Upiornej Brygadzie? -Tak, oczywiscie, ze slyszalam. Ale z tego, co wiem, to tylko legenda. Tworzac ja, generalowie wojsk federalnych mogli choc w pewnym stopniu zrzucic z siebie odpowiedzialnosc za porazke. Pod Wilderness mieli lepszy sprzet i aprowizacje, mieli tez o czterdziesci tysiecy zolnierzy wiecej, a jednak dali sie powstrzymac gorzej uzbrojonym, glodnym i zmeczonym konfederatom. Nie mowiac o tym, ze konfederaci prawie nie mieli juz amunicji. -Zachowaly sie jakies pisemne przekazy na ten temat? -Nie wiem, nie jestem pewna. Musialabym sprawdzic. -Bylbym bardzo wdzieczny, pani kapitan. A teraz, za pozwoleniem, czy nie mialaby pani przypadkiem ochoty na lunch? Wracal wlasnie do Richmond, jedna reka trzymajac kierownice, a w drugiej kupionego po drodze hamburgera, gdy zabrzmiala Piata symfonia. -Poruczniku, tu Hicks. Zdaje sie, ze mamy kolejna ofiare. ROZDZIAL 17 Skrecil w Szosta Ulice i przebil sie przez tlum gapiow. Wielkie frontowe okno restauracji "Jimmy the Rib's Soul Food" juz nie istnialo, a na chodniku lsnily tysiace odlamkow szkla. W poprzek ulicy stalo siedem policyjnych radiowozow, ambulans i dwie furgonetki z biura koronera.Decker wysiadl z samochodu i podszedl do jednego z gapiow, ktorego rozpoznal. Byl to mlody, chudy mezczyzna, ubrany w czerwono-biala koszulke bez rekawow, czerwony beret i karmazynowe zamszowe buty na obcasie. Calosci tego dosc niezwyklego stroju dopelnial naszyjnik z zebow rekina i kolczyki na lancuszkach. -Sie masz, Jonah. Co tu sie dzieje? -Dekka! A skad ja mam to wiedziec, czlowieku? Dopiero co przyszedlem. -Ale czegos sie przeciez dowiedziales. -Ze ktos zdmuchnal Juniora Abrahama. To byl klamca i hochsztapler, ja tam plakac za nim nie bede. - Jonah zadarl w gore swoj dlugi nos i uniosl lekko glowe. -Orientujesz sie moze, kto to mogl zrobic? - zapytal ostroznie Decker. -Ej, stary, daj zyc... -Jonah, badz dobrym czlowiekiem. Daj mi chociaz jakas wskazowke. Znasz to gniazdo termitow lepiej niz ja. -Dekka, czy ja wygladam na samobojce? Nawet gdybym cos wiedzial, tobie na pewno nie powiem. -Czy to jakas afrykansko-amerykanska omerta? -Nie, czlowieku. To jest moja wlasna ochrona mojego wlasnego tylka. Ktos, kto rozwalil takiego zakapiora jak Junior Abraham, rozmaze mnie na scianie jak moskita. -Jaka jest twoja cena, Jonah? -Nie ma zadnej ceny, nie w tym przypadku, Dekka. Czlowieku, ten, co to zrobil, musi byc naprawde twardym gosciem. Nawet gdybys nasmarowal moje jaja szpikiem kostnym i wpuscil do pokoju dwa glodne dobermany, to tez bym ci nie powiedzial. Decker potarl palcami czolo i usmiechnal sie. -A wiesz, Jonah, ze to calkiem niezly pomysl? Wszedl do restauracji po zgrzytajacym szkle. Wszedzie wokol bylo pelno ludzi: policyjna ekipa techniczna, policjanci w mundurach i gapie. Rozejrzal sie po urzadzonym ze smakiem wnetrzu. Na scianach wisialy fotografie znanych ludzi. Wsrod nich poczesne miejsce zajmowalo ogromne zdjecie usmiechnietej Maggie L. Walker, pierwszej kobiety w Ameryce, ktora zalozyla bank. Byly tu tez kolorowe i czarno-biale fotografie Denzela Washingtona i Arthura Ashe'a juniora. Cab i Hicks rozmawiali ze swiadkami. Decker spojrzal na zwisajace z sufitu plastikowe pnacza i podszedl do kolegow. -Tu jest jak w dzungli, cholera. -Masz racje - odparl Cab. - Chodz ze mna, to ci cos pokaze. Poprowadzil Deckera na tyl restauracji, dyskretnie oddzielonej od reszty mahoniowymi kratkami, oplecionymi winorosla. Na mahoniowej lawie siedzial odchylony do tylu czarnoskory mezczyzna w ciemnych satynowych spodniach i takiej samej koszuli. To, co znajdowalo sie powyzej kolnierzyka, bylo tylko krwawa miazga, w ktora zamienila sie dolna szczeka. Reszta roztrzaskanej glowy znajdowala sie na scianie. Decker zauwazyl fragment oka, ktory splywal wolno na grudce mozgu, az w koncu oderwal sie i spadl za lawe. -Ten czlowiek byl akurat w trakcie posilku... -powiedzie blady jak papier Hicks. Skrzywil sie, przylozyl dlon do ust i dopiero po chwili skonczyl zdanie... i nawet widac, co wlasnie zamierzal przelknac, ale nie zdazyl. Jadl salatke z szynka i ziemniakami. On to nadal ma w przelyku... -Wierze ci na slowo - mruknal Decker i odwrocil sie do Caba. - Co tu sie stalo, kapitanie'.' To mi nie wyglada na robote naszego goscia. -Nie uprzedzaj sie, Decker. Nie uprzedzaj sie i nie sugeruj Przeciez nie wiemy, kim jest ten NASZ gosc. -Ale zgodzisz sie ze mna, ze tamte dwa przypadki zasadniczo roznia sie od tego. -I tak, i nie... -A jak to wygladalo tutaj? -Bylo mniej wiecej tak: Junior Abraham zawsze jada tu w poniedzialki i zawsze zamawia to samo. Zawsze siedzi tylko w tym miejscu. To znaczy siedzial... do dzisiaj. Zwykle bywa tu z bratem, Treasure'em, i ze swoimi ochroniarzami. Kiedy przyszli, podszedl do nich facet, ubrany jak kelner, z taca, na ktorej mial zupe rybna. Cab wyjal chusteczke, kichnal poteznie i jak zwykle pokreci; glowa, uzalajac sie nad swoja alergia. -Dasz wiare, ze mamy az dziewieciu naocznych swiadkow? - powiedzial, chowajac chusteczke do kieszeni. - Wszyscy zgodnie twierdza, ze ten rzekomy kelner zrzucil miseczki z goraca zupa wprost na jaja Juniora. Ten sie za nie chwycil... to dosc naturalny odruch, powiedzialbym... i wtedy facet wyciagnal spod fartucha jakas armate. Efekt widzisz sam. Przy drzwiach wyjsciowych stal zawsze goryl Juniora, ale nasz facet nie fatygowal sie przez drzwi. Skasowal szybe i zniknal. -Ktos rozpoznal tego kelnera? -Jesli nawet, to nikt sie do tego nie przyznal. W koncu kazdy chce miec glowe na swoim miejscu. - odparl Cab, patrzac na bezglowe zwloki Juniora Abrahama. - Jak bys sie czul, Decker, gdyby kazdy mogl zajrzec ci do przelyku? Decker potarl palcem czolo i pokiwal glowa. -No dobrze. Ale dlaczego twierdzisz, ze ta sprawa ma cos wspolnego z naszym dochodzeniem? To mi wyglada na zwykle gangsterskie porachunki... -Bo facet niby wyszedl z kuchni, ubrany jak kelner, z taca... -A skad mial wyjsc, z ubikacji? -Problem w tym, ze nigdy go w tej kuchni nie bylo, Decker. -Wszyscy swiadkowie zgodnie twierdza-wtracil Hicks - ze gosc wyszedl przez kuchenne drzwi, ale kucharze daja glowe... hmm... ze go tam nie bylo. -Dajcie spokoj, panowie - machnal reka Decker. - Po prostu nie zauwazyli go. Nie zwrocili na niego uwagi. Wiecie, jak to jest, gotowanie, zagladanie do garow, pilnowanie, zeby nic sie nie przypalilo, przyjmowanie zamowien... i cholera jedna wie co jeszcze. Mogli nie zwrocic uwagi na goscia ubranego jak kelner. -Ale oni przysiegaja, ze go tam nie bylo - upieral sie Hicks. -Czyli co... nagle, ot tak sobie, pojawil sie juz za drzwiami? -Na to wyglada. -No dobrze - mruknal Decker. - Porozmawiam z kucharzami, najpierw jednak pogadam sobie z Treasure'em. Jest jeszcze tutaj? -Tam siedzi - odparl Hicks, wskazujac na kat sali. - Ale ja juz mam jego wstepne zeznanie. Decker podszedl do mlodego szczuplego mezczyzny, rozgladajacego sie nerwowo. -Czesc, Treasure. Przykro mi z powodu twojego brata. -Taaa... - wymamrotal chlopak. -Czy rozpoznales faceta, ktory to zrobil? Treasure pociagnal nosem i potrzasnal glowa. -Nigdy wczesniej tego goscia nie widzialem. -Powiesz mi, jak on wygladal? -Juz powiedzialem takiemu jednemu od was. - Treasure wskazal ruchem glowy na Hicksa. -Powiedz to rowniez mnie, Dobrze? -To byl brat. -Czyli czarnoskory, tak? No dobrze... Byl wysoki? -Normalny. -Co jeszcze? Byl gruby czy szczuply? -Ani taki, ani taki. Normalny. Decker skinal glowa. -A jakies znaki szczegolne? Wlosy, blizny, wasy... Moze sztuczny nos? -Nie, nic takiego. Wszystko stalo sie tak nagle... Wylal zupe i strzelil. -Wylal zupe i strzelil... rozumiem. -Sluchaj, czlowieku - Treasure zamachal nerwowo rekami - jakbym wiedzial, kto to zrobil, sam bym go zabil. -Rozumiem - odparl Decker. - Dzieki, Treasure. Podszedl do Caba. -Czarny, srednia budowa ciala, waga przecietna. To w jakis sposob zaweza pole poszukiwan. -No pewnie - burknal Cab. - Z calego miasta do polowy. Decker pchnal wahadlowe drzwi do kuchni i az sie cofnal od fali goracego powietrza, ktora w niego uderzyla. Kiedy zaczal sie rozgladac po stosunkowo niewielkim pomieszczeniu, podszedl do niego glowny kucharz, jeszcze grubszy niz Cab. Zdjal z glowy czerwona opaske i przetarl nia spocone czolo. -Porucznik McKenna - przedstawil sie Decker. -Louis - odpowiedzial kucharz. Wytarl w fartuch rece i wyciagnal dlon. - To jest Roy - dodal, obracajac sie i wskazujac za siebie - a tam jest Toussaint. Jestesmy tylko we trzech, ale to w zupelnosci wystarczy. -Jestem pewien - usmiechnal sie Decker. - Moj partner mowi, ze nikogo tu nie widzieliscie na krotko przed zabojstwem. -Zgadza sie, prosze pana. Bylismy tylko my trzej. A ta kuchnia, jak pan widzi, nie jest zbyt duza. Poza tym mamy dwie kobiety do pomocy, Gine i May. -Kobiety, mowi pan... - powiedzial wolno Decker, przygladajac sie lezacym obok sztuccom, jakby to byly niezwykle wazne dowody rzeczowe. - Wiec nie widzieliscie tu nikogo ani nikt stad nie wychodzil. Ale wobec tego dlaczego dziewieciu swiadkow twierdzi zgodnie, ze ten kelner wyszedl z kuchni, niosac tace z zupa? W jaki sposob mogl wziac stad te zupe i wyjsc niezauwazony? -Nie wiem, prosze pana. Nie umiem odpowiedziec na to pytanie. Ale przysiegam panu na moje dzieci, ze nie bylo tu zadnego kelnera. Dwaj pozostali kucharze pokiwali skwapliwie glowami. Decker podniosl przykrywke z brytfanki i wciagnal nosem unoszaca sie nad nia pare. -Wspaniale pachnie - stwierdzil, a potem uniosl glowe i dodal: - Mam nadzieje, Louis, ze nie chronisz w ten sposob wlasnej dupy. To dochodzenie w sprawie zabojstwa i ktokolwiek sklada falszywe zeznania, ma potem dosc spore klopoty. Louis potwierdzil energicznym skinieniem glowy, ze wszystko rozumie. -Powiedzialem panu prawde, poruczniku, i powtorze to jeszcze raz. Oprocz nas trzech nikogo innego w kuchni nie bylo. -Wiec jak on to zrobil? Wyszedl przez drzwi, przez ktore nie przeszedl? Louis przygryzl gorna warge i po chwili wahania oswiadczyl: -To bylo zaklecie. -Zaklecie? - Decker uniosl brwi. -Tak, magiczne zaklecie. Innego wyjasnienia nie widze. -Rozumiem, zaklecie... Tylko jakos nie wydaje mi sie, zeby luska, ktora znalezlismy, rowniez byla zaczarowana. -Bo to byla wiadomosc. Okana obbara. -Okana obbara? A co to znaczy? -"Nie trac glowy tylko dlatego, ze umierasz". -Dosc ponura maksyma - mruknal Decker. -Nie ma innego wyjasnienia, prosze pana. -Chodzi o santerie, tak? Te wszystkie zaklecia i inne czary-mary? -Tak, prosze pana. To santeria - skinal glowa kucharz. -No coz, moze i tak - westchnal Decker. - Sluchaj, Louis... nie oddalajcie sie zbytnio. Pewnie jeszcze bedziemy chcieli z wami trzema pogadac. -Oczywiscie, prosze pana. Decker wyszedl z kuchni i stresci! Hicksowi rozmowe z kucharzem. -Naprawde myslisz, ze to moze miec cos wspolnego z santeria? - zapytal Hicks. -Nie wiem, stary. Ale me zdziwilbym sie. Niektore gangi w miescie praktykuja santerie, a szczegolnie Egun. -W jakim celu? -Sadza, ze to im daje nadnaturalna sile i chroni ich przed wrogami. Daje im tez poczucie odrebnosci. -Matka Rhody siedzi w tym po uszy. Wiesz, ziola, skorupki jajek, laleczki, muszelki... Nie mialem pojecia, ze jeszcze tylu ludzi praktykuje to dzisiaj. -Zdziwilbys sie, ile tego mamy w Richmond. Santeria, voodoo, hoodoo... co tylko chcesz. -Ale chyba nie sadzisz, ze ten kelner pojawil sie tutaj za sprawa magii, co? -Tak naprawde to jeszcze nic nie sadze. Ale slyszalem kiedys o pewnych santeros, ktorzy potrafia czynic cuda z ludzkimi zmyslami. Nie pytaj mnie, jak to robia - zastrzegl sie Decker, widzac otwarte usta Hicksa - bo nie wiem. Byc moze Cab ma racje. Moze tutaj byl ten sam gosc, co u Maitlandow i majora Drewry'ego, i zrobi! to samo: hipnoza, zludzenie optyczne, sugestia i cholera wie, co jeszcze. Zerknal w bok i zobaczyl, ze Cab rozmawia z kelnerkami. Jedna byla duza, gruba i przysadzista, a druga szczupla i niewysoka. Jej krotka spodniczka prawie niczego nie zakrywala. -Ktora z was jest ktora? - zapytal dziewczyne w krotkiej spodniczce. -Ja jestem May. A to Gina. -Widzialas tego kelnera w kuchni, May? -Nie, nie widzialam. -A kiedykolwiek przedtem? -Nie, nigdy. -Dobrze, posluchaj... Daj mi swoj numer telefonu, bo na pewno bede mial jeszcze kilka pytan. Gdy dziewczyny odeszly, Cab popatrzyl na Deckera i pokrecil glowa. -Ty sie chyba nigdy nie zmienisz, Decker. Ciekawe, jakie go rodzaju pytania chcesz jej zadac, he, he. -Zle mnie oceniasz, kapitanie. -Tak? To dlaczego nie wziales numeru telefonu od tej drugiej? -Chcesz, zebym czerpal przyjemnosc ze swojej pracy, czy nie? Cab burknal cos pod nosem, wyciagnal gwaltownie chusteczke i kichnal. -Ta alergia jest gorsza niz wrzod na dupie. I jak tam pogadanka z kucharzami? -Nie zakwalifikowaliby sie do Mensy, ale... hmm... nie wiem, chyba jednak im wierze. -No to skad wzial sie nasz facet? -Glowny kucharz twierdzi, ze to santeria. Cab uniosl brwi. -Taak? Decker, albo mnie nabijasz w butelke, albo sam masz bardzo daleka droge do Mensy. -Wszystko wskazuje na to, ze facet wzial sie znikad. -Santeria... - Cab skrzywil sie. - Kurwa, Decker. Czy ty wiesz, co to znaczy? -Tak. To samo, co smoki, duchy i Merlin. -Nie o to mi chodzi. -Wiem, kapitanie, zartowalem. Ale to moze oznaczac, i znowu mamy do czynienia z gangami i Krolowa Ache. -Tak. - Cab kiwnal glowa i otarl nos wierzchem dloni. - Krolowa Ache, kurwa... Myslalem, ze Junior Abraham trzyma sie od tych rzeczy z daleka. -Chyba nie. Mial cos wspolnego z finansami Krolowa Ache. -No coz, McKenna... Wiem. ze uwielbiasz Krolowa Ache i wiem, ze duzo o niej wiesz. -Nawet nie ma o czym mowic, kapitanie. To sprawa dla kogos innego. Daj to Rudisillowi albo Watkinsowi. On przynajmniej tez jest czarny. -McKenna, nie mam wyboru. Nikt nie ma takiego do swiadczenia jak ty. Ty znasz tych ludzi. Krolowa Ache... -Tak, znam - przerwal mu Decker. - Ale sam wiesz, co sie stalo, kiedy ostatnio mialem z nimi do czynienia. Cab polozyl Deckerowi dlon na ramieniu. -Wiem, ale przeciez nigdy nie dowiedziono, ze Krolowa Ache miala cos wspolnego ze smiercia Cathy. A ty najlepiej nadajesz sie do tej roboty. -Kapitanie, naprawde wolalbym, zebys dal te sprawe Watkinsowi. -Decker, miej jaja, czlowieku! Poza tym juz czas, zeby Hicks zapoznal sie z niektorymi afroamerykanskimi mieszkancami Richmond. ROZDZIAL 18 Krolowa Ache mieszkala w czesci miasta zwanej Jackson Ward, w kamienicy z czerwonej cegly z bialymi zelaznymi balkonami. Nalezala ona kiedys do Bookera Morrisona, kaznodziei, ktory czesto mawial, ze "Ci, ktorzy zaznali niewoli na ziemi, beda wolni po wsze czasy w niebie. A ci, ktorzy w niewole brali, sami sluzyc przez wieki beda". Za swoje kazania zostal powieszony za nogi, oblany parafina i podpalony. Na przelomie dziewietnastego i dwudziestego wieku Ku-Klux-Klan nie wybaczal takich pogladow.Popoludnie bylo upalne, a po ciemnoniebieskim niebie snuly sie leniwie nieliczne obloczki. Decker zaparkowal tuz przed frontowymi schodami, ktorych strzeglo dwoch czarnych ochroniarzy, i przyjrzal sie budynkowi dokladnie, jakby byl zainteresowany jego kupnem. Razem z Hicksem podeszli wolno do ochroniarzy i zatrzymali sie. -Czesc, George. Czesc, Newton. Jak wam idzie w tych ciezkich czasach? -Zazwyczaj nie pozwalamy nikomu parkowac przy schodach, poruczniku. Chodzi o bezpieczenstwo. -1 dobrze robicie. Czy szanowna pani w domu? -Czy ona pana oczekuje, poruczniku? -Nie wiem, ale na pewno sie mnie spodziewa. Wiecie przeciez, ze Junior Abraham opuscil ten padol lez. -Junior Abraham? Nic o tym nie slyszelismy, poruczniku. -Chyba sie nawet wam nie dziwie. Teraz w miescie panuje prawdziwa epidemia gluchoty i slepoty. No dobra, powiadomcie szanowna pania, ze mam zamiar zadac jej kilka pytan. Newton wyciagnal telefon komorkowy. -Mikey? Mamy przy schodach McKcnne. Co? Porucznika McKenne. Mowi, ze chce pogadac z Krolowa. - Newton czekal przez chwile, a potem skinal glowa. - Dobrze, rozumiem. -No i jak? - zapytal Decker. -Krolowa mowi, ze to nie jest odpowiedni dzien. Ase jest dzis nieodpowiednie. -Nieodpowiedni dzien? Nieodpowiednie ase? Pocalujcie mnie w dupe. Niech ten Mikey jej powie, ze to jest sledztwo w sprawie zabojstwa. Jesli nie pogada z nami teraz, bedzie musiala pofatygowac sie do nas. Ale wtedy atmosfera bedzie mniej przyjemna. Newton patrzyl przez chwile na Deckera, wyraznie sie wahajac. W koncu znowu wyciagnal telefon. -Mikey? McKenna mowi, ze musi pogadac z Krolowa teraz. Chodzi o rozwalke Juniora Abrahama. Co? Tak, dokladnie tak. Dobra. - Rozlaczyl sie i powiedzial do Deckera: - Krolowa sie zgodzila, ale mowi. zeby potem pan nie mial pretensji, jak cos pojdzie nie tak. Zaprowadzil Deckera i Hicksa schodami w gore. Drzwi otworzyl im wysoki mlody czlowiek z sumiastymi wasami i odstajacymi uszami i poprowadzil ich przez rozlegly, wylozony mahoniowym parkietem hol z wielkimi antycznymi lustrami -Hej, ty chyba nie jestes Michael, najmlodszy syn Krolowej, co? - zapytal Decker. Mlody czlowiek skinal glowa. -Nie wierze. Jak cie widzialem ostatnio, ledwie od podlogi odrastales. Co ci tu daja do zarcia, odzywke dla zyraf? Przeszli przez hol, potem przez wysoki, zwienczony lukami korytarz i weszli do salonu. Prawie wszystkie zaslony byly zaciagniete, wiec w salonie panowal polmrok. Decker wyczul lekki zapach marihuany. Krolowa Ache wierzyla, ze w jej zylach plynie krolewska krew, i ten salon, jako jej komnata krolewska, mial o tym dobitnie swiadczyc. Z sufitu zwisal wielki, lsniacy krysztalowy zyrandol, mahoniowe meble pysznily sie bogactwem ornamentyki, okna przesloniete byly purpurowym welwetem przetykanym zlotymi nitkami, a pokryte drogim welurem krzesla i fotele mogly rownie dobrze stac w Wersalu. Ale to nie byla jednak wersalska komnata. Na scianach wisialy ponure olejne obrazy, przedstawiajace mityczne bestie afrykanskiej dzungli. Po obu stronach wielkiego kominka staly, niczym straznicy, figury z kosci sloniowej. Ich groteskowe twarze i przygarbione sylwetki przypominaly modliszki. W tylnej czesci salonu znajdowal sie oltarz poswiecony bogom santerii. Byl oswietlony swiecami, zastawiony statuetkami i ozdobiony muszlami, maskami posmiertnymi oraz kurzymi piorami. Na fotelach siedzialo trzech mezczyzn. Wszyscy mieli na sobie ciemne koszule i marynarki od Armaniego, a na przegubach droga bizuterie od Schwarzschilda. Krolowa Ache siedziala obok na malej sofie, pykajac z malej, frymusnej fajeczki, na ktorej cybuchu wyrzezbiona byla ludzka twarz. -Czego panowie ode mnie oczekujecie? - zapytala, gdy Decker i Hicks podeszli blizej. - Ase nie jest sprzyjajace, wiec jak mozecie oczekiwac, ze bede miala dobra abal -Nie wiem - odparl Decker. - Moze bedzie miala pani lepsza aha w naszej kwaterze. -Hej ty, sluchaj no... - warknal jeden z mezczyzn i zaczal wstawac z fotela, ale Krolowa powstrzymala go gestem dloni. Byla niewatpliwie atrakcyjna kobieta. Decker znal jej ojca, Kinga Special. Odziedziczyla po nim wzrost, miala prawie metr osiemdziesiat. Miala tez dlugie nogi i rece oraz delikatne rysy, ktore przekazala jej w spadku kubanska matka. Jej cera byla tak jasna, ze moglaby uchodzic za opalona biala kobiete. -Wiec co to za historia z tym Juniorem Abrahamem? - zapytala po chwili, wysuwajac lekko stope ozdobiona w kostce zlotym lancuszkiem. -Mialem nadzieje, ze pani bedzie wiedziala na ten temat nieco wiecej niz ja. -Pierwszy raz o tym slysze - odparla Krolowa, krecac powoli glowa. - Przykro mi. Junior nie byl zlym czlowiekiem, ale nie mialam do niego zaufania. To byl kretacz i kanciarz, na pewno jednak nie zaslugiwal na taka smierc. -A moze odkryla pani przypadkiem, ze nie byl takze uczciwy wobec niej? Moze wkladal lape do nie swojej kasy? Krolowa usmiechnela sie lekko i Decker pomyslal, ze jest te jeden z tych usmiechow, jakie zawsze mu sie podobaly. Zapowiadal cos bardzo ekstatycznego i zarazem niebezpiecznego Czekal na ciag dalszy, ale Krolowa powiedziala tylko: -Ten, kto ma glowe na karku, nie nosi czapki. A kto nosi czapke, nie ma glowy na karku. -Ciekawe spostrzezenie, Wasza Wysokosc - odparl Decker. -Nic nie moge dla pana zrobic, poruczniku - dodala wciaz usmiechajac sie. - Gdyby Junior kiedykolwiek mnie oszukal, musialby pokryc moje straty. Ale nic wiecej. -I ja mam w to uwierzyc? Niewiele o pani wiem, z pewnoscia jednak nie wybacza pani niczego i nikomu - oswiadczyl Decker. Krolowa Ache wydmuchnela chmurke dymu i spojrzala mi prosto w oczy. -Nic pan o mnie me wie, poruczniku. Dla pana moja dusza jest zamknieta jak twierdza. I nie ma pan zadnego dowodu na to, ze mam cos wspolnego ze smiercia Juniora Abrahama Doprawdy? To nie byla zwykla smierc. Morderstwo mialo miejsce w restauracji Jimmy'ego Riba. jesli chce pani wiedziec Ale mam wrazenie, ze pani to wcale nie interesuje... Moze dlatego, ze i tak pani o tym wie, Wasza Wysokosc. - Decker katem oka dostrzegl nerwowy gest jednego z mezczyzn, wyraznie rozdraznionego okresleniem "Wasza Wysokosc". - Zabojca wyszedl z kuchni i odstrzelil Juniorowi glowe. Wydaje mi sie, ze to sie przytrafia kazdemu, kto wejdzie pani w droge. Najciekawsze jest jednak to, ze w kuchni nikt tego czlowieka nie widzial. -Nie wiem, dlaczego mialoby mnie to interesowac - odparla chlodno Krolowa. -Sa tylko dwa wyjasnienia - kontynuowal Decker, jakby nie slyszal tej odpowiedzi. - Pierwsze, ze obsluga kuchni po prostu go nie zauwazyla... -A drugie? -A drugie, ze to santeria. Przyszedlem wiec zapytac, kto w tym miescie, oprocz pani, posluguje sie technikami santerii. -Czasem stosuje ebbo dla wlasnej ochrony, ale nic poza tym. -Ebbo? -To nie zaklecie, poruczniku, tylko cos w rodzaju szczegolnego oddania, poswiecenia. To technika koncentracji na emocjach i uczuciach. Wzmaga silna wole i blokuje zle intencje. Chroni tez przed zlymi duchami i urokami. -A co ze stawaniem sie niewidzialnym dla innych? Jaka powinna byc wtedy ebbo? Krolowa potrzasnela glowa. -Nie ma ani takiej ebbo, ani takiego zaklecia. Jesli cos lub ktos byl niewidzialny, to albo nie bylo go wcale, albo inni go nie zauwazyli. -Cos albo ktos... - powtorzyl w zamysleniu Hicks. - A moze i ktos, i cos. -Co pan ma na mysli? - zapytala Krolowa, nie raczac nawet spojrzec na sierzanta. -Skoro ktos potrafi byc niewidzialny, to moze zrobic wszystko, a i tak nikt niczego nie zauwazy - wyjasnil Hicks. - Moze pozostawic po sobie slady, ale one tez beda niewidzialne. Krolowa nie odpowiedziala, obrocila jednak powoli glowe i spojrzala na niego w taki sposob, jakby chciala zapamietac nie tylko jego twarz, ale takze i dusze. Hicks poczul, jak ciarki przebiegaja mu po plecach, i z niepokojem zerknal na swojego towarzysza. Decker wzruszyl ramionami i powiedzial: -Zadam pani jeszcze jedno pytanie: Czy zna pani jakikolwiek powod, dla ktorego ktos moglby chciec zabic Juniora Abrahama? -Nie, poruczniku. Nie znam takiego powodu. -No coz, wobec tego nie bede juz dluzej pani fatygowal. Jak na razie, nie mam wiecej pytan. Kiedy juz bede mial dostep do konta Juniora, byc moze poprosze pania o mozliwosc wgladu w niektore ksiegi. Chodzi o porownanie paru rzeczy. Ciekawe, ile wam zakosil. -Jesli ja sama niczego nie zauwazylam, to znaczy, ze nie bylo tego wiele. Sam pan wie, poruczniku, jak bardzo pilnuje moich spraw. -O tak, doskonale wiem. -Ale coz - Krolowa westchnela lekko - jeden czlowiek nie moze wiedziec wszystkiego. Niektorzy uczeni z Ifa nie maja pojecia o Ofa. Inni sa ekspertami na temat Ofa, ale nie wiedza nic o Ifa. -Niektorzy detektywi nie wiedza, kto zabil Juniora Abrahama, ale zawsze rozpoznaja kiczowaty filozoficzny chlam, nawet wtedy, gdy jest to metaforyczny chlam. -Do widzenia, poruczniku. Michael wskaze panu droge. ROZDZIAL 19 Pracowali do wieczora. Bylo juz dobrze po osmej, gdy Decker zdjal okulary i przetarl dlonmi twarz.-No dobra, mysle, ze na dzis wystarczy - oswiadczyl. Hicks rzucil mu na biurko liste nazwisk. -To sa wszyscy znani nam czlonkowie Egun, ktorzy mogli byc dzisiaj w poblizu restauracji Jimmiego Riba w porze lanczu. Jutro zajme sie nimi i sprawdze ich alibi. -Mozesz zapomniec o Wendellu Brownie - mruknal Decker, zerkajac na liste. - W lutym Struttersi obcieli mu jaja, bo posuwal jedna z ich panienek, i kazali mu je zjesc. Facet nie nadaje sie do niczego, a juz na pewno nie do znikania i pojawiania sie przed kuchennymi drzwiami. Ale i tak wykonales kawal dobrej roboty, Hicks. -Sluchaj - powiedzial sierzant, spogladajac na zegarek - wiem, ze mielismy isc wszyscy na meksykanska wyzerke, ale moze... moze wpadlbys dzisiaj do nas na kolacje? Na pewno starczy dla wszystkich, bo Rhoda zawsze robi tyle jedzenia, ze caly regiment wojska by sie najadl. -Nie chce wam robic klopotu. A poza tym nie macie ochoty rozerwac sie troche? Zapomniec o domowych obowiazkach i pracy? -Nie, Decker. Naprawde bardzo bym sie cieszyl, gdybys wpadl. Wiesz, tak miedzy nami... Moglbys jakos dac Rhodzie do zrozumienia, w czym siedzimy i jakie to wazne. Ze, wiesz, ludzie naprawde nas potrzebuja i... -Bardzo jej brakuje Fredericksburga, co? I pewnie suszy ci glowe, ze pozno wracasz. Hicks skinal glowa. -Gdybys mogl z nia porozmawiac... -No dobrze - zgodzil sie Decker. Wstal i zarzucil na ramiona prochowiec. - Ale nie przyzwyczajaj sie do mysli, ze jestem doradca od spraw malzenskich. Cale moje dorosle zycie polega na skakaniu z kwiatka na kwiatek. Nie znam sie na tym, co mysla zony. -Ale z Cathy bylo inaczej, prawda? Decker zerknal szybko na Hicksa, a potem na fotografie Cathy, stojaca na biurku. -Mysle, ze to nie ma nic do rzeczy - powiedzial chlodno. -Przepraszam, nie chcialem... -Okay, juz dobrze. - Decker uniosl dlon i zamknal oczy. - Jesli ktos tu powinien przepraszac, to ja, a nie ty. Po prostu ostatnio czesto czuje jej obecnosc. Tak, jakby Cathy nadal zyla. Ale nie pytaj mnie o nic. Hicks wygladal na bardzo zaklopotanego, wiec Decker usmiechnal sie do niego, klepnal go po plecach i obaj wyszli z biura. W windzie spotkali detektywa Billa Watkinsa. Byl to wielki, muskularny mezczyzna o wygolonej glowie, ktory zdawal sie zajmowac soba cale wnetrze windy. -Slyszalem, ze rozmawiales dzisiaj z Krolowa Ache - zagadnal Deckera. -Tak, ale niewiele z tego mi przyszlo. -Pewnie do niczego sie nie przyznala i o wszystkim slyszala pierwszy raz, co? Ech, co za kobieta... Mozna by powiedziec o niej, ze jest zla kobieta, ale to za lagodne okreslenie. Daj mi jednak dwanascie godzin i duze wyrko, a przyzna sie do wszystkiego. -Zjadlaby cie zywcem, chlopie - usmiechnal sie kwasno Decker. - A potem wyssalaby ci szpik. Hicks otworzyl drzwi i wpuscil przed soba Deckera. -Oto, gdzie jada elita tego miasta - powiedzial ze smiechem, zamykajac za soba drzwi. Decker poczul zapach pieczonego kurczaka i dopiero teraz uswiadomil sobie, jak bardzo jest glodny. Ostatnim posilkiem, jaki mial w ustach, byl podwojny hamburger, ktorego kupil sobie po tym, gdy kapitan Morello grzecznie, ale stanowczo zrezygnowala ze wspolnego lanczu. -Tim, czy to ty?! - zawolala Rhoda. Wyszla z kuchni, wycierajac rece w fartuszek, i stanela zaskoczona. Hicks, widzac jej mine, wyciagnal do przodu rece i usmiechnal sie. -Hej, wiem, ze powinienem najpierw zadzwonic, ale chcialem zrobic ci niespodzianke. -Poruczniku - zaczela zaklopotana Rhoda - ja tak dzisiaj po domowemu... i wszedzie balagan... -Wspaniale pani wyglada - oswiadczyl Decker. - Prosze sie niczym nie martwic. Mowilem, zeby Tim pania uprzedzil, ale bal sie, ze pani odmowi. -Alez skad, poruczniku, nigdy bym nie odmowila. Bardzo sie ciesze, ze pan wpadl. -Daj, powiesze twoj plaszcz - zaofiarowal sie Hicks. - Co powiesz na chlodne piwo? -Czy potrzebuje pani pomocy w kuchni? - zapytal Decker. - Umiem przyrzadzic salatke z pomidorow z chili. Niektorzy mowia, ze oddaliby za nia jedna nerke. -Nie, nie - zasmiala sie Rhoda. - Poradze sobie. Prosze przejsc do pokoju, zaraz do was przyjde. Decker poszedl do living-roomu, ale slyszal, jak Rhoda robi Hicksowi wymowki: "...powinienes zadzwonic... Nie gadaj, Tim... jestem nieprzygotowana... Ugotowalabym cos specjalnego...". W skromnym, lecz przyjemnym pokoju lezaly laleczki Barbie, ktorymi z pewnoscia bawila sie corka Hicksa, zanim poszla spac. Na szerokoekranowym telewizorze staly rodzinne fotografie, wazonik ze sztuczna woda i sztucznymi liliami oraz figurka Chrystusa. Hicks wszedl do pokoju z dwoma puszkami piwa i tacka chrupek. -I jak? - zapytal Decker z usmiechem. - Juz wszystko dobrze? -Jasne. Wiesz, jakie sa kobiety. -Wlasnie zaczynam sie nad tym zastanawiac. Hicks usiadl i zdjal buty. -Ta Krolowa Ache to chyba bedzie cos, nie? -Na pewno. To bardzo przebiegla kobieta. Niewiele w tym miescie dzieje sie bez jej wiedzy. Jej organizacja nazywa sie Egun. W santeni egun to "przodkowie". Wszyscy santeros czcza przodkow, a ona oddaje czesc swojemu ojcu Jesli ktokolwiek podaje w watpliwosc swieta pamiec jej ojca w najlepszym razie konczy bez zebow. King Special zaczynal jako podpalacz... -Podpalacz? -Tak. Kiedy jego interes bankrutowal, palil wszystko i bral kase z ubezpieczenia. A potem doszly jeszcze wymuszenia handelek marycha, lichwa i mnostwo innych rzeczy. Naprawde nazywal sie Rufus Douglas, ale wszyscy zwracali sie do niego King Special. -Kiedy zmarl? -Jakies trzy lata temu. Mial raka watroby. Hicks, mowi ci, jego pogrzeb to byla ceremonia! Kondukt ciagnal sie przez dziesiec przecznic, czterdziesci osiem cadillacow, istny obled. -Rozumiem, ze Krolowa przejela po nim interesy. -Nie tylko przejela, ale znacznie je rozszerzyla. -Cholera, bede musial sie troche doksztalcic - westchnal Hicks. Decker zgryzl chrapke i popil piwem. -Chcialem ci tylko z grubsza uswiadomic, z kim mamy do czynienia. Ona musi miec wszystko i wszystkich pod kontrola. Ktokolwiek jej sie przeciwstawia, znika. Nigdy niczego jej nie udowodniono, ale ja wiem swoje. A santerii uzywa do zastraszania ludzi. Jesli zdradzasz Krolowa Ache, zdradzasz religie. A gdy zdradzasz religie, giniesz. Rzuca zaklecia i uroki na tych, ktorzy stana jej na drodze, a potem wysyla swoich santeros. Jej przeciwnicy i wrogowie umieraja gwaltowna smiercia, wijac sie z bolu, albo popadaja w obled i sami sie zabijaja. -W takim razie zawsze bede sie do niej milo usmiechal - mruknal Hicks. -Mysle, ze bedziemy musieli dowiedziec sie czegos wiecej o santerii. Mamy w tym tygodniu trzy morderstwa. Za kazdym razem sprawca jest niewidoczny albo czesciowo niewidoczny. Jak juz go widza w restauracji, to nie widza go w kuchni. To, co powiedziales Krolowej o tych sladach, bylo ekstra. Moze tak byc, ze mamy dowody pod samym nosem, ale z jakiegos powodu nam umykaja. Doskonale okreslil to Sherlock Holmes: "Patrzymy, ale nie widzimy". -Kolacja na stole! - zawolala Rhoda z kuchni. Zdazyla sie uczesac i umalowac usta. Decker pomyslal, ze wyglada zbyt mlodo jak na zone i matke. Nakryla do stolu i podala smazonego kurczaka, slodka kukurydze, pieczone kartofle, brokuly i salatke. -To tylko taka zwykla, poniedzialkowa kolacja - powiedziala do Deckera z przepraszajacym usmiechem. -Dla mnie bomba - odparl, usmiechajac sie szeroko. Polozyl sobie na kolana serwetke i chcial sie zabrac do jedzenia, gdy uswiadomil sobie, ze Rhoda przyglada mu sie intensywnie. -Czy cos nie tak? - zapytal. - Mam na wargach chrupke albo co...? - Zasmial sie, ale byl nieco speszony. -Nie, nie... Wszystko w porzadku - odpowiedziala szybko, nadal jednak wygladala, jakby cos ja zaniepokoilo. -Moglbym zjesc calego slonia, i to na dodatek z cala jego rodzina - oswiadczyl Decker i zatarl rece. -Czy odmowi pan modlitwe dziekczynna, poruczniku? -Prosze mi mowic Decker. Rhoda usmiechnela sie. -Decker - powtorzyla. -Czy wszystko w porzadku? - zapytal. -Tak, wszystko dobrze. Mialam meczacy dzien, to wszystko. Daisy byla bardzo niegrzeczna. Decker zlozyl dlonie i zamknal oczy. Milczal przez chwile, a potem zaczal: -Panie, dziekujemy Ci za ten posilek i dziekujemy, ze mozemy go razem spozywac. Prosimy Cie o Twoje wsparcie i ochrone. Przede wszystkim jednak prosimy Cie, bys otworzyl nam oczy i sprawil, zebysmy mogli strzec sprawiedliwosci wszedzie tam, gdzie tego potrzebuja. -Amen - wymamrotal pod nosem nieco zaskoczony Hicks. -Co powiedziales? - zapytal Decker. -Nie, nic. Dobra modlitwa. Decker poczestowal sie kawalkiem kurczaka. -Nie waham sie czasami prosic o pomoc - powiedzial po chwili. -Boga czy FBI? - rozesmial sie Hicks. Zasmiali sie wszyscy i zabrali do jedzenia. -Moze wina? - zaproponowal Hicks. - Co prawda jest tylko czerwone wytrawne z marketu, ale... -Jasne, napije sie z przyjemnoscia. Rhoda, ten kurczak jest znakomity. -Dziekuje, Decker. Przez chwile jedli w milczeniu. Decker zauwazyl, ze Rhoda nie ma apetytu. Mieszala widelcem w talerzu, ale jadla bardzo niewiele. -Nie jestes glodna? - zapytal w koncu. Rhoda uniosla glowe i popatrzyla na niego. -Jak wam idzie sledztwo? -Nie wiem, czy to najodpowiedniejszy moment... Ta kolacja jest zbyt smaczna... Ale, no coz, jakos nam idzie. Mamy ze dwa, trzy powazne tropy. Hicks, znaczy Tim, ma wspaniale pomysly. Rhoda odlozyla widelec i patrzac na swoj talerz, oswiadczyla: -Odkad w zeszlym tygodniu Tim powiedzial mi o morderstwie w domu Maitlandow i ze to wy prowadzicie te sprawe, mam zle przeczucia. Hicks spojrzal na zone znad talerza. -Nigdy nic mi nie mowilas na ten temat. -Nie chcialam cie denerwowac. -Wiem, ze nie masz najlepszego nastroju, ale myslalem, ze to z powodu naszej przeprowadzki. -Jakiego rodzaju sa te twoje przeczucia? - zapytal Decker. -Moze to glupie - powiedziala cicho Rhoda - mam jednak wrazenie, ze wkrotce stanie sie cos strasznego. -Ale co takiego? - zapytal Hicks, marszczac brwi. -Trudno mi to opisac. Czulam, ze umra jeszcze jacys ludzie i ze Tim jest w niebezpieczenstwie. Nie mowilam o tym, bo wiem, ze taka jest jego praca, i nie chcialam, zeby stale ogladal sie przez ramie tylko dlatego, ze ja mam zle przeczucia. -Kochanie, powinnas mi byla o tym powiedziec. Wszystko bedzie dobrze, nic mi sie nie stanie. -Stale to sobie powtarzam, ale te zle przeczucia nie chca odejsc. To tak, jakbys byl w ciemnym pokoju i nagle poczul, ze ktos albo cos obok ciebie stoi, a ty wiesz, ze to cos zlego i strasznego. Decker wyciagnal reke przez stol i ujal jej dlon. -Rhoda, te sledztwa, ktore teraz prowadzimy, sa rzeczywiscie dosc niezwykle i, powiedzmy, hmm... troche przerazajace. Wiesz o nich i dlatego sie denerwujesz. Ale my jestesmy dobrze wyszkoleni i uzbrojeni. Tim i ja zamierzamy zlapac tego facet; kimkolwiek jest. A wtedy twoje zle przeczucia znikna, zobaczysz. Rhoda potrzasnela glowa. -Nigdy przedtem nie miewalam az tak silnych przeczuc To jest... to mnie przeraza. Kiedy dzisiaj usiedlismy razem znowu mnie ogarnely. I czuje to nadal. Nie moge tego zignorowac, poruczniku. Wszedzie wokol... wokol nas... jej ciemnosc. -Rhoda, gdy mowisz o ciemnosci, to... -Ona jest rzeczywista. To nie moja wyobraznia. Widze ja teraz, wokol nas, a zwlaszcza wokol ciebie, Decker. To tak jakby szedl za toba jakis potworny cien. Hicks odlozyl na talerz nozke kurczaka i oparl sie na krzesle -W rodzinie mojej zony to chyba przechodzi z pokolenia na pokolenie - powiedzial. - Jej babcia i matka, no i on sama twierdza, ze sa sensytywne. -Sensytywne? Masz na mysli cos w rodzaju medium? -Chyba tak. Sa bardziej niz inni wrazliwe na zjawiska paranormalne. Mowia, ze slysza glosy z tamtego swiata. -I teraz czujesz wlasnie cos takiego, Rhoda? Potwierdzila skinieniem glowy. -To tak, jakbys stal w morzu podczas odplywu i wiedzial ze zaraz zostaniesz porwany. -Czy domyslasz sie, co moglo byc przyczyna tych twoich odczuc? Nie, ale to wszystko zaczelo sie tego dnia, gdy zginela Alison Maitland. Czulam to, zanim jeszcze Tim przyszedl z pracy i powiedzial mi o tym... - Rhoda zawahala sie i scisnela w dloni serwetke. - Uslyszalam jakis halas w pokoiku Daisy i poszlam na gore. zeby sprawdzic, co sie dzieje Na korytarzu jest duze lustro i kiedy weszlam na gore, zobaczylam w nim kogos. To byl tylko ulamek sekundy, ale mialam wrazenie, jakby przez moment lustro bylo brama do innego swiata. Ktos szybko przez nie przeszedl, ale nie widzialam, kto to byl. -Kochanie - powiedzial uspokajajaco Hicks - porucznik ma racje. To po prostu dosc niezwykle przypadki i dlatego jestes zaniepokojona. -Ale ja to odczuwalam, zanim sie o nich dowiedzialam. -Prawdopodobnie widzialas w lustrze tylko jakis refleks, odbicie swiatla... - Hicks wstal i objal zone ramionami. - Tam na pewno nikogo nie bylo. -Widzialam kogos, przysiegam. -No a co z ta ciemnoscia wokol mnie? - zapytal Decker. - Czy ciagle ja widzisz? -Wiesz, tu nie chodzi tylko o to, co sie wydarzylo w domu Maitlandow. Twoj cien dotyczy czegos, co sie stalo dawniej, a ty nie chcesz o tym pamietac. -Ale co konkretnie? -Nie jestem pewna. Musialabym to odczytac. -O nie, Rhoda, daj spokoj - zaprotestowal Hicks. - Porucznik przyszedl do nas na kolacje, nie na seans spirytystyczny. -Nie, nie... wszystko w porzadku. - Decker usmiechnal sie. - Mnie to naprawde interesuje. Rhoda, o jakim odczytywaniu mowilas? -Znam techniki okuele. -Okuele! -Jezu Chryste... -jeknal Hicks, obejmujac rekami glowe. Rhoda wstala i podeszla do malego stoliczka. Z jego szuflady wyciagnela starannie owinieta paczuszke. Polozyla ja na stole, rozwinela i wyjela mala szkatulke. Kiedy ja otworzyla, Decker zobaczyl w srodku cos, co wygladalo jak naszyjnik: osiem medalionow z plytek zolwiego pancerza, polaczonych metalowym lancuszkiem. -Moja babka nauczyla mnie kiedys tego uzywac - powiedziala Rhoda. - To jest troche podobne do tarota, tyle ze interpretuje przeszlosc tak samo jak przyszlosc. I jest bardziej osobiste niz tarot. Dzieki okuele mozesz powiedziec duchot co cie trapi. Hicks klapnal z powrotem na krzeslo i z zalem spojrzal i swoja niedojedzona kolacje. -Nie wierze. Nie wierze, ze to sie dzieje. Przyszedlem do domu i wszystko, o czym marzylem, to smazony kurczak. A zamiast tego mam kolejna czesc Pogromcow duchow. ROZDZIAL 20 Rhoda sprzatnela ze stolu i nakryla go bialym obrusem. Hicks stal w drugim koncu kuchni ze skrzyzowanymi ramionami i nieszczesliwa mina.-Przykro mi - mruknal Decker. - Nie chcialem zepsuc ci kolacji, stary. Nie sadze, zebym wierzyl w te cienie bardziej niz ty, ale... widzisz, musimy sprobowac zrozumiec, dlaczego Rhoda tak bardzo sie niepokoi. -Pewnie tak - odparl bez przekonania Hicks. -I jeszcze cos... Sandra tez miala takie przeczucia - dodal Decker. - Powiedziala dokladnie to samo: ze ma przeczucie, iz stanie sie cos strasznego. Hicks przygladal sie, jak zona stawia na srodku stolu srebrny swiecznik i wklada do niego druga biala swieczke. Zapalila ja, a obok polozyla kartke papieru i olowek. -Nie podoba mi sie to, poruczniku - powiedzial cicho Hicks. - Nie chcialbym, zeby Rhoda angazowala sie w moja prace. A szczegolnie wtedy, gdy mamy do czynienia z jakimis psychopatami. -Jesli twoja zona ma jakies zle przeczucia, to uwazam, ze powinnismy wiedziec, czego dotycza. -No, mozecie siadac - oswiadczyla Rhoda. - To bardzo proste odczytywanie, musimy sie tylko dowiedziec, dlaczego Deckera otacza ten cien. Zgasila swiatlo i w jadalni zapanowal gleboki polmrok, rozjasniany jedynie slabym plomieniem swiecy. -Czy mamy chwycic sie za rece albo cos w tym stylu? - zapytal Decker. -Nie - odparla Rhoda. - Wystarczy, ze siedzimy tu razem. Zamknela oczy. Przez dwie lub trzy minuty milczala, ale Deckerowi wydawalo sie to wiecznoscia. Nie odzywal sie jednak ani slowem, nie chcac jej przeszkadzac w koncentracji. W koncu Rhoda siegnela po okuele i rozrzucila zolwie plytki. Czesc z nich upadla lsniaca strona do gory, a czesc matowa. Na lsniacej stronie plytek byly wyryte krzyzyki, a na matowej kolka. Rhoda wziela olowek i zaznaczyla na kartce uklad symboli. Po chwili rzucila okuele ponownie i znow zapisala oznaczenia na kartce. Powtorzyla to jeszcze cztery razy i w koncu stwierdzila: -Wydarzylo sie cos okropnego, cos, o czym nie chcesz pamietac. Twoj umysl zamknal oczy i odgrodzil sie od tego. Decker nic nie powiedzial. Nie mial pojecia, o co jej chodzi. Rhoda milczala przez chwile, a potem popatrzyla na niego. -Pada deszcz, a ty stoisz przed czarnymi drzwiami. Pamietasz to? -Nie jestem pewien. Prawdopodobnie stalem juz przed setkami czarnych drzwi. -Jest ciemno. Numer na drzwiach ma dwie czworki i siodemke. Decker poruszyl sie niespokojnie. -Tak, pamietam. Jeden-cztery-cztery-siedem, Duval Street. To bylo piec lat temu. Weszlismy na kark handlarzom narkotykow. -Nie jestes sam. Jest z toba twoj partner. -Zgadza sie, Jim Stuart. Byl wlasnie po egzaminie na detektywa pierwszego stopnia. -Mowisz cos do niego - powiedziala Rhoda, przykladajac dlon do ucha. - Cos o tylnym wejsciu. -Tak. "Zabezpiecz tyl domu. Ktokolwiek wyjdzie na zewnatrz, najpierw strzelaj, a potem sie zastanawiaj, kto to byl". Decker wyrecytowal te slowa jak nauczona na pamiec lekcje. Spojrzal na Hicksa i zobaczyl, ze jego kolega przyglada mu sie tak, jakby nagle zobaczyl kogos zupelnie nieznanego. -Otwierasz czarne drzwi i wchodzisz do holu. W srodku jest ciemno - mowila cicho Rhoda. -Nie widzialem nawet mojej wyciagnietej reki. -Czujesz framuge drzwi po twojej lewej. Otwierasz je. Decker milczal. Pamietal, jak otwieral te drzwi, pamietal bardzo dobrze, bo w sennych koszmarach otwieral je potem dziesiatki i setki razy. -Wchodzisz do srodka. Tam jest tak samo ciemno. W prawej rece masz pistolet, a w drugiej latarke. Zapalasz latarke i slyszysz, ze ktos odbezpiecza bron tuz za toba. Odwracasz sie i strzelasz. -Bylo ciemno - powiedzial Decker zduszonym glosem i zacisnal szczeki. - Moj partner dostal wyrazny rozkaz zabezpieczenia domu od tylu i niewchodzenia do srodka. Mowilem mu to dwa razy! Rhoda zamknela oczy i przebierala palcami wsrod plytek okuele. Po chwili odezwala sie glebokim, szeleszczacym szeptem, ktory w niczym nie przypominal jej wlasnego glosu: -Swieta Barbara wie, co widziales... -O czym ty mowisz? -Swieta Barbara jest cieniem, ktory wszedzie za toba podaza. Ona wie o tobie wszystko. Wie, kim byl ojciec twojego ojca i pod jakim znakiem sie urodziles. Ona chce zemsty. Zna kazda kosc w twoim ciele i wie, co widziales, gdy strzelales do Jima Stuarta. -Co wiesz o swietej Barbarze? Hicks, czy mowiles Rhodzie o napisie na mojej scianie? -Nie - pokrecil przeczaco glowa sierzant. - Daj juz temu spokoj, kochanie. Rhoda powtorzyla szeptem: -Swieta Barbara chce zemsty. Ona wie, co widziales, gdy strzelales do Stuarta. Ona wie o tobie wszystko. Przez ulamek sekundy Deckerowi mignal przed oczami zapamietany obraz: swiatlo latarki padajace na twarz Jima Stuarta. Szeroko otwarte oczy, maly wasik. Ale w tym momencie jego palec juz naciskal spust. Huk wystrzalu, Jim Stu; pada na podloge. -Bylo zupelnie ciemno. Nie wiedzialem, kto to jest. Przeciez dalem mu rozkaz. Mial zabezpieczac tyly i nie wchodzic do domu. Nastapila dluga cisza. Rhoda uniosla powieki i zwrocila 1 niemu glowe, Decker mial jednak wrazenie, ze nie spoglada: niego, ale przez niego. Sluchala kogos, kto do niej przemawia i od czasu do czasu potwierdzala cos skinieniem glowy. -Swieta Barbara widzi twoje mysli - szepnela po chwili. Po kilku sekundach dokonczyla juz swoim wlasnym glosem: - Jeszcze nie! - Spojrzala Deckerowi prosto w oczy i oswiadczyla: - Jest tu z nami dusza... dusza, ktora chce cie przed czyms ostrzec. Decker poczul, ze w jadalni robi sie coraz zimniej. -Ona chce z toba porozmawiac - dodala Rhoda, ponownie zamykajac oczy i opuszczajac glowe. - Powiedz mi o swietej Barbarze... - poprosila, zwracajac sie do kogos niewidzialnego. - Czy to ty'? Zostan jeszcze... przekaz mi Hicks zakryl dlonmi oczy i wyszeptal: -Jezu Chryste... Nagle ogien swiecy zaplonal mocniejszym blaskiem i Decker nie wierzac wlasnym oczom, zobaczyl formujaca sie nad nim twarz. Natychmiast rozpoznal te rysy, mimo iz rzezbil je pl mien swiecy. To byla Cathy. Otworzyla usta w niemym krzyk a w jej oczach bylo blaganie, cierpienie i przerazenie. -Powiedz mi to! - nalegala Rhoda. - Powiedz teraz. -Jezu Chryste! - powtorzyl oniemialy Hicks. -Powiedz! Powiedz o swietej Barbarze. Powiedz... co nadchodzi? - Rhoda pochylila sie nisko, dotykajac niemal stolu twarza. - Czy powiesz mi to teraz? W tym momencie plomien zadrgal i napecznial, po czym jak ognista kula uniosl sie gwaltownie pod sam sufit i tam zgasl. Zapanowala ciemnosc. Na stole pozostal tylko swiecznik i wypalona swieca. Hicks zapalil swiatlo i stal przez chwile z otwartymi ustami, patrzac pytajaco na Rhode. -Co to bylo, u diabla? - wykrztusil w koncu. - Wyladowania atmosferyczne? Ognie swietego Elma? -Juz na pewno nigdy nie powiem, ze nie wierze w duchy - odezwal sie Decker. - To byla moja przyjaciolka Cathy. -Masz na mysli... -Tak, moja niezyjaca przyjaciolke Cathy. -Nie mogla niczego powiedziec. Wygladalo to, jakby za bardzo cierpiala, zeby moc cokolwiek powiedziec. -Zeszlej nocy przyszla do mnie - powiedzial Decker. - Ostrzegala mnie przed swieta Barbara. Ktos napisal na scianie w moim mieszkaniu SWIETA BARBARA, w dodatku ludzka krwia. Moze Cathy? To znaczy jej duch. Albo cokolwiek to bylo. -Ale ona nie zyje, poruczniku - mruknal Hicks. -To nie ma znaczenia - odparla Rhoda. - Kiedy czlowiek umiera, jego dusza zyje nadal. I chce chronic swoich bliskich, jesli znajda sie w niebezpieczenstwie. - Spojrzala na Deckera i dodala cicho: - Jestes naznaczony, Decker. Ktos zamierza wywrzec na tobie zemste i Cathy wie o tym... -Rhoda, na milosc boska! - przerwal jej Hicks. - Decker jest moim przelozonym. Nie mozesz mu mowic, ze jest na znaczony albo... -Przykro mi, ale tak jest. Nie moge mu tego nie powiedziec. To byloby tak, jakbym wiedziala, ze ktos zaraz wpadnie pod samochod, ale go nie ostrzeglam. -Czy wiesz, jakiego rodzaju niebezpieczenstwo mi grozi? - zapytal Decker. -Twoja Cathy zaczela sie pojawiac, gdy zamordowano Alison Maitland, prawda? Dlatego przypuszczam, ze to musi miec cos wspolnego wlasnie z tym. Nie sadze, zeby chodzilo o jakas chorobe albo wypadek. Za toba idzie jakis straszny cien, cos, co ma zwiazek z imieniem swietej Barbary. -Santeria - oswiadczyl z przekonaniem Decker. -Co? - zdumial sie Hicks. -Swiete imie... Swieta Barbara... O to przeciez w santerii chodzi, prawda? -Nie bardzo rozumiem. -Kiedy sprowadzono do Ameryki niewolnikow z Afryki, nie pozwolono im czcic ich bogow. I wtedy niewolnicy ukryli swoich bogow pod imionami chrzescijanskich swietych. -To prawda - przyznala Rhoda. - Swieta Barbara moze wcale nie byc swieta Barbara, ale jakims bogiem czczonym przez santeros. -Skoro chodzi o santerie i santeros - Hicks rozlozyl dlonie - to znowu mamy do czynienia z Krolowa Ache, tak? -Chyba tak, Hicks. Musimy przyjrzec sie tej pani znacznie dokladniej. -Zastanawiam sie tylko - mruknal sierzant - czym tacy ludzie jak Alison Maitland, jej maz i major Drewry wkurzyli Jej Podejrzana Wysokosc. -Trzeba to sprawdzic - stwierdzil Decker. - A teraz wybaczcie, zrobilo sie juz bardzo pozno. Przepraszam za rozwalenie calej kolacji. Nie przepraszaj - odparla Rhoda. - Nie moglam pozwolic, zebys siedzial tu z tym cieniem, nie wiedzac nawet o tym. Napijesz sie moze kawy przed wyjsciem? -Nie, dziekuja. - Decker usmiechnal sie. - Zabieram ze soba swoj cien i idziemy do domu. Do jutra, Tim. Znow to samo, znow nieprzytomna ucieczka przez plonace krzaki, rany na nogach i rekach i upiorny cien tuz za plecami. Tym razem bylo to bardziej wyczerpujace niz poprzednio. Wiedzial, ze czarna postac jest caly czas za nim, tuz za plecami. Slyszal uderzenia jej butow o ziemie, slyszal lopot jej dlugiego, siegajacego do kostek plaszcza. Ale mimo ze ogarnial go paniczny strach, nie mial juz sily uciekac. Gorace powietrze palilo pluca, gesty dym dlawil gardlo, a kolce i ciernie ranily stopy. -Maszerujcie do pomostu, chlopcy! Maszerujcie do pomostu! Zdawalo mu sie, ze powinien byc juz blisko. Przez trzask i huk palacych sie krzakow slyszal krzyki i blagania o pomoc. Nagle uslyszal swist i zawodzenie kul armatnich, a z oddali doszedl go grzmot artylerii. Odwrocil sie, by zobaczyc, jak blisko jest jego przesladowca, ale niczego nie mogl dostrzec. Snopy iskier tryskajacych z palacych sie wrzoscow przeslanialy wszystko dokola. W tym momencie uslyszal glosny szum i jakis cien przemknal szybko miedzy drzewami po jego lewej stronie. Postac odcinala mu droge do pomostu i Decker wiedzial, ze przesladowca bedzie tam pierwszy, niweczac jakiekolwiek szanse na ocalenie. Bog tylko jeden wie, jaka masakre zgotuje jego przyjaciolom i kolegom. -On nadchodzi! - krzyknal rozpaczliwie przez zaschniete gardlo. - Trzymajcie sie z dala od drogi! On nadchodzi! Nagle postac zatrzymala sie, nadsluchiwala przez chwile, a potem odwrocila sie i zaczela biec w jego kierunku. Chryste... biegnie prosto na mnie - pomyslal i serce zadygotalo mu z przerazenia. - Prosto na mnie. Dopadnie mnie i wypruje mi flaki. Szarpnal mocniej, uwalniajac sie od kolczastych krzakow, i zaczal biec w odwrotnym kierunku. Ale w tej samej chwili uslyszal zblizajacy sie tupot stop. Odwrocil sie gwaltownie. Poczul piekacy bol w stopie i w tym momencie wiedzial juz, ze bestia go dopadla. Chwycila go w kosciste ramiona z sila imadla i scisnela. -Nie moge oddychac! - krzyknal rozpaczliwie. - Nie moge oddychac! Poderwal sie na lozku i rozejrzal dookola przerazony. -Jezu Chryste -jeknal i przykryl dlonmi twarz. Po chwili otworzyl oczy i spojrzal na swoje odbicie w lustrze. Wlosy mial zmierzwione, a jego koszulka byla cala ciemna od potu. Wstal powoli z lozka i steknal. Spojrzal w dol. Jego stopy i nogi byly podrapane i poklute, a skrecona kostka bolala przy kazdym kroku. Ostroznie ruszyl do lazienki, zdejmujac po drodze przepocona koszulke. Oplukal twarz zimna woda i spojrzal w lustro. Nie wierzyl juz, ze to tylko halucynacje wywolane stresem, ciezka praca i kawa. Rhoda sprawila, ze zobaczyl cierpiaca i przestraszona twarz Cathy. Teraz byl juz pewien, ze cos strasznego i wrogiego sciga go i chce dopasc. Wiedzial tez, ze Cathy usiluje go ochronic przed ta bestia. Oddal mocz, spuscil wode i wrocil do sypialni. Wyciagnal swieza koszulke i wciagnal ja przez glowe. Spojrzal na lozko i zastygl w pol ruchu. Na lozku nic bylo koca, ktory zawsze lezal na koldrze. Schylil sie i zajrzal pod lozko, ale tam tez go nie bylo. "Spokojnie - powiedzial do siebie. - Spokojnie. Moze tym razem nie bylo koca". Pokrecil glowa i podszedl do szary sciennej. Wyciagnal nowy koc i rozlozyl na lozku. W tym momencie uslyszal, ze ktos nuci cicha melodie w saloniku, tak samo, jak kiedys robila to Cathy, na bezdechu wchodzac na wysokie i niskie tony. Podszedl do zamknietych drzwi i przylozyl do nich ucho. To z pewnoscia nie byl ani Bob Dylan, ani Joan Armatrading, ani zaden z innych ulubionych piosenkarzy Cathy -...ko gbamu mi re oro niglati wa obinu ki kigbo ni na orm oti gbogbo... Sluchal przez chwile, a potem otworzyl drzwi. -Cathy? Czy to ty? - zapytal, czujac, jak serce wali mu w piersi. A jesli to nie Cathy? Sam juz nie wiedzial, czego balby sie bardziej, jakiejs obcej istoty czyjej. - Cathy, jesli to ty, pokaz mi sie. Prosze cie. Kocham cie i wiem, ze chcesz mi pomoc. Nikt mu nie odpowiedzial. Gdy jego oczy przyzwyczaily sie nieco do ciemnosci, wydalo mu sie, ze widzi jakas sylwetke stojaca przy wejsciu do kuchni. Oparl sie plecami o sciane i zaczal powoli przesuwac sie w kierunku kontaktu. Kiedy zapalil swiatlo, krzyknal przerazony. Zjawa miala na sobie jego koc i byla nim calkowicie przykryta. Stala z rozlozonymi ramionami i zdawala sie unosic w powietrzu kilka centymetrow nad podloga. -Sluchaj... kimkolwiek jestes... - wykrztusil z trudem przez wyschniete jak wior gardlo. - Musze wiedziec, kim jestes! Zjawa poruszyla sie, ale nadal milczala. -Kogo zobacze, jak sciagne ten koc? Nadal nie bylo zadnej odpowiedzi. -Boje sie ciebie, ale ty chyba tez sie mnie boisz, bo nic nie mowisz - stwierdzil Decker. -Swieta Barbara... - dobiegl spod koca przytlumiony szept. - Swieta Barbara pragnie zemsty. -Swieta Barbara jest swieta Barbara i na pewno nie pragnie zadnej zemsty. Dlaczego mialaby mnie krzywdzic? -Podejdz blizej. Nie wiedzial, co zrobic. Jego anaconda wisiala na stojaku na kapelusze i Decker byl na siebie wsciekly, ze nie zabral jej do sypialni. -Nie ufasz mi? - zapytala zjawa. -Nie wiem, kim jestes. -Jestem wieloma postaciami, mam wiele twarzy. -Czy chcesz mnie ostrzec przed czyms zlym? -To zlo juz sie dzieje. Decker ostroznie obszedl postac w kocu i powoli zaczal zblizac sie do stojaka i swojej broni w kaburze. Zjawa nie odwrocila sie, nawet nie drgnela. -Powiedz mi cos wiecej o swietej Barbarze... -Ona chce zemsty za to. co zrobiles. Za to, co wy wszyscy zrobiliscie. -Czy chodzi o to, co stalo sie pod Wilderness? Chodzi o Upiorna Brygade? -Dano obietnice i obietnice zlamano. -Jakie obietnice? -Obietnice honoru. Obietnice wojny. Obietnice sprawiedliwosci. Decker byl juz przy stojaku. Siegnal do kabury, wyciagnal z niej anaconde i natychmiast ja odbezpieczyl. Podszedl tak blisko do zjawy, ze widzial, jak koc unosi sie miarowo, jakby pod wplywem oddechu. -Obawiasz sie mnie? - zapytala zjawa. -A powinienem? -Obawiasz sie swietej Barbary? -Nie wiem. Ale czy rzeczywiscie rozmawiamy o swietej Barbarze? -Oche ofun - szepnela zjawa. - Swieci uratuja cie przed smiercia. Decker wyciagnal reke i dotknal cienkiego koca. -Jestes pewien, ze chcesz sie dowiedziec, kim jestem? Decker nie odpowiedzial, tylko chwycil koc jeszcze mocniej. Juz mial go pociagnac, gdy nagle zjawa wydala z siebie ogluszajacy, piskliwy wrzask. Decker padl na kolana, zakrywajac dlonmi uszy. Kiedy po chwili ostroznie uniosl glowe, zobaczyl, ze koc lezy na podlodze, caly przesiakniety krwia. -Chryste... - wymamrotal. Trzymajac wciaz rewolwer w drzacej dloni, podszedl do barku, nalal sobie spora porcje teauili i wypil ja jednym haustem. Zerknal na lezacy w korytarzu koc. Teraz juz wiedzial, ze to sledztwo nie ograniczy sie do szukania fizycznych sladow i zbierania materialnych dowodow. Tu chodzilo o religie, wierzenia santerii i jakas zdrade sprzed wielu dziesiatkow lat. Tu chodzilo o skowyczace. uwiezione miedzy zyciem a smiercia dusze. A takze o zemste. ROZDZIAL 21 Odnalazl Jonaha na tylach restauracji "The Mask Bar", przy skrzyzowaniu Drugiej i Glownej. Chlopak rozmawial wlasnie z dwoma kolegami. Obaj podniesli glowy i spojrzeli niepewnie na niego, a potem na Jonaha.-Znajdziesz dla mnie minute? - zapytal Decker. -A niby po co, czlowieku? - burknal Jonah. -Chcialbym porozmawiac o tym i owym. -Nic wiecej nie wiem o Juniorze Abrahamie. Co wiedzialem, to powiedzialem. -Chcialem tylko podlapac troche miejscowych plotek, nic wiecej. -Wiec idz, czlowieku, do Klubu Matki i Dziecka. To zaraz za rogiem. Dadza ci tam nawet jeszcze przepis na fasolke z chili. -Nie o takie plotki mi chodzilo - powiedzial cicho Decker i pochylil sie lekko ku Jonahowi, patrzac mu prosto w oczy. - Krolowa Ache zaczyna sie za bardzo uaktywniac. Jonah zerknal na swoich kumpli. Jeden z nich wzruszyl ramionami, jakby dawal do zrozumienia, ze jakakolwiek zla wiadomosc dla Krolowej jest dobra wiadomoscia dla niego. Decker nie znal go osobiscie, ale wiedzial, ze jest jednym ze Struttersow i ma ksywke Doktor Welcome. Wiadomo bylo, ze Egun i Struttersi nie darza sie miloscia, wiec rozmowa Deckera i Jonaha na temat Krolowej nie interesowala go zbytnio. No dobra, masz piec minut, czlowieku - zgodzil sie Jonah. - Ale ja i tak nic nie wiem. Nic o niczym. Wstal i obaj przeszli do stojacego w samym rogu stolika. -Chcialbym sie spotkac... - zaczal Decker, ale Jonah przerwal mu: -Sluchaj, Dekka! Lubie cie i ty mnie tez lubisz, ale nie mozesz tak tu przychodzic, jakbysmy byli kumplami. Czlowieku, nie rozumiesz tego? Oddales mi kilka przyslug. Doceniam to, ale musze byc ostrozny. -Wiem, Jonah. Nie przyszedlbym tu do ciebie, gdyby sprawa nie byla bardzo wazna i pilna. Musze spotkac sie z jakims santero. -A co z tego bede mial? -Moja dozgonna wdziecznosc. -Chyba wolalbym dwiescie dolcow... Decker wyjal portfel i wyciagnal z niego sto dolarow. -Tu jest stowa, Jonah. Jak wykonasz robote, dostaniesz druga. Jonah chwycil banknot, ktory natychmiast zniknal w jego dloni. -Wiekszosc santeros jest zwiazana z Krolowa Ache - powiedzial po chwili. - Lepiej sie nimi za bardzo nie interesuj bo po paru dniach zrobiliby twoja laleczke i odpadlby ci kutas albo cos w tym rodzaju. Ale jeden z nich moglby ci pomoc gdybys go o to ladnie poprosil. Nazywa sie Mojzesz Alebodu On sie kumplowal z Juniorem Abrahamem i jest pewien, ze te nie byla zwykla strzelanina. -Mozesz mnie do niego zaprowadzic? -Dobra, ale bedziemy musieli przejsc kolo targu afrykanskiego. -A po co? -Bo bedziesz musial mu kupic kure. cygara, rum, troche korzenia zaragui i ochre. -Jonah, ja prowadze sledztwo w sprawie morderstwa, nie mam czasu na robienie zakupow. -To na pewno by mi pan nie powiedzial - dokonczyl za niego Decker. - Wiem o tym i wcale nie o takie informacje mi chodzi. -Jak sie ten twoj bialasek nazywa? - zapytal Jonaha Mojzesz. -Decker. Jestem Decker McKenna - odparl Decker. -Twoje nazwisko brzmi tak, jakbys mial niewolnika. -Nigdy nie mialem nawet sprzataczki, prosze pana. -No dobra, wejdzcie. W mieszkaniu Mojzesza pachnialo czosnkiem i cynamonem, dymem swiec i starymi meblami. Tak jak Krolowa, Mojzesz rowniez mial oltarzyk santerii, tyle ze na wielkim starym telewizorze. Zaciagniete zaslony i pozamykane okna sprawialy, ze w mieszkaniu bylo bardzo duszno. Mojzesz usiadl w fotelu z lat piecdziesiatych i wysapal: -Niewiele moge ci powiedziec, czlowieku. Chodza sluchy, ze Junior Abraham kombinowal cos na boku, a mial pracowac wylacznie dla Krolowej Ache. Ale to tylko plotki. Decker usiadl naprzeciwko grubasa i postawil na podlodze torbe z kura. -Chcialbym, jezeli pan pozwoli, dowiedziec sie czegos na temat santerii. - Popatrzyl spokojnie na Mojzesza. - A najbardziej interesuje mnie, jak mozna stac sie niedostrzegalnym dla innych. -Niedostrzegalnym... hmm... Mowisz o dosc powaznym zakleciu, czlowieku. Tylko niektorym dana jest taka wiedza i umiejetnosci. Byc moze tylko babalawo wie, jak to zrobic. Babalawo to jeden z najwyzszych kaplanow santerii, jak arcybiskup w kosciele rzymskokatolickim. -Facet, ktory zastrzelil Juniora Abrahama, potrafil to zrobic. Prowadze tez trzy inne sprawy. W kazdym przypadku bylo tak samo. Nikt nie widzial sprawcy, nie znaleziono zadnych sladow... Mojzesz pokiwal powoli glowa. -Tak, tak, to bardzo interesujace. Sam wiele razy slyszalem o takich historiach. Ale w dzisiejszych czasach jest coraz mniej kaplanow z tak silna wiara, ze moga sie przechadzac w tlumie i nikt ich nie dostrzega. Chcecie moze herbaty? - Zadal to pytanie z taka sama intonacja jak pozostale zdania, wiec z poczatku Decker nie zareagowal. -Herbata... ach, tak. Oczywiscie, z przyjemnoscia. Mojzesz siegnal po dzwoneczek z brazu i potrzasnal nim pare razy. Prawie natychmiast zza zaslony wyszla smukla dlugonoga dziewczyna w czerwono-zielonym sari. -To moja corka, Aluya - przedstawil ja Mojzesz. - Aluya troszczy sie o mnie, prawda, coreczko? Przynies nam herbaty, Aluya. I troche miodowo-orzechowych ciasteczek. Decker spojrzal na dziewczyne i powiedzial: "Czesc" - ale ona natychmiast odwrocila glowe. -Aluya bedzie miala mnostwo czasu na zaznajamianie sie z mezczyznami, kiedy ja juz pojde zaznajamiac sie ze swoim przodkami - oswiadczyl Mojzesz i usmiechnal sie. - A poki co, i tak ma duzo obowiazkow. Gotuje mi obiady i pierze. -To pewnie ma pelne rece roboty - zasmial sie Decker. Aluya wrocila do kuchni, a Mojzesz pochylil sie w swoim fotelu. -Zeby zrozumiec, jakiej sily potrzeba, by stac sie niewidzialnym dla innych, trzeba zrozumiec, czym jest santeria. To nie jest sprawa kilku zaklec. To cala wiedza o naturze i czlowieku. -Ja tylko wiem, ze to religia ludow afrykanskich i ze do Ameryki przyszla wraz z handlem niewolnikami. Wiem tez, ze niewolnicy zmienili imiona swoich bogow na te, jakie nosili chrzescijanscy swieci. -Zgadza sie. Santeria to dwa przenikajace sie wzajemnie systemy religijne, a swoje korzenie wywodzi z poludniowo-zachodniej Nigerii. To polaczenie wszystkich mitow, legend i wierzen ludow Joruba. Ale gdy Jorubowie przybyli do Nowego Swiata, musieli ukryc swoich bogow pod imionami swietych kosciola rzymskokatolickiego. -I udalo im sie - stwierdzil Decker. -Tak. Jorubowie byli niezwykle madrymi ludzmi. Jeszcze w Afryce stworzyli bardzo skomplikowana strukture spoleczna. Mieli krolestwa, takie jak Benin, i zbudowali swiete miasto Ife-Ife. Cala ich kultura powstala wlasnie tam, w tym miescie. Czcili wielu bogow. Nazywali ich orishas. W jezyku Jorubow bog to orisha. Mojzesz poprawil sie w fotelu i zerknal w strone kuchni. -Problem pojawil sie w siedemnastym wieku. Wtedy ziemie Jorubow najechaly plemiona Ewe, ktore przywedrowaly z polnocy. Jorubowie musieli przeniesc sie na wybrzeze. Wlasnie dlatego tylu ich dostalo sie do niewoli i znalazlo sie w Ameryce. - Mojzesz znowu spojrzal w strone kuchni. - Jak sam powiedziales, wciaz czcili swoich bogow, ale nadali im chrzescijanskie imiona. Tak wiec, gdy ich wlasciciele mysleli, ze modla sie do swietego Antoniego, w rzeczywistosci modlili sie do Eleggua, ktory jest bogiem drog, sciezek, bezdrozy i pustkowi. Jest takze poslancem innych orishas. A Oggiin, bog metali, byl swietym Piotrem. Orunla, ktory znal wszystkie tajemnice kosmosu, czczony byl jako swiety Franciszek z Asyzu. Oddaje my mu czesc czwartego pazdziernika, kiedy w Kosciele rzymskokatolickim obchodzi sie dzien swietego Franciszka z Asyzu. Santeria to religia Ziemi, jesli wiesz, co mam na mysli. Dotyczy natury i sil, ktore nia rzadza, podobnie jak w wierzeniach rdzennych Amerykanow. Chango jest bogiem ognia, piorunow i blyskawic. Oshiin to bog rzek, ale takze milosci, malzenstwa i plodnosci. Oya to wiatr, a takze strazniczka miejsc spoczynku i bram miedzy swiatami zywych i umarlych. Sama nie jest smiercia, ale jest nasza wiedza o tym, ze kazdy musi umrzec. Zaslona uniosla sie i do pokoju weszla Aluya, niosac na tacy filizanki z herbata i talerz z ciasteczkami. Gdy podawala Deckerowi jego herbate, uniosla wzrok i usmiechnela sie kacikiem ust. Aha, ma jeszcze czas na zaznajamianie sie z mezczyznami... akurat, pomyslal Decker. Umoczyl usta w herbacie, ktora byla zupelnie pozbawiona smaku. Mojzesz wzial ciasteczko i zaczal je przezuwac. Zanim polknal, wpakowal sobie do ust jeszcze dwa i zaczal mow plujac na swoj wielki brzuch okruszkami: -Sa dwa rodzaje orishas: biali i ciemni. Biali maja moc uzdrawiania i dawania zycia, jak Obatala, Oshun i Osa A ciemni sa bardzo okrutni i najwieksza aktywnosc przejawiaja podczas wojen, bitew i wielkich klesk. To Chango, Oggun, i Babalu-Aye. - Mojzesz siegnal po kolejne ciasteczko. Santeria ma dwa podstawowe aspekty. Pierwszy z nich to ache czyli boska moc, ktora stworzyla wszechswiat. Drugi aspekt ebbo, poswiecenie w dazeniu do celu. - Kolejne ciasteczko zniknelo w zachlannych ustach Mojzesza, ktory mial juz brzuchu cala gore okruszkow. - Poprzez rytualy santerii poswiecamy sie naszym orishas i czcimy ich, poniewaz pragniemy zostac dopuszczeni do ache czyli boskiej sily, ktora nam bogactwo, kobiety i wszelkie laski. Ache oznacza wladze i dlatego Krolowa przybrala takie imie. -Czyli poprzez ebbo, poswiecenie, dochodzi sie do ache wladzy i mocy - stwierdzil Decker i po krotkiej chwili wahania zapytal: - A jakiego rodzaju poswiecenie jest potrzebne, zeby stac sie niewidzialnym? -Ja bym raczej powiedzial: niedostrzegalnym. To bardzo duza roznica - odparl Mojzesz, wkladajac do ust kolejne ciasteczko. - Coz... takie ebbo wymagaloby krwi, pewnie nawet ludzkiej. Ale my nigdy nie rozlewamy krwi, bo to esencja zycia. Zwykle ofiarujemy bogom kwiaty, zywnosc, swiece i modlitwy. Jesli jednak ktos chcialby uzyskac moc stawania sie niewidzialnym, musialby ofiarowac ludzka krew. -A czy mozna poprosic orishas o to, zeby zobaczyc kogos kto jest niedostrzegalny? Mojzesz zastanawial sie przez chwile, ale potem pokrecil glowa. -Szczerze mowiac, nie znam odpowiedzi na to pytanie. Oczywiscie jedno zaklecie moze dzialac przeciw drugiemu i zlamac je. Nie wiem jednak, czy tak jest w tym przypadku. Poza tym zalezy to chyba takze od tego, kto rzuca zaklecia. -Musze znac odpowiedz na to pytanie, panie Alebodu. Chodzi o to, ze moj niedostrzegalny zabojca musial zostawic jakies slady: DNA, odciski palcow, jakies drobne wlokna... Ale one tez pozostaja niedostrzegalne. A ja chcialbym dostac... hmm... nowe oczy, zeby umiec je dostrzec. -No coz, musze to przemyslec - stwierdzil Mojzesz. -Bardzo panu dziekuje, ze pan zechcial ze mna porozmawiac. Gdyby zamierzal sie pan ze mna skontaktowac, oto moj numer telefonu. -W porzadku. Ale zapomniales o czyms... - powiedzial Mojzesz. Decker popatrzyl na pelna filizanke herbaty i usmiechnal sie przepraszajaco. -Chyba jestem raczej kawiarzem... -Jest jeszcze jedno pytanie, ktore krzyczy z twojego umyslu, a ty nie wiesz, jak je ubrac w slowa. Decker spojrzal na Jonaha, ale ten od razu zrobil mine, jakby mowil: mnie o nic nie pytaj. -Skad pan wie? -Bo niezadane pytanie jest jak ptak siedzacy na murku. Nie odleci, dopoki nie klasniesz w dlonie. -To nic waznego. -A ja sadze, ze to cos bardzo waznego. -Nie, naprawde nie. -Mimo to zadaj mi je. Decker westchnal ciezko i powiedzial: -No dobrze. Chodzi o swieta Barbare. Czy ktorys z orishas nosil jej imie? -Pytasz mnie o to dlatego ze... -Dlatego ze miewam koszmary. Slysze moja przyjaciolke, ktora nie zyje od dwoch lat. Zamordowano ja. Slysze, jak do mnie mowi we snie. A moze to nie jest sen. Nie wiem. Moze ona rzeczywiscie jest gdzies obok mnie. -I to ona powiedziala ci o swietej Barbarze? -Tak. Powiedziala mi, ze swieta Barbara pragnie zemsty. Pare dni temu, gdy wrocilem do domu, zobaczylem to imie i scianie. Ktos je tam napisal ludzka krwia. -I co jeszcze? -Wczoraj w nocy znow ja widzialem. Stala w moim pokoju, zakryta kocem. Mojzesz zdjal okulary. Mial wylupiaste, bezbarwne oczy ale Deckerowi wydalo sie nagle, ze santero lepiej widzi bez okularow. -Usiadz - powiedzial. - Chyba powinienes wiedziec ze swieta Barbara to imie, ktore nosi Chango. To bardzo potezny orisha, bog ognia, piorunow, blyskawic i wojny. Kult Chango ma swoje korzenie w miescie Oyo-Ile, stolicy starozytnego krolestwa Oyo. Chango rzadzil tym miastem przez siedem lat Zawsze interesowal sie magia i posiadl ogromna wiedze i sile. Ale pewnego dnia wywolal taka burze, ze nie potrafil juz jej opanowac. Piorun uderzyl w jego palac i zabil wiele zon i dzieci. Chango cierpial tak bardzo, ze sie powiesil. Jego wrogow ucieszyli sie, ale wkrotce burza zniszczyla takze ich domy i zabila ich dzieci i zony. Zwolennicy Chango zaczeli oddawac mu czesc i w koncu ogloszono, ze jest jednym z orisha. Ludzie spiewali Oba ko so, czyli "Krol nie powiesil sie". Ten Chango jest najpotezniejszym orisha. Ma miliony wiernych i calym swiecie. Jesli chcesz, zeby okazal sie dla ciebie laskaw musisz odprawic jedna z najstarszych ceremonii santerii. Mozesz mu ofiarowac kurczaka i banany, ale najbardziej lubi mieso swiezo zabitego barana. -Kurczaka i banany? - Decker natychmiast przypomnial sobie, co widzial w swojej kuchni. -Czy to cos dla ciebie znaczy? Kiedy Decker opowiedzial mu o "twarzy" w kuchni, Mojzesz pokiwal glowa. -Wydaje mi sie, ze twoja niezyjaca przyjaciolka robi wszystko, by cie ocalic i ochronic. -Ale przed kim? Przed Chango? A co ja mu takiego zrobilem? -Nie wiem, najwyrazniej jednak szuka zemsty. A kiedy Chango szuka zemsty, zawsze ja znajdzie. Przykro mi to mowic, przyjacielu, ale jestes w powaznych klopotach. -A czy mozna sie jakos dowiedziec, co go tak bardzo wkurzylo? - zapytal Jonah. -Nie jestem pewien. Ale byc moze uda mi sie znalezc jakies ebbo, ktore go ulagodzi. Moze ci przebaczy. Poki co, jedyna rzecza, ktora stoi miedzy Chango a toba i chroni cie przed jego zemsta, jest twoja dziewczyna. Ale ona sama tez sie bardzo naraza, zadzierajac z takim poteznym orisha. Za kazdym razem, gdy sie przed toba pojawia, musi na nowo przezywac swoja smierc. Poza tym Chango moze oddac ja we wladanie bogini Oya, ktora jest strazniczka bram miedzy swiatem zycia i smierci. A kiedy Oya uwiezi ja miedzy tymi dwoma swiatami, dusza twojej dziewczyny nigdy nie zazna spokoju. Przed oczami Deckera znowu pojawil sie obraz rozbryzgujacej sie glowy Cathy i zobaczyl jej blagalne, pelne cierpienia spojrzenie. -Jesli chodzi o ebbo... Co takiego musialbym zrobic? - zapytal. -Musze zabic te kure, ktora mi przyniosles. Kiedy jutro przyjdziesz do mnie, dam ci omiero. -Omiero? Co to jest? -To sekretny eliksir, ktorego uzywamy do kapieli i do picia. Musisz sie wykapac w tym dwa razy. Dam ci tez inne potrzebne rzeczy. Podczas kapieli musisz prosic Chango o wybaczenie tego, co zrobiles. -Mysli pan, ze to cos da? -Musisz w to wierzyc. Wiara czyni cuda. Nadal kochasz swoja dziewczyne, prawda? Mysl o niej jak najczesciej - odparl Mojzesz, po czym potrzasnal dzwonkiem. Natychmiast zjawila sie Aluya. -Daj mi moje cuchillo i biala miseczke. I moze jeszcze troche tych ciasteczek. Gdy dziewczyna wyszla do kuchni, Decker pociagnal nosem. -Przepraszam, ze o to pytam, ale ten zapach, te perfumy, ktore... -To Esencja Pompeya, jedna z trzech sekretnych perfum santerii. W pokoju pojawila sie Aluya, niosac torebke z ciasteczkami, biala miske, ostry noz i obrus. Mojzesz wstal i pokazal ruchem dloni, ze Decker i Jonah powinni zrobic to samo. -Mam zamiar odprawic inkantacje. Musimy okazac Chango szacunek. Aluya, swiece! Nakryl obrusem stoliczek do kawy i postawil na nim swiecznik. Potem wzial noz i pocalowal jego ostrze. Aluya przyniosla dwie biale swiece, wlozyla je do swiecznika i zapalila. Mojzesz machnieciem dloni kazal jej wyjsc z pokoju i przez chwile stal w milczeniu, z zamknietymi oczami i odchylona do tylu glowa. Potem rozpoczal inkantacje: -Bahamo Chango ikawo ilemu fum i alaya tilanchani nitosi ki ko gbamu mi re oro niglati wa obinu ki kigbo ni na orin oti gbogbo omo nijin gbogbo... Po chwili otworzyl oczy i powiedzial: -Podajcie mi kure. -Ja? - zapytal Decker. -Tak, ty. Przeciez to ty szukasz wybaczenia. Decker podal mu kure. -Potrzymaj ja w gorze - polecil Mojzesz, po czym chwycil kure za glowe i naciagnal jej szyje. - Chango, kabio, kabio sile - mowil cichym, spiewnym glosem. Jednym cieciem otworzyl ptakowi gardlo i ciemna krew zaczela splywac do miseczki. - Chango alamu oba layo ni na ile ogbomi... Kabio kabio sile... Gdy miseczka byla juz pelna, odlozyl noz i powiedzial cicho: -Slowa kabio, kabio sile znacza "Witaj w moim domu". Dzieki mojej inkantacji Chango wie juz, ze szukasz jego przebaczenia i jestes gotow zmyc z siebie grzechy. - Rozejrzal sie po pokoju i zapytal: - Czujesz cos? -Co na przyklad? Obecnosc wielkiej sily. Decker skoncentrowal sie. Przez ulamek sekundy wydawalo mu sie, ze poczul pewne napiecie w powietrzu, jak przed burza. -Chango mnie slyszy - oznajmil Mojzesz. - Mowi mi do ucha. -Co mowi? -Mowi, ze bardzo dlugo czekal. -Na co? Na mnie? -Jestes tylko jednym z wielu. -Czy mozesz go zapytac, dlaczego jest na mnie taki wsciekly? -Nie slysze zadnej odpowiedzi - odparl po chwili Mojzesz. - Jest tylko jeden sposob, zeby sie tego dowiedziec. - Potrzasnal dzwoneczkiem z brazu i znowu pojawila sie Aluya. - Przynies mi skorupy orzecha kokosowego - polecil jej. Gdy czekali, stal z zamknietymi oczami i zlozonymi jak do modlitwy rekoma. Po paru minutach do pokoju weszla Aluya z czerwono-zielonym szalem. Kiedy Mojzesz otworzyl oczy, podala mu go. Santero machnal szalem i na podloge spadly cztery polowki orzecha kokosowego. -Tego sie obawialem - powiedzial po chwili. -Co sie stalo? - zapytal Decker. -Popatrz! - Mojzesz wskazal na lupiny orzecha. Wszystkie odwrocone byly wloknista brazowa strona ku gorze. - To jeden z wzorow. Jesli mamy dwie strony biale i dwie brazowe, to dobry znak, a odpowiedz brzmi "tak". Ale jesli wszystkie cztery sa odwrocone tak jak te, oznacza to "nie", czyli smierc. -Wiec co mam teraz zrobic? -Mozesz sie tylko modlic. Zrob tak, jak powiedzialem, i moze Chango ci przebaczy. Decker skinal glowa, ale zanim odwrocil sie do wyjscia, popatrzyl na Mojzesza i uswiadomil sobie, ze santero uwaza go juz za martwego. ROZDZIAL 22 Po poludniu Decker pojechal zobaczyc sie z Maggie. Zaparkowal jedna przecznice od domu Caba i reszte drogi przeszedl pieszo. Cab i Maggie mieszkali na poludniowym brzegu rzeki, naprzeciwko Forest Hill Park, w parterowym domku krytym pomaranczowa dachowka, z jasnozoltymi drzwiami i kwiatami w oknach. Wystroj wnetrza przypominal Deckerowi wczesna edycje serialu The Cosby Show.Bylo upalnie i duszno. Decker zdjal okulary i marzyl o tym, by zdjac takze prochowiec, ale nie chcial paradowac z szelkami i kabura na wierzchu. Maggie czekala juz na niego i otworzyla drzwi, gdy tylko wszedl na schodki. Tego dnia miala upiete wlosy i wlozyla luzna sukienke w poprzeczne purpurowe paski. Rozejrzala sie wokol, a potem objela Deckera za szyje i pocalowala. -Stesknilam sie za toba, kochaneczku. -A ja za toba. Jest szansa na zimny browar? - Zamknela drzwi i weszli do kuchni. -Dzwonil Cab i powiedzial, ze pewnie bedzie musial zostac w Charlottesville do jutra. Wiec jesli jestes zainteresowany jakims calonocnym filmikiem... Nie jestem pewien, Maggie - odparl Decker, zdejmujac prochowiec. Wzial puszke heinekena, otworzyl ja i upil dwa potezne lyki. - Mamy prawdziwe urwanie glowy z tymi morderstwami. Pewnie bede musial wrocic do biura. Maggie podeszla do niego i przylozyla mu zimna puszke piwa do czola. -Wygladasz na zmeczonego. Moze bys zdjal te ciuchy i polozyl sie do lozka? -Zmeczony? Ja jestem wykonczony! -Mam nadzieje, ze nie az tak bardzo. -Te morderstwa zaczynaja mnie dobijac. Za kazdym razem, gdy wydaje sie, ze mamy juz jakis punkt zaczepienia, nagle wyskakuje cos tak zwariowanego, ze przestaje cokolwiek rozumiec. Zupelnie nie wiem, czego szukac i gdzie. -Cab wspominal, ze ta Krolowa Ache moze miec z nimi cos wspolnego i ze to zla kobieta. -Przypuszczam, ze jest zamieszana w zdmuchniecie glowy Juniora Abrahama, jesli jednak chodzi o pozostale przypadki, nie jestem pewien. Ale kto wie? Nie mozemy logicznie polaczyc zadnych dowodow, bo dowodow po prostu nie ma. -Powinienes sie polozyc - oswiadczyla Maggie i pocalowala go w usta. - Musisz troche zrelaksowac umysl, a pocwiczyc cialo. -Jestes rozpalona do czerwonosci... roztopie sie przy tobie. Chwycila go za reke i poprowadzila do sypialni. -Wiesz, co jest dzisiaj w menu? Zakaska, dwa dania glowne z mieskiem podlanym przepysznym sosem i deser... - Zasmiala sie i spojrzala mu figlarnie w oczy. Rozpiela mu koszule i zaczela calowac jego tors. Potem odpiela mu pasek i pchnela lekko na lozko. Decker usiadl, a ona sciagnela mu spodnie. -Teraz jeszcze skarpetki, kochaneczku. Nie ma bardziej idiotycznego widoku niz goly meski tylek i fikajace skarpetki. Decker odchylil sie do tylu i w tym momencie jego wzrok padl na duza fotografie Caba, stojaca na stoliczku przy scianie. Po raz pierwszy, odkad zaczeli spotykac sie z Maggie, poczul sie winny. -Przynajmniej twoje nie smierdza - stwierdzila Maggie, zdejmujac mu skarpetki. - Kiedy Cab sciaga buty, to... Jego skarpetek mogliby uzywac do wykonywania wyrokow smierci. -Maggie... -Wyluzuj, Decker. Zrelaksuj sie troszke. Hej, co ci sie stalo w stopy? Masz pelno zadrapan. -To drobiazg. Pomagalem kumplowi w ogrodku i bylem na bosaka. -Biedne stopki - powiedziala Maggie i pocalowala je. -Jakos przezyje. Mam nauczke, ze nie nalezy wlazic do ogrodu bez butow. -Co my tu mamy... - zamruczala, siegajac dlonia pod jego bokserki. - Tylko mi nie mow, ze na zakaske jest tylko pomarszczony nalesniczek. - Zasmiala sie i pocalowala go w kolano. -Maggie... sluchaj... -Csss... nic juz nie mow. Odprez sie. Dzisiaj ja jestem szefem kuchni. - Wziela od niego puszke piwa i odstawila ja na stoliczek, a potem sciagnela mu bokserki. - Powinienes sie troszke odswiezyc, ale pozwol, ze ja to zrobie... Siegnela po puszke i polala odrobina piwa jego sztywniejacego penisa. Piwo splynelo po czlonku i zaczelo skapywac miedzy nogi. -Co ty robisz?! - Decker poderwal sie na lozku. Ale ona rozesmiala sie i od razu przeszla mu cala zlosc. Wziela penisa gleboko do ust i przesunela po nim ustami. -Raz zimno, raz cieplo... Wskoczyla na lozko obok niego, skrzyzowala ramiona i podniosla sukienke, zarzucajac ja sobie na glowe. Miala duze, jedrne piersi i lekko zaokraglony brzuch, na ktory splywal z talii cienki lancuszek. Usiadla na nim okrakiem i pochylila sie. Jej pelne piersi ocieraly sie o jego piers. -Mam zamiar doprowadzic cie do takiego stanu, ze zapomnisz, jaki mamy dzien tygodnia oswiadczyla, usmiechajac sie. Decker rowniez probowal sie usmiechnac, ale nie mogl. Przed oczami caly czas mial twarz Cathy w meskiej toalecie wydzialu zabojstw, jej blagalne, pelne cierpienia spojrzenie i wybuchajaca glowe. Widzial odcieta glowe Alison Maitland i jej poprzekluwane cialo, majora Drewry'ego z rozplatanym brzuchem i przerazeniem zastyglym w oczach. Widzial zmasakrowanego Geralda Maitlanda, zwisajacego z okna na wlasnych jelitach, jak w makabrycznej parodii skokow na bandzi. -Ej, kochaneczku! - zawolala Maggie, wyrywajac go z zamyslenia. - Wroc do mnie chociaz na chwile. Nie oddalaj sie nigdzie. Mysl tylko o mnie. Teraz jestem tylko ja, moje cialo i to lozko, okay? Nie czekajac na odpowiedz, ujela jego na wpol sztywnego penisa, skierowala go sobie miedzy nogi i zaczela pocierac jego czubkiem swoje wilgotne wargi sromowe. Po chwili wlozyla go do srodka. Decker poczul, jak jej ciepla pochwa zaciska sie miarowo na jego czlonku. Maggie zaczela unosic sie rytmicznie i opadac, coraz mocniej i szybciej. Chwilami podnosila sie tak wysoko, ze jego penis prawie caly wysuwal sie z jej pochwy, ale juz za chwileczke tkwil tak gleboko, ze Decker mial wrazenie, iz wchodzi nie tylko w jej cialo, ale takze w dusze. Po chwili Maggie przymknela oczy i zaczela mruczec; bylo to glebokie, niemal hipnotyczne, gardlowe mruczenie zadowolonej kotki. Decker powoli sie rozluznial. Odetchnal gleboko, patrzac na falujace piersi kobiety i wsluchujac sie w jej mruczenie. Maggie zaczela cichutko spiewac: "Nie wie nikt... naprawde nie wie, jak bardzo kocham cie... jak bardzo kochasz mnie...". Nagle cos sie poruszylo tuz za nia. Bylo to krotkie, prawie niedostrzegalne drgniecie, jakby wzor na tapecie przesunal sie o kilka milimetrow. Decker zlapal Maggie za biodra, unieruchamiajac ja, i uniosl glowe z poduszki. -Co sie stalo, moj kochaneczku? Cos nie tak? -Jestesmy zupelnie sami? -Czemu pytasz? Pewnie, ze jestesmy sami. Tylko nas czworo. -Czworo? -Ty i ja... moja cipeczka i twoj wujaszek Willy. - Maggie zasmiala sie gardlowo i znow zaczela swoj taniec. -Myslalem, ze kogos widzialem, ze... -Och, dajze juz spokoj. Jestes dzis strasznie spiety i nerwowy. Zaczela krecic biodrami, ale Decker zupelnie sie zdekoncentrowal. Jego penis skurczyl sie gwaltownie i po kilku chwilach Maggie musiala z niego zejsc. -Decker, co z toba? Nie zamawialam malej paroweczki, tylko... Uscisnal ja przepraszajaco za ramiona i wstal z lozka. Ruszyl nago do kuchni, gdzie zostawil swoja anaconde, wyjal ja z kabury i odbezpieczyl. Potem podszedl do tylnego wyjscia i nacisnal klamke, ale drzwi byly zamkniete. Maggie wyszla z sypialni. -Co sie z toba dzieje? Przeciez tu nikogo nie ma. Decker przeszedl do salonu i rozejrzal sie, ale tam tez nikogo nie bylo. A przynajmniej nikogo nic widzial. -Daj juz spokoj! - zawolala Maggie. - Wracajmy do sypialni i rozpetaj sztorm w mojej cipce. No, dalej! Rozejrzal sie jeszcze raz i z lekkim wahaniem ruszyl za Maggie do sypialni. Dom byl pusty i cichy, ale on czul czyjas obecnosc. Bylo to tylko jakies nieokreslone wrazenie, ze ktos zaklocil spokoj powietrza. Sprawdzil jeszcze, na wszelki wypadek, dwie pozostale sypialnie i wroci! do lozka. Nikogo... Nikogo dostrzegalnego, pomyslal. Tym razem to Maggie lezala na plecach i czekala na niego Decker ukleknal nad nia, a ona wziela w dlon jego penisa i polozyla go sobie miedzy piersiami. Potem scisnela je mocne i usmiechnela sie zachecajaco. -No, pora na drugie danie. Decker zaczal poruszac biodrami. Jego penis szybko sztywnial i po chwili byl juz w pelni gotowy. Przesuwal go rytmicznie w tyl i w przod miedzy scisnietymi piersiami Maggie, ktora znow zaczela cichutko mruczec. -Chodz tu wyzej na chwile - powiedziala. - Musze ci go troche zwilzyc. - Wziela penisa do ust i piescila go jezykiem wokol glowki. - No a teraz wracaj... I prosze o podlanie sosem filetow z piersi. Decker poruszal biodrami coraz szybciej i mocniej, az poczul drzenie miesni nog i napiecie w podbrzuszu. Maggie uniosla nieco glowe i patrzyla, jak jego penis przesuwa sie miedzy jej piersiami w przod i w tyl. Poczula, ze cialo kochanka sztywnieje i napina sie. Po chwili Decker uniosl sie na kolanach, odgial glowe do tylu i wytrysnal. -Ozdobiles mnie perelkami - zasmiala sie Maggie. - Ale mogles troszke poczekac... Decker otworzyl oczy i w tym momencie zobaczyl w lustrze na toaletce jakis szary trojkatny ksztalt. Bylo to ledwie mgnienie, cos nieokreslonego, ale Deckerowi wydalo sie, ze mogla to byc pola szarego plaszcza albo peleryna. Wyskoczyl szybko z lozka, chwycil rewolwer i podbiegl do progu drzwi. Wyjrzal i stal przez chwile, nasluchujac, a potem podszedl do okien. Rowniez i tym razem nikogo nie bylo. W salonie bylo pusto i cicho, a wszystkie drzwi i okna byly zamkniete. Maggie rowniez wstala i stanela w progu. Decker sprawdzil nawet, czy nikogo nie ma za sofa. Maggie powiedziala: -Nie musisz sie niczego obawiac, Decker. Cos w jej glosie sprawilo, ze odwrocil sie gwaltownie. W progu stala Maggie, ale to nie byl jej glos. -Czego nie musze sie obawiac? -Ochronie cie, obiecuje. Nie pozwole swietej Barbarze cie skrzywdzic. Decker podszedl nieco blizej. W wygladzie Maggie bylo cos dziwnego. -Co wiesz o swietej Barbarze? -Wiem, ze pragnie zemsty. -Masz na mysli Chango? Maggie usmiechnela sie samymi ustami. Jej oczy pozostaly nieruchome. -Mozesz nazwac boga jakimkolwiek imieniem. I tak nadal bedzie bogiem. Decker postapil jeszcze dwa kroki do przodu i spojrzal prosto w oczy. Dopiero teraz zdal sobie sprawe, ze jej teczowki sa zolte, jak u gada. A moze to byl kolor zlota. Matka powiedziala mu kiedys, ze wszyscy aniolowie maja zlote oczy. -Cathy...? - zapytal z drzeniem w glosie. -Musisz odnalezc swieta Barbare, zanim swieta Barbara odnajdzie ciebie. Ona wie, gdzie teraz jestes. Wie, gdzie mieszkasz. To tylko kwestia czasu. -Czy to Chango zabil Maitlandow? Czy to on zabil George'a Drewry'ego? -Znajdz swieta Barbare, zanim swieta Barbara odnajdzie ciebie. Pospiesz sie. Decker wyciagnal reke, by dotknac Maggie, lecz w tym momencie jej glowa eksplodowala, obryzgujac go krwia, mozgiem i fragmentami kosci czaszki. Teraz patrzyla na nie tylko jednym okiem na ocalalej polowce twarzy. -Nieee! - krzyknal Decker. - Nie rob tego! Nie wolno Po kilku sekundach druga polowa jej twarzy wybuchl z ogromna sila, a bezglowe cialo przekrecilo sie i osunelo dywan. -Ty gnoju! Ty bekarcie!!! - ryknal Decker. - Pokaz sie smierdzielu... Pokaz sie, tchorzu! Gdzie jestes, ty pierdolo skurwysynu? - Pobiegl do kuchni, sprawdzil w sypialni i jeszcze raz w salonie. - Dopadne cie, kutasie! Zaplacisz za wszystko. Mam cie w dupie, pierdolony bozku psychopato Ponownie wszedl do glownej sypialni i spojrzal w lustro. Zobaczyl w nim swoje odbicie: stal nago, z bronia w rece, bez sladow krwi, mozgu i kosci. Po chwili do sypialni weszla Maggie, rowniez naga, z lancuszkiem wokol bioder. Podeszla do niego od tylu i objela go ramionami za szyje, gladzac dlonmi po piersi. -Decker - powiedziala cicho - nie wiem, co sie dzieje, ale na pewno potrzebujesz pomocy. -Wszystko w porzadku, nic mi nie jest. Jestem tylko przemeczony i zestresowany. - Odwrocil sie do niej przodem i polozyl rece na jej ramionach. - Maggie... Ale ona uciszyla go, calujac koniuszki swoich palcow i przykladajac je do jego ust. -To chyba nie jest dla nas najwlasciwszy moment, moj zloty kochanku. A moze nigdy go nie bylo? Jak to sie mowi... Fajnie bylo, ale sie skonczylo. Decker popatrzyl jej w oczy i pokiwal ze zrozumieniem glowa. -Tak, Maggie, moze masz racje. Fajnie bylo, ale sie skonczylo. Usiadla i patrzyla w milczeniu, jak sie ubiera. Zalozyl szelki z pasem na bron, wyciagnal z kabury anaconde i wysypal naboje z bebenka. Potem ucalowal kazdy z nich i wlozyl je z powrotem. Westchnal i wstal. Maggie rowniez wstala i powiedziala: -Plonie w tobie ogien, McKenna... i ten ogien cie spala. Mam nadzieje, ze znajdziesz sposob, zeby go ugasic. ROZDZIAL 23 Poznym wieczorem rozszalala sie burza. Z nieba laly sie potoki wody, a cale miasto co kilka sekund rozswietlaly blyskawice.John Mason wyszedl z restauracji "Appleby" tuz przed polnoca. Deszcz od godziny lal z niezmienna intensywnoscia, a straz pozarna miala pelne rece roboty, wypompowujac wode z zalanych studzienek miejskich i prywatnych piwnic. Tego dnia John Mason nie wzial ze soba parasola, zajrzal wiec do szafki ze zgubami i pozyczyl sobie jedyny parasol, jaki sie tam znajdowal. Rozlozyl go, ale po chwili stwierdzil, ze stary, sfatygowany parasol nie daje prawie zadnej ochrony. Stanal na chodniku i rozejrzal sie za taksowka. Tydzien temu obchodzil swoje trzydzieste urodziny, ktore zorganizowali mu pracownicy restauracji. Zrobiono wspolne zdjecie, ale wygladal na nim tak, jakby go porazil prad. John lubil kobiety, jednak z powodu swojej wrodzonej niesmialosci nigdy nie potrafil z nimi rozmawiac. A taki Edmundo na przyklad, ktory pracowal razem z nim w kuchni, rozmawial ze swoja Rita w taki sposob, ze John wytrzeszczal oczy ze zdziwienia. Podczas gdy jemu wydawalo sie, ze z kobieta nalezy rozmawiac niemal z nabozna czcia. Edmundo wydawal rozkazy: Rita zrob to, Rita zrob tamto, przynies to, przynies tamto. A Rita mimo to byla wpatrzona w niego jak w obrazek, co chwila obejmowala go i calowala. John byl pewien, ze gdyby on sam tak sie odezwal do kobiety, od razu dostalby w twarz - i to z obu stron. Jutro mial isc do Theatre Virginia z dziewczyna o imieniu Stefania, przyjaciolka jego siostry Pauli. Jedynym powodem, dla ktorego on rowniez zostal zaproszony, bylo rownomierne rozlozenie sil damsko-meskich, jako ze Paula wybierala sie na przedstawienie ze swoim chlopakiem, Carlem. John szczerze nie cierpial Carla. Byl to wysoki, gadatliwy chudzielec, zajmujacy sie sprzedaza boazerii. Wciaz klepal Johna po ramieniu i mowil do niego "szefuniu". Ale Stefanie John darzyl prawdziwa sympatia. Byla to spokojna, mila dziewczyna, ktora lubila niemal to samo co on. Uwielbiala dlugie spacery i ksiazki, a do ich czytania zakladala duze okulary. John machnal reka na nadjezdzajaca taksowke. -Co za noc - mruknal taksowkarz, gdy John wsiadal. -Rzeczywiscie paskudna. Prosze na rog May Street i Grove. Taksowkarz ruszyl ostro, lecz w tej samej chwili John uswiadomil sobie, ze we wnetrzu samochodu unosi sie nieprzyjemny zapach jedzenia i kwasow zoladkowych. Poczul, ze siedzi w czyms mokrym. Wlozyl reke pod tylek i natrafil na cos lepkiego. Podniosl dlon do nosa i z obrzydzeniem cofnal glowe. -Stop! Niech sie pan zatrzyma! - krzyknal i uderzyl parasolka w ochronna szybke z pleksi. -Co? Co sie stalo? - zapytal taksowkarz, obracajac glowe przez ramie. -Niech sie pan zatrzyma, ktos zwymiotowal na tylne siedzenie! -Co zrobil? Panie, to dopiero moj drugi kurs - oswiadczyl taksowkarz. Zjechal jednak na bok, zatrzymal sie i wygial do tylu. -A niech to szlag! - wycedzil przez zeby. John wysiadl i podszedl do jego okna. -Niech pan popatrzy, co ja mam na spodniach. -Wielkie przeprosiny dla szanownego pana. Cholera, a dopiero zaczalem... Ze tez tym gnojom chce sie wywalac zarcie, ktore wczesniej wcinali jak malpa kit. John wzruszyl ramionami i machnal reka. Nie ma co, musi wracac pieszo. Szarpal sie przez chwile z parasolem, ale stary rzech odmowil posluszenstwa i w ogole nie chcial sie otworzyc. John ponownie wzruszyl z rezygnacja ramionami i poczlapal zalanym deszczem chodnikiem do domu. Otworzyl drzwi i wszedl do polaczonego z living-roomem holu. W mieszkaniu panowal gleboki polmrok, a w powietrzu unosil sie zapaszek starej wody z wazonu, w ktorym staly kwiaty. Przez uchylone kuchenne drzwi dochodzilo niebieskawe, migotliwe swiatlo telewizorka, ktorego matka nigdy nie wylaczala przed pojsciem spac. John powiesil plaszcz i na palcach wszedl do kuchni. Matka zostawila mu na stole czekoladowe ciasteczka, ktore sama piekla. Obok talerza lezala karteczka: Zanies, prosze, moja zolta sukienke do pralni. Jutro. John zerknal na ekran telewizora, ktory chodzil z wygaszonym dzwiekiem. Przez kilka sekund patrzyl, jak nieustraszony Superman ratuje swiat przed kolejnym zloczynca, a potem wylaczyl telewizor. Wyszedl z kuchni i ruszyl w kierunku lazienki. -Johnsy, to ty?! - zawolala matka. - Czemu tak pozno? -Nie moglem zlapac taksowki przy tej pogodzie. -Ale chyba nie zmokles za bardzo, co? John otworzyl drzwi do sypialni. Matka siedziala na lozku, trzymajac na kolanach ksiazke. Byla mala, drobna kobiecina, ktora sprawiala wrazenie, jakby mogla sie rozsypac pod najlzejszym dotknieciem. -Jestes zupelnie przemoczony - stwierdzila. - Przeziebisz sie. Zdejmij szybko te rzeczy i wez goraca kapiel. Alez ta burza szaleje - dodala, patrzac na zasloniete kotara okno. -Rzeczywiscie szaleje. Cala Dock Street jest zalana. -Jadles chyba cos, prawda? Jadles? -Jasne. Zjadlem kurczaka. -Ach. ty i ten twoj smazony kurczak. Twoj ojciec tez przepadal za smazonym kurczakiem. -Tak, wiem. Pojde i wezme te kapiel - mruknal John. Nie mial ochoty na kolejne rodzinne historie, ktorymi matka namietnie go czestowala. Gdy ojciec zginal, John mial zaledwie siedem lat. Pamietal tylko mgliste obrazy z dziecinstwa, w ktorych czasami przewijal sie jego rodzic. Wiedzial oczywiscie, jak ojciec wygladal; w domu stalo mnostwo jego fotografii. Ale nie czul go - nie znal jego glosu, nie znal zapachu, nie wiedzial, jak sie zachowywal. Ojciec nie odwiedzal go nawet w snach. John zawsze nosil sygnet piechoty morskiej, ktory nalezal do ojca, nie byl z nim jednak uczuciowo zwiazany. -Czy cos ci przyniesc, zanim wejde do lazienki? Matka usmiechnela sie i pokrecila glowa. -Nie, dziekuje. Juz wzielam swoje lekarstwa. John skinal glowa i usmiechnal sie. -Wobec tego spij dobrze, dobranoc. -Dobranoc, Johnsy. W lazience John zdjal spodnie, krzywiac sie z obrzydzenia. Odkrecil kran z goraca woda i poszedl do swojej sypialni. Rozebral sie i wyjrzal przez okno. Na zewnatrz nadal grzmialo, niebo rozswietlaly blyskawice i padal ulewny deszcz. Wrocil do lazienki i ostroznie wszedl do wanny. Usiadl, nabral kilka razy w dlonie goracej wody i ochlapal sie. Byl bardzo zmeczony. Nie dosc, ze musial isc prawie cala droge pieszo, to dzien w pracy rowniez nie nalezal do najlzejszych. Z przyjemnoscia zanurzyl sie w wodzie. Zacisnal palcami nos i zanurkowal. Po chwili wynurzyl sie dla zaczerpniecia oddechu i wtedy zobaczyl, ze drzwi lazienki sa otwarte. Pomyslal, ze to dziwne, bo zawsze je zamykal, a matka nigdy nie wchodzila do lazienki, kiedy sie kapal. Nawet gdy miala pilna sprawe, czekala, az wyjdzie. -Mamo, czy to ty? - zapytal na wszelki wypadek, ale nie bylo zadnej odpowiedzi. Wiedzial, ze jesli matka nie otworzyla drzwi i nie kreci sie gdzies w poblizu, to na pewno go nie uslyszy. Na noc zawsze wkladala sobie do uszu stopery i nie obudzilyby jej nawet trab archaniola Gabriela. Wstal i siegnal do drzwi, ale w tym momencie zdal sobie sprawe z czyjejs obecnosci. Nikogo nie widzial, czul jednak, z ktos stoi w drzwiach lazienki. Wydawalo mu sie nawet przez chwile, ze slyszy chrapliwy oddech. -Kto tam? - zapytal i zaslonil sie reka, myslac, ze to jednak moze byc matka. Zadnej odpowiedzi. Ale wiszace w powietrzu napiecie i uczucie, ze ktos stoi blisko niego, nie minelo. Teraz bylo nawe jeszcze intensywniejsze. John wyciagnal rece, jak slepiec ba dajacy droge przed soba. Zagrzmialo i w tym momencie ktos niewidzialny pchnal g?czyms ostrym prosto w prawe oko. John krzyknal przerazliwi! i przewrocil sie, uderzajac glowa w kafelki. Kiedy ogarniety panika probowal sie podniesc, poczul, ze jego galka oczni wyplywa z oczodolu i toczy sie po policzku. Bol byl nie do zniesienia, jakby mu ktos wlozyl do oka rozpalony do czerwonosci szpikulec. -O Boze, o Boze... boli... Boze. jak boli - mamrotal oszolomiony bolem John. - Mamo... Mamo! Pomoz mi! Oderwal na chwile dlon od rany, chwycil sie brzegow wanny i usilowal wstac, ale cos pchnelo go z powrotem. Wyraznie poczul czyjes rece na barkach byly to rece w grubych skorzanych rekawicach. -Zostaw mnie! Nic dotykaj mnie! Jezu Chryste, nie dotykaj mnie! Ale jedna z niewidzialnych dloni chwycila z ogromna sil; jego glowe i wcisnela ja pod wode. Zaczal sie szamotac wierzgac nogami i wykrecac, nie zdolal sie jednak wyzwolic Po dluzszej chwili, kiedy myslal juz tylko o tym, zeby lyknac choc odrobine powietrza, niewidzialna reka wyszarpnela go za wlosy na powierzchnie. Gleboko wciagnal powietrze. Za wszelka cene chcial zlapac rownowage i usiasc, ale nagle poczul ostry, palacy bol w lewym oku i otoczyla go ciemnosc. -Jezu, Boze! Oslepiles mnie... Na milosc boska, oslepiles mnie! Nic nie widze! Ogarniety szalenczym strachem, zaczal rzucac sie na wszystkie strony, wylewajac przy tym wode. Wierzgal i szamotal sie, usilujac wstac. Machal rekoma, starajac sie uderzyc niewidzialnego przeciwnika, ale jego rece trafialy w proznie. -Czego ode mnie chcesz?! - krzyknal. - Czego chcesz?! Nie doczekal sie jednak odpowiedzi. Niewidzialna dlon chwycila go i ponownie znalazl sie pod woda. Sparalizowany przerazeniem, zaprzestal na moment walki. Mial nadzieje, ze za chwile sie obudzi, ze to tylko jakis senny koszmar. Obudzi sie, bedzie normalnie widzial i bedzie normalny dzien. Pomyslal, ze woda jest teraz bardziej goraca, niz kiedy wchodzil do wanny. Moze mu sie jednak tylko tak wydawalo. Moze straszliwy bol w oczodolach to tez tylko zludzenie. Ale juz po paru sekundach targnela nim kolejna fala przerazenia, gdy uswiadomil sobie, ze woda staje sie coraz goretsza. Szarpnal sie z calych sil i siegnal do kranu, okazalo sie jednak, ze jest zakrecony. Woda byla juz tak goraca, ze parzyla go w posladki i nogi. -Co ty mi robisz?! - krzyczal z calych sil. - Co ty mi robisz? Wypusc mnie, pozwol mi wyjsc! Na Boga, pozwol mi stad wyjsc! Szarpnal sie jeszcze raz, ale niewidzialna dlon znow wepchnela go pod goraca wode. Mial wrazenie, ze cale jego cialo trawi plomien. Po chwili uslyszal przytlumione bulgotanie. To woda osiagnela temperature wrzenia. Umieral niecala minute, ale w tym czasie siegnal samego dna piekla. Jego rece i nogi zaczely drgac, dlonie zacisnely sie w piesci, a cale cialo wygielo sie w luk. Przez kilka sekund John Mason gotowal sie zywcem. ROZDZIAL 24 Nastepnego dnia rano, gdy Decker wszedl do biura z kanapki z pastrami w zebach, kawa z automatu w dloni i kilkom; teczkami pod pacha, czekaly juz na niego Eunice Plummer i Sandra.Decker, przelykajac w pospiechu kanapke, gestem dlon pokazal im, ze maja podejsc do jego biurka. Rzucil na blat raport Erin Malkman z autopsji George'a Drewry'ego, a ni nim polozyl niedojedzona kanapke. -Milo was znow widziec. W czym moge pomoc? -Chcialam ja przekonac, ze nie powinna panu zawracac glowy, ale uparla sie, ze nie bedzie nic jadla, dopoki sie z panem nie zobaczy. -Bo ja go znowu widzialam, prosze pana. Strasznego Czlowieka. -Naprawde? A gdzie? -Na stacji. Przechodzil przez drzwi. -Masz na mysli Main Street Station? -Tak - odpowiedziala zamiast Sandry Eunice. - Mowil mi, ze widziala, jak szedl Wschodnia Main Street i poszedl prosto do glownego wejscia stacji. To bylo wczoraj po poludniu -Sandro, jak myslisz, czy on cie widzial? Dziewczynka potrzasnela przeczaco glowa. -Chyba nie, bo gdzies sie bardzo spieszyl. -Ktora byla wtedy godzina? -Mniej wiecej czwarta czterdziesci piec, moze nieco pozniej - powiedziala panna Plummer. - Sandra chciala od razu do pana dzwonic, przekonalam ja jednak, zeby tego nie robila. Moze popelnilam blad, ale nie chce, by angazowala sie w te sprawe. Decker usiadl i zdjal przykrywke z kubeczka. -Rozumiem pania i nie mam pretensji, panno Plummer. Ta informacja bylaby jednak dla nas niezwykle cenna. Oznacza to, ze kimkolwiek albo czymkolwiek ten Straszny Czlowiek jest, nadal pozostaje w obrebie centrum miasta. Jesli poznamy jego zachowania, byc moze szybciej go znajdziemy. I wtedy dowiemy sie, w jaki sposob potrafi pozostawac niedostrzegalny dla innych. Sandra pokiwala ochoczo glowa i krzyknela: -Tak, tak! Chodzmy go tam poszukac! -Nie, Sandro - sprzeciwila sie panna Plummer. - Powinnas wrocic do domu i skonczyc odrabianie lekcji. Powiedzialas panu porucznikowi to, co chcialas. Sama slyszalas, co powiedzial: ze to bardzo wazna informacja. Ale teraz on musi wracac do pracy, a my do domu. Sandra spojrzala na Deckera. -Mysle, ze twoja mama ma racje. Widzisz, to miasto ma prawie pol miliona mieszkancow. Gdzie mamy go teraz szukac? -Na stacji - odpowiedziala natychmiast Sandra. -Ale widzisz, to, ze go tam wczoraj widzialas, wcale nie znaczy, ze nadal tam jest. Nie mialby sie gdzie podziac, bo na stacji jest teraz pelno robotnikow. -Ale on jest stamtad - oswiadczyla Sandra. - Wiem to. Decker przypomnial sobie jej rysunek z cieniem wielkiej wezowej chmury. -Skad wiesz? - zapytal po chwili. -Bo ja go widze. - Sandra siegnela dlonia do czola. - Widze, jak idzie po schodach. -To ty narysowalas budynek stacji, prawda? Jest nad nim taka dziwna chmura... -Tak, ale to nie jest chmura, tylko bardzo zla rzecz. -Zla rzecz? Co masz na mysli, Sandro? -Jak ludzie robia cos zlego, jak nienawidza innych, te wtedy sa takie rzeczy. Panna Plummer uniosla rece i wyciagnela je przed siebie. -Bardzo mi przykro, panie poruczniku, ale mysle, ze to wystarczy. -Czy rozwazylaby pani mozliwosc... Chodzi mi o to, czy Sandra moglaby ze mna pojechac na te stacje? -Przeciez sam pan powiedzial, ze ten... czlowiek moze byc niebezpieczny i msciwy. Jesli zorientuje sie, ze Sandra go widzi i potrafi rozpoznac... -Ma pani racje. Ostatnia rzecza, ktora bym zrobil, byloby wystawianie Sandry na niebezpieczenstwo. -Ale ja chce go poszukac! - krzyknela dziewczynka tupiac nogami. - To bedzie jak zabawa w chowanego. -Bardzo mi przykro, Sandro - powiedzial Decker i po krecil glowa. - Jesli mama mowi "nie", to znaczy nie. Pojde jednak na te stacje i jesli dowiem sie czegokolwiek, obiecuje ze dam ci znac. Decker i Hicks wysiedli z samochodu i weszli po kamiennych schodach Main Street Station. Wszedzie wokol rozbrzmiewa loskot mlotow pneumatycznych, jazgot pil tarczowych i stuka nie mlotkow. Wokol unosily sie tumany pylu. Weszli do obszernego holu i mimo ogromnego zamieszania i balaganu przystaneli na moment, patrzac z podziwem na wysokie lukowate sklepienia i potezne kolumny. Stad wyruszal amerykanscy zolnierze z Wirginii na obie wojny swiatowe i d(Wietnamu. Stad wyjezdzali studenci do swoich szkol po wakacjach spedzonych u rodzicow, stad wyruszali wszyscy ci, ktorych czekala dluga podroz. Po chwili podszedl do nich nieduzy, krepy mezczyzna i zapytal: -Porucznik McKenna? Jestem Mike Verdant, inzynier. Nadzoruje te budowe. -Witamy pana. -Musze was prosic, zebyscie to wlozyli. - Inzynier podal im dwa czerwone kaski. -Dzieki - odparl Decker. - Macie tu sporo roboty, prawda? -Tak, ale dajemy sobie rade. -Nie watpie. Mam do pana pytanie. Czy na terenie stacji moglby ktos mieszkac? Tak, zebyscie tego nie zauwazyli? -Nie jestem pewien, czy do konca pana rozumiem. Fakt, jest tu sporo roznych zakamarkow, w ktorych mozna sie ukryc... -Chodzi mi o to, czy mozliwe jest, zeby ktos tu mieszkal przez dluzszy czas i nikt by nie zdawal sobie z tego sprawy. -Raczej nie. Tu sie kreci bardzo wielu ludzi. Teraz odnawiamy sciany. O, tam... - inzynier wskazal reka. - Zdzieramy stare tynki i azbest. Nie, tutaj nikt by nie mogl mieszkac niezauwazony. Ale prosze za mna, cos panom pokaze. Poszli za nim na gore, na czwarte pietro, przedzierajac sie przez sterty gruzu, porozrzucane narzedzia i stanowiska pracy. -To ostatnie pietro - oswiadczyl Mike Verdant. - Wspanialy widok, prawda? I jest tu najspokojniej. Gdybym sie mial gdziekolwiek ukrywac, to wlasnie tutaj. Decker spojrzal przez pozbawione szyb otwory okienne na rozciagajaca sie przed nimi wstege James River i polnocna czesc miasta. Potem odwrocil sie i rozejrzal po przestronnym wnetrzu, po ktorym hulal wiatr. -A na innych poziomach? Czy byloby mozliwe, zeby ktos tam przebywal bez waszej wiedzy? -Prosze za mna. Pokaze panom. Michael Verdant zaprowadzil ich z powrotem na dol, do wielkiej hali. Byla tak ogromna, ze moglaby byc przeznaczona na hangar dla zeppelinow. -Tutaj beda parkowaly autobusy Greyhounda - powiedzial Verdant. - Tak wyglada tutaj, a co do drugiego poziomu, to jeszcze nie wiem. Ten jest przedzielony, a drugi caly otwarty. To trzy boiska do futbolu. Gdy zeszli na dolny poziom i znalezli sie na schodach prowadzacych do wyjscia na East Mam Street, Michael Verdant wyjal latarke i pokazal im gleboki wykop, odkrywajacy stara ceglana sciane. -Tu bedzie rampa dla inwalidow i tych, ktorzy maja duze walizy na kolkach - oswiadczyl. - W czasie robot natrafilismy w tym miejscu na fragment starego nabrzeza i doki Shockoe Creek. -Chyba pan zartuje... -Nie. To bylo wystarczajaco glebokie dla duzych lodzi. Ale ta sciana, o tam, jest jeszcze starsza, gdzies z przelomu wiekow. Wie pan, jak to jest, jedno wyburzano, drugie budowano. To zupelnie tak, jakbysmy odkryli grobowiec Tutenchamona. -Czy tam jest piwnica? - zapytal Decker. -Nie, nie ma. Mysle, ze dawni planisci za bardzo obawiali sie powodzi. To zbyt blisko rzeki. -Czyli nikt nie moglby tam dluzej przebywac? -Malo prawdopodobne. Wasko, ciemno i smierdzace I nigdy nie wiesz, kiedy obudzisz sie w wodzie. -Bardzo panu dziekujemy za oprowadzenie. Michael Verdant uscisnal im dlonie. -Ciesze sie, ze moglem pomoc. Niech panowie przyjda, jak skonczymy. Bedzie tu wtedy naprawde pieknie. Gdy wsiedli do samochodu, Hicks powiedzial: -Wiesz, Decker, nie mam nic przeciwko zwiedzaniu miasta z toba, choc moze wolalbym to robic z Rhoda, ale moze mi wreszcie wyjasnisz, czemu tu przyjechalismy? -Nie wiem. Mialem jakies dziwne przeczucie, to wszystko. Chcialem tylko cos sprawdzic. -Przeczucie? Decker odwrocil sie i popatrzyl na wieze zegarowa. Cala stara stacja bardziej przypominala jakas budowle z bajek braci Grimm niz dwudziestowieczna stacje kolejowa. -Czy odczuwasz tu jakies... wibracje, Hicks? -Wibracje? No, jesli wykluczyc te od mlotow pneumatycznych, to raczej nie. O jakie wibracje ci chodzi? -Nie wiem. Takie, jakby w srodku czailo sie cos... zlego. Hicks popatrzyl na Deckera, a potem zagapil sie w przednia szybe samochodu. -Nie bardzo wiem, co ci odpowiedziec. Moze porozmawiaj o tym z Rhoda. Ona jest duzo lepsza ode mnie, jesli chodzi o tego typu rzeczy. Ja zdecydowanie bardziej wole nasze policyjne procedury. -W takim razie - Decker usmiechnal sie tajemniczo - pewnie nie przypadnie ci do gustu miejsce, do ktorego teraz jedziemy. ROZDZIAL 25 Zaparkowal przed budynkiem, w ktorym mieszkal Mojzesz Alebodu, spojrzal na Hicksa i usmiechnal sie.-No, Hicks, powracasz do swoich korzeni. -Jakich znowu korzeni? Urodzilem sie w Fairview Beach. Na schodach spotkali te sama grupe dzieci. Decker podszedl do najstarszego chlopaka, ktory przewodzil calej grupie, i da mu paczke gumy do zucia. -Popilnujcie mojego samochodu, dobrze? -Kogo tu odwiedzamy? - zapytal Hicks. kiedy weszli po schodach i ruszyli dlugim korytarzem. -Mojzesza Alebodu. To santero, i to jeden z najlepszych. Tak przynajmniej twierdzi Jonah. Wczoraj zarznelismy kure a dzisiaj Mojzesz da mi moje omiero. -A co to jest omiero? - zapytal Hicks, ktory najwyrazniej zaczynal sie juz nieco gubic. -To pewnego rodzaju recepta na demony. Krew kury i ziola. Musze sie w tym wykapac i wtedy potezny bog Changi byc moze wybaczy mi to, czym go wkurzylem. Gdy weszli na drugie pietro. Hicks zatrzymal Deckera. -Poczekaj, poruczniku... Czy mowisz powaznie? Naprawde w to wierzysz? -Teraz juz tak. Sam widziales twarz Cathy w plomieniu swiecy, a przeciez chyba nie bedziesz twierdzil, ze twoja zona jest oszustka. -Nie, oczywiscie, ze nie, ale... -To, co sie dzieje, Hicks, na pewno nie nalezy do zwyklych rzeczy. To jest ponadnaturalne, czy tego chcemy, czy nie. I dlatego nasze procedury nie maja tu zastosowania. To magia santerii, Hicks, i my musimy w to wejsc. Tylko w ten sposob dopadniemy tego skurwiela. -Czarami, tak? - upewnil sie Hicks. - Czy rozmawiales o tym z kapitanem? -Z Cabem? Nie, a po co? On by tylko kichnal w swoja chusteczke i nie powiedzial ani slowa. -Ja tez nie zamierzalem tego komentowac, ale... ech, niewazne. To, co sie stalo podczas seansu z Rhoda, bylo niesamowite. Ale to, o czym mowisz... Decker polozyl mu reke na ramieniu i usmiechnal sie. -Wiem, ze to brzmi dosc dziwacznie, jesli jednak mozna wierzyc Mojzeszowi Alebodu, a wszystko wskazuje na to, ze mozna, mamy do czynienia z jednym z najbardziej msciwych bogow santerii. -I ten bog ma na imie Chango, tak? -Tak. -No dobra, powiedzmy, ze to prawda. Tylko za co on sie msci? -Tego dokladnie nie wiem. Ale te koszmary, ktore mam... i sposob, w jaki zginely ofiary... Mysle, ze to wszystko ma cos wspolnego z wojna secesyjna, a zwlaszcza z bitwa pod Wilderness. -Mowisz o Upiornej Brygadzie? Decker skinal glowa. -Przeciez to sie dzialo w tysiac osiemset szescdziesiatym czwartym roku! Sto czterdziesci lat temu. -Wiem. Ale bogowie nie umieraja, Hicks. Oni zyja wiecznie, a przynajmniej tak dlugo, jak dlugo pamietaja o nich ludzie. A moze nawet dluzej. Sa przeciez czescia ziemi, nieba i wszystkiego. -Decker, wybacz, ale zaczynasz gadac, jakbys gral we Wladcy Pierscieni. -Porozmawiajmy z Mojzeszem. Zobaczymy, czy wtedy nie zmienisz zdania - odparl Decker. Zapukal do kolorowych drzwi Mojzesza Alebodu. Przez chwile czekali cierpliwie, a potem Decker znow zapukal. -Poczekaj, az zobaczysz tego niesamowitego goscia - powiedzial do Hicksa. - I powinienes zobaczyc jego corke. Jesli ona rzeczywiscie jest jego corka. Zapukal trzeci raz. -Juz, juz ide - dobiegl ich zza drzwi glos Mojzesza. - Slysze cie, przyjacielu. Musze tylko wlozyc spodnie. Uslyszeli ciezkie czlapanie do drzwi i galka w drzwiach sie przekrecila. W tym samym momencie powietrze wokol drgnelo i zafalowalo, a sekunde pozniej rozlegl sie ostry swist. Decker natychmiast rozpoznal ten dzwiek. Przez szczeliny drzwi do mieszkania Mojzesza Alebodu zassany zostal tlen. -Na dol! - krzyknal i porwal za soba oszolomionego Hicksa. -Co sie dzieje? -Na dol, Hicks! Po schodach na dol! Obaj zbiegli w szalenczym tempie, przeskakujac po kilka schodow naraz. Gdy wydostali sie na zewnatrz przez frontowe drzwi, powietrzem targnela potezna eksplozja, a obok nich przelecialy odlamki szkla. -Co to do cholery bylo? - zapytal Hicks. Stali kilkanascie metrow od budynku, z ktorego zostala tylko polowa. -Decker, czy to byla bomba? -Nie wiem, Hicks - odparl Decker, zajety wystukiwaniem numeru strazy pozarnej. - Bog jeden wie, co to bylo. Dalej, niech ktos wreszcie odbierze! Wokol nich rozpetalo sie pieklo histerii, paniki, placzu i krzykow. Zszokowani ludzie zaczeli wybiegac z budynku i skakac z okien znajdujacych sie na pierwszym pietrze. Wokol lezal gruz, wszedzie bylo pelno dymu i pylu. Decker ruszyl do przodu i krzyknal: -Policja! Bez paniki! Prosze bez paniki, wyciagniemy was stad! Jakas kobieta podbiegla do nich. -Panie oficerze, ja bylam przed domem... -To niech sie pani cieszy. -Ale tam jest caly moj sprzet, moj nowy magnetowid... -Nie ma szans, prosze pani. Trzeba poczekac na straz pozarna. Decker popatrzyl na budynek, ktorego przednia sciana rozsypala sie jak konstrukcja z klockow. Widac bylo korytarz, prowadzacy do drzwi Mojzesza Alebodu. -Moze tam pojdziemy? - zasugerowal Hicks. -Do Mojzesza? Zapomnij o tym. Nie wiem, co tam sie stalo, ale on na pewno bardziej przypomina teraz grzanke niz czlowieka. W tym momencie u szczytu schodow pojawil sie Mojzesz. Wygladal jak zywa pochodnia, palil sie od stop do polowy ciala. Jego wielkie okulary wtopily sie w twarz, a soczewki przybraly mleczny kolor. -Chango! - krzyczal, rozkladajac szeroko rece. - Chango! -Gasnica! Hicks, gasnica! - wrzasnal Decker. Sierzant obrocil sie na piecie i ruszyl do samochodu. Decker podbiegl do budynku, zdejmujac po drodze prochowiec. Wbiegl na schody, zaslaniajac sie od zaru plaszczem. Jednak w tym momencie Mojzesz krzyknal przerazliwie i spadl ze schodow na ziemie. Hicks skoczyl do niego z gasnica, ale bylo jasne, ze santero nie zyje. Decker zastanawial sie przez chwile, czy Aluya rowniez byla w mieszkaniu. Jesli byla, to wszelka pomoc i tak nie miala sensu. Mieszkanie Mojzesza stalo w plomieniach i ktokolwiek tam byl, z pewnoscia juz nie zyl. -Jesli jego corka tam byla... - zaczal Hicks, jakby odgadujac mysli Deckera - to... -Wiem, Hicks, wiem. Jesli tam byla, to teraz tez jest grzanka. Nie da sie tam wejsc. Nic nie zrobimy. -Myslisz, ze to naturalna eksplozja? Na przyklad wybuch gazu? - zapytal Hicks. patrzac na jezory plomieni buchajace z otworow okiennych na drugim pietrze. -Moze tak - odparl Decker. - Mojzesz mial od cholery i troche roznych ziol, proszkow, mikstur... Moze mial tez jakies latwo palne substancje... Nie wiem. Po chwili nadjechal pierwszy woz strazy pozarnej, potem nastepny i jeszcze jeden. Strazacy wyskoczyli z wozow i zaczeli rozwijac weze. Rozgladajac sie wokol. Decker zobaczyl stojaca w cieniu wiaduktu drogi 95 dziewczeca postac, w ktorej po chwili rozpoznal Aluye. Podszedl do niej i spojrzal jej prosto w oczy. -Bardzo mi przykro... W waszym mieszkaniu nastapila eksplozja. Twoj ojciec nie przezyl. Aluya milczala i patrzyla na niego swoimi duzymi, brazowymi oczami, jakby zupelnie nie rozumiala, co do niej przed chwila powiedzial. -Czy masz dokad isc? Masz gdzie mieszkac? - zapytal cicho Decker. - Jakichs krewnych albo... -Moj ojciec nie zyje? -Naprawde bardzo mi przykro. Wasze mieszkanie wylecialo w powietrze, a twoj ojciec tam byl. A ty gdzie bylas, na zakupach? - zapytal, patrzac na jej ciezkie torby. - Mialas ogromne szczescie, ze nie bylo cie w srodku. -To Chango - oswiadczyla dziewczyna. -Przepraszam, slucham...? -To byl Chango. Mowilam ojcu, zeby go nie prowokowal. -Nie sadze, zeby Mojzesz go prowokowal. Raczej staral sie go udobruchac. -Chango chce wywrzec na tobie zemste i nie spocznie, dopoki tego nie zrobi. Owani irosun, zemsta ostateczna. -Aluya, posluchaj... -Moj ojciec myslal, ze jest potezniejszy niz Chango. I teraz za to zaplacil. Chango ostrzegal go, ale ojciec zlekcewazyl wszystkie znaki. -Bardzo mi przykro - powiedzial Decker i spuscil wzrok. - Co teraz zamierzasz? -Zamieszkam u siostry. -Jesli moge cos dla ciebie zrobic, to... Dziewczyna popatrzyla na niego, po czym odwrocila sie, najwyrazniej zamierzajac odejsc. -Aluya, poczekaj! - zawolal. - Musze byc z toba w kontakcie. Mam pare pytan. I bede cie musial prosic o identyfikacje zwlok... -Jesli bedzie potrzeba, to mnie znajdziesz - odparla Aluya i odwrocila sie ponownie. Decker patrzyl przez chwile, jak odchodzi, a potem podbiegl do niej i chwycil ja za ramie. -Posluchaj, dziewczyno... Aluya potrzasnela glowa i wyszarpnela reke. -Nie jestes juz tym samym czlowiekiem, ktorym byles, poruczniku. Jestes naznaczony przez Chango. Juz nie mozesz robic tego, co kiedys robiles. Teraz przed toba tylko strach i smierc. -No coz, przynajmniej jestes szczera... -Moj ojciec czesto odczytywal znaki z muszelek kauri, nie tylko ze skorup orzecha. Wczoraj tez je odczytal. Rzucal je kilka razy, zawsze jednak wychodzilo ossogbo, co oznacza gniew i smierc. -Aluya, musze wiedziec, jak sie z toba skontaktowac. -Nie, nie musisz. Ale musisz znalezc Chango i dowiedziec sie, czego od ciebie chce. Jesli tego nie zrobisz, umrzesz, za nim slonce wstanie dwa razy - oswiadczyla dziewczyna i odeszla. Decker westchnal i popatrzyl na nadbiegajacego Hicksa. -No i co? - zapytal sierzant. - O czym gadaliscie? O co w tym wszystkim chodzi? -Mam to ujac w dwoch slowach? -Jesli potrafisz... -Wdepnalem w niezle gowno. -To sa cztery slowa, poruczniku. ROZDZIAL 26 Wchodzac do biura Deckera, sierzant Novick zapukal kurtuazyjnie w otwarte drzwi i podszedl do biurka, trzymajac duza zolta koperte. Byl wysokim szczuplym mezczyzna i jednym z najlepszych fotografow policyjnych.-No, poruczniku, udalo mi sie. Przyznaje jednak, ze mialem tez odrobine szczescia. -Mnie rowniez by sie przydala taka odrobina. Pokaz, co tam masz. Novick polozyl na biurku powiekszony fragment fotografii, ktora Decker zabral z domu Maitlandow. Przedstawial zolnierza Konfederacji w grubym szarym plaszczu wojskowym z welny i kapeluszu o szerokim rondzie, ozdobionym wstazkami. Powiekszenie bylo tak doskonale ostre, ze Decker wyraznie widzial rysy twarzy oficera, jego orli nos, wystajace kosci policzkowe i gleboko osadzone oczy. Dluga broda byla gesta i zmierzwiona. -Postac na oryginale byla zamazana nie tylko dlatego, ze facet stal z tylu, ale takze dlatego, ze poruszyl sie w momencie robienia zdjecia - powiedzial Novick. - Zrobilem cyfrowy reprint bazy podstawowej, wszedlem na wieksza szybkosc odswiezania i zwiekszylem transport pikseli. Decker uniosl glowe, spojrzal na Novicka i odchylil sie w swoim fotelu, usmiechajac sie pod nosem. -Nastepnie odfiltrowalem nieswieze piksele -kontynuowal Novick - podstawilem baze swiezych i zrobilem hipotetyczna analize komputerowa, jak ten gosc mogl wygladac, gdyby sie nie poruszyl. Potem wystarczylo juz tylko usunac efekt przesuniecia sie pola swiatla i... -Novick - przerwal mu Decker - powiedz mi, jak ty sie porozumiewasz ze swoim najblizszym otoczeniem? Czy to, ze nikt cie nie rozumie, nie przeszkadza ci w zyciu prywatnym? W pierwszej chwili Novick najezyl sie. ale gdy spojrzal na Deckera, rozluznil sie i usmiechnal. -Zrobilem cos jeszcze - powiedzial po chwili. - Dowiedzialem sie, kim byl ten gosc. -Nie mowisz tego powaznie... -Jak najbardziej, poruczniku. - Novick wyciagnal z koperty kolejne zdjecie i polozyl je na biurku. - Zadalem sobie trud, poszedlem dzis rano do biblioteki i pogrzebalem w zbiorach pod tytulem Armia Konfederacji w fotografii. Chcialem znalezc wiecej prac tego samego fotografa, a zobacz, co znalazlem. Decker patrzyl z podziwem na zdjecie. Niewatpliwie byl to ten sam oficer Konfederacji, ale tym razem sfotografowany w studio, na tle sztucznego krajobrazu. Brode mial zdecydowanie krotsza i przystrzyzona i mial na sobie jedynie szary mundur. Pod spodem byl napis: "Kapitan Joseph Shroud, dywizja Kershawa z korpusu Pierwszej Armii. Siedemnasty pazdziernika, 1863". Decker otworzyl szybko szuflade i wyciagnal rysunek Sandry. -Popatrz na to, Novick. To jest rysunek Strasznego Czlowieka... wykonany przez dziewczynke, ktora go widziala. Nie ma cienia watpliwosci, ze to ten sam facet. Novick skinal glowa, pochylil sie i wskazal palcem na kapelusz zolnierza. -Zobacz... To nie sa wstazki, jak przypuszczalem. To piora. -A wiec Straszny Czlowiek to jeden z czlonkow Upiornej Brygady - wtracil Hicks. - I wyglada na to, ze pradziadek Maitlanda tez w niej byl. -Tak - zgodzil sie z nim Decker. - Ale musimy dowiedziec sie czegos wiecej. Teraz jestem juz pewien, ze podczas bitwy pod Wilderness wydarzylo sie cos, co daje o sobie znac nawet dzisiaj. Chyba bede musial jeszcze raz pojechac do fortu Monroe i przejrzec archiwa. Do biura wszedl Cab i od razu kichnal w chusteczke. Mial rozpiety krawat, spocone czolo i zmeczone oczy. W reku trzymal jakas notatke i machal nia. -Czesc, kapitanie - powital go Decker. - Jak tam wypad do Charlottesville? -Daj mi spokoj z Charlottesville. Wlasnie dostalem raport od mundurowych. Mamy morderstwo na May Street. -Nie mozesz tego dac Rudisillowi? Wydaje mi sie, ze mamy juz dosc roboty z... -To moze byc ta sama sprawa. Mieszkanie zamkniete na cztery spusty. Nikt nikogo nie widzial i nie slyszal. Nikt nie wchodzil ani nie wychodzil. Poza tym samo morderstwo tez jest... hmm... dosc niezwykle. Facet jest bez oczu, a na dodatek... ugotowany. Decker wstal i wzial swoj plaszcz. -No to jedziemy tam. Hicks, nie pakuj sie zbyt dlugo! Erin Malkman spojrzala na wchodzacego do mieszkania Deckera i naciagnela gumowe rekawiczki. -Musimy zaczac sie spotykac w nieco innej scenerii, nie uwazasz, Erin? - powiedzial Decker, usmiechajac sie do niej. -Nie narzekaj. Czeka cie cos bardzo interesujacego... Decker i Hicks weszli do lazienki. John Mason nadal lezal w wannie, twarza w dol. Ciemnoczerwona skora miejscami odchodzila calymi platami, ukazujac bialawe mieso. Erin pochylila sie i odwrocila cialo, zeby Decker zobaczyl twarz. -Cholera, co to za zapach? - wymamrotal wstrzasniety. -Gotowales kiedys rosol? - zapytala beznamietnie Erin. - Brakuje tylko warzyw. -Jezu Chryste, Erin... -Ten facet gotowal sie okolo dwudziestu minut. -Gotowal sie? Jak, do cholery, mogl sie gotowac w wannie? -Tez sie nad tym zastanawialismy. Ktokolwiek to zrobil, znalazl jakis sposob. -Przeciez to niemozliwe - powiedzial Decker, unoszac brwi. -A jednak tak sie stalo. Facet nie pomalowal sie farbka na czerwono. Ktos znalazl sposob, zeby podniesc temperature wody do stu stopni Celsjusza, i przytrzymal tego czlowieka w wannie. -Cholera, to sie robi coraz bardziej popieprzone. Do lazienki wszedl umundurowany policjant z notatnikiem i wyrecytowal: -Ofiara nazywa sie John Ledger Mason. Wiek trzydziesci lat. Kawaler. Zamieszkaly na miejscu zdarzenia z matka, wdowa. Jej nazwisko Ivy Mason. -Jego matka niczego nie widziala ani nie slyszala? -Chyba nie. Bierze pigulki na sen. Akurat tej nocy wziela podwojna dawke. -Kiedy ostatni raz widziala syna? -Wczoraj, poznym wieczorem. John Mason pracowal w restauracji "Appleby Family" na Hast Main Street. -Co bylo dalej? -Gdy wrocil do domu, powiedzial matce dobranoc i poszedl do lazienki. Pani Mason obudzila sie o trzeciej nad ranem i wziela dodatkowe pigulki. Obudzila sie dopiero o jedenastej i zawolala syna. Nie odpowiedzial, wiec weszla do jego sypialni. Lozko bylo poslane, a zaslony odsuniete, wiec pomyslala, ze syn wyszedl juz do pracy. Do lazienki weszla dopiero o pierwszej po poludniu, bo chciala zmienic reczniki. -Gdzie ona teraz jest? -U swojej sasiadki, ktora sie nia zaopiekowala. Mieszkanie numer osiem. -Czy ktokolwiek cos widzial? -Nie, panie poruczniku. Nie ma sladow wlamania. Okno w pokoju ofiary bylo uchylone od gory. Nie mozna go uchylic szerzej i nikt sie tamtedy nie przecisnie. -No coz, dziekuje, panie aspirancie - powiedzial Decker. -Sluze uprzejmie. Erin wskazala na wanne i spojrzala na Deckera. -Widzisz te slady na jego ramionach? -Tak. -Wyglada na to, ze ktos go trzymal w tej wrzacej wodzie. Decker i Hicks weszli do mieszkania numer osiem. Matka Johna Masona siedziala przy kuchennym stole. Byla jeszcze bledsza niz zwykle i miala podpuchniete oczy. Jej sasiadka, wielka i tlusta kobieta, zaprosila ich do kuchni. Decker pokazal Ivy Mason swoja odznake i oswiadczyl: -Policjant, ktory z pania rozmawial, powiedzial mi, ze pani nikogo nie widziala ani niczego nie slyszala. -Tak, to prawda - szepnela kobiecina. -No coz, moze Bog mial pania w swojej opiece. Ktokolwiek zamordowal pani syna, jest bezlitosnym psychopata. Kto wie, co by zrobil, gdyby go pani zobaczyla. -Boze, moj Boze... John byl takim milym i delikatnym czlowiekiem. Dlaczego ktos go zabil? -Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, by zlapac morderce. Czy przychodzi pani na mysl ktos, kto moglby chciec sie zemscic albo zrobic krzywde pani synowi? -Nie, nie... Prosze pana, John zawsze trzymal sie na uboczu. Nie wchodzil nikomu w droge. Zawsze mowil, ze jak cos jest nie tak, trzeba to przelknac i przeczekac. -Pani Mason, wiem, ze pani jest wdowa. Czy moze mi pani powiedziec, co robil pani maz? -Byl drukarzem. Pracowal w CadmusMack. -Czy rodzina pani meza miala jakies zwiazki z armia? Pani Mason zmarszczyla brwi i po chwili pokrecila wolno glowa. -Z armia? Nie, prosze pana. Przynajmniej ja nic o tym nie wiem. Dlaczego pan o to pyta? -Czy w rodzinnych papierach jest moze przypadkiem drzewo genealogiczne rodziny Masonow? -A co to ma wspolnego z tym. co sie stalo? -Nie jestem pewien, ale moze miec. W kazdym razie pomogloby mi, gdybym wiedzial cos o przodkach pani meza. Zwlaszcza o pradziadku. -Przykro mi, prosze pana, chyba jednak nie bede mogla panu w tym pomoc. Bili nie mial zbyt dobrych ukladow ze swoja rodzina... a szczegolnie z ojcem. -Czy pochodzil z Richmond? -Urodzil sie w Petersburgu. Ale jego rodzina przeprowadzila sie do Richmond, gdy byl bardzo mlody. -No coz... bardzo pani dziekuje. Gdy schodzili na dol, Decker zapisal sobie kilka rzeczy w notatniku i oswiadczyl z przekonaniem: -Musimy zbadac historie tej rodziny. Hicks. Nie zdziwil bym sie, gdyby okazalo sie, ze pradziadek Masona byl w Upiornej Brygadzie. -Oczywiscie, poruczniku, ale... -Ale co? Masz lepszy pomysl? Ktos ugotowal doroslego faceta w wannie, doprowadzajac wode do wrzenia, a ty chcesz mi cos mowic o procedurze? Hicks, ten gosc trzymal Masona w tym wrzatku przez dwadziescia minut! -Nie o to mi chodzi, poruczniku. Ja tylko chcialem zasugerowac, zebysmy z gory nie odrzucali jakiegos naturalnego i logicznego wyjasnienia. -Hicks, daj spokoj. Nie badz taki Sherlock Holmes. On tez nie zawsze mial racje. Posluchaj... To, co przydarzylo sie Alison Maitland, George'owi Drewry'emu, Jerry'emu Maitlandowi i temu biedakowi w wannie, nie bylo dziwne. To bylo niemozliwe. A jednak sie wydarzylo. Wiec moze jednak przyjmiemy, ze niemozliwe rzeczy czasami sie zdarzaja. Albo przynajmniej takie, ktore wydaja sie niemozliwe. Co ty na to? -Masz na mysli bogow santerii i ich niezaspokojone pragnienie zemsty? -A dlaczego nie? -A dlaczego tak? -Hicks, miliony ludzi na calym swiecie wierzy w bogow santerii. Wierza w nich w Afryce, na Haiti, na Kubie i w Ameryce Poludniowej... -No i co z tego? -Moze ich bogowie naprawde istnieja? Moze wysluchuja ich modlitw i pomagaja im? -Nie wiem, poruczniku. To mi brzmi... hmm... za bardzo etnicznie. -Chyba nie wstydzisz sie tego, kim jestes, prawda, Hicks? -Tego, ze jestem czarny? -Tak. Hicks spojrzal gdzies w bok. Kiedy sie odwrocil, jego oczy mialy wyraz, jakiego Decker jeszcze u niego nie widzial. Byli niedaleko Madison i Grace Street, gdy komorka Deckera zagrala poczatkowy motyw z Domu Wschodzacego Slonca. -Zmieniles? - zapytal zdziwiony sierzant. -Nie mysl, ze jestem gluchy na krytyke, Hicks. Tak, slucham? -Czesc Decker, tu Dan Carvey. -Oo, witam nasza dzielna straz pozarna. Sie masz, Dan. Nie widzialem cie... chyba od tego czasu, jak spaliles te hamburgery na pikniku dobroczynnym... -Tak, pewnie cos kolo tego. Sluchaj, Decker, mam wstepny raport... -Jakies slady podpalenia? -Niestety nie. -Wiec co to bylo, gaz? -Instalacja wydaje sie raczej sprawna. Piecyk byl wylaczony. Decker, nasze wstepne wnioski prowadza do tego, ze to byl piorun. -Piorun? Przeciez nie bylo wtedy zadnej burzy. -Wiem. Ale czasami tak sie zdarza. Rzadko, przyznaje, ale jednak. Byc moze byl to piorun kulisty. Znalezlismy dosc typowe slady nadpalen na scianie i wywalilo cala elektryke... -Dan, jestes pewien? -To tylko wstepny raport, Decker, ale uwazam, ze sie nie mylimy. Decker skrecil w prawo i podjechal na policyjny parking. -No i co? - zapytal Hicks. -Dan i jego ludzie twierdza, ze w mieszkanie Mojzesza strzelil piorun. -No widzisz. - Hicks rozlozyl dlonie i usmiechnal sie kacikami ust. - Przyznaje, ze to rzadki przypadek, ale mamy wyjasnienie. -Moze mamy - mruknal Decker. - Tyle ze Chango w wierzeniach santerii jest bogiem piorunow i blyskawic. -Decker, nie... prosze cie, nic zaczynaj znowu. -A corka mowila Mojzeszowi - kontynuowal Decker, jakby w ogole nie slyszal Hicksa - zeby nie prowokowal Chango. I jaki stad wniosek? Zaparkowal i wylaczyl silnik, po czym odwrocil sie i popatrzyl na Hicksa. -Nie wiem, Decker... - mruknal sierzant. - Co mam ci odpowiedziec? Przypierasz mnie do muru. -Ja ciebie? A jak myslisz, jak ja sie czuje z tym santerianskim dupkiem na karku? Nie wierzysz w to wszystko? Musisz wierzyc, Hicks. Jestes oficerem policji i musisz wierzyc rowniez w takie rzeczy. Nie mozesz temu wszystkiemu zaprzeczac tylko dlatego, ze zaprzeczasz swoim korzeniom, swojej etnicznosci. Nie pozwol, by ci to zaklocalo obraz calosci. -Nie zaprzeczam swojej etnicznosci. Ja po prostu nie lubie tego calego magicznego afrykanskiego chlamu. Jest prymitywny i zenujacy. -I co jeszcze? -I nic wiecej. Nie lubie tego, i koniec. -Wiec dlaczego mam wrazenie, ze jest w tym u ciebie cos osobistego? Hicks nie odpowiedzial. Dopiero po dluzszej chwili westchnal i powiedzial: -Wezme sie za to drzewo rodziny Masonow. ROZDZIAL 27 Cab zwolal konferencje prasowa na szesnasta pietnascie. Pokoj prasowy wypelniony byl po brzegi. Bylo tloczno, gwarno i duszno, a w powietrzu az iskrzylo.-Jak na razie moge tylko powiedziec, ze smierc Johna Masona nastapila w dosc niezwyklych okolicznosciach. Mamy kilka tropow i bedziemy na biezaco informowac o postepach w sledztwie - powiedzial Cab. Leo Waters z WRVA podniosl uzbrojona w olowek reke i oswiadczyl: -Rozmawialem z gospodarzem domu. w ktorym mieszkal Mason. Powiedzial, ze z tego, co slyszal, ofiara zostala celowo przez kogos oslepiona i dopiero potem smiertelnie poparzona. Prosze sie do tego ustosunkowac. -Gospodarz domu nie byl naocznym swiadkiem zdarzenia. -Z calym szacunkiem, panie kapitanie, ale to nie jest odpowiedz na moje pytanie. Cab milczal przez kilka sekund, po czym westchnal. -No coz, przyznaje, ze mialy tu miejsce dosc... niezwykle okolicznosci. -Czyli przyznaje pan. ze to prawda? Ofiara zostala oslepiona i utopila sie we wrzacej wodzie, tak? -Tak. Jadac do domu, Decker sluchal radiowych wiadomosci. "Kucharz sam ugotowany w swoim mieszkaniu... Trzydziestoletni John Mason doslownie ugotowal sie we wrzatku, we wlasnej wannie, podczas wieczornej kapieli. Nieznany sprawca oslepil go ostrym narzedziem, a potem w jakis sposob - nie wiadomo w jaki - podniosl temperature wody w wannie do stu stopni Celsjusza. Jak na razie, policja nie wie jeszcze...". Decker zaklal i wylaczyl radio. Ostatnia rzecza, jakiej teraz potrzebowal, bylo zainteresowanie prasy cala sprawa. Dobrze wiedzial, jak meczacy potrafia byc dziennikarze i jak bardzo moga utrudnic prace. W domu nalal sobie szklaneczke tequili i wzial goracy prysznic. Byl glodny, ale nie potrafil dokladnie sprecyzowac, na co ma ochote. Otworzyl lodowke, po czym zamknal ja z cichym westchnieniem. Wiele by teraz dal za jeden ze wspanialych wieprzowych hamburgerow Cathy. W tym momencie zadzwonil telefon. Ku swojemu zdziwieniu Decker uslyszal glos ojca Thomasa ze Swietego Serca. -Decker, probowalem zlapac cie w biurze, ale mi powiedzieli, ze jestes juz w domu. -Nawet detektywi czasem odpoczywaja. Witam, ojcze. Czy cos sie stalo? -Nie jestem pewien, ale wydaje mi sie, ze moge ci sie na cos przydac. Slyszalem w radiu o tym ostatnim morderstwie. -To zupelnie chora sprawa, ojcze. Zupelnie chora. -Wiesz, Decker, przede wszystkim uderzylo mnie to, w jaki sposob ten biedak zginal. Najpierw oslepiony, a potem ugotowany we wrzatku. -Zgadza sie. To niezbyt przyjemna smierc. Ale trzeba przyznac, ze facet ma oryginalne pomysly. -Otoz chodzi o to, ze niezupelnie, Decker. To derywat. -Derywat? Co ojciec ma na mysli? -W ten sam sposob zginela z rak Rzymian meczenska smiercia swieta Cecylia. To bylo w dwiescie szescdziesiatym piatym roku. Najpierw wykluto jej oczy, a potem posadzono w wannie, nalano wrzatku i ugotowano ja zywcem. -I co dalej? -Kiedy to skojarzylem, pomyslalem o twoich pozostalych przypadkach. To naprawde moze byc derywat, czyli kopiowanie meczenskich smierci naszych swietych. Pani Maitland odcieto glowe i przekluto jej brzuch, w ktorym nosila swoje nienarodzone dziecko. Tak samo zginela swieta Anna z Efezu. Mowiono wtedy takze o niepokalanym poczeciu... -To rzeczywiscie zastanawiajaca zbieznosc. -Majorowi Drewry'emu rozplatano brzuch. Podobnie zginal swiety Cyryl. Dalej mamy pana Maitlanda, ktory, jak to okreslili w radiu, zostal wypatroszony. Tak samo postapiono ze swietym Erazmem w piatym wieku. Rozplatano go, a potem, za pomoca korby, wyciagnieto mu z brzucha wszystkie jelita. -Czyli co... sugeruje ojciec, ze wszystkie nasze ofiary zginely tak jak ci swieci? Derywat? -Byc moze wyciagam pochopne wnioski, ale za duzo tych podobienstw. Masz do czynienia z czterema przypadkami, jakich chyba jeszcze nie bylo, prawda? -Tak. -I wydaje ci sie, ze wszystkie sa w jakis sposob ze soba zwiazane, tak? -Tak, ma ojciec racje. -No widzisz. To morderstwa derywatywne. -A co z przypadkiem Juniora Abrahama'? Jemu odstrzelono glowe. -Trudno powiedziec, czy Junior Abraham pasuje do jakiegokolwiek wzoru. Zbyt wielu swietych pozbawiono glow tym lub innym sposobem. Miazdzono je konskimi kopytami, roztrzaskiwano o mur, rozbijano kamieniami, scinano... -Ojcze, zlituj sie - jeknal Decker. Wynaleziono tez o wiele gorsze tortury, moj synu. Niektorych naszych braci w Bogu przywiazywano do pali i pozostawiano w obecnosci swin. -To chyba nie bylo jeszcze najgorsze... -Nie badz tego taki pewien. Powiem ci, co robiono dalej... Rozcinano tym nieszczesnikom brzuchy i wkladano do nich kukurydze. Swinie podchodzily i wyjadaly kukurydze razem z wnetrznosciami. -Bomba... Dobrze, ze jeszcze nic nie jadlem. Bardzo jednak ojcu dziekuje. To mi sie naprawde przyda w sledztwie. Powiem ojcu w zaufaniu, ze jestem przekonany, iz te morderstwa maja cos wspolnego z santeria. Tak wiec moze miec ojciec racje z tymi swietymi. -Santeria? Jesli tak, to zalecam szczegolna ostroznosc, Decker. Santeros bardzo strzega swoich tajemnic, a kazdy, kto chce im je wydrzec, umiera. -Tak, ojcze, wiem. Bede uwazal. Mysle, ze teraz juz wiem, z czym mam do czynienia. -W takim razie do uslyszenia, Decker. Niech Bog bedzie z toba. -I z toba, ojcze. Tej nocy znow uciekal przed pozarem. Wiedzial, ze jest dopiero poludnie, ale dym byl tak gesty, ze panowal gleboki polmrok. Wokol huczal ogien; widzial ludzi, pojawiajacych sie i znikajacych w gestym dymie jak duchy. Gdzies od lewej strony dochodzily do niego krzyki i wolania o pomoc. To chyba gdzies tam... Ktos tam jest. Oni pala sie zywcem! Zbiegl do malego jaru i wpadl w geste krzaki wrzosca. Twarz zapiekla go od ostrych kolcow. Przez chwile myslal, ze juz sie nie wydostanie z klujacej gestwiny, w koncu jednak udalo mu sie wspiac po niskim, ale stromym zboczu. Musze sie tam dostac, pomyslal. Musze jakos sie tam dostac! Stal na szerokim trakcie i oddychal ciezko. W pewnym oddaleniu zobaczyl kilka malych oddzialow zolnierzy piechoty oraz kawalerii. Slyszal metaliczny brzek uprzezy i bagnetow. Przeszedl przez drewniany mostek i ruszyl wolno w ich kierunku. "Utworzyc szyk, chlopcy! Mamy ich teraz w garsci. Marsz w kierunku torow kolejowych. Zajdziemy ich od flanki". Naplynela chmura dymu. Wszedl w nia i przetarl ramieniem zalzawione oczy. Mignela mu ciemnoszara plama. Gdy dym rozwial sie nieco, zobaczyl siedzacego na poboczu, trzesacego sie czlowieka. Mezczyzna mial na sobie jedynie nadpalona bielizne, z jego wlosow unosily sie smuzki dymu, a z uszu pozostaly tylko zweglone strzepy, -Jak sie nazywasz, kolego? Zadnej odpowiedzi. -Z jakiej jestes dywizji? Od Andersona? Wofforda? Siedzacy przy drodze czlowiek odwrocil sie powoli i spojrzal na niego. -Hancock - wychrypial z trudem. - Cos bylo wszedzie wokol nas i palilo nas zywcem. Odkrecil manierke i nalal zolnierzowi troche wody na otwarta dlon. Mezczyzna wypil ja i zaniosl sie glebokim kaszlem, plujac krwia. -Powiedz, jak sie nazywasz. Nawet jesli jestes Jankesem, to i tak dam znac twojej rodzinie. Jesli oczywiscie zdolam. Zolnierz pokrecil tylko glowa, nie mogac stlumic kaszlu. Kleczal jeszcze przy nim, gdy uslyszal stukot kopyt. Odwrocil sie i zobaczyl pedzaca ku niemu na koniu postac w rozwianej szeroko pelerynie. Serce scisnelo mu sie z przerazenia, gdy zobaczyl te nacierajaca na niego burze czarnego zla. Wstal i zaczal biec, walczac z bolem poranionych stop. Czul jednak, ze to nie ma sensu i ze nie zdola uciec. Jesli to wlasnie ta zjawa poslala w ogien kilka dywizji, co moze zrobic on jeden? Ale biegl dalej, potykajac sie co krok i z trudem lapiac powietrze. Machal rekoma, by zwrocic na siebie uwage stojacych kilkadziesiat metrow dalej zolnierzy. -Pomocy! Ratunku! Pomozcie mi! Odwrocil sie. Moze czarna postac zniknela... Moze juz jej nie ma. Albo moze nie jest tak blisko. Nie... jest! Upiorny jezdziec byl tuz za nim. Nagle ogarnela go ciemnosc. Juz nie mogl biec. Nie mogl sie nawet obrocic. Byl uwieziony posrod trupow. Nie mogl oddychac. Krzyknal i usiadl na lozku, zlany potem. Siegnal do nocnej lampki i zapalil ja. I wtedy zobaczyl Cathy. Stala cicho i spokojnie tuz przy lozku. Jej dluga biala suknia byla nieruchoma, jakby wykuto ja w kamieniu. Jej nadgarstki oplataly, jak bransolety, zielone i purpurowe liscie ziol. Jej oczy blyszczaly, jakby byly pelne lez. -Cathy... - zaczal Decker, ale glos uwiazl mu w gardle. Nie wiedzial, co ma powiedziec, nie potrafil znalezc odpowiednich slow. Tak bardzo do niej tesknil. Tak bardzo chcial sie dowiedziec, gdzie poszla po swojej smierci. Chcial ja jeszcze jeden raz uslyszec, poczuc i dotknac. Ale nigdy niczego nie uslyszal, nigdy nie znalazl zadnego sladu. Potem zaczela pojawiac sie w jego snach. A teraz stala tuz obok niego i wygladala tak, jakby nadal zyla. -To juz ostatni raz - odezwala sie glosem przypominajacym wytlumione echo. - Jesli sprobuje ponownie, swieta Barbara sprawi, ze Oya uwiezi mnie na wieki w mrocznych pustkowiach miedzy zyciem a smiercia. Tam bede umierala tysiace, miliony razy, w kazdym przeblysku swiadomosci. Decker otarl naplywajace do oczu lzy. -Ja... ach... Cathy... Wiem, ze musisz w koncu odejsc. Kochanie... wiem o tym. Ale wiem tez, co dla mnie zrobilas... Wiem, jak bardzo mnie chronilas... I wiem, kim jest swieta Barbara. -Nie potrafie juz dluzej trzymac jej z dala od ciebie. Ona dyszy zadza zemsty. Nastepnym razem to bedziesz wlasnie ty. -Cathy... Nawet nie wiesz, jak bardzo za toba tesknie. Jak bardzo mi ciebie brakuje... kochanie. Jesli nastepna ofiara mam byc ja, to moze i lepiej. Wtedy znow bedziemy razem. Teraz przynajmniej widze, ze jest to mozliwe. Cathy usmiechnela sie smutno. -Zycie po smierci wcale nie jest takie, jak ci sie wydaje. Cialo umiera, a dusza blaka sie w niebycie, posrod pustkowi. Tu jest cicho i pusto. Umarli tesknia za swoimi bliskimi tak samo jak zywi. A gdy ich bliscy w koncu tez umieraja, nie potrafia sie nawzajem odnalezc. Dusze tesknia za swoimi cialami... Umarli tesknia za zyciem. Czy to jest juz nasze... pozegnanie? Przyszlas sie pozegnac? -Przyszlam do ciebie nie tylko po to. Chcialam ci cos powiedziec i poprosic cie o cos. -Powiedz mi, kochanie. Powiedz i pros, o co tylko chcesz. -Wciaz jeszcze mozesz sie uratowac. Mozesz sie wymknac swietej Barbarze. Ale to wymaga pomocy kogos, kogo nienawidzisz. -Nie rozumiem cie, kochanie. -Ja wiem, kto mnie zabil, Decker. -Co...? -Wiem, kto do mnie strzelal. Spalam i nagle poczulam, ze za chwile stanie sie cos strasznego. Otworzylam oczy i wtedy ja zobaczylam. Pojawila sie jak duch, jakby wyszla ze szczeliny niebytu. Usmiechala sie. Przyszla mnie zabic i usmiechala sie. -Zastrzelila cie kobieta? -Bardzo wysoka kobieta... Z koralikami we wlosach. -Jezu Chryste, nie wierze... To byla Krolowa Ache? -Tylko ja ja widzialam. Uslyszalam, ze mowi: irosun oche i zaraz potem strzelila. -Zabije ja! Przysiegam na Boga. ze urwe jej ten parszywy leb. -Swieta Barbara chce twojej krwi, Decker. I rozleje ja juz nastepnym razem. A Krolowa Ache jest jedyna osoba, ktora moze cie uratowac. -Dlaczego wlasnie ona mialaby to zrobic? Nienawidzi mnie tak samo, jak ja jej. -Tylko ona moze ci pomoc. -Cathy, posluchaj... Ona cie zastrzelila, bo chciala wykluczyc mnie z gry. Siedzialem jej na karku i nie mogla dokonac kilku narkotykowych transakcji. Cwana suka. Usunela mnie z drogi, nie zabijajac. -Jesli bedzie musiala, to ci pomoze. -Nie wiem. jak moglbym ja do tego zmusic, Cathy. -Podeszla wtedy bardzo blisko... Kiedy przytknela mi lufe do czola, zlapalam ja za wlosy i pare z nich zostalo mi w dloni. A takze kilka koralikow. One nadal tam sa, Decker. Nadal tam sa. -Cathy, przeciez dokladnie sprawdzano... -Bylam jedynym swiadkiem mojego wlasnego zabojstwa, ale te kilka wlosow i koraliki dadza ci do reki bron. Dadza ci dowody. Poza tym jest jeszcze Junior Abraham. Gdy Ache do mego strzelala, widzialo to wiele osob. Ale oni nie wiedza, ze widzieli wlasnie ja. Sadza, ze widzieli kogos innego. Tak naprawde jednak widzieli Ache i jesli znajdziesz sposob, by otworzyc im oczy, ta kobieta bedzie zgubiona. -Cathy... -Musze juz isc. Decker. Juz nic wiecej nie moge zrobic. -Czy moge cie dotknac? -Oczywiscie, kochanie. Wstal i zblizyl sie do niej ostroznie. Cathy uniosla wzrok i wtedy dostrzegl w jej zlotych oczach gleboki zal za tymi wszystkimi latami, ktore mogli spedzic razem: za wszystkimi usmiechami ogrzewanymi letnim sloncem, za zimowymi wieczorami i wiosennymi spacerami. Przymknal oczy i wyciagnal ramiona, by ja przytulic, natrafil jednak tylko na zimna mgielke. -Zegnaj, Decker... Otworzyl oczy, ale jej juz nie bylo. Przykleknal i schylil sie, zagladajac pod lozko, niczego jednak tam nie zobaczyl. Wiedzial, ze ludzie z ekipy technicznej dokladnie przeszukali cale mieszkanie i bylo raczej nieprawdopodobne, by przeoczyli cokolwiek istotnego. Mimo to wzial latarke i jeszcze raz dokladnie przeszukal caly pokoj, odstawiajac lozko. Kleczac, przeszukiwal centymetr po centymetrze i wreszcie znalazl. Trzy malutkie koraliki z kosci sloniowej, ktore dostaly sie miedzy brzeg dywanu i listwe podlogowa, wiec byly niemal niewidoczne. Poszedl do kuchni i wlozyl je ostroznie do foliowej torebki. Kiedy przyjrzal sie im dokladniej, zobaczyl, ze wokol dwoch z nich zakrecilo sie kilka czarnych wlosow. Mam cie, Wasza Wysokosc! ROZDZIAL 28 W biurze znalazl notatke od Hicksa: "Sprawdzilem ksiegi w ratuszu. Pradziadek Johna Masona to Hiram P. Mason. Byl zarzadca na plantacji tytoniu niedaleko Tuckahoe. W czasie wojny secesyjnej od listopada 1863 do maja 1864 sluzyl w dywizji Hetha w stopniu kapitana w Pierwszym Korpusie".Decker podszedl do okna i popatrzyl w dol na Grace Street. Bylo dopiero kilka minut po dwunastej i padajace ostro z gory slonce nie kladlo jeszcze cieni. Tylko ja mam ten cholerny cien, pomyslal i usmiechnal sie gorzko. Ulica, idacy nia ludzie i samochody wydaly mu sie nagle zupelnie nierealne, jakby ogladal film Porywacze cial. Wiedzial, ze Straszny Czlowiek gdzies tam jest. Byc moze wlasnie idzie ta ulica. Moze wlasnie teraz idzie do niego. Kiedy jechal powoli wzdluz St. James Street, zobaczyl brata Juniora Abrahama, Treasure'a. Chlopak byl w towarzystwie trzech mlodych mezczyzn i dziewczyny w tak ciasnych dzinsach, jakich Decker jeszcze nigdy nie widzial. Dodal gazu, wyprzedzil ich nieco i wjechal na chodnik. -Czesc, Treasure! - zawolal, opuszczajac szybe. - Co powiesz na mala przyjacielska pogawedke? Treasure pociagnal glosno nosem i pokrecil glowa. -Troche sie spiesze, poruczniku. -Sluchaj, kolego... Ja nawet nie mam czasu umyc sobie dupy, bo wciaz szukam goscia, ktory zabil twojego brata, wiec moze poswiecisz mi pare minut, co? -Daj spokoj, czlowieku. Wiesz, jak jest. Moze sobie odpuscimy. To tacy ludzie, z ktorymi nie chcialbys zadzierac, lapiesz? -Niby jacy ludzie? -Nie wiem, czlowieku. Tacy, ktorzy podchodza i rozpryskuja ci twoj pierdolony leb, jak siedzisz przy korycie. Decker przechylil sie i otworzyl drzwi od strony pasazera. -Dziesiec minut, dobrze? Twoj brat chyba na to zasluguje. Dziesiec pieprzonych minut. Dziewczyna mrugnela do Treasure'a i powiedziala, usmiechajac sie lekko: -Idz. Idz i pogadaj z tym milym policjantem. Potem nas dogonisz. Ociagajac sie, Treasure wsiadl do samochodu. Gdy tylko zamknal drzwi, Decker natychmiast ruszyl z piskiem opon. -Gdzie my jedziemy, czlowieku? - zapytal Treasure po kilku minutach. - Mielismy tylko pogadac. -No i pogadamy. Ale chcialbym, zebys poznal mojego przyjaciela. On ci pomoze przypomniec sobie, co sie stalo. -Ej, czlowieku, chyba nie chcesz mi wyrywac paznokci albo cos w tym stylu, co? -Nie, Treasure, raczej nie. Posluchamy sobie tylko dobrej muzyczki i milo spedzimy czas. -Juz ci mowilem, ze nie wiem dokladnie, jak ten gosc wygladal. To byl zupelnie normalny gosc. Ani wysoki, ani gruby, ani chudy. Taki... normalny. -Zobaczymy - mruknal Decker, po czym wyciagnal komorke i wystukal domowy numer Hicksa. Podjechali na Valley Road i Decker zaparkowal przed domem Hicksa. Rhoda, ubrana w cienka kwiaciasta sukienke, otworzyla im drzwi i uniosla ze zdziwieniem brwi. -A gdzie Tim? - zapytala. - Nie ma go z wami? -Nie ma - odparl Decker. - Musial, biedaczyna, zajac sie papierkowa robota. A to jest Treasure, ten mlody czlowiek, o ktorym mowilem ci przez telefon. Treasure, poznaj Rhode. Chlopak pociagnal nosem, wytarl rece w spodnie i wyciagnal dlon. -Wejdzcie do srodka. Kawy? Moze cos chlodnego? -Nie, bardzo dziekujemy. Ten mlody czlowiek bardzo pracowicie przechadza sie po miescie z kolegami i kolezankami, a ja tylko szukam mordercy jego brata, wiec musialem dac mu slowo, ze nie zajme zbyt wiele jego cennego czasu. -Treasure... To dosc niezwykle imie - stwierdzila Rhoda. Treasure przestapil z nogi na noge i powiedzial jakby troche ciszej niz zwykle: -Moja mama zawsze nazywala mnie Skarbeczkiem. No i tak zostalo, nawet jak juz podroslem. -Och, to takie slodkie - usmiechnela sie Rhoda. -Tak pani mysli? Mnie to wkurza. Rhoda nakryla kuchenny stol bialym obrusem i wlozyla do swiecznika dwie swiece. Zaciagnela zaslony i zapalila swiece, a potem usiadla i zlozyla obie dlonie, jakby chciala sie pomodlic. -O co tu chodzi? - zapytal Treasure, patrzac na to ze zdumieniem. -Nic nie musisz robic - powiedziala uspokajajaco Rhoda. - Usiadz tylko i sprobuj sie odprezyc. Nic wiecej. -No, dalej - ponaglil chlopaka Decker, popychajac go lekko. - Siadaj i nie filozofuj. Treasure pociagnal nosem i krecac z niedowierzaniem glowa, przysunal sobie krzeslo i usiadl. -Bedziemy probowali porozmawiac z twoim bratem, Juniorem - powiedziala Rhoda, ujmujac jego dlon. -Ze jak? - Treasure szarpnal sie, patrzac na Rhode i Deckera. - Przeciez Junior nie moze porozmawiac! -Junior nie zyje i nie jest juz obecny wsrod nas w formie fizycznej. Ale jego dusza nadal zyje. 1 bedzie zyla. Stworzy nas Bog, a On nie pozwala umierac swoim stworzeniom. -Sluchaj, poruczniku - burknal Treasure. - Mielismy pogadac, nie? Nie myslalem, ze przyprowadzisz mnie na jakies modlitwy. -To nie sa zadne modlitwy. Treasure. To ma ci pomoc przypomniec sobie niektore rzeczy. -Przeciez mowilem. Tyle razy juz mowilem. Gosc wygladal normalnie. Nic wiecej nie widzialem. Wszystko stalo sie tak szybko, ze nie wiedzialem, na co najpierw patrzec. Rhoda obrocila sie nagle w lewo. -Junior! Junior Abraham! Twoj brat jest tutaj. Treasure zerwal sie z krzesla jak oparzony i z szeroko otwartymi ustami rozgladal sie nerwowo. Kiedy zorientowal sie, ze brat wcale nie stoi obok niego, wydal policzki i prychnal -Ale gowno! Wyluzujcie troche. Przestraszylem sie. Rhoda zamknela oczy i szepnela: -Junior Abraham, twoj brat jest z nami. Chce, zebys nam powiedzial, co sie naprawde zdarzylo. -Ludzie, dajcie spokoj. Bylem na jego pogrzebie, polozylem mu na grobie kwiatki. On nie moze juz nic powiedziec! -Cicho, uspokoj sie, Treasure. - Decker przycisnal palce do ust. - Daj jej szanse. Ja mam to juz za soba i wiem, jak to dziala. -A moze ja nie chce gadac z Juniorem, czlowieku? Moze zaraz zesram sie w portki'? -Twoj brat nigdy cie nie skrzywdzi, Junior. A poza tym przyda sie troche sprawiedliwosci, prawda? -Nie wiem, czlowieku... chyba tak. Zamilkl, ale wciaz przestepowal z nogi na noge i drzal Rhoda wyciagnela okuele i rzucila je na stol. Zanotowala uklad medalionow i powiedziala: -Junior Abraham, twoj brat jest tutaj i chce wiedziec, kto ci to zrobil. Treasure mial coraz bardziej nieszczesliwa mine, ale Rhoda nadal przywolywala Juniora. Jej glos brzmial teraz dziwnie glucho, jakby mowila z sasiedniego pokoju. -Junior, wiem, ze nie odszedles daleko. Jestes blisko nas. Przemow do nas, Junior. Rzucila okuele jeszcze trzy razy. Minelo dziesiec minut i nic sie nie wydarzylo. Nawet Decker zaczal watpic, czy to sie uda. Ale nagle zdal sobie sprawe, ze w kuchni zaczyna robic sie coraz ciemniej, jak gdyby ciezkie deszczowe chmury przykryly slonce. Plomienie swiec zadrgaly i po chwili rozblysly jasnym, mocnym plomieniem. -Czuje cie, Junior. Wiem, ze tu jestes. Porozmawiaj ze swoim bratem. Pozwol mu przypomniec sobie, co naprawde widzial. Plomienie swiec palily sie teraz tak mocno, ze moglyby oswietlic cala kuchnie, ale w pomieszczeniu nadal panowal polmrok. Treasure zakryl oczy dlonia, Decker jednak patrzyl prosto w plomienie. Przez chwile wydawalo mu sie, ze widzi w nich zarys twarzy. Kiedy po chwili Rhoda przemowila niskim i gardlowym glosem, ciarki przeszly mu po plecach. -Mysmy tylko siedzieli, czlowieku, i gadalismy o polaczeniu sie domow rodziny Downow... Treasure cofnal sie kilka krokow i otworzyl usta. -...a ty mowiles, ze musimy chronic gosci dostarczajacych zarcie i ich stoiska. Ze musimy pilnowac, zeby im tych stoisk na targu nie podpalali ani nie pchali psiego gowna do zarcia. -To Junior. Kurwa, to Junior! - wymamrotal Treasure, patrzac na Deckera. - Niby ona to mowi, ale to glos Juniora. Jak ona to zrobila? -Zaczynasz myslec, Treasure. I dobrze myslisz. Podchodzi jakis gosc z taca... -Pamietam to! - zawolal Treasure, lapiac Deckera za reke. -Skup sie, brachu. Wyobraz to sobie. Widzisz tace, tak? Widzisz je, tak? Te cztery miski z zupa. -Widze je. Widze. -Popatrz teraz w gore. W gore, ponad tace. W gore, brachu. Popatrz na jego morde. Tego, co niesie tace. -Nie moge... - jeknal Treasure. - Nie moge... mam zamazany obraz. Nic nie widze. -To nielatwe, bo to jakis czar... jakas sztuczka, czlowieku. Nie pozwala ci pamietac. Ale mozesz to zrobic, bracku... Pokaz, ze nie jestes taka dupa wolowa, jak gadaja. -Ej, brachu... Kto gada, ze jestem dupa wolowa? -Nie jestes dupa wolowa. Potrafisz spojrzec w gore. Po wiedz, kto niesie tace. -Nie wiem, Junior. Nie widze tak wysoko. -Bracku... Widzisz tace, jak leci w gore. Zupa sie rozlewa, taca dalej leci w gore. Co jeszcze widzisz? -Slysze strzal... i widze, jak twoja glowa sie rozwala. -Przypomnij sobie... Dokladnie ten moment, gdy taca leci w gore i ten ktos strzela. Pomysl, Treasure! Kto trzymal bron? Chlopak zacisnal oczy i pochylil glowe. Decker odniosl wrazenie, ze im mocniej Treasure sie koncentruje, tym jasniej pala sie swiece. Nagle Treasure otworzyl oczy i spojrzal na Rhode z otwartymi ze zdumienia ustami. -O kurrrwa... O jasna kurwa! Tam nie bylo zadnego kelnera. Zadnego! O kurwa! -A kto tam byl, Treasure? Chce to uslyszec. Powiedz! -To ona. To ta suka Krolowa Ache. Widze ja teraz. Widze tak dokladnie, jak w jasny dzien. Podchodzi do stolu, rzuca tace i strzela. Ja sie odwracam do ciebie i pytam: "Co sie stalo? Nic ci nie jest?". A ty nie masz juz glowy. To ta kurwa Ache. Zabije suke! W tym momencie swiece przygasly gwaltownie. Rhoda pochylila sie nad stolem i zdmuchnela je. Potem ujela dlon Tresure'a i usmiechnela sie. -Teraz juz pamietasz, kto zabil twojego brata, prawda? -Tak. I nie wiem, dlaczego wczesniej tego nie pamietalem. -Nie pamietales, poniewaz Krolowa Ache rzucila jedno z zaklec santerii na wszystkich obecnych wtedy w restauracji. Rowniez i na ciebie. To bylo bardzo potezne zaklecie, nalezace do magii Ziemi. Dzis juz rzadko kto wlada taka magia. Moze babalawo, ale tez nie wszyscy. -Ale dlaczego ona to zrobila wlasnie tam? - zapytal Treasure. - Przeciez mogla go zabic gdzies indziej, nie? Nie musialaby wtedy czarowac. Decker pokrecil glowa w zamysleniu. -To cala Krolowa Ache. Chciala, zeby ludzie wiedzieli, ze jesli wejda jej w droge, nie unikna kary. Nawet w tlocznej restauracji i pod obstawa. -Rozsmaruje te suke na scianie. Klne sie na Boga, ze... -Nie, nie zrobisz tego. Ale bedziesz mogl zeznawac w sadzie. Ty i wszyscy pozostali swiadkowie, gdy tylko zdadza sobie sprawe, kogo tak naprawde widzieli - powiedzial Decker. Uslyszeli klucz w zamku i glos Daisy: -Tata! Tata! Rhoda wstala i rozsunela zaslony. Do kuchni wszedl Hicks z Daisy na rekach i szerokim usmiechem na ustach. Kiedy jednak zobaczyl Deckera w towarzystwie Treasure'a, usmiech znikl z jego twarzy. -Co tu sie dzieje? - zapytal zdumiony. - I co on tu robi, do diabla? - wskazal ruchem glowy Treasure'a. Decker odchrzaknal, zerkajac na Rhode. -Moge to wyjasnic... Rhoda popatrzyla na Deckera i uniosla brwi. -Chcesz powiedziec, ze Tim nie wiedzial, ze do mnie przyjdziecie? Przez telefon mowiles co innego. -Nie, Rhoda... nie mowilem, ze wie, i nie mowilem, ze nie wie. -Tak czy inaczej, poruczniku, oklamales mnie. Tak sie nie robi. -Przepraszam cie, ale mysle, ze nic mialem wyboru. Tim nie bylby szczesliwy, gdybym mu zaproponowal kolejny seans, prawda? A zwlaszcza z tym mlodziencem. -Ja nic nie zrobilem - oswiadczyl Treasure. - To on kazal mi tu przyjsc. Hicks postawil Daisy na podloge, wyprostowal sie i wlozyl rece do kieszeni. Popatrzyl na Deckera i zapytal: -Czy moge z toba porozmawiac na osobnosci? -Tim, daj spokoj, to nie jest... - wtracila sie Rhoda. -Dam sobie rade, kochanie - przerwal jej Hicks. - Nie powiem nic, co uwlaczaloby godnosci pana porucznika. -Jestem pewien, ze masz racje, Hicks - powiedzial spokojnie Decker. - Ale prowadzimy bardzo trudne sledztwo i odpowiedzialnosc za kierowanie nim spoczywa na mnie. I ja osobiscie stwierdzilem, ze Rhoda jest nam potrzebna. -Rhoda jest moja zona, poruczniku, a nie funkcjonariuszem policji. -Tak. Ale jest tez jedyna osoba, ktora mogla nam pomoc. Treasure musial sobie przypomniec, co naprawde widzial w restauracji, gdy strzelano do jego brata. I przypomnial sobie. -Gdybym wiedzial, ze przyprowadzisz tu takie indywiduum, to... -...to nie zgodzilbys sie na to. Wiem. I dlatego nawet cie o to nie poprosilem. Przepraszani za to. -Bede musial zlozyc oficjalne zazalenie, poruczniku. Czy zdajesz sobie sprawe z tego, co zrobiles? Naraziles moja rodzine... -Nie przesadzaj, Hicks. Nikogo na nic me narazalem. Nikt nie musi o tym wiedziec. Naprawde? A co bedzie, jesli prokurator okregowy zapyta, w jaki sposob Treasure nagle "przypomnial sobie", kto strzelal do jego brata? Czy ma powiedziec, ze dowiedzial sie tego podczas seansu z duchami, ktory prowadzila zona twojego partnera? -Na pewno nie powiem, ze dowiedzial sie tego od swojego martwego brata. -Nie moge uwierzyc, ze to zrobiles, Decker... -Hicks, to byla Krolowa Ache we wlasnej osobie. -Co takiego? -Nie bylo zadnego kelnera. Ache omamila wszystkich w restauracji jednym z zaklec santerii i sama zastrzelila Juniora. -No to wspaniale - mruknal Hicks. - Teraz sie okazuje, ze moja rodzina jest uwiklana w sprawe, ktora dotyczy jednej z najokrutniejszych postaci swiata przestepczego w Richmond. Na milosc boska, poruczniku... Czy nie pamietasz, co przytrafilo sie Cathy? -Twoja rodzina bedzie bezpieczna - odparl Decker. - Obiecuje ci to. -Niczego nie mozesz obiecac, poruczniku. -Hicks, pomysl... Przeciez musimy jakos rozwiazac te sprawe i zakonczyc ja. Nigdy nie zlapiemy tego niewidzialnego goscia, jesli nie bedziemy mieli kogos, kto go zobaczy. -Co dokladnie masz na mysli? - zapytal Hicks, patrzac Deckerowi prosto w oczy. -To, ze teraz znamy prawde. Przyda nam sie to w rozmowie z Krolowa Ache. Zmusimy ja, zeby nam pomogla. -Jestes na to przygotowany? - zapytal z niedowierzaniem Hicks. - Naprawde jestes na to gotowy? Wydawalo mi sie, ze podejrzewasz ja o zabicie Cathy. -Nie podejrzewam jej. Wiem to. Ale w naszej robocie, Hicks, musisz czasem pracowac z kims, komu wyrwalbys jaja. Po prostu musisz, nie masz wyjscia. Ten nasz niewidzialny gosc zabil juz cztery osoby i jestem pewien, ze na tym nie skonczy. Wiec co mamy zrobic twoim zdaniem? Wzruszyc ramionami? Zaszyc sie w domu i schowac glowe w piasek? Hicks objal zone i zacisnal szczeki. Widac bylo, ze jest wsciekly i chce cos powiedziec ale Rhoda polozyla mu palec na ustach. Decker wstal i westchnal:. -Zabieram Treasure'a do miasta. A my zobaczymy sie w biurze, Hicks. ROZDZIAL 29 Zatrzymal sie na Clay Street, zdjal okulary i popatrzyl na Treasure'a.-Sluchaj, chlopcze... Jesli Ache sie dowie, ze mamy jakichkolwiek swiadkow, bedziesz w niezlych klopotach. Rozumiesz? -A myslisz, czlowieku, ze co ja jestem... jakis pajac? Ta suka zabila mojego brata. -Masz gdzie przeczekac bezpiecznie jakis czas? Jesli nie, to moze zalatwie ci jakas ochrone. -Mam kuzynow w Chester. -To dobrze. Jak juz tam bedziesz, daj mi znac. -Nie moge uwierzyc w to, co widzialem. -Ale tak bylo. Bylo wlasnie tak, jak sam widziales. Tu masz moj numer. Kiedy bedziesz w Chester, koniecznie za dzwon. Gdy Treasure wysiadl z samochodu i wmieszal sie w tlum, Decker uslyszal Dom Wschodzacego Slonca. -McKenna, slucham. -Tu kapitan Toni Morello z Wydzialu Historycznego. Mysle, ze znalazlam cos, co pana zainteresuje, poruczniku. Czy mam przyjechac do fortu Monroe? Moge tam byc o... powiedzmy o piatej, okay? -Nie musi sie pan fatygowac. Dzis wieczorem mam spotkanie w Richmond. Mozemy sie zobaczyc o dziewietnastej. -Rozumiem, pani kapitan. Potwierdzam gotowosc do spotkania - zasmial sie Decker. - Wie pan, gdzie mnie szukac, prawda? Hicks wszedl do biura i bez slowa usiadl na swoim miejscu. Zaczal porzadkowac materialy, ktore zebral na temat korzeni rodziny Maitlandow, Drewrych i Masonow. Po kilku minutach Decker wstal i podszedl do niego. -Sluchaj, Hicks. Jeszcze raz bardzo cie przepraszam. Ten pomysl, zeby poprosic twoja zone o seans, wpadl mi dosc nagle do glowy. Wiedzialem, ze sie na to nie zgodzisz. Ale musisz przyznac, ze sie udalo. Przelamalem impas... Teraz mozemy porozmawiac z innymi swiadkami i przypomna sobie, co na prawde widzieli. Hicks rzucil na biurko dlugopis i oparl sie na krzesle. -Jesli bedziesz chcial sie wycofac ze sledztwa, zrozumiem to - dodal po chwili Decker. - Wiem, ze Rudisill bardzo chcialby sie zajac ta sprawa... -Nie o to chodzi, Decker. - Hicks nerwowo potrzasnal glowa. - Chce znalezc tego gnoja tak samo jak ty. Ale nie moge angazowac w to mojej rodziny. Nie chce ich narazac na niebezpieczenstwo. Naprawde myslisz, ze pozostali swiadkowie stana przed sadem i beda zeznawac przeciw Krolowej Ache? -To nie jest w tej chwili zasadnicza kwestia, Hicks. Zasadnicza kwestia jest to, ze Ache moze nam pomoc. -W czym? -W znalezieniu naszego Strasznego Czlowieka. Czy ty myslisz, Hicks, ze ja mam ochote z nia wspolpracowac po tym, co zrobila mojej Cathy? Ale coz, w zyciu licza sie priorytety. -Dla mnie priorytetem jest moja rodzina, poruczniku. Moja Rhoda i moja Daisy. -Nie sadze, zeby twoja rodzina byla w niebezpieczenstwie. Ten gosc zajmuje sie tylko okreslonymi przypadkami. A tak przy okazji, jestem pewien, ze nastepna osoba na jego liscie jestem ja. -Ty?! A dlaczego ty? -On nie zabija ludzi na chybil trafil. Ma swoja liste i odhacza punkt po punkcie. -Masz na to jakies dowody? -Na razie nic konkretnego, nic... namacalnego. Tylko kolejne, coraz wyrazniejsze koszmary, glosy, iluzje... Wczoraj w nocy widzialem Cathy w mojej sypialni. To ona mi powie dziala, ze swieta Barbara dopadnie mnie w ciagu najblizszych czterdziestu osmiu godzin. Hicks uniosl brwi i rozlozyl rece. -Nie wiem, czy powinienem wypowiadac sie w tej kwestii. Nie jestem psychoanalitykiem. Ale czy chociaz przez chwile pomyslales, ze to moga byc tylko jakies zwidy? Jakies... iluzje? Moze jestes po prostu zestresowany i przemeczony. -Hicks, stres i iluzje nie wypisuja na scianach ludzka krwia zadnych napisow. Nie zapominaj, ze nie tylko ja to widzialem. Sen nie pozostawia po sobie podrapanych nog i rak. - Decker wydal jezykiem policzek i spojrzal w sufit. Po chwili westchnal i oswiadczyl: - Nasze sledztwo nie ma konotacji z rzeczami nadprzyrodzonymi. Nasze sledztwo cale jest nadprzyrodzone. Pewne rzeczy istnieja, czy nam sie to podoba, czy nie. A przyznasz chyba, ze w tym sledztwie nic nie jest normalne od poczatku do konca. Aha, i jeszcze cos... corka Mojzesza Alebodu tez mnie ostrzegla, ze ta cala swieta Barbara juz po mnie idzie. Tyle ze uzyla imienia boga santerii, czyli Chango. -No dobrze. Ale dlaczego wlasnie po ciebie? -Nie jestem pewien na sto procent, wydaje mi sie jednak, ze ma to jakis zwiazek z moim pradziadkiem. Musi chodzic o cos, co zrobil podczas swojej sluzby w armii polnocnej Wirginii. -Wiec naprawde uwazasz, ze wszystkie te zabojstwa maja zwiazek z wojna secesyjna? -Z Upiorna Brygada. Tak. Podczas bitwy pod Wilderness stalo sie cos, czego konsekwencje ponosimy do dzisiaj. Kapitan Morello przyszla punktualnie o dziewietnastej. Gdy weszla do biura, Decker podniosl glowe znad papierow, ale w pierwszym momencie jej nie poznal. Z rozpuszczonymi wlosami, szkarlatna szminka na ustach, w bolerku i krotkiej czarnej spodniczce w niczym nie przypominala umundurowanej, rzeczowej sluzbistki. -Poruczniku...? Decker spojrzal jeszcze raz i zerwal sie ze swojego krzesla. -Na rozkaz, pani kapitan - zasalutowal, usmiechajac sie. Ona rowniez sie usmiechnela. -Spocznij, poruczniku. Nie jestem w tej chwili na sluzbie. -Wyglada pani... oszalamiajaco. -Dziekuje. - Toni Morello pokazala mu teczke z brazowej skory i powiedziala: - Znalazlam te dokumenty w zbiorach majora Drewry'ego. Wiekszosc z nich przeczytalam zeszlej nocy. -Nocy? - zdziwil sie Decker. -Tak. Zajelo mi to cala noc. Major Drewry zdobyl te papiery w pazdzierniku zeszlego roku, na aukcji starych dokumentow rodziny Longstreet w Hopewell. Zdolal je tylko z grubsza posegregowac, ale przypuszczam, ze wiekszosci z nich nie przeczytal. Nie zdazyl. Wyjela gruby, zwiazany gumka rulon papierow, na ktorych pozostaly jeszcze slady zoltej woskowej pieczeci. -Prosze posluchac, pani kapitan... Czy moge wziac pania pod ramie i zaprosic do jakiegos przyjemniejszego miejsca? Mam ochote napic sie czegos. I bedziemy mogli porozmawiac znacznie swobodniej. Toni Morello usmiechnela sie. -Dobrze, poruczniku. Moze pan wziac mnie pod ramie. Wyszli z biura i poszli wzdluz East Grace Street do ulubionego baru Deckera, "The Raven". Gdy weszli do srodka, kapitan Morello rozejrzala sie po wytwornym wnetrzu, urzadzonym w stylu z przelomu wiekow. Ciezkie meble, debowe boazerie i lampy od Tiffany'ego tworzyly klimat komfortu i zamoznosci. Decker zaprowadzil swojego goscia do naroznika pod wielkim obrazem, przedstawiajacym Edgara Allana Poe. -Sandie, dla mnie piwo. A co dla pani kapitan? -Prosze o old-fashioned. I duzo lodu. -Nie sadzilem, ze jest pani milosniczka whisky. -To dowodzi tylko tego, ze nawet tacy wspaniali detektywi jak pan czasem zle oceniaja ludzi. Decker podparl brode reka, zmruzyl oczy i przez chwile przygladal sie kapitan Morello. Odpowiedziala mu hardym, wyzywajacym spojrzeniem. -Hmm... pani tata byl z pewnoscia czlowiekiem piastujacym jakies wysokie stanowisko, a mama... byc moze tancerka. -Niestety nie - zasmiala sie Morello. - Moj tata zajmowal sie przetwarzaniem odpadow, mama tez nie miala nic wspolnego z tancem. Pudlo, panie poruczniku. -Wiec dlaczego wojsko? -Moja najlepsza przyjaciolka, Marcia Halperin, bardzo chciala wstapic do armii, wiec ja tez chcialam. Ona szybko zrezygnowala, ale ja juz nie potrafilam. Zakochalam sie w kazdym dniu spedzonym w wojsku i nadal to kocham. Uwielbiam organizacje i dyscypline. -A historie? -Tez, oczywiscie. Ale mnie chodzi o taka historie, ktora jest regularnie aktualizowana i moze byc wykorzystywana przez wspolczesna armie. -Co pani ma na mysli? -Wiekszosc ludzi sadzi, poruczniku, ze nasz wydzial gromadzi stare papierzyska i tylko od czasu do czasu je odkurza. Ale prawda jest taka, ze Pentagon czesto korzysta z naszych zbiorow. Chca wiedziec, jak przeprowadzano pewne operacje, dlaczego sie udaly lub co bylo powodem porazki. Czytaja i analizuja dokumenty, probujac dociec na przyklad, co i dla czego udalo sie w Zatoce albo poszlo nie tak w Somalii. - Toni Morello uniosla lekko glowe. - Armia, ktora zna swoja historie, poruczniku, zna swoja sile. -Dzieki za wyklad. Byl bardzo ciekawy. Podano drinki i miseczke ze slonymi orzeszkami. Decker upil dwa solidne lyki piwa i wytarl usta wierzchem dloni, a kapitan Morello polozyla na debowej lawie swoja skorzana teczke i otworzyla zatrzaski. -Mowiac calkiem powaznie, panie poruczniku - powiedziala, wyjmujac dokumenty - te papiery to historyczny dynamit. To osobiste pamietniki, z ktorymi general-porucznik James Longstreet nie rozstawal sie nawet wtedy, gdy lezal w szpitalu po bitwie pod Wilderness. -Zamieniam sie w sluch, pani kapitan. -Oczywiscie general sporzadzil raport z calej kampanii, ale nigdy nie wyjawil, co tak naprawde tam sie wydarzylo. Wiekszosc z tych, ktorzy to wiedzieli, polegla. Pozostali zlozyli przysiege, ze zabiora te tajemnice do grobu. Zdjela gumke i rozlozyla papiery. -Prosze, panie poruczniku. Ponad dziewiecdziesiat stron. To jakby pierwsze czytanie tych dokumentow po tych wszystkich latach. Nie dziwie sie, ze wokol Upiornej Brygady naroslo tyle mitow i legend. Wziela do reki fotokopie pierwszej strony gazety z 1864 roku, gdy wojna secesyjna dobiegala konca. Decker zobaczyl, ze jest to "The Memphis Daily Appeal". -Tu po raz pierwszy wspomniano o Upiornej Brygadzie, poruczniku. Mlody zolnierz, niejaki Jonah Billings, zostal wyslany do domu, gdy podczas bitwy pod Wilderness stracil cale ramie. Po powrocie opowiadal, ze wieczorem szostego maja probowal wraz z kilkoma towarzyszami broni przebic sie i dojsc do nieukonczonej linii kolejowej, ktora miala prowadzic z Gordonsville do Fredericksburga. Zgubili sie w gestym lesie tuz za liniami wroga. - Kapitan Morello spojrzala na fotokopie. - Z tego, co mowil, wygladalo to tak, jakby nagle otoczyla ich sciana ognia i blyskawic. Zobaczyl, jak jednego z zolnierzy Unii piorun rozerwal na dwie czesci. Inny zostal... chwileczke, zacytuje: "wywrocony na druga strone tak latwo, jak wywraca sie rekawiczke". Decker pokiwal glowa i upil kolejne dwa lyki piwa. -Nie pije pani? -Pije. Prosze posluchac dalej, co mowil ten zolnierz: "Ogien wybuchal wszedzie wokol nas, choc nikt go nie rozpalal. Drzewa zajely sie tak raptownie, ze stu ludzi zywcem splonelo". Decker uniosl dlon. -Zna pani Billy-Joego Benneta? Facet prowadzi sklep z militariami i memorabiliami. Opowiedzial mi podobna historie. -Oczywiscie, ze go znam, i to od lat. On ma absolutnego fiola na punkcie wojny secesyjnej. Czasami zaglada do nas, kiedy zdobedzie cos ciekawego. Decker uraczyl sie garscia orzeszkow i spojrzal z usmiechem na Toni Morello. -Cos mi sie wydaje, ze dla pani ta wojna tez nie jest tylko odleglym wspomnieniem. Upiorna Brygada bardzo pania interesuje... -Owszem - odparla Morello - bo to kawalek historii, kawalek czegos prawdziwego. I wlasnie te dokumenty o tym mowia. - Toni Morello wypila maly lyk whisky. - Niech pan pomysli, poruczniku... To historia Upiornej Brygady z pierwszej reki, spisana reka czlowieka, ktory ja stworzyl. Decker wzial do reki jedna z kartek, pokryta gestym, bardzo niewyraznym pismem. -Jak pani moze to odczytac? -Przyzwyczailam sie. Sztuczka polega na tym, zeby przechylic kartke nieco pod katem. -Hmm... - mruknal Decker. - Nie bardzo mi to wychodzi. Odczytuje jedno slowo na dziesiec. Co to jest "pafagraf? -To samo, co paragraf, poruczniku - zasmiala sie kapitan Morello. - Prosze sie jednak nie martwic, zrobilam dla pana transkrypcje tekstu. -Stokrotne dzieki, pani kapitan. Ale... jesli ma pani jeszcze troche czasu, to moze opowiedzialaby mi pani o najistotniejszych kwestiach. -No coz, w hotelu Berkeley musze byc dopiero o osmej. Moge panu co nieco przeczytac. Wyjela z torebki okulary, zalozyla je i szybko przejrzala kilka stron. -O, jest. Prosze posluchac... -Bede sluchal bardzo uwaznie. -Ciesze sie. Tekst brzmi nastepujaco: "Jedenastego kwietnia otrzymalem od adiutanta i inspektora naczelnego z Bristolu rozkaz niezwlocznego zlozenia raportu generalowi R. E. Lee, glownodowodzacemu armii polnocnej Wirginii, na temat kampanii prowadzonej przez pierwszy korpus Kershowa i Fielda oraz batalion artylerii Alexandra. Dwudziestego drugiego kwietnia poprowadzilem swoje oddzialy ku Mechanicsville i rozlozylismy sie tam obozem. Dowodzacy silami rozpoznania przeslal przez kurierow ostrzezenie, bysmy obserwowali rejony fortu Culpeper Mine nad rzeka Rapidan, jako ze mialy sie juz tam znajdowac sily nieprzyjaciela. Poznym wieczorem dwudziestego dziewiatego czerwca przybyl nieoczekiwanie pulkownik Frederick Meldrum z dywizji Hetha. Towarzyszyl mu jego czarny sluzacy o imieniu John. Pulkownik Meldrum, przed wojna zamozny plantator, byl czlowiekiem o niespotykanej inteligencji i nienagannej prezencji. Bedac w posiadaniu wiarogodnych doniesien, uznal nasza sytuacje strategiczna za wysoce niebezpieczna i stwierdzil, iz uwaza przelamanie naszych linii przez generala Granta za nieuniknione. Tak wiec zepchniecie naszych sil do samego Richmond bylo jeno kwestia czasu. Kiedy pulkownik Meldrum zapytal mnie, czy moglibysmy spotkac sie na osobnosci, zgodzilem sie, nie pytajac nawet, o co dokladnie chodzi. Poinformowal mnie wtedy, iz jego czarny sluzacy jest wyznawca pewnej tajemniczej religii, zwanej na Czarnym Ladzie Lucumia albo Santeria, a czasem Voodoo. Jako czlowiek o bystrym i dociekliwym umysle, pulkownik Meldrum bardzo byl ciekaw owej religii i przekonal swego sluzacego, by pokazal mu jej rytualy i moc zaklec. Mialem w tym czasie moc problemow i zaprzatniety bylem wieloma zmartwieniami, a najbardziej martwilo mnie i niepokoilo dlugie oczekiwanie na sily wsparcia. Jednak pulkownik nie dal za wygrana i ponownie poprosil mnie o poswiecenie mu czasu. Powiedzial, ze chcialby, abym byl swiadkiem jednego z zaklec Santerii, i zaznaczyl, iz nie czyni tego bez waznej przyczyny. Przystalem na to i wowczas John, ow czarny sluzacy, wyciagnal z kieszeni kamyki i nanizane na nici koraliki. Po monotonnej inkantacji, gdy ogarnela mnie juz niecierpliwosc, na moich oczach twarz sluzacego zaczela zmieniac ksztalt, jak oselka masla w rozgrzanym garncu. Kiedy przetarlem oczy, by lepiej widziec, ujrzalem przed soba jeno szkielet, czlowieka zlozonego tylko z kosci, ale calkowicie odzianego. Poruszal sie tez, choc przeciez nie mial ciala. Gdybym rzekl, iz zdjelo mnie straszliwe przerazenie, nie oddalbym jeszcze w pelni stanu mego ducha. Zupelnie zwatpilem w trzezwosc mego umyslu, ale polozylem to na karb zmeczenia i okrucienstw wojny. Szkielet jednak wstal z krzesla i podszedl do klatki, w ktorej trzymalem swego przedrzezniacza. Ptak wiernie wedrowal ze mna przez zawieruche wojny, kiedy jednak szkielet wymowil zaledwie dwa slowa, padl martwy, nie wydajac ani jednego dzwieku, i zaraz potem eksplodowal feeria pior, kosteczek i wnetrznosci". -I jak sie panu to podoba, poruczniku? - zapytala Toni Morello, kiedy skonczyla. -Jak na poczatek, nawet niezle. Ale rozumiem, ze najlepsze jeszcze przede mna. -Tak. Prosze sluchac dalej: "Wtedy cialo Johna zaczelo powracac, z poczatku przypominajac cienie, ktore rzucaja drzewa przy poznym sloncu. Szybko wszakze na powrot stal sie czlowiekiem z krwi i ciala i smiejac sie, objawial swoje zadowolenie. Jestem wierzacym czlowiekiem i synem Kosciola, wiec taka demonstracja potegi magii wstrzasnela mna do glebi. Pulkownik Meldrum wyjasnil mi pokrotce, iz podczas wojen mieszkancy zachodniej Afryki wzywaja swoich bogow i poddaja sie ich wladaniu, a jego sluzacy John oddal sie we wladanie boga zwanego Oggun, ktory rzadzil losami wojen, smiercia i zabijaniem. Powiadomil mnie tez, iz nawet tu, w ojczyznie naszej, niewolnicy oddaja czesc swoim bogom, przemieniwszy wprzody ich imiona na imiona naszych zacnych swietych. Dowiedzialem sie tedy, ze Oggun nosi imie swietego Piotra i niewolnicy czcza go pod tym imieniem. To Oggun dal Johnowi sile zabicia ptaka samym jeno strachem. Zaczalem pojmowac, z czym do mnie przyszedl pulkownik i jakie byly jego zamiary. I wtedy pulkownik Meldrum rzekl, iz gdyby udalo nam sie uformowac brygade ochotnikow, jego czarny sluzacy zawezwalby swoich bogow i poprzez inkantacje oddalby smialkow w ich wladanie. W ten sposob mielibysmy po swojej stronie najpotezniejsze sily nadprzyrodzone przeciw nacierajacej armii Unii i moglibysmy siac terror tak straszliwy, ze wrog pierzchnalby z pola bitwy i nigdy nie powrocil. Bylem jednak wielce skonfundowany przerazajaca sila owej magii, poprosilem wiec pulkownika, by dal mi nieco czasu na rozwazenie calej kwestii. Bylismy wszak synami naszego Boga, bylismy chrzescijanami i walczylismy w slusznej sprawie. Wzywajac na pomoc magiczne sily ciemnosci z Czarnego Ladu, przyznalibysmy, ze sami sily nie stanowimy i brak nam odwagi, by stawic czolo naszym wrogom. Ale wczesnym rankiem powrocil zwiadowca z doniesieniem, ze wojska Unii przekroczyly juz rzeke Rapidan, a generalowie Hill i Ewell wycofuja sie w poplochu. Wiedzialem tedy, ze nasze Poludnie stoi na krawedzi kleski i zagrozone jest rowniez samo Richmond. Rozwazalem, czy nie wyslac do generala R. E. Lee listu z prosba o poparcie i udzielenie zgody na zaangazowanie magicznych sil Santerii. Po namysle uznalem jednak, iz mozliwosci mam ograniczone. Nawet gdyby kurier z listem dotarl do generala, ten moglby zazadac demonstracji. A gdybym nawet przedstawil zadana demonstracje, general najpewniej nie zgodzilby sie na angazowanie tak ciemnych mocy. Byl czlowiekiem honoru i wielkiej moralnej czystosci i wolalby poniesc kleske z imieniem Boga na ustach, niz oddac sie we wladanie ciemnosciom. Poprosilem wiec tylko o przebaczenie, jesli moj wybor okaze sie zaprzeczeniem wszystkiego, co na Poludniu bylo nam drogie i swiete. Wezwalem nastepnie pulkownika Meldruma i jego czarnego sluzacego i nakazalem im uformowac grupe dwunastu ochotnikow. Pulkownikowi powiedzialem jednak, ze ma obowiazek powiadomic owych smialkow, iz beda musieli oddac sie mocom nie z chrzescijanskiego swiata. Na koniec okazalo sie, iz tylko jeden z oficerow odmowil udzialu w tym przedsiewzieciu, a byl to syn kaznodziei, kapitan Hartnett. Udalo nam sie jednak w calkowitej tajemnicy uformowac ow oddzial, a nalezacy don ludzie zostali przygotowani do wypelnienia swojego strasznego zadania. Pulkownik Meldrum oswiadczyl, iz sam odda sie we wladanie boga Oggun, znanego jako swietego Piotra. Pozostali oficerowie i zolnierze oddali sie innym bogom Santerii, co przedstawiam na ponizszej liscie: -general-major M. L. Maitland, dowodzacy (Yeggua, zwiastun smierci - czczony jako swiety Erazmus); -porucznik H. N. Stannard (Oya, bogini miejsc wiecznego odpoczywania - czczona jako swieta Anna z Efezu); -porucznik R. F. Mason (Ochosi. nocna strazniczka - czczona jako swieta Cecylia); -sierzant W. B. Brossard (Babalu-Aye, bog chorob zakaznych - czczony jako swiety Lazariusz); -sierzant L. Taylor (Orunla. jedyny bog, ktoremu udalo sie okpic smierc - czczony jako swiety Franciszek); -kapral C. Hutchinson (Allaguna, jedno z wcielen Obali, okrutnego wojownika na koniu - czczony jako swiety Lukasz); -pulkownik-porucznik H. K. Drewry (Osain, bog strachu - czczony jako swiety Cyryl); -major F. D. McKenna (Oshun, zwiastun niebezpieczenstwa - czczony jako swiety Intercisus); -kapral W. Cutler (Eleggua, bog iluzji i omamow - czczony jako swiety Marcin); -major J. H. Shroud (Chango, bog blyskawic i ognia - czczony jako swieta Barbara); -kapitan G. T. Brookes (Orisha-Oko, bog krwi ofiarnej - czczony jako swiety Barnaba). Nie baczac na kondycje, trudy i pogode, kazdy z nich mial byc niezmiennie odziany w welniany plaszcz wojskowy, jako ze gdy pozostawali we wladaniu owych bogow, byli tak samo jak czarny sluzacy John pozbawieni ciala i krwi, a czasem nawet ludzkie oko w ogole nie moglo ich dostrzec. Nie chcielismy owych smialkow trzymac w towarzystwie naszych pozostalych ludzi, by konfuzji i przerazenia nie siac. Mieli takie nosic kapelusze o szerokich rondach zdobionych piorami kruka, czarny sluzacy John utrzymywal bowiem, iz doda to im magicznych mocy". Decker westchna! i polozyl reke na dokumentach, a Toni Morello zdjela okulary i spojrzala na niego. -Kto mogl miec dostep do tych pamietnikow? - zapytal. - Oczywiscie poza majorem Drewrym i pania. No i w stosunkowo niedawnym czasie. -Nikt. Caly czas byly w naszym archiwum, zamkniete na cztery spusty. -Czy mysli pani, ze gdzies moze byc jeszcze jedna kopia? -Watpie. Byly przewiazane i zapieczetowane, prawdopodobnie przez samego generala-porucznika Longstreeta. A jestem pewna, ze pieczec byla oryginalna. -Czyli tej listy nie widzial nikt od tysiac osiemset szesc dziesiatego czwartego roku, tak? -To bardzo prawdopodobne. -A jednak az trzy z naszych ostatnich ofiar to potomkowie tamtych ludzi: Maitland, Drewry i Mason. I chyba rowniez Alison Maitland... - Decker zamilkl na moment i spojrzal na kapitan Morello. - A ja na pewno jestem potomkiem Fredericka Deckera McKenny. -Ale dlaczego ktos mialby chciec ich smierci? - zapytala Morello. -Mysle, ze mogl to byc zal... wscieklosc - odparl nieco wymijajaco Decker. Nie chcial wtajemniczac Toni Morello w swoje koszmary i rozmowy z niezyjaca Cathy. -Ten ktos musialby byc bardzo pamietliwy - stwierdzila kapitan Morello. - Chyba nawet ja juz bym sobie odpuscila. -Pani moze tak... - zasmial sie Decker. - Ale czy my wszyscy przebaczylismy Zydom ukrzyzowanie Chrystusa? A to bylo jeszcze dawniej. -Moze pradziadek panskiego mordercy byl zolnierzem Unii, ktory natknal sie na czlonka Upiornej Brygady, i teraz msci sie na potomkach wszystkich oficerow, ktorzy wchodzili w jej sklad... - Morello wzruszyla ramionami. - Tylko tak sobie glosno mysle. Pan wie wiecej na temat motywow, ktore pchaja ludzi do zbrodni. -No coz, moze i wiem wiecej, ale ludzie zabijaja z tak roznych powodow, ze nawet nasi eksperci zalamuja rece. Prosze sobie wyobrazic, ze pewien facet zmasakrowal i zabil swoja zone tylko dlatego, ze zbyt czesto podawala mu na obiad szpinak. Ale ja tu sobie gadu-gadu, a czas leci. Niech mi pani jeszcze cos przeczyta, bardzo prosze. -Dlaczego nie... Wlasnie teraz zaczyna sie najciekawsza czesc. Wczesnym rankiem szostego maja Longstreet wydal swoim dywizjom rozkaz przemarszu w okolice Parker Stone przy Pomaranczowym Trakcie. Byla z nimi Upiorna Brygada. Na miejsce przybyli o swicie i zorientowali sie, ze armia Unii idzie szeroka lawa przez tamtejszy las, a dywizje Hetha i Wilcoxa uciekaja w poplochu. Wtedy Longstreet rozmiescil dywizje Kershawa na prawo od traktu, a dywizje Fielda po lewej. Zdolali zatrzymac na jakis czas zolnierzy Unii, ale z powodu gestego poszycia lesnego nie mogli posunac swoich linii do przodu. Zolnierze obu armii ukryli sie w lesie i nawet nie widzieli sie wzajemnie, ale wiedzieli, ze sa blisko siebie. Bylo cicho i spokojnie. Nikt nie smial nawet glosniej odetchnac. Tak minal im caly dzien, az do wieczora... W pewnym momencie ktorys z zolnierzy kaszlnal i natychmiast wszedzie rozlegl sie huk muszkietow i strzelb. Ludzie padali, oficerowie krzyczeli i po wstalo straszliwe zamieszanie. Toni Morello zalozyla okulary. -Przeczytam panu fragment z pamietnika, bo nie potrafie tak barwnie opowiadac. "Zadna ze stron nie ugiela sie, ale ja na wlasne oczy widzialem ludzi skoszonych kulami. Padali zolnierze i oficerowie. Wowczas zdalem sobie sprawe, ze naszym liniom grozi zalamanie. Poslalem tedy natychmiast po generala-majora Maitlanda i pulkownika Meldruma, ktoremu polecilem, by wyslal do walki jednego ze swoich upiorow, abysmy mogli naocznie sie przekonac, jakie wsparcie moze nam dac ow oddzial smialkow. Pulkownik Meldrum zaoponowal jednak, argumentujac, iz powinnismy wyslac co najmniej czterech ludzi. Ale ja, niech mi Bog swiadkiem, balem sie wysylac nawet jednego. Wtedy czarny sluzacy John powiedzial, iz jesli upieram sie przy samotnym czlowieku, rekomenduje majora Shrouda, ktory naonczas byl we wladaniu Chango, boga piorunow i blyskawic. Wybor ten wydal mi sie o tyle zasadny, ze geste poszycie i drzewa latwo mogly sie zajac ogniem, a kierunek wiatru nam sprzyjal. Po chwili nadszedl major Shroud i w obecnosci nas czterech odprawil inkantacje, a sluzacy John wsparl go swoimi rytualami. Nieprzyjaciel byl juz bardzo blisko, wokol nas gwizdaly kule. Pospiesznie zakonczono rytual i nastapila przemiana majora Shrouda w owo straszne widmo, w zywy szkielet, ktorego widok odbieral nam wszelka odwage. Kiedy upior zniknal w gestwinie, juz po kilku sekundach zobaczylismy drzewa uderzane blyskawicami tak jasnymi, jakich nikt wczesniej nie ogladal. Ogien wybuchal w kilku miejscach jednoczesnie i nie bylo sposobu uchronic sie od tego piekla. W kilka chwil caly las stanal w plomieniach. Znam krzyki ludzi trafionych szybka kula i tych, ktorych posiekaly odlamki szrapneli. Ale to, co uslyszelismy, przechodzilo wszelka miare ludzkiego cierpienia. Tej nocy pod Wilderness rozlegaly sie krzyki i wycia tak przejmujace, jakby byly to wydobywajace sie z dna piekiel glosy potepionych dusz, niemogacych wyrwac sie z mocy ciemnosci. Brzmiala w nich dzika rozpacz, beznadzieja i smiertelne przerazenie. Twarze Maitlanda i Meldruma byly tak biale, jakby sami byli duchami skazanymi na potepienie. Nie moglem jednak czekac, wydalem wiec rozkaz bezposredniego natarcia dywizjom Andersona i Wofforda, a pulkownik-porucznik Sorrel dostal rozkaz podejscia do zolnierzy Unii od prawej flanki. Zaraz potem przybyl ze swej upiornej misji major Shroud. Jego cialo powrocilo do istnienia, ale twarz i wlosy mial ubrudzone popiolem i sadzami, a mundur nadszarpniety ogniem. Dostal polecenie oddalenia sie na tyly i zaczerpniecia oddechu, co skwapliwie uczynil. Nad ranem poszlismy obejrzec pole smiertelnych zmagan Unii z demonem. Serca nasze sciskaly sie przerazeniem i bolem, gdy ogladalismy poskrecane zwloki, zweglone do cna ciala i szczatki tych, ktorych wnetrznosci zwisaly z krzakow i galezi. Pomimo zadowolenia z rozgromienia dywizji Unii, powzialem stanowcza decyzje, ze byl to pierwszy i ostatni raz, gdy zezwolilem na udzial w walce magicznych mocy Santerii. Wojna nigdy nie dodaje splendoru, ale ma swoje zasady i wzory, ktore nalezy respektowac. Gdyby nasze ukochane Poludnie mialo wygrac te wojne, nie moglem dopuscic, by nasze wojska okryly sie wstydem i hanba. Kiedy zebrano naszych wolontariuszy, podziekowalem im i przekazalem moja decyzje. Wtedy jednak major Shroud wpadl w straszliwy gniew i oswiadczyl, iz nie spocznie dopoty, dopoki ostatni z wrogow nie polegnie. Ciskal przy tym tyle przeklenstw i furia jego byla tak wielka, iz niezwlocznie polecilem umiescic go pod straza. Czarny sluzacy pulkownika Meldruma poinformowal mnie, ze gdy major Shroud powrocil z misji, Chango nadal wladal jego dusza i umyslem. Zapytalem, jakie egzorcyzmy pomoglyby w uwolnieniu majora od dreczacych go sil ciemnosci, i wowczas uslyszalem slowa, ktore wstrzasnely mna do glebi: major Shroud okazal sie tak sprzyjajaca demonowi Chango osobowoscia, iz z pewnoscia pozostanie pod jego wladza az do dnia swojej smierci. Coz... byl wzorowym zolnierzem, aczkolwiek znany byl z tego, ze nie wybaczal nawet najmniejszych przewinien i karal je w okrutny sposob. Sluzacy John powiedzial, iz jedynym sposobem, by odseparowac majora Shrouda od reszty zolnierzy, jest zamkniecie go w olowianej trumnie, pelnej suszonych owocow i ziol o nad zwyczajnej mocy. Gdy wieko sie nad nim zatrzasnie, demon bedzie uwieziony. W przeciwnym razie potworna smierc grozi nie tylko wrogiej armii, ale takze kazdemu, kto zechce go powstrzymac. Sluzacy John oswiadczyl rowniez, iz najlepiej trumne opuscic na dno morza, gdyz tam moc Chango jest najslabsza. Uswiadomilem sobie wtedy, ze stanalem wobec powaznego dylematu. Wszak major Shroud byl ochotnikiem i dal sie opanowac demonowi, mniemajac, iz czyni to w slusznej sprawie. Spustoszenia, ktorych sam jeden dokonal wsrod szeregow wroga, zapobiegly zdobyciu stolicy. Teraz jednakowoz okazalo sie, ze jest smiertelnym zagrozeniem nie tylko dla naszych nieprzyjaciol, ale i dla nas samych. Gdy dzielilem sie tymi rozwazaniami z generalem Maitlandem, nadszedl dyzurny sierzant i powiedzial, iz major Shroud wpadl w taka furie, ze musieli go unieszkodliwic lancuchami, ktorymi spinano armaty. Sluzacy John ostrzegl, iz Chango to jeden z najsilniejszych bogow i nie da sie latwo uwiezic. Zasugerowal, by wszyscy ochotnicy ponownie poddali sie rytualowi, ktory oddalby ich we wladanie bogom Santerii, poniewaz tylko wtedy byc moze uda sie ujarzmic majora Shrouda. Nie bylem kontent z takiego rozwiazania, jako ze istniala mozliwosc, iz bedziemy zmuszeni do walki z dwunastoma opetanymi, zamiast z jednym. Sluzacy John zapewnil mnie jednak, ze jest to malo prawdopodobne, bo tylko w majorze Shroudzie demon pragnal pozostac. Byc moze major poprzysiagl komus straszna zemste, zanim Chango nim zawladnal.>>Zlo zawsze znajdzie drugie zlo<<- stwierdzil na koniec sluzacy John". Decker dopil piwo i otarl usta. -Czyli juz wiemy, co zrobili, prawda? Wszyscy dali sie opetac i pokonali go? Kapitan Morello przytaknela. -General-porucznik Longstreet pisze, ze Shroud walczyl z nimi jak diabel. Byly blyskawice, pioruny i ogien. Zginelo kilku oficerow i szeregowych. Ale tych jedenastu okazalo sie na tyle silnych, ze obezwladnili go i umiescili w trumnie. Napchali do niej tyle roznych magicznych ziol, owocow, miodu i trunkow, ze Shroud nie mogl sie juz wydostac. Miala to byc ofiara dla Chango, zeby go przeblagac i zniechecic do walki. Morello upila lyk whisky. - Prosze posluchac, czytam dalej: "Tej nocy trumna zostala zaladowana na platforme i kolej zawiozla ja do Richmond. O polnocy wniesiono ja na poklad fregaty>>Nathan Cooper<<, ktora miala wyplynac tak daleko, jak to tylko mozliwe. Ale blokada Unii czynila to zadanie bardzo utrudnionym. Natrafiwszy na najwieksza dostepna glebine, zaloga miala opuscic trumne na samo dno. Nieszczesciem jednak wybrzeze Richmond znajdowalo sie wowczas pod silnym ostrzalem jednostek morskich Unii. Zanim>>Nathan Cooper<