Kajetan Kraszewski. OPOWAIDANIA MNIEJSZE. Votum. Co Się Dzieje Na Księżycu. Białonóżka Pana Majora. Trzewiczek. Skarb Stolnikowicza. Warszawa. Nakład i Druk Jana Noskowskiego Ulica Mazowiecka Nr. 11. ????????? ???????? ???????, 15 ??????? 1879 ????. SPIS: Votum ... str. 1 Co się dzieje na księżycu ... str. 15 Białonóżka Pana Majora ... str. 41 Trzewiczek ... str. 109 Skarb Stolnikowicza ... str. 166 I. WOTUM. Magis Deo placet afectus, quam conceptus. ( P.I. Kraszewski — Impetus fol. 503 A. D. 1696). Że Litwa jest piękną i zachwycające posiada okolicę, o tem wiedzą wszyscy Litwini; Koniarze zaś, nie mogąc Mickiewiczowi zaprzeczyć, skłaniają się nolens volens do przyznania tej prawdy; wszelako i na Litwie spotkać się można z nagiem piasczystem pustkowiem. W niektórych powiatach, w miejscach o parę mil od siebie odległych, spotykamy tu owe charakterystyczne litewskie gaje liściaste, cieniste, zielonym podesłane kobiercem, ciche, świeże, woniejące; tam, dalej nieco, ku niemałemu zadziwieniu, roztacza się przed nami smutny, pusty, piasczysty gościniec, gdzieniegdzie tylko krzakiem karłowatej sośniny urozmaicony. Taki to właśnie trakt prowadzi z miasteczka Prużanny, stawnej na dziesięć mil w około z wyrobów, garncarskich, do Szereszewa, trzymającego pierwsze miejsce w wyrobie dziegciu i smoły, które to produkta nieraz nawet aż do Królestwa się do- stają. Przemysł ten nie powinien bynajmniej Szereszewowi ubliżać, bo wątpliwości nie podlega, że dla nas, pożyteczniejszy szereszewski dziegeć, niż paryzkie perfumy, które pono nieraz fabrykują się z różnego, uczciwszy uszy, plugawstwa. Trakt z Prużanny do Szereszewa, jak wszystkie na Litwie, szeroki jest i wygodny, a to podobno z tego powodu, że tam nigdy nie było ani obywatelskich drogowych komitetów, ani wójtów gmin z gatunku naszych, z których żaden jakoś do inżynierki nie ma amatorstwa.. Gościniec tedy z początku wiedzie twardy; piękny gaj, księżym zwany, w lewo od drogi zdobi okolicę; dalej przestrzeń się rozszerzać zdaje, oko w oddali rozróżnia tylko ciemne smugi lasów ku Białowieżskiej ciągnące się puszczy, lub na tle nieba rysujące się ząbkowato i nierówno drzewa, jakiej oddalonej wiejskiej osady, tak dojeżdża się do małej wioseczki Zasimowicz, składającej się z kilku chałup, starych, opuszczonych, i odrapanej lubo murowanej cerkiewki, do której kilkusetletni dotyka cmentarz, — zdobi go tylko smutnych brzóz kilka i kilka omszałych, pochylonych i bez ramion krzyżów; płoty opadły, setki piętrzących się lub falujących mogił, zrytych, zkopanych i stratowanych, smutny i tęskny przedstawiają widok, tem bardziej, że obok gościniec wchodzi w morze żółtego i w wydmy nasnutego piasku, na którym rzadko tylko, chorowite ciemnieją krzaki sośniny i jałowcu. Trakt wszędzie jest równy, obszerny, bez grobel, mostów i rowów, Przybywszy z pół mili tej powiatowej Sahary, podróżny dojeżdża do wsi, mającej nie mniej jak sto kilkadziesiąt osady; zabudowania czyste, ocienione drzewami i porządne, a lud snać bogobojny i pobożny, bo we wsi samej, przed nią i za nią widzieliśmy niegdyś wznoszące się ku niebu ramiona wyniosłych pamiątkowych krzyżów, których tam do czterdziestu naliczyć było można. Wieś ta, Starowola, jest dość długa, a o pół ćwierci mili za nią, pod lasem nieopodal od gościńca, na lewo, rozsiadł się dwór tegoż nazwiska, nie dzisiejszej daty, do którego droga prostopadle od traktu się zwraca. Majątek ten i dziś, jak przed stu laty, należy jeszcze do rodziny Wredtów. W początku bieżącego stulecia żył jeszcz w Starowoli podkomorzy Wredt, przeszło siedmdziesięcioletni starzec, wraz z małżonką mało co młodszą od siebie. Staruszkowie mieszkali naówczas sami; odwiedzali ich częstokroć sąsiedzi, oni zaś, jako wiekowi, wyjeżdżali z domu bardzo rzadko. Regularnie tylko i nieodmiennie, każdej niedoli lub większego święta, udawali się na nabożeństwo do Prużanny; nie wliczamy tu od czasu do czasu peregrynacyi do miejsc cudownych, ile że imćpani podkomorzyna była bardzo nabożną niewiastą. Stary, wąsaty Jan, woźnica, faworyt jegomości, który już ze tzzydzieści lat u podkomorstwa służby liczył, miał tam święte życie. Ekwipaż podkomorstwa stanowiła stara danglowska landara i duże cztery gniade, spasione wałachy, które cały tydzień jadły co się zmieści, stojąc i nic nie robiąc, a w niedzielę jedynie spacerowały truchcikiem do kościoła. Stary tylko Jan, co zawsze woził z konia, że był wielkim myśliwym , a nie miał również nic do roboty, codziennie brał sobie po kolei jednego wałacha i jeździł z hartami na zajączki, a było ich też w stronie Zasimowicz, Szen i Horodeczny, podostatkiem. Tandem dnia ósmego Septembris, tysiąc ośmset pierwszego roku, ile że w święto Narodzenia N. P. Maryi, stary podkomorzy, wstawszy rano, jak zwykle, summo mane wypiwszy kawę i luleczkę wypaliwszy, rzekł do jejmości: — No, moja panno, oo, tego to, pojedziemy dziś na nabożeństwo do Prużanny. — Owszem, moje serce — odrzekła podkomorzyna — tem bardziej, że tego roku nie mogłam być na świętą Annę na odpuście u cudownego obrazu N. P. Maryi w Dołhem *, dokąd, jak jegomość wiesz, mam partykularną dewocyą. Wkrótce też stary Jan, jak zwykle z konia, zajechał pompatycznie przed ganek danglowską, landarą, i podkomorstwo wyruszyli. Nabożeństwo trwało godzin kilka; woźnica, stanąwszy pod kościołem, czekając dość długo, ----------------------------------------------------- * Kaplica filialna z cudownym obrazem N. P. Maryi, w majątku Dolhe (pow. Prużański), należącym od lat dawnych do rodziny Kraszewskich. (Patrz : Obrazy z życia i podróży, J. I. Kraszewskiego, V. I, fol. 49). przykładnie poodmawiawszy pacierze i litanią nawet, nudził się już nieborak fatalnie. Miał on wprawdzie swoje roztargnienia, na poblizkim bowiem parkanie siadały wróble i o włos, że jednego końcem długiego bata nie dosięgnął, zaręczał nawet, że się pierze posypało, ale gawędki nie było z kim tak dalece prowadzić bo kolegów część większa dawno już siedziała na przeciw u czcigodnego Abramka. Cóż było robić? uprosił więc jednego ze znajomych mieszczan, aby popilnował koni, ono na mamencik, zsiadł z konia i pociągnął do naprzeciw położonego szynku. Wódka, przyjaciela Abramka okazała się wcale dobrą, aż oko zbielało, odchrząknął więc, że się szyby zatrzęsły, zakąsił obwarzankiem, pogawędził nieco i gdy wielce uprzejmy gospodarz nalał mu drugi sztof, jak to powiadają, na drugą nogę, nie odmówił. Zeszło się też kilku znajomych, gadu gadu, to o tem, to o owem. Strzelec pana Lewkowicza skarbnika, dowodził że już u nich w Bajkach, ze sześćdziesiąt zajęcy do tej pory uszczwano. — Abo to prawda?! rzekł Jan niedowierzająco. — Jak nie prawda? zawołał strzelec Łukasz, kiedy ja asanu mówię. A może i więc jak sześćdziesiąt, bo już trzy tydnie temu, było czterdzieścia dwa. — Hm, to nie może być, bo ja słyszał jak pan Lewkowicz mówił do pana Jelca, co ono trzydzieścia pięć. — Ot racya, abo to wszystkie zające co uszczute mają państwo pozjadać! — Taa, to prawda, — rzekł przeciągle Jan, — ale u was musi pewno jest więcej zajęcy jak u nas. — Ii, porzuć, u mnie panie, zając, jak ja ono chcę, to i musi być. — Ale, — mruknął Jan. — A pewno, ot postaw kwartę miodu, a ja tobie powiadam, że ono wyjedziesz na pole, choćby i dziś, a pomyślisz o zającu, i będzie. — Ee?! — Nu, bijmy się, ob zakład, staw miód, zajączki będą? — Będą. — No, niechaj, — rzekł z rezygnacyą Jan. — Panie Abramek, dawaj kwartę miodu. Gdy się to dzieje w szynku, nabożeństwo tymczasem zbliża się ku końcowi, owóż i lud wypływać zaczyna z kościoła, miód zatem stante pede został prędko Avypity, furmani skoczyli do koni. Gdy podkomorstwo wychodzili z kościoła, stary Jan siedział już na siodle, ale mu się jakoś ciepło robić zaczynało i mina poweselała znacznie, trzymał się jednak na szkapie dobrze i zawrócono do domu. Gościniec, znajomy nam, szeroki był i wygodny, a konie od lat wielu po nim prawie jednym chodzić przyzwy czajone były, arka więc podkomorstwa wędrowała szczęśliwie , mimo, że Janowi coraz się jakoś więcej w oczach majaczyło. Koni on kierować nie potrzebował bynajmniej, bo droga, była i wyborna, i zupełnie prosta; dumał więc sobie błogo, uśmiechał się sam do siebie, lub żywą jakąś półgłosem prowadził rozmowę , giestykulując nawet wyraziście po myśliwsku. Tak przejechano Zasimowicze. Za cerkiewką i cmentarzem, gdzie się roztacza szeroka, piasczysta na tym trakcie ława, z pod pierwszego krzaku karłowatej sośniny, bies jakiś wypłoszył zająca, przed samemi końmi. — Hedż - go!! wrzasnął Jan z całej siły. A czując się na siodle, na koniu i oprócz zająca nic nie widząc, nie pamiętając już o niczem. — Hedź - go! — powtarzał jeszcze głośniej i ściskał podsobniego piętami. Każdy koń charciarski, jak wiadomo, zna to hasło doskonale, i na niego też, jak na każdego z myśliwych, działa ono na podobieństwo elektrycznej iskry. A że na każdym z zaprzężonych koni po kolei stary Jan za zającami się uganiał, przeto na pierwszy już wykrzyknik myśliwego wszystkie konie, z kopyta ruszyły całym pędem po piaskach i polach, wzgórkach i kamieniach. I przedstawił się widok osobliwy. Szarak dojeżdżany czterema końmi i landarą! A dojeżdżał Jan, dojeżdżał co się zowie, zapamiętale i wściekle. Lecz wkrótce, gdy się spasione wałachy rozbrykały i na dobre unosić zaczęły, a siodłowy, filut białonóżka, dał sążnistego szczupaka i poprawił wierzgnieniem, stary Jan, który i tak niewiadomo jakim cudem na kulbace się trzymał, na tak zdradziecki argument wyleciał jak z procy, że mu się tylko nogi i ręce rozkraczyły w powietrzu, i został na piasku. Konie tymczasem, rozpuściwszy na wiatr grzywy i ogony, parskając, w susach i skokach pędziły z landarą, przez pola i krzaki. — Oo, tego to, zginęliśmy! — wołał do żony. stojąc w powozie, przerażony podkomorzy. Staruszka, lubo pobladła, siedziała jednak spokojnie, odmawiając jakąś cichą modlitwę. — Roztłuką nas, oo, tego - to, roztłuką na miazgę! — powtarzał. Trzeba mieć ufność w miłosierdziu Bożem, — szepnęła staruszka, ciągnąc dalej modlitwę przerwaną. Konie jednak niosąc w największym pędzie, zaczęły się kierować ku gościńcowi, w stronę domu, wreszcie dopadając do drogi prostopadle zwracającej się do dworu, obłożyły szerszem kołem, jak to się robi zwykle czterokonnym cugiem na zawrocie, zwolniły biegu, a porządnie i najregularniej pod stary dwór zajeżdżając, przed samym gankiem , stanęły jak wryte. Nadbiegli ludzie, przytrzymano i ugłaskano puczciwe koniska; drżący podkomorzy, ledwie się wygramolił z kolasy. — Aa, to, moja panno, rzekł sapiąc, przerywając i nie mogąc jeszcze przyjść do siebie, — oo, tego - to, chyba cudem ocaleliśmy od śmierci. — A bez wątpienia, — odrzekła uspokojona już prawie staruszka; byłam tego pewną, bom w duchu ofiarowała votum do N. P. Maryi Dołżańskiej. Ale — dodała żywo, — niech jegomość poszle po Jana, może gdzie nieborak bez duszy leży. — No, oczywiście, oo, tego-to, poszle, ale co mu się u kaduka stało, że dał koniom ponosić i zleciał tak haniebnie, Jan tymczasem, spadłszy na wydmę miękkiego piasku bez szwanku najmniejszego, z przerażenia samego otrzeźwiał nieco i co sił stało podążał do dworu. Zjawił się też niebawem zupełnie już wytrzeźwiony, a upadając do nóg podkomorzego, rzewnym zanosił się płaczem. — Ale cóż ci się, oo, tego-to stało? — pytał, ochłonąwszy już i uspokojony zupełnie, podkomorzy. — Jaśnie wielmożny panie, — mówił Jan z płaczem, zawiniłem, okropnie zawiniłem i Pan Bóg mnie za to ukarał. — No, ale jak to było? — A cóż JW. panie, zawiniłem, prawda, bo się trochę napiłem, ale to panie bajki! głupstwo! temu wszystkiemu nieszczęściu to prawdziwie Bazyl przyczyną. — Jaki Bazyl? — A ten, strzelec pana Lewkowicza. — Jakim, oo, — tego - to, sposobem? — A, bo, proszę łaski JW. pana, jak mnie wziął gadać ile oni już zajęcy naszczuli, tak ja mówię, a, n, żeby choć jednego zobaczyć; tak on mówi, ot postaw kwartę miodu, wypijem to ci zaraz zajączki będą, chodzić, a przez urazy JW. pana, wiadomo co Bazyl do zwierzyny coś zna, tak ja myślę sobie, dobrze. A teraz ot jest nieszczęście. A po chwili dodał Jan z cicha: — Bo to JW. panie był djabeł, — Mater dei! oo, tego - to, — wykrzyknął podkomorzy, — jaki djabeł? gdzie? — A, a, proszę JW. pana, kiele cmentarza w Zasimowiczach, widziałem na swoję oczy. — Jakto? djabla widziałeś? — O! widziałem, widziałem JW. panie, — odparł stanowczo, ale płaczliwym głosem Jan, żegnając się nieznacznie. — At, oo, tego - to, pleciesz głupstwa mosanie, a jakże on wyglądał? — A cóż JW. panie, wiadomo rychtyk, jak zając. — No, to był zając. — He, he, — odparł uśmiechając się Jan, — już to, proszę łaski JW. pana, przez urazy, że nie zając, to nie zając. To - o, panie, to Bazyla sztuka! Oho, — dodał z największem przekonaniem, — to wiadomo. Odtąd całe życie dowodził, że djabeł straszy koło Zasimowieckiego cmentarza, wódki się wy- rzekł, regularnie dnia 8-go września co roku chodził de spowiedzi, ale przekonania co do djabla nie zmienił. Z czasem tylko, w opowiadaniu tego nieszczęsnego wypadku przybywały pewne waryanty, lub zgoła nowe szczegóły, dość ciekawe, jako to: że zając był czarny, że miał na łbie wyraźne bardzo rogi, że się szkaradnie zaśmiał, pomykając z pod krzaku i t. p. Od owego czasu ubiegło lat wiele, w proch się rozsypała danglowska landara, również jak kości starego Jana i staruszków podkomorstwa na ołtarzu tylko Dołżańskiej kaplicy świeci do dziś dnia srebrne votum, jako pamiątka zacnej przodków naszych wiary i pobożności. II. CO SIĘ DZIEJE MA KSIĘŻYCU? RAMOTKA NIEASTRONOMICZNA. Ignota nobis cuncta contingentia. Zapytanie na tytule niniejszej ramotki postawione, już przed tysiącami lat, począwszy od Lukrecyusza i Plutarcha, ludzie sobie zadawali. Zawiedziesz się jednak, czytelniku, jeżeli się spodziewasz jakiejś astronomicznej rozprawy; któżby się dziś u nas tą nauką zajmował? Z dawniejszych lat jeszcze, dziwaków takich na palcach by policzyć można, a cóż dopiero teraz, kiedy nadeszły czasy tak praktyczne. Handlarze i przedsiębiorcy całe życie jadą — nie mają czasu; bankierowie bankietują szczęśliwi, lub obliczają prowizye i jakieś kurtaże (słowo techniczne, pochodzące zapewne od wyrażenia: "skroić komu kurtę"); — posiadacze wiejscy, o tych nie ma co mówić, od czasu jak zubożeli, wszyscy im dowodzą jak na dłoni, że i za grosz zdrowego sensu nie mają, a jeżeli im inwentarza braknie, powinni sami na przyprzążce chodzić. Tak, jedni za chleba kawat- kiem, drudzy za złotem gonią; — niebem, zajmować się nikt nie ma czasu. Chwalą się to niby astronomowie, że bez tej nauki nie byłoby inżynieryi i wszystkich cudów, jakie ona dziś dokazuje, ani żeglugi i handlu całego — owych najgłówniejszych cywilizacyjnych dźwigni — ale to, żal się Boże, fanfaronada jedynie; któż to widzi? Pierwszy lepszy handlarz i ekonomista wytłómaczy jasno, że gdy z nieba i najlepszym refraktorem żadnego produktu ani sprowadzić, ani go tam posłać można, stosunki z niem przeto są bezowocne, co gorzej, — pociągając koszt niepotrzebny — szkodliwe. Nie ma co przeto i myśleć o astronomii; nauką bowiem zajmować się dla nauki, z ciekawości samej, to także dziwactwo, rzecz cale mozolna; małoż nam świat innych, bez żadnego trudu, daje przyjemności?... Bywają wprawdzie czasem ludzie ciekawi, którzyby radzi cóś wiedzieć i umieć; ale, o ciekawości też powiadają, że to jest pierwszy stopień do piekła — miałażby i chęć wiedzy tam prowadzić? Wolę już wierzyć, że kto nie jest żądnym wiedzy, o tym, w znaczeniu innego przysłowia, powiedziećby można: że "to jest człowiek wcale nieciekawy." Czy u nas dawniej więcej było ludzi ciekawych, sądzić nie mogę, to pewno, że ukształconych, dowcipnych i miłych znajdowała się liczba nie mała. a do nich należał i pan hrabia... którego miałem przyjemność poznać niegdyś na niezapomnianych poniedziałkach ś. p. Niny Łuszcze- wskiej, a spotykałem często na pełnych dowcipu śniadaniowych gawędach hr. Leona Łubieńskiego, u szanownego K. Wł. Wójcickiego. na skromnej herbatce kanonika Wyszyńskiego na Lesznie, i wszędzie gdzie się literaturą albo nauką zajmować lubiano. Był on prawdziwym typem ukraińskiego szlachcica, którzy dziwnym sposobem salonowość ze stepową rubasznością łączyć umieją, co też im właściwą nadaje cechę: do tych jednakże przymiotów łączył hrabia szczerze zamiłowanie w nauce, a nadto, mimo że był hrabią i ukraińcem, więcej po polsku niż po francuzku czytywał. Przed dwudziestu laty, dyrektorem obserwatorium warszawskiego był czcigodny J. Baranowski, obecnie zamieszkały w Lublinie; adjunktem Adam Prażmowski, uzdolniony wielce, umysłu bystrego i prawdziwie zamiłowany w swym zawodzie pracownik. Jak dyrektor tak adjunkt, ludzie wysoko wykształceni, każdego towarzystwa byli ozdobą; wszędzie więc ich. jako miłych gości, poszukiwano i witano uprzejmie — oba jednakże, że tak powiem, oficyalnie u siebie nie przyjmowali; czasem tylko ktoś z najbliższych znalazł się u dyrektora na herbatce. Prażmowski do południa bawił zwykle w domu, pracując strojny w swój historyczny szlafrok, który nieodstępnie towarzysząc panu w tysiącznych chemicznych i fizycznych doświadczeniach, przybrał wreszcie barwę nieokreśloną — i bez skłamania nazywać się nie dającą. Od rana pracował już pan Adam i albo studia jakieś i rachunki robił, albo toczył, piłował, wydymał szkła i majstrował, budując sam z przedziwną a niewidzianą dokładnością, rozmaite do doświadczeń przyrządy. Po południu i wieczorem, jeśli nie miał do czynienia spostrzeżeń, wychodził do miasta. Jak w wiecznej ciszy, spokoju i nienaruszonym porządku szybują gwiazdy po niebie, tak niezamącone niczem, zdala od zgiełku stolicy, poświęcone pracy i nauce, równo z niezmiennym zegarów uchem, płynęło życie w obserwatorium. W pogodne tylko wieczory, goście botanicznego ogrodu zauważyć mogli, jakoby tajemniczą a niewidzialną siłą obracającą się kopułę którą, lub rozsuwające klapy, dla odsłonienia ukrytych po za niemi lunet, a gmach poważny i milczący zdawał się i przechodniom cichość nakazywać. Przy końcu maja 1855 roku, bawiąc kilka miesięcy w Warszawie, szedłem właśnie, dążąc do obserwatorium, Ujazdowską Aleą — kiedym spostrzegł kroczącego przedemną powoli hrabiego; zdala poznałem go już po wzroście, tuszy, chodzie i charakterystycznie ciągnionej za sobą z tyłu lasce, te zaś sunął powoli, dla przechadzki widocznie, a ja pośpieszałem, więcem go dogonił niebawem. — Gdzież pan tak pędzisz? — spytał, witając mnie i wyjmując z ust "zapaszyste" cygaro — pewno do obserwatorium? — Właśnie. — Hm! niepoprawny jesteś — rzekł z uśmiechem — cóż tam ciekawego do widzenia? — Wiele rzeczy — odrzekłem — ale na ten raz chodzi o wypróbowanie jednego narzędzia astronomicznego, które poczciwy a uprzejmy pan Prażmowski raczył dla mnie od Martins'a z Berlina sprowadzić. — A będziesz i u dyrektora? — Będę, tylko pierwej chcę towarzyszyć Prażmowskiemu przy notowaniu spostrzeżeń, więc z nim pójdziemy na górę, a później wrócimy do pana Baranowskiego. — Ja to — mówił hrabia — zupełny profan jestem w tym względzie, nie uwierzysz może kiedy ci powiem, że jak żyję, żadnej gwiazdy przez te wasze szkła nie widziałem. — Czy podobna? — zawołałem. — A no, jak mię widzisz, i zdrów jestem, chwała Bogu, nic mi się do tej pory złego nie stało; ale nie powiem żebym nie był ciekawym. W Dolsku, u Juliusza Orzeszki, jest bardzo piękna jakaś luneta, nie raz mi chęć przychodziła oko do niej przyłożyć — ale, że tam przez nią nie tak bardzo patrzono, a wieczorami od wista wstawać ciężko, więc się też i na tem moje astronomiczne zachcianki skończyły. — Przez dobrą jednak lunetę — rzekłem — byłyby rzeczy ciekawe do widzenia. — Wierzę bardzo — odparł hrabia — i nawet gdybyś tak prędko nie galopował, gotów był- bym pójść z tobą do obserwatorium, bo i dyrektora od dawna już odwiedzić chciałem. — Najchętniej, służę hrabiemu. Gawędząc przeto, poszliśmy dalej; hrabia udał się na pierwsze piętro do dyrektora, ja zaś wbiegłem na dół do mieszkania Prażmowskiego,. który już na mnie oczekiwał. Niebawem poszliśmy do ustawionego tymczasowo na górze instrumentu a po półgodzinnych próbach, wracając, zaszliśmy wprost do mieszkania dyrektora. Jedną z typowych w obserwatorium postaci, był poczciwy Jan, stary sługa dyrektora; mały, czarniawy, z prawdziwie astronomiczną łysiną, bo mu ona jak księżyc w pełni świeciła, uprzejmy był zawsze dla gości, uśmiechnięty i gadatiwus; miał też niejakie do wiadomości astronomicznych pretensye, a nawet poniekąd usprawiedliwione; posługując bowiem lat wiele w czasie czynionych spostrzeżeń przy otwieraniu klap i dachów, przenoszeniu, poruszaniu albo ustawianiu instrumentów, obznajomił się z niebem praktycznie i znał nie tylko wiele gwiazd świetniejszych, ale nawet planety niektóre i ciekawsze mgławice. Kiedyśmy u drzwi dyrektora zadzwonili, stary Jan pośpieszył otworzyć. — Upadam do nóg — mówił, kłaniając się nizko. — Panowie przyśli w sam casz, bo już pan dyrektor chciał posyłać prosić... — Czy jest kto z gości? — A jest pan hrabia... i ksiądz kanonik Wyszyński. Weszliśmy; właśnie dawano herbatę, gawędka wesoła i zajmująca zawiązała się niebawem, czas ubiegał niepostrzeżony i zmrok wreszcie zapadać począł. — Śliczne dziś niebo — rzekłem — możeby pan dyrektor był łaskaw kazać wynieść na platformę wielką bawarską lunetę, bo mi pan hrabia mówił że byłby ciekawy popatrzeć na coś pięknego, a teraz właśnie Mars już by widoczny być powinien. — A bardzo dobrze, bardzo dobrze — mówił zawsze uprzejmy dyrektor. — Janie! — zawołał, zwracając się do starego sługi, który właśnie tacę ze szklankami zabierał — wynieś-no bawarską lunetę na platformę. — Proszę pana dyrektora — odparł stary, chcąc się widać z erudycyą popisać—jeszcze chyba Morsza nie widać bo jasno, ale miesiąc to bardzo ładnie świeci. — A no zobaczymy księżyc — rzekł hrabia— ciekawa rzecz. — Służę panom — przerwał dyrektor, prowadząc nas przez główną salę. Wyszliśmy na obszerny krużganek, gdzie już Jan ciężką a potężną lunetę wystawiał. Roskoszny był, cichy i pogodny ten wieczór majowy; tysiące ziół i krzewów botanicznego ogrodu, rosą zwilżone, subtelną wonią napawały po- wietrze; żaden się, na najwyższych szczytach drzew nawet, nie poruszał listek, ptaszyny gdzieś usadowione w gęstwinach, do snu się już zabrały. Zagasła wieczorna zorza, tu i owdzie jaśniejsze migotały gwiazdy, a księżyc zbliżający się już do pełni, w całym majestacie zdawał się cicho i poważnie płynąć po bezdennych głębiach ciemniejącego nieba. Po miejskich trujących zaduchach, pełnemi piersiami oddychaliśmy czystem a balsamicznem powietrzem, co mi rodzinną moją przypominało zagrodę. Niebawem, nastawiono lunetę na czerwonożółtego Marsa rzucającego blask najpiękniejszego topazu. Hrabia nieco otyły i ciężki, z trudnością nagiął się do lunety, ciekawie jednak obserwował planetę. — Czy pan hrabia widzisz wyraźnie i czysto? — spytał Prażmowski — bo nie wiem czy do pańskich oczu dobrze szkła nastawiłem? — Doskonale widzę — mówił hrabia, sapiąc i wpatrując się uważnie. — Mars — rzekłem żartobliwie do hrabiego, jako niegdyś wojskowemu, powinien się panu podobać. — I bardzo! — odparł hrabia — tem więcej że mi mocno przypomina moją faworytną, dyszlową kobyłę! — A to jakim sposobem? zawołaliśmy razem. — Bo jest, wyraźnie... bułano-srokaty. Zaczęliśmy się śmiać z tego gospodarsko-woj- skowego porównania. — Powiedźcież mi, panowie, co to na nim za plamy widać? — spytał hrabia. — Czerwonawe, lądy jak się zdaje, a bialoniebieskawe, zapewne morza — objaśnił dyrektor. — A czy pan hrabia widzisz białą, bardzo jasno świecącą plamę od dołu? — spytał Praż-mowski. — Widzę, właśnie chciałem o niej mówić. — To są lody przybiegunowe, które w czasie zimy na Marsie powiększają się, a zmniejszają gdy na tej półkuli nadchodzi lato. — Niepodobna! — zawołał hrabia, odstępując i przecierając zmęczone niezwykłem wysileniem oczy — więc tam są lądy i morza. Podbiegunowe lody, zima i lato! — Atmosfera i roślinność zapewne — dorzucił dyrektor. — Więc i ludzie być mogą? — Ba! — odparł Prażmowski, podnosząc nieco głowę ze swym zwykłym uśmiechem — dla czegoż by nie? Jeśli nie zupełnie tacy jak my, to uorganizowani stosownie do szczególnych warunków swego zamieszkania. — Cha! cha! — zaśmiał się hrabia, a zwracając się do księdza Wyszyńskiego, dodał — no, co jegomość dobrodziej na to powiesz? Kanonik skinął głową i lekko ruszył ramieniem. — Są to prawdopodobieństwa i... analogiczne wnioski jedynie... możliwe wszelako i tylko nieprzyjaciele Kościoła wyobrażają sobie, że nauka wiarę podkopuje albo jej szkodzi... ale wiarę, jako prawdę absolutną, każda inna prawda tylko utwierdzać może. O wielu światach stworzonych, a nie jednym, mówi Izajasz prorok: "jako niebiosa nowe i ziemia nowa, które ja uczynię" (Iz. LXVI) i Eccleziastyk również: "cóź jest co było? toż co potem będzie. Nic nowego pod słońcem" (Eccl. I. ), toż samo i święty Bazyli, a znakomity myśliciel, kardynał Cusa, jeszcze w 1566 roku, obszerną rozprawę w tym przedmiocie napisał. — Bardzo ciekawe, co do tego, dzieło nowe — rzekł dyrektor — wydał w przeszłym roku, jeden angielski uczony, David Brewster: "More wordls than one." Podczas tej rozmowy skierowano lunetę na księżyc, hrabia popatrzył chwilę, a jako zawsze wesoły i żartobliwy, rzekł, zwracając się do nas: — A to, proszę uniżenie, czysty ser szwajcarski ! aż apetyt bierze; a tamże czy są ludzie ? — Niewiadomo — odparł dyrektor — ale to pewno, że nam by tam żyć było niepodobna, bo ani powietrza ani wody nie ma, mrozy albo skwary ogromne, skały tylko i opoki. — Stary, zużyty grat — dorzucił Prażmow-ski — kiedyś to może co i było... ale dziś... — machnął ręką. — Jak to ? i na nic już niezdatny ? — rzekł hrabia, sadowiąc się wygodnie na ławce i nowe zapalając cygaro. — Tak się zdaje. — Otóż to! uczeni ludzie! — mówił gość, kiwając głową z uśmiechem — a spytaj ich o co właśnie najciekawszego, to ci powiedzą albo "zdaje się" albo "może, " albo nawet zgoła bez ceremonii "nie wiem"; nowe pokolenie uczonych zmie nićby to powinno. U nas, na Ukrainie, spytaj kozaka o co chcesz, to ci się, panie dobrodzieju, ani zachłyśnie! wszystko wie, ot! to lubię! a waszmościowie o wszystkiem wątpicie. Dalipan, to nie warto być uczonym. — Pan hrabia — rzekłem — ma pewną słuszność za sobą, co warte życie bez złudzeń i marzeń ?! — Ale i w nauce — dodał kanonik — hypotezy są często najpiękniejszemi tylko marzeniami. — No — mówił hrabia — a gdyby wam ktoś opowiadał rzecz jaką, nadzwyczajną, nie dającą się sprawdzić, czy byście uwierzyli? — Ha! — to jabym panu odpowiedział — rzekł Prażmowski — tak jak dyrektor Le Verrier pewnemu panu co mu jakieś nieprawdopodobne zjawisko opisywał. — Jak? — Wierzę, bo mi pan dobrodziej opowiadasz ale gdybym to własnemi oczyma widział, tobym nigdy nie uwierzył. — Wybornie! — zaśmiał się hrabia — kiedy 1 więc jesteście tak wierzący, nie wiecie co się na księżycu dzieje, to ja wam opowiem. — Bardzo prosimy, słuchamy — zawołaliśmy jednogłośnie; hrabia bowiem niewyczerpane nosił w swej pamięci kroniki zdarzeń i skarbnice tradycyi. Zajęliśmy więc miejsca na ławkach, dostrzegłem nawet że stary Jan odniósłszy do wielkiej sali lunetę, ciekawie tam, za filarem ukryty, przysiadł na drewnianym stołeczku. — Ale uprzedzam panów — począł hrabia — żebyście opowiadania mego nie kładli na karb jakiegoś wymysłu, ad hoc ukutego naprędce... relata, refero... rzecz jest święcie prawdziwa, a miała się tak. "Już temu będzie lat... jeśli się nie mylę, trzydzieści kilka, bo jeszcze za panowania cesarza Aleksandra I-go, opowiadał mi mój krewny książe generał... o sobie, iż bawiąc około 1803 czy 1805 roku w Warszawie, jako człek młody a bogaty, życie prowadził wesołe. Więc gra w karty i bankiety i kawalkaty i hulanki wszelkiego rodzaju zajmowały go również, a kto wie, może i bardziej eszcze niż wielu innych z dostatniej młodzieży. A lubo wychowany po Bożemu, przyznał mi się otwarcie, iż to życie wesołe i towarzystwo różnych z dawnej epoki pseudofilozofów, a zwłaszcza francuzów, którzy tu nas obsiadali, przygłuszyło w nim było najświętsze nawet uczucia i kardy- nalne wiary naszej zasady. Ta młodości choroba, z krewkości zbytniej, z rzutkiej fantazyi a nie dość wyćwiczonego myślenia, słowem, niejakoby z pewnej bujności i nadmiaru sit młodzieńczych pochodząca, dość jest powszechną; dla tego też zapewne, za łaską Bożą, mało który z młodzieży naszej, po tej przeprawie, na resztę życia ułomnym zostaje — ztąd poszło i owo przysłowie że "młode piwko wyszumieć musi." Największa część, prędzej czy później przyszedłszy do zdrowia i równowagi umysłowe, wychodzi, jak to powiadają, na ludzi, to jest na uczciwych, godnych szacunku i pożytecznych członków społeczeństwa. Drogi jednak któremi kroczą oni aby dojść do pełności rozsądku, i do pojmowania swych obowiązków, zależąc od usposobień osobistych, okoliczności, lub kto wie? może od jakiejś predestynacyi — muszą być i są też dla każdego różne; a jako złe popełniane jest przez nich po największej części bez refleksyi i namysłu — tak też opamiętanie się, nie rzadko bez ich wiadomości, a zgoła nawet i cale insperate przychodzi. Tak też właśnie i z księciem generałem było. Jeżeli bowiem, niejako z obowiązku krwi i stanowiska swego, ukazywał się niekiedy w domach tak poważnych i szanownych jak na przykład: marszałka Małachowskiego, Chreptowicza podkanclerzego, Wielopolskiej starościny krakowskiej, Sołtyka, wojewodziny Malborskiej, kasztelanowej Połanieckiej itp., spełniał to z przymusu jedynie, dla zachowania pewnego decorum i zadośćuczynienia stosunkom rodziny. Więcej go nierównie pociągało towarzystwo zbierające się w Jabłonnej i pod Blachą, któremu przewodniczył książe Józef, i tu jednak lubo się bawiono wesoło, jednocześnie wszelako z niedostrzeżoną peruczką, która już się znalazła na czole naszego, jak go zwali niektórzy, Alcybiadesa, co raz więcej w zabawach tych okazywało się stateczności, a dawne szaleństwa przeradzały się raczej w drobne skandaliki i ustępy rycerskiej galanteryi francuzkiego kroju. Bujniejsza zatem młodzież, której kipiąca krew miała się dopiero w niedalekiej przyszłości wśród wojennych znojów ostudzić, nie poprzestając na salonach, gdzie ich towarzyskie krępowały względy, wolała tysiączne dokazywać egzorbitacye po kawalerskich swoich mieszkaniach, po kawiarniach w mieście i w okolicy. Znalazł się wśród nich nie jeden Radziwiłł i Potocki i Dąbski iRoztworow-ski i rnój młody książe, i Kicki, Oborski, Górski, Kalinowski, Cichocki, Koszycki i wielu a wielu innych. Czasy były spokojne, pieniędzy w bród. lało się wino potokami, brzęczały tłuczone szyby, butelki i zwierciadła nie raz, karty nie schodziły ze stołu, nie było dnia bez rąbaniny gdzieś koło Łazienek albo na Bielanach, ani też nocy w którejby jaki szyldwach pruski porządnych nie oberwał guzów. Stary Koehler ówczesny pruski wojskowy komendant miasta Warszawy, człowiek byt charakteru wielce łagodnego. Sroższym był Ploetz, dyrektor policyi, ale jako od Koehlera zależny, również wiele wybryków zmuszony byl puszczać płazem. Szło więc to wesołe życie z dnia na dzień, bez myśli o jutrze, a co gorzej, z zaniedbaniem obowiązków nie tylko względem siebie i społeczeństwa, ale i względem Tego, któremu cześć, każda rozumna istota składać powinna. Po jednem z owych koleżeńskich śniadań, gdzie zakład jakiś przegrany spłacał się na Starem Mieście w winiarni Fukiera, książe świszcząc wesoło, podchmielony nieco, wybiegłszy ze Świętojańskiej ulicy, zawrócił na plac Zamkowy; zaledwie uszedł kroków kilkanaście, gdy, jak to powiadają, nos w nos, spotkał się z Jelskim; był to krewny księcia i blizki nawet, wszelako lubo człowiek młody, nad wiek poważny, pracy i nauce oddany, z gronem owej wesołej młodieży nie łączył się wcale. — A! — zawołał książę, witając krewnego — bon jour, jak się masz? Cha! cha! wyglądasz jak kameduła... minę masz jakąś poważną, zamyśloną, smutną... — Ty-bo masz znowu minę, jak uważam, czy nie nadto wesołą — odparł Jelski. — Mon cher, wolę śmiać się jak płakać, nie myślę jak ty, wyszukiwać sobie dobrowolnie mo- tywów do jakichś smutnych medytacyj... dzień nasz, wiek nasz! w tem mądrość i filozofia cała. — Tak — odrzekł powoli Jelski — dobrześ powiedział; dzień nasz... wiek nasz; życie bez myśli jak jeden dzień przeminie... a co będzie potem? — A! cóż ma być?! dobryś... nicość.. nic... — Nic?! to kwestya! Jeśli już straciłeś rzecz najdroższą, wiarę... to ci może resztki logiki zostały, i mógłbyś sobie postawić pytanie: czy istotnie masz pewność niezachwianą i dowodną, ze po owym dniu będzie tylko... nic ? czy może też będzie coś, czego nasz rozum ziemskiemi więzami ścieśniony, wcale pojąć nie może, a dogadzając namiętnościom i własnej dumie, woli dowodzić że nie będzie nic, aniżeli, przyznać się do swojej nieudolności. Książę, do rozumowań nienawykły, zastanowił się chwilę. At! — machnął ręką — zkąd ci u djabła takie myśli przychodzą?! Ruszył ramionami. — Mój kochany — rzekł Jelski — ręczę że bez żadnych poprzednich, jak powiadasz, medytacyj i tobie podobne myśli przyszłyby do głowy, gdybyś był świadkiem takich rzeczy, na jakie ja, właśnie przed chwilą patrzyłem. — Hę? jakież to znów tak osobliwe rzeczy widziałeś? gdzie? — Tu, o trzy kroki, — No, ale co to jest? — Jasnowidząca. — A! ta... ta... cha! cha! cha! ciemnowidząca! mówili coś o tem w mieście; to także — dodał książę; rzuciwszy ręką — głupstwo! — Nie mów: "głupstwo," kiedyś nie widział i nie słyszał; ja właśnie od niej wychodzę... jest w tem coś niepojętego — mówił Jelski z wzrastającym zapałem — coś nadzwyczajnego, nadziemskiego ! Widzi przeszłość i przyszłość, widzi i opowiada co się o setki mil dzieje, tak jakby tam była i patzała na wszystko. Powiadam ci, niepejęte rzeczy; mówią że Ploetz ma kazać zamknąć kamienicę i nie wpuszczać do niej nikogo. Książę śmiał się serdecznie. — I ty mi każesz wierzyć w te banialuki?! Twarz Jelskiego zachmurzyła się mocno. — Mój kochany — rzekł po chwili — wierzyć ci nie każę, bo wiary nikomu nakazać nie można; ona. do uczuć nie do rozumu przemawia; gdybyś moję słowa przyjął za prawdę, byłaby to rzetelna wiara, ponieważ ona, jako taka, przekonania nie potrzebuje, quid est fides, credere quod non vides... Ale to rzecz jest, o której własnemi oczyma przekonać się łatwo, a zatem, zdobyć bez trudności już nie wiarę, ale przekonanie. — Jakto? więc powiadasz, że ona wie co się dzieje gdzieś, daleko... a któż to sprawdzi? — O! już się wiele razy sprawdziło; opisywała najdokładniej osoby, o kilkadziesiąt mil w od- daleniu będące, których nigdy znać nawet nie mogła, co robiły, mówiły, co się z niemi działo. — Ciekawa rzecz! — zawołał książę — parole d'honneur! radbym ją widzieć i zadać jakie pytanie. — Nic łatwiejszego — odparł Jelski — tu właśnie na rogu Piwnej, jesteśmy prawie przed tą kamienicą. — Ano, to chodźmy. Weszli do sieni: mieszkanie Chorej znajdowało się na pierwszem piętrze. Liczne zebranie ciekawych zalegało schody po których z trudnością znajomi nasi zdołali dostać się do przedpokoju, a następnie na próg przyciemnionej nieco izby, gdzie zdala na łożu spoczywała jasnowidząca. — O co chcesz się zapytać? — rzekł z cicha Jelski do Towarzysza. — Właśnie... myślałem o tem, ale... wiesz co? jeśli ona tak widzi zdaleka, a no... to... niech mi powie, co się dzieje naprzykład... na... księżycu. — To żart, pytanie bez sensu — zauważał Jelski — zadaj jakie rozsądniejsze przecie. — Jak to bez sensu ?! chcę wiedzieć, ciekawy jestem tego, niech odpowie; jeśli tak łatwo wojażuje, może się i na księżyc przespacerować; ja... nie ustąpię. — Ale jakże się o prawdzie przekonasz? — Mniejsza o to! a ja się pytam: co się dzieje na księżycu? — rzekł książę, głos nieco podnosząc — proszę cię, podaj moje pytanie. Była to właśnie chwila milczenia, w której nikt nie rozmawiał z uśpioną, i wśród tej ciszy — słaby, powolny i jakby przytłumiony, nie pozbawiony jednak pewnego harmonjnego wdzięku, dał się słyszeć głos jasnowidzącej. — Chce wiedzieć książę co się dzieje na księżycu ? Młodzi panowie, zdziwieni, spojrzeli na siebie. Książę pobladł widocznie; potwierdzenie tego zapytania w ustach mu na wpół otwartych zamarła. — Na księżycu — mówiła dalej chora — w tej chwili — sąd Orłowskiego. Był moment milczenia, poruszył się tłum zebrany w pokoju; ktoś się zbliżył do łoża, — Tfu! — splunął książę, pociągając za połę towarzysza — chodźmy, at! głupstwo i koniec! Wyszli na ulicę; Jelski nie kontent i kwaśny, książę pogardliwym uśmiechem nadrabiał niejakie" zakłopotanie, w które wprawiła go jasnowidząca nazywając po tytule, co samo, już się dziwnem jakoś okazywało. — Co to za odpowiedź ?! "sąd Orłowskiego ?!... nie ma sensu! — Odpowiedź, jak pytanie — Otparł Jelski któż ci winien. I nie wdając się w dalszą rozmowę, pożegnał towarzysza. Książę tymczasem, do dawnego wracając humoru i poświstując jak przedtem, żwawym krokiem, kto wie czy nie za jakiemi czarnemi oczyma, za- wrócił na Podwale. Zaledwie jednak ubiegł kroków kilkanaście, kiedy mijając jedną z większych kamienic, usłyszał w dolnem mieszkaniu głośne jakieś płacze i jęki, rozruch wielki i zamieszanie. Mimowolnie podniósł głowę do okien; pierwszą rzeczą która wzrok jego uderzyła, był — but olbrzymi, a nad nim szyld złotemi wypisany literami: SZEFC ORŁOWSKI. Notandum, że na onczas, w całej Warszawie nikt nie widział ani jednej fabryki czy też składu obówia, byli tylko poczciwi panowie majstrzy, szewcy warszawcy, którzy przecież... i w historyi mają swoją kartę — niepoślednią nawet — no, ale się jej dzisiaj, widać, zapierają. Książę tedy, przeczytawszy nazwisko tak świeżo z ust jasnowidzącej słyszane, zatrzymał się, jakby myśli rozpierzchłe zbierając, a w tej właśnie chwili na próg kamienicy wybiegła przestraszona i płacząca sługa. — Kto tu mieszka? — spytał żywo książę. — Aj! nieszczęście! — wołała, płacząc kobieta — Matko Najświętsza! taki człowiek poczciwy! — Kto? — A nasz majster... biedaczysko! ot! tylko co skonał! Boże mój, Boże, wdowa, tyle dzieci... sieroty! — Jaki majster ? — A no, jaki ? nasz poczciwy Orłowski, zdrów był, proszę pana, nieprzymierzając, jak wół, przy- szedł z miasta... ot teraz; siadł, posiniał... ino się za łeb złapał.... tu, proszę pana; cyrulik krew puszczać... chce... nie ma nic! zipnął tylko parę razy... bez jedną minutę już go nie stało. Matko Boska Częstochowska! ot! co to ludzkie życie. Książę stał chwilę osłupiały i nieruhomy; dziwne myśli krążyły mu po głowie, wywietrzało w mgnieniu oka wesołe śniadanie, a dowodzenia Jelskiego odzywały się w pamięci uporczywie. Zapomniawszy dokąd szedł i po co, zamyślony, wolnym krokiem postępował przed siebie. Tak znalazł się na Kapitulnej i wreszcie na Miodowej ulicy, wprost kościoła Kapucynów, który, jak zwykle, dzień cały dla pobożnych stoi otworem. Bezwiednie prawie znalazł się w świątyni i u stopni ołtarza. W cieniu, wśród uroczystej i poważnej ciszy, do ust i serca wróciła modlitwa zaniedbana, a niezapomniana nigdy, jeśli ją dziecię od poranku życia za głosem cnotliwej matki powtarzać przywykło. Takie było — kończył hrabia — nawrócenie się mego krewnego i nie dość że tryb życia odmienił, ale stał sią odtąd gruntownie cnotliwym człowiekiem, a sieroty po szewcu Orłowskim, które ze szczodrobliwości jego dziś uczciwie w dostatku żyją, mogłyby panów najlepiej o prawdzie mojej narracyi przekonać. Księżyc jak przedtem, płynął po niebie cicho i poważnie, mimowolnie i jakoby ukradkiem rzuciłem nań pytające spojrzenie. — Czyjże tam sąd w tej chwili się odbywa? Milczeliśmy wszyscy czas jakiś; kanonik wreszcie odezwał się z cicha: — Już-ci, trudno zaprzeczyć że są, rzeczy takie, których nauka wytłumaczyć nie umie, a do nich i somnambulizm podobno należy. — No, bo co do migracyi dusz — wtrącił Prażmowski — to jest rzecz stara jak świat, pomijając Orygfenesa jeszcze i Dantego i tysiące marzeń Swedenborga, który utrzymywał że do niego z innych światów deputacyę nawet przysyłano i miał być z niemi w bardzo poufałych stosukach, byli przecież i znakomici astronomowie, co się tym przedmiotem zajmowali: Newton, Laplace, Huygens, Lalande, Herschell i wielu innych.. — Jednak somnambulizm — przerwał dyrektor — rzeczą jest bardzo ciekawą, a lekarze nasi, jak uważam, za mało się nim zajmują, tu by studya zajmujęce być mogły, bądź co bądź.. — Zawsze to stan chorobliwy — mówił kanonik. — Bez wątpienia — odrzekłem — ale kto wie, czy ten szczególny stan patologiczny odkrywa w nas i niepobudza do działalności jawnej, pewnych tajemniczych sił naszego ducha, jakiegoś, nam samym nieznanego, nadziemskiego zmysłu... — Ale ba — przerwał hrabia — toby on u każdego mógł się objawiać. — Dla czegóż nie? — odparłem — chodzi tylko o właściwą chorobę; gdybyśmy naprzykład, wszyscy byli ślepi, a jednemu z nas zrobił się wrzód na wiecznie zamkniętej powiece... i otworzył się, a on utrzymywał że widzi świat i owe tysiączne cuda natury które nas otaczają, kto wie czybyśmy tym opowiadaniom wierzyć chcieli ?! — Wszelako — rzekł hrabia, śmiejąc się i wstając z ławki — lubo to są rzeczy bardzo ciekawe, wolę ja być zdrów, a o przyszłości nie wiedzieć... to się na licha nie zdało ! — I pewno — zakonkludował kanonik — wielział Pan Bóg co robi, kiedy ją zakrył przed nami; trudno wyobrazić sobie nawet jakiby chaos panował na świecie, gdyby każdy wiedział na pewno, co go jutro czeka. III. BIAŁONÓŻKA PANA MAJORA. Coniunctio animi maxima est cognatio. (Knapski). Najlipsza spiłka — czołowik i żinka. (Przysłowie rusińskie). Nie trzeba na to i żyć bardzo długo, żeby wspomniawszy sobie co się w dziecinnych widziało latach, zauważać jak znaczne dzieją się w obyczajach, niemal z dniem każdym, odmiany. Rzecz pewna, iż do trzech ćwierci ubiegłego stulecia, dziadów i pradziadów naszych życie, jak to dziś dzieje się jeszcze u kmieci, nieodmiennem prawie płynęło korytem. Dziwić się jednak temu nie należy, zważywszy na ów gruntowny przełom, jaki się w wiadomościach, pojęciach i dziełach ludzkich, z końcem przeszłego wieku objawił. Miłując przeszłość i szanując co w niej zacnem było, nie można wszelako zaprzeczyć znacznego, tak w naukach jako i w moralnych względem ludzkości pojęciach, postępu; ale też i zarzutów siła by się znaleźć mogło; a szczególnie ów pośpiech we wszystkiem, zbyteczny, który jest jakoby wieku naszego znamieniem. Dziś bowiem wszyscy i ze wszystkiem się śpieszą, jak gdyby jutra przed sobą nie mieli: stare nasze przysłowie powiada: "co nagle, to po djable", i jest w tem racya wielka, bo gdzie nagle się czyni, tam rozwagi mało; a że ludzie — zawsze są ludźmi tylko, więc choć nowego coś wymyślą, niekoniecznie ma już to być doskonałem. Niejeden stary nasz obyczaj zacny był i piękny, i z wielu względów godzien poszanowania — a co więcej, był dla nas właściwym, jako nie z cudzej wyniesiony ziemi, ale na gruncie własnym urosły — zasiany ziarnem własnego ducha; a my go dziś częstokroć pośpiesznie, łzy żalu nawet nie uroniwszy — rzucamy; na podobieństwo owego nierozważnego młokosa, co ojcowiznę straciwszy, najdroższych się jeszcze domowych pamiątek pozbywa — frymarcząc niemi dla nabycia nowomodnych rupieci. Od czasu tego, kiedy ów smutnej pamięci, król Augustulus wypchnął nas na tę pośpiesznej odmiany obyczajów, pochyłość — do tej ieszcze pory lecimy z coraz jakoby wzrastającą chyżością — a co będzie na dole? Bogu jednemu wiadomo. Przyznać jeszcze i to potrzeba, że obyczaje niektóre nie z samej zmiany jedynie pojęć naszych upadają, nikną one ze zmieniającemi się warunkami narodowego bytu. Tak niegdyś po magnackich i szlacheckich dworach przesiadywali starzy rezy- denci, przywiązaniem i chętną pracą wywdzięczając się za chleb łaskawy i braterskie stosunki, których nierówność fortuny bynajmniej nie psuła. Byli to krewni bliżsi, lub dalsi powinowaci, czasem starzy przyjaciele tylko, żadnym zgoła węzłem rodzinnym niezwiązani, albo nareszcie sterani wiekiem dawni wojskowi, którzy się już rodzinnej ziemi z długu krwi wywiązali. Dziś, pokrewieństwa koło, w nowomodnych a samolubnych wyobrażeniach tak zmalało, że się w nie zaledwie domowa wciśnie rodzina — starych zaś weteranów oddawna nie stało. Ochotników wprawdzie na chleb łaskawy znalazłoby się teraz pewno więcej niż kiedy, ale węzły miłości wzajemnej nikną, odkąd ową chrześciańską miłość bliźniego nie z katechizmu zalecają — ale rzecz teoretycznie rozebrawszy i ochrzciwszy rogatem mianem jakiegoś "altruizmu", z ksiąg filozoficzno-ekonomicznych uczyć się jej każą; przytem też, prawdę rzekłszy, i o dobrodziejów w teraźniejszych czasach nie byłoby łatwo. Tak więc i ten obyczaj zaginął jnź prawie do szczętu; a jednak, nie dalej jak przed kilkunastu laty, tu i owdzie jeszcze się ten przyszłości zabytek spotykać zdarzało. Dziś, jeśliby się gdzie rezydent znajdował, gotówby go, z powodzeniem niechybnem, przedsiębiorca jaki, pod klosz ostrożnie wsadziwszy, za biletami ludziom pokazywać, i niewiadomo nawet który z nich, dobrodziej czy rezydent, byłby godniejszym podziwu. Rzeczą to, było prawie niewidzianą aby re- zydent, w dawniejszych czasach, sam się komu narzucał; propozycya zawsze od strony chlebodawcy naprzód wychodziła, gdy zaś się i wyobrażenia zmieniać, i czasy coraz cięższe nastawać zaczęły, niejeden rozbitek taki w szlachetnem poczuciu, nawet braterskiej nie przyjął ofiary i na bruku gdzieś w ustroniu skołatanego dokonał żywota; energiczniejsi zaś usiłowali niekiedy iść przebojem i gwałtem dobijać się bytu niezależnego — nie zawsze jednak z powodzeniem. O podobnej też próbie jmpana majora Czernika właśnie opowiedzieć chcemy. Już to, z dziada pradziada, Czernikowie ze Słonimskiego, choć to niby posesyonaci, cale w dostatkach nie opływali, a na podobieństwo Rudominów, Strusiów i wielu innych rodów, bawili się wojaczką, i ginęło ich siła na wszystkich kraju rubieżach. Ojciec majora, jmpan Onufry Czernik, towarzyszem był owego Pułaskiego Franciszka, który w 1769 roku pod Włodawę na sukurs bratu bieżał i w potyczce niedaleko Łomasz, na Podlasiu od kuli włoskiego awanturnika, hrabiego Castelli, śmierć walecznych znalazł. Jmpan Onufry przedarł się na Węgry, bił się i tułał w kraju i po za krajem aż do 1773 roku, poczem osiadł w Bazalii, dobrach książąt Sapiehów, po Ostrogskich, na wołoskiej granicy leżących, jako koniuszy; ztąd po latach kiklku przeniesiono go w tymże samym obo- wiązku do starostwa Preńskiego, które do Sapiehów po Butlerach przeszło. Syn przeto jmpana Onufrego, połowę czasu lat swoich młodzieńczych między grzywą a ogonem końskim spędziwszy, cóż miał czynić innego jak wojaczką się bawić ? Zacząwszy więc jmpan Józefat służbę swoją w roku 1792, nawałęsawszy się po lądach i morzach, skończył ją jako major dopiero w lat czterdzieści z okładem, kiedy mu już do służby i placu i zdrowia zabrakło. Trzymał się on jako tako, ale reumatyzm po kościach gospodarował, za lat kilka siedm dziesiątka już dobiegała, i kąt spokojny należał mu się słusznie a sprawiedliwie. Miał go też szanowny major, bo już od roku skończywszy zawód rycerski, siedział u przyjaciela swego, sędziego Dobrzyńskiego w Wólce Dobrzyńskiej. Dawna to przyjaźń była i z lat jeszcze młodzieńczych, utwierdzona później gruntownie; jmpan Józefat bowiem parę razy po kilka miesięcy, jak to mówią, wylizywał się w Wólce z ran tu i owdzie nadybanych, sędzia znów dłużny był majorowi za kilkakrotne wybawienie z wielce łaskotliwych przypadków, w jakie nolens volens popadł skutkiem wojennych eventów. Przyjaźń zatem między nimi była serdeczna i rzec można braterska, co się tem dziwniejszem wydawało, ile że z charakterów jako i z powierzchowności nie było zgoła na świecie dwóch ludzi, mniej niż oni, do siebie podobnych. Major był chudy jak trzaska, mały, czerniawy, zawiędły — czuprynę i wąsy szpakowate przystrzygał krótko, lewe ucho zdobił mu kolczyk z małym turkusikiem, na miejscu długo siedzieć nie lubiał, paląc na krótkim cybuchu fajeczkę, żywo, miarowym krokiem chodził ustawicznie. Ubierał się czysto a opięto, brodę podpierał wysokim, włosianym, z potężną sprzączką halsztuchem, chadzał zawsze w czarnej albo granatowej węgierce, z pod której wyzierał wspaniale, gruby na koniec piątego palca, sznur od pektoralika, z białych, niebieskich i, złotawych paciórek zbudowany misternie — pamiątka jakiejś czułej Chloe. Sędzia, człek był opasły i ciężki, dzień cały siadywał w ganku na ławce, lubując się powiewem wiatru igrającego z resztkami długich, jasnych włosów, wiankiem okalających jego majestatyczną łysinę; sążniste wąsy spadały mu niedbale niżej drugiego podbródka, dla gorąca chustki na szyi nosić nie lubił, zawsze prócz tego będąc mniej więcej spoconym i porozpinanym. Fajki wprawdzie tak samo jak major z ust nie wypuszczał, cybuchy jednak dobierał sobie tak długie, że z najupodobańszych mógł jedynie na ganku korzystać, gdzie już ani sprzęt żaden, ani też ściany nie ograniczały przestrzeni. Sędzia był wdowcem, miał tylko jedną czternastoletnią córeczkę Joasię, przy której bawiła stara jakaś krewniaczka, na pół głucha i ślepa, a zawsze kwaśna, jm. panna Pelagia Grądzka, która też i domem zawiadywała. Siedział tedy major od roku w Wólce, ale mu sumienie nie dawało pokoju, że tak niby na rezydencyi, alias na łaskawym chlebie zostaje, bez żadnej słusznej racyi i podstawy — prócz starej przyjaźni. Mimo bowiem szczerej z obu stron chęci, major i sędzia, najdalszej nawet między sobą koligacyi wynaleźć nie mogli; co ich też niezmiernie trapiło, a szezególnie majora, uważającego rzecz tę za nieodbicie do wspólnego pożycia potrzebną. Ksiądz proboszcz Szorek, sąsiad blizki, który codzień prawie na partyjkę wista do Wólki jednokonką przyjeżdżał, widząc te starych przyjaciół strapienia, tłómaczył jasno jak na dłoni, że jeżeli od nieboszczyka dziadka Adama i babci Ewy pokrewieństwo im nie wystarcza, to z drugiej strony dowiedzioną jest rzeczą, że wszystka rodowita szlachta, która czternaście pokoleń liczy, musi być już z sobą spokrewnioną przez same małżeństwa. Te jednak tłómaczenia wcale majora nie zaspokajały, jako i dowodzenia sędziego, który wiedząc że babka majora była Szukszcianka z domu, klął się na duszę i ciało, że gdzieś w papierach swoich nazwisko Szuksztów czytał wyraźnie, nie będąc tylko pewnym czy na metryce jakiej, czy na — obligu. Sędzia po długoletniem, tęsknem w domu osamotnieniu, za przybyciem przyjaciela odżył był na nowo; dał mu wygodny pokój w oficynie, razem jedli i pili, razem doglądali gospodarstwa i stada, razem w czasie burzy odmówili do Wszystkich Świętych litanię, razem fajki palili — a co najdziwniejsza, że tej bezprzykładnej przyjaźni zachwiać nawet nie mogły ani codzienne i nieustające sprzeczki o przymiotach krótkich i długich cybuchów, ani dysputy o wielkim Napoleonie, którego major stawiał mało co niżej od Pana Boga, a sędzia, lubo się jasno ze swych pojęć wytłómaczył nie mógł — coś cierpiał do niego. Gdy major przeto wspomniał kiedyś przy faeczkach na ganku o zamiarze odjazdu, sędzia wpatrzył się w niego wielkiemi oczyma. — A! — rzekł z westchnieniem — acanu widać, panie Józefacie, mój chleb nie smakuje. — Bo nie mam racyi jeść darmo. — Jak to darmo? w gospodarstwie mi pomagasz. — At, gadanie! Radziłeś sobie Waćpan bezemnie, to i dalej poradzisz. Wólka to nie ordynacya Zamoyskich, co gdybyś mnie plenipotentem zrobił, to byś chodził, za pozwoleniem, bez po... pończoch. A po niejakim czasie machnąwszy ręką, dodał: — Nawet żadnej koligacyi nie ma! — To nie może być! — zawołał sędzia, zrywając się z ławki, choć mu to z wielką przyszło ciężkością — nie może być, ja tych Szuksztów odnajdę, jak Boga kocham! bo pamiętam, że coś o nich było; tylko papiery, djabli wiedzą! gdzieś pod strychem; ale są, są pewno... okrągły sepecik, kolorowym papierem we środku wyklejony... jak dziś pamiętam! — Co to gadać — odparł major — gdybym miał choć jakie z półtora tysiąca dukatów, za którebym mógł do Wólki ten folwark Rudkę dokupić... no! to jeszcze... wiedziałbym za co siedzę... a tak! choćbym ci i dałbym te, uczciwszy uszy, kiepskie pięćset dukatów co mam, ty nie chcesz brać, i one ci niewiele pomogą. — Twoich dukatów nie chcę, bo nie chcę — mówił sędzia — a rób co chcesz, ja ciebie nie puszczę. — Gadaj zdrów, czy to teraz takie czasy, żeby szlachcic rezydentów trzymał... sam ledwie się wyszczypiesz. — Jakich rezydentów! co Waszmość gadasz? — A cóż ja jestem ? — Przyjaciel. — Nie kijem to pałką... sacrrre-nom, nic nie pomoże, muszę jechać... zaraz po niedzieli. — Ale bój się Boga! Same żniwa, co ja bez ciebie poradzę? — Hm, żniwa — mruknął major — a prawda; no, mniejsza o to, ale tylko do łęczniańskiego jarmarku, pojedziemy razem i ja już ztamtąd w świat. — Boże jedyny! — westchnął sędzia — co za upór! W tej chwili jednak przyszła mu myśl nowa do zatrzymania majora. Sędzia choć na siodle już nie siadywał, ale konie lubił, hodował, i co rok da Łęcznej kilka na jarmark prowadził; major zaś expertus w tym względzie, był mu przy hodowli i sprzedaży prawdziwie pomocnym, a że się do konia przywiązywał namiętnie i żyć prawie bez nich nie mógł, sędzia rachował, że jeżeli nie dla niego, to dla stadniny przynajmniej zostanie. Na wspomnienie więc o jarmarku łęczniańskim westchnął znowu. — No i cóż będzie — rzekł — pojedziesz gdzieś na kraj świata, a tu w Wólce stadninę djabli wezmą bez ciebie. Major nadął wąsy. — Mówię ci; dawałeś sobie rady pierwej, dasz i teraz. Zamyślił się jednak nieco, a po chwili, jakby coś sobie przypomniawszy, dodał podchodząc żywo: — Tylko zmiłuj się, pamiętaj, tego kasztana trzy latka białonóżkę, paś dobrze... proszę cię, paś! ja ci powiadam... to będzie koń ogromny! — Ee... niezgrabny, dryblasowaty. — No, no... nie gadaj, będzie koń całą gębą, tylko paś. I głos podnosząc, powtórzył: — Tylko paś! Kasztanek białonoga, szczególnie był ulubionym od pana majora; od roku karmił go też sam i pilnował, pchał w niego co wlazło, z gumien, ze śpichrza, ze stajen; obroki, siano, zgoniny, koniczynę... co gdzie mógł dostać jawnie i pokryjomu, pakował w żłób i za drabinę, od rana do nocy. Konisko też, jak to nazywają, "żerny" był, jadł bez miłosierdzia i rósł też bez żadnej miary. Słysząc pochwały kasztanka, sędzia ruszył ramionami. — Ja nie wiem co ty w nim upatrzyłeś... gidya panie jakaś, rośnie a rośnie, trzy lata a od wszystkich koni większy... no! Major tajemniczo uśmiechnął się pod wąsem. — Trzeba umieć hodować, konia obrok robi, niech biega a niech je co wlezie... ot rzecz! Był w preńskim stadzie taki sam, "kub w łub", jak djabeł malował; kiedy mój ojciec go do Kodnia przyprowadził w pięciu latach, to zjeżdżali się oglądać. Książę Kazimierz wziął go do Warszawy, a król jegomość kazał kupić podskarbiemu Tyzenhauzowi, do Ekonomii... zapłacili trzysta dukatów! — Musiałże to być i koń!! — Nie lepszy od tego... może trochę tam... ładniejszy, ale ten będzie silniejszym, jabym go sam, dzisiaj kupił. — A no... to go sobie weź, beż kupowania. — Masz tobie! — rzekł major — a cóż ja z nim będę robił? Sam jestem bez dachu, ani domu ani łomu... — A! niechże ciebie! — zawołał do ostatka zniecierpliwiony sędzia — jak Boga kochani! głupstwa gadasz, żebym mógł to bym cię tym cybuchem wywalił! Major stanął i obrócił się plecami. — Ha! jeśli ci to satysfakcyę sprawi, dla przyjaciela — rzekł, twarz ku sędziemu przez ramię zwracając — no, to wal, będę miał przynajmniej słuszną racyę do odjazdu, kiedy mnie kijem wypędzasz. Sędzia z rękami podniesionemi stał jak w osłupieniu. — Józefatku! — zawołał wreszcie, kiwając głową — co ja tobie złego zrobił, ty sobie kpisz... a mnie taki żal... Łzy mu się w oczach zalśniły, otarł je rękawem. Major, który zbyt miękkie serce udanym zwykle marsem pokrywał, a sam naprawdę z wielkim bólem wyrywał się z Wólki, na ten raz nie mógł już utaić wzruszenia. Zaczęli się ściskać serdecznie. — I... i... bo, uważasz, sacre - nom, ja do ciebie powrócę, nie ma co gadać, daję ci parol kawalerski... ale tak... albo te pięćset dukatów co mam, muszę stracić, albo na nich zarobić. — Na co? do czego? — Bo chcę od ciebie... kupić Wólkę. — Jezus Marya! czy ty sfiksował, a toż co? ojcowizna, jak Boga kocham! nie sprzedam, za nic nie sprzedam — upierał się, trzęsąc głową, sędzia — no! ot to! Wólkę sprzedać! słyszana rzecz ?! — Ależ czekaj, czekaj; kupię Wólkę, zapiszę twojej Joasi i dopiero będziem sobie siedzieć spokojnie. — Aha! upadam do nóg, a potem ta.... o... Joasia upatrzy sobie jakiego gagatka i pan zięć nas obudwóch wypędzi. Co to gadać, po co to wszystko, wiatry gonić w polu, siedzimy to i siedźmy... dziękujemy Bogu za to co jest, i tyle... Zaturkotało, w bramie ukazał się zaprząg dobrze w Wólce znany: szpak, chronicznie na lewą nogę napadający, mały wózek alias kałamaszka, na koziołku chłopak w obdartej sukmance i słomianym kapeluszu, w siedzeniu zaś, mimo lipcowego upału, w granatowym, długim, z peleryną, płaszczu i w rogatywce z barankiem, szanowny ksiądz proboszcz Szorek — mały, krępy, przysadkowaty, zawsze pogodny i wesoły. Wózek stanął przed gankiem. — Laudetur — mówił gość, gramoląc się powoli z siedzenia i wyciągając za sobą nieodstępny, wielki, czerwony parasol. — In secula — odparł gospodarz, witając przybyłego — chwała Bogu, żeś przyjechał kochany proboszczu, rozsądzisz sprawę, bo tu właśnie Józefat takie rzeczy... — Ale poczekaj — przerwał major — niechno ja powiem. — O! za pozwoleniem — wołał sędzia — bo ty znowu... — No no, cicho, cicho — ozwał się proboszcz — nie kłóćcie się Waszmość, niech każdy mówi osobno, gospodarz ma głos; oho! musiał coś major skrewić — i grożąc mu palcem z uśmiechem, dodał: — wiem ja, wiem, farmazon jesteś! — At! co tam — ciągnął sędzia — niechby tam sobie był i farmazonem, ale... — Jakto! niechby był — przerwał żywo proboszcz — oto pięknie! dałbym ja jemu! Major ruszył z uśmiechem ramionami. — Tylko ja wiem — prawił ksiądz żywo — że on więcej udaje, wąsy nadstawi, myśli że ja się go boję, oho! mam wodę święconą! — Taak? — rzekł major przeciągle — ot wdzięczność! a nie ofiarowałem jegomości do kościoła tego pięknego krzyża z Saragossy! — Hm — mruknął proboszcz — otóż to, że z Saragossy; kto tam ciebie wie jak go nabyłeś... wątpliwa rzecz... srebrny cały... — Alem go oddał przecie. — Baa.., ekspiacya, no, ale na chwałę Bożą poszedł, to już skwitowano. O cóż tedy wam chodziło? — Otóż to — zaczął sędzia — właśnie Józefat mi... — Co on tam prawi — przerwał znowu major — imaginuj sobie proboszczu, chciał mnie dziś cybuchem walić... — Matko Boska! co on gada — wołał sędzia — at! słuchasz jegomość, do pasyi mnie sam kpinami doprowadza... chce z Wólki odjeżdżać! — A no! cóż dziwnego — rzrkł proboszcz, podniósłszy ręce jak przy celebrze, w jednej kraciastą chuskę a w drugiej tabakierkę trzymając — jeśli go Waszmość chcesz cybuchem częstować, nie dziw że ucieka; no ale żart żartem, co? chcesz jechać naprawdę? — Otóż to — ciągnął sędzia — chce odjeżdżać, jak Boga kocham... że niby bez racyi siedzi a darmo je... ot co gada, to przyjaciel... I co on je ? jak kura, ot naprzykład wczoraj; były doskonałe kołduny, ja panie zjadłem pięćdziesiąt dwa, a on i dwudziestu nie mógł! Co to za jedzenie?! — A niechże waszmości — zawołał proboszcz — i nie zaprosiłeś mnie na kołduny! — Czekaliśmy i z wieczerzą i z wisteczkiem — wtrącił major. — Aha... no, nie traćmy czasu — rzekł gospodarz — nim dadzą jeść, zacznijmy partyjkę. Rozmowa tedy weszła na inne tory, przyjaciele zasiedli do zwykłego wista, i o projektach pana Józefata nie było już wspomnienia. Od owego wieczoru mijały dnie i tygodnie; major o odjeździe mówić przestał, sędzia w obawach swoich uspokojony, unikał nawet wzmianki o dawnych przyjaciela zamiarach. Nadszedł wreszcie czas jarmarku, gospodarz nie mówił nic, ale się z wielką pociechą przekonał, że major, lubo dość sporo rzeczy w podróż upakowawszy, bynajmniej jednak nie zabierał się tak, jakby już nie miał do Wólki powrócić. Główny jarmark łęczniański przypada na dzień pierwszy września, czyli na św. Idzi, a jak czasem niektóre żydki mówić zwykli, na św, Chdzi, zkąd urosło nawet czysto miejscowe przysłowie: Czy Idzi, czy Chodzi, Na jedno wychodzi. Na ten więc doroczny, arcy-ważny dla okolicy, festyn, sędzia z majorem wybrali się, summo mane dnia 30 sierpnia. W przeddzień już poczyniono wszelkie przygotowania; wóz drabiniasty na rzeczy i obroki z tak zwanemi krosienkami umocowanemi z tyłu do prowadzenia luźnych koni, jako też długa bryka kamieniarka, opatrzone i przygotowane, wytoczono przed stajnie na noc, w sieniach zaś domu, aby wszystko na ranek było pogotowiu, postawiono niektóre rzeczy i wiktuały, jako to: faskę tradycyonalnego bigosu, masło, sery, wódkę, chleb, bułki, kiełbasy, wędliny itp. Panowie, ledwie na brzask w dniu wyjazdu byli już na nogach, a cały dom w ruchu. Major z fajeczką w zębach dyrygował przy stajni, wyprowadzono konie do bryczki i wozu, przyczepiano do krosienek te, które miały iść na sprzedaż, stajenni i parobcy uwijali się i biegali z końmi, postronkami, biczami i węzełkami, szkapy wąchały się, gryzły, wierzgały, kwiczały, rżały i prychały, zaprzęgano, przemieniając miejsca niesfornym, z przodu w tył, z tyłn naprzód, dla przeszkodzenia antypatyom albo sympatyom zbytecznym; wszystko to pod dyrekcyą majora, którego mina lubo wykazywała za- jecie wielkie, zdradzała niemniej, że był w swoim żywiole. Sędzia tymczasem siedząc w zwykłem swojem uprzywilijowanem miejscu, koło drzwi wchodowych na ganku, wydawał szczegółowe, gospodarskie polecenia ekonomowi, pisarzowi, gumiennemu i pachciarzowi, z których każdy słów pańskich słuchał z miną pełną namaszczenia, przemyślając jednak w duchu o korzyściach, jakie mu kilkudniowe bezkrólewie przynieść może. Gospodarz atoli, długą praktyką nauczony, trzymając się pewnych, politycznych w rządzeniu zasad, wielce dowcipnemi sposobami umiał zawsze między nimi utrzymywać tak zawziętą nienawiść, że mu ona najwyborniejszem, dobra jego stawała się zapewnieniem. W genialnych tego rodzaju pomysłach, sędzia był niewyczerpanym, a co dziwniejsza, że wielokrotne nawet powtarzanie tych samych sposobów, zawsze jednak pomyślny odnosiło skutek. Tak naprzykład, gdy przychodziła potrzeba oczyszczenia studni, sędzia rok rocznie ogłaszał, że do niej przypadkowo rubla srebrnego upuścił, a óto z wylewających wodę znajdzie, zabrać go sobie może. Chociaż jednak od lat trzydziestu, oprócz kamyków a czasem żabki niewinnej, nic więcej w studni nie znaleziono, lubo ją ludzie do dna sumiennie skrobali, mimo to wszakże, co roku za ogłoszeniem na nowo o zgubionym rublu, zbiegało się ochotnej czeladzi co nie miara, i studnię wylewano do czysta. Gospodarz wreszcie po raz piętnasty każdemu z podwładnych z osobna i wszystkim razem powtórzywszy swoje rozkazy, gdy już do podróży wszystko było gotowe, ucałował zaspaną Joasię, pożegnał domowników solennie, jak gdyby się co najmniej do Pekinu wybierał, i przeżegnawszy się pobożnie, powoli, sapiąc a stękając, wgramolił się na brykę; tu, mając już ruszyć, zwrócił się do stojących w kornej postawie oficyalistów i pachciarza. — Tylko moi kochani — rzekł — proszę bardzo, przestańcie tych kłótni, bo to tylko obraza Boska... i tyle! o! uważacie; no, jazda — dodał, zwracając się do furmana. Major, mimo serdecznego zapraszania sędziego, aby z nim razem jechał, zawczasu oświadczył był kategorycznie, że pojedzie na wozie, gdyż młodych koni odstąpić nie chce; w czem też rzecz pożyteczną z przyjemną połączyć umiał; bo i koni mógł dopilnować i nieskończenie wygodniej jechał. Sędzia bowiem miał ten zwyczaj chwalebny, że siadając na bryczkę, bez względu czy sam czy z kim drugim jechał, ciężarem całej swojej potężnej osoby spuszczał się od razu na sam środek siedzenia, które sprasowawszy się w tem miejscu, czyniły odpowiednie dla figury wgłębienie; usadowiony zaś w ten sposób, petardami chyba mógłby być z miejsca ruszonym; w tym rzeczy porządku zostawało z jednej strony siedzenia tyle przestrzeni ile jej było ściśle potrzeba na umieszczenie cybucha laski, z drugiej zaś, szarego parusinowego parasola. Dodać jeszcze należy, iż sędzia miał tak szczęśliwą naturę, że byle się tylko na bryczce znalazł a konie ruszyły, ledwie do wrót własnego dziedzińca dojechał, już mu się oczy kleić zaczynały, a o półćwierci mili za domem kiwając się na wszystkie strony, spał już najdoskonalej. Jazda przeto z sędzią na jednej bryczce, jak widzimy, wcale zachęcającą nie była, ktoby się bowiem znalazł w tej konieczności, musiałby chyba jak wróbel na płocie, siedzieć na bocznym drążku bryki, zostając jeszcze co chwila pod zagrożeniem karambolu od całej osoby sędziego, której siła inercyi, zostając w stosunku prostym do potężnej masy, wcale lekceważoną być nie mogła. Jarmarki w Łęcznej przed trzydziestu laty wcale do teraźniejszych podobne nie były; kardynalną zaś różnicę stanowiło to, że na on czas wszędzie były pieniądze, gdy dziś nie ma ich nigdzie; a co więcej, były pieniądze brzączące, a nie jak dziś szeleszczące. I to rzecz najosobliwsza, że z wnętrza ziemi ciągle wydobywają przecie drogie metale, a zatem coraz ich więcej przybywać powinno, mimo to jednak dzieje się wprost przeciwnie, gdyż ich coraz mniej widać — fizycy zaś do tej pory nie zauważali, żeby srebro lub złoto miało własności kamfory. Bądź co bądź, na każdym w owe czasy jarmarku łęczniańskim, które jeszcze od Zygmuntowskich czasów datują, miliony się obracały, a kupcy z towarami lub po towary nie tylko z Prus, Austryi i cesarstwa, ale z Mołdawii, Włoch i Turcyi nawet, przybywali; Ormianie, Wołochy, Niemcy, Żydzi; Tatarzy zaś z turbanami po kilkaset koni stali pod gołem niebem na przedmieściach; szlachta ze wszystkich stron kraju roiła się jak w mrowisku. W roku 1776 księżna Elżbieta Sapieżyna, wo-jewodzicowa mścisławska, będąc już dziedziczką Łęcznej, którą niedługo trzymał brat jej Ksawery Branicki, kupiwszy od Szeptyckich, jako gospodyni zabiegła, wystawić kazała ratusz ze sklepami; budową tego gmachu kierował (jak o tem z listów i raportów do księżnej doczytać się można) jmpan Stefan Kunaszowski, gubernator czyli rządca ówczesny łęczniańskiego klucza, ze staraniem wielkiem urządziwszy na piętrze obszerną do assamblów salę; ochotnie tęż z niej korzystano póki w kraju i fantazyi i pieniędzy nie brakło — i póki stał gmach który dziś jako wymowny obraz przeszłości i teraźniejszości, gruzami tylko świeci. Na milę i więcej przed miastem dojeżdżając w przeddzień jarmarku, już się spotkało bryki, wózki, pojazdy i kałamaszki, prowadzone konie pędzone woły; stada owiec tumany kurzu podnosiły na gościńcu, ciągnęły ładowne wozy z towarami łokciowemi, wyrobami rzemieślniczemi różnego rodzaju, ze skórami, kożuchami, słoniną itp. W całem mieście zapełniały się sklepy, w rynku stawały budy kramarskie, zajazdy zaś na ulicy Ruskiej i przyległych do niej, głównie przez szlachtę zajmowane, przemieniały się w najpiękniej urządzone stajnie, gdzie u wrót przy samem wejściu misternie ułożone worki, pokryte dywanami i kilimkami, stanowiły przewyborne sofy i kanapy. Tu siedział zwykle gospodarz, mając oko i na konie swoje zaraz obok stojące, i otwarty widok na ulicę; tu odbywały się targi, kupna i sprzedaże i ciągnęły wesołe gawędy. Tłum, hałas, gwar, brzęk, tentent, kurz i ciasnota nie do opisania; drobni handlarze z lekkim towarem roznoszonym po mieście, zachwalając doskonałość wyrobu, napastują przechodniów; kieszonkowi złodzieje czyhają na gapiów; ciągną się fury z beczkami wody od rzeki na dalsze przedmieścia; jeźdźcy na dzielnych bachmatach przebiegają ulice; defilują tam i sam czwórki i pary dobranych koni rozmaitej miary, budowy i maści. Kupcy i faktory, szwargocząc między sobą językiem jakiego żaden kraj na kuli ziemskiej nie posiada, kręcą się i biegają po stajniach — szukając tak zwanego geszeftu czyli właściwie obłowu; wszędzie gwar i ruch żywy, nie ustający na chwilę. Sędzia z majorem w przeddzień jarmarku późno wieczorem przybywszy, zaledwie zdołali wynaleźć sobie jakie takie pomieszczenie, a przespawszy się na świerzem sianie, antiquo more, nazajutrz rano udali się do kościoła. Stara ta kilkowiekowa i dość okazała świątynia stoi na wysokiem wzgórzu, w szerokim zaś, roztaczającym się przed nią rozdole, główne jest targowisko na woły, których tu na przedaż mniej wprawdzie niż koni, zawsze jednak znaczną ilość przypędzają. Ścisk tu jest zwykle tak wielki, że się ż największą trudnością, a często niebezpieczeństwem, pomiędzy chłopskiemi wozami, końmi, wołami, krowami, wieprzami i ludźmi, przedostać można. Na cmentarzu przed samym kościołem, nowe widowisko; całe szeregi żebraków i żebraczek, a miedzy nimi lirnicy nawet i kobziarze widzieć się dają. Udane i prawdziwe, a czasem dobrowolnie zrobione kalectwa i rany, litość i wstręt obudzalą; zgiełk nieopodel położonego stanowiska, zkąd jakby z arki Noego najrozmaitszych stworzeń dolatują głosy, mięsza się z gwarem rozmów i kłótni, głośno odmawianych modlitw, szeptanych paoierzy i pobożnych śpiewów, które bez najmniejszego zestanowienia ani pojęcia ich treści, przekręcone są przez żebraków tak dziwacznie, że przy najodpowiedniejszym nawet nastroju ducha, niepodobna jest wstrzymać się od śmiechu. Oto do ucha naszego dolatują nosowym głosem śpiewane godzinki do N. Panny: Witaj arko przymierza . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . boskiem ogniem gorejąca Różczko Aaronowa śliczny kwiat rodząca Bramo rajska zamkniona, runo Gedeona, Tyś niezwyciężonego — plaś u mordu Samsona! Ma to być: plastr miodu Samsona. I dalej: Który Ciebie za matkę obierając sobie, Chciałby prywaryś grochu nie prystawił Tobie. Ma być: Chciał, by przywara grzechu nie postała w Tobie. I jeszcze: Pociecho utrapionych, ogrodzie wdzięczności, O! palmo cierpliwości, o! cebrze czystości. To miało znaczyć: o! cedrze czystości. Nikt na te śpiewy zwykle nie zwraca uwagi, prędzejby powiedzieć można, że od nich ludzie uciekają; przechodzą więc z pokolenia w pokolenie coraz dziwaczniej przekręcane. Po południu żebractwo zwykle plac przed kościołem opuszcza z wyjątkiem niektórych kalek i prawdziwie niewidomych, których włóczęga wśród jarmarcznego ruchu narażałaby co krok na śmierć lub nowe kalectwo. Slepiec taki wraz ze swym "powodyrem" (przewodnikiem) cały dzień siedzi na miejscu, gdy jednak po południu mało kto na cmentarz zagląda, wcale się więc w pobożne praktyki nie wdaje, częstokroć nawet bawi się flaszeczką, a dostroiwszy humor do jarmarcznego kamertonu, w miejscu godzinek przypomina sobie tak zwane niegdyś, "teksty światowe" różnego kalibru. Słyszeliśmy raz takiego dziada, który sobie śpiewał żwawo: Oj Tatiana, Tatiana, Czamobrywa kochana,.. Wtem chłopak go trąca: — Pany idut.* -------------- *) Panowie idą.. Opowiadania K. Kraszewskiego Dziad głosem powolnym i przeciągłym kończył niby pieśń kościelną: I o-woc ro-dzą-ca. Jarmark trwa zwykle w całej sile dni trzy lub cztery, poczem powoli rozpływać się zaczyna; a lubo ma zakres dwutygodniowy, nigdy się tak długo nie ciągnie. W dawniejszych jednak czasach gwarno i ruchliwie było przez cały pierwszy tydzień, a dopiero przy końcu drugiego, miasteczko się opróżniało; było też huczno i wesoło nielada, a winiarze lubelscy więcej brali za węgrzyn w ciągu jednego jarmarku, niż w teraźniejszych czasach przez rok okrągły utargować mogą. Jmpan sędzia Dobrzyński, że miewał konie swego chowu niezłe, sprzedawał je zawsze uczciwie a cen wygórowanych nie żądał, zaraz pierwszego dnia jarmarku wróciwszy z kościoła, zastał już kupców w stajni którzy je oglądali. Targ wkrótce przybito, a sędzia pieniądze do kieszeni zgarnąwszy, uczuł się, mimo niepośledniej swej tuszy, lekkim jak ptaszek. Ruszyli więc zaraz z majorem do miasta po sprawunki; tłum pod filarami koło sklepów rozłączył ich niebawem, a tu co krok stary, dawno niewidziany przyjaciel, jeden, drugi, dziesiąty. — A! kochanego... — Jak się masz. — Kopa lat, jak Boga kocham! Wykrzykniki i uściski bez końca, za tem obiadek, gawęda, włóczęga od zajazdu do zajazdu oglądanie i znajomych i koni, potem kolacyjka. W dzień i wieczorem, w gronie przyjaciół bez butelczyny się nie obejdzie, zieleniaczek wyborny, ten i ów zaprasza, trzebaż i ich uczęstować także; "kieliszeczek, jak mię kochasz! — jeszcze jeden, jak mi co dobrego życzysz!" Tak cały dzień szczęśliwie a wesoło przeminął. W wieczór zeszli się wprawdzie z majorem na stancyi, ale zmęczeni oba, ledwie słów parę zamieniwszy, spad się pokładli. W ten sposób upłynęło dni kilka, jarmark się powoli przerzedzać zaczynał, sędzia porobiwszy do domu sprawunki i nakupiwszy dla swojej Joasi pierników, bez których nikt z Łęcznej wyjeżdżać nie ma zwyczaju, uczęstowawszy się jak zwykle i wycałowawszy z przyjaciołmi, z najlepszą fantazyą wrócił na kwaterę. Majora nie było jeszcze; — zmęczony więc zrzucił wierzchnie ubranie, a kroplisty pot, który mu co chwila na twarz i łysinę występował, obcierając łokciowych rozmiarów chustką, usiadł na łóżku, oczekując na towarzysza. Niebawem zjawił się stary wiarus. — A! major kochany! zawołał gospodarz, spostrzegając wchodzącego — bodajże ciebie! cały dzień się gdzieś włóczysz i spotkać cię nie można, cóż robiłeś? gdzie byłeś? hę? — No, Łęczna Łęczną, wiadomo, znajomy co krok... Piotrusia Przygodzkiego spotkałem... robią się interesa... — Ale, ale — przerwał sędzia — co ja za interes zrobiłem żebyś wiedział... Jasiek! — zawołał. Wbiegł chłopak. — Przynieśno tu ten cybuch, co ja. dziś kupiłem. Wyrostek wbiegł do alkierza, a po chwili wrócił. — Proszę pana — rzekł — jego tu nie można nijak przynieść... nie wylizie żadnym sposobem. — A toż co? — spytał major. — A cha, cha! — śmiał się sędzia — prawda, prawda, zapomniałem, bośmy go przez okno od ulicy wsadzili do alkierza, nie można było tędy do drzwi za tym piecem wykręcić... chodźno, zobacz... chodź! I ukazał przez całą, niemal długość małego alkierza leżącą tyczkę, przynajmnie dwusążniową. — A co! — zawołał tryumfująco — jak Boga kocham, łokieć dłuższy od mego najdłuższego; Abramko, tokarz lubelski, zrobił go dla mnie naumyślnie... a co? — Tfu — splunął major — co tobie z temi długiemi cybuchami... gdzież z takiego dyszla palić! Nazbierałeś już tych dziurawych kołków tyle, że niemi możnaby w Wólce od domu do kuchni porządny płot wygrodzić. — At! ty tego nie rozumiesz — odparł sędzia — żebyś choś raz popróbował; ty swoją fa- jeczkę jak fajerkę pod nosem trzymasz, dymem kopci, w język pali; a tu, panie, z długiego cybucha dym zimny, fajka ci w nos i w oczy nie kurzy. — Ta, ta, ta — rzekł major — gadanie! ja za to mam moją fajeczkę w kieszeni, gdzie się obrócę, mogę palić, a ty co?... ale, czekajno, nie byłeś czasem u tego Ormianina, co fajki tureckie przedaje ? — A jakże, ot to! — No, to trzeba było popróbować tego cybucha, co przez wodę dym idzie, ma łokci z piętnaście, jak wąż zwinięty... — Widziałem, widziałem — zawołał sędzia — próbowałem, niech go tam kroćset! ciągnij panie, choć parę wołów doprzęgąć, a bułkocze coś jak żaby w rowie, żeby on mnie go i darmo dawał, tobym nie wziął! Gawęda szła dalej, gdy sędzia spostrzegł pod piecem stojące spore, nowe puzderko. — A to co? — spytał. — To ja kupiłem sobie — odparł major — od kacapa "pohrebczyk, " jak oni nazywają. — Do czegóż tobie? — Najważniejsza rzecz do podróży. — Do podróży? jakiej? gdzie? — Właśnie chciałem ci mówić, aleś mi przerwał; zrobiłem interes doskonały. Sędzia jakby już coś przeczuwał. — Jaki interes? — spytał niespokojnie. — Wszedłem w spółkę z Horewicem z Kalisza. Zerwał się Dobrzyński na równe nogi. — Co ty gadasz! jaką spółkę? z żydem? co? — A no z żydem, koniuchem, będziemy na współkę końmi handlowali. — Jezu Nazareński! — wykrzyknął sędzia — czy ty się blekotu objadłeś! takie gadanie! końmi handlować, z żydem! — No, a ty nie handlujesz? czasem kupisz jednego jarmarku, a przedasz na drugim, i chwalisz się kiedyś zarobił. — Ba! to co innego, przy gospodarstwie to nie handel. — To wszystko przesądy — odrzekł major, machnąwszy ręką — głupstwo; jak żyd żyda albo kogo innego oszuka, to nazywają szachrajstwo; jak szlachcic szlachcica, to spryt; a jak król króla, to dyplomacya... a to wszystko jednakowe szachrajstwo. Ale jak kto co robi uczciwie, wstydzić się nie potrzebuje; a mnie właśnie dziś pan Wydżga bardzo tę imprezę pochwalił i mówił nawet, że dawniej, za króla Zygmunta Augusta było prawo postanowione, żeby żydzi końmi nie handlowali, pod gardłem, tylko dawna szlachta. — No, mniejsza o to że handel, cóż robić, już takie głupie czasy nastały, ale spółka... okpi ciebie... i znowu tak... tego... za pan brat... — O! sacrre-nom — odparł major, podnosząc głowę — djabła zje nim mnie okpi, a co do tego żeby za pan brat, to wcale nie, bo ja wymówiłem sobie, że będę w stajni panem, i ja będę konie kupował. — A sprzedawać kto będzie? — To już on sam. — Będzie ludzi okpiwa!, a tobie wstyd. — No, już on to sobie wymówił, ale ja zawsze przy tem być muszę i kasa przy mnie, a okpiwać nie będzie, bo ja kupując, kaleki nie wezmę. — Hm — mruknął sędzia, ruszając ramionami — to ciekawa rzecz... jak żyję, nie słyszałem ! I zamyślił się głęboko, a po chwili dodał, kiwając głową: — A ja myślałem że ty u mnie zostaniesz, ot, toż będzie pusto w Wólce. Major uścisnął sędziego. — Cóż robić — rzekł — kochany bracie, póki sił starczy, trzeba jeszcze próbować szczęścia, ja przecież do Wólki wrócę, i rzeczy zostawiłem. Sędzia dowiedziawszy się, że umowa stanęła i koni nawet na współkę zakupiono niemało, lubo zasmucony mocno, w perswazye się już nie wdawał. Nazajutrz, wyściskawszy się jeszcze ze starym przyjacielem i na valetę, butelczynę zieleniaku z nim wysuszywszy, z wielką, jak powiadał, serca opresyą, sam jeden do Wólki powrócił. * * * W rok po odjeździe majora, sędzia chociaż miał tylko trzy konie na sprzedaż, wybrał się jednak do Łęcznej tem spieszniej i chętniej, że się tam spodziewał zastać starego przyjaciela, do którego co dzień i co godzina wzdychał, nie mogąc do nowego osamotnienia przywyknąć. Nie zawiódł się też w rachubie, zaledwie bowiem do miasteczka wjechał, spotkał zaraz na rynku jmpana Józefata, który go wprost do zamówionej już naprzód kwatery zaprowadził. Jeszcze się sędzia w nowem mieszkaniu i rozpakować nie miał czasu, kiedy znajomi ściągać się zaczęli na powitanie; wszczęła się żywa, gwarna, przerywana ciągle nowonadchodzącymi gośćmi rozmowa. Sędzia wszelako, przedewszystkiem ciekawy handlowych losów przyjaciela, zwrócił się do niego. — No, cóż tam — spytał — jakże ta twoja spółka, hę? — Chwała Bogu — odparł major — wcale dobrze idzie. — Nie straciłeś? — Owszem, zarobiłem, i sporo. — Awantury! proszę uniżenie! ale jakże wspólnik? nic... tego... żeby tak... co... skręcić. Major zrobił minę dwuznaczną. — No, tak... żeby nie miał ochoty, tego nie mogę powiedzieć; ale się dopilnowałem. — A co? widzisz, oho! — Tak, ale to mała rzecz była, kupił bez. mojej wiedzy, dobrą prawda klacz, ale starą, zęby podrobił i chciał przedać za młodą. — Cha, cha, cha! — śmiał się sędzia — to mała rzecz, powiadasz! — No, alem ja tego nie dopuścił, przedałem za słuszną cenę. — Ee — przerwał jmpan Scypio — że żyd zszachruje, cóż dziwnego? wstydu się nie boi i zakon mu na to pozwala, gorzej się to między szlachtą trafi... a jednak... bywa. — Ba! zębów przecie nie podrabiają. — Tak, zapewne, ale jak się uda kalekę jakiego wpakować komu, to niejeden wpakuje i później się jeszcze śmieją z oszukanego. — Prawda to jest — rzekł major — trafi się; jednak ja zgoła nie pojmuję zkąd u nas taka licencya, że szlachcic zdaje się uczciwy, a jeżeli koniarz, to już oszukać kogo na koniu cale sobie za skrupuł nie ma, no nie każdy, ale są tacy, i jeszcze ci potem powie, że miałeś oczy do patrzenia. — Zkąd ta licencya? to rzecz bardzo prosta — ozwał się Scypio — dawniej szlachcic służył rycersko, musiał się znać na koniach, żartowano z tych co się nie znali i dla nauki niby pozwalali sobie wpakować panu bratu jakiego kalekę, ztąd się to i we zwyczaju zostało. — Otóż to — zaśmiał się sędzia — rycerstwo djabli wzięli, a szachrajstwo zostało! — Żeby się na odwrót zrobiło, byłoby daleko lepiej — odparł major. — Ale, ale, — dodał, zwracając się do sędziego — cóż tam nasz białonóżka? — Chciałem go przyprowadzić, bo już w piątym roku — mówił sędzia — wyrósł tak, że jakem żyw, nic podobnego nie widziałem, żadna uprząż nie pasuje i pary do niego, licha zje, kto dobierze. — Czemużeś go nie wziął ? — Ot, jakoś pożałowałem, bo ty go lubiłeś. Rozmowa ciągnęła się jeszcze czas jakiś ogólna, sędzia wszelako mając zamiar koniecznie majora namówić, aby handel rzuciwszy, do Wólki powrócił, czekał tylko rozejścia się gości i wnet do rzeczy przystąpił. Ale major żadnym sposobem przekonać się nie dał, tem bardziej, że mu do tej pory szło dość szczęśliwie, chciał przeto i dalej z tego powodzenia korzystać. Przyznał się, że oprócz koni które ma w handlu, zarobił przez ten czas paręset dukatów, które też w depozyt sędziemu złożył, najusilniejsze jednak perspazye na nic się nie przydały i po kilku dniach gawędy, przyjaciele rozjechali się, każdy w swoją stronę. I znowu dnie za dniami upływały w Wólce spokojnie; Joasia podrastała na wcale przystojną dziewczynę, panna Pelagia utrzymywała, że trzeba do niej wziąść jaką "madam" i uczyć grać na pantalionie, czemu się jednak sędzia stanowczo sprzeciwiał, dowodząc, że to są rzeczy cale gospodyni nie potrzebne, a dla rozweselenia może jej kupić gitarę. O majorze żadne nie dochodziły wiadomości, a sędzia przez pamięć dla przyjaciela pasł ulubionego białonóżkę i próbował nawet parę razy palić z krótkiego cybucha z flexiblem i z odlewką, ale mimo tych ulepszeń nawet, przyzwyczaić się nie mógł; nie było też i zwykłej partyjki wisteczka; wrócili więc z księdzem proboszczem do dawnego maryasza, przy którym to jeden to drugi nieobecnego wspominał. — Nie ma naszego majora — wzdychał proboszcz. — Licho wie co mu do głowy strzeliło — odpowiadał, ruszając ramionami gospodarz — ani słychu ani widu. — A nie pisał też kiedy? — Gdzie tam! już to on do pisania nie bardzo... W tej chwili właśnie wszedł chłopak niosąc z poczty przywiezione gazety. — Ot, i list jakiś — rzekł sędzia — ciekawa rzecz od kogo, pismo też... osobliwe, Joasiu! podaj-no okulary. A otworzywszy skwapliwie kopertę, wykrzyknął wesoło: — Od majora! — jak Boga kocham! o wilku mowa, a wilk tuż. Głośno więc, słowo po słowie, poprawiając się, sylabizując po kilkanaście razy, czytać poczęto; szczęście to jeszcze, że ksiądz proboszcz spoglądając przez ramię gospodarza w odgadywaniu zawiłych kwestyi przychodził ż pomocą. Inaczej, zadanie byłoby wcale do rozwiązania nie łatwem, gdyż pismo poczciwego majora i dla specyalisty nawet w wielu miejscach przedstawiałoby niemało trudności. Jednym sznureczkiem z tysiącznemi wykrętasami jakby haft jaki ciągnione, przypominało ono rękopisma XVIgo wieku, mając również jak tamte, tu i owdzie dla skrócenia czyli oszczędności miejsca, pomiędzy figlasy górne, niby na pierwszem piętrze pomieszczone litery; nadto gdzieby w trudniejszych miejscach mógł niejaki domysł posłużyć, tam właśnie usiłowania rozbijały się o nowe a pełne najbujniejszej fantazyi pomysły w ortografii i pisowni, jakiemi się autor posługiwał. Sędzia naprzykład w jednem miejscu wyczytał rozumną maximę: mądry się oparzy nie darmo, a proboszcz utrzymywał, iż najwyraźniej napisano: choduj, przez c, h, szkapy na jarmark; prawda, ch miało niejakie do wielkiego M podobieństwo; słowo: szkapy wyglądało niby jak: się oparzy, a na jarmark sędzia wyczytał: nie darmo. Dziwić się jednak nie należy, iż major, który całe życie pisał tylko szablą, użył ortografii choduj zamiast hoduj i że mógł nie wiedzieć, że słowo to pochodzi od słowa hod, rok, lato — hodować, latować; wieluż to nietylko pisze, ale co gorzej drukuje podobnie; proszę przejrzeć nasze pisma peryodyczne, a ci panowie nie używają przecież szabli, chyba w szklannej pochwie (Chablis) przy śniadaniu albo obiedzie. Rzadkie u nas pismo lub gazeta, gdzieby się co krok podobnych błędów nie spotykało, i można nieraz wyczytać coś mniej więcej w tym sposobie. "Churtowne chodowanie buchajków Cholen- derskich na handel opłaci się, ale trzeba ich karmić chojnie, chulania i chasania im nię chamować", a pilnować pastucha, żeby z hlewu hytrze od hudoby hyłkiem nie odkradał paszy, gdyż będą hude harłaki i nie będzie się czem hełpić." Ale wracajmy do rzeczy. Długie dyskusye nad listem majora wyjaśniły nareszcie, że był zdrów, o starych znajomych pamiętał, i na zbliżający się jarmark zjechać obiecywał, donosząc; że jeżeli sędzia ma zamiar przedać białonóżkę w takim razie major ze wspólnikiem nabędą konia z ochotą; prosił więc, aby go do Łęcznej przyprowadzono. Ucieszył się Dobrzyński z tej wiadomości; białonóźka bowiem lubo koń był dobry, ale jadł za czterech, a wyrósł nareszcie tak, że wszystkie inne wyglądały przy nim jak źrebięta, ani go więc zaprządz, ani użyć do niczego nie było podobna. Dogładziwszy przeto i wystrzygłszy owego, jak nazywał, goliata, zaprowadził do Łęcznej. Tu, gdy do miasta wjechał i ujrzano konia tak niezwykłej miary, przez cały rynek ciągnęła się za nim rzesza przeróżnej gawiedzi, kupców i faktorów; znalazł się też niebawem i major, ale na ten raz wspólnik jego był z nim razem. Zaczęto białonóźkę oglądać, major cieszył się swoim wychowankiem, pan Horewic jednak cmokał czegoś niechętnie i odprowadził na bok wspólnika. — Nu, proszę pana majora — rzekł — to jest szarabore, co mi będziem i z tym koniem robić jak mi jego kupimy. — Jakto? co robić? — odparł major; kapitalny koń, zdrów, młody, miara niewidziana. — Nu, nu, toż-to jest, niewidziana; będzie jadł za cztery konie, a kto jemu kupi ? a w Łęcznej teraz jest oszrn tyszęcy koni, a ja ręczę pod herymem, że drugiego takiego nie ma. — Cha! cha! — zaśmiał się major — to czegoż chcesz? — Co pan sze szmieje! — mówił kupiec żywo — a ja sze pitam, kto jemu kupi na pojedynkę? żeby biła pa ra! nnu! — dodał handlarz głaszcząc czarną brodę — to biłby interes! — Aha! nie sztuka; takie się po dwa nie rodzą; właśnie, będziemy dobierać, nie tu, to gdzie indziej, w Łowiczu, w Ciechanowcu, w Kobryniu, w Zelwie; czy może być, żeby się przecie drugi taki nie znalazł; a jak złożymy parę, co nam za nich dadzą do Wiednia albo do Berlina? hę? — Ć, — cmoknął Horewic — ale to jest ryzyko ! a on muszy jeść, muszy co dzień jeść, a zebi wun nie bił chudy trzeba ćwierć owsa na dobę — a ile szano! strach! Po długich naradach, Horewic, dał się przekonać widokami świetnego interesu, i konia kupiono; a sędzia pozbywszy się darmozjada zadowolony ze sprzedaży wrócił do domowego śmiecia, gdzie życie znowu dawnym płynęło mu trybem. Tymczasem wspólnicy, rzeczywiście napróżno w całej Łęcznej szukali konia coby mógł pójść z białonóżką w parę, pocieszali się wszelako, że go znajdą gdzieindziej. Poszli do Łowicza; tu, zbiegali się prawda ludzie oglądać to dziwowisko ale drugiego takiego szukano napróżno. Horewic kręcił głową i wcale nie był zadowolony, nic jednak nie mówił rachując jeszcze na inne jarmarki. Ale niestety i na tych innych toż samo było co w Łowiczu i w Łęcznej; cały rok wspólnicy po obszernym wędrując kraju z jednego jarmarku na drugi, nigdzie podobnej miary konia spotkać nie mogli, a pojedyńczo nikt ani myślał kupować. Białonóżka zaś, zdrów i wesół zawsze miał apetyt wyborny, co dzień po ćwierci owsa zjadał i skrupulatnie nawet jeszcze ostatnich w żłobie wyszukiwał ziarnek, jakby tem dając delikatnie do zrozumienia, żeby i drugą ćwiartką nie pogardził. Tak minął rok cały; koło kupiecko - jarmarcznej wędrówki zamknęło się znowu w Łęcznej, kasztanek obszedł kraj cały, i w dumie swej radby mógł być zapewne, że się drugi podobny do niego nie znalazł. Tego jednak uczucia wcale podzielać nie mógł wspólnik pana majora, który mu już zaczął nieoględne nabycie konia wyrzucać. — Nu, panie majorze — mówił — a gdzie para do białonóżka? — Znajdzie się — odpowiedział major lakonicznie. — Gdzie się ma znajdzić ? a ten szarabore co już zjadł, co wun kosztuje?! — To się opłaci. — Niech jemu djabli wezmą taką opłatę! — Jak ci nie smakuje, to na moje ryzyko i strata i zysk. Wspomnienie zysku było drażliwą stroną wspólnika. — Nu? herste? przecie jest spółka. — Ha, kiedy się boisz! — Co ja sze mam bojać? — No, to siedź cicho. Tak zwykle kończyła się rozmowa wspólników, ale Horewic cmoknął mocno, klął za oczami jmpana Czernika i ramionami ściskał niecierpliwie. Próbowano namawiać kupców wiedeńskich, odstępując konia nawet nie drogo, żeby go wzięli dla jakiego piwowara, ale się jakoś nie szczęściło; handlarze kręcili nosami, dowodząc, że koń wprawdzie wielki i dość dobrze zbudowany, nie do dźwigania ciężarów jednak, ale raczej do lekkiej jazdy w karyklu mógłby się przydać, a takiego nie potrzebowali. Wszelkie próby pozbycia się kasztanka spełzły na niczem, już się od roku przy nim dziesięć razy cała odmieniła stajnia, poszedł znowu do Łowicza i dalej jak wprzódy i drugi rok odbył tę samą wędrówkę; Horewic spokoju majorowi nie dawał; aż po raz drugi wrócono do Łęcznej z białonóźką, którego wszędzie już ludzie jako starą znajomość witali, co też szczególnie Horowica do ostatniej doprowadzało niecierpliwości. Smutny był ś-ty Idzi w tym roku, rozpłakał się od samego rana, wiatr z zawieprzańskich równin od zachodu dął nielitościwie, szarą a jednobarwną osłoną oblekło się niebo, a rzadkie popielate chmury szybując nizko z niesłychaną szybkością, jak przez drobniuchne sito nieustającym sypały deszczem. Około południa trochę się wyjaśniać poczęło, obłoczki niby miały ochotę w gęstsze i więcej określone zbijać się kłęby przybierając kolor nieco żółtawy; trwało to jednak niedługojesienne słońce, widocznie z zimnym zachodniopółnocnym wichrem walki nie wytrzymało, i na nowo rozpoczęła się od Bałtyku gdzieś, niesiona tak zwana — morsczyzna. Pogoda tego rodzaju najzgubniejszą jest dla jarmarku, a poniekąd i dla wielu kieszeni; utrudnia się bowiem ruch handlowy, zkąd znaczne straty ponoszą kupcy i kramarze, panowie zaś bracia szlachta, często gęsto po małych ciupkach siedząc, na czas taki zabawiają się nietylko gawędką samą, lecz częstokroć tu i owdzie i malowane obrazki na stół wychodzą — jeszcze póki wist i preferansik, rzecz zgoła niewinna... ale najgorsze — te rozgrywki! Major oczekujący niecierpliwie przybycia do Łęcznej sędziego, skoro się tylko o nim dowiedział, pospieszył z powitaniem; uścisnęli się przyjaciele serdecznie. — A to jarmark! — wykrzyknął sędzia — niech go kaczki... zdepczą! — Właśnie też czas jak dla kaczek — zaśmiał się major — błota po uszy, ledwie się przebrać po ulicy można; deszcz leje, wszyscy po kątach siedzą, do stajni i pies nie zaglądnie! — Jakże wasz handel? — spytał sędzia. Major skrzywił się jakoś niechętnie. — Nie tęgo, złożyłem ci do depozytu pierwszego roku paręset dukatów, drugiego kilkadziesiąt — potem kilkanaście — a teraz... Rozstawił ręce. — Nie ma nic. — Jakto? żadnego zysku? — Daj Boże kapitał wycofać, a żyd bestya najgorzej mię tym białonóżką sekuje. — Co? jeszczeście go nie sprzedali? — Ani sposobu — odparł major — teraz się ludzie nie znają na koniach, dawniej żebym miał takiego... ho! ho! ho! — I przyprowadziliście znowu do Łęcznej? — A cóż robić ? Ja już od samego rana, trzy godziny włóczę się po stajniach czy nie napotkam do niego pary; obszedłem wszędzie, tylko mi jaszcze do lustracyi Ruska ulica została; muszę nawet iść zaraz, może co u szlachty się znajdzie. — A no — rzekł sędzia — to i ja z tobą, jeszczem nie był na mieście. Brnąc tedy gęstem błotem, często i na pół łokcia głębokiem, w juchtowych butach, z parasolami, sędzia z majorem posunęli się ku zajazdom zajmowanym przez szlachtę. Pusto było na ulicach, przyjezdni zbierali się po obszerniejszych lokalach i zabawiali jak mogli; gwarzono kupkami na podsieniach i w stajniach, gęsto obsiadając improwizowane z worków kanapy, a czekając i wyglądając rychłoli skończy się uprzykrzona słota. Major lubo już prawie przestał wierzyć, aby mógł znaleźć do białonóżka parę, dla zaspokojenia jednak sumienia, od stajni do stajni regularnie zachodził. Weszli do czwartej czy piątej z porządku; w progu stał właśnie zajmujący kwaterę szlachcic jakiś młody; czapeczka na bakier, ubranie jaskrawe a kraciaste, kurtka wyszywana dziwacznie, świstał coś pod nosem bijąc się pejczem po zabłoconych sztylpach. Człek był zgoła. nieznajomy, mina jednak fanfarońska a butna (dziś, wiadomo że jest szlachta bez-butna) zdradzała pewien typ rodzący się szczególnie, na podobieństwo kolącego ostu, na żyznej ziemi Lubelskiej lub na pograniczu Podlasia od strony Warszawy. Sprzedający, który w każdym przychodniu widzi zawsze kupca na swoją chudobę, skinął głową na ten raz, dość uprzejmie, i zwrócił się do stajni, poprzedzając wchodzących gości. Zaledwie jednak postąpili oni kroków kilka, major, tak potężnego dał kuksa pod samo żebro sędziemu, że ten aż stęknął nieborak, nie mogąc pojąć wcale co znaczyć może ten nadzwyczajny wybryk przyjaciela. — Co to? — spytał wreszcie, dech nieco odzyskawszy. — Patrz — rzekł z cicha major, cały wzruszony — sacrré-nom, jak mi Bóg miły będzie para do białonóżka. Sędzia przypatrywał się uważnie. Stał z brzegu koń kasztanowaty ogromnej miary istotnie bardzo do białonożka podobny. Majorowi iskrzyły się oczy, wąs podkręcał do góry. Znalazł więc nareszcie to, czego napróżno po kraju całym przez dwa lata szukał; i w dodatku, maść jeszcze ta sama! Odprowadził na bok sędziego. — A co? — mówił żywo — uważałeś tego konia? jak djabeł malował, sacrré-nom! kropla w kropla nasz kasztan. Ot, to będzie para! No teraz ja będę kpił z Horewica. Jak żyję nie widziałem dwóch koni tak podobnych do siebie, cała różnica, że nie białonogi. Ogromna rzecz! Ten — kto wie nawet czy trochę nie większy? Sędzia kiwał głową. — Już to że podobny, to podobny, żebym nie wiedział przysiągłbym, że ten sam; tylko zdaje się, czy trochę nie grubszy. — Szanowny panie — rzekł major zwracając się do gospodarza — czy to koń do sprzedania? — Na jarmarku każdy koń do sprzedania — odparł rezolutnie zapytany. — Czy to pańskiego chowu? — spytał sędzia. Butny szlachcic zawachał się chwilę. — Tak... tego... naturalnie — o! to panie z mego stada — anglik... czystej krwi. — Możebyś wziął miarę — szepnął sądzia do przyjaciela — nie wiadomo czy bądzie pasował. — Nie potrzeba — odparł major — ręczę że nie mniejszy, a jak będę mierzył zaraz ten jegomość cenę podniesie widząc że dobieram. Zwrócił się do gospodarza. — Jaka cena? — Cena? tego... hm... Była chwila namysłu. — Sto dukatów. Zaczął się targ, postąpienia i ustąpienia, major tak się zapalił, że go sędzia mitygować musiał; po niezbyt długich układach stanęło na ośmdziesiąt kilku dukatach. Nabywca nie posiadał się z radości, pieniądze natychmiast wypłacił i zabierając z sobą sędziego, aby mieć świadka tryumfu, kazawszy za sobą konia wyprowadzić, żwawo ruszył do zajazdu zajmowanego ze wspólnikiem. Na progu otwartych drzwi stajni, w samym środku stał pan Horewic z miną poważną, rozkraczony szeroko, opasły brzuch naprzód wypiąwszy, palił fajkę na długim pieprzowym cybuchu, zgoła brakło mu tylko turbanu, aby był podobnym do wielkiego wezyra. — No panie Horewic — rzekł major podchodząc spiesznie — teraz zobaczymy kto miał "recht;" jest para do białonóżka! Kupiec zwrócił się żywo. — Herste? co pan gada? jaka para? — Kupiłem konia do pary, tej samej miary, tak samo kasztan, tylko nie białonoga, powiadam ci będą jak bliźnięta.... kubek w kubek tak jak nasz! — Co pan gada? co pan gada! — wykrzyknął — na co pan kupował nic mnie nie mówiąc, gwałt co pan zrobiłesz! a ja własznie, chwalić Panu Bogu szarabore przedałem. — Przedałeś? kiedy? — Jak pan odszedł, nu, będzie dwie godziny, za sześćdziesiąt dukatów; na stratę sprzedałem, dobrze, że kto wziął; już tyle zjadł, co sam tego nie wart — niech jemu djabli wezmą! co pan zrobiłesz! W tej chwili właśnie podprowadzano nowo nabytego konia. Horewic bystro rzucił okiem, a koń prąc się do otwartej stajni zarżał radośnie. — Auf meine munes, szarabore! — wykrzyknął Horewic rozpaczliwie — gwałt! to nasz własny białonóżka! Major stanął osłupiały. — Jakto? — zawołał wreszcie — co ty pleciesz? jaki białonóżka, nie ma przecie białej nogi, tylko taki podobny... jak djabeł malował. — Co pan gadasz — krzyknął handlarz — to panu djabeł oczy zamalował co pan własnego konia nie poznał, to jest pański kochany białonóżka, żeby wun zdechł! błotem nogi zamazał, uff gwałt! I zwracając się ku stajni krzyknął: — Mojszele! gib wasser! Podano kubeł wody, lewa zadnia noga po opłukaniu z błota okazała się jak śnieg białą; nie było co gadać, bo nawet poczciwy kasztan, stajnię i miłych towarzyszy, z którymi do Łęcznej przywędrował, poznawszy, parł się do środka i rżał aż mu się boki trzęsły. Major jakby oniemiał; zmięszany i zawstydzony, słowa nie był w stanie przemówić. Po krótkich więc objaśnieniach okazało się, że nie wiedząc o sprzedaży, rzeczywiście odkupił tego samego konia, dopłaciwszy jeszcze dwadzieścia kilka dukatów; nie dziw też, że mu się tak bardzo podobnym wydawał. Horewic zły, a zajadły wykrzykiwał biegając po stajni. — To spólnik! to spólnik! — wołał — ja z takim spólnikiem będę z kijem i z torbem chodził; bierz pan swego szarabore; nie ma spółki! to jest gance komedye, dwa lata konia trzyma, żeby jemu nie poznać! Tfu! i to pan taki koneser! Ja ledwie wypichałem, a on odkupuje! Major w innym razie za podobne wykrzykniki pewnoby prędko wspólnikowi nakazał milczenie, teraz jednakże tak był zbity z tropu, że do słowa przyjść nie mógł. Ne szczęście sędzia zmiarkował prędko na co się zanosi; przewidywał, że major ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, pewno nie zechce cierpliwie znosić niezbyt przyjemnych wykrzykników handlarza, z czego wywiązaćby się gotowa niemiła jaka awantura; wyprowadził więc prżyjacieia ze stajni do izby, podejmując się cały interes z żydem za niego załatwić. Dodajmy tu nawiasem, że sędzia niewymownie się z tej omyłki majora ucieszył, spostrzegł bowiem natychmiast, że się współka rozwiązać musi i jmpan Józefat do Wólki powróci. Tem chętniej więc korzystał ze sposobności dla przeprowadzenia układu rozwiązania spólnego handlu, i obrachowania się ostatecznego; sama zaś awantura z białonóżką tak mu się zabawną wydała, że co chwila przypominając sobie szczegóły wypadku, dusił się od śmiechu starając się go powstrzymać jedynie przez wzgląd na zgryzionego majora. Układy z Horewicem, istotnie ukończyły się dość prędko; okazało się bowiem, że major prawie sam nie wiedząc jak i -kiedy dłużny już był wspólnikowi wcale znaczną sumę, z kasy więc, która nazywała się niby wspólną, a prawie cała należała do handlu, dostało się majorowi zaledwie dukatów kilkanaście i nieszczęśliwy białonóżka, którego kupiec stanowczo w żadnej cenie wziąść nie chciał. Tak więc w przeciągu pół godziny — stante pede, major zabrał rzeczy, kazał za sobą poprowadzić konia i przeniósł się do kwatery Dobrzyńskiego. Sędzia był w różowym humorze; ściskał przyjaciela, całował go, śmiał się do rozpuku, wszystko to jednak jmpana Czernika rozruszać nie mogło. Chodził w czapce po pokoju, wąsy nastawiwszy, z fajeczką w zębach; sapał i klął pod nosem, kolejno coraz dosadniejsze dobierając wyrażenia, po francuzku, po włosku, po hiszpańsku, po rusku i węgiersku; należy mu bowiem oddać sprawiedliwość, że w tym przedmiocie nader obszerne miał wiadomości i bogaty repertuar posiadał; ze znajomością rzeczy też utrzymywał, że w dziale epitetów i życzeń, żaden na świecie język z węgierskim mierzyć się nie może. — Bassa — ma... — mruczał półgłosem, djabli go tam wiedzieli, że on przedał... zostawiłem konia w domu, widzę — taki sam... no, od razu poznałem, że zupełnie taki sam — kropla w kroplę, tylko! że nie białonoga! o!... kroć sto tysięcy milionów! już-ci podobny — to darmo! cóż? czy już drugiego takiego na świecie nie ma? o! — Daj pokój — mówił sędzia — rzecz skończona ot chwała Bogu, że się ta spółka skończyła; ja mówiłem, że tak będzie, oho! przez lat kilka straciłeś parę set dukatów dziękuj Panu Bogu, że nie wszystko; a handlarz, powiadają, zyskał z półtora tysiąca; pokazuje się, że mu służyłeś za kasyera i komisanta — i to, uczciwszy uszy — za kiepskie pieniądze; niech go tam licho! Niewiele pomagały jednak te uspakajania sędziego, major, mocno dotknięty niepowodzeniem, z pokoju nawet wychodzić nie chciał. Dobrzyński przeto uważając, że rozgłoszenie się katastrofy ściągnęłoby na majora żartów bez liku, rad też, że przyjaciela pochwycił z obawy, aby mu się znowu wyrywać, gdzie nie chciał, wybierał się jak najspieszniej do domu. Tymczasem pan Horewic, który jak się zdaje dawno już przemyślał o sposobie pozbycia się wspólnika, nie we wszystkiem, a szczególnie co do końskich zębów, jego wyobrażenia handlowe podzielającego; gdy i rozwiązanie współki niemałe mu też przyniosło korzyści, rad był niezmiernie z pomyślnie załatwionego interesu. Chodził więc po stajni z biczykiem, klaskając nim po za końmi, aby w czujności piękne przybierały postawy, uśmiechał się wesoło, i nawet nucił sobie coś pod nosem. Już się też ku wieczorowi i wypogadzać zaczęło, a poszukujący koni korzystając z jaśniejszego nieba ruszyli się na oględziny; właśnie szlachcic jakiś przystojny i młody wszedł żywym krokiem do stajni, uważnie po jednemu przyglądając się koniom. Horewic, zwykłym kupców obyczajem, krok w krok za nim postępował. — Mówiono mi — rzekł zwracając się przybyły — że w tej stajni jest jeden bardzo wielkiej miary koń kasztanowaty, gdzie on stoi? Kupiec strapił się nieco. — Koń? kasztanowaty? — powtórzył przeciągle, handlarskim zwyczajem powtarzając zapytanie, aby zyskać czas do namysłu nad odpowiedzią — wielki koń? na co wielmożnemu panu taki koń? — Jak to na co? — zaśmiał się przybyły — chcę kupić... do pary. Horewic aż ślinkę połknął poznawszy niedoświadczonego, który się do dobierania pary przyznaje. — Nu, u mnie jest taki koś. — Gdzie? — Jego tu nie ma — ale on jest... u mego spólnika. — A gdzie go szukać? — Na co wpanu szukać? ja jego tu każę przyprowadzić. — Kiedy? zaraz? — Za pół godziny, niech wpan sze pofatyguje- — A no — odparł gość — to ja tu wrócę niedługo. Zaledwie przybyły znalazł się za wrotami, Horewic skinął na faktora, pogiergotali z sobą chwilę, faktor kiwał głową, na znak, że rozumie o co chodzi, rzucił jeszcze na odejściu parę zapytań i żwawo pobiegł do miasta. Sędzia z majorem, spiesząc do domu, właśnie już siadać mieli na bryczkę; uwiązany za wozem z rzeczami białonoga tuptał niecierpliwie na miejscu jak gdyby mu pilno było do Wólki powracać, gdy nadbiegł faktor przez Horewica wysłany. Major, bystro rzucił okiem na żydka; był ta bardzo dobrze znany Icko Bajszeruk Wisznicki, koniuch, niby kupiec, niby "faktor od koni, " czasem i swoje do sprzedania mający, pochodzenie ich wszelako bywało często wielce wątpliwem, zkąd, i nierzadko nawet, miewał jakieś z sądem poprawczym w Białej nieporozumienia, a ci panowie nie delikatni, co roku po kilka tygodni go u siebie zatrzymywali; nic to jednak Ickowi ani humoru, ani honoru nie psuło. Nie raz gdy mu kto jakie polecenie dawał — szczególnie w odszukaniu skradzionych koni, które za dobrą nagrodę zawsze wynajdywał — Icek odpowiadał z fantazya: " Proszę pana, teraz nie mogę, muszę jechać do Białej, tam będę dwa tygodnie w "kryminale", nu, a jak wrócę, to mogę służyć." Służył też różnym i różnemi sposobami niezapominając o sobie. Icek zadyszany przypadł do majora. — Wielmożny pan już odjeżdża ? — Albo co? — Wielki interes — mówił Icek, suchą twarz obcierając ręką, niby spocony — co ja sze nalatał za wpanem po całem mieście! uf! — No, cóż tam? — Horewic mnie przysłał, żeby wpan dał tego kasztana do jego stajni to on miszli... może on jego sprzeda, toby się panu wrócili pieniądze. — Tak! — zawołał śmiejąc się major — ho! ho! szachraj! ma on już tam pewno kupca kiedy tak; weźmie drugie tyle, a mnie z łaski obiecuje wrócić pieniądze! Będzie widział! powiedz mu... — Nu, co ja mam powiedzieć? — przerwał niecierpliwy Icek. — Powiedz że... jutro rano o tej porze, jak rak świśnie na oborze... rozumiesz? Zaśmiał się faktor. — Wpan żartuje, nu, to co ja mam powiedzieć? wpan nie da? — Nie dam — huknął major — niech djabli wezmą tego szachraja! — Czemu nie mają brać? niech biorą, co mnie to szkodzi ? — odparł żywo Icek — ale wpan mógłby na koniu zarobić. Tu nadszedł sędzia, który po załatwieniu rachunków z gospodarzem zajazdu, miał już siadać na brykę. — A co to? — spytał. — Wyobraź sobie — rzekł major — Horewic przysłał, żebym ja dał do jego stajni kasztana, obiecując go sprzedać i wrócić mi com za niego zapłacił. — Co? — zawołał sędzia — ten oszust! naśmiewał się z naszego konia, przezwał go jakimś "szaraborem" a teraz chce brać! Niedoczekanie jego; nie dam, dali Bóg nie dam — ja sam odkupię, a jemu nie dam. — Wpanie — szeptał żywo Icek, podszedłszy do majora — na co tego? w handlu gniewu nie ma; a jak wpan da cokolwiek Ickowi zarobić, to ja bez Horewica tego kupca tu przyprowadzę; ja jego widział, on kupi, on musi kupić — ja Horecowi powiem co wpan nie dał — nu co ja temu winien? i będzie recht! — At co tam bałamucić — przerwał sędzia — no siadajmy. Bryczka już z miejsca ruszyła, gdy Icek czepiając się jeszcze drążka i podbiegając, wołał: — Wpanie! ten pan szuka do pary, "na honor!" szuka do pary, wun dobrze zapłaci, ja z nim do Wólki przyjadę — niech Icek cokolwiek zarobi! — A no! — odparł major — to inna rzecz, będziem gadać na miejscu. — Nu, nu, to on przyjdzie — wołał faktor za odjeżdżającymi. Sędzia szczęśliwy był z powrotu majora. — Ja kasztana od ciebie odkupię — mówił wesoło — dam łaskawy chleb za to, że z jego przyczyny tyś do mnie powrócił. — Cóż z tego — odparł major — kiedy od ciebie Wólki kupić nie mogę, ani nawet tego folwarku obok... — At! zachciałeś — przerwał sędzia — jest chleba kawałek Bogu dzięki, to i będzie znas; aby tylko Joasię za mąż wydać a tu jakoś na kawalerów karystya... Wiesz co — dodał śmiejąc się — ot! jak Boga kocham... a żebyś ty się z nią ożenił? hę ? zrób to dla mnie! Major cż się odsunął od przyjaciela na bryczce, choć mu i tak niewiele miejsca do siedzenia zostawało. — Ja?! — zawołał zdziwiony — kpisz sobie ze mnie, cha! cha! — A cóż? żart żartem, alboż to się w twoim wieku nie żenią; nawet pokrewieństwa żadnego nie ma; bo co do tej twojej babki Szukszcianki, to rzeczy niepewne. — Otóż to — zawołał major, któremu sędzia w słabą strunę trafił — widzisz, pokrewieństwa nie ma, a cóż ja tak będę w Wólce siedział! quo titulo? — No, to ja ci mówię — powtarzał sędzia na seryo — żeń się z Joasią, będzie racya siedzieć; a dalibóg dziewczyna ma lat ośmnaście, zdrowa panie jak rydz, czegóż chcesz? — I, i — daj pokój, głupstwa gadasz — wybuchnął major — sacrre-nom, czyste kpiny, chyba chcesz, żebym się z drogi wrócił i wcale do Wólki nie jechał; no! — i ruszył ramionami. Umilkł sędzia zastraszony pogróżką; dziwaczna myśl jednak wydania córki za majora, która mu tak niespodzianie do głowy przyszła, z każdą chwilą zdawała mu się niemożliwą do uskutecznienia, a nawet wyborną. Wcale się też nie zastanawiając nad tem, że różnica wieku czterdzieści lat przechodziła, postanowił sobie w duchu pogadać o tem z Joasią, będąc najmocniej przekonanym, że jeśli major podobał się jemu, nie ma dobrej racyi, dla którejby i córce nie miał przypaść do gustu. Pierwszego przeto wieczoru po powrocie do domu zawołał córkę do swego pokoju. — Słuchaj-no, moja Joasiu — rzekł, rozsiadłszy się w krześle obszernem i zapaliwszy fajkę na sążnistym cybuchu — mam ja ci coś ważnego powiedzieć. — Co? proszę tatki. — Chodź-no tu bliżej — i pogłaskał ją pod brodę. — Wiesz co — rzekł z cicha — ja dla ciebie upatrzyłem... rnęża. Córka pokraśniała mocno. — Człowieka poczciwego z kościami — ciągnął poważnie i powoli sędzia — no, prawda, nie młokos, ale to i lepiej! nawet go znasz. Zatrzymał się na chwilę. — Nie domyślasz się? hę? — spytał. Panna Joanna pokręciła główką; na myśl jej nawet nie przychodził starszy od ojca major. — Cóż? nie zgadniesz? — pytał ojciec. — Doprawdy, proszę tatki — mówiła Joasia ruszając ramionami — jakoś, nie mogę. — No, to ja ci powiem — i puszczając kłąb dymu, rzekł głosem zniżonym — major. — Jezus, Marya! zawołała blednąc panna — tatko chyba żartuje. — Cóż tak wykrzyknęłaś — prawił ojciec — człowiek, jak cię kocham, poczciwy — nie smarkacz, to prawda, ale znowu nie tak bardzo i stary; a powiadam ci — dorzucił z figlarnym uśmiechem — zakochany w tobie... okrutnie! Tego już Joasia nie mogąc brać na seryo, parsknęła głośnym śmiechem. — At! tatko sobie ze mnie żarty stroi — zawołała wesoło, i pocałowawszy ojca w rękę wybiegła z pokoju. Sędzia zamyśli! się głęboko. — Hm! — mruknął sam do siebie — dziewczęta zawsze wolą młodszych — głupstwo; djabli wiedzą dla czego — tu jest rozum, doświadczenie — hm, nieraz siwy lepiej ciągnie od karego, a u mło- dego panie, fiu! fiu! w głowie jak po śliwkach — at! Niech-no się dziewczyna z tą myślą oswoi. Machnął ręką. — I major się namówi; powoli, powoli, może się to zrobi; ot, siedzielibyśmy sobie razem jak u Pana Boga za piecem. Uśmiechnął się na tę myśl z zadowolenia. Nazajutrz zrana, jak zwykle, obaj panowie zabawiali się gawędką przed domem. — A co? — rzekł sędzia — przez te lat kilka czy uważałeś co to się z Joasi zrobiło? hę? Jak odjeżdżałeś, było dziecko — a teraz panie dziewczyna, choć dziś do ołtarza. — Hm — mruknął major, przechadzając się miarowym krokiem po ganku, a zapomniawszy najzupełniej o dziwacznym i nieprawdopodobnym projekcie sędziego, dodał — przystojna, bardzo przystojna. — Cha! cha! — zaśmiał się gospodarz — a widzisz! i uważam, że coś do ciebie bardzo oczkami strzela! Major stanął osłupiały, przyszła mu dopiero na myśl wczorajsza rozmowa; spojrzał uważnie na sędziego, jakby o jego zdrowych zmysłach powątpiewał. — Wiesz co — rzekł wreszcie — znam cię od lat przeszło czterdziestu — sacrré-nom, nigdym nie suponował, żebyś miał na starość dostać... bzika. Sędzia śmiał się serdecznie. — Cóż tak dziwnego — zawołał — nieboszczyk prezes ożenił się mając lat siedmdziesiąt jeden; a jakby to dobrze było żyć sobie w gromadce, spokojnie! Spojrzał na przyjaciela. Major fajeczką właśnie o słup gankowy uderzał dla wytrząśnienia popiołu i zabierał się do odejścia. — Gdzie idziesz? — spytał. — Do siebie — odparł krótko zapytany i zwrócił się do oficyny. Zajmował tu imćpan Czernik małą izdebkę, która i w czasie kilkoletniej jego wędrówki handlarskiej stała zamkniętą. Resztki rzeczy na dawnych pozostały miejscach, te zaś, które miał z sobą nie były jeszcze nawet całkiem rozpakowane. Popatrzył na nie chwilę, ruszył ramionami mrucząc coś pod nosem, zdjął kapciuch zawsze przy czamarze zawieszony i na nowo nałożywszy fajeczkę począł chodzić po pokoju. Stanął wreszcie na środku. — No? — rzekł sam do siebie półgłosem — awantury! co mu się stało! sfiksował stary — to darmo — nie ma co, gotów naprawdę córkę namawiać... to także! ha, trudna rada, trzeba szukać gdzie indziej spokojnego kąta. Zamyślił się — nawet o fajce zapominając — w oczach mu się widać zamgliło, otarł je odwrotem ręki. — Poczciwy... poczciwy człowiek — mruknął, — ale zkąd mu to głupstwo do głowy przyszło — ha! cóż robić! I zastanowiwszy się chwilę, jakby ostateczną przyjmując determinacyę, otworzył dużą skrzynię, zbierać zaczął porozstawiane i porozrzucane rzeczy i pakować pospiesznie. Majorzysko, w strachu był widać nielada, aby go sędzia nie ożenił, bo co moment z nad kufra głowę podnosząc, w jedno albo drugie spozierał okno, czy go kto nie podgląda, a spieszył się z robotą, jak gdyby już zaprzężone konie przed domem na niego czekały. Właśnie też zaturkotało na dziedzińcu i zatoczyła się porządna bryczka w dobrych parę koni zaprzężona, z której lekko wyskoczył młody jakiś mężczyzna wcale nieznajomy. Sędzia wstał z ławki i witał przybyłego. Zaciekawiony przeto major, izbę swą szybko zamknąwszy i wpakowaszy do tylnej kieszeni czamarki duży klucz z klockiem, który się wdzięcznie zwieszał dyndając na wierzchu, żywym krokiem podążył na ganek. — Właśnie ten pan — rzekł sędzia spostrzegając nadchodzącego majora — dopytuje się o ciebie, ma jakiś interes, ale — dodał zwracając się do przybyłego — kogoż mam honor. Przybyły skłonił się lekko. — Jestem z Grodzieńskiego... Antoni Szukszta. — Szukszta! — zawołał sędzia wielkim głosem — majorze! uważasz, jak Boga kocham pan Szukszta! Młody gość, nie pojmując zupełnie znaczenia tego wykrzykniku i nie wiedząc jak go nawet rozumieć, to na sędziego, to na majora spoglądał. — Bardzo mi przyjemnie — rzekł major podając dłoń przybyłemu, nazwisko pańskie dobrze nam jest znane, nie raz go powtarzamy, babka moja była Szukszcianka. — A to może siostra mego pradziada — Teresa. — A no, tak, tak — jak mi Bóg miły — Teresa. — Była za Czernikiem Wojskim Tłonimskim — mówił Szukszta. — Ta sama, ta sama — wołał major — to, to, to — sacrre-nom, to mój dziad. Oj, panie, góra z górą się nie zejdzie, Boże jedyny! Teresa — aha. Sędzia uśmiechnął się uradowany — To awantury! no, kochanie — niechże konie odejdą, siadajcie, zaraz obiad dadzą — niedługo. — Bardzo jestem szczęśliwy, że tak trafiłem — mówił przybyły — ale ja tu z jarmarku, tak, wpadłem po drodze, w pewnym interesie do pana majora. — A no! — przerwał major — bez ceremonii między krewnymi, zmiłuj się, o cóż chodzi ? — Mówiono mi, że pan major masz wielkiego kasztanowatego konia do sprzedania. — A mam, mam. — Ach! panie dobrodzieju, ja już ze dwa lata szukam, żeby gdzie dobrać, bo przyznam się panu dobrodziejowi, że mam podobnego; możebyś pan dobrodziej przedał mi swego, jeżeli będzie pasował, bo ja to nie dla handlu, Bóg mi świadkiem, ale gdybym dobrał taką parę, toby dla mnie była... rzecz wielkiej wagi. Kto wie, może i cała fortuna — dodał westchnąwszy. — A to jakim sposobem? — spytał major ciekawie. Młody gość zmięszał się nieco. — Rżnij Waszmość otwarcie — mówił major — jesteś między swemi, o cóż to chodzi? — A no — odparł gość z uśmiechem — co mam w bawełnę obwijać, rzecz taka: jestem sam jeden na świecie, bez rodzeństwa, po rodzicach dostałem szczupłą fortunkę, bardzo mały folwarczek; ale mam ciotkę bezdzietną i wielce bogatą, która mię nieraz wspomaga i łaskawą jest na mnie, a lubi nadewszystko bardzo rosłe konie — to jej pasya szczególna, chciałem się przysłużyć ciotce — ot cała prawda. — Któż to jest ta ciotka? — pytał major. — Pani chorążyna Szczytewa. — Co? żyje? — wykrzyknął major. — Żyje, zdrowa, Bogu dzięki. — Boże łaskawy! — zamyślił się chwilę — to już nie młoda kobieta, krewna moja także — znaliśmy się od dzieciństwa. Sacrre-nom! już będzie łat z górą trzydzieści jakem jej nie widział, chętniebym ją odwiedził. — Niech pan ze mną jedzie, panie majorze, będę prawdziwie szczęśliwym, i ciotka zapewne się ucieszy... — Ej! nie mów Waszmość dwa razy — zaśmiał się major, bo u mnie po żołniersku, mantelzak na plecy i gotówem się do waścinej bryczki przysiąść. Imćpan Szukszta, schylił się całując w ramię majora. — Ale ja i dziesięć razy powtórzę — bardzo proszę. Napróżno sędzia niezbyt z tego obrotu rzeczy zadowolony, tłómaczył, że się później wybrać można, że droga daleka i różne wynajdywał, do zatrzymania przyjaciela, przyczyny; nic to nie pomagało. Major rad widać ze sposobności, na prawdę się na podróż w Grodzieńskie decydował. Sędzia, właśnie miał gości prosić do środka, gdy Joasia nie wiedząc nic o przybyłym, wybiegła na ganek oznajmiając, że już obiad podano. Spostrzegłszy nieznajomego, zmieszała się mocno; nastąpiły przedstawienia, ceregiele przy przejściu progu, towarzystwo zasiadło do stołu. Po obiedzie udano się do stajni dla obejrzenia konia; pan Szukszta ujrzawszy go, aż wykrzyknął z podziwu, gdyż co do miary, maści i składu, okazał się takim właśnie jakiego szukał. Major ruszał ramionami. — Ot, co to szczęście znaczy! — rzekł z uśmiechem — "jak komu wedetsia to i piweń nesetsia. " *) ______________________________________________ *) Jak się komu wiedzie, to mu i kogut się niesie — przysłowie rusińskie. (P. A). będziesz, widzę Waszmość miał szczęście we wszystkiem; a ja trzy lata podobnego konia po całym kraju szukałem i znaleźć nie mogłem. Ale — machnął ręką z westchnieniem — mnie się nic w życiu nie wiodło! Przybyły spytał o cenę. — Co tam cena — mruknął major — później o tem pogadamy, bądź asindziej spokojny, ze skóry cię nie obedrę. Sędzia zaniepokojony odwołał na bok majora. — Cóź, jedziesz na prawdę? — A jadę. — Ale bo, uważasz, tu baby mówią, że wszystkie rzeczy popakowałeś; cóż to jest? zmiłuj się, bo proszę ja ciebie... Major stropił się nieco, ale niną nadrabiał. — At, słuchasz plotek — głupstwa jakieś gadają. Kiedy panowie wracali od stajni, nadjechał właśnie i proboszcz, cały wieczór przegawędzono dość wesoło, a młody gość rozruszawszy się, czasu nie tracił i coraz częściej przysiadał się do panny Joanny, widać też było, że się wcale nie nudzili oboje. Nazajutrz rano, pan Szukszta, ponieważ nocował razem z majorem, wstawszy wcześnie, wybierać się począł w drogę, przypominając mojorowi projekt jego wczorajszy i zapytując o cenę konia. Major, bardziej niż kiedy zamyślony i milczący chodził po pokoju. — Co bo ci znowu tak pilnego — odparł. — Trzeba wracać do domu. — No — mówił imćpan Czernik — konia dostaniesz i bez kosztu wielkiego, ale... pod pewnemi warunkami. — A! jeśli je będę mógł dopełnić. — Nic trudnego, najprzód, wyjazd na jutro, bo to dzisiaj feralis — ja się z domu nie ruszę — no, potem zawieziesz mnie do siebie, obejrzę waściną chudobę, zawieziesz mnie do pani chorąźynej, a potem... no, to się okaże. — Jakto? okaże się? — Okaże się czy będzie para czy nie. — Ależ panie majorze, zaręczam. — No, no, dobrze, zobaczymy. — Jednak panie majorze dobrodzieju — nalegał Szukszta — jabym rad wiedzieć... w jakiej cenie. — Jakto? w jakiej cenie! — ofuknął major — cóż to? myślisz acan, że ja od ciebie będę brał pieniądze! Zmieszał się mocno pan Szukszta. — A! a... jakże — wyjąknął nieśmiało. — Już się Waszmość nic nie pytaj — odrzekł major — przecie jestem niby... wujem twojm, rób co mówię, ordynansu słuchaj, a jeśli uczciwy chłopiec, żałować nie będziesz. Gość z uszanowaniem ucałował znowu w ra-mię starego. — A no, to już jak pan major każe. * * * Co za machinacye imćpan Czernik w Grodzieńskiem poczynił, nie wiadomo; to pewno, że u pani chorąźynej z wielkiemi okrzykami i nadzwyczaj uprzejmie był powitanym; wrócił więc do Wólki w doskonałym humorze odprowadzony przez pana Antoniego, który cały tydzień u sędziego przesiedziawszy, kanie wreszcie zabrał i odjechał; żegnał go zaś nietylko major i gospodarz, ale nawet pono i panna Joanna bardzo serdecznie. W kilkanaście dni, wcale niespodziewanie zjawił się znowu pan Szukszta spiesząc majorowi składać podziękowanie za białonóżka, i było za co istotnie; pani chorążyna bowiem tak była rada z dobranej pary, że siostrzeńcowi za nią wcale porządny darowała folwark. Na ten raz bawił pan Antoni dwa tygodnie w Wólce i odjechał jako narzeczony panny Joanny, po solennie odbytych i pobłogosławionych przez proboszcza zaręczynach. Starzy przyjaciele bardzo byli uradowani; wieczorem zabierano się do zwykłej partyi wiseczka. — No — mówił major siadając — teraz przynajmniej jest racya, że mieszkam w Wólce. — Proszę tatki — rzekła wbiegając panna Joanna — i składając ogromny stos starych pa- pierów — to znaleźliśmy w tym dawnym sepeciku, po babci, co tatko pozwolił wziąść na rzeczy. — A, dobrze trzeba to będzie schować — odparł sędzia. — Cóż to za papiery? — spytał proboszcz. — Stare dokumenta jakieś. I to mówiąc, gospodarz podjął jeden, który był się właśnie zsunął na podłogę, rzucił nań okiem. — O! o! jak Boga kocham — wykrzyknął — patrzajcie, tu coś pisze o Dobrzyńskich i Szuksztach, a widzisz — mówił zwracając się do majora — ja mówiłem. — Co? może, broń Boże, jaka koligacya — zawołał niespokojnie zrywając się z krzesła major — at masz! — jeszcze gotowa być przeszkoda do ślubu. Sędzia zmięszał się mocno. — A! dalibóg to prawda, to... może tego... lepiej nie czytać. — A! to pięknie — przerwał proboszcz — owszem czytać trzeba kiedy jest. — Cóż tam pisze? — pytał żywo major. — Hm odparł gospodarz obracając papier w ręku — coś jest wyraźnie — o! tu, o Dobrzyńskich, a tu znowu o Szuksztach; ale coś, djabli wiedzą... — Daj-no jegomość mnie — rzekł proboszcz — ja zobaczę. Czytał tedy półgłosem, sędzia zaś z majorem z obu stron stojąc, jeden z długą, drugi z krótką fajeczką, i napróżno nadstawiając uszy, do których niedość zrozumiałe dolatywały wyrazy, niespokojnym wzrokiem wpatrywali się w twarz proboszcza, aby z jej wyrazu przynajmniej coś mogli o treści pisma wnioskować. Za każdem wymienieniem nazwiska Szuksztów albo Dobrzyńskich, sędzia mrugał znacząco na majora, jakby chciał mówić — a co? widzisz, ja wiedziałem. Major namarszczony mocno i nachmurzony ruszał tylko wąsami, pykając fajeczkę. — No, cóż tam napisano? — spytał niecierpliwie. — To jest jakaś intromisya pana Szukszty wskutek komplanacyi między Dobrzynskiemi a Szuksztami do... — Hę? — pytał major — intromisya? wskutek komplanacyi; ale zmiłuj się... to nie są, żadne spokrewnienia? co? nie ma przeszkody do małżeństwa? hę? — Cha! cha! — śmiał się proboszcz — broń Boże, gdzież tam! — A no, to dzięki Bogu — przerwał sędzia wesoło — ale ja wiedziałem, że coś jest, tylko nie byłem pewny; zawsze to już widać sądzone było, żeby się pokrewieństwo znalazło, jak się teraz Szukszta ożeni z Joasią. — To jest, jak pan Szukszta weźmie intromisyę do Joasi — zaśmiał się proboszcz. — A widzisz — mówił major — kpiłeś z mego białonóżki, a to wszystko przez niego. — Jakto? — Aha, żartowałeś, że drandryga, że się do niego pary nie dobierze; a tu, panie, nietylko do białonóżki, ale z jego racyi i do twojej białoszyjki, Joasi, dobrała się para. Tak imćpan Czernik wyswatawszy córkę przyjaciela, już nie jako rezydent, ale jak mówił, qua colligat, zamieszkał w Wólce, i pod swój zarząd hodowlę koni objąwszy, co roku z niemi do Łęcznej przybywał, opowiadając z upodobaniem historyę swego białonóżki, którą tu, według narracyi jego, ze wszelkiemi podajemy szczegółami. IV. TRZEWICZEK. POWIEŚĆ NAJPRAWDZIWSZA. Vitam regit fortuna non sapientia. (Cicero). Gdybym chciał opisywać o tem, jako w dzień pogodny w południe słońce jasno świeciło, a o północy było ciemno; albo że gdzieś w teraźniejszych czasach bez własnej woli szlachcic jakiś z pradziadowskiego zagonu powędrował w świat; lub, że znalazł się i taki co z dobrej woli osiadł w mieście dla wysługiwania się naszym domowej hodowli Rotszildkom i wylizywania ich półmisków — zrobionoby mi niechybnie zarzut, i słuszny, że opowiadam rzeczy zwyczajne i całemu światu znane. Ale z drugiej strony, jeśli podam ku wiecznej rzeczy pamiątce wypadek niezwykły, gotów mię ktoś posądzić, że bajam niebywałe historye bez "daj-racyi, " jak mawiał niegdyś Jmp. Klemens Więckiewicz stary nasz rachmistrz Romanowski, który pamiętał jeszcze "mospanie" "nieboszczyka króla Jmci" i zawsze żałował że "mógłby był z nim mówić ale "bez daj racyi" niewypadało. Wszelako w opowiadaniu niniejszem jak racya ta, że wypadek który opisać zamierzam, nie zmyślony bynajmniej a zna go Wołyń cały, bo się przed trzydziestu kilka laty za naszej pamięci zdarzył. Szkoda żem nie jest Juliuszem Vernem, kto wie czyby mi się tu nie odkryło pole do obszernego trzytomowego przynajmniej, zaświatowego i międzygwiazdowego romansu (jak się o tem czytelnik zaraz przekona) ale będąc z Bożej łaski i własnych przekonań skromnym tylko szlacheckiego życia kronikarzem, trzymam się tej naszej ziemi i naszego zagona — wedle przysłowia "jak pijany płotu" i od razu wprowadzam czytelnika in medias res — nad Styr, w okolice zwaliskami licznych a wspaniałych świątyni Bożych świecącego Łucka. * * * Noc, z dnia 9-go na ro-ty Listopada roku 184* ciepła była i cicha, ale chmurna i tak ciemna, że podróżny dążący właśnie w stronę małego, w okolicach tamtych położonego miasteczka, nie mogąc widzić ani swych czterech koni, ani woźnicy i służącego którzy siedzieli na koźle, ani nawet nejtyczanki i zdając się na los a instynkt ulubionych kasztanków zamknął oczy, i — zmęczony dwudniową drodą drzemał szczęśliwie w tę i ową kiwając się stronę. Gościniec rzadko wybiegając na płaszczyznę, ciągnął się po większej części w głębi jeden po drugim następujących po sobie wąwozów. Już od godziny prawie, podróżni zaskoczeni nocą, posuwali się powoli, z obu stron drogi pomijając wsie i dwory, które położone wysoko na zawieszonych nad drogą urwiskach, znikając same w cieniach nocy, świeciły tylko w górze szeregami okien, jakoby nowe jakieś na czarnem tle nieba konstellacye. Nie było tu jednak nikogo co by się chciał w astronomią bawić. Pan drzemał, Kasperek też, służący naśladując go kiwał się na wszystkie boki, a przy mocniejszem tylko wstrząśnieniu oczy otwierał na chwilę; jeden Iwaś woźnica, na którym całe bezpieczeństwo jazdy polegało, czuwał sumiennie, usiłując coś widzieć; jakoż, niebawem potężnym w bok szturchaniem przerwał słodkie pana Kaspra marzenia. — Uch! — stęknął Kasper. — Już miasteczko widać — ozwał się półgłosem Iwaś. Kasper ziewnął najprzód szeroko i głośno splunął, ruszył się na Siedzeniu, poprawił czapkę i oczy przecierać zaczął zawzięcie. Bryczka tymczasem zadudniła po dylach w wielu miejscach w poprzek ulicy kładzionych, podobnież jak w samym Łucku, wreczcie wtoczyła się na rynek, kierując ku jedynej karczmie jaka się w miasteczku znajdowała. W oknach świeciło się rzęsiście, brama jednak w połowie tylko była otwartą. Bryczka stanęła Kasper z ciężkością wygramolił się z kozła idąc drugą połowę wrót otwierać; ledwie zaczęły skrzypieć wrzeciąze już doświadczone kasztanki szarpnęły się do zajazdu. Kuszono wreszcie, gwałtowne stuknięcie kół o wysoki próg i z progu tak podziałało skutecznie, że nasz podróżny rozbudził się w jednej chwili. — Ach! — stęknął, poprawiwszy się na bryczce — ależ to próg! opatrz tam Iwaś czy co nie pękło. No! — huknął głośno — dawajcie latarni, bo tu ciemno jak w piwnicy. Drzwi od szynkowej izby otworzyły się szeroko przy samej bryczce, która przed niemi stanęła; blask ze środka mieszkania i latarka z którą na progu ukazała się Karaimka, jasno sień i przyjezdnych oświeciły. Podróżny, młody i przystojny blondyn, już się zabierał do wysiadania, gdy wtem — jak gdyby osłupiał. Sięgając ręką do odpięcia u bryczki fartucha, spostrzegł leżący na nim, prześliczny, maluchny niebieski atłasowy — trzewiczek. — A toż co? — rzekł zwracając się do stojącego przy stopniach Kaspra; Iwaś obejrzał się z kozła i głową pokręcił z uśmiechem, Kasper nieco zaspany wcale nie wiedział o co chodzi. — Co? proszę pana — spytał. Podróżny wskazał na trzewiczek. — Zkąd to się tu wzięło? Kasper otworzył oczy szeroko, przypatrując się ciekawie i rękę już do ujęcia zdobyczy wyciągał, gdy go podróżny uprzedził, biorąc ją sam skwapliwie. — Nie wiesz zkąd się ten trzewiczek tu znalazł? — Kto jego wie! proszę pana — odparł służący ruszając ramionami; zdaje się u nas jego nie było... chyba może... Zawachał się. — Chyba co? — Może pan miał przy sobie, i zgubił — zauważał domyślny pan Kasper. — Et! osiał jesteś — rzekł pan z uśmiechem— tobym się ciebie nie pytał — no! — dodał — z nieba spadł, czy co? — A cóż? kto jego wie? — mruknął Kasper — rychtyk taki niebieski jak w naszym kościele u Matki Boskiej namalowany. Podróżny, który widział zapewne, oprócz parafialnego, wiele innych kościołów i wiele też inaczej malowanych trzewiczków, nie zdawał się podzielać zdania pana Kaspra; że zaś na ówczas, sławny dziś pan Juliusz Verne, o sławie literackiej nie marząc, prawdopodobnie, jak pospolicie mawiają: "jeszcze koszulkę w ząbkach nosił," nie mógł więc i nasz bohater także przypuszczać, żeby ten śliczny atłasowy trzewiczek był jakimś aerolitem czyli raczej aeropantoflem spadłym z przestrzeni niebieskich; z Marsa, Jowisza albo Venus planety. Że jednak należał on niezawodnie do jakiejś ziemskiej bogini — o tem wątpić nawet nie było podobna, tak był maleńki, kształtny i zgrabny. Ciekawość też podróżnego do wysokiego stopnia podbudzoną została; z trzewiczkiem w ręku, niesionym ostrożnie uszedł do izdebki gościnnej, i wszelkie przygotowania do noclegu zdawszy na zawodną nawet czasem domyślność Kasperka, zasiadł przy stoliku zadumany mocno, rozpatrując się w swojej zdobyczy. Czy też uważałeś kiedy szanowny czytelniku, że wszystko, począwszy od zwierzęcia, drzewa, kamienia — aż do mieszkań, budowli, sprzętów i drobiazgów domowych — słowem, każda rzecz na świecie na którą spoglądasz, zdaje się także patrzeć na ciebie i ma jakiś niby ludzki wyraz i fizyonomię sobie właściwą. Dla tego to nasz genjalny poeta mówi o owym cyprysie co jest "drzewem nudy." Zkąd to pochodzi? Wiele by o tem i szeroko rozprawiać można, ale o czemże ludzie nie rozprawiają?! dowiódł tego niegdyś ksiądz Vanini pisząc ów sławny traktat "utrum chimera bominans in vacuo possit comedere secundas intentiones," a ileż to mniej więcej podobnych traktatów drukuje się codziennie i w książkach i po gazetach! To pewno jednak, że każden przedmiot ma jakiś wyraz sobie właściwy, osobisty; z dwóch najzwyczajniejszych butów parzystych i razem noszonych, jeden będzie miał naprzykład minę wyraźnie wesołą i ujmującą, drugi kwaśną i zniechęconą. Trzewiczek też, który podróżny trzymał w ręku niezaprzeczenie zdawał się do niego uśmiechać — taki był jakiś wdzięczny i miły, że oczu od niego oderwać nie było podobna. Oglądał go więc szczęśliwy zdobywca skwapliwie, a niepoprzestając na stronie wierzchniej, zdradzającej dość wyraźnie prześliczne kształty drobniuchnej nóżki, która tam gościła, odwrócił na drugą stronę. Trzewiczek był świeży i bardzo mało noszony, pode szewka cieniuchna zachowała jeszcze znaną różowawo - źółtą barwę ale pod zgięciem palców wosk dość grubo nalepiony wskazywał świeżo woskowaną posadzkę i... taniec. Wniosek ztąd naturalny, że piękna właścicielka, musiała być młodą, pląsała ochoczo i bawiła się zapewne wesoło. Odkrycie nie kończyło się na tem; szczęśliwy los większą jeszcze daleko chował dla podróżnego naszego niespodziankę. Do wosku przylgnął silnie nadeptany papierek od różowego karmelka. Papier, jak wiadomo, wymowniejszym jest od wielu innych rzeczy ujawnił więc natychmiast, że karmelek pochodził od Lessla z Warszawy; podróżny nasz znał doskonale te litograficzne ozdoby liter wokoło napisu "Framboises" — ale, o dziwo! znalazła się wlepiona razem i podłużna, malutka z drukowanemi wierszykami karteczka, która o warszawskim pochodzeniu karmelka wcale już nadal wątpliwości nie zostawiała. Na kartce stał napis: "Przylgnęłam do Ciebie jak Majstrem, Bądź mego serca — policmajstrem!" Rzecz działa się właśnie w tych czasach, kiedy generał Abramowicz był policmajstrem stołecznego miasta Warszawy. Niewątpliwie przeto pod wrażeniem znanej powszechnie czujnej a niezmordowanej jego działalności, nadworny pana Lessla poeta, natchniony został do ułożenia tego pełnego myśli dystychu. W istocie — naznaczenie kogoś, serca swojego policmajstrem na wzór śp. generała Abramowicza, znaczyło to, powieszenie swych najskrytszych na samem dnie tego serca złożonych tajemnic, uczuć i myśli, poddanie się bezwzględne i najzupełniejsze. Prawdziwy genjusz tylko zdolny jest w dwóch wierszach tak dobitnie całą myśl swoją wyrazić; był to Lessloweni Virgiliusz przypominający ów sławny wiersz: "Nocte pluit totu, redeunt spectacula mane, Divisum Imperium cum Jove Caesar habet. " Miałbym tu obszerne pole, ba — step cały, dające treść przynajmniej na stronnic kilkanaście do opisania kwiecistym stylem, co nasz bohater, przeczytawszy ten wiersz karmelkowy, a patrząc na śliczny trzewiczek, marzył, co myślał, co wnioskował, co mógłby był pomyśleć, czego myśleć nie byłby powinien, jakie się w sercu jego rodziły czucia, jakie mogły albo nie mogły się rodzić i tak dalej, bez końca — pole to jednak, do szerokiej i głębokiej sprawy pozostawiam tkliwym piórom, mniej więcej młodych literatek wstępujących w zawód pisarski a protegowanych ( z powodu zniżonych honoraryów ) przez niektóre pisma nasze peryodyczne. Co do mnie, nadmieniam tylko, że podróżny nasz patrzył na ów trzewiczek z przyjemnością wielką, zamyślał się nad nim istotnie, mocno, ruszał głową, uśmiechał się — i wreszcie najstaranniej go obwinąwszy i upakowawszy ostrożnie włożył do podróżnej torby w wybranem miejscu bezpiecznem, aby nie był zgnieciony lub uszkodzony. Kasper tymczasem rzeczy rozpakował, łóżko posłał porządnie, podał samowar i herbatę, a zostawiwszy Pana w zadumaniu chodzącego po małej izdebce zajął się robieniem potrawki z upieczonego na drogę kurczęcia. Znalezienie się jednak owego tajemniczego trzewiczka na fartuchu od bryczki, i dla Kaspra nawet było zjawiskiem zbyt niezwyczajnem, aby o niem nie myślał; że zaś ta działalność mózgu była dla niego również rzadkim wypadkiem, zwykle zaś gdy się poczuł rozpierany myślami, objawiał je co najprędzej głośno, starając się niemi z ludźmi podzielić — i na ten raz przeto spotkawszy w sieni Iwasia zwrócił się do niego. — A to komedya z tym trzewiczkiem — rzekł wywijając rękoma — zkąd on się wziął? nie wiesz ty czasem? Iwaś ruszył jednem ramieniem. — Zkąd ja mam wiedzieć? cha! cha! — zaśmiał się — pewnikiem Kasper sam gdzieś zwędził dla Marysi, to mu wyleciało z za pazuchy — a gdzie drugi? — At gadasz i głupiś — odparł Kasper — coby Marysia z takiemi trzewikami robiła, na dwa palce włożyć, to musi być jakiś dziecinny. — A no, to co? — zauważał krotochwilny Iwaś — toby się na potem zdały. — Et, gadanie, ale zkąd on się znalazł na fartuchu ? — Może nasz pan zgubił — wziąwszy na ne zabud' od marszałkówny. — Ale! — co ty znasz?! albo to panowie takie rzeczy biorą? ot, żeby tak rękawiczka, to się trafi, albo — dodał robiąc słodką minę — trochu włosów weźmie, to — to ale! — Cha! cha! cha! — zaśmiał się Iwaś — to nasz kucharz w przeszłym tydniu pewnie od Kaspra na pamiątkę całą garść z czupryny naciągnął. — Bodaj ciebie — ee — to, zaczął Kasper, ale w tej chwili zaturkotało przed karczmą i zaczęto silnie stukać we wrota. Znowu otworzyła się paszcza karczemna, w którą też zaraz wjechała nejtyczanka podobna do pierwszej, cztery konie — ale siwe — pan, woźnica i służący; Karaimka żydówka, jak przed tem, wyszła z latarką, a nawet przyjezdnemu również wysoki próg w bramie, wcale się nie podobał, i kląć zaczął siarczyście. — Jest stancya ? — zawołał, zwracając się do żydówki. — Nu, czemu nie ma być? — Osobna? — Jeszcze lepiej jak osobna! — Jakto lepiej — kiedy ja osobnej chcę. — Na co wielmożnemu panu osobna? tam tylko jeden pan nocuje. — Kto? — Nu — obe ja wiem? — z daleka. Drzwi od pokoju gościnnego, położonego wprost izby szynkowej na drugiej stronie kurytarza, otworzyły się w czasie tej rozmowy, stanął w nich nasz pierwszy podróżny i rzucił okiem na nowoprzybyłego. — Antoś Rzeczycki! — zawołał głośno. Nowy gość, młody, żywy, bronet nie wielkiego wzrostu odwrócił się szybko. — Gerwazy Galicki! — wykrzyknął — jak mi Bóg miły! a to! zkądżeś się tu wziął? — Chodź - no, chodź — rzekł pan Gerwazy — u mnie już i samowar kipi. Ściskając się serdecznie wbiegli oba do izby gościnnej. — No — mówił żywo Antoni, rzucając czapkę i rękawiczki — góra z górą się nie zejdzie, to pokazuje się wielka prawda, a człowiek z człowiekiem zawsze może. Wszakże to my od czterech lat jakeśmy wyszli z uniwersytetu dotychczas jeszcześmy się nie widzieli. — Cóż dziwnego — odparł pan Gerwazy — ty gdzieś na Polesiu siedzisz, ja aż do przeszłego roku byłem w Królestwie, przy ojcu. — A teraz? — spytał Antoni. — Od roku wziąłem dzierżawę na Wołyniu, mój brat młodszy został w domu, ja chciałem trochę własnego chleba skosztować. A ty co? — spytał. — A cóż? — odrzekł pan Antoni — no, gospodaruję na ojcowiźnie, mam matkę i ciotkę przy sobie. — Ożeniłeś się? — Ja ? — zaśmiał się — a to mnie do czego ? będzie czas, jak postarzeję, a ty? Pan Gerwazy pokręcił wąsa i uśmiechnął się lekko. — No... niby — odparł — tak... na wpół... — Jakto ? — zawołał Antoni — połowę żony wziąłeś, czy połowę posagu? — Jeszcze ani jedno ani drugie, ale jeździłem właśnie teraz do ojca po błogosławieństwo — no, i wracam... na zaręczyny. — A to ci pilno! Cóż, piękna? bogata? jak się nazywa? — pytał się żywo kolega. Gospodarz nalewał już herbatę. — Siadaj i pij — odrzekł — opowiem ci zaraz. — Dobrze, siadam, a gadaj mi bom ciekawy, najprzód kto ona jest, jak się nazywa? — Nazywa się panna Wanda Kociubińska. — Co ty mówisz?! — zawołał pan Antoni, zrywając się ze stołka — toż to moja cioteczna siostra. — Doprawdy? — rzekł zdziwiony pan Gerwazy — nie wiedziałem nic. — Ale tak, tak — powtórzył Antoni — cioteczno rodzona siostra; wprawdzie nie widziałem jej od lat dwunastu, byłem w szkołach w uniwersytecie a to kawał drogi, aleśmy się znali od dzieciństwa, oho! pamiętam ją doskonale. Nie raz jakeśmy się posprzeczali nadawała mi szturchańców tyle, że do śmierci ich nie zapomnę — bo to, żywe było jak iskra. Cóż? ładna panna się z niej zrobiła? hę? — Bardzo ładna — odparł pan Gerwazy — brónetka, figura śliczna, żywa, śmiała, konno jeździ doskonale... — Wybornie — przerwał Antoni — będziemy szwagrami. Ale, powiedz-że mnie, ty tam gdzieś chyba koło nich mieszkasz, niedaleko Żytomierza? — A, tak, o półtorej mili. — Kiedyż wasze zaręczyny? — No, tego wiedzieć na pewno nie mogę, sądzę że za parę tygodni. — Jeśli tak, to ja przyjadę na pewno. Pan Gerwazy wyciągnął rękę. — Słowo? — spytał. — Daję słowo, niezawodnie. Jakże! zaręczyny siostry ciotecznej i najlepszego przyjaciela mego i kolegi. Cóżby to było żebyście mnie za drużbę nie wzięli. Przyjaciele uściskali się serdecznie; rozmowa potoczyła się dalej żwawo i wesoło, a że w niej nie wszystko koniecznie godnem było utrwalenia na bibule i podania do wiadomości powszechnej — przeto nie naśladując wcale ani Kasperka ani Karolka chłopca pana Antoniego, nie będziemy jej bynajmniej podsłuchywali. Nazajutrz rano, koledzy, pożegnawszy się i ucałowawszy najserdeczniej na cztery boki wyrażali z noclegu, każdy w swoją stronę. Zanim do dalszego opisu wypadków przystąpimy, winniśmy poznajomić czytelnika z rodziną przyszłej narzeczonej pana Gerwazego, a raczej, z domem szanownego marszałka Kociubińskiego, szczęśliwego ojca panny Wandy i dziesięcioletniego psotnika Ignasia. Tyle już razy wołyńskich marszałków opisywano, że prawdziwie miałbym ochotę uwolnić się od tego obowiązku, ale jakże zamilczeć o tak ważnej w opowiadaniu naszem osobie? pomijać go nie możemy choćby i dla tego, że sąsiad nawet żaden wrót pana marszałka nie pomijał, znajdując tam zawsze i obiadek dobry i partyjkę preferansa i wesoły humor gospodarza, którego nie przewyższał nikt w całym powiecie pod względem zamiłowania i umiejętności w urządzaniu różnorodnych rozrywek, polowań, obiadów, śniadań, podwieczorków, a szczególnie illuminacyi, od których raz nawet spaliła mu się stara stodoła. Pan marszałek wzrostu był średniego, lat do pięćdziesięciu ale zdrów, czerstwy i żwawy, trochę łysy i gruby wprawdzie, nie miał jednak ani jednego siwego włosa na głowie ani w bakenbardach — wąsów bowiem nie nosił, po francuzku mówił wybornie, po rusińsku jak chłop, po polsku niegodziwie; nie wiele się w tem wszystkiem różniąc od swoich współpowietników i sąsiadów. Panna Wanda, śliczna, dwudziestokilkoletnia ukochana ojca pieszczoszka, wzrostu była nie małego, żywa i bystra niezmiernie, ruchy miała wprawdzie nieco żołnierskie i sztywne, mówiła mniej głośno niż ojciec, każde r podwajając i naciskając silnie, konno jeździła jak huzar — ale oczy zato!! czarne jak dwa duże węgle, jeśli chciały być słodkie i miłe — nie było sposobu oprzeć się ich sile. To też, i pan marszałek nawet był najniższym służeczka Wandziuni, a choćby — jak niegdyś mówiono — zażądała szybki z okna lub kafelki z pieca, wszystko było na jej usługi. Pan Gerwazy, jako sąsiad nowoprzybyły, poznajomiwszy się wkrótce po osiedleniu, uczęszczał niekiedy do domu marszałka, ale spokojny z natury i dość poważny, do robienia też projektów ożenku nie był wcale skromnym. Panna lubo mu się bardzo podobała od razu, nie posuwał się jednak do niej widząc przed bogatą marszałkówną całą młodzież na klęczkach; i chociaż sam nie miał być od niej zapewne uboższym, jako mało znany w okolicy nie chciał się na dostanie odkosza naażać. Ta właśnie między całą młodzieżą wyjątkwo zimna postawa pana Gerwazego, nie mniej jak umysłowe i zewnętrzne niezaprzeczone zalety, zwróciły na niego uwagę pięknej panny. Dziwiło ją to, że mógł się znaleźć ktoś, co przed nią czołem nie bije, a przytem taki ukształcony i przystojny młodzieniec jak pan Gerwazy. Zaczęła go ścigać oczyma, czego się wszelako szczęśliwy sąsiad ani nawet domyślał. To jeszcze bardziej podrażniło pieszczoszkę, zajęła się nim na prawdę z całą żywością uczucia i siłą właściwą jej charakterowi. Trzeba było coś radzić — pewnego więc dnia znalazłszy się z ojcem sam na sam, rzuciła pytanie niby od niechcenia. — Czemu papcio nie zaprasza do nas częściej pana Galickiego? — Hę? — mruknął zdziwiony nieco marszałek — tego... tego dzierżawcę ?! — Tak, pana Gerwazego. — Hołysz jakiś, proszę ciebie, wołokita, przybłęda, no, bywa, to bywa — cóż ja go będę zapraszał! — To barrdzo ukształcony człowiek, i barrdzo przyjemny. Marszałek wypuścił z ust ulubioną antypkę z wielkim bursztynem. — Co? może ci się podobał? a to pięknie! — Niech się papcio nie gniewa — odrzekła panna — że mi się dość podobał, nie zaprzeczam, ale nie jestem taka nieroztropna, żebym się znowu zakochała na ślepo. — Otóź-to, mądrze... — Niechże papcio słucha. — Słucham, no, cóż ? — Mamy w Królestwie znajomych i krewnych, niech papcio do cioci napisze, żeby się coś o nim przecie dowiedzieć. — Jakto? naprawdę? oświadczył ci się? a to bestya! — Ale cóż papcio plecie! gdzie tam! ani myślał, rzadko kiedy słowo nawet raczy przemówić. — Cha! cha! — zaśmiał się marszałek — ma rozum, no, to do czegoż to wszystko. — Dobrze wiedzieć — mówiła panna Wanda — na przypadek. — Moja Wandziuniu — przerwał ojciec, zbierając się na powagę — jabym wolał żeby było... jakoś... bez żadnych przypadków. Co bo ci znowu do głowy przychodzi! Uśmiechnęła się piękna marszałkówna. — A cóż papci szkodzi napisać? Ja bardzo proszę, ciekawa jestem kto to taki. — Oj! ta wasza ciekawość, chyba myślisz że... — Ja myślę kochany papciu — przerwała śmiało panna — że jeśli, tak jak mówią ludzie, pan Gerwazy jest z dobrej rodziny... majętny, to... gdybym miała iść za mąż — na prawdę — chyba za niego. — Ależ — fi, fi, moja Wandziuniu, dajże pokój, nie cierpię go, niepodoba mi się, udaje jakiegoś sęsata — at! Wandziunia zaczęła ściskać ojca serdecznie. — Ee, rozgrzeszy się papcio, jak się pokaże że to partya dobra. — Ale kiedy sama mówisz że on o tobie nie myśli. — O! cóż to znaczy? nie myśli teraz, ale jak ja zachcę, pomyśli; niech papcio pisze. — No, no, już napiszę kiedy chcesz koniecznie; ale proszę ciebie żadnych awansów nie rób — bardzo proszę, żadnych... Piękna panna złożywszy jeszcze jeden pocałunek na marszałkowskiej łysinie, wybiegła żywo. — No! — mruknął sam do siebie pan Kociubiński — tym pannom to djabli wiedzą czego się zachciewa. W parę tygodni po owej rozmowie nadszedł pożądany list z Królestwa. Panna Wanda poznawszy pismo ciotki wbiegła z nim do gabinetu ojca. Nowiny były ze źródła wiarogodnego; donoszono że rodzice pana Gerwazego są poważani powszechnie, że on sam znany jest z najlepszej strony i gdyby chciał mógłby się świetnie ożenić, nareszcie, podawana wysokość majątku jaki rachowano iż po rodzicach odziedziczy, wyrównywała niemal całej fortunie pana Kociubińskiego. Marszałek kończąc czytanie, przechylił głowę, wydął usta i zrobił minę wielce poważną; panna Wanda uśmiechała się zwycięzko i gdy ojciec list składał, klasnęła w dłonie. — A co ?! widzi papcio! — Moja Wandziuniu — odrzekł ojciec — ja bo ci zawsze mówiłem że to jest człowiek bardzo przyzwoity — on mi się od razu nadzwyczaj podobał, bardzo go polubiłem, dla tego zapraszałem go żeby u nas bywał. — Cha! cha! cha! — zaśmiała się panna — papcio przecie mówił, jakiś przybłęda... — No, no, cóż? — przerwał żywo ojciec — wielka rzecz! tak się mówi, zwyczajnie... bo przy- był w nasze strony z daleka ale ja od razu poznałem że to jest człowiek... tego... Tłomaczenie szło ciężko, ale Wandziunia nie czekając końca pobiegła do swego pokoju unosząc list cioci, który raz jeszcze chciała uważnie sama przeczytać. Tak zapewniwszy się ostrożna panna Wanda, mogła już bezpiecznie użyć wszelkich zabiegów i ponętnych wabików aby przyciągnąć pana Gerwazego ku sobie. Zadanie wcale trudnem nie było, gdyż od pierwszego wejrzenia podobała się ona była młodzieńcowi. W krótkim więc bardzo czasie przyszło zbliżenie się wzajemne i... oświadczyny. W ślad za tem, nastąpiła podróż Galickiego do rodziców; poznaliśmy go właśnie kiedy powracał, owej pamiętnej trzewiczkowej nocy i zjechał się był z kolegą i przyjacielem swoim panem Antonim. * * * We dwa tygodnie potem, niezwykły ruch panował w rezydencyi pana marszałka, było to na parę dni przed zaręczynami, które obchodzić miano po dawnemu, huczno, lndno i szumnie, z muzyką, solennem błogosławieństwem i oracyą księdza proboszcza, oraz z nieuniknioną u marszałka illuminacyą. Jednem słowem przygotowywał się akt ważny stanowiący niby pewien już rodzaj ślubu, albo raczej duchowego małżeństwa. Tłómacząc zaś to według dzisiejszych poetycznych pojęć, zawarcie kontraktu, czyli umowy; tak jak my naprzykład, z lekiem lub Szmulem piszemy kontrakt na dostawę pszenicy, na ten a ten termin, po umówionej cenie. Na zadatek pan Icek daje brudne papierki, państwo młodzi zaś — czasem — dają sobie buzi. Chociaż, różnie na świecie bywa, trafia się że nawet niektórzy na upoważnienie księdza nie czekają — za prawidło jednak przyjęto, że tutaj zadatki miejsca mieć nie powinny z powodu trudności zwrotu w razie zerwania kontraktu. Jak było między panną Wandą i panem Gerwazym nie wiemy, to pewno że się Galickiemu panna podobała, że się nią zajął mocno, a jednak, co raz bliżej poznając wypieszczoną Wandziunię, czasem — czasem gdy się jej piękne czarne brwi zsunęły, gdy mocno zacisnęły się różane usteczka — niespokojność jakaś ogarniała pana Gerwazego i dreszcze przechodziły po skórze, Nieumiał sobie zdać z tego sprawy, zawsze była ona piękną, zawsze mu się podobała niezmiernie, z tem wszystkiem wyraz jaki jej twarz niekiedy przybierała, był po prostu — strasznym, niepokojącym, zdradzającym niezbadane jeszcze dla niego tajniki serca pięknej narzeczonej. Powszechnie utrzymywany axiomat jakoby miłość miała być ślepą, nie jest koniecznie i zawsze prawdziwym; namiętność istotnie zasłaniać jej może oczy, ale są chwile w których rozwaga i rozum uchylają ową zasłonę. Przychodzi to wtenczas, gdy ubóstwiony anioł zapominając o swej nadpowietrznej roli zdradza niejakie ziemskie i ludzkie słabostki. Ztąd naturalny wynika wniosek, że im gdzie mniej jest udania, a więcej prostoty, tam — mniej też rozczarowań, wątpliwości i zawodów, a więcej szczerego, żadnym zmianom nie podlegającego uczucia. Dla pana Gerwazego, który był człowiekiem rozważnym, gdy anioł jego częstokroć w popędach swych i uczuciach hamować się nie umiał, chwile uchylania się oślepiającej zasłony przychodziły niestety, tem częściej, im bliżej był osiągnienia swych gorących życzeń. Szedł jednak do celu śmiało, pocieszając się w chwilach zwątpienia, że zbyt różne może usposobienia przyszłych małżonków sama siła uczuć wzajemnych do zgodnego tonu doprowadzić potrafi. Wszystko więc szło zwyczajną koleją; sławny pan Antoni nadjechał w porę i razem z narzeczonym bawili w domu marszałka. Chwile te, najmilsze w życiu i najwięcej zapewne dla każdego mające uroku, spędzano tęż rozkosznie i wesoło. W przeddzień mających się odbyć solenności, pan Gerwazy z Antonim zaledwie o godzinie 9 - tej rano ze snu głębokiego zaczęli oczy przecierać — czemu dziwić się wcale nie należy zważywszy, że ochocza zabawa przedłużyła się była wczoraj aż do trzeciej w nocy. W łóżkach jeszcze przeciągając się i ziewając leżeli oba panowie, gdy do pokoju ich wpadł jak wicher, Ignaś, braciszek narzeczonej, zawsze hałaśliwy, rozbujały i psotny. — Dzień dobry wujaszkowi, dzień dobry panu Gerwaziowi — wołał skacząc od jednego do dru- — Wie pan — paplał żywo, zwracając się do przyszłego szwagra, załamując ręce tragicznie — stara madame odebrała mi cukierki co miałem od pana, pewno sama będzie się opycha d a mnie nic nie da. O! jak drugi raz dostanę, tak schowam, żeby ich ani, powąchała. Może pan masz jeszcze cukierki ? — dodał przymilając, się i ściskając za szyję pana Gerwazego. — Nie mam, jak cię kochamwszystkie oddałem, ale guwernantka nie zje. sama będzie ci dawać powoli.. — O! powoli, po kruszynce, ja nie chcę, ja chcę dużo, bardzo dużo; może gdzie u pana choć jeden się został? — Mówię ci że niemam, oddałem całą paczkę, jak była; nawet te, co się, rozsypały w torbje, po- zbierałam. — Może tam jeszcze co zostało?! - wykrzyknął Ignaś — i pędem rzucił się do torby dróżnej która leżała na stole. Torba była duża I ciężka, malec ruszyd jej nie mogąc wskoczył na stół jak małpeczka, i rozpoczął rewizyę tak gorliwą że podobnej nie powstydziliby się nawet nasi graniczni brodaci i fartuchowi strażnicy. Panowie śmiali się serdecznie, patrząc na dąsy Ignasia przy bezskutecznem poszukiwaniu. Już wszystkie prawie pana Gerwazego drobiazgi wyrzucone leżały na stole, gdy chłopak Wyciągnął paczkę małą starannie związaną. niętą papierem. — Są! są! to pewno cukierki !! — wołał uradowany — i począł szybko rozwijać. Pan Gerwazy w tej chwili usiłował przypomnieć sobie coby w tej paczce być mogło, najzupełniej bowiem o niej zapomniał i ani wiedział co w sobie zawierać może. Uśmiechał się sam zaciekawiony patrząc na rozrywanie cienkich sznureczków i pilne dobywanie się do środka, Ignasia, gdy ten zawołał głośno: — Aj! a! aj! jaki śliczny trzewiczek!! i pokazując, podniósł go do góry. Na ten widok pan Gerwazy zmięszał się mocno; myśl jak błyskawica przeleciała mu po głowie, wykazując całą niestosowność znajdowania się ślicznego, lubo nieznaj ornej właścicielki trzewiczką w jego torbie, w domu narzeczonej, przed zarę- — Czyjże to taki piękny trzewiczek - zapytał pan Antoni. Uśmiechnął się nieco pan Gerwazy — Wiesz... że... dalibóg nie wiem. — Jakto, nie wiesz?! cha, cha, cha! — zaśmiał się kolega — dobryś! powiedz że się niechcesz przyznać, no, to mniejsza o to, ale żebyś nie wie- dział?!... — Ale nie wiem — powtórzył pan Gerwazy — daję ci na to słowo honoru. — Jakto być może ? chowasz w torbie pa- miątkę i to, dodajmy bardzo poufałą — i chcesz żebym ja uwierzył że nie wiesz... od kogo! — Bo tak jest; pozwól mówić, opowiem ci całą historyę od początku do końca. Tu pan Gerwazy zaczął opisywać podróż swoją, całe zdarzenie z trzewiczkiem, aż do spotkania się z kolegą w miasteczku. Rzeczycki słuchał, milczał i pokręcał głową, machnął wreszcie ręką niechętnie. — Ha — rzekł, wysłuchawszy do końca — jeżeli chcesz żebym uwierzył... no... to muszę wierzyć. Gdy pan Gerwazy do żywego podrażniony niedowierzaniem przyjaciela, wszelkich starań dokładał, aby go o prawdziwości swego opowiadania zapewnić, nie uważano, że swawolny Ignalek jednym susem zeskoczył ze stołu i pędem, jak zwykle, wybiegł z pokoju unosząc niebieski trzewiczek. Tę psotę jednak wkrótce spostrzegł pan Antoni. — Aha! — zawołał — ale twój ten nadziemski pantofelek, zdaje mi się że Ignaś pochwycił i ręczę że go do Wandzi poniesie. Zbladł pan Gerwazy. Gonić? było już za późno; panowie zresztą oba znajdowali się jeszcze zbyt mało ubrani. W istocie, położenie Galickiego, znając żywy charakter jego narzeczonej, wcale nie było do pozazdroszczenia. Ale rzecz się stała, należało mężnie stawić czoło przeciwności. Panowie ubrali się szybko i podążyli na śniadanie. W sali jadalnej jednostajnym szmerem syczał pękaty samowar, kawa, herbata i przekąski czekały przygotowane, nie było jednak nikogo. Przeszli do salonu. Drzwi wiodące ztąd do gabinetu panny Wandy, za którym był jej pokój sypialny, stały zamknięte, — Zawcześnieśmy przyszli — rzekł pan Antoni — wszyscy śpią jeszcze; może marszałek już się obudził, chodźmy do niego. — Idź, ja tu poczekam — odparł pan Gerwazy, i zamyślony przechadzać się zaczął po salonie. Przeczuwał że go czeka nie miłe i trudne zadanie wytłómaczenia się przed narzeczoną z posiadania zapomnianej w torbie tak dziwnej pamiątki Z niedowierzania Antoniego mógł już, nie bez słuszności, wnioskować o ile panna Wanda trudniejszą się jeszcze do przekonania okazać może. Niespokojny, rad był już jaknajprędzej przebyć tę ciężką chwilę, która go nieomylnie czekała, łudząc się niejaką nadzieją, że może Ignaś zdobyczy swej, siostrze nie pokazywał. Złudzenie to jednak trwało nie długo; drzwi od przyległego gabinetu szarpnięto żywo, w progu stanęła piękna narzeczona pana Gerwazego; rzuciwszy nań okiem zwróciła się szybko wstecz, do swego pokoju. Zaledwie miał czas pan Gerwazy ku drzwiom parę kroków postąpić, gdy panna Wanda z powrotem wybiegła żwawo, trzymając w ścieśnionem ręku nieszęśliwy trzewiczek. Twarz jej była blada, między ślicznemi czarnemi brwiami rysował się lekki cień jakiś złowrogi. różowe usteczka przybrały wyraz szyderski. — Co to jest? — spytała krótko, zduszonym nieco głosem, jakby jej oddechu brakło, przeszywające wejrzenie utkwiwszy w panu Gerwazym. — Bardzo dziwny wypadek — odparł zapytany, przymuszając się do uśmiechu i udanego spokoju. — Dziwny wypadek?! — podchwyciła żywo panna — a ! a !. ciekawam bardzo... jakiż te ten wypadek? Nastąpiło więc znowu, po raz drugi już tego rana, opowiadanie całego zdarzenia. Wandziunia milcząc, a mnąc i skręcając w obu rękach nieszczęśliwą zdobycz słuchała z szyderskim, wcale nie anielskim uśmiechem. — I pan mi każeż wierzyć w te brednie? — zawołała drżącym głosem, gdy kończył, a twarz jej silne okryły rumieńce. Narzeczony pochylił głowę i ręce rożstawił — Mówię co jest... ca było... a! jeśli nie zasłużyłem na wiarę... — Cha, cha, cha! to są bajki z tysiąca nocy... ale ja chcę prawdy — dodała tupiąc nogą — chcę całej prawdy, przeszłość należy do pana, ale mi ją wolno znać... zwłaszcza jeżeli się po niej chowają tak drogie pamiątki! — Panno Wando — błagał narzeczony -- przysięgam pani na wszystko żem najświętszą prawdę opowiedział — trudno żebym wymyślił to, czego nie było. — Tak?! — cofając się nieco, rzekła panna Wanda — i nic się więcej nie dowiem? — Cóż mam innego powiedzieć? westchnął zrozpaczony pan Gerwazy. — A! tego się nie spodziewałam! — wykrzyknęła z iskrzącym wzrokiem zapłoniona od gniewu panna, chowajże pan sobie tę szacowną relikwię! To mówiąc, a zapominając się w uniesieniu, cisnęła niebieskim trzewiczkiem — w samą twarz panu Gerwazemu i pędem wybiegła z salonu zatrzaskując drzwi po za sobą. Galicki w osłupieniu, stał jakby skamieniały, łzy mu się w oczach zaszkliły, z załamanemi rękoma patrzył, nieruchomym wzrokiem na leżący, przed nim trzewiczek, który zgięty w pół i zgnieciony z rozrzuconemi dwoma wstążeczkami, zdawał się wyraźnie jako niewinna śliczna ofiara, błagające do swego wybawcy wyciągać ramiona. I tak był ładny a pełen wdzięku, że nasz młodzieniec widząc w nim własnych uczuć wzgardę i pokrzywdzenie, schylił się i podjął go ostrożnie, teraz już jako; rzeczywistą dla siebie pamiątkę. Smutny, zamyślony, przybity, wolnym; krokiem wyszedł z salonu udając się do swego pokoju. Zasłona, którą miłość szczęśliwym kochankom narzucać zwykła na oczy, uchyliła się znowu z przed oczu pana Gerwazego — — i ujrzał pieszczoną Wandziunię taką, jaką wnosić należało, że będzie mając lat czterdzieści... wstrząsnął się cały. Kasperek łóżko właśnie pościełał i sprzątał w pokoju. — Rzeczy wszystkie pakować zaraz — rzekł krótko — i niech Iwaś natychmiast zaprzęga. Kasperkowi nietylko oczy ale i usta nawet otworzyły się tak szeroko, że wygodnie przejsćby tamtędy mogły co najmniej, dwie obok, dzisiejsze warszawskie bułeczki. — Pa... pakować?! — wyjąknął. — Tak — powtórzył Galicki. W tej chwili żywym krokiem wbiegł pan Antoni. — Co się stało? — spytał niespokojnie. Pan Gerwazy całe zajście opowiedział dokładnie, przyjaciel skrzywił się i ruszył ramionami. — Ale bo, proszę ciebie — rzekł — ja ci powiem otwarcie, nie wiem dla czego się ukrywasz? Masz jakąś dawną, przypuszczam pamiątkę, zapomniałeś może o niej, czemuż prawdy nie powiedzieć ? — Mój drogi — przerwał Galicki — nie wiem już co mam mówić ? Przypomnij sobie czego nas uczono, że prawda jedna jest tylko; tę jedną i jedyną dałem, drugiej nie mam. Jeśli mnie jeszcze nie wierzysz, to zapytaj się moich ludzi. Uśmiechnął się pan Antoni i schylony do uch a przyjaciela szepnął znane przysłowie: Masz cyganie świadki ? Mam żonę i dziatki. — A! — usuwając się żywo, oburzony, zawołał pan Gerwazy — wybacz mi mój Antosiu, zapomniałeś się, za kogoż mię masz posądzając żebym już i służbę do podobnych tajemnic przypuszczał. Przyznam ci się... że... tegom się po tobie nie spodziewał. Rzerzyćki, z zachowania się samego, ze szczerej a szlachetnej postawy pana Gerwazego, spostrzegł że koncept przyszedł mu nie wporę, że omylił się i uchybił przyjacielowi, że zatem, opowiadamy wypadek jakkolwiek niezwyczajny, musiał wreszcie być prawdziwym. Zaczął go więc ściskać i przepraszać. — Wierzę ci już, wierzę najzupełniej — mówił żywo — ale czemuś mi o tem wtenczas nie mówił na noclegu ? Bylibyśmy opowiedzieli potem Wandzi, i nie przyszłoby do tego co się stało. — Nie mówiłem ci, bo zapomniałem; ucieszyłem się spostrzegłszy ciebie, wyleciało mi to z głowy. No, stało się — dodał z westchnieniem — wszystko zerwane... odjeżdżam. — Ale zlituj się — przerwał kolega — to niepodobna, posprzeczaliście się, to się pogodzicie, wielka rzecz! chodźmy do Wandzi razem. Zawahał się pan Gerwazy. — Po co się mam narażać na nową nieprzyjemność, ona mi nie uwierzy. — Ale to być nie może — nalegał Antoni — zrób to dla mnie i chód popróbować, przecie trzeba, chodźmy. Milcząc, Galicki dał się prowadzić. W salonie pusto było jak przedtem; ale co gorzej, drzwi od gabinetu marszałkównej okazały się zamknięte na klucz; słyszeć się tyłko dawał dźwięczny ale gniewliwy głos Wandziuni, strofującej pokojówkę swoją z surowością coraz wzrastającą. Niedyskretny a żywy pan Antoni przyłożył oko do dziurki ód klucza. -- Zmiłuj się — zawołał spostrzegając to pan Gerwazy i biorąc Antoniego pod ramię — mamy iść to chodźmy, ależ... podglądać... podsłuchywać... zastukaj... W tej chwili głos pięknej Wandziuni zabrzmiał donośniej, a w ślad za tem, jak piorum po błyskawicy słyvhać było głośne jakieś kłaśnięcie, i, natychmiast lamentujące chlipanie panny służącej. Poprzestając na dobroczynnym zmyśle słuchu, nie potrzeba była wcale trzymać oka u dziurki od klucza — jak to uczynił był z początku pan Antoni — ażeby odgadnąć co się za drzwiami działo. Policzek wymierzony pucołowatej Franusi pulchną a zbyt żwawą rączką pięknej Wandziuni, tak miał dźwięk sobie właściwy i tak był donośnym, że w trzecim pokoju byłoby go można wybornie usłyszeć. Stało się to wszystko w tak krótkiej chwili, że pan Antoni nie miał nawet czasu do drzwi zastukać, co też byłoby teraz zupełnie zbytecznem. Działanie bowiem pięknej rączki Wandziuni nie tylko w jej pokoju ale i po za drzwiami miało skuteczność prawdziwej elektrycznej iskry. Jeszcze nie przebrzmiało donośne, zasłyszane przez młodych panów, echo kiedy,: pan Gerwazy znalazł się już w swojem mieszkaniu, z gorączkowym pośpiechem pomagając dziwującemu się zawsze Kasperkowi do składania i pakowania rzeczy. Tuż za nim wbiegł zadyszany pan Antoni, i nie mówiąc już ani słowa rzucił się na kanapę. Twarz jego i postawa wyrażały tak dziwacznie splątane uczucia, zawodu jakiegoś, zdziwienia i żartobliwego przestrachu, że w każdym innym razie, widząc go pan Gerwazy nie mógłby się był żadną miarą powstrzymać od śmiechu. Galicki jednak nie widział nic w koło siebie, nadto był wzruszony tem wszystkiemi co go spotkało. Miłosna owa zasłona na ten raz nie uchyliła, się już tylko z przed jego oczu na chwilę, lecz zsunęła się i spadła na zawsze, a wraz z nią upadły złudne widzenia i bieluchne skrzydełka, któremi bujna wyobraźnia kochanka ozdabiała złą w gruncie i samowolną dziewczyny, przekształcając ją na wymarzonego anioła. Drżącemi rękoma pakując torbę podróżną skwapliwie pochwycił swój niebieski trzewiczek, wydał mu się on teraz prawdziwie zaklętym jakimś zbawczym talizmanem. Obwijał go i pakował z takim staraniem, że pan Antoni mógłby już nie bez słuszności posądzić, iż jest dla pana Gerwazego istotnie skarbem największej ceny. Gdy Kasperek z tłómokiem znalazł się już za drzwiami, pan Antoni ruszył się, przeciągnął na kanapie, westchnął głęboko i zwrócił się do przyjaciela. — Wiesz co? nie spodziewałem się tego po Wandzi — hm — dodał z cicha — wprawdzie była ona żwawa i za młoda, kiedyśmy się jeszcze dziećmi znali, naciągnęła mi nie raz czupryny nie mało, myślałem jednak że się przecie zmieniła. Machnął ręką. — Ale co będzie z marszałkiem? — spytał. — A nie wiem — odparł obojętnie pan Gerwazy. — Będzie awantura. — Niech będzie, ja na wszystko jestem przygotowany. — A jak on cię wyzwie? — Będę służył. — Jak Boga kocham, będą z tego historye! — Cóż robić?! — Bo uważasz — mówił Antoni — ja jestem pewny że i Wandzia będzie tego żałować. Pan Gerwazy uśmiechnął się i ruszył ramionami. — Trudno! — odparł po chwili — ja na to nic nie poradzę; że się nie wrócę, za to ci honorem ręczę. Marszałek wątpię żeby miał ochotę zaglądać do pistoletowej lufki, sama panna Wanda pewnoby na to nie pozwoliła, ale jeśliby w takim razie obowiązek ten chciano powierzyć... tobie, jako najbliższemu krewnemu... będziemy mieli trudne zadanie do rozwiązania. — A to ślicznie ! — Zawołał Rzeczycki — żebym ja, djabli wiedzą za co, miał się strzelać z przyjacielem i najlepszym moim kolegą... upadam do nóg! — Ale panna Wanda cię lubi, i ma wielki wpływ na ciebie; tego się zaprzeczyć nie możesz, jeśli ona ci każe... — Racya! a któż mi każe słuchać. — Wiesz dobrze — mówił pan Gerwazy — że ja się pojedynku nie lękam, ale... żalby mi było tracić... przyjaciela. Rozmowę przerwał Kasperek oznajmiając że do drogi wszystko już gotowe. Pan Gerwazy spiesznie pożegnał kolegę i wskoczył do sanek, które wnet porwane szybkim kłusem dzielnych biegunów, cicho i i w mgnieniu oka zniknęły z dziedzińca. Marszałek i kilku z dalszych stron przybyłych gości, spali jeszcze snem sprawiedliwych albo podpiłych, kiedy już pan Gerwazy mknął raźnie gościńcem ku swojej siedzibie. Co się stało po ich przebudzeniu? nie wiemy; w parę dni jednak po wypadkach, któreśmy opisali, we dworku Galickiego zjawił się pan Antoni. Żwawo wyskoczył z sanek, przywitali się po przyjacielsku. — Wiesz co? — rzekł, gdy się znaleźli we cztery oczy — przyjechałem do ciebie umyślnie... no, zgadnij z czem? — Zagadka za trudna do rozwiązania — odparł pan Gerwazy - ja, com powiedział, powtórzę: na wszystko jestem przygotowany. — No, to bardzo dobrze, jeślim wszystko — mówił wesoło kolega — moję poselstwo łatwiejsze będzie do spełnienia. — Słucham, jakie? — Przysłała mię sama Wandzia, proponuje zgodę, wszystko pójdzie w zapomnienie. Pan Gerwazy uchylił się z grzecznym ukłonem. — Bardzo dziękuję — odrzekł — i pannie Wandzie i. tobie, ale... wiesz sam... przyjaźń i miłość — nie dają się tak łatać jak bóty... nawet łatane nie długo służą. — E, daj pokój, o co ci się gniewać? A powiadam ci... no... żywa jest, ale się z czasem ułagodzi, utemperuje... młodość, wiadomo. A w tenczas kiedyśmy podedrzwiawi stali, to nam się po prostu niewiedzieć co przysłyszało; Wandzia mi zaręczyła sama że tylko w ręce klasnęła. Ja pytałem się i Franusi, jak żywo! nie było nic, jak cię kocham! to było złudzenie, po prostu. Dalii bóg! — mówił zapalając się pan Antoni — mnie jej żal, tej Wandzi... ślicznaż-bo to dziewczyna... co to za żona bedzie!! — A no — odparł z uśmiechem Galicki — to się żeń, jeśli ci się tak podobała. Pan Antoni westchnął lekko i ręką zamachnął. — Et, żarty; możeby za mnie i nie poszła — i zresztą ty się musisz wrócić, bo powiadam ci, że nawet wujaszek marszałek nic nie wie.. Zapomnia- łem ci powiedzieć; co to za takt u tej Wandzi, to niech ją Pan Bóg ma! Wyobraź sobie, powiedziała ojcu, że chce się jeszcze namyśleć i dla tego nie chciała ci dać ostatniego słowa... o! uważasz! — Uważam, ale zaręczam ci że to ostatnie słowo, nie ja od niej wezmę. Pan Antoni ruszył ramionami. — Ha! cóż ja z tobą poradzę. Więc zerwane wszystko? nie wrócisz? — Nie wrócę, bo widzę że nasze usposobienia i charaktery zgadzaćby się z sobą nie mogły. — No, to ja swoje zrobiłem — rzekł pan Antoni. Nie nalegał też więcej i jakby ciężar jakiś z serca zrzuciwszy, bawiąc się i gawędząc wesoło siedział do późnego wieczora; tak, iż zdawaćby się mogło, że chybione poselstwo nie zasmuciło go wcale. * * * Galicki, po niedoszłem małżeństwie swojem zamknął się w domu; całe to przejście zrobiło na nim przykre i nie miłe wrażenie, które potrzebował opanować i przetrawić w sobie. Nudziła go i okolica i sęsiedzi przyglądający im się z pewną natrętną ciekawością od czasu, gdy z domem marszałka stosunki zostały zerwane. Zaledwie przeto ukończył siewy wiosenne, pospieszył do rodziców; tu, zabawiwszy dość krótko, wrócił do swojej dzierżawy, ale po to jedynie aby mając już pierwej upatrzonego nabywcę odstąpić mu ją i zabrawszy się ze wszystkiemi manatkami, powrócić w rodzinne progi. Do zmiany tej przyczyniła się najwięcej może choroba ciężka i niedająca wielkich nadziei wyleczenia młodego brata pana Gerwazego. Ojciec przeto, sam zarządał jego powrotu, który zresztą i z przyczyny obecnych wypadków wcale mu był dogodnym i pożądanym. Zkąd rzeki płyną, tam się i wracają: mówi stare przysłowie. Tak było i z panem Gerwazym; wrócił zkąd przybył, i osiadł na ojcowiźnie. Rok już przeminął od owego czasu, rodzice, a szczególnie matka, namawiali go po kilkakroć do ustalenia losu, do wyszukania przyszłej towarzyszki życia; ale pan Gerwazy nadto był podrażniony pierwszym zawodem i niepowodzeniem. A kto wie zresztą co się w jego sercu działo? Może tam w najgłębszych tajnikach nie zatarł się jeszcze obraz pięknej Wandziuni — najpierwsze uosobnienie wymarzonego ideału. Czas i oddalenie zacierały szczegóły ujemne; ostatnie wypadki przykre i niemiłe przeleciały szybko jak burza; pierwsze zaś a daleko trwające rozkoszne wrażenia, powtarzające się przez czas dłuższy, w serce i pamięć wrosły głęboko. Wrażenia takie trwają długie lata, i wątpliwem jest, czy się kiedykolwiek zapomnieć mogą. Leżą one gdzieś w głębi przywalone rumowiskiem codziennego życia, gruzami co dzień wznoszonych na nowo i co dzień rozsypujących się gmachów nadziei pragnień. Ale słowo jedno, dźwięk, zapach, przedmiot, okolica, niebo i obłoki — kiedy się najmniej spodziewamy, odtwarzają minioną a niezapomnianą przeszłość, stawiając ją przed oczami wyobraźni naszej tak żywo, jakby nas nie długie lata tęsknoty, ale chwila tylko jedna od niej oddzielała. Pierwsze wrażenia naszę przeleciały częstokroć zda się niepostrzeżone i nie były może tak rozkoszne i miłe jak dziś, gdy już minęły bezpowrotnie a oczyszczone z ziemskiego prochu, który je wówczas otaczał, przedstawiają się, w umyślnie naszym w całej duchowej tylko i nadziemskiej czystości. Nie spieszył się też pan Gerwazy; już i drugi rok mijał bez żadnej zmiany; piękne panny z okolicy napróżno, mniej lub więcej ukryte, rzucały ku niemu spojrzenia; nie pomagały żadne strategiczne wybiegi. Napróżno niektóre fortece dobrowolnie a zdradziecko odkrywały jakieś punkta słabe i ponętne, na niektóre mógłby się skusić łakomy zdobywca. Napróżno mamy i ciocie widząc że pan Gerwazy ruszyć się z domu nie myśli, wstępowały po drodze z powodu różnych wypadków, lub odwiedzały umyślnie, staruszkę, matkę pana Gerwazego; nic to wszystko jednak nie pomagało. Gospodarstwem zajęty od rana do nocy, ledwie się pokazał na chwilę przy stole; a co gorzej tłomacząc się pilnemi zajęciami i przepraszając najmocniej; często w grubej kurcie i długich butach nie wahał się stanąć wobec najpiękniejszych panien. Ale cóż z tego? kiedy to był tak przystojny mężczyzna, że w tym właśnie prostym stroju, jeszcze się piękniejszym wydawał; co nieraz nawet zniewalało przezorne opiekunki do wstrzymywania się od częstszych odwiedzin z obawy nieporządków, które mogłyby postąpić w umysłach lub serduszkach towarzyszek mniej doświadczonych. Ojciec pana Gerwazego, człek nie młody i ociężały, cieszył się że mógł już zdać na syna wszelkie gospodarskie kłopoty i sprawy; te bowiem, w zarządzie majątkowym, większe i drobniejsze krzątaniny codzienne, które pewien powab nawet mieć mogą dla młodego i ruchliwego człowieka, najcięższemi właśnie i najtrudniejszemi nieraz do spełnienia stają się dla ludzi starszych. Czują oni potrzebę wypoczynku po pracy, i spokoju względnego przynajmniej, zanim ostatecznie wyprzężeni z pługa spoczną już na nieprzebyte wieki obok tej skiby, którą przez całe życie łzami i potem własnym skrapiali. Pracował więc i syn wyręczając starego ojca; owa rajska kara, którą tylko ojciec i miłujący stworzyciel wymyśleć mógł dla człowieka na prawdziwą osłodę ziemskiego żywota, zajmowała i osładzała w istocie wszystkie dni naszego bohatera. Boć to jeszcze Cicero powiedział przed laty: "Nihil est agricultura melius, nihil liberius, nihil dulcius, nihil homini liberi dignus." Ztąd jeśli się kto na roli urodził, a po dobrej woli nie z musu ją rzuca, nie miał snać w sobie owego duchowego pierwiastku synowskiej miłości która nas do rodzinnego za- gona przykuwa. Młody Galicki nie ruszał się też prawie z domu i byłby odludkiem może na całe życie pozostał, gdyby nie sprawy właśnie majątkowe, które zbliżały go do świata. W tych czasach właśnie kończyła się długoletnia dzierżawa majątku posiadanego przez Galickich w Hrubieszowskiem. Dzierżawca po 15-tu latach kilkakroć przedłużanego kontraktu, miał ustępować; należało zatem porozumieć się zawczasu, wzajemne pretensye, jakieby wyniknąć mogły, rozpatrzeć; stan majątku obejrzeć dokładnie i rzecz całą zgodnie a porządnie ułożyć. Podróż więc w tamte strony była nieuniknioną. Dla zasklepiającego się już, jak ślimak w skorupie, pana Gerwazego, było to nąjszczęśliwszem zdarzeniem, chciał czy nie chciał, musiał się między ludźmi rozruszać. Nie wiemy jak to tam dziś jest, w błogosławionej Hrubieszowskiej krainie; bo telegrafy i koleje przewracając świat cały do góry nogami, zmieniają też nieraz i ludzi do niepoznania, robią z nich nie koniecznie stosownie do warunków, ale raczej do nowo tworzonych wyobrażeń, wierutne machiny do robienia pieniędzy; machiny, których nie grzeje duch wyższych bezinteresownych pragnień i pojęć, ale czarny i cuchnący węgiel sobkostwa okazywany światu pod postacią jakichś niedoścignionych ekonomiczno - społecznych celów. W one czasy bezkolejowe i beztelegraficzne całe Hrubieszowskie ludne i nabite poczciwą a serdeczną szlachtą, trzymało się, jak to mówią, kupą, w ca- łej ziemi owej jakoby jedną a ogromną stanowiąc rodzinę. Między bogatszym a uboższym najmniejszej towarzyskiej nikt tam nie był w stanie dopatrzeć różnicy. Spalił się który, wnet mu szlachta w kilka miesięcy folwark odbudowała. Nieznane były na ówczas, Bogu dzięki, dzisiejsze Towarzystwa ubezpieczeń, które ostatni grosz krwawicy szlacheckiej przelewają do żydowskich kieszeni. Wybił komu grad, nazajutrz jechały fury ze zbożem i słomą — i było to towarzystwo prawdziwie bezpieczne, bez biór, kontroli i wysoko płacących sobie, cudzym groszem urzędników; bo ugruntowane na prawdziwem braterstwie i wzajemnej miłości. Kto się między nich na czas jakiś dostał, byle poczuli że mu w piersiach uczciwe serce kołacze, już go między siebie porwali i choćby o sto mil mieszkał, jak gdyby był do bractwa wpisanym, rachowano go za swego. Ruchliwa to była szlachta, wesoła, czynna, i choć tam nie wydawano na miejscu żadnej gazety a nazwisko reportera o tyle znane było, o ile go kto na polowaniu zastosował do wyżła; jednak mimo tego, byle się tam gość nowy pokazał, we trzy dni, Bóg wie zkąd i jakim sposobem znane już było wszystkim całe jego curriculum vitae — szczęśliwy, jeśli w tym zawodzie nie potknął się kiedy, w przeciwnym razie, mógł już czwartego dnia zawracać do domu, bo mu tam pewno nikt ręki nie podał. Pan Gerwazy wpadłszy pomiędzy ten, jak się oni nazywają sami "naród hrubieszowski, " porwany został przyciągającą ich siłą, a że to był czas karnawału, w którym rzadki dzień obszedł się bez wieczorków, zabaw, tańców i kuligów, rozbawił się wreszcie i załatwiwszy sprawy swoje z dzierżawcą nie spieszył wcale z powrotem do domu. Człowiek najbardziej zadomowiony i rozleniwiały, jeśli tylko nie jest zimnym samolubem, dostawszy się w koło miłych, poczciwych a wesołych towarzyszów rozruszać się musi; a cóż dopiero mówić jeśli kto na one czasy zawędrował w państwo narodu hrubieszowskiego. Gdyby się tam był znalazł najpierwszy ze wszystkich znanych pustelników święty Paweł z Tebaidy, kto wie? czyby już z tamtąd powrócił; i był przykład nawet, do dziś dnia znany powszechnie, że kameduła jeden, człek zacny, przy samym końcu nowicyatu pożegnawszy się czule ze swoim cremem — jak czmychnął, oparł się aż w hrubieszowskiej ziemi, i już tam pozostał. Cóż więc dziwnego, że pan Gerwazy, który bynajmniej kameduła nie był, z trudnością wyrwać się mógł z zaczarowanego koła, do którego przyciągały go poczciwe serca ziemian, i — co nie mniej zaważyło na szali — piękne oczy ziemianek. A była ich tam liczba spora, jedna w drugą urodziwe; z sobą więc wolą i ochotą wyboru nie było. A jak tańczyły mazura! klękajcie narody! Gdyby to był nieboszczyk Mahomet widzał, jedną rozkosz rajską dodałby był niechybnie do swego Koranu. Królowała na ówczas pomiędzy najpiękniejszemi, urodą i wdziękiem, panna Helena Hubińska, która w zaborczej państwa swojego polityce, narzuciła słodkie okowy poddaństwa i na serce pana Gerwazego. Obwiniać jej o to jednak wcale nie podobna, działali tu bowiem głównie jej ministrowie; to jest: cudne niebieskie oczy, zgrabny nosek, różowe a wdzięczne usteczka etc. etc. z pomocą też bogatego skarbu państwa, czyli serca, w którem sztabami złota były, pobożność, miłość, rozsądek i cnota, stosami srebra, gospodarność i praca, a zdawkową bez miary i liczby monetą uśmiech i wesoła uprzejmość dla każdego. Panna Helena niezmiernie podobną była do cesarzowej Maryi Teresy; dowiedziawszy się bowiem o zdobyczy no wego kraju, zlękła się niesłychanie i ani słyszeć o tem chciała — z początku — a jednak, pręciuchno i bez trudności wzdychając i uśmiechając się razem, nie tylko że się na to przyłączenie do swego państwa zgodziła, ale co więcej — ze swego skromnego skarbu zaczęła, na podtrzymanie nowego nabytku, dość hojnie szafować złotem — a cóż dopiero mówić o zdawkowej monecie. Pod tym przeto względem przewyższała nawet o wiele sławną cesarzowę Państwa Austryackiego. Galicki wyjeżdżając z domu, a nie przewidując wcale tego, co go w Hrubieszowskiem czekało, zapowiedział był rodzicom, że za tydzień powróci; a tu, ani się nie spostrzegł kiedy już i drugi dobiegał do końca, gdy on, pod słowem, zobowiązany był znajdować się jeszcze na sześciu wieczo- rach, dwóch wielkich obiadach i pikniku. Musiał przeto do domu wyprawić posłańca z oznajmieniem wielu ciekawych szczegułów swego pobytu, dodając, że chyba za parę tygodni będzie mógł do domu powrócić. Rodzice radzi byli niezmiernie z listu i otrzymanych w nim wiadomości. Biedny tylko Kasperek, długim a spokojnym pobytem w domu nieco rozpróżniaczony a wzięty teraz w niezwykłe obroty, klął całe hrubieszowskie, w komput, co się zmieści pocąc się nad wywabianiem z pańskiego fraka plam od stearyny, która w czasie tańcujących wieczorów obfitą strugą lała się na ubrania tancerzy. — Bo to, panie — mruczał pod nosem — te stare-i-nowe świece pewnikiem jakiś bestya miemiec wymyślił, nazumyślnie na plamienie; to panie, jak chlapnie na sukno — rób co chcesz — skrob, skrob, to się doskrobiesz do nici; wytrzeć panie, to się biało rozmaże i siedzi, zaprasować, to znów twardo jak skóra, a ino się gdzie przygrzeje już i jest! Choć ty panie siadłszy płacz! A pan mówi — plamy — co ja temu winien! Narzekania jednak utrapionego Kasperka, nie przeszkadzały bynajmniej panu Gerwazemu ani do zabawy ani do dziewosłębów. Rozmyśliwszy się bowiem dobrze a poznawszy rodziców panny i cały skład ich domu, ile że tam nikt tajemnic nie ma, i mieć nie może choćby chciał, nie kryjąc się już wcale z zamiarami bywać tam począł coraz częściej; tak, że staranie się Galickiego o piękną pannę He- lenę, dla wszystkich już przestało być tajemnicą. Poszło tedy wszystko i gładko i składnie, pan Gerwazy wrócił do domu już "po słowie," w poście nastąpiły sute i rzęsiście oblane węgrzynem zaręczyny, latem czyniono z obu stron przygotowania do wyprawy i urządzenia się domowego, a w jesieni, po ślubie, szczęśliwi państwo młodzi z całym taborem ciągnęli już, jak nasze poczciwe bociany, na stare gniazdo usłane na nowo. Czas był pogodny i suchy; po całodziennej podróży ciepłym wieczorem, powóz wiozący państwa młodych, a za nim furgon duży, grubym pyłem okryty, zbliżał się już do Chełma. Zdala na różowem wieczornem tle nieba ukazywały się wspaniałe baniaste sklepienia katedralnej świątyni, która na najwyższem położona wzgórzu, wznosiła swe poważne czoło po nad okolicą szeroką i starym pamiątkowym grodem. Lud też okoliczny powtarza od wieków: "Chołmok horodok, pod nebesa wysok, " ale to przysłowie miejscowe sięga pono jeszcze czasów napadu niezliczonych hord Batego, wnuka Dżingishana, który pustosząc pół Europy nieśmiał atoli pokusić się o Chełm stary, broniony cudownym obrazem Bogarodzicy. Gdy bowiem, według ludowego podania wyniesiono go na mury, zdało się tatarom że i miasto całe wzniosło się pod niebiosa. Ztąd też ów obraz odwieczny na cedrowem drzewie malowany powszechnie był czczonym. Tu w księdze za dusznej czyli pominniku, zkąd czytano imiona osób, za których dusze cztery razy do roku się modlono zapisane były nazwiska książąt Lubomirskich. Koryastowiczów, Olgimuntowiczów, Sanguszków, Zbaraskich. Ostrogskich i setki innych pobożnych dobrodziejów kościoła i sam nawet król Jan Kaźmierz odobił go zwycięzką w krwawym boju poszarpaną chorągwią i wspaniałem srebrnem antepedium. Tu też, dojeżdżając pod górę wysiedli i nasi państwo młodzi z powozu udając się do otwartej właśnie wspaniałej świątyni, aby ukorzywszy się przed ołtarzem polecić się na drogę wspólnego życia błogosławieństwa cudownej Orędowniczki. Po krótkiej modlitwie, piechotą już, udali do zajazdu gdzie służba zająwszy mieszkanie krzątała się z przygotowaniem wieczerzy i noclegu. Zmierzchać się już zaczynało a pan Gerwazy stał właśnie w oknie, gdy przed oberżą zatrzymała się jakaś podróżna kareta. Służący w sutej liberyi zeskoczywszy z kozła wbiegł do zajazdu a dowiedziawszy się, widać od gospodarza, że mieszkanie zajęte, wrócił z twarzą zafrasowaną i stanąwszy przy drzwiach powozu zdawał się tłomaczyć niepodobieństwo znalezienia tu noclegu. Podróżnym zawód ten nie musiał być przyjemnym, wygramolił się bowiem z karety sam pan; zaczął się rozpatrywać w koło jak gdyby drugiej oberży szukał oczyma; ale wnet wychyliła się i kobieta a przywołując do siebie towarzysza podróży, śmiałemi gestami rąk, zdawała się wskazywać mieszkanie zajęte już przez Galickich z żądaniem aby go dla niej ustąpiono. Napróżno mężczyzna ruszał ramionami i ręce desperacko rozstawiając, widocznie tłomaczył, że rozkaz niepodobnym jest do spełnienia, pani, do uwag widać nie przywykła, rozkazującym ostatecznym ruchem zniewoliła towarzysza do posłuszeństwa, który wreszcie ze spuszczoną głową, niechętnie zwrócił się ku zajazdowi. Gdy się już zbliżał do bramy, pan Gerwazy ze zdziwieniem rozpoznał przyjaciela swego, Antoniego Rzeczyckiego; była jednak chwila niepewności, szczupły bowiem, lekki i wesoły niegdyś koleżka nabył kształtów nieco baryłkowatych, twarz miał jakby nalaną, a dawne rumieńce bladym tylko odcieniem zbiegły się do końca nosa. Galicki pewnym jednakże będąc że się nie myli, wybiegł na spotkanie. Pan Antoni zdziwiony ale uradowany widocznie witał dawnego kolegę, z tem wszystkiem zdawał się być niespokojny i zakłopotany. — Zkąd-że i dokąd ? — zapytał pan Gerwazy. — Do Warszawy jedziemy, z żoną. — A! ożeniłeś się?! — Tak, tak, — żywo odparł pan Antoni — już od półtora roku, czyż nie wiedziałeś? — Nie wiedziałem nic; z kimże? — A no... z... Wandzią; ale — dodał spiesznie — będziemy później gawędzić, teraz muszę biedz do żony. Noclegu nie mamy! — Gdybym był sam — odrzekł Galicki — najchętniej bym wam odstąpił, ale ja tu także z żoną; rozstasowaliśmy się... — Tak ? i ty się ożeniłeś — pospiesznie i jakby z obowiązku grzeczności tylko mówił pan Antoni — a... winszuję, no, jeśli z żoną tu jesteś, nie ma co, musimy szukać... Tu liberyowy służący państwa Rzeczyckich podszedł do rozmawiających. — Proszę jaśnie pana — rzekł do Antoniego — jaśnie pani prosi żeby jaśnie pan prędzej przychodził. Pan Antoni jakby pchnięty niewidzialną ręką ruszył się wnet i żywo wyciągnął rękę do przyjaciela. — Przepraszam cię bardzo — zawołał — muszę pospieszyć; do widzenia. I potoczył się skwapliwie do karety; tu zaledwie parę słów powiedział, żona cofnęła się żywo w głąb powozu, mąż wcisnął się za nią, widać jeszcze było białą rączkę która skinęła na służbę, konie ruszyły i kareta potoczyła się do drugiej mniej pokaźnej gospody, którą jakiś usłużny żydek od dawna już, stojąc przy drzwiczkach, zalecał. Pan Gerwazy Wzrokiem za odjeżdżającymi pogonił, długą chwilę stał jeszcze jak gdyby dumał nad rozwiązaniem jakiejś zawiłej zagadki. Nazajutrz rano, przed odjazdem kiedy zszedł do restauracyi dla rozmówienia się z gospodarzeni i rozpłaty, wpadł zadyszany pan Antoni. — Dzień dobry — rzekł, podchodząc żywo — wczoraj nie mogłem przyjść do ciebie żadnym sposobem, bo., bo Wandzia trochę nie zdrowa, teraz choć na chwilkę tu wpadłem. Panie! — zwracając się do gospodarza który stał za bufetem — proszę kieliszek wódki. — Jakiej pan każe? jest starka, pomarańczowa, kimmel, krambambuli, goldwasser, magenwasser, miętówka... Zaczął, jak wyuczony pacież, recytować gospodarz, ale pan Antoni przerwał litanię — — Starki, starki proszę. Gospodarz nalał spory kieliszek; pan Antoni spojrzał pogardliwie. — Trochę... za mały. — Może pan dobrodziej dwa... — A no, cóż robić? — rzekł podróżny — a ty? — spytał zwracając się do pana Gerwazego. — Dziękuję, tak rano nie mogę. — Ja... bo, uważasz — mówił pan Antoni — wypiwszy już jeden i biorąc drugi natychmiast nalany, mam coś w żołądku... jak... jak nie wypiję rano czegoś mocnego, choć kropelkę, nie wiele, powiadam ci... tak mi coś tam... nurtuje... że rady sobie dać nie mogę. Tu wychylił drugi kieliszek i odprostował się z twarzą weselszą i ożywioną, ale w tej chwili ukazał się na progu znany liberyowy służący. — Proszę jaśnie pana — rzekł zwracając się do Rzeczyckiego — jaśnie pani prosi żeby jaśnie pan natychmiast przychodził, bo już konie zaprzęgają. — A no, to nie ma co — zawołał pan Antoni, podchodząc do Gerwazego — ot! nie mieliśmy czasu i pogawędzić. To... żegnam-że ciebie — dodał obejmując go i ściskając z wielką serdecznością — no! bywaj zdrów! Już krok zrobił do wyjścia, ale zwrócił się do służącego. — Józef? może wypijesz kieliszek wódki? — A dobrze, kiedy łaska jaśnie pana — odparł zapytany, i splunął na bok nieznacznie. Pan Antoni rzucił pieniądz na stół bufetowy, i raz jeszcze podawszy rękę koledze żywym i raźnym krokiem wyszedł na ulicę. Galicki westchnął głęboko patrząc za odchodzącym przyjacielem, zagadka nad którą dumał wczoraj, zdawała mu się dziś trudniejszą jeszcze do odgadnienia; Rzeczycki dawniej trunków żadnych nie znosił — co go w tę przepaść popchnęło? Zapytanie — do długich rozmyślań dostarczało wątku. To była jedyna przygoda, która spotkała państwo młodych w podróży. Serdecznie z chlebem, solą i kluczami na tacy, powitani w domu przez rodziców, szczęśliwi i radzi z siebie młodzi małżonkowie, zapomnieliby może o świecie całym, gdyby nie trzeba było pamiętać o powszednim chlebie. I tu, owa praca obowiązkowa, prócz owoców, które przynosi, jakiem-że się okazuje dobrodziejstwem; gdyby nie ona, co ludzi chwilowo rozłącza z musu, przy najczulszej miłości, prędko wypowiedziawszy wszystko, coby mieli do wypowie- dzenia, znudziliby się jednostajnem życiem i spowszednieli sobie wzajemnie. Zaraz też nazajutrz rano pan Gerwazy pospieszył obejrzeć na prędce bliższe chociaż gospodarskie kąty — tymczasem pani Helena krzątała się około rozpakowywania wyprawy i tysiącznych przywiezionych z sobą manatków. Młody gospodarz jednak, nie długo na ten raz bawił się za domem; wrócił właśnie w tej chwili, gdy w pokoju żony na wszystkich sprzętach, stołach, krzesłach, komodach, kanapach i łóżkach niezliczone porozkładano rupiecie. Na środku sypialni jeszcze jeden stał kufer, z którego właśnie dobywano rzeczy. — Jezus Marya! — wykrzyknął śmiejąc się pan Gerwazy — cóżeś-ty tych gałganów nawiozła! I jeszcze widzę jeden kufer pełny! — To moje panieńskie rzeczy — odrzekła żona — patrz! — mówiła z wdzięcznym uśmiechem — byłam w tej sukni na wieczorze kiedyś mi się oświadczył. — Pamiętam doskonale — odrzekł mąż — możesz się w nią ubrać czasem. Rozpakowywano dalej; służąca wydobyła sporą paczką, która na prędce, widać lekko owinięta papierami rozprzęgła się w ręku i rozsypały się — trzewiczki. Były wszelako porządnie powiązane parami — jeden tylko potoczył się panu Gerwazemu pod nogi, osobny, osierocony świeżuchny trzewiczek z niebieskiego atłasu. Pan Gerwazy osłupiał. Był on tak podobnym do owego tajemniczego talizmanu, który dotychczas jeszcze leżał u niego w ukryciu, że gdyby niewyraźna niemożebność, gdyby nie odległość czasu i miejsca, sam chyba nieboszczyk pan pułkownik Kiliński nie byłby żadnej między niemi znalazł różnicy i przyznał, że jedną parę stanowić powinny. Galicki jednak zawsze był człowiekiem rozważnym, w pierwszej chwili oniemiał wprawdzie ze zdziwienia i już chciał żonie oddać wspaniałomyślnie swoją szacowną, pamiątkę — do pary; ale myśl, że takich trzewiczków może być bardzo wiele na świecie, wspomnienie wypadków które zamierzone jego z marszałkówną małżeństwo zerwały — a ztąd, niemiłe jakieś wrażenie zamknęły mu usta na chwilę. Ciekawość jednak nie dała mu milczeć długo. — Ładny trzewiczek — rzekł zwracając się do żony z udanym spokojem — ale gdzież jest drugi ? — Drugiego niema? — odparła z żalem pani Helena — a takie były śliczne. Był w tem widocznie związek jakiś tajemniczy i niewytłomaczony. — A gdzież się podział drugi? — pytał dalej. — To długa historya — mówiła żona — później ci ją opowiem, teraz nie mam czasu. — O nie, proszę cię opowiedz mi zaraz. — Dla czego? — Bardzo cię proszę, mów zaraz. — A no, jeśli chcesz koniecznie — odrzekła żona — ale... to dzieciństwo — dodała śmiejąc się wesoło. — To ja proszę o to dzieciństwo. — A — a — jaki pan ciekawy! — Mniejsza o to, mów. Byłaś może kiedy na Wołyniu?... — A właśnie, na Wołyniu zginął mi tamten trzewiczek. Zkądże ty wiesz?! — A! jaka pani ciekawa! — odparł mąż żartobliwie — widzisz; no mów, czy to nie było w Łuckiem, przed dwoma laty. — Tak, tak, byłam w Łuckiem u wujenki, po zaprzeszłego roku. Ale zkądże ty to wiesz? nie byłeś tam przecie i mnie nie znałeś jeszcze. — Zaraz ci opowiem — mówił żywo pan Gerwazy — wpadając na jakieś domysły — ale proszę cię, cóż się stało z tym drugim trzewiczkiem? — Wieczór był u wujenki w wigilią Świętego Andrzeja, bo to jej imieniny, Teodory, bawiliśmy się doskonale, miałam niebieską suknię świeżuteńką z Warszawy i te trzewiki. Później lałyśmy wosk i cynę, na wróżby, ktoś poradził rzucać trzewiki do góry, jak upadnie, w którą stronę będzie noskiem obrócony, jeśli się nie przewróci do góry podeszwą, w tamtą stronę z mężem się pojedzie. Wybiegłyśmy za dom, ja jak rzuciłam swój trzewiczek z całej siły, wyleciał gdzieś, widać za parkan a tam zaraz wąwóz i gościniec na dole, szu- kałyśmy wszędzie, panowie z latarniami chodzili aż na dół — przepadł! Został mi tylko na pamiątkę ten jeden, od pary. Zagadka dla pana Gerwazego była rozwiązaną dziwne jednakże myśli i uwagi plątały mu się po głowie w czasie tego opowiadania. — Chodź — rzekł do żony, gdy skończyła, a biorąc ją pod rękę wprowadził do swego pokoju; otworzył biórko, w niem małą szufladkę, i wyjąwszy starannie a głęboko schowaną paczkę, dobył z niej i ukazał zdziwionym oczom żony swój szacowny talizman, który go od marszałkównej ocalił. Pani Helena schwyciła żywo trzewiczek. — To mój — mój własny! zawołała — zkąd - że on się wziął u ciebie ?! — To moja tajemnica — odparł mąż z uśmiechem. — O! przedemną tajemnic mieć nie możesz, mów, mów, jak się dostał do ciebie? Przypomniał sobie pan Gerwazy, że słowo w słowo, podobne pytanie rzuciła mu była i piękna Wandziunia — widać że wszystkie kobiety zarówno, żadnych tajemnic nie znoszą. Nie potrzebujemy powtarzać za panem Gerwazym opowiadania przygody znanej naszym czytelnikom; jako epilog tylko dodamy że szczęśliwie połączeni młodzi małżonkowie, za wspólną zgodą, połączyli też w jedną nierozdzielną już dotąd parę, piękne niebieskie trzewiczki, które i do dnia dzisiejszego, po latach przeszło trzydziestu stanowią dla nich najszacowniejszą domową pamiątkę. Romanów, dnia 24. Stycznia 1879. V. SKARB STOLNIKOWICZA. Gdzie jest skarb twój, tam jest i serce twoje. Św. Mat. roz, VI. w. 21. W starym dworcu Dubojskim gwarno było, huczno i wesoło; Stolnikowicz K. w dzień swych imienin ugaszczał licznych sąsiadów, przyjaciół i towarzyszów, którzy serdecznie i ochoczo pomagali młodemu panu do jak najprędszego roztrwonienia ojcowizny. A ojcowizna to była nieszczupła, więcej pańska jak szlachecka nawet; klucz na Polesiu z kilku folwarków i wsi kilkunastu złożony — ryby i grzyby, łąka i mąka i czego dusza pożąda. Żyć tylko było rządnie a uczciwie i Pana Boga chwalić, a starczyłoby na dostatek dla siebie, na zapomogę i na chleb dla czeladzi, i na to dobre z czem się chwalić nie trzeba, a w ostatku okroiłoby się coś jeszcze i na czarną godzinę. Ale młodość, sieroctwo od piętnastego roku życia, stolica ciesząca się nową Stanisława Augusta cywilizacyą, obyczaje końca XVIII-go wieku, mimo poczciwego w początkach, macierzyńskiego wychowania, inne młodemu stolnikowiczowi dały pojęcia i wyobrażenia. "Jutro nie nasze," wołali młodzi — ba, co gorzej, powtarzali to nieraz i starzy: "apres nous le déluge," co tam potem będzie, nie wiadomo — hulaj dusza bez kontusza! Jakoż w istocie, wkrótce go nie stało. Stolnikowicz, lubo zadłużony po uszy, że ledwie połowa fortuny ojcowskiej, i to sub subio, po likwidacyi mogła mu była pozostać, znajdował jeszcze mniej lub więcej chętnych kredytorów. Żył więc dalej jak przedtem, wesoło bezmyślnie; w rzadkich - chwilach rozwagi rachując na spadek jakiś, karty lub bogate ożenienie. Tymczasem kredytorowie dostarczali jeszcze od czasu do czasu pieniędzy, upatrując sobie już naprzód dogodniejsze folwarki lub wydziały z niechybnie oczekiwanej exdywizyi. Gwarno więc było, huczno i wesoło w starym dworcu Dubojskim. Przestronną sień, marmurowemi w kostkę wyłożoną taflami, napełniała liczna, miejscowej i przyjezdnej służby czereda przeróżnego wzrostu, wieku i barwy. Więc byli tam hajduki, pajuki, strzelcy, kamerdynery, lokaje, kozaki i węgrzynki — w polskich, niemieckich, węgierskich i kozackich strojach. Z dużej sali na wprost wejścia do sieni, za każdem drzwi otworzeniem buchała hałaśliwa wrzawa wesołego grona biesiadników. Z mało harmonijnemi tonami ogłuszającej muzyki, którą to na ów festyn przywiózł z sobą JMPan Ożarowski, mięszały się głośne rozmowy i śmiechy, wiwatowe wykrzykniki, brzęk talerzy, sztućców i kielichów; kamerdyner Stolnikowicza, francuz, Mr. Louis, we fraku, pończoszkach i pudrowanej peruce, klnąc i łając wszelkiemi zimnemi i nieznanem! językami, sypiąc szturchańce na wszystkie boki, pędzał służbę cudzą i miejscową, z miną człowieka wysokie pełniącego posłannictwo. Stary, wierny sługa, ulubieniec niegdyś śp. stolnika, Bortnowski, z siwą, podgoloną i podłysiałą czupryną, z białym zawiesistym wąsem, w wytartym kubraku, zepchnięty do kredensu, smutny, milcząc i wzdychając czyścił tylko i obliczał srebra, z pod brwi nawisłych spoglądając ukradkiem na tłum przybyłej hałastry, azali mu który z pod ręki srebrnej łyżki nie schwyci. W sali wrzawa coraz większa... po pierwszym zaspokojonym głodzie, strumieniami płynie węgrzyn, nowomodne burgundy i szampany, a na dobitkę czeka przy staroświeckim kredensie ów hiszpański petercyment, długie szyjki wytykając z koszów, jak gdyby wyglądał, czy już biesiadnicy dostatecznie są do spotkania się z nim przysposobieni. Lecz mimo licznych nawet zielonych stolików i kart francuzkich, przygotowanych w drugiej sali, dokąd niejeden z gości jużby się przeniósł z ochotą, uczta ciągnie się wesoło a wiwaty i przezdrowia dopiero się rozpoczęły. Cała jednak drużyna, z .dwudziestu kilku złożona osób, doskonale była dobraną — przynajmniej co do animuszu i fantazyi; co się tyczy bowiem obyczajów i wyobrażeń, byli tam lekkomyślni i poważni, młodzi i starzy; lubo znalazł się niejeden i taki szpaczek, który młodym nie ustępował nawet, ba! często jak expertus służył im jeszcze za mentora. Taki to świat był, jest i — niestety, długo jeszcze zapewne takim pozostanie... trudno, różnych ma Pan Bóg stołowników. Z grona młodzieży dobitnie wyróżniał się jeden tylko Podkomorzyc, cioteczny brat gospodarza, prawie równego z nim wieku lecz obyczajów całkiem odmiennych. Wychowany zdala od zgiełku zepsutej stolicy, bogobojnie a uczciwie, zgoła z innego jakoby przychodzący świata, znalazł się w tem towarzystwie wesołem przypadkowo prawie, przejazdem do krewnego wstąpiwszy. Spoglądano też na niego ukradkiem i milczano, póki jeszcze wino w głowach szumieć nie zaczęło; lecz skoro zarumieniły się twarze a fantazyi przybyło, sypano przycinki i żarciki, na które Podkomorzyc albo wcale nie zważał, lub ostrzejszym jeszcze odcinał się żartem, zawsze jednak zachowując się w granicach powagi i umiarkowania tak, iż, jak to mówią, ugryźć go nie było podobna. Zwrócił się więc do owego intruza, nieco już ochocony JMPan sędzia Butrymowicz. — Nie jadłeś Waszmość, panie Podkomorzycu, wola twoja, ale czemu nie pijesz — hę? — Ja nie wiele pić mogę. — Co to: nie mogę? jeść to chłopska rzecz, mniejsza o to, ale pić, to szlachecka; kiedy wlazłeś między wrony, krakaj jak i ony. — Ja też krakam, panie sędzio, i piję po trochu... wedle stawu grobla; ale co do wron, protestuję, bo tu widzę sami mężczyzni — ergo generis masculini... — Aha! — zawołał sędzia — chcesz Waszmość powiedzieć, że my jesteśmy gawrony... pięknie! nie ma co... — Ale ja bynajmniej tego nie mówię. — No, no — nie udawaj, masz ochotę być świętym, chwała Bogu ale co masz pod skórą — nie wiadomo; a jak co zrobisz pocichu, to waszmościna skromność nic nie pomoże, pojedziesz do Lucypera razem z nami, w dobrej kompanii i jeszcze ci gotowi napisać jak owemu biskupowi: "Ne napiusia, ne naiusia, ne nawesełyusia, Jak szcze u nebi ne bude — to zousim okpyusia." * Towarzystwo wesołym wybnchnęło śmiechem, wniesiono zdrowie sędziego Butrymowicza, muzyka zahuczała na nowo, zagłaszając gwarne rozmowy. Dzień to był letni, ciepły i pogodny, słońce zniżało się ku zachodowi; w bramie zabudowań folwarcznych, gdzie dość porządny dom zajmował wszechwładny plenipotent, a jak na on czas zwano: gubernator, ukazał się żebrak czyli dziadek, przez małe prowadzony chłopię. Był to starzec z po- ------------------------------------------ * Nie napił się, nie najadł i nie naweselił Jak jeszcze w niebie nie będzie — to się całkiem oszukał,(P. Au.). ważną siwą brodą, w długiej płóciennej kapocie; szedł wolno, z głową nieco podniesioną, jak zwykle u niewidomych, którzy nie mając już nic do widzenia na ziemi, zwracają się ku niebu; oczy miał zamknięte, wysokim kijem macał przed sobą drogę, zadając co chwila pytania wiodącemu go chłopakowi. — Czy to już dwór? pytał. — Ale-e dwór — odparł chłopak, ot, hen tam nawet pan stoi, z jakimś nechrysłą gada. — A jaki pan? — At, jak zausze — pan jak pan, u czapcy *) stoi — i tyle. Zbliżyli się do ganku. Przybywający świadek nie był wcale na rękę JMPanu gubernatorowi; przybijał bowiem właśnie targu ze czcigodnym Moszkiem Lejzerowiczem o gorzałkę, po półtora złotego garniec, z warunkiem położenia niższej ceny w kontrakcie, aby superata mogła się gładko przenieść do kieszeni sumiennego plenipotenta. — Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus, ozwał się stary podchodząc. — Na wieki, odparł pobożnie JMPan gubernator i dodał żywo: ruszajcie tam do kuchni, to wam dadzą kawałek chleba — nie łazić mi tu, próżniaki! — Bóg zapłać za chleb, mówił zcicha starzec, ja to chciałem — do JW-go dziedzica... ------------------------------------ *) W czapce. ( Przyp. Aut. ). — Do dziedzica!? cha! cha! — zaśmiał się plenipotant — a to idź do pałacu — i wskazał ręką — może co oberwiesz — dorzucił. — Prowadź — mruknął stary do chłopaka. I posunęli dalej, a opędzając się ostrożnie od zgrai psów ze wszech stron ujadających, dobili się powoli do ganku. Na schodkach siedział kozak dworski ogryzając w palcach z niezłamanym apetytem kawał ściągniętej ż półmiska pieczeni; w ganku zaś, strzelec JMPana Rodziewicza, Horodniczego Pińskiego, z hajdukiem JMPana Ożarowskiego zajadle ciągnęli elbika; za plecami hajduka stojący na samej ławie Węgrzynek, wytrzeszczywszy wielkie oczy śledził postęp gry z podziwem i natężoną uwagą: wspiął się na palce, jedną ręką wsparty na poręczy, w drugiej trzymał za sobą pół butelki węgrzyna. — Ot wołokity, * mruknął kozak spostrzegając zbliżającego się dziada. — Niech będzie pochwalony— przemówił zaraz stary. — Na wiki wików, odpowiedział kozak, czego łut łazisz — to tobie nie odpust — o... — Ja do dziedzica. — A - ale — kudy! u nas dziś bal, gości huk, gdzie tobie do dziedzica!... — Mnie trzeba koniecznie, powtórzył stary, mam do niego interes. --------------------------------------------- * Włóczęgi. (Przyp.. Aut). — Cha! cha! zaśmiał się kozak, ot tobie masz! interes za try hroszy — czy ty skruiyusia ?! * — Interes nie za trzy grosze, synku — mówił stary kiwając głową — ale może za tysiące, nie na moje dobro ale na dziedzica — ja tu nie po żebranym przyszedłem. Idź neboże i powiedz, że ja do pana mam ważny interes. — E-e?! — rzekł kozak niedowierzająco — abo to prauda?! — Prawda święta, idź synku i nie marudź. — Nnno!— mruknął jeszcze dworak niechętnie wstając ze schodków, i skrobiąc się po osełedcu wszedł do sieni. W tej właśnie chwili przebiegał mr. Louis z kredensu do sali. — Proszę pana — rzekł podchodząc do kamerdynera, tu jakiś stary ślepy przyszedł, chce się z dziedzicem widzieć koniecznie. — A! sapristi— do krocediabel! — wykrzyknął francuz, wigonić jemu!.... I pobiegł dalej. — Sawka! — krzyknął stary Bortnowski przez drzwi otwarte z kredensu, słysząc i widząc rozmawiającego kozaka z kamerdynerem — a co tam, Sawka ? Dworak rozpowiedział o starym dziadzie. — Postójże tu koło srebra, a ja pójdę z nim pogadam — mówił Bortnowski i pogładziwszy ręką łysinę, jak to miał we zwyczaju, wyszedł na ganek. Rozmowa Bortnowskiego z dziadem, zrazu --------------------------------------------- * Czyś zwaryował. (Przyp. Aut.). spokojna, później nieco ożywiona, trwała chwil kilka, wreszcie stary sługa wstępować już począł na ganek, ale jakby w niepewności jakiejś wrócił raz jeszcze do przybyłego i krótko pomówiwszy, poszedł na schody; i ściskając ramionami, kręcąc głową i mrucząc coś sam do siebie, zniknął w pałacowej sieni. Panowie tymczasem bawili się wesoło; szły półmiski po półmiskach a po kielichach kielichy. Najmniej podochoconym był Podkomorzyc i sam gospodarz, który dnia tego nie miał jakoś wcale swego zwykłego humoru. Był to zaś młodzian urodziwy, z jasnem i otwartem obliczem, a lubo kilkoletnie życie hulaszcze wyryło na nim niejakie piętno znużenia, nie zdołało wszelako zniszczyć jeszcze ani zatrzeć młodzieńczej krasy i pewnego wdzięku. Nie dziwota jednak, że zasępionym był nieco — kilku bowiem wierzycieli zaczynało się coraz mniej grzecznie o swoje upominać należności, niedawno zaś, gdy chciał od JMPana podstolica Strawińskiego paręset dukatów pożyczyć, ten mu się wywinął jakoś pół żartem pół kpinkami — i nie dał; wreszcie, JMPan rotmistrz Hornicz, znany i sławny koniarz a kłamca jeszcze sławniejszy, nie chciał mu sprzedać gniadego ogiera, prawda że nie za gotówkę także... dość, że to wszystko zebrane razem, humor gospodarza popsuło. Mimo więc licznych wiwatów i nic nie kosztujących wprawdzie, ale też niewiele i przynoszących komplementom, twatrz stolnikowicza, wcale wesołej dnia tego uroczystości nie odpowiadała, Odgad zapewne te posępne myśli stolnikowicza podstolic Strawiński, siedząc bowiem właśnie obok Rotmistrza, z którym był w wielkiej zażyłości, szepnął mu półgłosem do ucha: — Stolnikowicz dzisiaj nie w humorze. — Hę? — mruknął nieco przygłuchy Rotmistrz, podkręcając do góry ogromne i strzępiaste wąsy. — Mówię, że Stolnikowicz dzisiaj jakoś minę ma kwaśną. — Co? że u Stolnikowicza wino kwaśne?... O! nie, owszem — wcale dobre... — Nie wino ale mina. — A! mina — cha! cha! a wiesz Waszmość dla czego? — No? — Bom mu nie dał mego gniadego ogiera, a palił się do niego, uważasz, jak ogurek w lampie, słowo honoru daję! — ogromnie... — Chciał kupić? — Ale ba — kupić! Uważasz: kupić co innego, jużcić sprzedać sprzedam — ale za gotówkę. Czudowski, słowo honoru daję, kładł mi na rękę sto pięćdziesiąt dukatów, bo to panie koń całą gębą — nogi żelazne, zbudowany jak kamienica, a jak to się pcha zadem — to strach! w życiu mojem takiego konia nie miałem, słowo honoru daję. Stolnikowicz niby dawał dwieście dukatów, ale co to — na papierek! Ja, uważasz, papierka nie okulbaczę — nie daleko na nim zajadę. I schylając się do ucha JMPana Strawińskiego a dłoń do piersi przykładając, dodał: — Bankrut! słowo honoru daję — bankrut. — Wiem ja to dobre — odparł Podstolic — ale do złego humoru bodaj czy i to się nie przyczynia, że właśnie chciał onegdaj pożyczyć odemnie dwieście pięćdziesiąt dukatów, i — odmówiłem mu. — Hę? nie słyszę. — Odmówiłem mu. — Dobrześ zrobił, bardzo dobrze — mruknął Rotmistrz basem. Bo to, uważasz, prima chantas ab ego — zawsze, uważasz, o sobie pamiętać potrzeba. I ja byłem dawniej nieopatrznym a zapalonym, słowo honoru daję. No, wiesz co ja dokazywałem w ruchawce... ale, razu pewnego, kiedy ja, uważasz, krew leję, odbieram od nieboszczyka ojca, świeć Panie nad jego duszą, — o! bo to był ogromny statysta!... tandem, odbieram list w ten sens — jak dziś pamiętam: "Nieodrodny synu poczciwego ojca! Ratuj ojczyznę męztwem — a ja radą. Przybywaj do Pińska dla zabrania magazynów zbożowych i solnych, bo te i w domu się zdadzą!" — Uważasz! to był rozumny człowiek, mój ojciec — bo co to panie, słowo honoru — byłoby i tak przepadło — rozkradliby; dopiero mi się w głowie rozjaśniło. O, tak! dodał Rotmistrz, po- ciągnąwszy z lampki maślaczu — prima charitas ab ego — w tem rozum — uważasz! Muzyka i głośne rozmowy nie dozwoliły, niestety! całemu towarzystwu korzystać z tak mądrych ale półgłosem udzielanych rad szanownego Rotmistrza: utonęły one bezpowrotnie, zalane falą ogólnego gwaru. W tej właśnie chwili mr. Louis stojąc za krzesłem swego pana, szeptał mu coś długo do ucha Stolnikowicz się zżymał i niecierpliwił... widząc to JMPan Butrymowicz zaśmiał się i zwracając do gospodarza: — A co tam szanowny Stolnikowiczu, spytał może co się w obiedzie popsuło? — Bynajmniej — odparł gospodarz. — Bo to ja znałem pewną gospodynię — ciągnął JMPan sędzia, do której zawsze przy końcu obiadu przychodził służący i szeptał coś na ucho, a ona nieboraczka wielce zafrasowana przepraszała gości, że w kuchni stał się casus i "pies leguminę, zjadł" — To tylko dziwne, że ten nieszczęsny przypadek zawsze się jakoś i regularnie przy gościach powtarzał. Owóź, choćby na ten raz zaszło i tu coś podobnego, toś nas, szanowny gospodarzu, tak uraczył, że już do żadnych więcej frykasów pretensyi nie mamy. Nim JMPan Butrymowicz skończył swoją anegdotę, mr. Louis odszedł, wrócił znowu za krzesło gospodarza i jeszcze mu szeptaj do ucha. Powstał wreszcie Stolnikowicz. — Przepraszam panów — rzekł — muszę odejść na chwilę. — No, cóż się stało? — pytano ciekawie. — Nie rozumiem — odparł machnąwszy ręką gospodarz — dziad jakiś śłepy przywędrował i chce się ze mną rozmówić koniecznie. — No — o jałmużnę? — Właśnie że nie, ma mnie, jak powiada, objawić coś bardzo ważnego. — Ważnego? a cóż to za jeden? — Dawny sługa mego dziada, jak mówi. — O! o! — zawołał Rotmistrz — może wie o jakich skarbach — bo to bywa, słowo honoru daję — bywa. — Bywało — poprawił JMPan Butrymowicz — ale nie w dzisiejszych to czasach takie się rzeczy trafiają, wydrapali już ludzie co gdzie było — ho! ho!... — Czy wszystko wydrapali — przerwał Rotmistrz — to uważasz Waszmość, panie bracie, kwestya, ziemia nie szkło, quis scit, co tam łeży pod spodem! Gawęda gości ciągnęła się dalej, gospodarz podążył na ganek. — No, czegóż chcesz odemnie ? — rzekł podchodząc do starego. — Z przeproszeniem JWPana, bo ja — ot, na starość oślepłem; czy ja mam szczęście rozmawiać z JW - ym Stolnikowiczom? — Tak... cóż chciałeś? — Idź ty sobie, mały — rzekł dziad, zwra- cając się do chłopaka co go przyprowadził — poczekaj tam gdzie zdala, my tu mamy z JWPanem do pomówienia. Chłopak, który z wielką ciekawością przypatrywał się dworowi i służbie, nie dał sobie dwa razy rozkazu powtarzać i — szczęśliwym wiedziony instynktem — skierował się żywo, bez wahania nawet — do kuchni. — JWPanie — ozwał się stary znowu — służyłem ja długie lata u JWgo Kasztelana, Bortnowski mnie zna, przy mnie się wychował — otóż w niespokojnych czasach JW-ny Kasztelan schował tu dużo sreber, pieniędzy i domowych sprzętów bardzo kosztownych albo pamiątkowych... — I wiesz gdzie są? — przerwał żywo Stolnikowicz. — Wiem, JWPanie. — No — gdzie, zmiłuj się, gadaj, ja ci nagrodzę. — Dziękuję JWPanu, mnie samo sumienie nagrodzi; bo to, proszę JWPana oprócz mnie i JW Kasztelana, nikt, nawet jak myślę JW-ny Stolnik, o tem nie wiedział wcale; ja pod przysięgą zobowiązałem się sekretu dochować, i w razie broń Boże nieszczęścia na JW-go Kasztelana, sukcesorów doprowadzić. No, wiadomo że JW-ny Kasztelan wyjechawszy do Warszawy zaraz tam umarł — wieczny pokój jemu... a JW-ny Stolnik też wkrótce życie zakończył... mnie, losy różnie po świecie nosiły; ale, starość nie radość, już i mnie niedaleko, więc przywlókłem się tu na dawne miejsca, chcę tej przysięgi dotrzymaś, bo strach, JWPanie, żebym tego sekretu nie zabrał z sobą do grobu — to byłby ciężki grzech, Boże uchowaj. — Więc gdzież to jest? gdzie? — pytał niecierpliwie Stolnikowicz. — W domu, JWPanie, w pałacu, ja doprowadzę; niech tylko JWPan zawoła ludzi do pomocy, to duchem * się zrobi, tylko... dodał i zawahał się. — Co, tylko? — Tu bardzo coś słyszę dzisiaj huk; możeby lepiej na potem odłożyć, ale znów... strach mnie, a nuż śmierć raptem zaskoczy... — Dużo ludzi? a co to szkodzi — przerwał gospodarz, niech się kpy dziwią, owszem, bardzo dobrze. — A no, jak wola JWPana. Przy końcu tej rozmowy gospodarz ze starcem, całe towarzystwo, niosąc w rękach kielichy, ze śmiechem, śpiewami i hałasem wysypało się na ganek; wiadomość o mających się odkryć skarbach gruchnęła już — i niesłychane sprawiła wrażenie. Otoczono rozmawiających. — Wiwat! poczciwy dziadek! — wołano — wypijmy za zdrowie starego sługi! Byli i tacy, którzy rozczuleni węgrzynem, nie wstydząc się pierwszego zacnego popędu serca, co się rwało do okazania szacunku za ten dowód --------------------------------------------- * Prędko. ( Przyp. Aut.). uczciwości, ściskali nawet starego kasztelańskiego sługę z oznakami prawdziwego poważania — czego, zaręczyć można, nie uczyniliby nigdy po trzeźwemu — mimo tegoż samego i w niczem nie odmiennego uczucia' Prawdę bowiem powiada staropolskie przysławie: — in vino veritas — czyli, co u trzeźwiego na myśli, u pijanego na języku. — No, szukać, szukać, nie tracić czasu — wołano zewsząd. Służba cała zaalarmowana, gapiła się z pootwieranemi na wpół ustami, chciwie łapiąc każde zasłyszane słowo; zbiegło się najprzeróżniejszej hałastry na dziedziniec, co żyje, znalazł się i zadyszany JMPan gubernator, o ile buńdiuczny pierwej na folwarku, o tyle teraz malutki, pokorny i kłaniający się co chwila. — JWPanie — rzekł, przeciskając się przez ciżbę do gospodarza — możeby JWPan kazał sprowadzić mularzy? — Zobaczymy — odpurł Stolnikowicz. nie wiemy jeszcze gdzie i jak szukać... Tu podszedł stary Bortnowski. — Bez urazy JWPana — mówił — my wszyscy z łaski JWPana syci, a oto stary, chociaż z taką nowiną przychodzi, ale pewno i głodny, możeby mu dać co przejeść? — Słusznie mówi Bortnowski — zawołali goście — bardzo słusznie, należy go przecie nakarmić i napoić. — To się rozumie — żywo odparł Stolni- kowicz — dajcie mu obiad i butelkę wina, a tymczasem — dodał, zwracając się do przychodnia — gdzie mamy zacząć poszukiwania? — Żadnych tu, proszę JWPana, poszukiwań nie trzeba — odrzekł stary — pójdziem na pewno jak do spiżarni. — Brawo! — zawołano — tęgi stary! — Niech-no JWPan raczy iść naprzód do sieni i mnie tam także podprowadzić. Posunęli się więc wszyscy do owej wielkiej sieni, starego poprowadzono pod ręce; gubernator czuł się w obowiązku zrobić niejaki porządek; wyprawiono więc, nolens volens, przeróżnych gapiów i służbę przyjezdną, pozostali tylko: gospodarz z gośćmi, dziadek przybyły, gubernator, wreszcie mr. Louis kamerdyner, stary Bortnowski, dwóch dworskich kozaków i węgrzynek. Drzwi od ganku zamknięto, a najwyższa ciekawość, przemógłszy nawet wesołe poobiednie humory, nakazała milczenie; oczy wszystkich skierowały się na starego dziada: zapanowała cichość zupełna. — Czy my w sieni? — przerywając milczenie zapytał starzec. — W sieni — odpowiedziano. — Czy tu jest marmurowa posadzka, czarne i biała tafle, w kostkę? — Tak, tak — posadzka ta sama. — No, to tu powinno być od drzwi wchodowych do drzwi co do sali naprzeciw prowadzą, tafel trzydzieści sześć. Liczono półgłosem — po chwili kilka osób o zwało się prawie razem: — Trzydzieści sześć, akurrat tak jest. — W poprzek powinno być trzydzieści osiem — mówił dalej stary. Znowu cisza i liczenie półgłosem. — Trzydzieści ośm — powtórzono głośno. — Teraz — ciągnął przybyły — trzeba odliczyć jedenasty rząd od drzwi do sali, to jest dwódziesty siódmy od tych co na ganek, a na tym rzędzie poprzecznym ósma tafla z prawej stony od drzwi kredensowych, czyli trzydziesta pierwsza od lewego boku, a wyżej do ściany od sali siedm wyjmie się— pod tem będzie wieko z żelaznemi kółkami: to jest wejście do lochu. Niechże — dodał, JWPan każe dobywać najpierwej to — a reszta potem. Rzucono się więc do posadzki zaraz stanie pede, z gorącości wielkiej połamano kilka kredensowych noży, ale żadnej tafli ruszyć nie było podobna. Posłano do kołodzieja po dłuta. Towarzystwo tymczasem w oczekiwaniu mających się odkryć ciekawości, rozmawiając, śmiejąc się, paląc fajki i popijając, rozproszyło się po domu; kilku zaledwie prawdziwych amatorów zielonego stolika zasiadło do kart, zresztą nikt jakoś usiedzieć ani ustać nie mógł na miejscu; wchodzono do sieni, zaglądano, wracano do pokojów i przychodzono znowu. Dobywanie posadzki szło z niejakim oporem; ukazało się wreszcie żelazne wieko, drążek silny założono w kółkała rzuci się służba — dźwignięto do góry — pod spodem był loch ciemny i schodki do podziemia wiodące. Zaraz więc, ze swiecami, gospodarz sam, kilku gości i służby spuścili się na dół... tu, dalszy póchód wstrzymały potężne a zamczyste drzwi żelazne. — Ale drzwi zamknięte — wołano z dołu do starego. — Chwała Bogu, tak ono i powinno być. — A gdzież klucz od nich? — Toż-to — odparł — myślę ja myślę, ale jakoś na żaden sposób nie mogę sobie przypomnieć, chyba dobrać trzeba... Nowa więc przedstawiła się trudność — i niemała; drzwi bowiem były bardzo silne, zamek tak zwany wewnętrzny, oderwać więc nie było podobna; wypadało po wytrychy i ślusarza. Już też i noc zapadła, podano światła; Mr. Louis przyrządzał poncz, kawę i przekąski; niespokojność i ciekawość ogólna coraz bardziej wzrastała, a z nią, w wyobraźni obecnych i miliony w tajemniczem ukryte podziemiu. Skarby wątpliwości już żadnej nie podpadały; chodzono, wracano, szeptano bezustannie, składały się małe i większe towarzyskie kółka. — Szczęśliwy Stolnikowicz! — powtarzano jednogłośnie i po sto razy. Kwestya szczęścia ludzkiego stanowczo została rozwiązaną. Zaraz tu posypały się czułe dla gospodarza komplementa. Złota oprawa oczywiście i widocznie dodawała mu blasku. Niektórym zazdrość humor nawet popsuła." Po co to jemu!" szeptano czasem zcicha i z politowaniem:,. straci i przemarnuje!" Ruszano ramionami. Każdy był najsumienniej przekonanym, że gdyby jego coś podobnego spotkało, bez porównania lepiej od Stolnikowicza użyćby tych skarbów potrafił. Wśród tych nieustannych, niespokojnem oczekimaniem wywołanych spacerów po sieni i sali, zeszli się: Podstolic Strawiński z Rotmistrzem Horniczem. — Wiesz co Rotmistrzu — szepnął zcicha Podstolic — my ze Stolnikowiczem jakoś... źle znaleźliśmy się... — Co? hę? znaleźli misę? — spytał Rotmistrz żywo — srebrną ? co ? — Ale nie... mówię żeśmy się źle znaleźli, my, ze Stolnikowiczem — powtórzył w samo już ucho Horoniczowi Strawiński. — A! my, no... jakło? — Ja teraz bardzo żałuję żem mu odmówił tych kiepskich kilkudziesięciu czy kilku set dukatów. Bo to, jak sobie chce, chłopiec szlachetny, honorowy, byłby teraz nietylko oddał, ale, pewno jeszczebym coś na tem i więcej może... wskórał. — A tak! — o... o... pewno, słowo honoru daję, głupstwo zrobiłeś — okrutne głupstwo. Bo to, uważasz, trzeba być przezornym, no, no, — tyłby ci pewno jeszcze jaki prezent zrobił. — Otóż to — mróknął kwaśno Strawiński. — Głupstwo zrobiłeś, głupstwo — źle... źle... ja ci to zaraz mówiłem... — Jakto, mówiłeś, Rotmistrzu, kiedyś mu sam także tego ogiera sprzedać nie chciał. — A! — ogiera, tak... no, uważasz, to co innego, bo ja, słowo honoru daję, ja Stolnikowicza bardzo... ogromnie kocham: żyliśmy panie, jeszcze z nieboszczykiem ojcem jego, jak rodzeni bracia. Nie chciałem sprzedać, uważasz bo... ja — tego — miałem inni, myśl... — Jaką? — Cha! cha! no — uważasz — nie mogę powiedzieć. I mówiąc to, wykręciwszy się po żołniersku na pięcie, podkręcając wąsa, szanowny Rotmistrz ruszył do sieni. Tu na samym progu prawie nadybał Stolnikowicza, który wsparty o ścianę stał pogrążony w dumaniu. — Kochany Stolnikowiczu — rzekł, podchodząc — słowo honoru daję, w czepku się rodziłeś, takie wiązanie w dzień imienin, uważasz, nie każdy dostaje. — Zabaczymy co się okaże — odparł z uśmiechem gospodarz. — No tak, ale stary przecież przemówił co tam jest. Wiadoma rzecz. Ja, słowo honoru daję — w tem zamieszaniu zapomniałem — a właśnie na imieniny miałem ci dać pamiątką, uważasz... nie sprzedałem ci tego ogiera, ale uważając że w nim gustujesz, chciałem mieć przyjemność ofiarowania go tobie na wiązanie. Przyjmże od starego przyjaciela. — Ależ zmiłuj się, kochany Rotmistrzu — przerwał Stolnikowicz — taki prezent!... serdecznie ci dziękuję.... ale ja przyjąć nie mogę. Nadeszło kilka osób. — Panowie! — wołał rozczulając się Hornicz — skarżę się przed wami: Stolnikowicz nam zhardział, słowo honoru daję... ze skarbami inny człowiek! Honnores mutant mores — to samo widno robi i złoto. — Cóż tam? — pytano. Rotmistrz rzecz objaśnił; zaczęto więc wesoło i natarczywie namawiać Stolnikowicza, aby ofiarą nie gardził; musiał wreszcie gospodarz wspaniałą przyjąć darowiznę, wnosząc toast za zdrowie Rotmistrza — ztąd assumpt do nowych libacyj. Śłusarz tymczasem kręcił już w zamku owych drzwi żelaznych, dobierał wytrychy — pukał, stukał... ani rusz! Podkomorzyc, szczerze uradowany odkryciem które krewniakowi jego, przy dobrze nadszarpanej fortunie, wielce przydatnem być mogło, pilnując ciągle, nie odstępował ludzi pracujących w loszku; silną dłonią kołatał także i pomagał do otworzenia tych jakoby zaklętych drzwi, za któremi tajemnicze bogactwa miały się ukrywać. Już od pół godziny może silono się na wszelkie sposoby — zawsye bezskutecznie. Całe grono gości powoli ściągnęło się znowu do sieni, otaczając odkryte w posadzce wejście, a blask świec kilku trzymanych w głębi otwartego sklepu, dzi- wacznie i fantastycznie, na ciemnem tle izby, oświecał z dołu, ciekawe a pełne wyrazu twarze zgromadzonych. — Nie damy rady, zawołał wreszcie podnosząc głowę do góry i ocierając pot z uznojonego czoła Podkomorzyc. Nie ma sposobu, zamek jakiś sztuczny — żaden wytrych nie bierze. — Wiecie co? — rzekł stojący spokojnie z nieodstępną w ustach fajeczką nad schodami JmPan Butrymowicz — ja wam poradzę. — Jak? — spytano. — Zróbcie tak, jak Prusacy zrobili w 1794-ym roku na krakowskim zamku, kiedy się do klejnotów koronnych dobierali. — No — cóż to było ? — Był właśnie oto casus podobny: drzwi żelazne potężne w skarbcu; zamki starodawne misternej roboty, rygle jak łopaty — ani sposobu. A na zamek choć nie wpuszczano nikogo, było przecie w mieście wiadomo, że się tam podbierają jak bartnik do miodu i rady dać nie mogę. Tandem kowal jeden, łajdak i pijaczyna, przechwalał się w gospodzie, iż. onby znalazł remedium bez wielkiego zachodu. Zaraz go tedy na zamek porwano, bez wielkiej też violencyj, bo on tego i czekał, i obiecano nagrodę sowitą, suponując że o jakimś sekrecie ma informacyą. No — i poradził im skutecznie. — Cóż poradził? — przerwał Jmp. krajczy Przybora. Sposób bardzo prosty — podrąbać mur pod progiem i wleźć do środka przez dziurę. Tak zrobiono na zamku, tak samo i tu uczynić można. — Proszę panów — przerwał milczący do tej pory ów dziadek wędrowny — ja to cięgle sobie przemyślani, gdzie ten klucz być może schowany, a dopiero mi się przypomina — ot, może i znajdziemy g/o tu niedaleko. — Gdzież ? zmiłuj się, gadaj — przerwał niecierpliwy Stolnikowicz. — Niechno państwo poczekają — odparł stary — mnie się coś zdaje, czy nie będzie on pod drugą taflą posadzki z tamtego boku sieni na lewo, w tej samej mierze jak ta pierwsza, cośmy odrywali. — A niechże cię! czemuż nie mówiłeś odrazu!... tyleśmy czasu zmarnowali... — Niechaj pan wybaczy — odparł dziadek — tyle lat! — człowiek stary... Nie czas było na uwagi; rzucono się co żywo do odrywania, — z drugiej strony sieni, — ósmej tafli na jedenastym rzędzie posadzki. Okazał się pod nią otwór kilkocalowej średnicy, obłożony marmurem, na pół łokcia głęboki. — A co — spytał stary — czy jest ? Wszyscy stali w niemem oczekiwaniu, a Podkomorzyc, klęcząc i rękę po łokieć wpakowawszy, macał coś długo. — Nie ma nic!... — rzekł wreszcie, wyjmując rękę i otrzepując z pyłu ubranie — pusto zupełnie. — O! to złe! — mruknął stary — już tu ktoś był chyba... Stolnikowicz uśmiechnął się niechętnie. — Ha! cóż robić? zobaczymy — zawołał — probujcie jeszcze otwierać, albo próg podrąbiemy. — Proszę państwa — zawołał z głębi loszku ślusarz, który tam dłubać nie przestawał — ja tu sobie dobrał taki hak co już trochu pociąga, ono ja tak się utomil * co sam nie dam rady, bo widno wielmi** sprenżyna zarżawiaia... żeb tu Chwed'ko kozak wlazł, to duchem otworzymy. Znowu więc otoczono otwór, a barczysty Chwed'ko usunąwszy na bok zmęczonego ślusarza, porwał za utkwione już w zamku żelazo. Kozak żczerwieniał cały, żyły, jak sine, nabrzmiałe pręgi wstąpiły mu na pięściach i na podgolonem czole... brzęk odskakującego rygla raz i drugi rozległ się głośnem echem po obszernej sieni. Otworzył! otworzył! — zawołano zewsząd wesoło. — Tęgi Chwed'ko, niech go kaci! Drzwi jednak mimo otworzonego zamku stały jeszcze oporem: Podkomorzyc dopiero dopadłszy porwał je silnemi rękoma i razem z kozakiem szarpnąwszy — otworzyli. Okazało się ciemne wejście do lochu, a gro- ------------ * Umęczył. ** J Bardzo. (Przyp. aut. ). bowy zapach stęchlizny i wilgoci rozszedł się do koła. Stolnikowicz, Podkomorzyc, a za nimi kto mógł, ze świecznikami i lichtarzami cisnęli się na schodki i do piwnicy. Pierwszy wbiegł młody gospodarz, za nim goście i domownicy z mnogiem światłem, którego jaskrawa łuna w jednej chwili ujawniła ciekawym oczom wszystkie zakątki podziemia. Ściany i sklepienie okrywała pleśń czarniawa; półki i stoły pod ścianami zbutwiałe — rozsypały się i obwaliły w większej części. Piwnica okazała się — próżną. I była chwila milczenia — a twarze obecnych zdradzały zawód i rozczarowanie. Stolnikowicz z gorzkim uśmiechem stał jakby osłupiały na środku podziemia. — Cha! cha! cha! — rozśmiał się wreszcie z goryczą — pyszne skarby! nie ma co mówić. I potoczył wzrokiem do koła. krok naprzód postępując, ale w tej chwili wstrzymał się — coś mu błysnęło pod nogami. — A to co? — rzekł schylając się ku ziemi. I podniósł do góry — mały, zczernialy, prostej roboty metalowy — krzyżyk. — Benedykcya na tamten świat!! — to mi skarb!!... zaśmiał się sucho i szydersko, a cisnąwszy go ze złością o ziemię, kopnął jeszcze nogą wybiegając żywo na schody. — W ponurem milczeniu pociągnęli za nim i goście: uniesienie Stolnikowicza bolesne jakieś na obecnych sprawiło wrażenie. W podziemiu Podkomorzyc tylko z Bortnowskim pozostał. Stary sługa schylił się, stęknąwszy zcicha, podniósł zaśniedziały krzyżyk ze czcią i pobożnością, ucałował go i podał Podkomorzycowi, który toż samo uczyniwszy, stał jeszcze zadumany. — Zgrzeszył Stolnikowicz — rzekł — smutnie schylając głowę — ciężko zgrzerzył; niech mu to Pan Bóg przebaczy. Stary sługa westchnął tylko ruszając ramionami. Weźże ten krzyżyk — mówił Podkomorzyc, oddając go Bortnowskiemu — i odnieś do narożnej komnaty, gdzie są sprzęty po kasztelanie; zawsze to rzecz święta i pamiatka... albo — nie... — dodał po chwili namysłu — połóż go na stoliku koło łóżka, w pańskim pokoju. Zwrócili się do wyjścia. W pokojach gwarno było znowu i hałaśliwie: część towarzystwa piła i hulała w wielkiej sali, w drugiej zaś obok grano już w karty zapamiętale. Stolnikowicz, rozdrażniony i sprzecznemi widać uczuciami miotany, biegał od jednych do drugich — tam stawiał na karty, tu pił bez pamięci, lecz ani gra nie dawała wielkiej różnicy ani upić się nie mógł. Szukał roztargnienia — na próżno. Włosy i ubiór w nieładzie, dziwnie a złowrogo połyskujące oczy, gwałtowne i namiętne ruchy, ton szyderski i przymuszona wesołość — znamionowały stan jakiś niezwykły, gorączkowy i czyniły biednego Stolnikowicza prawdziwie godnym politowania. Nad scklannicą dymiącego ponczu siedział Jmpan Rotmistrz Hornicz, sam jeden w końcu długiego stołu, kwaśny i zamyślony, mimowiednie do góry potężne podkręcając wąsy. Podstolic Strawiński zbliżył się i przysiadł przy nim, z niedojrzanym prawie na ustach złośliwym uśmiechem. — No cóż, szanowny Rotmistrzu — rzekł zcicha — sprawęśmy pokpili. — Hę? — spytał Hornicz skrzywiwszy się niechętnie — że się popili? kto? — Pokpiliśmy sprawę — mówił Strawiński, podsunąwszy się bliżej. — No? w czem? — Skarby poszły... ad patres... ale ja pono dobrze zrobiłem żem pieniędzy nie dał. — Phiii! zapewne, bo to, uważasz, ostrożność nie zawadzi, je ci to zawsze mówię... — Tak, ale sam się jakoś, Rotmistrzu, niebardzo do tego stosujesz. — Hę? Jakto? — Jużcić, przyznaj się, darowałeś ogiera pewno nie bez racyi, na rachunek tych mniemanych skarbów. — Nnno, darowałem—odparł Rotmistrz z miną pogardliwą, darowałem bo mi się tak podobało... mniejsza o to. A po chwili dodał z uśmiechem: — Ale wiesz co, ja ci się przyznam... ten ogier, to gałgan! słowo honoru daję! Już mi kością w gardle stanął — bestya bez nóg, przepadzisty, słowo honoru daję, jak trzy mile zrobi napada na zad... włogawy... co ja się jego nie nasmarowałem, nic nie pomaga! Słowo honoru daję... Niech go djabli! Pozbyłem się kłopotu. — No, mości panowie! wołał gośpodarz, wiwat kasztelańskie skarby! czemu nie pijecie? W ręce wasze. Louis! dawaj wina! * * * Krótka noc letnia szybko na bezmyślnej przebiegla zabawie. Rozjechali się goście; Podkomorzyc tylko jeden pozostał i spał już od dawna. Zdala, na folwarku, słychać było pianie kogutów, w klombach koło starego dworca świegotały ranne ptaszyny i słowiki zwykły swój koncert rozpoczęły w zawody, w gęstwinach bzów kwitnących i leszczyny kryjąc się przed drapieżnemi kotów szponami. Pierwsze brzaski poranku ozłacając pogodne niebo wciskały się jaskrawem światłem przez niedomkniętych okiennic szczeliny, do obszernych komnat pałacowych. Służba drzemała po kątach. Stolnikowicz po całonocnej orgii blady, znużony, rozdra- żniony, z szeroko roztwartemi jakby szklannemi oczyma, nie widząc prawie i nie słysząc co się w koło niego dzieje — w ubraniu jak stał, rzucił się na łoże. Szumiało mu w głowie... przymknęły się bezwiednie powieki, pod któremi blaski jakieś i cienie zrazu przebiegać poczęły kolejno; łoże zdawało się kołysać miaromo. I ujrzał obszerne pałacowe podziemie... stały skrzynie, kufry i beczki otwarte, złotom i klejnotami napełnione; półki stoły uginały się pod ciężarem srebrnych i złotych czasz, puharów, mis, nalewek, roztruchanów, świeczników, lichtarzy, sztućców i tysiącznych sprzętów kosztownych, piętrzących się ogromnemi stosami. A w środku podziemia, leżał na piasku ów mały i zczernialy krzyżyk; ale piasek pod nim w oczach Stolnikowicza rość począł, powiększał się coraz bardziej, przybierając kształt mogiły... a krzyż, wzrastając równocześnie i siejąc blask jakiś nieziemski, od którego całe migotało podziemie, wznosił się nad owym grobem. I ujrzał u stóp krzyża, w klęczącej postawie, nigdy niezapomnianą, anielską postać — swej matki. Jasne jej i jakby przejrzyste oblicze, strumieniami łez oblane, taki miało wyraz żalu, boleści i smutku, jakiegoby zapewne żadna żywa istota ani wyrazić na sobie, ani znieść nie była w stanie. Z modlitwą u stóp tego krzyża, na świeżo jakoby usypanej mogile, zdawała się ona błagać przebaczenia dla wyrodnego syna, za czyny i słowa niegodne chrześcianina i potomka zacnych, szlache- tnych a pełnych prostoty i świętej wiary pradziadów. Chciał się ruszyć... nie zdołał; zimny pot go oblewał, a wnet... ściemniać się poczęło, trzask i łomot rozległ się wkoło... runęły kufry, skrzynie i beczki, a całe stosy sreber i sprzętów poczęły mu się walić na piersi i głowę, tłocząc go do owej mogiły. Z każdego roztruchana, puharu, czaszy i nalewki wysuwały się ohydne węże, jaszczurki i tysiączne jedne od drugich straszniejsze potwory. Zdało mu się, że jut ostatnia dla niego wybiła godzina: dusiły go te skarby — tchu mu brakło; ostatni czyniąc wysiłek aby żywcem nie być pogrążonym w grobie, mdlejące wyciągając dłonie chwycił za krzyż co się nad mogiłą unosił i — otworzył oczy. Dzień już był jasna. Pierwszy przedmiot który wzrok jego uderzył, był leżący na stoliku krzyżyk, znaleziony w podziemiu. Obraz zacnej, świątobliwej i cnotliwej matki, która w dziecinnych jego latach ucząc pacierza a wpajając pierwsze zasady cnoty, przed podobnym krzyżykiem dziecięce mu składała rączyny, stanął tak wyraźnie w jego pamięci, tak się w wyobraźni odmalowało żywo, że mimowolnie szukał jej wkoło siebie oczyma. Przyszły mu na pamięć owe święte prawdy, które z ust matki tylokrotnie słyszał, i zmarnowane bez pożytku i celu lata młodzieńcze wraz z ojcowizną, która była owocem krwawej pracy i krwawych nieraz zasług dziadów i pradziadów. Westchnął i zadumał się głęboko... dwie łzy gorące stoczyły mu się po twarzy — sięgnął ręką po krzyżyk, lecz cofnął ją żywo i cały spłonął rumieńcem. Nie czuł się godnym dotykać tej świętości Mimowolnie prawie osunął się na kolana i — po latach wielu — raz pierwszy modlić się zaczął. Duch cnotliwej matki uradował się zapewne w niebie i błogosławił nawróconemu synowi, a szczera modlitwa stała się prawdziwym aktem skruchy i odrodzenia. Nieznany przedtem spokój, jak balsam ożywczy napełnił mu serce: wziął ów błogosławiony krzyżyk, do ust przyłożył pobożnie i szukał właśnie oczyma gdzieby dla niego miejsce naznaczyć poczestne, gdy drzwi otworzyły się zcicha i stanął w progu — Podkomorzyc. Jednym rzutem oka objął on i zrozumiał co się stało, postąpił żywo — uścisnęli się serdecznie. Cicha między braćmi narada przeciągnęła się dość długo. W dni kilkanaście po wyżej opowiedzianych wypadkach, zwołani zostali wszyscy wierzyciele Stolnikowicza, którzy, za pośrednictwem kilku poważnych sąsiadów oraz Podkomorzyca, uporządkowawszy rachunki, termina obligów poprzedłużali. Cała czereda darmozjadów, z panem Louis na czele, została odprawioną a Stolnikowicz, zmieniony do niepoznania, wziąwszy się szczerze do pracy nad sobą i zaniedbaną ojcowizną, w lat kilka nietylko powszechny odzyskał szacunek, ale zarazem i piękną rodzicielską fortunę, którą rządnością i staraniem ocalić potrafił. Niczem było wszelako uratowanie majątku w porównaniu z ocaleniem duszy; tu, główną podstawę dały zacne zasady przez cnotliwą wpojone matkę, a pobutką był skromny ów krzyżyk, znaleziony w pałacowem podziemiu — prawdziwy skarb Stolnikowicza. Romanów, dnia 5. Lutego 1876