Andrzej Żurowski FATAMORGANA I –Zgoda? No to ręka. – Ręka! Umowa stoi. Minęły dwa lata. Zmieniły się horyzonty. Mandatariusze tajnego triumwiratu przypieczętowanego uściskiem dłoni w cieniu któregoś z ogrodów Santiago de Chile pozostali wierni zamiarom. Autobus miękko poddaje się fałdzistości górskiej szosy. Stanisław i Jacek nie wiedzieć który już raz zabrali się do studiowania mapy. Wolę się gapić przez okno. Palcem po mapie i tak znam na pamięć każdy przydrożny kamień na trasie wyprawy. Czas odrzucić podręczniki, materiały, plany – rzucić się w spełnienie. Powziąć to okrutne ryzyko. Przed paroma dniami była to jeszcze Baśń – wspaniała nierealność wyprawy w głąb Azji, hen gdzieś do drzemiących w Wielkiej Tajemnicy rejonów himalajskich, plemion zaszytych w indyjskiej dżungli, legendarnych cejlońskich kopalń skarbów. Teraz przyjdzie dotknąć, pomacać i kamerą filmową rozorać całą ową wymarzoną nieuchwytność, odnaleźć granice, bądź zatrzeć je, zdeptać fałszywe przedziały pośród tysiąca i jednej nocy. Nocy fascynacji czy rozczarowań? Pierwsze progi za nami. W ostatniej chwili, jakby podświadomie zaczęliśmy się kokosić z opuszczeniem Stambułu. Jeszcze dzień, dwa choćby jeszcze dni na twardym europejskim gruncie. Niczym wielka brosza spinająca obrzeża dwóch kontynentów, rozkraczony nad Bosforem, już nieeuropejski, jeszcze nieazjatycki Stambuł. Wtłoczył nas w swą plątaninę bez centrum, w uliczki nadbrzeżne, staczające się ze wzgór z wprost w stalową, chłodną powierzchnię Morza Marmara. Zaułki czmychają w górę i rozpędzone, na oślep wpadają z przeciwległej strony wprost w fale Morza Czarnego. Omijają Bosfor i zewsząd osaczone wodą, w popłochu splatają się w labirynt bez ładu i składu. I ludzie, jakby poddając się panice ulic, gnają we wszystkich kierunkach, a wygląda to tak, jak gdyby kręcili się w kółko. Tylko koty, niespieszne, z ociąganiem przenoszą się na coraz bardziej rozgrzane słońcem dachy drewnianych domów. W wirze ulicznego kołowrotu, tuż obok zatłoczonych jezdni, wciśnięte pomiędzy domy, w ich cieniu drzemią omszałe muzułmańskie cmentarzyki. Niczym przydomowe ogródki, z równymi rządkami grobowych płyt i przysadzistych obelisków z kamiennymi turbanami. Protoplaści trwają w kręgu domostwa. Wokół obelisków szaleje dzieciarnia. Nakładają się warstwy pokoleń... Kawa jest po prostu turecka. Jedyna bodaj w tej kawiarni rzecz o określonym charakterze. Reszta jest nijaka, ze szczętem skundlona. Hippiesowska zbieranina. Obsiedli stoliki i drzemią w gnuśnym oczekiwaniu. Może dziś, może za tydzień... Ścianę wykleili odręcznymi ogłoszeniami, które zapraszają na wspólną jazdę do Kathmandu. Dwumetrowy bezzębny szkielet, wypłowiała pannica, troglodyta o rudej brodzie i zmierzwionym kołtunie do ramion. No nie, niechaj was inne pod Himalaje prowadzą bogi. Dopijam kawę. Popołudnie stygnie nad Stambułem w kurzu i czerwonawych poblaskach pełzających po dachach meczetów. Rozgonione po okolicznych wzgórzach, na ich szczytach miasto szczerbi się palisadą minaretowych pik. Hagia So–phia, Błękitny Meczet – jak zwykle piękne, te same co zawsze, jeszcze jedne, kolejne repliki europejskiego stereotypu Orientu. Wolę w doliny. W gwar z wolna budzącego się wieczoru, w handlowe arterie przecierające oczy neonową migotliwością, między stragany nie kończących się bazarów. Twarze, twarze, twarze. Białe, oliwkowe. Turcy i Ormianie, Żydzi, Arabowie, Grecy. Stambulczycy. W tym mieście psów, kotów i banków mimo wszystko i ludziom udało się jakoś wywalczyć sobie nieco ziemi pod stopy. Przepycham się między stertami owoców, piramidami butów, żegluję morzem straganiarskiej różności, a brzegu, Kolumbie, ni widu. Tuż przy moim hotelu uliczny rzeźnik ćwiartuje wołu. Krew chlapie na bruk, rozbryzgują ją opony taksówek. Wokół rzeźnika sformował się nieruchomy krąg. Zastygli niczym świadkowie jakiegoś magicznego obrzędu; w rzeźniczy nóż wpatrują się chciwe kocie i psie oczy. Skłócone od nie wiedzieć kiedy gatunki zawarły głodowe przymierze – psy i koty potulnie czekają społem w kolejce przed jatką mięsną. Cuchnie potem i krwią. Dachy meczetów spłonęły. Popieli je teraz wolno osypujący się mrok. Zjawił się belfersko punktualny. Kiedy wszedłem do hotelowego hallu, wyglądał niczym stary wypolerowany bibel ot rzucony w kąt kanapy dla podkreślenia nowoczesności wnętrza. Pulchny staruszek o pomidorowych policzkach i siwych włosach nad dziecinnym uśmiechem. Zabawnie podskoczył na kanapie, wstał i wyprężył się na całą okazałość swych okrągłości. Profesor Biskupski ogromnie rad, że może przygarnąć rodaków pod opiekuńcze skrzydła, już przed wyznaczoną godziną spotkania wypatrywał nadejścia podopiecznych. Teraz, uchylając czarny kapelusz o olbrzymim filcowym rondzie, szarmancko zapraszał nas do taksówki. – Daleko was, chłopcy, bo daleko wywiozłem, ale tu to się i! No, dobierajcie, dobierajcie na Boga. Specjały tureckie godzi się popróbować. Azali nie smakuje? – Tak to potrawę po potrawie do smaku przyprawia zachętami i soczystością dawno z użycia wycofanych wyrażeń. – Może tam i w Polsce wycofanych, ale w Adampolu? Co to, to nie! Tu się o język dba, tu się go jako dziecko najukochańsze hołubi. Sto lat z okładem minęło, jak się tutaj, na tureckiej ziemi dziady osiedlili, jak własną, Adampolem nazwaną, założyli wioskę, jak do dalekiej ojczyzny myśli tylko, bo nie nogi przecie, latały, a zasie mowa mateczka nie pomarła. I nie pomrze! Nie pomrze, pokąd Polacy z Adampola Polakami. Oho, próbują Turki, próbują. Ale się im nie udaje. I nie uda! Obywatelstwo tureckie cała adampolska rodzina wziąć musiała, ale Polski z duszy cudze obywatelstwo nie wygnało. I nie wygna. Późno się robić zaczęło. I coraz ciemniej w zadymionej restauracyjnej sali. Na parkiecie tarło. Greczynki, Żydówki, Ormianki hałaśliwie, może odrobinę zbyt hałaśliwie manifestują niezależność, tę niebywałą swobodę w porównaniu do zakutanych w stare obyczaje i zakazy Turczynek. Tańce suną na całego. I kiedy gong, i kiedy znów nagle pełne światła, a na estradzie półnaga tancerka w tiulach – jakoś dziwnie obco, dziwnie egzotycznie po europejskich rytmach i tanecznych figurach młodzieży, nieomal dziwacznie wygląda w tej tureckiej restauracji narodowy taniec tureckiej dziewczyny w tiulach. Zeskoczyła z estrady, wymija oklaskującą ją w takt dżinsową gromadę i tanecznym krokiem kieruje się ku naszej części sali – gdzie za zastawionymi stołami, w cieniu kinkietów dyskretnie uśmiechają się starsi panowie w wykwintnych garniturach. Jeden zwinny ruch i dziewczyna jest już na stole. W podniesionych nad głową dłoniach pobrzękuje bębenek. Drobne bose stopy bezbłędnie trafiają w puste miejsca pomiędzy talerze, butelki, półmiski. Tancerka jest gorąca i przesłodzona jak lewantyńska herbata. Cieniutka strużka potu płynie jej po skroni. Lekko, w kącikach drży wymuszony uśmiech. Panowie w czarnych garniturach uśmiechają się i dyskretnie wkładają dziewczynie za dekolt małe papierki. Bębenek zagłusza ich szelest. – Ano, panie Stanisławie, tak, tak – profesor trzęsie się ze śmiechu. – Kiedy to było? Tak tak, z piętnaście lat. Aleś mi pan narobił wówczas bigosu... Prawda, poniosła Szwarc–Bronikowskiego dziennikarska licentia poetica. Po pierwszej wizycie w Stambule napisał reportaż o Biskupskim, w którym nieopatrznie nadmienił, iż profesor pozostaje dotąd wierny stanowi kawalerskiemu i – dodał już od siebie – nie zdradzi go, chyba że dla rodowitej Polki. Napisał i skończył sprawę. Natomiast dla Biskupskiego rzecz się dopiero zaczęła – skrzynka listowa po prostu pękała w szwach. Dziesiątki, setki listów. I jak tu nie wierzyć w gołębie serca Polek, w czułe ich sentymenta i samarytańskie natury, co to każą choćby i w świat iść, nieść duchowe wsparcie zagubionemu na tureckiej obczyźnie rodakowi. A jakże, odpisywał, wszystkim odpisywał. Grzecznie, z należnym oddaniem i szacunkiem. – Złamać się pan jednak, zatwardziały kawaler, nie dał... – Co to, to nie, ale coś mi pan, powtarzam, bigosu nagotował, to moje. A zresztą... – przycichł jakoś i spojrzał kędyś tam, za siebie. – Gdyby to tak był pan ze trzydzieści lat wcześniej napisał... – trwało to dobrą chwilę, nim znowu przerwał milczenie. – Młody był człowiek, głupi. Polka, uparł się, i Polka. Chciała mnie tu jedna, chciała, że hej. Nie powiem – brzydka nie była, a i dobre dziewczynisko. Ale co? – głupi i tyle – Turczynki nie chciał. A Polkę skąd niby było tu brać? W Adampolu wszyscy już skuzynieni. To tak i zostało. Siedział teraz z nagła jakby postarzały. Nie w tę odwrócony stronę, w przeciwną. Jeden z tych, co to ich zwykliśmy z dziarskim bębenkiem, z werbelkami przed narodem oprowadzać, po ramieniu poklepywać – o wierności im kadzić, o honorze narodowym, o romantyzmie wielkiej tęsknoty. Nieszczęśni zagubieńcy. Nigdzie u siebie, nigdy wśród swoich. Od kilku pokoleń tacy Biskupscy na ziemi tureckiej osiedli, tę ziemię ryli, żyli z niej i dzieci hodowali. Pięknie, że im to i jeszcze kolejnym mowę, że im obyczaj, że im legendę dziadów kędyś znad Buga i Wisły nad Bosfor i Marmara przenieśli. Ale skończyć, wytyczyć granic nie potrafili. Gdzieś ich, w którymś punkcie – jakże po polsku – poniosło. I tak trwają rozdarci, obolali. Potomek pierwszych przybyszów profesorem literatury francuskiej został na stambulskim uniwersytecie, nigdy do Polski w siedemdziesięcioletnim z okładem życiu nie wyjeżdżał, pokolenia tureckich studentów wychował, z zażenowaniem o swym tureckim obywatelstwie wspomina, z Turczynką nie był się ożenił. Ojczyzny się nie zaparł, czy też wyparł się ojczyzny? Głupie pytanie – bo jednoznaczne. – A ja wam, panowie, że tak było, powtarzam – uderzył ręką w stół i natychmiast się zawstydził. Mruknął coś jeszcze pod nosem, speszone spojrzenie rzucił w głąb sali. Właśnie dogasała. Za oknem nocne światełka łodzi na Bosforze też już wyraźnie mrużyły się do snu. Tylko profesor łapał drugi oddech. Podniecony dowodził absolutnej prawdy dawnej hipotezy, wedle której Mickiewicz nie zmarł w Stambule na cholerę, ale został tu podstępnie otruty. – Naturalnie, mam na to nie znane dotąd dokumenty. Jak je tylko opublikuję, przestaniecie się panowie uśmiechać. Uśmiechaliśmy się, prawda, ale z sympatią i... może odrobiną smutku. Jeszcze i ten Mickiewicz. I ta wieloletnia pasja odkrycia prawdy o śmierci cudzoziemskiego poety, który przed wiekiem przybył do Stambułu. Skądże ta pasja, turecki profesorze literatury francuskiej... – Przyjadę, oczywiście, że przyjadę. W przyszłym roku. Tyle razy już sobie obiecywałem i jakoś nie wychodziło. Ale tym razem – mur! – Długo żegnaliśmy się na rogu, obok pustego teraz straganu rzeźnika. Tylko parę kotów drzemało przy rynsztoku. Może już zajmowały sobie kolejkę. Raz jeszcze zatrzymał się przed zakrętem, podniósł do góry swój filcowy kapelusz z gigantycznym rondem. – Przyjadę! Ileż razy słyszałem to, w iluż krajach, od iluż ludzi słyszałem, których nigdy już później nie zobaczyłem, którym nigdy nie przyszło zrealizować swego wielkiego marzenia. Na szczęście może? Zniknął za rogiem. I tak rozstaliśmy się. Z Europą. Już w parę godzin później mostem nad Bosforem wyciekaliśmy do Azji. Jakby powinien napisać reporter: „Stara, poczciwa Europa została za nami”. Ani poczciwa, czego nie musimy sobie tłumaczyć, ani stara – bo gówniara wszak przy swych siostrzycach wielkich azjatyckich kultur, co to już któreś rodziły pokolenia myśli, kiedy smarkata, w podkasanej spódniczce, bajek jeszcze u ślepego Homera słuchała. Ani też nie „pozostała za nami”, choć tak bym tego pragnął, choć tak bardzo bym pragnął tego. I może dlatego nie potrafię. Jedzie. Siedzi tuż obok, na tym wolnym siedzeniu obok Staszka. Autobus trzęsie, a uparta, bezlitosna Europa wlecze się za mną. Im dalsza – uporczywsza, bardziej nachalna w zaciskaniu wokół mózgu właściwych jej stereotypów. Może wyrzucę ją na którymś przystanku, umknę może, zmylę pogonie. Choć wątpię. Rozmaitość górskiego pomiotu cwałuje wzdłuż szosy. Dawna stolica Frygii, dziś Turcji stołeczna Ankara zapadła się poza otaczające ją szczyty. W mig przysłoniły tę prowincjonalną stolicę, zapomnianą w cieniu Stambułu – niezmiennej metropolii Turcji. Przedziwna gór rozmaitość. Autobus slalomem–gigantem wali na południe. I nie wiedzieć kto prędzej – autobus czy też zmienność górskiej panoramy wymienia przed oczyma obrazy. Pękające jakimiś minerałami broczą czerwienią, brązem, żółcią, po obłych niewysokich stokach góry rozlewają się w zieleń i cynober. Nie ma już dzisiaj takich; ostatnia bodaj gdzieś na strychu domu mych rodziców spróchniała, na poddaszu coraz mi już dalszego, coraz już bliższego dzieciństwa: a była to narzuta–cudo, stara, ciężka narzuta na mieszczańskie łóżko. Strzyżona, a jakże, pluszowa, w kwiaty zgoła fantastyczne, w całą orgię kwiatów i równie im barwną, upiorną wielość dekoracyjnych esów–floresów. Ale kurz kwiaty pozagryzał, ale słońce esy–floresy wywabiło. I narzuta przemieniła się w pejzaż jakowyś dziwny a tajemny. Pejzaż moich tajnych strychowych wypraw i podróży; krajobraz czerwienią i brązem zbroczony, zlany cynobrem i żółcią. I gdzieżby mi to przez głowę kiedy przemknęło, iż po owej od lat w kącie strychu porzuconej kapie gnać będę serpentynami południowej Turcji. Ale się już i oto narzuta urwała, a spod niej poczęły się wyłaniać garby rozmaite a pocieszne. Zrazu ostrożnie, po jednym, aż się tak na koniec rozzuchwaliły, że całymi po okolicy sieją się tabunami. Na, jak arabski chleb płaskiej a rozwałkowanej równi to tu, to tam jeden i dziesiąty, i kędy spojrzeć kuce–garbusy, niczym kurhany z obciętymi czubami góry kopcowo –stołowe. Jakby tu babki z piasku stolemy stawiały i skończywszy zabawę poszły sobie miejsca nie równając. Toteż i siedzą sobie góry kokoszę a wysiadują, autobus pośród nich sam z sobą bawi się w chowanego. Bo i z kim bawić by Się miał, kiedy pusto, że i na lekarstwo. Góry same tylko górują, płaszczyzny się płaszczą, pustkowia pustoszą. Aż zaryczał z radości, kiedy na koniec, zza któregoś kopca ludzka wyskoczyła osada. Ryknął, chrapnął, dogazował i tyle po spotkaniu. Ledwie że jeszcze na końcu szosy jak na sznurku czerwone szarawary łopoczą, ledwie że owiec parę przy drodze i dzieciak usmarkany. A tu już i kokoszę gdzieś się za wsią zapadły, a tu już wokoło śmiechu warte piegusy piętrzą się popod chmury. Grube toto, zwaliste, pnie się jedna przez drugą, białe góry kredowe. Jakby kto groch na nich młócił – miejsce przy miejscu, pochyłość za pochyłością, kropki na nich ciemne, zielonkawe. I tak kępkami trawy górskiej nakrapiane stoją przy drodze buły piegusy – a może się i ze wstydu jedna w drugą powtłaczały. Sam stanął pośród drogi. Zwalisty a smukły, wyprężony z jakąś ponurą godnością. Niby starzec sękaty, co to lagą gówniarzerię na milę porozganiał, by samotnie odetchnąć i siwy łeb w puste niebo zadrzeć. Wysoko zadarł. Popod chmury. Dawno już, tak dawno, że sam nie pomni kiedy wygasły, ostygły wulkan. Zimną śniegową czapę zmieszał z chmurami i kolumnie podobny podpiera niebo tak lekko, jakby dziewczynę w taniec brał. Wprost z płaskiej wy- rosły równi zdaje się większy jeszcze, potężniejszy a bardziej obcy dookolnemu. Inny, równie od przedwieków wygasły, a od tysiącleci płonący człowieczymi sprawy, równie wielki, a w ludzkiej wyobraźni po stokroć potężniejszy wulkan, w podobnie białej czapie wspina się gdzieś za tych gór północnym wschodem. Widziałem kiedyś Ararat od armeńskiej strony. Podwójny jego wierzchołek – w sacrum przekuty, w mit. Nie dlatego nawet, że ongiś w jego tyglu, na białym dziś szczycie pionowej skały prażyły się losy współtowarzyszy Noego. Dlatego zaś, iż u jego podnóży we krwi obmywały się dzieje Ormian. Od lat wznosi się po tureckiej stronie. Atoli, choć już pół wieku z okładem na drugi się bok od tamtej pory obróciło, nie masz Ormianina, który by budując dom, okien na Ararat nie skierował. Jak i drugiego nie znaleźć kraju, który by w herbie nosił górę rosnącą poza jego granicami. – Poza jakimi granicami? – w nos by mi się zaśmiał Surik, Lowa, każdy inny z ormiańskich znajomków – za jakimi granicami, kiedy go gołym z Erewania widać okiem, kiedy czuć, jak kłuje w serce jego zagrabiony dwójząb. Za jakimi że to wszystko granicami, kiedy autobus wraz z górami już się poczyna na południe obsuwać, kiedy całą nieomal ku Syrii przejeżdżać kończę Turcję, a Europa ni myśli ustąpić z wolnego obok mnie fotela. Ani myśli z obroży potencjalnego spuścić renegata. Wulkan samotnik dawno się już w chmurach utopił. Wraz z szosą góry osypują się w dół. Coraz drobniejszym, coraz bardziej rozkruszonym żwirowiskiem. Pustynnymi, na śmierć sprażonymi stepami. Pustymi jak smagający je wiatr. Trwa to długo, dostatecznie długo, by przywołać tęsknotę za barwnością. I ta oto nadchodzi jak spełnienie. Niespodziewana, brutalna obfitością. Zrazu cyprysy chłodne a wyrafinowane, wiotkie eukaliptusy na wzorzystych, niby dotkniętych egzemą pniach, jeden i drugi cedr. Nareszcie i orgia. Oliwki, cytryny, zieleń; zieleń i woń. Żyzność śródziemnomorska. I w dole przede mną lepki, właśnie morski przedsmak Lewantu – półksiężyca arabskiej obfitości. – Pamiętasz legendę drzewa tamaryszku? – Pamiętam. – Więc opowiem. Trzeba ci wprzódy wiedzieć, że drzewo to używano do wykładania pałacowych komnat, toteż w powszechnym było poszanowaniu. Nie na tym się wszak rzecz cała zakłada. Daleko, w Egipcie się zaczyna. Tam właśnie syn Hora, a Bóg Słońca, przesławny na niebie Pan – Ozyrys, miał brata imieniem Set. Podła to była figura, albo i rejony, którymi mu władać przyszło, skazały go na niepopularność. Dość, że bóg zła, pan ciemności i śmierci – Set... – ...i płodności... – ...a więc Set – bóg śmierci, i płodności, nienawidził Ozyrysa. Szalał na myśl o miłości, jaką brata otaczał egipski lud, wdzięczny Ozyrysowi za przekazanie śmiertelnym sztuki uprawy roli. Pan Ciemności skrycie udał się do Libanu i długo wybierał odpowiedni cedr. Aż wybrał najpiękniejszy z pięknych i z cedrowego pnia zbudował olśniewający sarkofag. Jako że cedr był w owych czasach cenioną i poszukiwaną rzadkością, nie ma się co dziwić, iż kiedy Set przytaskał sarkofag do ojczyzny, zapanował ogólny zachwyt. Natenczas Bóg Zła rzekł: – Przysięgam, że oddam ten sarkofag pierwszemu, dla którego będzie sposobny. Więc próbowali. Możni i ubodzy, mężowie i niewiasty. Set kręcił głową, uśmiechał się skrycie i nikomu nie wróżył nadziei na boski dar. Aż stało się to, na co podły czekał. Nadszedł Ozyrys. I on dla żartu postanowił jąć się próby. Ze śmiechem ułożył się w sarkofagu. – Pasuje! – ryknął Set i zatrzasnął wieko. Podniósł sarkofag i z całych sił rzucił go w wody Nilu. Święta rzeka trumnę z żywcem pogrzebanym Ozyrysem wypluła do morza. Z libańskiego wyciosany cedru, sarkofag żeglował do ojczystych brzegów. Aż zarył się w piach plaży u murów miasta Byblos. I w miejscu tym wyrosło pierwsze drzewo tamaryszku. W dalekim Egipcie Set tryumfował. W dalekim Egipcie po stracie męża i brata rozpaczała piękna Izys – Ozyrysowa siostra i małżonka. Przywdziała nieszczęsna strój wędrowczy, po- szła przez drogi i bezdroża szukać Jedynego. A wiodło ją to, co wszystkie wiedzie kobiety nieomylnie po śladach ich mężczyzn, chociażby drogi obojga najbardziej były zawikłane. I zapukała Izis piękna do bram Byblos. I została piastunką tutejszych dzieci królewskich. A było to w czas, kiedy w pałacu poczęły nocami dziać się dziwy przeróżne, ożywać się głosy jakoby z samego się wnętrza ziemi dobywające, a i zjawy ukazywać takie, że usta ludzkie prędzej zastygną, zanim się opowiedzieć te potworności odważą. Izis wyznała prawdę. To uwięziony w rosnącym za murami pniu drzewa tamaryszku duch jej boskiego brata– małżonka szamocze się w straszliwej męce. Królowa miasta Byblos wysłuchała nieszczęsną. Kazała ściąć pień i niczym zwłoki siostrze–wdowie oddała drzewo tamaryszku. Izyda zbudowała łódź, ułożyła w niej pień i puściła się na morze ku egipskim piaskom. Tam jednak czuwał Set. Zawył przeraźliwie, aż się morska powłoka sfaldowała. Zawył raz wtóry. Kiedy wył po raz trzeci, tak straszliwa nawałnica ogarnęła Posejdonowe królestwo, że aż hen na końcu świata słupy Heraklesa trzeszczały w posadach. Jakże na kruchej łodzi wdowie samotnej unosić w taki czas zwłoki ukochanego. Izyda ostatkiem sił zawróciła, by skryć łódź w ujściu pobliskiej Byblos rzeki. Już–już miała dobić do brzegu, kiedy łódź przewróciła się i boskie zwłoki w pień tamaryszku zamienione z pluskiem osunęły się w głąb rzeki. Utonęły raz wtóry i ostateczny. I nie wiedzieć – za karę, czy też z rozpaczy, że pochłonęło święte Ozyrysowe ciało – źródło, które rzece owej wodę dawało, wyschło wrychle i po dziś dzień jałowe pozostaje. – Pamiętasz legendę o drzewie tamaryszku? – Pamiętam. – Więc ci opowiem. I zaczynaliśmy od początku. Ten albo i inny, a przecież zawsze ten sam, choć na różne kuty wyobraźnie, mit poszukującej brata–małżonka. Mit poszukujących się na przekór wszystkiemu, jako małżonka, jako siostra bliskich. Więc zaczynaliśmy od początku. O wiernej Izis, o Asztarte, bogini syryjskiej, matce Baala. O tej samej wieloimiennej i wieloustnej, którą z tyluż znamy mitologii, która w tylu postaciach o naszych własnych mówi marzeniach, o własnych naszych tęsknotach. O wiecznym marzeniu o wierności i oddaniu. I tak to było, kiedy chodziliśmy z Marią po Libanie. Po Byblos, Tyrze, Tripoli. Tędy właśnie, którędy teraz jadę sam – bo bez niej – w moją mglistą azjatycką drogę szukać pod Himalajami tego, co przecież tak bliskie, że aby je w pełni ujrzeć, trzeba aż było odeń odjechać. I tak to było, kiedyśmy się włóczyli między ruiny i baśnie i w starych kamieniach odnajdywali opowieści o nas. Maria jest teraz daleko. Jest tam, nad Bałtykiem, skąd kiedyś przyszliśmy do Libanu podglądać, jak o zachodzie na rozgrzanym brzegu Śródziemnego ku tonącemu słońcu chylą się głowy w turbanach. Jest teraz tam, gdzie ml powiedziała – będę czekać. Jest teraz tam, gdzie robi się już pewnie coraz grubsza i grubsza, cięższa. Napełniona. Aż wywrzeszczy się z niej to, któreśmy wymarzyli – i trochę później pójdzie w swoją własną drogę. A ja przez Liban moją drogą, do niego – do tego z marzeń jeszcze, okrężną. I śmieliśmy się, ufni, chociaż oboje lubimy Strindberga. I śmieliśmy się, choć kiedyś na randki chodziliśmy na Taniec śmierci – po czym i tak pobraliśmy się. I śmieliśmy się. I było dobrze. I Maria, bo zna ich sprawy, prowadziła mnie między bogi Lewantu. Jak u Strindberga, pomiędzy miłością rozdarte a walką. Więc władcy Byblos: Hathor–Ona – bogini płodności i wojny, która zmarłych we wiosła wyposażała, by przebyć mogli rzekę śmierci, i Pan–On – boski jej małżonek, władca wichrów i deszczu – symbolu męskiego posiewu. Więc czuwająca nad ludem starego grodu Ugarit, mocarna Anat, co to, kiedy się miłością bądź wojną, którym patronowała, radowała prawdziwie, cała ziemia dudniła. Więc rodzicielka boskiego Baala, wielka Aszirat, która – gdy ją w szczerych modłach zwał ktoś Asztart lub Astarte – ku niemu również kierowała litościwą dłoń. Wielka Aszirat – pani miłości i wojny, namiętności i walki, płodności i urodzaju. Pani całej wszelakości emocji człowieczych. I uśmiechaliśmy się. I było nam dobrze, pośród tych bogów, co bez osłony miłość nazywają miłość, a walkę walka. I co to obydwu strzegą tych ludzkich spraw, bo wiedzą, że w owej podwójności – jedność, ze dwa to skrzydła tego samego ptaka, w których cieniu łączy się mężczyzna z kobietą. Asztarte, Izis, a może to Hathor przemknęła/ponad Norwidem, kiedy – „a jedno skrzydło to śmierć, a drugie skrzydło – miłość” – pisał. A może Aszirat, która nie wstydziła się nagości – a jedno jej nagie ramię to była walka, a drugie ramię – miłość. Kapłanki w obrzędowej, przyświątynnej prostytucji przez wieki cześć oddawały potężnej pani rozkoszy i bólu. Aż nadeszli ascetyczni starcy o płonących oczach, którzy śród ludu .szerzyć poczęli wieść o Jahwe. Zamarli ze zgrozy przed nagą boginią. Odwrócili oczy i nazwali ją Asztorof, co imię dumnej skojarzyło ze słowem – bezwstyd. I to był początek końca. Od oplutej nagości Aszirat ruszył przez wieki pochód pątników ku pruderii. Pogrzebano nagość głęboko, oplwaną, wyklętą, czystą. Jakże trudno powracać do korzeni... Niczym archeolodzy, którzy w Ugarit, Byblos, Palmyrze ryją ku podglebiu. Pod gruz, kurz i szczerupy zgniecione butami wszystkich, którzy tędy szli – a szli tędy wszak wszyscy, od kiedy człowiek ruszył w drogę. Pod miałem epok, cieniem krzyża i półksiężyca odgrzebują łączącą nas z przedchrześcijańskim podglebiem spójnię. Ową jedność marzeń i wyobrażeń, która na wspólny łańcuch nanizuje mity Grecji, Azji Zachodniej, Mezopotamii, Azji Mniejszej, Starego Testamentu. I niczym wielką broszą spina je na lewantyńskim brzegu Śródziemnego w rumowiskach Ugarit – tym punkcie tranzytowym kultur, który w swych kupieckich warowniach tyle był skarbów pomieścił. Od Eufratu i Tygrysu po Śródziemne pozbieranych na żyznym półksiężycu. Na ziemi, która ongiś – kiedy to Aszirat i Hathor były bardzo smarkate, a Ozyrys nie zdążył jeszcze zakochać się w Izis, swej pięknookiej siostrze – zrodziła dziwaczny stwór, który po tysiącleciach sam nazwał siebie homo sapiens. I tak to powróciliśmy do pieczary, Mario. Mam z sobą stary kajet, który towarzyszył tamtej podróży. Notatki, trochę szkiców. Pismem Marii zanotowany cytat z którejś z prac współczesnego libańskiego filozofa, pisarza i publicysty, profesora Renę Habaszi z Uniwersytetu Bejruckiego: Jak muszla na brzegu Morza Śródziemnego, tak Liban– piaszczysta plaża otoczona koroną gór – nagromadził echa wszystkich fal cywilizacji, które dotknęły jego brzegów. Zbliżcie wiec tę muszlę do ucha, a usłyszycie zmartwychwstającą historię, rozsiewającą swe bogactwa w sercu. współczesności. Czytam te zdania, które Maria przed paroma laty zapisywała załatw słońcu na tarasie bejruckiego hotelu. Patrzyłem wtedy na cieniutką strużkę potu, która wolniutko opływała jej górną wargę, na moment zatrzymywała się na meszku u kącika ust i wysychała na sklepieniu brody. Dalej, za profilem Marii, huczał w dole jeden z głównych placów miasta. Na jego środku, z głębi ziemi wyzierały resztki pysznej rzymskiej kolumnady. Samochody okrążały wykopaliska łagodnym łukiem. Jak w mauretańskiej architekturze starej Kasby, stolicy algierskiej, domy stoją wprost na domach, tak tu, w Bejrucie, miasta stanęły na miastach, kultury na kulturach. Na samej górze, na tarasie zajmującym dach hotelu siedziała Maria i wąska strużka potu spływała po jej wciąż jeszcze dziecięcej twarzy. Czytam to zdanie Habasziego, które Maria wówczas zanotowała. To dobrze, że z Turcji nie ruszyłem prosto na Iran, i dalej, w cień Sziwy. To dobrze, choć nie logika – emocje zepchnęły mnie z Ankary na południe, bym wielkim półkolem przez Liban, Syrię i Irak wracał na szlak ucieczki z Europy przed Europą. I tak oto po śladach Marii powróciłem do miejsc, w których dopiero godzi się Europę żegnać. Jeżeli w ogóle potrafię ją pożegnać, to wypadałoby tutaj właśnie, gdzie się rodziła – na obczyźnie. Zza szyby samochodu migocą znajome miejsca. Nie chcę w nie wstępować – w może już nieznajome... Maria tyje na północy, coraz grubsza, jeszcze parę miesięcy... Z tej Skały skakaliśmy kiedyś do morza. Zmierzcha. Wsuwam się głębiej w róg wozu. Staram się sobie przypomnieć. Porozrzucane kartki z dziejów Lewan–tu. Dziesiątki, setki nazwisk, dat, miejscowości... Pogruchotana mozaika. Wielobarwna, a przecież w tonacji jednolitej. Nuży monotonną zmiennością władców, zwycięzców, pobitych, bohaterów. Tylko czasem, z rzadka, przystanie człowiek na chwilę, głębiej zajrzy w spatynowane oczy. Co czuł? Co działo się w sercach tych, zepchniętych dziś w zbiorowe grobowce.kolymn chronologicznych i hera–dycznych drzew? tych wypędzonych królów o zapomnianych imionach? umykających w bieliźnie satrapów? Wszystkich tych, o których zapomnieli już nawet heraldycy... Jakaż to tragedia skryć się musiała pod suchym akapitem poświęconym Fachr el–Dinowi, który wzniósł był XVIII–wieczną potęgę Libanu, by w parę lat później uchodzić przed Turkami w niedostępne góry; i aby uchodząc nieść na barach świadomość, że jego syn po przegranej bitwie został ścięty, a ukochana głowa, ufryzowana i uperfumowana wraz z odciętym, przyozdobionym w sygnet palcem, potoczyły się do stóp władcy Stambułu. Długo jeszcze dźwigać mu przyszło ów obraz, zanim i on sam, wielki Fachr el–Din, wydał ostatni charkot, uduszony przez fanatyczny tłum przed stambulskim meczetem. Albo taki Ahmad pasza al Dżazzar. Puste, zapomniane dźwięki. A ileż to namiętności, ileż siły musiało być w chłopaku z Bośni. Smarkacz zakochał się w szwagierce. Nie chciała go. Wziął siłą. Gwałt gardłem się płaciło. Uciekł. W Stambule sprzedał się handlarzowi niewolników i trafił na kairski dwór Ali–beja. Nie było takiego, który by dorównał Ahmadowi w bezwzględności, w wierności, z jaką spełniał najokrutniejsze rozkazy. Więc tam to właśnie, w Kairze, dorobił się przydomku Dżazzar – rzeźnik. Nie tylko rzeźnik być to musiał, ale i żołnierz niepośledni, skoro po dostaniu się do armii paszy Damaszku za zasługi przy obronie Bejrutu i Sydonu przed Rosjanami został mianowany zarządcą prowincji. Cóż to musiała być za indywidualność, ten Ahmad–rzeźnik, ów gwałciciel i uciekinier z Bośni, niewolnik, ten sam, który wreszcie w roku 1780 zostaje... paszą Damaszku i panem całej Syrii... Albo ów – na innym znów luźnym zakrzepły odprysku pogruchotanej mozaiki – paniczny strach Ahirama. Ten strach, dzięki któremu znamy dziś imię fenickiego króla Byblos sprzed trzydziestu stuleci. Po prostu bardziej niż może więksi, może wspanialsi zapomniani, bardziej po prostu od innych bał się o pośmiertny spokój swych ziemskich członków. Owa zapobiegliwość strachem kierowana jest jedynym – dającym mu w nagrodę nieśmiertelność – czynem Ahirama, który przechowała po nim pamięć. Wspaniały, potężny sarkofag, w którym zwłoki władcy zawędrować miały do grobu szybowego, zbyt nikłym wydawał się Ahiramowi zabezpieczeniem. Kazał więc wykuć na sarkofagu silniejszą niż marmur rękojmię – słowo. Słowo złowieszcze: Uwaga! Pamiętaj! Wewnątrz jest twoje nieszczęście! Jeśliby jakiś król między królami, lub namiestnik miedzy namiestnikami czy też wódz jakiegoś wojska uczynił wyprawę przecie Byblos i otworzył ten sarkofag – wówczas z laski jego władzy niechaj opadną liście, tron jego niechaj zostanie obalony i pokój niech opuści Byblos. Mimo poczwórnego muru, mimo z marmuru kutego sarkofagu, ba – mimo magicznych zaklęć! – znalazł się ktoś, kto za nic miał trud i groźby, kto za nic miał wieczne króla odpoczywanie i własne, skalanego klątwą, bezpieczeństwo. A może, po prostu, czytać nie umiał... Splądrował grobowiec. A wiatr dokonał dzieła. Prochy Ahirama rozwiał kędyś po Lewancie. Jak tylu innych. Jak wszystkich tych, których nazwisk już dziś nie spamiętać. Ni imion. Choćby i bogów, cóż zaś i ludzi dopiero... Pozostali ci najbliżsi tylko. Izis, co był Hathor, Ozyrys, który był Baalem, Tammzie i Asztarte, i wszystkie owe mityczne pary, na dobre z sobą złączone i na złe. Wiecznie odradzalne, wciąż w nowe konkretyzowane kształty piękności i marzenia. – I my... – powiedziała Maria. Tak, to ten sam hotel nad brzegiem. Z szosy widać go wyraźnie. Tak, światła w restauracji – okna wychodzą na morze. Jest o parę lat wcześniej. Siedzimy z Marią w restauracji. Przy oknie. Z głośnika słychać Księżycową. – To także i my – mówi Maria. Przy sąsiednim stoliku na całe gardło ryczy ze śmiechu niemieckie towarzystwo. Motyw II części raz po raz ginie w tym wrzasku. Nie ma Księżycowej – jest południe, fenicki port i obok grupka roześmianych Niemców. Przycichli na chwilę. Maria uśmiecha się, ale lekko, ledwie dostrzegalnie – tak, aby niczego nie spłoszyć. Patrzę przez okno. Koda Księżycowej. .To samo morze. To samo, nad którym siadali od pokoleń, siadali blisko, we dwoje i mówili: To także i my. Ileż to? Trzydzieści kilka wieków – Filistyńczycy. Z tubylczymi kobietami porodzili pierwszych Fenicjan. I pierwszych bogów. Z tego brzegu żegnały ich kobiety, kiedy to sześćset lat przed urodzeniem Jezusa wsiedli na swe okręty i opłynęli Afrykę. Nieco dalej na południe, nad tym samym wybrzeżem – wczoraj, nie: przedwczoraj byliśmy tam z Marią – nie opodal Tyru, podczas kąpieli utopił się Fryderyk Barbarossa. Grób ponoć przywaliły ruiny katedry. Trochę był jednak Fryderyk bezczelny. Tutaj, na drugim końcu ówczesnego świata, wręczył współpracującym z nim Ormianom koronę z napisem „Armenia pod protektoratem Niemiec”. Trudno się dziwić, że po śmierci cesarza Ormianie jedno słowo Ł korony wydrapali i wymienili, na nowe – Armenia pod protektoratem Boga. – Rzeczywiście, trochę bezczelny – Maria odwraca wzrok od wody. A może nie? Naturalnie; to przecież nie ona, to ja patrzyłem wtedy na nią, a z tyłu, za uchem Marii w oknie pojawiły się piaszczyste, gęsto ukamieniowane wzgórza. Jak gdyby jeszcze bledsze, jeszcze bardziej suche na granicy szturmujących je fal Śródziemnego. Ludziom stąd morze zawsze więcej dawało niż ziemia. Od niepamiętnych czasów wkopywali w grunt owalne kamienie z wywierconą przez środek dziurą – symbole dobrego boga obfitości Baala. Takie właśnie, jakie do dziś spotkać można w okolicach Byblos. Wkopywano więc owe kamienie w ziemię z ufnością. Lecz wiadomo – kamień najchętniej rodzi kamienie... Więc przy ubóstwie rolnictwa i złóż naturalnych zdecydował się w końcu Liban zostać bankiem i bazarem Bliskiego Wschodu. I dobrze na tym przez jakiś czas wychodził. Bo jak kamień kamienie, podobnie i złoto – najchętniej rodzi złoto. Ale nas mało to obchodziło. My wędrowaliśmy przez baśnie. Niechaj by i nawet po trosze prawdziwe. Chyba właśnie po to pojechaliśmy nad Psią Rzekę. Tak, z pewnością po to, by nieprawdopodobne stało się jeszcze bardziej nieprawdopodobne przez realność miejsca, w którym narodziła się baśń. A miejsce jest całkiem zwykłe, powszednie – można by powiedzieć. Przy drodze, która otwiera wrota w głąb kraju. Przy skale, na której, od Ramzesa II w XIII począwszy wieku przed Jezusem, Asyryjczycy, Babilończycy, Turcy, Anglicy, Francuzi – słowem wszyscy zdobywcy, pozostawiali pamiątkowe tablice. Aż po rok 1946 – w którym wmurowaną, także tutaj, tablicą Liban upamiętnił odzyskanie niepodległości. Więc tutaj to właśnie, przy ujściu Psiej Rzeki stał przed wiekami posąg psa. Wierne kamienne psisko, kiedy tylko zbliżało się niebezpieczeństwo, ostrzegało tubylców szczekaniem tak głośnym, że słychać je było na Cyprze – co solennie ci poświadczają, którzy na własne uszy słyszeli. I zrzedły miny racjonalistom –prześmiewcom, kiedy w roku 1942 posąg psa wyłowiono z dna rzeki. Więc był... Widać światła Bejrutu. Jestem zmęczony. I nie wiem – dzisiejszą, czy tą dziś sprzed paru lat powtórzoną drogą. Za chwilę będzie hotel, łóżko i jutro czym prędzej do Damaszku. Tak bardzo czekam na Damaszek – miasto, w którym byłem kiedyś na tyle krótko, że udało mi się bez przerwy czuć się w nim szczęśliwym. Już niedaleko. Samochód dawno minął rzekę Nahr Ibrahim. Nigdy nie daliśmy się skusić. Mimo wszystko. Z Psią Rzeką to co innego. Są jednak miejsca, które należy dotykać tylko w marzeniu. Niechaj pozostaną w nieostrości. Jak właśnie to, za smugą rozjarzonego powietrza, tam wysoko, gdzie w górach Nahr Ibrahim bierze swój początek u Źródła Adonisa. Piękny bożek wegetacji rozkazał był źródłu o jego świętym imieniu trysnąć z wnętrza wielkiej a mrocznej groty Dzita, która wryła się w stok wysokiego górskiego zbocza. Po wzniesionej ongiś na jego szczycie przez Rzymian świątyni Wenus dziś ledwie pozostał martwy stos kamieni. Żyją natomiast wciąż nowe, jakby odradzające się jęzory wiecznego ognia – płomyki oliwnych lampek, które lud okoliczny niezmiennie, od tysięcy już lat stawia przed sklepieniem groty – ku czci Pani nawiedzającej miejsce swej dawnej świątyni. I czyż nie wszystko jedno, że Pani owa dla okolicznych muzułmanów to Wenery niejako siostrzyca – Zahara, a dla chrześcijan – Matka Boska? Czyż nie wszystko jedno, jak – wspinając się tu z oliwnymi lampkami w rozmodlonych dłoniach – zwą protektorkę swych marzeń najskrytszych? I cóż, że to ni Matka Jezusowa, ni Zahara, ni Wenus. Inne tutaj bogi na nieszczęście straszliwe patrzyły, inne tu uczyły się kochać i nienawidzić. Asztarte – ta sama, wieczysta lewantyńskich kultur Asztarte – tyle że tutaj, przy grocie Dzita imię Afrodyty dla większości wyznawców przybrała. Stąd to ją później Rzymianie, świątynię stawiając, Wenus nazwali. Czyż w końcu może mieć znaczenie, jakim imieniem przyzywał ją boski kochanek, sam również to Tammuzem, to znów Adonisem zwany? Dość, że urodził się był ze stadła króla Cypru Cinyriasa i córki Jego Myrry. .A piękności tak był olśniewającej, że nawet libańskie cedry szumieć na chwilę przestawały i w niemym zastygały zachwycie, kiedy śmigał pośród nich w pogoni za zwierzyną. Tutaj to właśnie, w grocie Dzita, nie opodal źródła został kochankiem Afrodyty. I w okolicznym lesie śmiercią mu za tę miłość przyszło zapłacić. Bronił się tęgo, acz dzik, który go rozszarpał, moc posiadał nieziemską, jako że przez samego gromowładnego, opętanego zazdrością Zeusa–Baala, został nasłany. Trysnęła na ziemię krew boskiego kochanka. I z krwi Adonisowej w oka mgnieniu wszędy wyrosły zawilce, które odtąd co rok na wiosnę krwawym kwieciem oblewają góry Libanu. Raz też co roku, w rocznicę śmierci syna Cinyriasa, od źródła Adonisowego aż po same ujście rzeki Nahr Ibrahim woda broczy purpurą. Są, którzy twierdzą, że to wiosenne ulewy zmywają z gór bogatą w związki żelaza ziemię i rzece przydają czerwieni. Atoli lud wierzy, że to krew Adonisa, i utrzymuje, iż ma ku tej wierze powody. Nie pojechaliśmy sprawdzić do groty. Może trzeba by było umrzeć raz jeszcze... Łóżko stoi tuż przy oknie. Głowę mam pod samym parapetem. Wszystko jak wówczas. Tylko Maria gdzieś tam teraz w północnej ciszy. Nie mogę zasnąć. Za hotelowym oknem biegnie przelotowa bejrucka szosa. Przez cały czas – choć odjechaliśmy stąd będzie z trzy lata – przez cały czas i dzisiaj znowu ten sznur samochodów na szosie. Ten sam, nieprzerwany sznur samochodów jedzie po mojej głowie. Usiłuję liczyć. Przy trzysta trzynaście tysięcy trzysta trzynastym wschodzi słońce. Damaszek, 9 Xl Zrobiłem, Mario, piekielny, niewybaczalny błąd. Nie wiem, jakim cudem udało mi się namówić Staszka i Jacka na zboczenie z trasy i jazdę wielkim zakolem przez Damaszek. I to byl ów błąd. Dziecinna naiwność próby powrotu do miejsc z dawna nieobecnych. Obaj Bro- nikowscy oczarowani. Może tym bardziej dławi mnie pustka miasta które znalem jako Twoją oprawę. Przyjechaliśmy z Bejrutu wczoraj, późnym wieczorem. W ciemnościach prześliznąłem się do hotelu. Dopiero dziś rano ogarnął mnie lęk. Uciekać! Czym prędzej uciekać! Telefon do ambasady. Tak, zaraz przysyłają samochód. Więc tylko kilka formalności bankowych i będzie można wiać. Bronikowskich wypchnę do Omajjadów, na suk, i gdzie tam jeszcze – niech oglądają. Sam zamknę się w hotelu i przeczekam. Samochód był rzeczywiście w kwadrans. Zrazu bardzo po prostu. Ulice, ludzie, trawniki. Nagle, z daleka, minarety Omajjadów. Coraz bliżej – ten sklep obok murów meczetu, ten, w którym stary Arab drapowat na Tobie – pamiętasz? – czarny, haftowany adamaszek. Ma jeszcze na wystawie parę bel. Jakiś przewodnik natarczywie ciągnął do meczetu. Zostałem w wozie. – Nazwa pochodzi od dynastii Omajjadów, których władza – ze stolicą w Damaszku – sięgała od Chin po Francję... – Coraz cichsze słyszałem słowa oddalającego się ze Szwarc–Bronikowskimi przewodnika. – Zbudowany na gruzach chrześcijańskiego kościoła świętego Jana Baptysty, wzniesionego ongiś na murach rzymskiej świątyni 'Jowisza, którą z kolei stawiano na rozwaliskach świątyni aramejskiego boga Hadad'a... Nie wiem dokładnie, w którym momencie przestałem słyszeć przewodnika Bronikowskich, a kiedy to powrócił głos oprowadzającego nas tutaj kiedyś gajda. I pamięć Twojej radości, że stoisz w miejscu, w którym dzieje religii w kamiennym przekładańcu uświadamiają tożsamość owego jedynego, choć stuimiennego człowieczego marzenia. Zbliżało się południe. Krótkie cienie minaretów kładły się po okolicznych dachach. Zachodni, Narzeczeński, minaret Jezusa. Znowu pojawiła się twarz naszego dawnego gajda. – Muzułmanie wierzą – jakbym go słyszał tuż obok – muzułmanie wierzą, że Jezus powróci kiedyś na ziemię, by z tego to minaretu ogłosić śmiertelnym wspólną wiarę w Boga wszystkich ludzi... Uniosłaś się wtedy na palcach i szepnęłaś mi do ucha, w co będzie to według Ciebie wiara... Bronikowscy wracali od bramy Omajjadów. Najgorzej na placu dworcowym. Orient Palące Hotel. Okno na pierwszym piętrze, na lewo od bramy, lekko uchylone, żaluzje zaciągnięte do połowy. Tak właśnie jak wówczas, właśnie tak, jak zwykłaś to robić. Nie wytrzymałem – kazałem zatrzymać wóz. W hallu ten sam recepcjonista, łysy z wąsami. Ten sam chłód od marmurowych ścian. Ten sam, zupełnie inny – pusty, ogromny jak tęsknota hali. Tuż przed hotelowymi schodami, na placu, stary Murzyn podsmaża kolejną porcję fistaszków. Uśmiecha się, zupełnie jakby mnie poznawał. Uśmiechał się tak samo, kiedy widział nas po raz pierwszy. Słońce stoi wysoko nad wzgórzem, na którym Kain zabił Abla. Przecinam ten damasceński epizod. Najchętniej bym go unicestwił. Za chwilę wyjeżdżamy – mam już w kieszeni bilet na autobus do Bagdadu. Zostawiam to miasto, któremu nagle zamarło tętno – stanęło, kiedy zabrakło mu punktu odniesienia, który motywował jego rytm i formę. Nie rozumiem Damaszku bez Ciebie. Stoi ze swoimi minaretami, hotelami, gwarem – stoi martwy. Nawet uśmiech Murzyna od fistaszków przed Orient Palące Hotel zdaje się jakby na wpół urwany. Wszystko to niczym teatralna dekoracja, nad którą opuszczono kurtynę po pierwszym akcie, a kiedy uniesiono ją przed drugim – aktorzy nie weszli na plan. I nagle, pozbawiona ludzkiego punktu odniesienia, pyszna makieta obnażyła całą swą pozorność. Za parę dni premiera Krzysztofa. Pewnie pójdziesz. Diablą mam tremę przed tym jego Hamletem. Kochanie! Zaraz wyjeżdżam. Całuję, całuję. Ciebie oboje. l nas oboje w Tobie. Andrzej PS. Ogrody Guty po staremu oblegają Damaszek. Właś–nie chylą się ku jesieni. Któż to nam opowiadał, jakoby Adam i Ewa spędzili tu najpiękniejsze dni życia? I na tyle byli mądrzy, że żadne z nich nigdy już potem do Damaszku nie powróciło... Lubię te noce w transpustynnych autobusach. Tę jazdę śród przestrzeni rozmazanej, bez wyraźnego horyzontu, bez punktu oparcia. Jazdę pozornie bez końca i bez początku, iluzję chwili nieskończoności. Tak było na amerykańskich, afrykańskich pustyniach – podobnie i tutaj, Tak, widać, po prostu – jest. Tyle że ostrzej, tyle że bardziej jaskrawo ów pozór braku jakichkolwiek punktów odniesienia uwypukla się tu właśnie, kiedy zachodzące słońce ślizga się po płaskiej jak dłoń przestrzeni, chwieje się chwilę i wreszcie spada kędyś daleko w piach. Noc. Pochrapywanie podróżnych. Monotonny warkot motoru. Piaszczyste, z rzadka porosłe kępkami trawy obrzeża szosy w snopie reflektorów. Wokoło Wschód, a cichy jakby go nie było. Bo noc. Wulkaniczna pustynia syryjska. Szlak Damaszek – Bagdad. Szlak jak ludzka pamięć prastary. Wojska Cyrusa, Aleksander Wielki, ormiańskie zagony Tigranesa, Pompejusza rzymskie legiony. Któż nie wędrował tędy, któż mógł się nie otrzeć o ten przedpokój trzech kontynentów. Z Egiptu do Mezopotamii, okrążając pustynię, dla wygody – przez Palmyrę – armie egipskich faraonów, w szyku, jak na żołnierzy boskiego przystało, i na oślep, w popłochu umykające, rozbite wojska Sargona. I krok za krokiem, bez pośpiechu, z kijem wędrownym w dłoni starzec o siwej, rwanej pustynnym wiatrem brodzie, starzec–patriarcha Abraham ze swymi koczowniczymi plemionami. A z naprzeciwka perscy kupcy do Egiptu. A ku wschodowi Fenicjanie do Zatoki Perskiej; albo i dalej – na Daleki Wschód, do Indii, moją dzisiejszą przecierać drogę. I czyjeż mi to przyszło szlaki odkurzać... Dawno zapadły w pustynię syryjskie posterunki graniczne. Wokoło niekontrolowane pustkowia, setki kilometrów ku pierwszym posterunkom irackim. Tylko od zciemniałego horyzontu odcina się czasem w głębi pustyni zarys biwakującej karawany, bądź paru beduińskich lepianek. Autobus wali prosto, przed siebie, jak wielbłądzi trucht. Tnie, żadnym nie zamącone zakrętem drogi, pustkowie ziemi niczyjej, beduińskiej po prostu, arabskiej. Słodki, nieznośny fetor. W pierwszej chwili nie mogę się zorientować skąd. Zewsząd chyba. Nieprzytomnie długa iracka kontrola celna. Po dziesięć razy rozespanemu urzędnikowi pokazujemy każdą kamerę, obiektyw, magnetofon. Słabe światło lampy snuje się po zaciekach ścian, sufitu, po brudzie wydeptanej podłogi. Skąd jednak aż taki smród? Jacek nareszcie dopina plecak. Kontrola skończona. Obaj z ojcem mocują się z zacinającym się zamkiem walizy. Aż im włosy lecą na czoła. Na kołnierzu Staszka jakaś szara plamka. Punkcik zaczyna się poruszać! Pełznie powoli, przeskakuje na kark, zagłębia się we włosy. Odruchowo łapię się za czuprynę i drętwieję z obrzydzenia – w osmrodzonych palcach zostaje mi lepka miazga rozduszonego pluskwiaka. Czym prędzej wyskakuję z komory celnej i teraz dopiero okazuje się, że rudera ta była prawdziwym azylem; wokoło budynku, przy czekającym końca odprawy autobusie, gdzie tylko pali się jakaś latarnia – wszędzie, dosłownie wszędzie sunie falanga pluskwiaków.Tysiące, setki tysięcy małych popielatych owadów tłoczą się na ziemi, pełzną po ścianach, ubraniach, lgną do bagaży. Rozduszane całymi setkami przez otrzepujących się i depczących je podróżnych, mszczą się poza grób słodkawym pluskwim odorem. Autobus rusza z kopyta. Długo jeszcze goni nas smrodliwa tłuszcza. Dopiero wdzierający się przez okienka pustynny wiatr... Nieomal ułaskawienie... Wokoło noc. Noc długa jak pustynia i pustynia ciemna jak noc. Tylko raz na kilka godzin mierzona krótkim postojem autobusu przy rzuconej w pustynię traktierni: ciemnej, osmolonej klitce, gdzie przy płomyku łojówki obdartus serwuje gorącą, lepką od cukru herbatę. I dalej w noc. O spaniu ni marzyć. Ktoś nuci półgłosem, z tyłu swarliwie rozprawia o czymś dwóch młodzieńców, mój sąsiad kopci bez ustanku jakieś smrodliwe papierosy. Pomimo to warto mieć go w polu widzenia. Potężne, ciemne chłopisko w jaskrawym beduińskim zawoju na głowie, w długiej, sięgającej kostek spódnicy, z kordelasem zatkniętym/ za pas. Zorana, płaska .twarz o czarnym, puszczonym wąsie. Twarz tak pełna bruzd i dziur najprzeróżniejszych, jak gleba stepowa w czas lata, kiedy skwar powypiją wszelką wilgotność i w miejsce rzek, strumieni, ba – stawów nawet, pozostawi jeno suche spękane szramy. Jest policjantem. – Pustynnym policjantem. Takim, co to na koniu strzeże porządku tam, gdzie trafiają najodważniejsi tylko, albo najgorsi – podkreśla z dumą i proponuje kolejnego skręta. Pali powoli, z namaszczeniem. W poblasku tlącego się papierosa cień jego profilu wyostrza się jeszcze bardziej, zęby zdają się łyskać bielej jeszcze, co w oczach Europejczyka nadaje wyraz dzikości tej w istocie poczciwej, steranej gębie pustynnego stróża. Pozór li to tylko? europejski filtr? A może urodził się mój towarzysz kędyś na zachodnich stokach Debel Sindżar, skąd dobrze widać lejący się w dole bury Eufrat; pośród tych, których inne plemiona zwą Jezydami i boją się śmiertelnie, jako że za czcicieli samego diabła ich uważają. Gdyby Jezydzi choć odrobinę wyznawali się na dziejach religii, bez trudu zdaliby sobie sprawę, iż wiara ich jest po prostu niesłychanym zlepkiem wierzeń zoroastrian, manichejczyków, Żydów, chrześcijan, mahometan, sabelian, wreszcie semickich religii przedchrześcijańskich. W sam raz dla ludu między Eufratem osiadłego a Tygrysem, w miejscu ongi tygla ludzkiego z Adama i Ewy winy, zanim jeszcze stał się tyglem kultur, mentalności i idei przecinających się tu z czterech stron świata, na które Ewy i Adama wygnanych z raju rozbiegło się potomstwo. Od Afryki Maniego, przez Judeę Jezusa, po Zoroastry Wschód i dalszy jeszcze Wschód proroków mahometańskich, po Indie zahaczających cieniem półksiężyca. Skończył papierosa i drzemie. Twarz wygładziła się nieco, rozmazała. I bynajmniej na wyznawcę Księcia Ciemności nie wygląda. Ziąb. Coraz bardziej przenikliwy. Przejmujący ziąb pustynnej nocy, kiedy się już pochyla ku przedświtnemu przesileniu. I migotliwa głębia pustynnego nieba. Tak pełnego wszelakiej gwiezdnej obfitości, tak niebywale, jak nigdzie indziej osypanego rojem światła, jak gdyby w rekompensacie za jałową pustkę piaszczystej ziemi. Nocy pustynnej najbardziej mięsista pora. Niezadługo z oddali ozwie się nadranny muezzin z wioski u brzegu piasków. A potom, o świcie, piach wkoło i piach w oczach. Tymczasem księżyc jeszcze nad pustynią. Ostry, zakrzywiony sierp, jak gdyby wyjęty z ilustracji do baśni o Wschodzie. I prawie tak samo jak ilustracje realny. Bo znajomy. Bo dobry znajomy niczym Europejczyka pierwsze, najprostsze skojarzenie ze Wschodem, z Arabią... A nie opodal Wielki Wóz. W pierwszej chwili inny jakoś, obcy – przekrzywiony, z odmiennego oglądany kąta. Jakby nieprawdziwy. Wielki Wóz, co stanął dęba i zarył dyszlem w dół, z kopytami zadartymi w głąb nieba. Teheran, 23 XI Krzysiu! Dzisiaj Twój Hamlet. Nie spodziewałem się, że będzie to dla mnie aż tak trudny wieczór. Zupełnie nie mogę znaleźć sobie miejsca. Cóż to za nonsens, że właśnie dzisiaj, zamiast być na premierze, leżę w teherańskim hotelu i gapię się w sufit. Pozór to, absurdalny pozór. Wcale nie jestem tutaj, nic mnie to wszystko nie obchodzi – cały zostałem tam, w Europie, na sali teatralnej, na premierze. Twojego Hamleta wymarzyłem sobie dawno bardzo, chyba jeszcze zanim poznaliśmy się. Tak, z pewnością wcześniej miałem go w oczach – i kiedy przyszedłeś, począłem spotykać Hamleta w całym szeregu Twoich bohaterów, wśród Twych reakcji podczas naszych wspólnych długich nocnych popołudni, pośród całej tej – właściwe] rozmowom naszym i sytuacjom, w jakich wspólnie przychodziło się nam znajdować – niekonsekwencji; pozorne niekonsekwencji – tej która w wyższym planie układała się w wyznaczającą osobowość Hamleta zewnętrzną paradoksalnosć. W ów – mówiąc krótko – ład sprzeczności. Ład – ale z górnego dopiero widziany piętra struktury – nadający sens skłóconym, opozycyjnym elementom, l dzięki tej to, podejrzewam, dzięki tej to właściwości potrafi szekspirowski bohater tak nieustannie i tak od nowa niepokoić. Z tegoż samego powodu, dla którego jest nieprawdopodobieństwem zagranie Hamleta konsekwentnie od początku do końca, logicznie od pierwszego aktu po piąty, w zgodzie z określoną i skrzętnie przestrzeganą formułą psychologiczną oraz precyzyjnym ciągiem przesłanek logicznych. No, może i można – lecz jakże to byłby Hamlet nudny i okastrowany. Wydaje mi się, że wyłącznie puszczony za tekstem, z całą opozycyjnością poszczególnych sekwencji roli i przy pełnym ich skontrastowaniu, wyłącznie taki Hamlet może być autentyczny – w owej właściwej mu pełni ujawniającej pojemność osobowości, która jest w stanie pomieścić, ba – która w stanie jest nadać pozornie sprzecznym jej cechom sens strukturalny. Wcale bowiem nie sprzecznym, a właśnie uzupełniającym się, haftującym bogactwo kreacji arcybohatera. Tak, chyba właśnie dlatego Hamlet – oczywiście, poza tymi Hamletami wyłażącymi na scenę ku określonej, czy częściej, niedookreślonej konkretnej tezie – nigdy nie stał mi– się nudny jak Cyd na przykład. I dlatego zapewne jest bohaterem przez każdą epokę kulturową kształtowanym na obraz jej i podobieństwo; pozwalającym z bogactwa opozycyjnych cech osobowości kolejnym pokoleniom aktorskim wybierać to, co w duńskim księciu oddaje wieków ich właściwe, niepowtarzalne napięcia, co określa znamiona, znaczy stygmaty ich czasu. Ta pojemność genialna... Myślę sobie, iż owej genialności Hamleta probierzem jest właśnie ta pojemność potencjalnych konkretyzacji i może jeszcze – związana z nią – sztuka niedopowiedzenia. Owa wielka sztuka nie przytupywania do końca prawd rzuconych, nie rozwałkowywania ich na miazgę, na papkę paznokciowej wiwisekcji. Sztuka zatrzymania się na granicy milczenia. Sztuka, która kusi możliwościami penetracji rejonów wciąż nie odkrytych niedookreślonych. I jest w tym planie Hamlet, jako postać, z grona największych aktorów. Jakże nie cierpię tych „sprawnych”, tych „logicznych”, wciąż „gotowych” i „technicznie precyzyjnych”, którzy wyłażą na scenę i do znudzenia rzygają do końca tym wszystkim, co wiedzą i tym jeszcze na dodatek, czego na dobrą sprawę wcale do końca nie wiedzą. I niczego już nie możesz się po ich bohaterach spodziewać; schodzą ze sceny wyprani, nadzy, nie unoszą z sobą żadnej tajemnicy. Niczym cię już nie zadziwią, nie zastanowią, nie zaintrygują. Nie pozostawią niepokoju zawartości tajemnych zakamarków. Dlatego to właśnie mogłem przed chwilą napisać, że Twojego Hamleta dawno już sobie wymarzyłem. Jesteś z tych, których liczę do aktorów. Do aktorów, powtarzam, nie do powtarzaczy tekstów i prawd przez nich samych nie rozumianych. Jesteś mi z tych, właśnie Hamletowego rodzaju, aktorów, którzy wiele powiedziawszy, wiele jeszcze więcej wynieść potrafią przemilczanego. Z tych... kreatorów Wielkiej Tajemnicy. Którym wierzysz, iż mają, iż niosą takową. Iż są osobowością – tą największą z tajemnic, której nie wypluć w jeden teatralny wieczór. I takich to tylko aktorów bohaterowie bywają w cudowny sposób „niepełni” – bo za wiele, wierzysz, mieliby ci do powiedzenia, by wszystko mogli, by chcieli wszystko powiedzieć. Takim Cię właśnie oglądałem, kiedy Faust w Pól słowa rwał frazę i umykał w głąb, i rezygnował z wyszczekania prawd ostatecznych, kiedy był ponad ich werbalną konkretyzację i znal, że osi świata nie dotyka się bezkarnie. Takim Cię pamiętam z bohaterów Twoich z Bogiem wadzących się i Szatanem; z tych, którzy w zapasach padali milczeniu, aby nie zbluźnić jednym więcej slowem ponad to Jedyne, które stało się sacrum. To Twych bohaterów zatrzymane spojrzenie, urwany w zawieszeniu glos, te ich tyrady całe przelatywane, by jedno słowo runęło. By runąć mogło ogromem swego ciężaru. Gdzieś między te Twoje bohatyry wślizgiwał się Hamlet. Ów Hamlet niedopowiedziany. Ten, na którego czekałem, który gdzieś tam właśnie się spełnia. Którego nie oglądam. Może na szczęście, mój drogi. Może dzięki temu pozostanie on najprawdziwszym z moich Hamletów. Może, chociaż... Widzisz, książkę, w której stawiałem i usiłowałem udowodnić pewne – łowione z pożółkłych, nieczytelnych kart starych druków i manuskryptów – konstrukcje hipotetyczne na temat dawno przebrzmiałych wieczorów teatralnych, książkę tę kończyłem zdaniem: „Co do ich rzeczywistego obrazu pewności nie będziemy mieć nigdy. Miejmy więc przynajmniej w miarę udokumentowaną nadzieję”. Tak może i lepiej... Tak z pewnością bezpieczniej. Chociaż... Moja na Twojego dzisiejszego Hamleta nadzieja jest, jak sądzę, dobrze udokumentowana... Zazdroszczę Ci ostatnich tygodni. Wyobrażam sobie, w jakim Ci przecwałowały galopie. U mnie akurat odwrotnie. Czwarty się już ślimaczy tydzień, od kiedy ruszyłem, a droga ciecze jak krew z nosa. Przecieka przez palce. Zamiast wsiąść w samolot i walić wprost do Indii, wymyśliłem sobie stopniowe opuszczanie Europy. Wyciekanie – rozumiesz? Trudno zrozumieć, bo pomysł to – jak się okazało – idiotyczny. Albo się ze swych europejskich końskich okularów uwolnisz i runiesz jak wisielec ze sznura – cały w inność, by może stopniowo przestała być innością, albo nie. I kropka. Nie ma co wyślizgiwać się po kawałku. Po kawałku można kroić kiełbasę. Albo macać babę, choć też nie bardzo. Trudniej po kawałku macać inny, obcy świat. Bo właśnie pozostanie inny, cały w kawałkach, w drzazgach. Albo ułapić w całości, albo zgodzić się, że zawsze pozostanie inny, obcy – egzotyczny. A przecież właśnie owo poczucie egzotyki – mojej własnej tu egzotyki – pragnąłbym przezwyciężyć. Zresztą, po cóż Ci po stokroć przegadane powtarzać... Tak więc tygodnie sączą się, a ja „wyciekam”. Książka nawet nie ruszona, trochę luźnych notatek, które z równym powodzeniem mogłem robić nie ruszając się z miejsca. A ja wyciekam... Do Iranu trafiłem z Bagdadu, gdzie przesiedzieliśmy parę dni. Wcześniejszą moją drogę znasz pewnie od Marii – pisałem do niej z Damaszku. Prawdę mówiąc to trochę ze względu na Marię zdecydowałem się dłużej posiedzieć w Bagdadzie – tym gigantycznym, ponadmilionowym przedmieściu. Pamiętasz chyba jej zaczadzenie po powrocie z Kairu, gdzie większość czasu przesiedziała w Muzeum Egipskim. Podobnie było w muzeach bejruckim, damasceńskim. Wiesz zresztą sam, jaka z niej wariatka na punkcie starych kultur bliskowschodnich, ich świata umarłych religii. (Napisałem „umarłych”. Dostałoby mi się, gdyby to mogła przeczytać! W żadną tradycję, w żadną ciągłość żywota Maria nie wierzy głębiej, niż w ową właśnie nić jedni wysupłującą nas z archetypicznych znaków bliskowschodnich kultur i zaklętego w lewantyńskim panteonie zespołu najskrytszych naszych pragnień. Zaraziła mnie tym – kiedyś, podczas wspólnej naszej drogi przez Liban i Syrię; drogi wśród kamieni i rumowisk, przemienionej przez Marię w pochody, w orszaki bogów dawnego Lewantu, którzy uroczyście wiedli nas pod ręce do jaskiń naszych intymnych. Była to najpiękniejsza droga, jaką mi się zdarzyło przebyć). Kiedy. w zeszłym roku przeczytała w gazecie, że część zbiorów bagdadzkich eksponuje się właśnie w Berlinie – wsiadła w pierwszy samolot. Wróciła zupełnie rozbita – zachwytem i niedosytem. Na objazdowej wystawie prezentowano ledwie drobny odprysk zbiorów słynnego muzeum. Poszedłem więc – niejako per procura. Nie lubię muzeów. Właściwie nie wiem, za jakie grzechy stale do nich powracam. To wgapianie się w tysiące zamkniętych za szybami przedmiotów, które nic dziś nie mają wspólnego z funkcją, jaką przychodziło im ongiś spełniać na wolności. Przychodzisz więc podkarmić trochę ciekawość, a trafiasz na coś zgoła innego niż to, co przyszedłeś popodglądać. W muzeum bagdadzkim po zaplątaniu się do sali starych monet dałem sobie z resztą spokój i poszedłem w diabły. Setki małych złotych krążków ze znakami symbolizującymi wartość. Ale jaką... Symbole wartości najprostszych, dotykalnych, zwykłych ongiś; obiegowe ekwiwalenty dóbr materialnych – czy też, jak wolisz: dobra materialne same w sobie, choć według mnie to czysty nonsens, bo jakimże to dobrem samym w sobie Jest kawałek lśniącej blaszki bez zastosowania? No, chyba żebyś chciał się przy jej pomocy podrapać w tyłek. A dzisiaj co? Blaszki zamyka się w gablotach, kota obraca się ogonem, brzęczącym dobrom przed tysiącami lat zmarłego kupca przydaje się aspekt dóbr kultury i w znaku, który określał merkantylną wartość monety, każe mi się oglądać artyzm skomponowania ornamentu. Nie dajmy się zwariować! Naturalnie – mój własny zawód uczy mnie podobnego stawiania spraw. Naturalnie – nie trzeba mi tłumaczyć estetycznego planu kultury materialnej. Naturalnie, oczywiście, z całą pewnością! Ale może tym bardziej irytuje mnie to przy całej właściwej muzeom celebrze i nachalności pomieszanej z emfazą w serwowaniu „strawy duchowej”. Można dostać niestrawnosci. Prawdę mówiąc, jedyne co po przebrnięciu przez te szeregi sal rzeczywiście pozostało mi nie tylko w pamięci, ale i gdzieś tam w kąciku zawarowanym na emocje, jedyne – powtarzam Ci – to sumeryjskie figury z oczyma z lapis lazuli. Po tych wszystkich rzeźbach greckiego i rzymskiego antyku z przerażająco pustymi galami, cos zupełnie nieprawdopodobnego bije od figur, które z tysiącletnim spokojem patrzą ci wprost w oczy, wyrazistymi, ani o jotę nie spłowiałymi spojrzeniami lazurytowych źrenic. Takie same – błękitne oczy miał Arab, który siedział obok mnie w autobusie jadącym z Bagdadu do Babilonu. Tak, właśnie błękitne, to się zdarza. Jedyny pośród dziesiątek czarnych spojrzeń wokoło zdawał się mieć w tym pogodnie niebieskim wzroku cos zgoła niesamowitego – niebywałą jakąś siłę Naznaczonego. Niczym sumeryjska figura ustawiona twarzą w twarz obok greckich pustodołów. Potem był Babilon, o którym wolę nie wspominać. Chciałbym zatrzeć w pamięci tę absurdalną konfrontację. Babilon – co Ci tu będę gadał. Sam wiesz: BABILON. Gówno, bracie! Kupa gruzu, trochę zarysów murów, parę wydeptanych w pustynnym gruncie ścieżek. Pól biedy wszystko – nie pierwsze przyszło mi takie deptać uroczyska. Ale oto tabliczka ze strzałką: „Wiszące ogrody Semiramidy. Jeden z siedmiu cudów starożytnego świata”. Wierz mi – włosy dęba! Kilka niskich kondygnacji, cos w rodzaju potężnych schodów układających się w niewielkie tarasy. Pustka, smutek, rozwalisko. Przytłaczająca miniatura legendy. Jeżeli cos zostanie mi z dotychczasowej drogi, to ów obraz pustynnych ogrodów Semiramis jak ona opadłych, obróconych w proch. Ta wielka lekcja skromności i nieufności wobec marzeń o urzeczywistnieniu legendy. Mój drogi! Może i lepiej, że nie ma mnie dziś na premierze. Późno się zrobiło. Pewnie dobijasz już do pojedynku z Laertesem. Jeszcze kilkanaście godzin, a i ja dobiję do końca tego bliskowschodniego interregnum. Dosyć asekuracji, ociągania się, macania. Jutro wsiadam w samolot i daję nura w Indie. Utonę, to utonę – a może nie będzie aż tak źle, a pewnie nie będzie aż tak dobrze. No, dobranoc vice–książę. Andrzej Co za cholerny pech! – dzisiejszy lot do New Delhi w ostatniej chwili odwołany. Więc jeszcze jeden, cały jeszcze dzień w Teheranie. Staszek z Jackiem znowu poszli na bazar. Nie mogę. Rzygam już tymi seryjnymi antykami. Jak i tym całym osławionym skarbcem cesarskim, w którym orgiastyczne nagromadzenie bogactw odbiera każdemu z przedmiotów jego indywidualny blask i topi go w monotonii obfitości. Ekstremalny przepych wydaje się graniczyć z obłędem, z chorym snem. Ni miejsca na oddech, swobodę, na człowieka. W Pałacu Gulistańskim czułem się wczoraj niczym zatrzaśnięty w szkatułce z wedgwoodowskiej porcelany. Jeszcze moment, jeszcze tylko moment i zabraknie powietrza w tej powodzi, jakiej znów powodzi – w potopie sztukaterii, luster, złota. W ujednolicającym wszystko blasku. Oślepione, ślepe oczy nie widzą już nic – tylko przytłaczającą, jednostajną strugę złotej baśni Wschodu. A potem ulica. I żebraczka z dzieckiem leżącym na trotuarze. Żrącym zgniłą łupinę banana. Szok. I odzyskana ostrość widzenia. Czemuż to nie takie proste! Jakże bezwzględnie nieprzekraczalna jest alienacja bogactwa, skoro całym skarbcem Teheranu nic, rzeczywiście mimo największych wysiłków nic nie sposób pomóc temu leżącemu między nogami przechodniów dziecku. Z tej perspektywy „Fatamorgana”owe skarby Wschodu, stłoczone w podziemiach sterty kamieni i kruszców stają się naraz nierealną abstrakcją Bezużyteczna fasada kraju, którego tętno bije coraz żywiej – nie brylantami skarbca: czarną, mazistą ropą. Na następnym skrzyżowaniu znowu żebraczka z niemowlę. ciem na ręku. Tam dalej jeszcze jedna. Obraz ujednolica się, ostrość widzenia zamazuje się stopniowo, niepostrzeżenie. Powracają proporcje obojętności. Jeszcze tylko parę godzin. Trochę mi wstyd tego pośpiechu. Zresztą nie wiadomo, czy i dziś samolot wystartuje Może trzeba się będzie zdecydować na dalszą wędrówki bliżej ziemi. Bliżej ziemi? Ten wstydliwy pośpiech.. Zwłaszcza tutaj. W hotelu hippiesów nikt nie używa zegarka. I nikt się niczemu nie dziwi. Nawet trzech facetów, którzy wieczorami wyczołgują się ze swej klitki :wszyscy pod krawatami wychodzą gdzieś w śmiesznych ciemnych garniturach, przyjęto z pełną naturalnością Stada rozczochranych chłopaków i dziewczyny w luźnych bluzkach okrywających wolne od biustonoszy piersi. Atmosfera gnuśnego rozmemłania. Jutro, a może za tydzień, a może za dwa ruszą dalej. I może łatwiej niż mnie przyjdzie im wstąpić w Indie. W krainę, kędy czas jest trwaniem, kontemplacją, zaś europejski pośpiech godnym, najwyżej godnym wzruszenia ramion barbarzyństwem. Na razie nie wiemy. Czekamy na razie. Dzieci kwiaty i wędrowiec, już nieco ostrożniejszy po spotkaniu ze śladem legendy w pewnych wykopaliskach między Eufratem a Tygrysem. I tak oto jutro żegnam całą barwność Bliskiego Wschodu. Już blednie. Już zachodzi patyną. A pod powiekami coraz silniej krzepnie, coraz mocniej osadza się Arabii zgoła inne, tak silne, bo niechciane, bo szokująco odmienne od założonych, nieprzeczute wspomnienie – w ruinach Babilonu smutek ogrodów Semiramidy. Pustych, niepozornych tarasów, kędy rośnie jeno piach i gruz. II W widzeniu dominuje kolor. Kształty, sylwety drzew, pagórków, domostw zdają się jak gdyby tylko jego projekcją, albo może drugim, głębszym planem, który przebija się spod powłoki wyznaczającego obraz układu barw. Nie tyle barw nawet, ile różnego stopnia nasycenia barwy wokoło tej samej, wszechkreującej. Z góry naciera błękit – ten nudny, okradający niebo z jego rozmaitości, z coraz to nowych zagadek kokieteryjnie mnożonych przez ruchliwe obłoki, jednostajny błękit tropikalnego nieba. Pusty i mimo swej intensywności jakby tą pustką zszarzały. Wali w dół, ciężki. Zdaje się przygniatać, rozpłaszczać wszystko co pod nim – zieleń właśnie. Wyspę całą, która rzucona w ocean, balansuje ledwie parę centymetrów ponad rozfalowanym, pochłaniającym ją i od dołu błękitem. Mały zielony placek pomiędzy dwoma dążącymi do połączenia żywiołami błękitu. Zwierającymi się kędyś tam, na skraju wzroku, na linii, której nie sposób dosięgnąć. Może dlatego tak trudno oddychać? Lepkie, stłoczone powietrze. Nieprzełykalna maź. Może za sprawą prącego z góry błękitu? A przecież zieleń wytrzymuje jakoś siłę zdyszanego nad nim słońca. Rwie się buńczucznie w górę koronami palm. Korzystając z tej szansy, w dole, pomiędzy pniami, ślizga się wąska, pokrętna droga – czarna linia bulgoczącego pod kołami samochodów asfaltu, jedyna ostra rysa w dookolnej jednolitości barwy. Zielone korytarze. Zdawałoby się – prowadzą donikąd, tak szczelnie zlepione już o kilkaset metrów przed maską wozu. Ale oto zakręt i paręset metrów nadziei. Chyba niepłonnej, skoro co rusz ichneumony bezszelestnie uskakują przed samochodem i rzucają się w głąb szosy. Jest więc w niej; jakaś głąb. Ano jest – bez większych przeszkód jedziemy już przecież od paru godzin. Mimo upału słońce zdążyło wygramolić się na centralny punkt nieba. Bulgocze; teraz rozpaloną papką w chłodnicy samochodu. Bulgocze; rozpaloną papką w naszych głowach. Muszą być jednaki grubokościste te jaszczury, skoro w sam zenit prężą rozwalone na poboczu cielska na całą ich metrową długość. Nie widać nawet, by dyszały, – Z czego się śmiejesz? – głos Staszka jest zduszony , i płaski niczym ciało tego jaszczura. Więdnie w pół słowa Zupełnie jak gdyby wnętrze samochodu wypełniał nie południowy cejloński skwar, ale mokra wata. Wyraźnie nie oczekuje odpowiedzi. Ciężka lepkość znów opadła mu na przez moment uniesione powieki. Więc nie odpowiadam. To przecież absurdalne. A swoją drogą ładne – czemuż by nie udziałem tej właśnie milionoletniej inwazji słonecznej prasy miała być na przykład płaskość wodnistych ciał gekonów? Że też nie wpadłem na to już; wcześniej, kiedy te śmieszne, na poły przeźroczyste jaszczurki skwapliwie śledziły moją wieczorną toaletę. Przysiadzie ci taki na skraju lustra, przylepi się kleistymi łapkami i łypie bezczelnie na dokonującego ablucyj golasa; Jak gdyby z odrobiną ironii – bo i tak przecież wiadomo, | że zanim delikwent zdąży wytrzeć się ręcznikiem po prysznicu, już znowu od czubka nosa po pięty będzie ociekał j potem. Choćby się jak gekon krył przed słońcem i dopiero o zmroku brał do wszędobylskich przechadzek. Skwapliwie przylepiam się do podsuniętego przez gekony wspomnienia. Sprzed kilku, kilkunastu godzin zaledwie, a w południowej kadzi wprost niedosięgalnie odległego. Wczorajszy wieczór w Trincomalee. Z gekonami w jadalni, łazience, na suficie i ścianach sypialni, wszędzie. Jeden z pierwszych cejlońskich wieczorów. Prawie, cejlońskich – odległych już od wielkomiejskich pozorów Kolombo, od magazynów jubilerskich jego centrum i chłodnej wody sodowej w lodówce klimatyzowanego pokoju hotelowego, jak na złość położonego tuż obok sali dancingowej – a wieczoru przecie tylko pozorującego Naturę, z tą całą belle naturę wytwornego wybrzeża wyspy, które iglasty las goni miejscami aż po sam mokry piach brzegu. Rozleniwione psy, wierzchowe konie, przypieczeni na prosiaka niemieccy turyści – cała wykwintna menażeria, którą ostrożnie obwąchuje oswojony iehneumon. Odprowadza mnie leśną ścieżką do samych drzwi domku campingowego i dopiero tutaj przekazuje pod straż gekonów, aby móc swobodnie już udać się na wieczorny obchód. potem duszna noc i ta krótka równikowa chwila przesilenia – mgnienie orzeźwiającego chłodu, kiedy klajster nocy zdążył się już rozwiać, zaś żar dnia nie zdołał jeszcze doszczętnie wypełnić powietrza. Czas zawieszenia broni. Czas ciszy pomiędzy czernią i bielą – czas półcieni, tak migawkowych pośród jednoznaczności tutejszych pór doby. Iehneumon drzemie jeszcze pewnie po nocnej warcie. Siady węży, którym udało się go zwieść, przecinają ścieżkę i nikną w trawie wolno otrząsającej się z ponocnej wilgoci. Węże zaszyły się w cień. Iehneumon wstanie zaraz, zresztą i tak zbudziłby go ten nieznośny odrostek z sąsiedniego domku campingowego. Zmiana warty. Tylko kraby zabałaganiły dziś dłużej niż zwykle. Z cichym chrzęstem umykają teraz po plaży ku porannej kąpieli. Śmiesznie podrygują w kalekim truchcie, ani w przód, ani w tył – tylko akurat bokiem ciała. Jak na takich pokręceńców rozwijają zresztą całkiem niezłe tempo; jakby zwielokrotnione, zdaje się, o tym czasie zamarłym pomiędzy nocnym i słonecznym zegarem. Łodzie rybackie kolebią się jeszcze próżniaczo u brzegu, po to chyba tylko, ' by nie wyjść z wprawy przed czekającą je długą oceaniczną falą. Za parę godzin znikną kędyś tam w niebie, za punktem, w którym przechyliło się ono w ocean. Tymczasem, zbłękitniałą już wodę tnie tylko czerń prujących falę nadbrzeżnych skał. Taki sam absolutny bezruch, jak ten teraz właśnie, zamarłej godziny bez cienia. W Trincomalee znad wody wschodzi pewnie wiatr i lepi się do ciał niczym ta tutaj, gotująca się nad zielonym korytarzem, wilgoć dżungli. Lecz ruchem daje przynajmniej iluzję ochłody. Daleko odbiliśmy od brzegu – w sam środek kadzi z rozgotowanym powietrzem wyspy. W raz po raz błyskających śród zieleni jeziorach błotne bawoły pławią się w wodzie po same czubki nozdrzy i udają, że wcale nie jest im ciepło. Słonie nie udają. Całe stadko rozwaliło się lubieżnie w płytkiej rzece i lekkim pochrapywaniem aprobuje krzątaninę właścicieli, którzy z delikatnością kąpielowych uwijają się wokół potężnych cielsk. – Ty to byś chyba mógł jeść nawet przez sen. – Mhmm – z gębą tak naładowaną czerwonymi bananami, że nie może się nawet odgryźć, Jacek metodycznie pochłania stertę owoców, w którą przed wyjazdem z Trincomalee zdążył się przezornie zaopatrzyć. – Uważajże, do diabła! – Mhmm. Lepki sok z różowego kokosu rozlał się na tylne siedzenie. – Teraz – Staszek wciska się w kąt samochodu – teraz to już będziemy się lepić dosłownie ze wszystkich stron. Różowe kokosy, czerwonoskóre banany... Prawdziwe, kupione za parę paisów. A przecież zdają się przeczyć realności niczym kolorowe sny w samo południe. Mojej zdają się przeczyć realności, bo przecież nie tego przydrożnego handlarza, dla którego gatunek banana o czerwonej skórce jest równie zwyczajny jak dla mnie zielony, jedyny znany mi rodzaj tego owocu z europejskich sklepów kolonialnych. Dziwność... Nic więcej przecie ponad odmienność od wpajanych nam stereotypów. Wystarczyłoby teraz ze środka cejlońskiej drogi przez odwróconą lornetkę spojrzeć na moją drogę nadbałtycką, aby z nagła otworzyć gębę przed całą jej dziwnością i egzotyką. Włóczęga zaczyna się dopiero. Lornetka zwisa jeszcze bezczynnie, lecz w tnącym żar samochodzie zaczyna mi już lekko podskakiwać na piersiach. Zaczyna uświadamiać mi swą obecność. Nieraz pewnie przyjdzie po nią sięgnąć. Po lornetkę, odwróconą. – Uważaj, zapaprzesz całą lornetkę. Rzeczywiście, do licha. Palce lepią mi się od rozlanego przez Jacka kokosowego soku. Nie zauważyłem nawet. Jakże miałem zauważyć w lepkim jak coca–cola powietrzu. Wzrok ślizga się po nim leniwie. Czyżby mu to ułatwiała wilgoć? Spojrzenie mija stojące nad palmami mgły – ostatnie soki wyssane słońcem z zieloności. Mija, prześlizguje się i znów trafia w zieleń. W straceńcze prące ku błękitowi wierzchołki palm – w całopalenie. Któremuż by to z naszych bajarzy, co to zimowe chałupy przy trzasku bierwion pod kominem wypełniali dymem piekielnych zjaw snujących się w ich opowieściach; któremuż by z nich przed przycupniętą z otwartymi gębulami na zapiecku dzieciarnią przyszło do głowy tak właśnie krainę demonów malować... I któryż by z tych dzieciaków słuchających w cieple dziadowej opowieści, kiedy za zaszronionym oknem po polu Zły w sążnistych buszuje zaspach, któryż by z tych malców umiał sobie tak właśnie wyobrazić wyspę Lankę, krwiożerczego króla Rawany przeklętą sadybę... Nie lodem na wieczyste potępienie skutą, nie siarką buchającą i jękiem potępionych. Ale to właśnie piekło zielone, właśnie to zielone piekło, żarem tropiku rozbuchane z umęczonej spiekotą ziemi. Kwietne, palmowe, przelewające się bujnością i urodzajem... A tak przecie było. Na tej to wyspie, na tej to małej kropli ziemi, która z subkontynentu indyjskiego w ocean skapuje, straszliwy Rawana przewodził tabunowi demonów. Stąd to wiatr niósł jego rozkazy, by mieszać ład dalekim krainom. A wielka być musiała Rawany władza, skoro po dziś dzień wspomnienie jej niesie bajarz singaleski między przycupniętą z otwartymi gębulami dzieciarnię, a i ona ją kiedyś poniesie przez Błogosławioną Lankę, przez Sri Lankę, od której sami Singalezami się mienią. Wielka zaprawdę była to władza i każdy bez mała zakątek wyspy obejmująca, jako że i na jej północnych krańcach jak Singalezi po swojemu, tak i Tomilowie równe cuda o Rawanie szepczą po drawidyjsku. Któż zresztą dociecze – z Lanki to w górę, ku Indiom, czy też z Indii na Cejlon wieść się pierwej rozeszła? Pokolenia ją hen aż u podnóży Himalajów z ust w usta przekazywały, by wreszcie w świętą księgę hindusów, boską Ramajanę, kunsztownym stylem sam mistrz Walmiki mógł wieść tę odwieczną zamknąć i po świecie całym rozsławić. Skąd więc rzecz przyszła, czy ważne? – Tutaj się była rozegrała. Rafy – mówią uczeni – zwykle rafy, jakie bez trudu znaleźć można we wszystkich morzach południowych, naturalną koleją i bez jakichkolwiek sił nadprzyrodzonych spięły z kontynentem sześćdziesięciokilometrowym pasem Wody odciętą od Indii wyspę. I Mostem Adama rafy te uczeni nazywają. A więc jednak mostem... A więc czemuż by mylić się mieli bajarze, którzy miast Adama, mostem Ramy zowią łańcuch raf a wysepek, u którego dynda na oceanie Cejlon? Może zatem i naturalną koleją, ale czemuż by nie po to właśnie wyłonił się ów most z oceanu, by sprawiedliwy Rama, skacząc wielkimi krokami z rafy na rafę, mógł był suchą stopą stanąć na ziemi zielonego piekła Rawany... A mógł przecie, skoro tak właśnie uczynił. Droga była daleka – ginie kędyś, rozsypała się w piach; grobowy wieszczów, których i tak nikt nigdy nie pamiętał. Z ludu wyrosła i lud ją stugębną brukował sztafetą pokoleń. Jeno przedwieczny Wisznu mógłby zagadkę wyłożyć. Padł pono przed boskim na kolana król Daszaratha, który bez nadziei już wypatrywał męskiego potomka, padł na twarz i sowite złożył ofiary na intencję syna, co to go przyszłym ojcem narodu widzieć pragnął. I ulitował się Wisznu, i zstąpił w łono królowej Kausalji, i wyszedł z. jej ciała na świat jako mężny Rama, by w ziemskim swym epizodzie zgładzić dręczące człowieka demony; by jako! bóg– człowiek żyć, walczyć, kochać i cierpieć, jako walczą, cierpią i kochają śmiertelni. I by powrócić potem w niebiosa, w boską swą naturę przedwiecznego Wisznu, i aby z wysokości znów widzieć małość tych, za których kochał, cierpiał i umarł. Czy potrzebnie? Czy słusznie? Może i tak, skoro raz jeszcze – w roku, który chrześcijanie zowią rokiem pierwszym i erę swoją od chwili tej liczą – zstąpić postanowił na ziemię, na lat całych trzydzieści i trzy próżnego trudu. Atoli pieśń hinduska nic o tym nie wspomina... Inne ją w tym święte pismo wyręcza. Inne, choć zrodzone z tego samego wszak repertuaru tęsknot człowieczych. Rósł tedy Rama, na króla Ajodhji przez ojca przeznaczon. Rósł nieświadom jeszcze, iż na dalekiej Lance szaleje Rawana z bandą posłusznych mu demonów. Pacholęciem odumarła księcia królewska Kausalja, a miejsce jej przy boku Daszarathy zajęła piękna Kajkeja. Złość i przewrotność młodej królowej bogom znaną być musiała; czyż mógł ją jednak odkryć Daszaratha pijany szczęściem hołubienia trzech kolejnych synów, które bez . odwoływania się do Wisznu posiadł z drugą małżonką? Przeto i nie dziw, że którejś nocy przysiągł jej spełnienie dwóch życzeń, jakimikolwiek by być miały. I nie dziw też, iż o tej przysiędze zapomniał. A kiedy tylko czas ku temu nadszedł sposobny, kiedy Rama wyrósł na męża wspaniałego, przyszła do małżonka swego Kajkeja i niezwłocznego spełnienia dwóch życzeń zażądała. Pierwszego – by Rama na lat czternaście pałac opuścił. I drugiego – by w miejsce wypędzonego pasierba następcą tronu Ajodhji jej własny syn, Bharata, został mianowany. Padło ongiś przyrzeczenie. Królowie Ajodhji jedno tylko mieli słowo. Wydał więc stary Daszaratha rozkazy. Odszedł ze dworu Rama. Nie sam jednak podążył w dżunglę – młoda jego małżonka, wierna Sita podążyła na wygnanie za mężem. Kędyś tam, gdzie ich zrozpaczonego wzrok króla próżno dogonić próbował. Myślą ich przeto gonił i sercem. Atoli jedno miał tylko Daszaratha słowo – a słowo padło. Jak kamień, jak kamień grobowy. Padło i zdruzgotało starca. Umarł z żalu Daszaratha król Ajodhji, tronu ustąpił Bharacie. I ten wszakże krzywdy przyrodniego brata nie pragnął. Rozesłał w dżunglową głusz gońce z błaganiem, by brat na tron powrócił. Atoli Rama woli leśną pustelnię, przedkłada samotność dwojga nad przepych pałacowych pozorów. I któż wie, czyby w ogóle w świat ponieśli bajarze ów wzorzec hinduskich cnót, symbol ów cierpliwości i stałości – czy ponieśliby pamięć o sprawiedliwym a nieustępliwym Ramie, gdyby cnoty te nie wykwitły i nie okrzepły za sprawą straszliwego nieszczęścia, jakie dognało pustelnika i tu nawet, w dżunglowej głuszy, kędy skryty przed ludzkim fałszem i obłudą wiódł z Sita żywot szczęśliwy. O jej to piękności zwiedzał się podły władca demonów Rawana i porwał nieszczęsną na Lankę. Nieszczęsną? Czy aby nadal tęsknota za mężem smaga Sitę na dalekiej zielonej wyspie? Czy i stamtąd wygląda blasku Gwiazdy Polarnej – owego hinduskiego symbolu wierności, który towarzyszy pustym nocom Ramy? Niegodne wierności, niegodne miłości pytania. A jednak nachodzą nocą... Choć nie o miłość przecie szykuje się walka, skoro bój toczyć się ma nie z ukochanym, ale ze znienawidzonym, krom tej miłości, przeciw wyłączności dwojga występującym człowiekiem. Nawet jeśli nie człowiekiem jest – a demonem. Może wówczas szczególnie. Chociaż i tak zawsze to z drzemiącymi w nas samych demonami zapasy... Poszedł tedy Rama śladem Gwiazdy Polarnej, która go na Lankę, w stronę Krzyża Południa prowadziła. Bo taka jest już Gwiazdy Wierności właściwość, iż na opak rozsądkowi i przypisanemu na niebie przez mędrców miejscu świecić jej nieraz przychodzi. Mówili mu – o miłość swoją walczyć wyrusza. Choć miłość, jak wierzył, trwała mocna bez boju – tak jednak mówili. I wielki Sugriwa – król małp, który u boku Ramy w słusznej sprawie z całą swą armią stanął. I małpiego króla minister, sam Hanumanta – czarodziej małpiej nie tylko kondycji, ale zręczności i sprytu; to karzeł, to znów olbrzym, znawca nie byle jaki sanskryckiej gramatyki. Tak mówili. Czy wierzył w to Rama? Milczał. Zacisnął zęby i za Gwiazdą Polarną ruszył na czele małpiej armii na południe. I padł Rawana. W proch frunęło królestwo demonów. I powróciła Sita w objęcia Ramy. I z zielonej wyspy, Już niedemonicznej, z już niepiekielnej Lanki razem spojrzeli w górę, by przekonać się, że nawet stąd gwiazda ich świeci nie bledsza. Czy mówili sobie, iż nie o miłość ich wzajemną, nie o ich wierność cała ta wielka wojna małp i demonów się przewaliła? Miłość trwała. Przeciw tym, którzy w niej swój udział mieć pragnęli, był bój. Czy mówił o tym Rama i Sita, małżonka jego? Nikt ich nie podsłuchiwał. Nikt też nie słyszał, aby sobie przysięgali wierność. Czyż w ogóle byłoby to potrzebne, czyżby to było godne pary kochanków idealnych? Kochanków z baśni... Fakt, iż tak często my nie z baśni, my w realności utopieni ślubujemy wierność, jakże jaskrawo dowodzi skrytej gdzieś w nas samych, wiecznie czyhającej niewierności. Fakt ów brutalnie, lecz jasno mówić się zdaje o tym, jak to niewierność na wskroś przenika ludzkie marzenie, jak bezustannie walczy z marzeniem o wierności. Czy wiedziała o tym Sita, kochanka z baśni? Czy też dopiero w marzeniach bajarzy wyrosła w ów symbol czystości tym bielszej, że skąpanej w próbach demonicznych pokus Rawany? Ona – kochanka dnia. I on, Rama kryształowy, kochanek nieludzki – bez stygmatu nocy bowiem. Czarnej dusznej nocy demona, która wyła w marzeniach Rawany. I w marzeniach tego, który się Rawany wyparł wstydliwie – w człowieku. Który się zaparł Demona i na swój ideał – bowiem nie na swój obraz i podobieństwo – miał wrychle wykuć pamięć o Ramie. Między bogów go postawić, czcić jako wcielenie samego przedwiecznego Wisznu. Jako własną swą tęsknotę za nieosiągalnym za nie blednącą nigdy jasnością Gwiazdy Polarnej... Pomarli dawno bohaterowie – Sita i Rama jej małżonek, nieszczęsny czernią swych marzeń Rawana, małpi król Sugriwa i Hanumanta, jego minister – ten, co to nie wiedzieć: karzeł czy olbrzym; że znawca gramatyki to tylko pewne, bo jednoznaczne. Pomarli. Ale powracają, by w każdym z wyznawców, w każdym stawać od nowa do nigdy nie zakończonych zapasów. Tak tedy nadal dobry biały bóg dnia Rama walczy o człowieka. W człowieku walczy z Rawana – czarnym Demonem Nocy. I któż waży się osądzić – który z nich Zły, Dobry który? Który większej człowiekowi przysparza udręki... Z lepkim mlaśnięciem odlepiłem się od siedzenia. Diablo niskie te samochody. Jak tak dalej pójdzie, będę mógł po guzach na głowie liczyć przejechane węże. Że tez niczego się to gadzie plemię nie potrafi nauczyć. Wyłazi to–to z gąszczu na sam środek rozpalonej szosy, jakby mu w cieniu mało było południowego wrzątku. No i kończy żywot pod kołami. Szkoda właściwie, że demona, a nie węża na Sri Lance obrano ongiś jako symbol kuszenia. Jabłek tu wprawdzie niedostatek, mógłby jednak w węża przeobleczony Rawana kusić Sitę pod innym jakimś owocowym drzewkiem. A zawsze większa by była satysfakcja z przejechania nieszczęśnika, który nieopatrznie wygramolił się na asfaltową patelnię. Cóż, trudno. A przecież wszystko w tym przekładańcu mogło się wydarzyć. Że też się tyle formacji kulturowych, tyle sprzecznych wzajem obrazów i sensów świata pomieściło na małej w końcu wysepce Rawany. Nie dziwota, że przetapiać im się przyszło w przedziwną jedność pierwiastków wielorakich. Ariela nie miał zapewne pod ręką demon Rawana, sam bardziej do Kalibana niż do księcia Mediolanu podobny. Gdybyż tak magiczną pałeczkę Prospera był posiadał, spokojniej może potoczyłyby się losy wyspy. Nie posiadał jej widać wszelako, skoro burze nie omijały zielonego okrucha lądu na oceanie. Może właśnie dlatego, iż raz po raz wszystko stawało tu na głowie, przynajmniej symbol tożsamości – święte imię wyspy – usiłowali zachować mieszkańcy kolebiącego się im pod nogami skrawka ziemi. Skoro rzecz sama się zmienia, niechaj choć znak Jej świadczy o ciągłości. Grecy i Rzymianie zwali wyspę Taprobane. Arabscy majtkowie Sindbada – Serendib, Portugalczycy i Holendrzy przydali jej imię Ceilao czy też Ceylan. Aż na koniec świat od Anglików przyjął nazwę Cejlon. Nazwy te znaczą etapy kutych przez obcych na obcy wzór czasów wyspy. Kutych po wierzchu. Ponad światem tych, którzy coraz niżej przegięci trwali na tej ziemi. Dla nich zawsze była to Lanka. Sri Lanka. Ta sama od setleci nazwa i wyspa dla jej ludu ta sama, na którą władający nią w legendzie demon–król porwał małżonkę Ramy. Ta sama była. Jest znowu ta sama? W innym już miejscu do tej samej rzeki tradycji wstępowała Lanka przyjmując swój chrzest na żywot współczesny. Od roku 1948 – po trzech stuleciach kolonialnego knebla – roku początków gaworzenia i raczkowania jako dominium w ramach Brytyjskiej Wspólnoty Narodów, aż po dzień 22 maja roku 1972 – dzień pierwszy Republiki. Dzień chrztu powtórnego, z którym razem spłynęły dawne, przydawane jej przez zamorskich gości imiona i z którym powróciło pierwotne, imię czasów Sity – Sri Lanka. Trzeci guz i trzeci wężowy ze zwłok za kołami samochodu. Skromna opłata za wejście. Coraz bliżej do pierwszych stacji. Do punktów, z których po udającym współczesność Kolombo i udającym prymityw Trincomalee, przyjdzie wreszcie z Cejlonu wyruszyć poprzez Sri Lankę. Od stacji do stacji, nieraz pewnie gubiąc się śród drogi. Bardziej krętej i pełnej większych przeszkód niż te straceńcze węże wygrzewające się na asfalcie. Może czasem przyda się lornetka... Gołym już nawet, bez szkieł okiem widać w dali nad zielonością białe kopce gigantycznych stup Anuradhapury. Granica legendy i prawdy – powiedzieć by można, gdyby rzeczywiście wierzyć, iż granica takowa istnieje, a historyczna prawda mniej jest wieloznaczna i dowolna od legendy. Atoli legenda właśnie wyraźnie mówi o siedmiuset jezdnych i o księciu Widżaja bogatym w tę jednoznacznie konkretną liczbę towarzyszy. Od jego to przybycia z południowych Indii historię Sri Lanki i jej narodu liczyć się poczyna. Od wyłaniającego się z mroków legendy miejsca, w oddali widocznego bielą stup w zieloności; miejsca, które stało się pierwszą stolicą Widżaji. I które stanie się dziś pierwszym mojej drogi przez wieki Cejlonu popasem. Przydrożny kramarz wymachuje kiścią bananów. Staszek dyskretnie szturchnął kierowcę. Ten widać zrozumiał – dodał gazu. Biedny kramarz, pozbyłby się pewnie połowy straganu, gdyby Jacek zdążył zauważyć jego ofertę. Zniknął już jednak za zakrętem drogi. Wyboistej, prowincjonalnej drogi, która niczym nie wskazuje na to, iż oto doprowadziła nas do samego serca Radżaraty – do centralnego punktu Ziemi Królów, punktu milowego cejlońskiej historii i osi świata singaleskich buddystów. Do Anuradhapury. Największe z zabytkowych miast wyspy wolno osuwa się pod jej powierzchnię. Tym głębiej, im wyżej na wiatr wyrasta grzebiąca je zieleń. Coś z cmentarzyska, coś z ciszy szacownej, ciszy godnej miejscom pamięci umarłych, niesie się przez pustkę garbatych łąk, pod którymi w ziemię osypały się szczątki pałaców. A przecież nie śmierci to miejsce – miejsce poczęcia. Tradycji. Nieprzerwanej i dawniejszej od najstarszych tradycji smarkatej Europy. Od III przed betlejemską nocą aż po wiek, w którym nad Wisłą przyjmowano kult męczennika z Golgoty – Anuradhapura, z krótkimi tylko przerwami, była stolicą kraju. Tego samego, którego wizę przybito mi przed paroma tygodniami w paszporcie. A przecież i tamten wiek trzeci przed nocą w Betlejem, od której naszą liczymy erę, nie był dniem pierwszym Anuradhapury, kolebki państwa Singhala. Kiedy w roku 380 przed naszą erą na stolicę pasował ją król Pandukabhaja, miasto miało już za sobą dwa wieki tradycji. Cóż to za sprawa przy takich obszarach pomylić się o kilku, ba – o kilkudziesięciu choćby władców... Co innego u nas, gdzie Matejkowski poczet królów polskich liczy sobie nawet nie czterdzieści i cztery, a ledwie czterdzieści portretów. Lecz tutaj... Długo więc zgadzano się na błędną, jak się w końcu okazało, etymologię nazwy miasta, którą wywodzono od singaleskiego słowa określającego liczbę dziewięćdziesiąt i tłumaczono Anuradhapurę jako. Miasto Dziewięćdziesięciu Królów. W istocie było ich–bagatela –stu i dziewiętnastu. A pierwszym Anuradhapury protoplastą i jej ojcem z imienia, który tu sobie osadę wytyczył, był przed stuleciami stronnik przybyłego z Indii księcia Widżaji, pan imieniem Anuradha. Od niego to – wadzą się uczeni – nazwa poszła, czy też od młodszego o parę pokoleń singaleskiego arystokraty i królewskiego kuzyna, również Anuradhy, który okręg ten jako ziemię rodową uzyskał? Któż pomni. Buddyjskie stopy, które z czasem stanęły na tej ziemi, głęboko wgniotły w zapomnienie dni Anuradhów. Przywaliły je wraz z ich religią, wraz z tajemnymi świątyniami Domu Wielkiej Ofiary, sanktuariami sekretnych, tu mających swe centrum, kultów Królowych Zachodu i Demona. Odchodził na wygnanie Rawana – w baśń, w mrok nocy ludzkiej natury. Jej dzień i światłość ku innym bogom, ku nowym panom człowieczej wyobraźni się obracały. Wyrastają dziś bielą ponad gajami Anuradhapury. Wielkie jak rozczarowanie, z którym stoję przed nimi – przed gigantycznymi białymi kopułami buddyjskich stop. Potężne, rosnące wprost z ziemi półkule, po których wzrok ślizga się bez nadziei na jakiś uskok, punkt zatrzymania, na drobne choćby zwichnięcie obłej nudy. Chciałoby się uwierzyć, że to kopuła tylko, zwieńczenie, i że reszta cała gdzieś tam drzemie pod ziemią, w głębi. Lecz przecież nie. To właśnie jest całość, ów kapelusz bez wnętrza, kopuła, pod którą nie ma głowy żadnego Sfinksa. Może to rzeczywistą wspaniałość stup zamazuje w mych oczach konkretyzm mojego czasu i mojej perspektywy? Może ów wyprany z mistycznych półcieni scentyzm – fałszywy pióropusz do fałszywej dumy czasów skarlałej wyobraźni „rozumnych” uniemożliwia pojmować rzeczy , które nie służą nikomu, bo służą summie? Ta sama właśnie niemoc skarlałych, którzyśmy skorzy w tajemnicy zerkać ku Gwieździe Polarnej udając, że niby to interesuje nas li tylko jej materia... Jacek się gdzieś zawieruszył. Pewnie studiuje jeszcze te starożytne sedesy, przy których postaliśmy trochę w tutejszym muzeum. Kamienne sedesy ze specjalnymi żwirowymi filtrami, by ściekający z nich mocz nie zanieczyścił gruntu. Przetrwały stu dziewiętnastu królów. I wszystkie ich marzenia. Paradoksalne. Z pozoru tylko paradoksalne, bo ludzkie to przecież i niedziwne, że bliższym jakimś, bardziej dotykalnym i człowieczym śladem są te przycupnięte w trawie kamienie, na których przysiadywali panujący singaleskiego królestwa, od owych olbrzymów kamiennych, przed którymi królowie głowy kłonili... Stupa, klasyczne w Indiach sanktuarium buddyjskie, sięga – o czasie nasz cyfromierny! – metrów szesnaście. Na którym to metrze wzwyż przebiega granica ludzkiej intymności w oboowaniu z absolutem? Czy właśnie na szesnastym się urywa? Nie na Sri Lance, gdzie – zwana tu dagobą – cejlońska słupa pnie się ponad palmy gajów Anuradhapury w kształt gigantycznego dzwonu. Z użytego na taki dom boży materiału można by zbudować całkiem pokaźną osadę jego śmiertelnych adoratorów. Tamte zaś na północy, klasyczne stupy indyjskich buddystów, kędyś przy drodze przycupnięte, ledwie by na chatę proroka starczyły – zanim jeszcze został Buddą. Ale został nim. I z pokoleniami coraz dalej bóg ulatywał od człowieka. Toteż usidlać go począł śmiertelny w pustkę form wymyślnych a ogromnych. Im dalej od kolebki, im dalej od Indii, tym wyższe budował stupy, jak gdyby w tęsknocie, by ich wierzchołki bliżej się znalazły boskiego nieba. I w tej pogoni za nieosiągalnym, kędyś po drodze zagubił świadomość, iż owe klasyczne sanktuaria grubego mędrca o długich uszach w swych kształtach najstrojniejszą zakuły cechę – prostotę. Tę właśnie, której brak zwykle naśladowcom i kontynuatorom. Krótkie jeszcze, ledwie obiecujące przesilenie południowego słońca, cienie budowli grzęzną w trawie. Cień stup. Nareszcie ludzki wymiar cienia tych kolosów. Zarytych w ziemię dzwonów bez serc. Martwych, bez dźwięku. Bez drzwi, okien, bez wnętrza. Pod obłą kopułą nie ma nic – kamień tylko wypełniający całego olbrzyma. Zespół wczesnobuddyjskich dagob Anuradhapury porównuje się z monumentalizmem egipskich piramid. Otóż i porównania mądrych, paralele kreślone przez egzegetów z odwróconą lornetką przed oczyma! – Co mówiłaś? – Ciiiszej... – Uważaj, przejście... – Tss... – Maria mówiła szeptem. Z szeroko otwartymi źrenicami. Czy dlatego, że drogę za nami zamykał mrok?... Szliśmy przez labirynt Cheopsa od dobrych dwudziestu minut. Po pustynnym żarze na zewnątrz piramidy oczy zdążyły już przywyknąć do ciemności. Oczy, i owszem, tak... Piramidy żyją. Może jeszcze dobitniej – teraz i tutaj, twarzą w twarz z obłą pustką dzwonu stupy – może jeszcze wyraźniej wiem to niż wówczas, w mroku piramid, mroku, przez który szliśmy z Marią. Wtedy to czułem. Teraz wiem tylko. Żyją. Oddychają. W rytmie mrocznym, w jakim kluczy życie ich podziemnych korytarzy, niespodziewanych zakamarków, grobów ukrytych, tajemnych przejść, sekretnych skarbów, których nigdy tu być może nie było. Monstrualne, rzucone śród pustyni baśnie o świecie umarłych. O krainie wiecznego żywota. O nieodkrywalnym. W mroku. Słońce pełznie po obrzeżu stupy. Jest obła, gładka, pusta. Pusta? Tak. Mimo że aż po powłokę szczelnie wypełnił ją kamień. Czyż pustkę musi usprawiedliwiać stęchłe powietrze ciemnego wnętrza... Pustka to – nic. Nic. Jak Nic wnętrza, jak brak wnętrza stupy. Zaczynam pojmować moje pierwsze wrażenie o braku wyrazu tej bryły. Grupka mija mnie i niknie za owalem budowli. Pielgrzymi. Bosi, z pochylonymi głowami i modlitewnym szeptem na wargach. Obeszli stupę, idą dalej – ku świętemu gajowi. Im pewnie dzwoni ten rzucony w trawę olbrzym. W jego wnętrzu jest, przynajmniej powinna się znajdować, wmurowana relikwia Buddy. Idealne sanktuarium – dom boga i tylko boga, niedostępny śmiertelnym. Biały monument. To, co dla mnie jest tylko przerostem formy, pustym jej ogromem – jest dla nich pomnikiem godnym wielkości wyrażanych przezeń treści. Białe szaty buddyjskich pątników prześwitują w zielie ni. To miejsce jest dla nich tym, czym dla chrześcijan Jeruzalem, Lhasa dla Tybetańczyków, dla hinduistów Benares. Osią. Ogniskiem świata. Miejscem tęsknoty – niechaj powie heretyk. W gaju tym, gdzie nikną teraz sylwetki pielgrzymów nie opodal pomnika medytującego Buddy – święte drzewo Bo. Żywy dokument Oświecenia. Aż tutaj przyniesiono gałązkę drzewa, z dalekiego w północnych Indiach miasta Bodhgaja, kędy w cieniu figowca książę z rodu Siakjów doznał łaski oświecenia i stał się Buddą nieśmiertelnym. Dwa tysiące dwieście lat minęło od czasu, kiedy ową gałązkę posadzono w ziemię Anuradhapury. Z pozoru niczym nie wydaje się wyróżniać spośród otaczających je drzew. Niczym – poza funkcją świętości. A ta wszakże nie potrzebuje znaków widomych. Nie wierni, tylko niewierny i uczeni takowych poszukują. A i spośród nich wielu uznaje cejlońskie drzewo Bo za najstarsze z historycznie udokumentowanych na świecie. Syn to wielkiego cesarza Indii, słynnego tolerancja Asioki, w buddyjskie mnisze szaty przybrany książę Mahinda, zstąpił przez most Adama na wyspę. W ślad za nim poszła siostra cesarza – bogobojna Sanghamitra. Z gałązką świętego drzewa Bo dotarła aż tutaj. Działo się to roku dwieście czterdziestego siódmego przed naszą erą, kiedy jeszcze demonom kłaniał się w Anuradhapurze król Dewanampija Tissa. Ręką księżniczki– mniszki posadzona gałązka rosła w chwałę. Obumierały w jej cieniu i Dom Wielkiej Ofiary, i sanktuarium Demona i Królowych Zachodu. Król Dewanampija Tissa przyjął Szlachetną Ośmioraką Drogę. I porosły w krąg białe dzwony dagob. Sztuki piękne, architektura, rzeźba, nauki – dziś śród wykopalisk archeologów, w szczątkach dawnych miast trwają zwietrzałe pomniki lotnej myśli. Myśli z kręgu świętego drzewa Bo – buddyjskiej. Przydrożny handlarz sprzedał pewnie resztę bananów. Zwinął kram, trochę tylko łupin przy drodze pozostało. Białe kolosy z powrotem zapadają w zieleń. Tylko porosłe trzciną kanały i wielkie, ramowane kamieniem zbiorniki wodne wyznaczają drogę odwrotu ze świętego miasta – jakby jego przedłużenie na pola, o które opierało swój byt. One to, powstałe z woli buddyjskich królów rezerwuary wody, przed dwoma tysiącami lat pozwalały na prowadzenie niesezonowej uprawy roli. Ostatecznie przepędziły lęk przed szafującymi deszczem i suszą demonami. A wraz ze strachem i wiarę w nich ostatecznie zatopiły. Do dziś służą anuradhapurskim chłopom. Do trzydziestu metrów przepastne i długie na osiem kilometrów, przechowują wodę przez całą długą porę jej niedostatku. Po osiemdziesiąt kilometrów wyciągają macki kanałów od dawnej stolicy. W trzech oddzielnych zbiornikach mieszkańcy Anuradhapury jak rok długi pili wodę, kąpali się i prali powłóczyste szaty. W popołudniowym słońcu smażą się nad brzegiem kanału białe płachty singaleskich chłopów. Tak samo. I wówczas też słońce zdało się zachodzić dla Ziemi Królów. Pod drzewem Bo niosły się modły. Wyrosło już natenczas, spotężniało. Był wiek drugi przed Betlejem. Nawała szła z południowych Indii. Zalewała wyspę. Coraz dalej na południe, może tą samą, którą ja teraz drogą, opuszczali święte mury Anuradhapury singalescy wyznawcy wiary, którą nie mieczem, ale z zieloną gałązką w ręce, też z Indii, wniosła tu kiedyś siostra cesarza Asioki. I jej to, księżniczki Sangharmtry, podbój skuteczniejszy się okazał od późniejszych hinduskich prób. Okrzepli po wstrząsie Singalezi. Dutthagamani, jeden z największych władców Sri Lanki, ruszył się z południa. Opuścił granice królestwa Ruhuna i parł na zagrabioną przez najeźdźców północ. Po sam most Adama pędził ich w pomieszaniu i panice. Na długo zapamiętali naukę. Ziemia znów była wolna. Nie o nią już – z nią samą tylko boje przyszło prowadzić. Zwycięski miecz Dutthagamani na łopatę zamienił król Mahasen – ryć ziemię nakazał, ciąć ją w szramy potężnych kanałów i zbiorników wodnych. Białe płachty nad brzegiem kanału osiadać zaczyna przedwieczorna rosa. Tak samo. Dwunasto–, może trzynastoletni chłopiec idzie skrajem drogi. Długa pomarańczowa szata obija się o bose nogi. Chłopak trzyma w ręce czarny parasol – jedyną pewnie własność. Ogolona głowa i szata zakonna małego mnicha robi wrażenie czegoś sztucznego, sprzecznego z dziecięcym jeszcze spojrzeniem wyrostka. Chłopiec zboczył z drogi, zwinnie wdrapuje się po kamiennym stoku. A więc obaj zdążamy do tego samego celu. On ku miejscu dlań świętemu. A ja? Z ciekawości? Z reporterskiego, globtroterskiego obowiązku? Dobrze, że nikt mi nie zadaje podobnych pytań. Byłbym w kłopocie. Kiedyś trzeba będzie jednak odpowiedzieć. Choć może odpowiedź znajdzie się sama; może odnajdę ją w drodze, w miejscu, którego nie znam i w którym się tej odpowiedzi będę najmniej spodziewał... Może. Cele mają w sobie coś z horyzontu. Osiągnięte przestają być sobą. A jednak dla tego chłopca w mniszej szacie Aukana jest celem. Dla mnie tylko punktem drogi. Ilomaś tam minutami zmienionymi w parę metrów taśmy filmowej. Kamienny stok staje się coraz bardziej stromy, ostro wrzyna się w dżunglę. Wreszcie, zupełnie niespodziewanie, kiedy miał już uwiędnąć w głuszy, przemienia się w rozległy kamieniołom. Dlaczego właśnie tu, na uboczu, w oddali od większych siedlisk ludzkich wzniesiono ów słynny popa nik – najwspanialszą, jak głoszą podręczniki, monumentalną rzeźbę kontynentu? Czy tylko dlatego, że pozwolił na to potężny kamienny stok, materiał ku zamiarowi sposobny – cel sam dla siebie? Otoczony skałami posąg Buddy niczym nie wskazuje na to, że liczy sobie półtora tysiąca lat. Olbrzymia martwa twarz jest tak gładka, jakby dopiero wczoraj ją wykuto. Gigant. Ledwie dosięgam do połowy jego łydki. Wystąpił o krok przed ścianę skalnego zespołu, jak gdyby się z niej wyłonił właśnie i tuż za nim zatrzasnęły się skalne odrzwia do jego tajemnych pomieszkań. Stoimy naprzeciw siebie na wyciągnięcie ręki, a dzielić się nas zdają rejony ogromne jak przeciwne drogi różnych cywilizacji, odmiennych sposobów odczuwania. Po twarzy Buddy przesuwa się zachodzące słońce. Lecz nawet ten ruch nie ożywia rzeźby – zbyt potężnej, aby dopukać się z nią człowieczego kontaktu. Natarczywy jak wszyscy handlarze na świecie, obszarpany mężczyzna ciągnie mnie w cień drzewa. Wolno rozsupłuje kawałek szmaty. – Same autentyki – bije się w pierś, bezczelny, choć na pierwszy rzut oka w zawiniątku widać szmirowate imitacje. Bez przekonania grzebię w tych starociach prosto spod sztancy. A to buddyjski rylec, a to fragment bambusowego manuskryptu, a to to, a to owo, mydło i powidło. Spod tandety prześwituje kawałek białego kamienia. Odsuwam kilka szczerup... Mały marmurowy Budda! Pewnie odłupany przez handlarza w jakichś świątynnych ruinach. Z całą pewnością autentyczny, jako że marmur od dawna jest na Cejlonie materiałem doszczętnie wyczerpanym. Biorę figurkę na dłoń. Jak przed chwilą po Obliczu olbrzyma, tak teraz po policzku mojego Buddy przesuwa się cień zachodu i marmurowym rysom nadaje pozór ruchu... Nie bardzo wiem – pod wpływem słońca czy też mojej dłoni – kamień robi się wyraźnie cieplejszy. Ten Budda bardziej jest sposobny moim proporcjom – mały, intymny. Żywy. Nie targuję się. Chowam Buddę, małego, ludzkiego buddę chowam do kieszeni bluzy. I odchodzę nie oglądając się. Za moimi plecami ślepo patrzy w dżunglę skalny Olbrzym, wykuty nie na ludzką miarę wyobrażeń. Zjawia się tak nagle, że by się chciało powiedzieć – zjawisko. Wprost z dżungli niespodziewanie wytryska na' tle błękitnego nieba. Obca dookolnej, unurzanej w zieleni; płaszczyźnie, pionowa skała lśni w słońcu czerwienią, zielenią, brązem, poprzetykana siatką brunatnych skaz niczym wielobarwny warstwowy agat. Obrośnięta dookoła rumowiskiem murów w doskonałej kompozycji tego, co było tu ludzkie z tym, co wcześniej trwało w naturalnej architekturze skały. Sigirija. Sigirija. Patrzę na ten najsłynniejszy zespół cejlońskich ruin i zdaje mi się, że przez odwróconą lornetkę ślizgani się po gmachach Helsinek. Proponowane dziś przez Finów zespolenie elementu naturalnego, zastanego, z przy danym mu ręką projektanta kształtem dopełniającym, Sin galezi stosowali w Sigiriji przed półtora tysiącem lat. Z tą może różnicą, iż osadzony w skałach i tylko dopełniony cegłą kościół w Helsinkach jest próbą powrotu, próbą wgryzienia się od nowa w utracone podłoże; sigirijska .zaś cytadela dopiero od podłoża wyrusza. Jest początkiem trudu wychodzenia z naturalnych prasiedzib, do których z o ileż większym trudem po tysiącleciach usiłować będzie znów przylgnąć wnuk pieczar marnotrawny. Atoli z przeciwległych ruszając stron, w tym samym miejscu spotykają się starożytni architekci Sigiriji i umęczeni asfaltowymi pustyniami ich czeladnicy z Helsinek. Późniejsi po prostu w tym samym punkcie koła, na kołowrocie czasu powtarzającym swój ruch po niezmiennym kręgu, opartym o tę samą oś. Ni lepsiśmy ani gorsi – późniejsi zaledwie. Kolejni wykonawcy repertuaru ludzkiej inwencji; niezmiennego, tyle że w innym akurat stadium gromadzenia bagażu technicznych i formalnych rozwiązań. Zaledwie sprawniejsi w realizacji wariacji archetypicznego repertuarium. Skalny kościół w Helsinkach wcale nie lepiej wykonano od pałacu z Sigiriji – wykonano go jedynie sprawniejszą techniką, szybciej, mniejszym nakładem trudu A zresztą, ta sama to przecież na dobrą sprawę budowla. Osiemnaście lat trwały prace, zanim ukończono tę ruinę, zanim w formę przekuto szaleńczy zamysł króla szaleńca. Dziś w okalające ideę rumowisko na powrót zapadła się forma; zamysł pozostał – to, co stanowi istotę. Pokrętną i wieloznaczną jak jej twórca. Ojcobójca, satrapa, ekscentryk o duszy artysty. Kassapa. Pusty dzisiaj dźwięk – a w wieku naszej ery piątym było to imię –postrach, imię zginające karki i zwężające źrenice w bezsilnej nienawiści. Ów ewidentny paranoik osiadł był na tej to właśnie niedosiężnej górze. Zamknął się w cytadeli, której fundamenty osadzić kazał na szczycie skały, ponad koronami okolicznych palm. Realny, wymierzalny w tonach budulca twór szaleństwa. Podniebne siedlisko króla, który mienił się bogiem i bogom równą posiadać zapragnął rezydencję. I posiadł. Bają, że tylko góra Kajlasa, na której szczycie nieśmiertelni hinduskiego panteonu mają niedosiężne ludzkim okiem domostwo, mogła się równać Sigiriji, póki ta nie rozpadła się jeszcze w rumowisko. Nigdy by może i nie powstała, gdyby wprzódy Kassapa nie zgładził własnego ojca. Zrodzona ze zbrodni. Z lęku, który zbrodnia rodzi. I pychy, którą mord poprzedza. Nie dość było Kassapie, że po wtrąconym do lochu rodzicu zagarnął tron i wyspę. Brat i konkurent, mężny Moggallana, umknął – jak wieść niosła – gdzieś do południowych Indii i wszelki ślad po nim zaginął. I tego nie dość było Kassapie. Nie dosyć bogactw przelewających się w królewskim skarbcu. Może stary władca ukrył kędyś swój skarb legendarny i w Igchu nie traci nadziei na powrót zbiegłego syna, by go obsypać królewskim bogactwem? Tak! Tak musi być z pewnością. Każe przeto Kassapa sprowadzić skutego ojca i rozkazuje mu wyjawić złotodajną kryjówkę. Czyż spodziewał się tego, co nastąpiło? A nastąpiło. Stary król skinął głową i rozkazuje wieść się strażnikom. I poszli. Aż nad brzeg wielkiego zbiornika wody, który urągał dawnym klęskom suszy. Tu staje król i dłonią krąg zatacza ponad wodą. – Oto skarb mój największy. – I więcej już nic nie powiedział. Wył może jeszcze w agonii, może szarpał w malignie kamienną ścianę pieczary. Nikt wszakże tego nie słyszał. Wszelaki dźwięk tłumiły grube mury grobowca, za którymi konał, żywcem na rozkaz własnego syna zamurowany władca. Kassapa wznosił zapory. Rosły flanki Sigiriji, skalną cytadelę oplatały misterne konstrukcje pałaców. Ponoć służalce słyszeli nocami, jak przez krużganki król gnał, bywało, panicznym porażony strachem, choć wokoło korytarze zalegała pustka, a straż warowała u bram. Może przed tą pustką właśnie z krzykiem umykał nocami oszalały Kassapa? O jakież to w mroku korytarzy straszliwe potykał się wizje ten, który mienił się równy bogom? Czy też była to tylko obmowa podłych sługusów, skoro rankiem znów pełnego uśmiechów i morderczych rozkazów widywano satrapę na pałacowych dziedzińcach? Ścieżka kluczy pod górę. Wymijam misternie ongiś rzni te zwaliska. Pod stopami zgrzyta w piach obrócony marmur posadzek. Znów schodów parę i znowu zakole wokół rumowiska. Dopiero w dali pionowa skała – orle gniazdo Kassapy, kukułki na tronie singaleskim. Nie z władcy woli wzniesiona, starsza od królestw najdawniejszych skała, która wrychle po śmierci ojcobójcy otrząsnęła z siebie przelotną funkcję cytadeli obłąkańca i nadal trwa ponad gruz okalających ją przez chwilę pałaców. Jakby deptała w dżunglę ślad przelotnej dlań przyziemnej roli. Skutecznie – na miał. Po dawnemu u stóp skalnego kolosa pleni się tylko roślinność. Z tych samych przez pokolenia nasion. Bezpańskie dziś Ogrody Królowej chwaszczą się wokół cytadeli, która kiedyś przydawała pani wieczornego cienia pośród kwietnego labiryntu. Ni śladu po bieli marmurów, po ciężkich, mosiężnych sklepieniach pałacowych i kwiatonach zdobnych klejnotami. I tam, gdzie dawniej Pałac Orzeźwiający, woda li tylko po dawnemu struży się między kamieniskiem. Swobodna, uwolniona z koryta drążonych w posadzkach kanałów, którymi niosła ochłodę przez pałacowe kolumnady. I drzewa pozostały. Więcej ich nawet może niż wówczas, kiedy śród podwórców łapały ślad cienia i mroku w upalne dni Kassapy. Cisza. Tatarak i lotosy kwitną w na poły zasypanych fosach. I woń jaśminu duszna nad wodą po dawnemu. Nad wodą stojącą w kutych w litej skale basenach kąpielowych, co to je dzieciarnia z pobliskiej osady wzięła we władanie po królewskich dworkach. Dziecięcy śmiech niesie się po wodzie, nad rumowiskiem. Echem się odbija od stóp skalnej cytadeli, w której gościł rzadziej zapewne od szczęku komend i oręża. Któż by się aż tutaj spodziewał ciebie, chmurnooka Nemesis, pani kary sprawiedliwej... A jednak ty chyba jedna tylko, córa Nocy, dostęp mieć mogłaś do tego butnego, który przekroczył granice norm i tutaj przyczaił się w strachu przed gniewem bogów. Strażą odgrodzon, systemem fos i tym najprzedziwniejszym na Sri Lance, wyizolowanym z otoczenia pałacem na szczycie niebotycznej skały, gdzie bez skutku pragnął zapomnieć, iż zowią cię Nieunikniona. Gęsta maź wilgotnego cejlońskiego popołudnia coraz dokładniej zapiera piersi. Kamienne schody niemal pionowo pną się po skalnej stromiźnie. Z trudem dopadam kolejnych, nieco obszerniejszych półek – klatek schodowych dzielących etapy drogi ku szczytowi. Rudawe resztki ruin schodzą tarasami do sztucznych basenów, sanie wreszcie baseny i zieleń aż po zamknięty wzgórzami horyzont – wszystko to opada coraz dalsze, coraz bardziej mgliste z perspektywy walącego w niebo systemu schodów cytadeli. Zaiste – Strach tylko chyba miał szansę wśliznąć się tutaj bezkarnie, przekroczyć zapory nieprzekraczalne i ułapić na szczycie ojcobójcę w jego warowni idealnej. Jako wszystko niejasne tu i powikłane, nieostre niczym te w oddali palmowe gaje, które giną w walających się po ich wierzchołkach przedwieczornych mgłach, tako i sama nazwa Sigiriji nie bardziej oczywista od losów jej i funkcji w zamyśle szaleńca. Dyszę chwilę oparty o skałę na tarasie w pół drogi na szczyt. W plecy uwiera fragment fantastycznego lwa, który od z okładem tysiąclecia pręży się do skoku. Przeciw Nemesis? Przeciw tej, jakże śród bezsennych nocy Kassapy realnej, Córze Nocy, której i tak nie zdoła zagrodzić drogi na królewskie komnaty? U podnóża skały wstępowałem na schody pomiędzy pazurami rozcapierzonych łap kamiennego lwa. O parę kondygnacji wyżej dosięgnę szczytu budowli przecisnąwszy się poprzez wykutą w skale gardziel ryczącego króla dżungli. Czyżby jego podobiznami właśnie król Kassapa o tchórzliwym lwim sercu odgradzał się od iluzji? W owych czasach słowem giri określano godowy ryk jelenia. Inni wszakże skłonni są utrzymywać, że słowo to przełożyć też można jako „góra” i przypominają równocześnie, iż lwa zwano wówczas sinha. Sigirija. Lwia Góra. Góra Ryczącego Lwa. Góra, na której zaszył się wyjący ze strachu satrapa... Można i' tak. Atoli nazwa góry starsza ponoć od czasów, w których to lwie .pazury i grzywę rżnąć w niej kazał syn zamurowanego władcy. W załomach skalnych buchalterzy dziejów wymacali inskrypcje o wiele wieków wyprzedzające panowanie Kassapy; stare jak okoliczne wioski, które samozwaniec włączył był dopiero w obręb swej stolicy. W nich zatem może drzemała już prastara nazwa, która by – niewykluczone – wraz ze zmierzchem nędznych osiedli na zawsze poszła w zapomnienie. I któż wie, czy więc nie dzięki przeklętemu satrapie, dzięki nocnym jego strachom i imaginacjom, kędyś pośród stuleci zaginiony mityczny Lew Cejloński przetrwał po nasz czas zakuty w rudą skałę, która od niego przyjęła imię. Przelotny mrok i oto wypluty na drugą stronę lwiej gardzieli dostępuję szczytu. Pod obwisem skalnym wąska półka, do której – gdyby nie ochronna metalowa siatka – z trudem by tylko można przylgnąć, tuż–tuż nad kilkudziesięciometrową przepaścią. Podniebna galeria Kassapy. Niegdyś było ich kilkaset; dziś drobna część zachowanych Dam z Sigiriji wystarcza, by zapewnić tym freskom sławę sięgającą dalej od granic świata wyobrażalnych dla ich starożytnych twórców. O krok nad przepaścią, tuż pod potężnym obwisem przesuwam się wzdłuż skalnego zagłębienia niemal ocierając się o jedyną ścianę tego przedziwnego korytarza. Od podstawy aż po miejsce, w którym sklepienie urywa się wprost w niebo, ścianę całą wypełniają nieregularnie rozrzucone po niej delikatne freski. Najwyższe piętro królewskiej cytadeli. Ostatni mur – ściana fresków, śród których wysublimowanego artyzmu przyczaił się Kassapa. Ufny w siłę ich odporu przeciw tym realnym i tym nocnym wrogom ojcobójcy; alboli też może w rozpaczy usiłujący pięknem tych fresków i spokojem stłumić obrazy bliższe własnym wspomnieniom, o których zapewne potajemnie szeptano w pałacowych komnatach. Stoję oparty o załom muru. Jakże rzadko udaje się nam uniknąć rozczarowania, kiedy to namacalnie przychodzi się zetknąć z dziełem otoczonym legendą; jakże tylko wyjątkowo dostaje ono obrazu idealnego, który rysuje nam nasączona jego rangą i mitem imaginacja. I jakież niecodzienne to zarazem uczucie, kiedy mimo całej doskonałości nie odczuwa się swoistej obcości, która emanuje zwykle z dzieł nie na miarę naszej ułomności. A właśnie – obcość doskonałego... Oparty o ścianę mam na wyciągnięcie ręki owe Damy z Sigiriji, a przecież mimo misternego wypozowania dłoni, mimo wyszukanej gracji w przegięciach głów na długich, przybranych klejnotami szyjach, ni śladu pozy tutaj, nic z hieratyzmu, z obcości konwencji. Nie Damy – chciałoby się powiedzieć – Dziewczyny. Ta z lewej delikatnym ruchem dotyka płatków kwiatu, tamta wysunęła dłoń w geście ni to przyzwolenia, ni rezygnacji, a obok – pewnie jej służka – skłoniła głowę ponad tacą świeżych owoców. Tuż ponad moją głową nachyla się dziewczyna z lekkim uśmiechem i jakże kobieco nieokreślonym zmrużeniem powiek, przelotnym tak, że trudno uwierzyć, iż trwa ono od półtora tysiąca lat. Tak niedaleko stąd, o jakieś ledwie kilkadziesiąt mil, sterczy ponad kamieniołomem Aukany ślepo wpatrzony w dżunglę Olbrzym Budda. Spotkaliśmy się wczoraj. I nic, zupełnie nic nie mieliśmy sobie do powiedzenia. Bo o czym tam było gadać – o doskonałości? potędze? Obcy z obcym. Kolos z Aukany. Tak z pozoru niepodobny dalekim mu Egipcjanom, a jakże bliski przecie martwemu wy pozowaniu tych oficjalnych, głupio zadufanych w nadziei na wiecznotrwałość pomników Chefrena czy Mykerinosa. Przed śmiercią jeszcze umarłych w chłodzie hieratyzmu. O ileż bliższy w tym otoczeniu, prawdziwszy i cieplejszy ów ludzki rys smutku w ,,portrecie pesymistycznym” faraona Sezostrisa, że aż się go nie chce wtłaczać w suche chronologie XII dynastii; podobnie jak sigirijskie dziewczyny pragnęłoby się ustrzec przed trumnami historycznych systematyk. Uśmiechnięte pochylają się ku tobie z dookoła i nie zmuszają do chłodnej akceptacji stylu, do akceptacji nic nas w gruncie rzeczy nie obchodzącego, obcego świata z całym jego – a nie naszym – artyzmem. Pozwalają po prostu zapomnieć, że występ skalny uwiera trochę w plecy i że intymność tej chwili dzielisz z adoratorami, którzy stawali w tej ich alkowie przez całe stulecia. Opadająca ku zachodowi tarcza, zdaje się, pomnaża naturalny połysk i uderzającą gładkość zachowanych fragmentów galerii. Ów tajemniczy, pokrywający ścianę werniks dawnych mistrzów singaleskich, niczym lawa w pół gestu wstrzymał ruch. Uśmiercił go i unieśmiertelnił. Długie ponoć godziny ucierano białka, tak mieszając je w sekretnych proporcjach z miodem dzikich pszczół, by obydwa te nietrwałe materiały skostniały w polewę chroniącą nagie dziewczyny z Sigiriji na całe tysiąclecia. Zachód przydaje intensywności i tak niewiarygodnie do dziś żywym barwom fresków. Malowano je ręcznie i kolorowana na wilgotnym tynku. Pośród pasteli dominuje zieleń w całej gamie odcieni. Szperacze i detaliści odnaleźli w pobliskich górach resztki złóż zielonej glinki. Czy dostatecznie wszak tłumaczy to świeżość rozkwitającego właśnie kwiatu, z którym w palcach pochyla się nade mną ze skalnej ściany sigirijska dziewczyna. Kim była? Na czyją zastygła tu pamiątkę? Nikt dokładnie nie wie, kogo przedstawiają obnażone piękności o jędrnych wezbranych piersiach. Portrety słynnych dam? Dworki ofiarowujące kwiaty? Komuż? Może niebiańskie dziewice, które w czas wodnych uroczystości, z wysokości swych boskich siedzib łaskawie rzucają kwiecie na ziemię? Niewykluczone, że rozwiązanie zagadki kryje się w fakcie, iż wszystkie te postaci mistrz przed- stawił tylko po biodra i że ich nogi jak gdyby rozpłynęły się, zniknęły w czymś. W czym jednak? W wodzie? obłokach? A może w ogóle nie ma tu zagadki. I ciała dziewcząt nie toną po biodra w niczym, a tylko wola kreatora odebrała im pełnię kształtu. Może po to właśnie, bym stał teraz tak cicho... Tak bez słowa. Jakby w obawie przed ulotnością tych na poły tylko istniejących. O ileż brutalniej od na moment tylko – zdawałoby Się – na mgnienie odsłonionych z okalającej je barwnej mgły, o ileż dosłowniej starali się utrwalić tu swoją obecność ci, którzy w galerii Kassapy pojawiali się z rozwartymi gębami, by po chwili odejść i zniknąć na zawsze. Ci wszyscy przybysze z bliska i daleka, pieczętujący swą obecność drobnymi inskrypcjami, które i tak ledwie mieszczą się na całej długości korytarza poniżej resztek galerii. Nie jest bazgranie po pomnikach właściwością tylko naszych czasów. I całe szczęście – dla tych, którzy z odczytywania podobnych bazgrołów mogą uczynić zawód. Więc policzyli je skrzętnie; sześćset osiemdziesiąt pięć odnaleźli badacze i z trudem wartym lepszego znaleziska przetłumaczyli. Spierają się nadal o ich wiek i detale pełnych zachwytu i banału wersów, o puste komunały wyryte tu na cześć sigirijskich piękności. Wiodą ów spór, wgapieni w koślawe znaki inskrypcyj pod wizerunkami Tajemniczych Dam unoszących się na pastelowych j obłokach... A swoją drogą dziwne, że ci przelotni, bez znaczenia, co jak ja prześliznęli się tędy w niepamięć, tak pracochłonnie kreśląc na skale ochy i achy, pod napisami szczególnie głęboko ryli swe nazwiska. Dziwne? Podpis czy też cała reszta inskrypcji była dla nich uzupełnieniem? Wieczorny cień dosięga twarzy dziewcząt. Jeszcze tylko ta, w rogu galerii – bodaj najrzadziej zohydzana prymi tywnymi replikami na seryjnie produkowanych batikach – uśmiecha się cała w rumieńcach zachodu. Dziwnym, jak by na poły zwiniętym, zawieszonym uśmiechem sigirijskiej Mony Lisy. Jest w tym uśmiechu, w tym wtłoczonym w skraj galerii fresku coś z klimatu włoskiego renesansu. Nie tylko dlatego, że pod jej uśmiechem, przewrotnym krągłą się odsłonięte piersi. Nie wiem właściwie, dlaczego znów odwróciłem lornetkę. Słońce opada coraz niżej. Cień dosięga Giocondy. A za nią, za skrajem skalnej galerii, w dole aż po horyzont w mgłach deszczą się gaje palmowe. Tamtędy to, podobnym zmierzchem, ruszał Kassapa w ostatnią drogę. Lekkomyślnie opuścił warownię. Może utracił wiarę w gwardię przyboczną i niedostępność skalnej cytadeli. A może zmierzenie się z realnością pociągnęło go nagle bardziej od spokoju czatowania w galerii, w objęciach iluzorycznych piękności. Na czele armii parł przez dżunglę na północ, gdzie po latach indyjskiej emigracji niespodziewanie wylądował Moggallana, aby upomnieć się o dziedziczny tron. Szli naprzeciw siebie bracia, by spotkać się w szyku oręża. Zwarły się armie. Już drgnęły szale, już klin wrył się między oddziały przybysza, już krzyk tryumfu runął na wroga znad wojska satrapy. I oto nagle słoń niosący Kassapę poczuł pod stopą, grzęzawisko. Zawrócił znad bagna i uniósł króla na oczach całej armii. Wódz plac opuszcza! Zdrada! Szyk złamał się niby bambusowy pręt pod nogą umykającego z grzęzawiska słonia. Wstrzymał go w końcu Kassapa. Za późno. Bo był to już kres właśnie. Koniec. Widzieli jeszcze i aż do Sigiriji ponieśli wieść, iż władca dumnie wyprężył się na grzbiecie słonia, w królewskiej dłoni błysnął sztylet. A potem głowa opadła w tył, a z poderżniętej krtani trysnęła krew. I dało samobójcy wolno, bezszelestnie osunęło się na bagienną glebę. Tak umarł. Ten, który mienił się bogiem. Bez skomlenia, jako ludzie mali. Ale i bez kosmicznego wstrząsu. Tak właśnie, jak wolno i bezszelestnie mrą rzeczywiści bogowie, kiedy przychodzi ich czas, kiedy zbliżają się następcy. W ciszy i zapomnieniu. Noc. Z perspektywy drogi Sigirija czerni się ponad' dżunglą. Niczym gigantyczny sarkofag. Po tym, który wzniósł cytadelę i ją opuścił, by paść w bagno. A tak bezpiecznie czuł się był w skalnej fortecy otoczon nagimi pięknościami z fresków. Bezpieczny? Zapewne tak, jeśli go nie miały chronić przed bagnem, w którym utonął był już wcześniej – dnia tego, kiedy ojciec żywcem dogorywał w grobowcu. A jednak umknął Kassapa z galerii – i pozwolił, by słoń bojowy uniósł go na bagna północy. Księżyc pełznie nad szczytem góry. Pobladłe o tej porze zapewne, ze szczytu galerii uśmiechają się Tajemnicze Damy. Strażniczki niezasłużonej pamięci Kassapy. Któż jednak wspomni artystów, którzy wznosili grobowiec Tutenchamonowi. Prześliznął się bez własnego udziału, gówniarz na egipskim tronie, przez wąskie przejście do pamięci pokoleń. Blichtr zawsze efektowniejszy od rzetelności. Władca bez znaczenia przedarł się w poczet najbardziej dziś znanych faraonów. Skutecznie odepchnął w niepamięć wielkich na tronie Egiptu. Ojcobójca z Sigiriji, który mienił się bogiem, pewnie i nie przypuszczał nawet, że nagie dziewczyny z galerii tak skutecznie strzec będą jego nieśmiertelności. Przez moment wydaje mi się, że uległem złudzeniu. Nie, nie wydaje mi się – rzeczywiście złudzeniu uległem. Chłopak uśmiecha się do mnie i znów powraca wątpliwość. Czyżby ten sam? I on ma dwanaście, może trzynaście lat, tak samo ogoloną głowę i obijającą się o bose stopy pomarańczową szatę, ten sam wyższy od niego parasol. Ten sam? Ależ to niemożliwe. Wykluczone, by mały mnich, którego przedwczoraj spotkałem w drodze do Aukany, mógł dziś pojawić się tutaj. Pieszo musiałby do Dambulli dreptać dobrych parę dni. Chłopak mija mnie z dziecinnym, nieprzystojnym świętemu mężowi uśmiechem i podpierając się ogromniastym parasolem zaczyna piąć się po skalnym zboczu. Zupełnie jak ten tam przedwczoraj. Inny i gdzie indziej – a przecież ten sam. Tenże sam dla mnie Obcego – bezimienny buddyjski mnich– dziecko. Znak po prostu. Znak tylko. Wiary, inności. Znak mojej–odrębności w stosunku do jego świata. Zunifikowany. Pozbawiony dla przybysza twarzy. Mnich. I tyle. Podobnie jak ja dla niego – Biały. Przybysz. Obcy. I tyle. O parę kroków od siebie, wzajem słysząc przyspieszone oddechy, wdrapujemy się po stromiźnie – dalecy jak krańce naszych światów. I każdy z nas gramoli się po tej same ścieżce gdzie indziej, choć niby to ta sama ścieżka i do żadnego innego nie może doprowadzić miejsca. Pod górę. Stromo. Podobnie jak do kolosa z Aukany – po rozległej skalnej płaszczyźnie. Równie jak Sigirija odizolowanej, podobnie jak Aukana uniesionej ponad ze wszech stron okalającą skałę dżunglę. Zaledwie zaczęła się ta moja cejlońska droga, a już wykreślać mi ona zaczyna nowy krąg odwołań. Nikną punkty odniesienia perspektywy europejskiej. Jak ja tutaj, tak – moja przecie – europejska skala odniesień staje się tu obca, iluzoryczna. Opuściłem ją – a ta, nowa, cejlońska, nadal równie daleka... Choć namacalna... Perspektywa poszerza się z każdym krokiem; wprawdzie do szczytu pochyłości została jeszcze dobra połowa drogi, ale i stąd już wzrok swobodnie ślizga się ponad osuwającą się po horyzont jednolitą zielenią dżungli. Jej tajnymi przesmykami kluczył król Wattagamani, kiedy najazd południowoindyjskich Tamilów w I wieku przed naszą erą przegnał go z Anuradhapury. Tu wreszcie, w jaskiniach Dambulli, ukrył się prawowity władca Singalezów. I poprzysiągł' przed bogiem długouchym, iż kiedy przepędzi Tamilów” i odzyska tron, zamieni owe pieczary w sanktuarium godne pałacu Buddy. I tak się też stało. Wrychle pognał najeźdźców na północ, a samotnemu, zagubionemu w dżungli masywowi skalnemu przydano nazwę Rangiri – Złota Skała. Złotem spęczniała i klejnotami w przemienionych na świątynię grotach, które w czas najazdu uratowały króla Wattagamani. Inter arma nie usnęły muzy. Łagodny bóg o obwisłych uszach wygrał wojnę; osiadł dzięki niej w tym pustkowiu, pod strażą kapłanów w pomarańczowych szatach. Od Anuradhapury, przez Aukanę, Sigiriję i znów w głąb czasu – w pierwszy przed erą chrześcijańską wiek buddyjskiej Dambulli – obijam się po Ziemi Królów, to w przód rzucany, to w tył – w górę i w głąb jej dziejów. Od świętego drzewa Bo, wciąż ten sam buddyjski mnich o coraz to innej dziecięcej twarzy prowadzi mnie zakolami tej krainy i jej religii. Drogą dlań prostą, wyraźnie i bez zakoli ni zakrętów pnącą się w górę, ku czasowi mu współczesnemu. I ku pośmiertnej jasności, która będzie jego wymodlonym udziałem – kresem i odpoczynkiem. Tą że dla przybysza nie drogą – przesieką ciemną i tajemniczą, niejasną pośród okalającej go obcości, śród której myli wieki i kamienie pod ujednolicającą je dla Obcego powłoką zawsze tej samej, zawsze równie odległej kultury. Czas pozbawiony dobrze znajomych, sposobnych odmierzaniu go, instrumentów – rozpływa się, wsycha mi we właśnie czasu pozbawioną, bo nową dla mnie ziemię. W ślad za sylwetką mnicha, coraz wyżej po kamiennej pochyłości. Jakież wrażenie ta pielgrzymka po litej skale czynić musi na pątnikach pnących się w górę, wyżej i wyżej – ku ich bogu. Nie tylko wszak z obronnych względów świątynie tak często mieszczą się na szczytach wzgórz. Potężne z dołu i niedosiężne. Z wąziutką tylko, krętą po pochyłości ścieżką. Niczym droga do marzeń, co zawsze wiedzie pod górę. Nagle uświadamiam sobie, że znam przecież to miejsce. Że byłem tu. Tak. Byłem. Nie, to nie podobieństwo do skalnego bloku, po którym wspinałem się ku kolosowi Aukany, ani do dżunglowej okolicy Sigiriji. To było we śnie. Ów sen sprzed paru nocy... Szedłem jak gdyby tędy właśnie. Pod górę, z trudem. A ludzie mijali mnie we wszystkie strony. Rzadki las. Nie, tutaj go nie ma. Ale wówczas był – las rzadki, właściwie wspomnienie lasu – kępy zczerniałych, umarłych drzew. Tylko w górze, u szczytu, brzozy – jeszcze nie brzezina nawet – brzózki. A ja pośród tych czarnych, brnę w górę. Zmęczony, coraz bardziej zmęczony. A ze szczytu – z tej jeszcze nie brzeziny, z obietnicy brzeziny ledwie – cała w bieli, niczym Maria z Malowidła na drzewie Bergmana – wolno schodzi ku mnie Maria. W dół. Ku mnie. Wyciągam ręce – i wyżej, przez pusty las. Maria z uśmiechem stąpa z pochyłości. I naraz inny jeszcze nakłada się na to obraz – na drogę moją w ślad za mnichem, drogę do Dambulli, na sen, Marię i martwy las. To kiedyś, w telewizyjnym spektaklu – nie moją, Bergmanowską – Marię grała Halina Winiarska. Ostatnie próby. Siedzieliśmy z Hebanowskim za konsoletą. Halina musiała zmazać z siebie cały realizm, realność raczej. Zmyć musiała realność, aby stać się Marią unoszącą w objęciach dziecko; Panną Czystą, która uchodzi z Dziecięciem przed Zarazą. A wciąż była znakomicie grającą Haliną – aktorką w roli Marii. I niczym więcej. Nagle przypadek. Kamerzysta rozblendował obiektyw. I w tymże momencie Halina rozpłynęła się w bieli. I poprzez biel – ledwie z niej wynikająca – szła na kamerę Maryja z dzieciątkiem... Tak właśnie szła. Ale teraz to nie Halina idzie; teraz ze wzgórza schodzi ku mnie Maria. Moja Maria. Znam wszak na pamięć, niosę w sobie każdy jej ruch, każdą ruchu zapowiedź. To Maria wyciąga ku mnie rękę z uśmiechem. Do mnie – w dół. Ma krągły, napełniony brzuch, który czeka rozwarcia i krzyku, a na ręku niesie małą dziewczynkę. I tak z dzieckiem na rękach i pod suknią schodzi ku mnie z uśmiechem. I podaje mi małe, szczebioczące dziecko. Nie ma Marii. Nie ma żadnego lasu. Drogę przecinają buddyjscy mnisi. Jest pnąca się pod górę skalna pochyłość i ja pnący się pod górę. Pod górę? I góry już nie ma. Skończyła się. Jest niewielka płaska przestrzeń i na jej skraju okolone murem święte groty. Ostatnich parę kroków, i wprost z orzeźwiającego jeszcze o tej porannej porze wiatru – w jaskinię, w zaduch nigdy nie wietrzonej pieczary, we wnętrzu której zdaje się trwać to samo powietrze od jej początku. Gęste i zatęchłe. Kruchtowe. Ciężko faluje nad rojem małych płomyków. Oczy z wolna wgryzają się w mrok. Ze wszech stron poczynają wyłaniać się dziękczynne polichromie króla Wattagamani. Od podłogi, ponad blask ofiarnych świeczek, pną się po ścianach, tłoczą na sklepieniu. Jeszcze przez chwilę nierealne, niczym te z Rzymu Viscontiego, które za moment zapadną się w nicość pod naporem wślizgującego się przez skalne wejście porannego wiatru... Ale nie – oczy przywykły już i wnętrze, miast umy- kać, wyłania się coraz bliższe, osacza zewsząd szeregami drewnianych posągów Buddy. Sztywnych i jakby skamieniałych pod złotą polichromią, z oczyma wytrzeszczonymi na swe sobowtóry z przeciwległych ścian. Snop światła przebija się przez wąskie wejście i gdzieś w połowie potężnej pieczary bezradnie rozpływa się na posadzce. Pod ścianą drzemią w mroku jakieś potężne kształty. To owa słynna, główna w Dambulli podobizna bóstwa. Im bliżej doń, tym ciemniej, tym bardziej gęstnieje mrok. Niezawodna magia mroku omal nie każe mi zgiąć kolan obok rozmodlonego mnicha. Czterometrowa figura boga. Budda leży wprost na posadzce, sztywno wyciągnięty, z głową podpartą na dłoniach złożonych jak do modlitwy. Śpi Budda wyciosany z masywu litej skały. Niczym ten z Aukany. A przecież inny, niepodobny. Równie olbrzymi, ale... Tak, to nie opodal piramid, przy małej świątynce brodziłem w trawie, aby dotknąć powalonego olbrzyma – posągu egipskiego boga, który nikomu już niepotrzebny runął w chwasty i leży na wznak pośród palmowego gaju, a martwe spojrzenie obrócił w niebo. O ileż większy i bliższy w tym upadku. Ten tutaj, leżący Budda, żyje – żyje w bijącym przed nim czołem mnichu. Zasnął tylko i dlatego nie sterczy dumnie niczym nieludzki olbrzym aukański. Ludzki właśnie. Odchodzę cicho, aby nie zbudzić księcia. Teraz, kiedy dobrnąłem do ostatniej stacji Ziemi Królów i wędrówka starożytnościami Sri Lanki sięga kresu – stąd, z perspektywy Kandy, niespodziewanie powraca mi przed oczy Polonnaruwa blaskiem, którego włócząc się po jej rumowiskach nie potrafiłem dojrzeć. Po magii Sigiriji zdawała mi się niemym zwaliskiem kamieni. Krótki, przelotny epizod, nazbyt naskórkowy, by pojąć mowę omszałych rozwalisk i zbyt długi zarazem, by unieść czystą impresję. A może brakowało mi tej perspektywy, którą –mam teraz – ze wzgórz Kandy. Miasta, w którym umierały dwa z górą tysiąclecia królestwa Singhala. Pewniem się zbyt wiele po Kandy spodziewał, po tej stolicy ostatniej. Czegoś, co by jej ostatnio wyryło na murach miasta stygmatem tragizmu, czy choćby cichego uroku cmentarzysk, na których nie nasi bliscy spoczywają. Nudne, puste choć rojne ulice udają wielkomiejski szyk. Pod tym zewnętrznym blichtrem Kandy sunie dziś żywot leniwy i powolny niczym opasująca mieścinę największa z rzek Sri Lanki – Mahaweli Ganga. Kiedyś to położone w samym centrum wyspy było Kandy prawdziwym jej sercem. Kiedy wybiła połowa wieku XV, coraz cichszy i słabszy rytm państwa stąd rozchodził się na słabnące królestwo. Aż tutaj właśnie wraz z jego stolicą zamarł. Nie pierwszyzną były Sri Lance obce inwazje. Powodowały wprawdzie kolejne przenosiny stolic, prędzej jednak bądź później kończyły się zawsze odwrotem najeźdźców. Kiedy w roku 1505 u wybrzeży Lanki pojawili się Portugalczycy, stolicą wyspy było akurat Kotte. Wprawdzie zamorscy goście przybili na Cejlon tylko po egzotyczne przyprawy na lizbońskie stoły, ale jakoś dziwnie się zasiedzieli. Może i dłużej by tu popasali – jako że całkiem wygodne pobudowali sobie u wybrzeży wyspy, warownie – lecz w roku 1658 Holendrzy wytłumaczyli im dosadnie, iż czas, by ich z kolei uznał Cejlon za swych rezydentów. Przedłużała się i holenderska wizyta, póki żeglarzy z Rotterdamu w roku 1796 nie zastąpili Anglicy. I to już był właśnie początek końca. Ostateczny. Dotąd kolonizatorzy przyczepiali się ledwie wybrzeża, toteż władcy singalescy bez większego trudu swobodnie ze stołecznego Kandy zarządzali wnętrzem wyspy. Nie bardzo się to podobało Anglikom. Rok 1815 był ostatnim Królestwa Kandyjskiego – pierwszym władzy angielskiej nad całą Sri Lanką. Padła Lanka. Zeszło do roli prowincjonalnej mieściny Kandy. Powstał Cejlon. A wraz z nim plantacje kawy, potem herbaty, kauczuku i kokosów; Wszystko to wprowadzili Anglicy. Wprowadzili też lecznictwo i whisky. Po wsiach – niewdzięczni dobroczyńcom – bajarze gadali, że na Lankę powrócił Rawana. Tylko Rama się jakoś z odsieczą nie spieszył. Mahaweli Ganga sunie ospała. Niczym w obrazie swych wła- snych gnuśnych rytmów w rzece przegląda się miasto piętrowych domów i parterowych interesów. Tam i sam kręcą się niespieszni mieszkańcy. Wlokę się ulicą, i choć południe, zdaje mi się, że idę zmierzchem. Choć i to nieprawda, bo zmierzch zapadł nad Kandy już blisko dwie setki lat temu. Niczym sympatia do rzeczy wprawdzie dość obojętnych, atoli serdecznych – bo na zawsze minionych – rodzi mi się teraz w pamięci Polonnaruwa. Powstaje przede mną od nowa – czyściejsza w formie, bo z oddalenia nie ograniczona dotykalną realnością form. Pewnie przesadzam – pewnie nie perspektywa oczyszczająca z natłoku detali, nie żadne tam sympatie do rzeczy porzuconych, ale ten nieznośny zaduch południowej pory w wąskich ulicach Kandy każe przynajmniej myślą powrócić do Polonnaruwy. Do rześkości powietrza w cieniu drzew pochylonych nad brzegami Morza Parakramy. Chyba nie tylko pochlebcy dali królowi Parakramabahu przydomek Wielki. Nie on wprawdzie uczynił z Polonnaruwy centrum kraju. Pierwsze budowle miasta, które rosło na kolejną stolicę wyspy, wznosić kazał w. XI wieku Widżajabahu I. Parakramabahu dziedzictwo przejął, ale jego to, a nie założyciela ni wkrótce mającego tu władać króla Nissanka Malla, imię potomnym związało się w pamięci z wielkością miasta. Ni przedtem, ni potem nikt takich jak Parakramabahu nie przedsięwziął budować olbrzymich rezerwuarów wodnych. Nie na próżno więc Mo| rzem Parakramy zwą gigantyczny zbiornik wody rozlewający się całymi milami u stóp stolicy. – Tej konstrukcji nie powstydziliby się współcześni projektanci – powiedziałem, kiedy siedzieliśmy nad brzegiem Morza Parakramy. Powiedziałem i wyciągnąłem się na trawie, a nade mną stał pomnik Buddy z ułamanym nosem i pogardliwie wydętymi wargami. – Co mówisz? – Staszek grzebał coś przy kamerze. – Nie, nic... – wzdęte wargi beznosego bóstwa zdawały się uśmiechać teraz nieco bardziej pobłażliwie. Czemuż, u licha, kiedy staramy się przykładać zjawiska przeszłości do jakiejś skali doskonałej, zwykle skłonni jesteśmy porównywać je do osiągnięć współczesnych! Ta żenująca niemoc dostrzegania równowartości dokonań różnych kultur zastygłych w rozmaitych miejscach i czasach – jakże nas samych poniża. Pod przymusem ewidentnych dowodów niechętnie odrzucamy wprawdzie europocentryzm, by natychmiast jednak sięgnąć po inny, sposobny megalomanii pozór – kontemporocentryzm. Po zachwyt nad tym mikronem czasu danym naszemu pokoleniu. Że też małość nasza wciąż każe poszukiwać skali, na której można by się dopatrzeć własnej wyjątkowości, choć w rzeczy samej nic by na nią nie wskazywało. Ciekawe czy i w bibliotekach Polonnaruwy księgi pęczniały zachwytem nad czasem ich autorów? Jakże paskudnie czuliby się tu teraz na rozwaliskach świetności... Pośród traw i mchu na zarytych w ziemię resztkach pałaców i budowli państwowych, pośród rozrzuconych w nieładzie granitowych płyt strojnych w rzeźby o równie startych przez deszcze i zapomnienie boskich i ludzkich obliczach. Pośród tych bibliotek i świątyń, których nie ma, i w których nikt od stuleci ani się modli, ni czyta... Wprost z trawy sterczą przedziwne kolumny – prosto w górę, ale faliste niczym wijący się w pion wąż; na każdym przegięciu strojne czymś w rodzaju, misternie rżniętego guza. Prosto z trawy – wprost w pustkę. Niczego nie podpierające, bezsensowne. Tak właśnie, jak te nie opodal porosłe mchem stupy, przed którymi nikt się nie modli, bo i kto szedłby na modły do miejsc, które ludzie, a więc i bogowie pewno opuścili... Do miejsc, z których ludzie zabrali swe bóstwa, zawsze woli stwórców posłuszne. Na poły zwalona rotunda zaprasza szerokimi, bogato zdobionymi schodami. Właściwie nie rotunda to – koliste podium otoczone murem, do którego cztery prześwity prowadzą z czterech stron świata. A pośrodku czterech Buddów odwróconych do siebie plecami podwinęło nogi i siadło w kamiennym bezruchu. I z wysokości poprzez wyrwy w murze spoglądają przed siebie czterej w jed- ności. Singaleski Budda–Ziemowit czuwa nad rumowiskiem w cztery strony świata. Staję za jednym z nich i poprzez omszałe boskie ramię za wzrokiem Buddy trafiam w prześwit muru; za nim schody, w dół, w trawę, w pustynię. W pustynię? Nie, pustyni tu nie ma. Jest świeża zieleń rozbuchana na zwaliskach stolicy. Pustynia była gdzie indziej, za innym murem, za innym między ścianami prześwitem.'To było w środkowym Egipcie – w Karnaku. Szedłem przez cień monumentalnej kolumnady, aż po jej kraniec, po tajnię wieńczącego ją sanktuarium. I oto – rozwalona tylna ściana świątyni. Wzrok leci w głąb – w pustkę za murem, którego nie ma. W egipską pustynię, w piach. W pustkę po bogach. Stoję za boskim ramieniem, ponad cmentarzyskiem Polonnaruwy. Ponad obrazem, dla którego – już wiem – braknie mi środków opisu. Pozostaną najwyżej porównania. I słowa, co obnażą granicę – ubóstwo swych możliwości. A swoją drogą – czyż kamienne cmentarzysko Polonnaruwy nie dumniejsze, nie bardziej monumentalne w opuszczeniu swym i upadku od tej tutaj, w Kandy, drobnomiasteczkowej wegetacji ostatniej stolicy królestwa... Jak rok długi czeka mieścina na ów jeden swój dzień – na dziesiąty dzień sierpnia, kiedy to pośpiesznie przebiera się w świetność, która znów minie na rok cały wraz z zachodem słońca. Przed tym szkaradnym osiemnastowiecznym gmaszyskiem rusza wówczas korowód kapiących purpurą słoni. Ruszają maski i tańce. Bębny niosą się po zaułkach, za nimi modły mnichów, wrzask tłumu. Wszystko to osypuje się nad ranem w szarzyznę, usypia, i znowu jak dziś drzemie Kandy w oczekiwaniu na kolejny dziesiąty dzień sierpnia. Grupka turystów zatrzymuje się przed ciężko ciosanym masywem świątyni. W jej wnętrzu, miliony razy większym od relikwi, dla której gmach zbudowano, pod pilną strażą spoczywa w tabernakulum największa świętość cejlońskich buddystów – ząb Buddy. Świątynia Zęba rozparta nad zaspanym miastem, tak spróchniałym, jako zapewne i świętość przechowywana w jej tabernakulum. Uzasadniający byt miasta ząb bóstwa, który dokuczał kiedyś żywemu człowiekowi. Słońce wzeszło punktualnie o świcie. Jakbym przeglądał folder – taki reklamowy, słodziutki; zbyt wymuskany, by mógł budzić wiarę w rzeczywiste uroki zachwalanych obiektów. Albo kolorowe filmy telewizyjne, zwane podróżniczymi. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby nagle pole widzenia wypełniła mi plansza z przeprosinami za usterki. Może nawet dodałaby smaku, nieco rozwiała folderowy ład. Ale nie – żadnych zakłóceń, najmniejszych usterek. Słońce wstaje punktualnie o świcie. Jak na zamówienie. Słońce – ma się rozumieć – czyściutkie na wściekle błękitnym niebie. Niebo wysoko nad rozłożystymi piaszczystymi plażami. Palmy nisko nad piachem, z nieco pochylonymi w pałąki pniami i z koronami w dół, by dosięgnąć własnego odbicia w przelewających się po plaży odpryskach długiej oceanicznej fali. Dzień jak co dzień Hikkaduwy. Parno, gwarno, kolorowo. Liban, Floryda, Oran, południowe wybrzeża Cejlonu. – I my – barwnie przystrojone maskotki, jako dodatek do elegancji ciepłomorskich kurortów. Wyczołgujemy się z morderczej całonocnej sauny, w którą z zachodem słońca zamienia się moja klitka w szeregowym pawilonie dla tych turystów, którzy dla snobizmu, bądź – ponoć się i tacy zdarzają – suchotniczych portfeli, nie skorzystali z apartamentów w klimatyzowanych hotelach. Nie bez i wstrętu otrząsam się z przesiąkniętego potem prześcieradła, gramolę się spod lepkiej od zastygłego nocnego upału moskitiery; jeszcze tylko parę drobnych zabiegów kosmetycznych – przylizanie włosów, uśmiechu, wciągnięcie slipek – i uniform bywalca wybrzeży mórz południowych gotowy. Można pokazać się na pawilonowym podwórku. – Hello! – Bonjour! – Guten Morgen! Staszek jest już na posterunku, w wirze międzynarodo wych kontaktów. Niby zwyczajnie tu, a przecież coś nie objętego rytuałem kurortowego poranka wkradło się dziś na rozłożone między pawilonami podwórko. Jacyś jegomoście tam i sam kręcą się z naręczami bambusowych drągów; przycinają, stawiają, coś dopiłowują. Rejwach przy tym czynią, fidonc, niesmaczny. – Wielka, wielka uroczystość – nasz gospodarz łamie język na angielszczyźnie, zaprawia ją francuskim, włoskim, tak właśnie jak przystało na syna tego tranzytowego przez całe stulecia wybrzeża. – Wieczór, dzisiaj. Tańce, wielkie tańce. Specjalnie dla naszych gości. Obrzędy, ludowe, narodowe. Stare, autentyczne. Dobra, dobra. Znamy te wasze autentyczne gierki w sam raz na okładki folderów, żeby się w biurach podróży ekscytowały stare Amerykanki. Do roboty. I dzień wraca codzienny. Za- dziwiające jak szybko uroki tracą swe uroki. Jeszcze przed paroma dniami cała ta okalająca południe wyspy wstęga rozszarpywanych falami i pstrzonych pianą piaszczystych plaż Hambantoty, Tanggalli, Matary, cały ten lazurowe landrynkowy pejzaż robił wrażenie miejsc, w których dałoby się na dobre zakotwiczyć w rozkosznym nieróbstwie. Tymczasem, z dnia na dzień uroki coraz jaskrawiej tracą uroki. Uniform – tyle że inny i nowy, bardziej ekskluzywny – zdążył się opatrzeć i zaczyna uwierać podobnie jak ten porzucony przed paroma dniami zaledwie, gotowy, by go wciągnąć za dni parę. Katamaran spóźnia się. I dobrze. Cień nadbrzeżnych palm łudzi, że może dziś będzie można swobodnie pooddychać. Złudzenie... Lepki, lukrowany podmuch. Nic dziwnego, że ci tam na plaży podobni muchom w piasku. Może trochę mniej czarni. Może... Boże, co za gnuśność! W rękach, nogach, w całym ciele. W głowie – w głowie przede wszystkim. Przed wpółotwartymi powiekami ktoś wolno snuje się po plaży, ktoś inny ciężko biegnie w stronę nadciągającej fali, ktoś ze sieknięciem przewrócił się na drugi bok. I pomyśleć, że gdzieś tam, za mymi opartymi o palmę plecami, parę kilometrów w głąb lądu, chłopi południa wyspy uwijają się na polach ryżowych, plantacjach kauczuku, w gajach kokosowych, i że o parę mil przede mną, za tymi walącymi się na piach falami, poławiacze pereł idą w wyścigi z rekinami. I pomyśleć... Lepiej nie myśleć. Krzyk od brzegu. Nie krzyk – wycie. Przeciągłe, padaczkowe. Młody mężczyzna słaniając się na nogach usiłuje dopaść brzegu. Fala zalewa konwulsyjnie wykrzywione usta. Podbiegło dwóch, pomagają. Ciągną na brzeg wyjącego mężczyznę o rozdygotanych, nieskoordynowanych kończynach. Sina twarz przecięta strużką piany na granatowych wargach. Wycie przeszło w charkot, w bulgot wreszcie, zamarło. Stone fish, stone fish – słowo padło szeptem, z ust do ust pełznie przez plażę. Jak słowa podawane sobie w katedrze lub kruchcie. Bezdźwięcznie niemal, jak gdyby w obawie, iż samo ich brzmienie posiada siłę rażenia. Przez dobrą godzinę nikt nie wchodzi do wody. Nikt nie ma ochoty być następnym po młodym mężczyźnie, którego zawleczono przed chwilą do pobliskiego szpitala. Spotkanie z rybą kamienną może być ostatnim na tym padole. Leży takie niepozorne paskudztwo zagrzebane w przybrzeżnym piasku i tylko ten swój jadowity kolec grzbietowy wysuwa usłużnie sztorcem do góry. Nagle przypomniało mi się, jak to biegłem jako chłopak po dachu kurnika i jakiś wystający z deski, zardzewiały gwóźdź wbiłem sobie przez sandał w stopę. Jakbym raz jeszcze usłyszał to zgrzytnięcie gwoździa o kość. Skąd ten nagły chłód? Poranny palmowy cień dawno już wsiąkł w ziemię, a mimo to ręce zwilgotniały rai zimnym potem. Już zapomnieli. Kiedy brnę po płyciźnie do katamaranu, który w końcu zdecydował się nadpłynąć, woda znów pełna jest – sprawnych na razie – ludzkich ciał. Mimo wszystko staram się jak najostrożniej stąpać po piasku, zupełnie teraz niewidocznym pod spienioną wodą zbliżającego się przypływu. Wreszcie, katamaran, kawałek ławeczki pod siedzeniem, jeszcze Staszek, potem Jacek, kamera przede wszystkim. Gotowe. Gotowe. Przede wszystkim kamera, potem Jacek, jeszcze Staszek. Staram się ostrożnie stąpać po piasku, niewidocznym teraz pod spienioną wodą zbliżającego się odpływu, wreszcie brzeg. Jeszcze chwila i – jak wszystko tutaj akuratne – słońce zajdzie punktualnie o zmierzchu. Spod mojej palmy cień doczołgał się niemal pod sam mokry pas piasku nad wodą. Za chwilę wraz z zachodem zwali się w ocean. Palmowy pień osiadło wilgotne ciepło. Dobrze jest. Co by nie mówić o folderach i mirażach, o złudzie świata szerokoekranowej sosjety i o jej, wyostrzającej się w trwożnej samoobronie iluzoryczności, co by o tym wszystkim nie mówić – dobrze jest. Teraz zwłaszcza. Dobrze opartemu tak o osiadły ciepłem palmowy pień, którego cień właśnie dosięgnął brzegu. Pora przesilenia. „Wyostrzenia i ułagodzenia proporcji. I skal. Tak się to mówi. I tak to jest. A przecież... Ileż to lat... Jakich znowu lat – wczoraj. Poszedłem do pierwszej klasy. Po południu ojciec wziął mnie do kina. Nazywało się – doprawdy, tak się właśnie nazywało! – „Delfin”. Na ekranie Hans Hass dawał nura w przygody Morza Czerwonego. Ojciec musiał wyprowadzić mnie z kina w połowie seansu... Jednak nie obróciły się ziemia i niebo. Tylko ja przeniosłem się oto na drugą stronę Ziemi, pod to samo niebo, tyle że pod innym nieco firmamentem. Pozory – nawet firmament się nie zmienił. Pozostał ten sam. Oczywiście, jeżeli mowa o tym właśnie, o którym jedynym warto w ogóle wspominać... A przecież... Może i zmieniło się coś – to właśnie, że kiedy któryś już z rzędu dzień daję nura w przygodę Oceanu Indyjskiego, czynię to bez owego ściskającego krtań dreszczu wtajemniczenia, który towarzyszył mi podczas przygód na Morzu Czerwonym, w jakie z ekranu kina „Delfin” prowadził mnie Hans Hass... Staszek z kamerą przy oku, przechylony przez burtę katamaranu, daje mi ręką znaki, że trzeba powtórzyć ujęcie. Woda ścieka mi z włosów, gryzie solą w oczy, jeszcze jeden głębszy oddech zanim Staszek nakręci sprężynę kamery i kiwam głową – gotowe. I znów daję nura. „W przygodę? W kolejną sekwencję podwodnych zdjęć do filmu o naszej przygodzie. O naszej? Chyba raczej o przygodzie tych, którzy na ekranach kolorowych telewizorów za ileś tam miesięcy dadzą wraz ze mną nura w podwodne ogrody. Woda gryzie w oczy, rozmazuje kontury, o parę metrów pod powierzchnią dokonuje się przesunięcie skal. W którą stronę? Nie zastanawiam się nad tym. Myślę tylko o tym, czy wystarczy mi tchu na zgodne z założonym przez nas scenariuszem przeprowadzenie kręconej właśnie sekwencji. Dno katamarana wydłuża się coraz bardziej, drży nade mną w niestabilnej perspektywie wodnego firmamentu. Wytraca proporcje właściwe mu z realnego punktu widzenia – rozciąga się w wąską brunatną nitkę, w końcu niknie zupełnie. Ostatecznie oderwałem się od podłoża. W głąb. Spokojniej już, coraz pełniej zatopiony w nowym wymiarze, sunę krętymi ścieżkami ogrodu koralowego. W górę i dół, i wspak, zatopiony w obrośniętym zielenią wody sezamie rafy. Gwiazdy, rozgwiazdy, stugwiazdy. Korony, koronki, korowody kurtyn. Odsłaniają się bezszelestne, bezcielesne nieomal, by tuż za mną bezgłośnie sklejać się w nowe układy i kładą się ospale po chropowatościach rafy. Barwy? Kształty? Ani barwy same – te rozpięte od bieli poprzez fajerwerk wszelaki po najgłębszą czerń, ni kształty w całej właściwej fantasmagoriom kreacji. Jakość inna zupełnie – sumuje plany, rozwija je w obcy mi dotąd wymiar, w to może właśnie, co znaczy przygoda?... Lekkie, chropawe muśnięcie. Z góry, z dołu, z lewa, znów z góry, na prawej łydce. Przestrzeń wypełniły czarne paski na srebrzystym tle. Pasiasta woda migoce i drży w rytm umykającej zewsząd ławicy. Mimo spazmatycznych wysiłków ramion, obłe ludzkie cielsko pozostaje daleko w tyle. Tylko czarne ogonki podrygują jeszcze w oddali. Auuu! – i tak nic nie słychać, tyle tylko, że łyknąłem haust słonej wody – Auuu! – niepoprawne odruchy Obcego w podwodnym środowisku. Wielka purpurowa ryba odbiła o parę metrów i po raz trzeci szturmuje do mego ramienia. Oczy szkliste i pozbawione wyrazu – pozbawione rozpoznawalnego dla mnie wyrazu. Rozwarta paszczęka napastniczki wskazuje jednak wyraźnie, że ani chybi wstąpiłem w sferę obcym zakazaną. Odwrót. Staszek z kamerą przy oku pochylony przez burtę katamarana daje ręką znaki. Dobra, powtórzymy jeszcze raz. I jeszcze. Choćby setny! Nie ma dubli. Jest jeszcze przygoda. Może i dobrze, że jutro kończymy tę sekwencję. Na przedramieniu trzy małe czerwone punkciki. Niczym ślady po pocałunkach. Śmiechu warte ślady, może uznanej za śmiertelną, walki z Obcym, który wtargnął w rewiry zastrzeżone. Pień palmy paruje wilgotnym ciepłem; mały teraz, niepozorny w porównaniu z jego rozwalonym na całą szerokość plaży cieniem. W napierającym zmierzchu punkciki na przedramieniu stają się prawie niewidoczne. Śmiechu niewarte. A było – kiedyż to było... – Timingila władał tymi wodami. Samo imię morskiego potwora i przy najlepszej aurze dech odbierało żeglarskim piersiom. Aż tutaj osiadł był ów bliski kuzyn Scylli i Charybdy. Wystarczyło 43 – wzrok na śmiałka obrócił i paraliż wiązał chłopa niczym wodorosty. Potem już tylko Timingila otwierał paszczękę, a morze się w niej jako parę kropel w studni zapadało, wraz z nim zaś całe okręty w brzuchu potwora cumowały. I na nic się tu zdały najgorliwsze modły. Te wznosić można było w czas burzy ku bogini Manimekhali – niejednego uratowały. Podobnie jak żywa ofiara w czas ciszy morskiej spełniona; kiedy się bowiem taka bezwietrzna martwota przeciągała i po opróżnieniu ostatnich dzbanów wody nadal ślad nawet wiatru nie zaplątał się w żagle – znak był to niechybny, iż dla odwrócenia nieszczęścia jednego z załogi na tratwie spuścić trzeba w ocean. Z bogami zawsze się jakoś dogadać można. Ale z potworami, demonami... Et, i gadać szkoda. Przewrotne to ścierwa a podłe, wiadomo. Jako tamte z afrykańskich Odysa perypetji, tak i te z cejlońskich wybrzeży demony nie zliczyć ilu już żeglarzy powytracały. Aż i im trafić przyszło na kamień. Młody był, zdałoby się – niedoświadczony. Ów syn hinduskiego kupca, któremu zdarzyło się rozbić u wybrzeży Cejlonu i to akurat w miejscu szczególnie gęsto przez demony zasiedlonym. W mig się to–to paskudztwo potrafiło przedzierzgnąć w nadobne kobiece kształty. Ale niech no tylko zwabieni rozbitkowie na sposobną się przybliżyli odległość – dziewicom kły odrastały, krągłości zapadały się, schły piersi i powrócone swej naturalnej szpetocie demony utarte sobie urządzały o pomstę do bogów wołającą. Kiedy tak jednego po drugim towarzyszy hinduskiego młodziana poprzemieniały w kał, chłopak się na bogów zemstę nie zdał. Odwagę wykazawszy rozumną – ucieczką się salwował. Odszedł atoli – by wrócić. By na czele armii skrzykniętej na ziemi hinduskiej raz na zawsze Cejlon z parszywstwa tego oswobodzić. Na zawsze... W niepoprawnej łatwowierności stale to słówko „zawsze” jesteśmy skłonni powtarzać. Na szczęście, bo jakże w przeciwnym razie, jakżeby się dało inaczej wraz z Syzyfem pchać kamień pod górę – i raz, i raz, i jeszcze. A tak... A tak przecie – choć to prawie niepojęte – jednak się udaje. Jutro znów – punktualnie o świcie – wzejdzie słońce. Jutro znów, tonący teraz w przybrzeżnej fali, cień cofnie się tuż–tuż pod palmę. Jutro znów ja... Cóż tam ja... Najwyżej gdzieś dalej. Dalej? Ot, w inny punkt tegoż samego kręgu. Tego samego – obrzeża. Przed tygodniem tam na północ, w Kandy, gdzie u stóp Świątyni Zęba dogasało lądowe królestwo tej wyspy. Dziś pod palmą u brzegu, z którego waleczny syn kupca pędził w pogromie przewrotne demony. A gnając je tak, nie wiedział, że oczyszcza oto miejsce dla kolejnej po wiekach zarazy, która tędy właśnie, od południowych brzegów cisnąć się miała w głąb wyspy. Ku Kandy i dalej. Skąd wracam właśnie. A przecież ani w Indiach, ani na singaleskim Cejlonie, pojawienie się białych żeglarzy nie było tym, czym stało się dla Dzieci Słońca u peruwiańskich wybrzeży – zmierzchem świata, obrotem Osi, Znakiem. Tu było, ot sobie... Takim sobie „ot” właśnie było dla wyspiarzy, od wieków mających morskie z Zamorskimi kontakty. A jednak to pojawienie się białych stało się, czym – jakby niejedni powiedzieli – stać się musiało. Tym samym od peruwiańskich ziem synów Viracochy po brzeg singaleski – było Zmierzchem. Że po nim i na świtanie przychodzi czas, niewielką dla ludzi stąd musiało być pociechą. Oś zegarów, w których czasie i im przyszło się odtąd poruszać, daleko stąd obracała się wraz ze znakiem krzyża, którym to z lizbońskiej wieży Belem kapłan nieznanej Singalezom wiary żegnał wychodzących w morze nieznanych im jeszcze zwiastunów Zmierzchu. Zmierzchu właśnie, bowiem określenie „zwiastunowie Zachodu” niczego by ludziom Dalekiego Wschodu nie tłumaczyło. A rok ów, zwiastun Zmierzchu, był dla Zachodu rokiem tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym i ósmym. Dla tych z drugiego brzegu – dla ludzi Stąd – był ów rok nie kolejną „nową kartą”, „zakrętem”. Był Zmierzchem właśnie – wtargnięciem Obcego. Wtargnięciem niezna- nego żywiołu. Formacji dalekiej tak, jak daleka od Europy Azja, jak od planety, na której Cejlon, daleka była Lizbona. Coraz bliższa. Gdyby określenie to godziło się żeglarzowi, można by ówczesnym kwiecistym stylem Indów powiedzieć, że Vasco da Gama zburzył Himalaje. Z wyjściem w morze spóźnił się wprawdzie o parę lat, za to jednak skuteczniejszą drogę od Kolumba wytyczył sobie do Indii. Takoż i pierwszy po niej dotarł do celu. Kiedy w Kalikacie zstępował z trapu na plaże południowych Indii, był rok 1498. Rok ostatni. Rok pierwszy. Spokojnie dotąd rozwalony za wałem Himalajów, subkontynent niespodziewanie runął w tryby światowej polityki – morskiej polityki ówczesnego świata. Olbrzyma zaszedł Vasco da Gama od tyłu. Któż by się bowiem spodziewał, że zapora izolacji pęknie nie na przełęczach himalajskich, ale od strony oceanu, za którym przecie drzemała gdzieś tylko , dalsza od horyzontów łagodna nieokreśloność... A jednak... Coraz bliższa, coraz bardziej określona w spęczniałych brzuchach kobiet, w bladolicych bobasach, które już wkrótce wraz z ojcami wziąć się miały do wznoszenia barokowych budowli z krzyżami na szczytach wież. Himalaje nadal drzemały pod białymi kopcami boskich wierzchołków. Most w świat – na pokładach portugalskich, potem angielskich statków – prowadził przez ocean. Po wiek dziewiętnasty, ostatni pośrednictwa Anglików. Wreszcie wymyślono radio i samolot. W cieniu olbrzyma Cejlon przycupnął na lat jeszcze parę. Krótkich lat ostatnich. Pewnie i nie uświadamiał sobie owego progu, którym wrychle oddzielić miano starożytność od... Od czegóż właściwie? Tego nikt nie potrafi powiedzieć, jako że nikt jeszcze nie zetknął się był z zagrożeniem spoza tego świata. Kiedy Ariowie pod wodzą Singhali w VI wieku przed naszą erą przyszli przez Most Adama kształtować tu państwo, kiedy w przed naszą erą II szarpali wybrzeże Tamilowie, Malajowie, ludy Indii, kiedy w XIII ery naszej wyspa pryskać zaczęła na okruchy drobnych księstw – zawsze były to zapasy mężów z dalszych bądź bliższych rejonów tego samego kręgu. Teraz szedł Obcy. Zbliżał się niosąc paraliżujący stygmat tajemnicy. Szybko nadchodził. Dopiero przed paru laty osiadł w Kalikaeie, a już w roku 1505 pojawia się u singaleskich wybrzeży. Portugalski przybysz zakłada Kolombo, stacje chrześcijaństwa, na dobre zaciąga pierwszą zmianę europejskiej warty. Jeżeli prowincją nazwiemy tereny oddalone od ośrodka dyspozycyjnego, to posługując się tą miarą odległości, Cejlon będziemy musieli uznać za prowincję prowincji. Kędyś, w bliżej z tego horyzontu niepojętych centralach, zapadały decyzje. Rodziły się koncepcje; jak ta z roku 1595 podstawowe, kiedy to pierwsza – złożona z czterech okrętów – flota holenderska ruszyła na Wschód. W pogoni za bogactwem, za utraconym w stosunku do Portugalczyków czasem. Holendrzy rozwijają zagony od przeciwnej strony niż poprzednicy. Dobrze osiedli już w Indonezji, zanim w połowie wieku XVII wymieniają Portugalczyków na cejlońskiej warcie. Z całym bogactwem inwentarza przybyszów z Lizbony Holendrzy przejmują wybrzeża singaleskie. Wyspa robi karierę. Dawne królestwo Singhali robi karierę jako centrum Wysp Południowej Prowincji, pierwsza centrala administracyjna holenderskich władz kolonialnych... Potężny fort południowego wybrzeża – ot, parę mil stąd, dwadzieścia, może trzydzieści od Hikkaduwy – wzniesiona przez Portugalczyków Galia dorabia się funkcji stolicy tego niecejlońskiego na Cejlonie centrum. Kiedy przed paroma dniami włóczyłem się pośród rozwalisk fortu, były już tylko sentymentalnym sztafarzem na skraju palmowych plaż. W sam raz na wieczorny spacer za rękę, na przechadzkę w bliżej nieokreślone „ongiś” osnute mgiełką romantycznej tajemniczości i grozy wybrzmiałego tu przed stuleciami szczęku oręża. Broni, którą biali z białymi zwarli w boju o dla obydwu stron nieojczystą ziemię. Coraz szybciej przesypują się klepsydry. Portugalczycy przegnani. Holendrzy władają Wyspami Południowej Prowincji. Galia jest najpotężniejszym portem kolonialnego Cejlonu. Ale kędyś, na razie daleko jeszcze, rośnie w siłę angielska Kompania Wschodnioindyjska. Im to właśnie, przybyszom znad Tamizy, przyjdzie kiedyś zepchnąć Galię na prowincjonalną mieliznę i dla nowej władzy wznieść nowy, na miarę wspaniałej nowoczesności XIX wieku fort Kolombo. Już wkrótce, za jakieś dwie setki lat. Piasek klepsydr sypie się szparko. W rytm zmagań toczących się od wyspy tak daleko, że – zdawałoby się – niewiele mogących ją obchodzić. Fala z Atlantyku prze jednak coraz gwałtowniej – Ocean Indyjski staje się repliką zapasów, które toczą się w ciszy gabinetów europejskich potęg morskich. Holandia odpadła z konkurencji. Atoli nad Wersalem wschodzi Słońce. Ludwik XIV pragnie dla Francji opromienić Wschód. Rok to 1670, kiedy flota pod dowództwem Jakuba de la Haye rusza ku nowym ziemiom. I z czyjejż to w istocie woli... ależ tak – mój Boże! – tego samego, wielkiego ministra Colbert! Tak, właśnie tego z Aleksandra Dumas. Właściwie moja z czasów szczeniackich lektur Dumasa gorąca atencja mogła na to kiedyś nieuniknione jeszcze spotkanie z panem ministrem Jego Królewskiej Mości wskazywać. Czyż jednak cokolwiek mogło wskazywać na to, by miast – jakoby się należało – kędyś w cieniu pałaców paryskich, przyszło się nam zejść tu właśnie – tutaj, gdzie tak jeszcze niedawno nic dla mnie nie wyzierało spoza barwnych plam na mapie, a kędy i minister Colbert nieczęsto pewnie myślami wędrował. A powinien był. Jakiż bowiem inny na tej wyspie – wrychle na stulecia opanowanej przez tak niekochanych przez Colberta Anglików – ślad pozostawił minister Króla Słońce, poza tym przedwieczornym zejściem się ze mną u brzegu, którego nigdy mu się nie udało siecią pokrętnych łowów ułowić... Aż tych może właśnie trzeba było horyzontów, aby mi z oddali raz jeszcze zamajaczył diaboliczny minister z chłopięcych lektur. Pień palmy uwiera w plecy. Od strony nadbrzeżnych tarasów hotelu kolejno rozbłyskują lampiony i ponad szumem morza na plażę prześlizguje się taneczna muzyka. Piasek jest mokry i miękki. A mimo całej tej namacalności, dojmujące wrażenie nieautentyzmu miejsca i pory. Poczucie zawieszenia pośród przeźroczystych siatek. Zatrzymania się pod i ponad... Gdzie? Tutaj czy tam raczej? W nagłej bliskości, nieomal dotykalnie w tym momencie obecnej mapy dziejów własnego kręgu kulturowego, w niespodziewanym powrocie nigdy już potem nieważnej książki chłopięcej, z nieoczekiwanie przywróconą realnością jej bohatera, który wszak nigdy tej wyspy nie wprowadził w poważnie traktowane rachuby polityczne; czy też raczej zawieszenie to moje w miejscu obecnego zacumowania, które wciąż każe się oglądać przybyszowi w optyce związków. Obcego z tym wszystkim, co miejscu temu właśnie obce i dalekie, co tylko wierzch dziejów wyspy werniksowało nalotem europejskiej egzotyki... Ze wszech stron napierają niepodobne wzajem horyzonty – wikłają się z sobą, plączą w ład jeszcze niepojęty, tłoczą się przed oczy w nowych związkach i opozycjach – nazbyt blisko – w nieostrości. Cisza teraz od hotelowych tarasów. Tylko cisza mąci jednostajny szum oceanu. Pewnie krótka przerwa w dancingu. Spoceni tancerze tłoczą się wokół baru. Wyciągają ręce po whisky, szampana, po porto. Szumią w głowach trunki, którymi kolejni kolejno spełniali tu ongiś toasty za wieczyste nad tym wybrzeżem panowanie. Obce jakieś po dopiero przed chwilą zamarłej tanecznej melodii, rytmiczne dźwięki wibrują dalekim pogłosem z przeciwległej strony. Gdzieś od mojego pawilonu. Do licha! – zapomniałem. W towarzystwie angielskich, holenderskich i portugalskich antenatów, przelotny na tej plaży gość zupełnie zapomniałem o zapowiadanej na dzisiejszy wieczór atrakcji. Zaczęło się pewnie na dobre. Choć to już noc, na nadbrzeżnych kamieniach z powodzeniem można by smażyć bliny. Bose stopy ślizgają się w ciemności na rozgrzanym piargu. Dźwięk bębnów coraz bliższy, raz po raz tnie go wibrujące zawodzenie piszczałki. Za kępą palm prześwitują migotliwe światełka. Staję jak wryty. Z otwartą gębą wryty stoję przed co dzień deptanym w drodze na plażę czworobokiem podwórza. Obróciło się w inny wymiar. Jarmarczna wrzaskliwość łańcuchami kolorowych lampionów obsiadła to, co przed paroma godzinami było jeszcze podwórzem, teraz zaś przestroiło się ni to w cyrk, ni to podmiejską budę komediantów. Opasana kilkoma rzędami krzeseł grupka tancerzy wykonuje na trawie jakiś taniec. Pewnie jeden z tych, które dziś rano gospodarz zapowiadał mi jako „absolutnie autentyczne, ludowe”. Amerykańska wycieczka, grupka Niemców, sąsiadujące ze mną przez ścianę francuskie małżeństwo – zapatrzeni, w pełnym fascynacji bezruchu chłoną przybysze „absolutny autentyzm tańca”. Staszek siedzi w drugim rzędzie. Zobaczył mnie – uśmiecha się, jakby trochę zażenowany. Kiwam ku niemu głową – no trudno, w końcu nie będziemy tego przecież filmować. Nieporadne, zupełnie niezsynchronizowane ruchy tancerzy, wśród których rozpoznaję kelnera z pobliskiej jadłodajni, paru młodych rybaków, dryblasa, który dziś rano sterował moim katamaranem. Chłopaki dwoją się, troją – jak najuczciwiej usiłują zapracować na uznanie i może sami w siebie usiłują wmówić, że przywracają przed przybyszami obraz swych przodków. – Wonderful! – tuż obok mnie szepcze jakaś starsza pani. – O yes, lovely – jej towarzyszka nastawia aparat fotograficzny. Pełne podziwu westchnienie widzów wita dwójkę tancerzy w tradycyjnych cejlońskich maskach. Barwnych maskach maszkaronów z rozdziawionymi paszczami; takich właśnie, jakie kupić można na każdym straganie kurortu. Zbiera we mnie wściekłość. Na kogo właściwie – na zafascynowanych egzotyką turystów, na tych bogom ducha winnych spadkobierców imć panów Spodka i Pigwy? Chyba na siebie samego przede wszystkim. Na moją własną naiwność; nieuleczalną, choć tyle razy – zdawałoby się skutecznie – leczoną podczas podobnych widowisk. Przez zbitą grupkę Australijczyków z sąsiedniego pawilonu usiłuję przebrnąć na drugą stronę podwórza. Zamknę się, i niech diabli biorą całe to oszustwo. Niech mi nie przeszkadza nadal się oszukiwać. Bębny zamilkły. Jakiś ruch za markującym zakulisie parawanem. Australijczycy stłoczyli się tak ściśle, że chyba będę musiał dotrwać do końca tej wyprzedaży, tego remanentu tradycji. Pod dotąd nie wykorzystywaną w przedstawieniu drewnianą konstrukcją o kształcie zbitego z paru bali podwórzowego trzepaka tancerze ustawiają stół. Zdaje się, że ten sam, na którym jedliśmy dzisiaj śniadanie. Młody chłopak, rozebrany do przepaski na biodrach, kłania się widzom. Położył się na stole. Znów bębny, znowu piszczałki i monotonna teraz pieśń tancerzy. Otoczyli stół. Jednostajnym, zrytmizowanym ruchem poruszają się w koło. Ich gesty, całe postaci, stają się coraz bardziej miękkie, jakby zapatrzone kędyś poza siebie, somnambuliczne. Rozpostarte na stole ciało chłopca wypręża się, sztywnieje. Przeciągły krzyk jednego z tancerzy. Krąg rozprysnął się. Któryś z przebierańców przerzucił przez poprzeczkę trzepaka kilka grubych lin. W świetle lampionów na krańcach postronków pobłyskują metalowe haki. Miękkim, pełnym namaszczenia gestem tancerz przesuwa dłoń po plecach leżącego na stole. Chłopiec jest zupełnie sztywny. Oczy ma szkliste. Niewidzące. Niewidzące? Błyskawiczny ruch dłoni – i hak wbija się w plecy chłopca. Drugi, dziesiąty. Narastający w crescendo łomot bębnów. Przyskoczyli. Wbite w skórę pleców i nóg haki połyskują w jarmarcznej iluminacji. Pociągnęli. Błyszczą szkliste, niewidzące oczy chłopaka. Coraz wyżej ponad stołem. Mocniejszy podmuch wiatru zatargał zwisającym na hakach ciałem. Znowu cisza. Tylko szelest przesuwających się po poprzeczce trzepaka lin. Lekkie klaśnięcie ciała o blat stołu. Szybkie, sprawne ruchy palców wysokiego rybaka. Haki wyślizgują się spod skóry chłopca. Ani kropli krwi. Ani jednej kropli krwi! Tylko – na przez chwilę jeszcze sztywnym ciele leżącego – wzdłuż pleców widać szeregi małych punkcików. Nie większych od tych, które mam na ramieniu po dzisiejszym spotkaniu z rybą w koralowych ogrodach. Oczy chłopca tracą szklistość. Tancerz podrywa się ze stołu. Wolnym krokiem podcho- dzi ku płonącemu na skraju podwórza ognisku. Bose stopy trafiają na rozżarzone bierwiona. Stopy coraz szybsze, szybsze. Chłopiec tańczy na ogniu w jakimś magicznym zapamiętaniu. Bębny. Śpiew. Przeciągły. Żałosny? Tryumfalny? Cała grupa dopada ogniska. W ogólnym tańcu, niesamowitym w tej jakby na wszystko obojętnej rytmiczności, stopy unoszą się i znów opadają w ogień. Tańczą. Tuman iskier tańczy wokół nich. Cisza. Nikt nie bije brawa. Nikt się nie odezwał. To wcale nie jest wonderful. To bynajmniej nie wygląda lovely. Spod seryjnych masek magicznych fety dla turystów wyjrzała Tajemnica. W tej krótkiej chwili zapamiętania, błysku ekstazy, nad jarmarczną składanką zatrzepotał żywy okruch sacrum, Rozchodzą się z wolna turyści. Najwyższy czas. Rano trzeba powrócić do wypoczynkowych obowiązków. Słońce zaszło już dawno. Zachodzi tutaj zwykle punktualnie o zmierzchu. Na poletkach, w palmowych gajach, tuż przy drodze. Co krok. Wszystkie bliźniaczo podobne – małe, czworokątne wykopy, czasem przykryte ustawionym na palach daszkiem, rzadziej z rozkraczonym nad dziurą kołowrotem, z którego w głąb zwisa wiadro na sznurze. Wokół wykopu hałdy świeżej rudej ziemi. Nieodłączny element pejzażu Krainy Górzystej. Wzniesienia i kotliny, wzgórza i znowu. w dół. Jak się ta huśtawka kilkadziesiąt mil od Kolombo zaczęła, tak w tym pionowym slalomie kolebiemy się którąś już godzinę. Środkiem wyspy, z jej zachodniego, stołecznego Wybrzeża, ku dżungli wschodniej prowincji. Ku wnętrznościom Sri Lanki. Ku miejscom jej wnętrz najtajniejszych. By naszą drogę przez Cejlon zakończyć tam, kędy brał on swój początek. W po dziś dzień odciętym od spraw i dziejów reszty krainy, legendarnym plemieniu prapanów tej ziemi – Weddów. To jeszcze nie dzisiaj. Dzisiaj jeszcze panuje wokoło otwartość, pełna jawność faliście rozchodzących się horyzontów. Jakby kokieteryjnie kryjących się za obłymi lesistymi wzgórzami, by po chwili znów rozpościerać się ponad zielonością i rozganiać się po ciętych rudymi gliniastymi drogami polach środkowego Cejlonu. Tu i ówdzie niepozorne osiedla. Ledwie ilością domostw okazalsza od innych mijanych dziur, Ratnapura – stolica cejlońskiego jubilerstwa. Za pochylonymi płotami, w drewnianych barakach zasiedli w kucki szlifierze. O brudne bluzy delikatnie wycierają drobne kamyki, przyglądają się im pod słońce i znów pochylają się nad nimi, by nadać im ostateczny kształt. To właśnie ku Ratnapurze z okolicznych pól ruszają raz na parę dni poszukiwacze kamieni z małymi zawiniątkami w garści. Ci, których mijam, teraz uwijających się wokół czworobocznych wykopów rozsia–nych na poletkach, w palmowych gajach, tuż przy drodze. Co krok. Nadzy mężczyźni ze sznurkiem wokół bioder, do którego przytwierdzony kawałek szmaty przykrywa jądra. Ciemni, oblepieni gliną. Sznur spada na kołowrocie w głąb wykopu. Po chwili z dna wędruje w górę wiadro mokrej, gliniastej ziemi. Ten, który pracuje na powierzchni, wysypuje ziemię do wiklinowego sita. Schodzi do pobliskiego strumienia i jednostajnym ruchem długo przecedzą urobek. Tak długo, póki nic już na dnie sita nie pozostanie. Czasem tylko, z rzadka, wyłowi mały brunatny kamyk. Po oszlifowaniu matowa grudka zamruga kocim okiem, turmalinem, zdarzy się topaz, raz kiedyś .szczęście przyniesie skarb – szafir. Ciągną więc, z dalekich nawet prowincji przychodzą ryć w ziemi nadzieję. Od pokoleń. Od czasów, kiedy okręg Ratnapury zyskał sobie swoisty monopol jubilerski – od zbieractwa po ostateczną obróbkę. Po kwiat ametystu – mówi baśń – książę wędrował na skraj ziemi. Po lśniący fioletem kamienny kwiat, w którym kryje się bogactwo i szczęście... Nadzy mężczyźni ryją, węszą w poszukiwaniu fioletowej bryłki. Czy przynosi szczęście? Może, ale nie oni mogliby na to odpowiedzieć – żadnemu jeszcze nie przyniosła bogactwa. Rubin, aleksandryt, topaz i udający topaz kwarc, gamet, cyrkon, kamień księżycowy, skarbiec teherański. Nie – więcej niż teherański skarbiec: nie góra drogocenności – pot potu, grudka za grudką, mała jak ziarnko ryżu, i tyle co on warta – wszystko. Zryte wykopami okolice Ratnapury to także cejlońskie centrum kauczuku. Mało kto z przybyszów o tym wie, mało kto z tutejszych wspomina – kamień jest twardszy od gumy. I jaśniej lśni. Więc ryją. Zgarbiony poszukiwacz przesypuje otoczaki jak kartofle. Przywykł. Kamień to chleb. To chleb twardy jak kamień. Dopiero w jubilerskich magazynach Kolombo, oszlifowane, kamyki te wzbudzać będą egzaltację tych, dla których kamień to nie chleb, ale gra, zabawa, lokata. Poszukiwacz załadował sito nową porcją dostarczonej mu z wykopu ziemi. Tam w dole drugi z kopaczy centymetr po centymetrze drze kleistą, zalaną wodą gliniankę. Utytłani, podobni ziemi, którą ryją. Glinie raczej niż ziemi. Lepkiej, osychającej na ich ciałach glinie, która z oliwkowej skóry osypuje się po chwili spękanymi jasnymi łatami. W głębi kilkumetrowej sztolni, w gulgoczącym przy każdym poruszeniu rudawym błocie leżą mężczyźni. Spod mętnej powierzchni glina mlaśnięciem odpowiada na każdy ruch kopacza. A wokoło zielone ryżowe pola. Z myślą o ryżu, o pełnej misce ryżu, ryją błoto, tarzają się w błocie. Pustawa dotąd droga zaczyna się zapełniać. Musimy zwolnić. Samochód z coraz większym trudem wymija grupki piechurów, idących wolno, przeważnie w milczeniu. A wokoło, jakby w innej tylko optyce, ten sam wysiłek spełniają góry. Równie obłe i zielone, wyższe tylko teraz pasma wspinają się jedno na drugie, wyżej i wyżej w pion. Zieleń goni je skutecznie, pokrywa ze szczętem. Grupa pielgrzymów zboczyła z szosy. Wąską drogą pnie się wprosst między zielone garby. I tam też, w głębi pejzażu, tuż pod przełęczą, widać przesuwające się z wolna białe punkty. Więcej i więcej pielgrzymów. Mahometanie, buddyści, hinduiści, chrześcijanie – jak bodaj nigdzie indziej, zgodnie, pną się obok siebie ku wspólnej im wszystkim świętości. Na skryty za tymi wzgórzami Szczyt Adama. Pną się, by na wierzchołku góry paść na twarz i uderzyć czołem o posadzkę niepozornej świątyńki. Pod płytą bowiem trwa pozostawiony w kamieniu odcisk świętej stopy. Trwa widomy ślad świętości. Stopa Adama – mówią chrześcijanie i powtarzają to za nimi wyznawcy Mahometa, którzy wszak również czczą proroka Jezusa. A stawił ją tu – mówią – ojciec rodzaju, kiedy Jahwe z raju go przegnał i w swej dobroci zesłał do krainy, która pięknością najbardziej raj przypomina. Tutaj zatem matka Ewa i Adam żywota dokonali. Godzą się co do tego wszyscy cejlońscy chrześcijanie i wszyscy mahometanie cejlońscy. I na cześć protoplasty Szczytem Adama górę świętą nazywają. Buddyści – jako że bez nijakiej wątpliwości odcisk pod płytą świątyni do Buddy należy – Sri Pada zwą znakiem bożym pomazane miejsce. Hinduiści zaś – ku wiecznej chwale Sziwy, który ślad boskiej stopy na szczycie góry był pozostawił – zwą ją Sziwanadipathan. I nikt się tu z sobą o nazwy, o pozory nie ma zamiaru wadzić; w miejscu przez chrześcijan zwanym imieniem praczłowieka pospólnie gną pielgrzymi karki przed znakiem wszystkim im jednakiej Praprzyczyny. Na klęczkach, na kolanach, w kucki. Kuglarz, którego nocą Tomasz Mann podpatrzył w klasztornej kaplicy, czcił Marię Matkę cyrkowymi błazeństwami przed świętym obrazem. Nie ku obrazie – ku chwale czynił, co jedyne dobrze czynić potrafił. Obróceni ku minaretowi Jezusa na damasceńskim podwórcu meczetu Omajjadów podnoszą wzrok w stronę, z której do wyznawców Allacha zejdzie raz wtóry na ziemię Jesue prorok jego, miłość między ludzi przywrócić. Czołem biją w Jerozolimie; w Libanie, na Pawła szlaku pod Damaszkiem, w tygrysiej delcie Eufratu czas Raju z czcią wspominają chrześcijanie. Rozmodlone oczy ku koronie świętego drzewa Bo podnoszą buddyści. Na północ, hen za niedosiężne szczyty himalajskie hinduiści kierują swe hołdy, kędy rozparła się boska góra Sumeru, .choć i imieniem Meru przez innych nazywana – dla wszystkich ta sama jednak: Góra po prostu, bogów siedziba, środek wszechświata, rdzeń jego. Oś, wokół której i Słońce, i Księżyc, i gwiazdy, stworzenie całe wiruje. Góra, zza której słońce wschodzi – góra jutrzenki. Ararat Hindusów. Równie boski, jak dla Ormian ich Góra – w ateistyczne dziś sacrum pod- niesiony biblijny szczyt, na turecką ziemię przez pogan wykradziony. Krzyżują się Osie Świata, obce sobie, wrogie wzajem. Zapomnieli. Zdążyli zapomnieć o świętej wyspie File, o tym symbolu tolerancji – skrawku ziemi zewsząd oblanym świętymi wodami Nilu. Kiedy nadeszli ci, którzy światłość mistyczną postanowili zastąpić światłem elektrycznym, nie opodal File wznieśli świątynię nowego kultu – Tamę Asuańską. I odtąd co rok na dziewięć brzemiennych miesięcy Nil pokrywa wyspę spęczniałymi u pobliskiej katarakty wodami. Atoli co rok znów obmytą, kiedy wody opadną– uwalnia, odradza ku słońcu, by usiana świętymi miejscami przeróżnych w zgodzie tu ongiś uprawianych kultów chwałę nieść mogła File umarłemu światu egipskiej tolerancji. Chwałę rzeczy zapomnianej. I tam oto, gdzie nikną teraz białe szaty pielgrzymów, u Szczytu Adama, znów przyszło się spotkać. Na Cejlonie, na tej nie w Nil – w Ocean Indyjski rzuconej wyspie File. Tu przyszło odnaleźć rozbite u podnóży Olimpu, góry Sumeru, pod minaretem Jezusa, u Świętego Grobu – pogubione w zielonych gajach wszystkich Rajów świata – ułamki jego Osi. Odnaleźć i podnieść w pospólny cejlońskim wyznawcom Sziwy, Jezusa, Allacha, Buddy – Słup Świata. W punkt stały, stabilny, powszechny. W Jedność. To było zupełnie gdzie indziej. Żar nie lał się z góry. Stał. Suchy, zakrzepły żar Atakamy. Zdawało się, że piach pustyni ugina się pod tym morderczym naporem. Zbity w żółtą gładź piach po najdalszą dal. Pot klejący się na czole, policzkach, wąskimi strużkami opływający wargi spękane, piekące, nie osychał pod wdzierającymi się przez otwarte okno wozu falami rozpalonego powietrza. Żar twardy wokoło. Stał. I tylko ta kędyś na horyzoncie, tonąca w piachu panamerikana falowała w stopniowo gęstniejącej połyskliwości. Na jej krańcu, wciąż zwodnie umykające przed maską pędzącego samochodu, niejasne, migotliwe zarysy. Domy jakiejś pustynnej wioski. Kępa kaktusów, przy nich gaj. Wyrosło to znikąd, rozpląsane na zastygłej płaszczyźnie pustyni. Wyrosło, wibrowało chwilę. Bliżej, bliżej, tuż– tuż. I równie nagle jak przyszło, równie niespodziewanie zmykało donikąd, na powrót kładło się pod znowu martwą, gładką jak przed chwilą płaszczyznę. Fatamorgana. Pozór. Spotkanie niewidzialnego z widzialnym. Jedność. Tak, to było tam. Gdzie indziej. Kiedy indziej. A przecież to właśnie. Wówczas, w rozgotowanej w pustynnym zenicie głowie, kołatać się zaczęła ta myśl. Mglista jeszcze, jak fantasmagoryczny pozór wioski nieuchwytna. Rozpłynęła się, zapadła pod piach, aby tutaj, dzisiaj, zupełnie gdzie indziej – powrócić. Nie myśl właściwie – marzenie. Tęsknota za spotkaniem niewidzialnego z widzialnym, znajomego z przeczutym, z nieprzeczutym nawet. Tęsknota wyznaczająca linię drogi, skłaniająca do opuszczania horyzontów własnych, aby może, kiedyś, gdzieś – z perspektywy ot tych choćby, cejlońskich widnokręgów, spoza krzywizny wyłonił się horyzont miejsc pozostawionych. Aby niczym fatamorgana powrócił ponad obcą ziemią, odległą kulturą, aby się z nią niczym widzialne z niewidzialnym połączył – w nadrzędności. W Jedność. I aby uzasadnił. I odejściom nadał sens – powrót. By w wizjerze odwróconej lornetki wyostrzył się, tak z bliska mglisty, nieostry obraz miejsc własnych, przypisanych. A bliskich przecie i namacalnych jak wizja miejsc nieobecnych rozpostarta nad piaskami Atakamy. Uczeni buddyjscy twierdzą i – utrzymywali to, zanim Europejczykom przyszła myśl o strukturze – iż każdy element świata związany jest z wszelakimi innymi, od wszystkich pozostałych zależny. W wielkiej Jedni Świata, gdzie złudzie również wyznaczone miejsce pospołu z widzialnym. Może podpowiedział to im boski Indra? Nieznane są wyroki Pana, jedynie ślady ich widome. A wiedział hinduski bóg, co czyni, kiedy u wejścia do swej siedziby rozwiesił ową cudowną zasłonę, którą kapłani jego zwą Indra–dżala. On, który świat cały posiada, nie czynił wszak tego dla otoczenia się blichtrem bogactw. A jednak siatka z nanizanych na sznury szlachetnych kamieni zdobi wejście do boskich komnat. W szlifowanej powierzchni każdego kamienia odbijają się wszystkie pozostałe. I tak tedy, przekraczający próg widzi całą Indra–dżalę, ową zawartą w siatce jedność Całości, a równocześnie widzi każdy klejnot z osobna, a także wszystkich pozostałych w tym jednym klejnocie odbicia. Widzi to ten, któremu dane przekroczyć próg... Widzieć... Dyskretny uśmiech na twarzy hinduskiego mędrca. On wie. Wiedział o wieki wieków cześniej, zanim za zachodnim widnokręgiem urodził się Henri Bergson. Wiedział od naddziadów, że ujrzeć świat pozwala tylko poznanie bezpośrednie, znał to od czasów wedyjskiej teorii poznania. I pewne pozostało to dlań jak prawda o wędrówce dusz, jak pewność, iż wierzch świata, jego powłoka to maja. Uśmiecha się hinduski mędrzec. Dyskretnie, ze sposobnym temu, który wie, pobłażaniem. Gonią za fatamorganą, macają ziemię, macają pono ostatnio i niebo. Pozór biorą w ramiona – dumni, że mocno trzymają w garści to, co wszak nie istotą, czemu godzi się wszak ledwie imię maja – pozór, złudność istotę świata pokrywająca. Uśmiecha się starzec i idzie w dżunglę Aranjakę studiować – Księgę Leśną z anachoretami czytać, z ascetami, umartwicielami wszelkimi, którzy poprzez powłokę mai brną śród samotnych leśnych studiów ku monistycznej, ponad pozorną złożoność, prawdzie. Ku jasności idei nadrzędnego porządku i hierarchii substancji. Leśna Księga ciemna jako las dla zbłąkanego wędrowca. Hinduski mędrzec uśmiecha się nad wersami Aranjaki. Zdarł maję, powłokę pozorów; kędyś na dnie istnienia zajaśniał przed nim brahman – substancja nadrzędna. Owa siła tajemna, przenikająca wszystko, co ma związek z Ofiarą. Brahman prześwięty – moc w świętym słowie Wed zawarta, charyzmat kapłaństwa i hipostaza magicznej potęgi rytuału. – Wedanta, wedanta, wedanta! Uśmiech więdnie na zmarszczkach anachorety. Ósme minęło, dziewiąte przemija stulecie. Minie i następne, i następnych następne. Starzec ze smutkiem słucha wołania. Ze smutkiem, bez rozpaczy. Prawda pozostanie. W innym ją tylko krysztale Indra–dżali ujrzał młody filozof buntownik. Z innej ogląda perspektywy – to samo. – Wedanta – woła Siankara, a starzec słucha w spokoju i smutku. – Wedanta, wzorzec prawdy jest podwójny. Tak, starcze, świat stworzył przedwieczny Brahma, świat jakim jest. Atoli w świetle, najjaśniejszym ze świateł – tym prawdy najwyższej – świat zjawisk, tak starcze, łącznie z bogami – jest nierzeczywisty. Fatamorganie podobna to iluzja. Maja to tylko, maja – sen, miraż, twór wyobraźni. Prowadź starcze w dżunglę, niechaj maja opadnie z mych powiek. Niechaj ujrzę rzeczywistość jedyną – brahman, Duszę Świata, z którą dusza moja, twoja dusza, duch wszelki indywidualny jest identyczny. Pójdźmy w las, starcze. Po zbawienie. Przyniesie je nam świadomość Duszy Świata. Przyniesie nam zbawienie, kiedy Duszę Świata poznamy, kiedy duszę poznamy własną śród cierpień i kontemplacyj. Odeszli. W poznaniu szukać zbawienia. We wiedzy. Nie w znajomości spraw. W poznaniu Sprawy. W bezpośrednim. Poznaniu wędrowca – tułaczym... Zmierzch. Wolno nadciąga zza wzgórz. Kładzie się w długie pasma cienia na polach ryżowych. Obrysy pnących się tarasami zagonów wyostrza w jakieś monumentalne schody. Śród fioletów i brązów, migotliwego poblasku stojącej na polach wody, zmierzch ów przenosi pejzaż w inną jakość, w skalę schodów monumentalną, w ich wymiar nazbyt potężny, aby się wspiąć po nich na szczyt. Maja. Zmierzch przewali się wkrótce na drugą stronę wzgórza. I pozór w kolejny się pozór przeobrazi. I my, którzyśmy z tej samej materii co sny, znów zawiśniemy niepewni, przyczajeni z otwartymi ustami w przestrzeni rozpostartej pomiędzy rzeczywistością a nicością. I marzyć będziemy obrazami, które rodzi maja. I dążyć będziemy za wyślizgującą się palcom fatamorganą. Śród lęków i upojen. W nadchodzącej falami i falami umykającej nadziei na samopoznanie. Na poznanie. Po szczyty wzgórz z wolna opadających w wieczorną pomrokę pną się plantacje herbaty. Pną się jeszcze, uparte, choć nie więcej pewnie niż godzina pozostała im przed unicestwieniem w ciemności. W dół, ku rozmokłym tarasom pól ryżowych, przeciągłą frazą pieśń niesie po pochyłości. Dziewczyny z koszami na plecach pochylają się nad krzakami i raz po raz ponad ramieniem wieśniaczki do kosza spadają małe zielone listki. Obrazy, obrazy, obrazy. Atakama, kopacze kamieni, pola ryżowe. Południe pustyni, zmierzch śród herbacianych plantacji. Gdzieś tam, za zachodnim horyzontem, śnieg. Fatamorgana? Maja? Tutaj czy tam? Cóż to znaczy tam, skoro tutaj obecne... Prospero na jawie tworzy sny. Kaliban wyczołgał się z jaskini i zazdrość wikła mu się z fascynacją. Jadę drogą środkowego Cejlonu ku zagubionym w dżungli, najstarszym mieszkańcom tej wyspy, którzy na mnie nie czekają. Byli tam wcześniej, nim pierwszy Prospero wypowiedział słowo – kreacja. Przetrwali burze. I są nadal, w czas, kiedy wędrowiec najść ich chce dla tej tylko błahej przyczyny, by uwiarygodnić sobie niewiarygodną zdawałoby się już dziś realność ich istnienia. Gdyby zrodzili się powołani Słowem, gestem Prospera, gdyby wyłonili się ze świata fikcji – nic naówczas nie skłaniałoby do podważania wiary w ich rzeczywistą egzystencję. Kaliban tworzyć nie potrafi. Kaliban wędruje przez świat niczym czytelnik poprzez fantasmagorie Prospera. Nie drogą prowadzącą od fikcji ku materii, ku spełnieniu, ucieleśnieniu wyobraźni w bycie zrodzonych z niej ludzi, pejzaży, nieboskłonów – Kaliban czołga się z miejsca na miejsce, przy samej ziemi, z jej grud lepi nieudolnie kształt całości. Nazywają go l czasem podróżnikiem, czasem reporterem. Nie kreator to – czytelnik świata. Wirują obrazy. Atakama, za zachodnim horyzontem śnieg, zmierzch śród herbacianych plantacji. Południe na pustyni i ryżowe pola. Wirują obrazy. Oś świata niepostrzeżenie przesuwa się z miejsca na miejsce. Stop! Fatamorgana nieomal na wyciągnięcie ręki. Stop! Wciąż nieomal. Maja. Zarysy zabudowań ledwie odcinają się od gęstniejącego mroku. A przecie nie miraż to. To Mahijangane. Ostatnia mieścina z tej strony świata – na stronę drugą, ku Weddom, przyjdzie wędrować piechotą. Nie, żeby ze szczególnej atencji – traktu po prostu brak. Drogi nie ma. Nie ma drogi?– Ano zobaczymy... Mahijangane jest. Parterowe, nawet jak na tę ziemię prowincjonalne, żadne. Ale jest. Niewielka biała stupa ostro odcina się od ściemniałego tła. Ostro – bo biała. Czemuż by nóg nie rozprostować. Hamulec. Od białej jak stupa gromady pielgrzymów odłączył się bosy starzec. Kuśtyka ku mnie z sękaczem. Nie, nic takiego. Ot, zawszeć to ciekawe, skąd drogi prowadzą. I dokąd. – A czyż ja wiem dokąd... Stary uśmiecha się łagodnie spod calowych okularów. Obsunęły mu się te szkiełka w druciance na sam koniec nosa. Co tam, nie będzie się dopytywał. Cóż go to ostatecznie obchodzi. – My przybyliśmy z daleka. Z pielgrzymką. Naprawdę z daleka, z północy wyspy. – Będzie ze sto mil? – O, może i dwieście. – No tak, doprawdy z daleka... – Daj spokój – Staszek przerywa po polsku moje niewczesne żarty. – On chyba rzeczywiście przybył z daleka. Trochę mi głupio. Rzecz skali. Dalej przecież wędrował niż ja... – Czy to miejsce jest szczególnie święte? – A tak – stary poważnieje. – Tu właśnie, pod tą stupa leży pierwsza piędź ziemi, na którą Lord Budda zstąpił po przybyciu na Cejlon. Zdawało mi się, że Budda nigdy na Cejlonie nie był. A zresztą... o ile pamiętam z mapy, Mahijangane leży o dobrych sto kilometrów od wybrzeża. Co ten stary bredzi! Jestem zmęczony, boli mnie głowa. Nogi drżą po całym dniu w samochodzie. – Jakże to – uśmiech mam chyba nieco fałszywy. – Jakże to? Zanim Lord Budda postawił tutaj swą świętą stopę, musiał chyba najpierw zstąpić na brzeg wyspy. Nie tu więc pozostawił pierwszy ślad na waszej ziemi.. Stary patrzy na mnie przez grube szkła w drucianej oprawce. Kiwa głową i znów uśmiecha się łagodnie. – A jednak to było właśnie tutaj. Nonsens! Ledwie nie wyrwało mi się to głupie słowo. Dla mnie nonsens. Dla bosego starca po prostu inny tylko, logiczny ład. Rzecz oczywista. Tyle że na innej niż moja płaszczyźnie Ładu. – Dokładnie w tamtym miejscu – stary wskazuje kosturem w stronę, w której noc starła przed chwilą obecną tam jeszcze stupę. – Co rok odwiedzamy święte miejsce. Idziemy z daleka. Z daleka. – Handemai. – Handemai. Ho–ho, handemai – Jego Królewska Mość jest usposobiony przychylnie. Obydwiema dłońmi serdecznie uchwycił mnie za łokcie. Musiałem się pochylić, aby podobnie ująć w łokciach wyciągnięte ręce niskiego starca. Dzięki temu moje ceremonialne powitanie weddyjskie wygląda chyba szczególnie komie i uroczyście. Wprawdzie monarsze oblicze Tissahamy zachowuje wyraz obojętny, król jest jednak wyraźnie kontent. – Ho–ho – raz jeszcze wzajemnie potrząsamy wyciągnięte ramiona. Król puszcza wreszcie moje ręce i uroczystym krokiem podchodzi do Staszka – Handemai. Ciągnie się to wszystko niczym na zwolnionym filmie. Obaj ze Staszkiem niepewnie patrzymy po sobie. Ufff, w porządku – Jacek, który nigdy nie wiadomo w jakim momencie podobnych sytuacji nagle wybuchnie śmiechem, z kamienną twarzą odwzajemnia królewski uścisk ramion – Handemai. Grupka nagich mężczyzn z przepaskami na biodrach i zawieszonymi na barkach toporkami, która w skupieniu śledziła powitalną ceremonię, rozstępuje się. Tissahamy szerokim gestem wskazuje drogę. W ślad za majestatycznie kroczącym królem, między szpalerem dworzan przechodzimy środkiem dżunglowej polany. Na jej skraju świeżo wymieciona czeka już sala audiencyjna – podparta bambusowymi palarni palmowa strzecha rzuca cień na wyścielające klepisko maty. Król zasiadł w kucki. Miejmy nadzieję, że nie potrwa to długo; nieprzywykłe do tej pozycji nogi zaczynają boleć już po paru minutach, klepisko uwiera w pośladki. Staszek zaczyna się dyskretnie poprawiać. Jacek chrząknął raz, drugi raz głośniej.. Żadnej reakcji. Cholera! Jego Królewska Mość jakby zapomniał o naszej obecności. Bez pośpiechu rozwija liść betelu, wygładza go na udzie. Któryś z asysty podał wodaowi szczyptę wapienia, pokrojony w plasterki orzech palmy areki, jeszcze tylko odrobina gambiru, gotowe. Narkotyczna porcja betelu lekko trzaska pod zębami. Tissahamy z lubością przymknął powieki. Mlaska. Po chwili betel puścił sok – krwawobrunatna ciecz skupia się w kącikach warg, pokrywa zęby. Król żuje niespiesznie. Ukradkiem zerkam na zegarek. Minął dobry kwadrans. I nic. Tylko kolana bolą coraz bardziej, lewego pośladka nie czuję już zupełnie. Diabli nadali taką gościnność! Król Weddów niedwuznacznie daje do zrozumienia, iż goście z nas mile widziani. Nie ma więc powodów do przyśpieszania chwili ostatecznego ustalenia celu wizyty – byłby to znak chęci szybkiego jej zakończenia. Z miłym wszak przybyszem zawsze zdąży się jeszcze porozmawiać. Tymczasem można sobie wspólnie pomilczeć pod cienistą strzechą. Tym bardziej, że słońce gotuje się właśnie w zenicie. Król oparł się o bambusowe pręty i z przymkniętymi powiekami wolno żuje porcję betelu. Obojętny, jakby nie tutaj, nie z nami. Tutaj wprawdzie, ale nie z nami przecież. Zarzucone w tył długie siwe włosy opadają kosmykami na masywne ramiona. W wydatnym orlim nosie, wąskich wargach i sklepieniu głowy, może zwłaszcza w sklepieniu kostycznej twarzy gospodarza jest coś majestatycznego. Coś, co zdaje się wynosić nagą po- stać ponad jej rzeczywistą rangę. Rzeczywistą? – a cóż to znaczy? Znowu zaczynam patrzeć nie z tego horyzontu. Wszak z perspektywy otaczających żującego betel króla, Tissahamy jest autorytetem najwyższym. Jest punktem centralnym ich świata. I nic to, że świat ów zamyka się na przestrzeni pięćdziesięciu zaledwie akrów dżunglowej ziemi, którą cejloński rząd pozostawił Weddom we władanie. Więcej też chyba i nie pragną. Coraz mniej trzeba im miejsca na groby. Jeszcze przed kilkunastu laty najdawniejszych mieszkańców wyspy – którzy byli tu, zanim jeszcze zasiedliły ją hinduskie demony pod wodzą Rawany – żyło w dżungli około tysiąca. Dziś król Tissahamy przewodzi ledwie trzystu współplemieńcom. Choroby. Zamknięty krąg małżeństw. Obrót osi świata. Osi o coraz krótszym, zapadającym się w przeszłość promieniu. Tissahamy splunął przez zęby. Zmieszana z sokiem betelu czerwona ślina osycha w klepisko. Ich ziemia. Pamięć plemienna ma swój kres. Byli tu zawsze. To znaczy – wcześniej niż sięga tradycja. Typ australoidalny wiąże się z dalekimi wyspami, o których istnieniu nie słyszeli nigdy. Które więc nie istnieją. Jest tylko wyspa. Król żuje betel. I wyspy nawet nie ma – jest pięćdziesiąt akrów dżungli, strzęp ziemi, który dryfuje pośród Obcego Świata. Dokąd? Niechaj to pytanie zadają sobie twórcy hipotez – ci, którzy wymyślili typ australoidalny. Którzy policzyli, że siedemdziesiąt procent mieszkańców Sri Lanki to Singalezi, dwadzieścia – drawidyjski lud Tamilów, trochę Arabów jeszcze, Malajczyków, Burgerów – singalesko–holenderskich mieszańców i tych innych jeszcze, którzy pospołu wadzą się o to, czy niebo nękać należy buddyjskimi, hinduskimi, mazdajskimi czy też mahometańskimi albo i chrześcijańskimi modłami. Król żuje betel. Niechaj się wadzą. Byle się nie mieszali w sprawy królestwa. Nie mieszają się. Tyle tylko, że rząd republiki ustanowił jednego z członków parlamentu odpowiedzialnym za to, by zagubione w dżunglach republikańskiej wyspy królestwo w razie głodu liczyć mogło na pomóc zaprzyjaźnionej władzy z Kolombo. A jakże – wielki Tissahamy był kiedyś w stolicy sąsiadów. Prawda, długo go trzeba było wprzódy namawiać. Najpierw, by pozwolił przyjść w dżunglę ludziom z kamerami i filmować życie prawdziwych panów wyspy. Potem, aby się zezwolił zawieźć do stolicy Sri Lanki, gdzie tłum krótkowłosych białych ludzi stłoczył się w ciemnej sali i na ścianie oglądał jego stolicę, i samego Tissahamy, i tę nawet strzechę, pod którą teraz siedzi. Pojechał był do Kolombo w pełnej gali – nagi, z przepaską na biodrach, toporkiem na ramieniu, z łukiem i strzałami w ręce. Na początku, zanim w sali zgasło światło, grali jakąś melodię, która nazywa się Hymn. Wszyscy wtedy wstali. Może było im gorąco w ubraniach, w które się nie wiedzieć po co w taki upał poprzebierali. On nie wstał. Jemu nie było gorąco. Król żuje betel. Wolno, metodycznie. Czasem, od niechcenia, rzuci .parę zdań i znów zagłębia się w południowe rozleniwienie. Cień strzechy przesuwa się lekko wraz ze słońcem. W nadziei na przekroczenie granic pamięci brnąłem kiedyś w dół Ameryki Południowej. Po cieśninę, i dalej w dół – poza cieśninę Magellana. Na drugą – jak mi się roiło – stronę. Na drugi brzeg pamięci. Tam, gdzie na wysepkach archipelagu Ziemi Ognistej dożywają kresu ostatni z pierwszych. Pogrobowcy prawładców kontynentu– paleoamerykańskie plemiona Onów, Alakalufów. Przez Karibów gnane potem w dół, przez cały kontynent, niżej i niżej, poza Cieśninę, poza barierę pamięci o czasie władzy i świetności. Siedzę pod palmową strzechą. Tissahamy żuje betel. Dotarłem dalej. Prawładcy całego ongiś subkontynentu indyjskiego, jego panowie przed ledwie pięcioma tysiącami lat, ciemnoskórzy Drawidowie niczym paleoamerykani niżej i niżej schodzili na południe, ku Mostowi Adama, poza most nawet pod postacią jednego z drawidyjskich plemion – Tamilów. – Zasiedlili północ Sri Lanki. Opuszczali swe nad Gangesem, jako Alakalufowie nad Orinoko, siedliska, aby, jak tamci Karibom, miejsce młodszym, aryjskim pozostawić plemionom. Dziś żyją w południowych Indiach i północnym. Cejlonie, ciemni i pogodni – poza granicą pamięci. Przekroczyłem oto barierę w głębsze jeszcze pokłady, dalej na południe – w dżunglę Weddów. Dlaczego zawsze na południe? Czemuż nie na zachód – w zmierzch? I tam, na amerykańskim, i tutaj na azjatyckim kontynencie ku południowym krańcom odbyw.a się osuwanie Najdawniejszego... Może dlatego, że południe leży w dole. Na dnie – tam kędy miejsce dla podstawy, dla podłoża... Może, choć przecie ów pochód żałobników sunąć winien raczej ku zachodowi. W noc. Jaka znów noc – jest południe. Może już nieco po południu – cień przesunął się o parę centymetrów poza obrzeże klepiska. Tissahamy przyrządza drugą porcję betelu. Nie, dziękuję. Starzec nie nalega, cofa dłoń z narkotycznym liściem i znowu przestaje się zajmować przybyszami. Milczymy. Wokół podtrzymujących strzechę bambusowych pali stoją weddyjscy wojownicy. Nieruchomi, wpatrzeni w nas, z dłońmi na trzonkach zawieszonych na ramionach toporków. Patrzymy sobie w oczy. Niepewni. Nie znamy wzajem właściwego nam repertuaru znaków sympatii i wrogości. Gesty nasze skróciły się, rwą się w połowie. Wyraźnie nie chcielibyśmy się wzajem urazić Niektóre plemiona północnoamerykańskich Indian akceptują wielość i odmienność ludzkich postaw, uznając je za rzecz prostą jak puszczona z łuku strzała, oczywistą jak opieka Wielkiego Ducha. Niosą w wypartej na daleki zachód – a więc na zachód jednak... – kulturze pełną zrozumienia relatywizmu tolerancję, po którą do dziś europocentrycy sięgają z trudem i przymusem. Podbijając a Amerykę nie nauczyli się tej wielkiej mądrości od pokonanych, którzy zachowanie człowieka skłonni są oceniać jedynie w odniesieniu nie do własnych, a do przez tegoż człowieka wyznawanych zasad. Cenią dobro, zło ganią –atoli jedynej rzeczy , uniwersalnego miernika dobra i zła, nie uznają. Czy i ci nadzy brodacze z toporkami znają pojecie relatywizmu? Nie pojęcie – jądro. Powinni. Oni jeszcze powinni je znać. Powinni je pamiętać. Oni jeszcze tak. – Czy jeep przejedzie? Chwilę trwa narada, wreszcie wódz odwraca się do nas i przytakująco kiwa głową. Zgodził się na dłuższą wizytę. Sam jest skłonny towarzyszyć na objeździe dżunglowych .włości. – Kiedy ruszamy? Pytanie trafia poprzez tłumacza do króla, a zdaje się jak gdyby nie trafiło. – Zaraz – odpowiada wprawdzie – ruszamy zaraz. Nic jednak nie wskazuje na to, by miał zamiar opuścić zacienioną matę. – Ten półgłówek do niczego się nie nadaje! – Staszek ma ostatecznie dość pośrednictwa chłopaka wynajętego dziś rano w pobliskiej wiosce. Bił się nieborak w piersi, że lepszego przewodnika i tłumacza nie znajdziemy nawet w Kolombo. – Przecież on nic nie rozumie! W całej okolicy nie sposób było znaleźć kogokolwiek, kto by potrafił tłumaczyć bezpośrednio z angielskiego na weddyjski. Trzeba więc było zabrać obydwu – pierwszy z angielskiego tłumaczy na singaleski, drugi z singaleskiego na weddyjski. Każda odpowiedź Tissahamy trafia do nas poprzez dwóch pośredników. I wszystko byłoby najzupełniej OK, gdyby nie ten tylko drobiazg, że tłumacz przekładający z angielskiego na singaleski akurat ni w ząb angielskiego nie zna. Zdarza się. I tak zresztą dogadujemy się niezgorzej, tyle tylko, że po dwóch godzinach trochę zaczynają nas boleć ręce. Ruszamy. Tym razem chyba już rzeczywiście. Odprowadzony przez świtę na skraj polany Tissahamy z godnością zasiada w jeepie. Łuk i strzały postawił między kolanami, poprawił na ramieniu siekierkę. Pełnym namaszczenia gestem przygładził siwą brodę opadającą na nagie piersi. Gotowe. Jeep podskoczył na spękanej skwarem ziemi, aż stojący za królem przyboczny goryl opadł na tylne siedzenie. – Kiepski coś ten cichociemny. – Nie chichocz, Jacek, jeszcze cię zdzieli. Ale goryl wygląda potulnie. Młody, krępy chłopak z krótko przystrzyżonymi włosami już wcześniej zwracał na siebie uwagę pośród długowłosych i brodatych współplemieńców. Trochę zażenowany natychmiast poderwał się z siedzenia i stanął wyprężony za plecami władcy. Cudem chyba tylko trzymająca się jeszcze jakoś kupy jednorurka–kurkówka wyraźnie imponuje jej posiadaczowi. Cóż, jedyna w plemieniu, od nie wiedzieć kiedy służy Władzy, bardziej zresztą ku reprezentacji niż obronie. Któż by to pamiętał, jaką drogą trafiła tutaj. Jest. Po prostu jest. I chyba nie warto się nad tym szerzej zastanawiać. Najważniejsze, że daje gorylowi okazję do opuszczania czasem dżunglowego królestwa, by w singaleskiej wiosce mógł kupić trochę prochu. Hołubi przeto staruszkę i ceni sobie stanowisko królewskiego gwardzisty. Wąska dżunglowa przesieka wiedzie krętym szlakiem wprost w tropikalne ostępy Starego Świata. Nad ścieżką kłonią się paprocie drzewiaste, chwilami maskują ją, pokrywają ze szczętem. Goryl ręką wskazuje drogę. Jeep drze się poprzez trzaskające wokół zielone kurtyny, za którymi – zdawałoby się – nic już krom głuszy. Ale nie – pierwszy bieg i znów wydostajemy się na tylko mieszkańcom tej gęstwiny znaną przesiekę. Stary Świat pralądu Gondwana. Rozpościerał się ongiś tutaj, póki, hen w erze paleozoicznej, nie utonął w głębinie mórz południowych. Ledwie okruchy zdołały ujść zagładzie. Przywarły do kontynentu azjatyckiego, by dziś jako Półwysep Arabski, subkontynent indyjski i Cejlon stanowić południowe pomosty Azji w ocean. W stosunku do trzonu kontynentu strukturalnie obce, odrębne też poszywającą je roślinnością pralądu, która po dziś dzień osłaniana murem Himalajów śród tych choćby drzewiastych paproci brom się przed zewnętrzną ingerencją niczym żywa tradycja zatopionego przed tysiącleciami starego świata Gondwany. Na końcu końca, na południowym, cejlońskim cyplu pralądu, ostatni z ostatnich. Trzystu pogrobowców. W zaroślach szelest jakiś i niemal natychmiast tuż przed maskę jeepa wypada grupka nagich wojowników. Jesteśmy okrążeni, zanim zdołaliśmy ich na dobre dojrzeć. Czujki na rogatkach dżunglowego bezdroża. Każdy wojownik z żelazną siekierką na ramieniu, łukiem i pękiem strzał z drewnianymi grotami. Tylko jeden, szef patrolu zapewne, trzyma w garści broń – jak widać – nowocześniejszą: groty jego strzał z kawałków blachy przymocowano łykiem do drzewca. To on właśnie, wolno, ostrożnie podchodzi do samych drzwiczek wozu. Tissahamy podnosi dłoń. Kilka szczekliwych okrzyków plutonowego i czujka niknie w gąszczu. I cisza. Jakby ich w ogóle nie było. Tylko jeszcze przez chwilę większe na wierzchołkach palm zamieszanie i nawołujący do ucieczki pisk spłoszonych małp. Tu i ówdzie śród gąszczu prześwitują niewielkie łysizny. Na obrzeżach tych miniaturowych poletek, wznoszą się na palach kryte strzechą ambony. Z ich wysokości bezpiecznie szyć można do zwierza łasego na złodziejski chleb. Chłopaki ciekawie wychylają się ze strażnic, goryl pręży się jeszcze bardziej – samochodem białych przybyszów towarzyszy władcy w objeździe włości. Piekielna krowa! – że też akurat w tej chwili musiała wy leźć przed maskę! Kierowca przyhamował i na oczach wgapionych zazdrośnie strażników goryl utracił równowagę za plecami króla. Przy drodze pasie się coraz więcej rogacizny. Widać zbliżamy się do jakiejś osady. – Nie, król nie rozumie, albo woli nie rozumieć pytania. Bo cóż to może w końcu natrętów obchodzić, ile takich siedlisk kryje się w dżunglowym władztwie Tissahamy. Niech będą zadowoleni, że trafili do tego jednego. I tak z pewnością nie mają pojęcia, że każda taka osada jest centrum odrębnego terytorium, jakie zgodnie z tradycją należy do każdeo z weddyjskich rodów. Matrylinearne szczepy rządzą się tu samodzielnie, nikomu nie podległe. Poza Tissahamą oczywiście, ale to zrozumiałe – jemu przecież podlega wszystko. I wszyscy. Mężowie, kobiety, dzieciarnia – wszystko, co wylęga teraz przed chaty, by powitać władcę. Może mi się tylko wydało, a może w istocie twarz Tissahamy posmutniała na moment, kiedy wychodząc z jeepa spojrzał ze schodka wozu na spieszących go witać poddanych. Tissahamy jest stary, pamięta swe wizyty w podległych mu wioskach, wizyty sprzed wielu, wielu lat. Kurczy się to wszystko, kurczy. Kobiety pęcznieją jak dawniej, a mniej, coraz mniej dzieciaków ugania po dżungli. Cóż jednak świętszego jak tradycja; ni mowy, by do małżeństwa dojść mogło między młodymi z tej samej grupy rodowej. Obrazą przodków byłoby takie porubstwo. A tu rok w rok rody topnieją, kruszą się dżunglowe osady. A tu nie wiedzieć skąd przybłęda dopytuje się jeszcze o liczbę wiosek w weddyjskim królestwie. Za dużo chciałby wiedzieć. Niech mu wystarczy, że się zgodzą na to, by Obcy był świadkiem weddyjskiego tańca wojennego. Starego. Ho, ho – i jak starego. Tissahamy pamięta, jak to ów taniec dziad jego tańczył. A kiedy to było... A dziad mówił, że od swego się dziada uczył, albo i od pradziada. Tissahamy dokładnie nie pamięta. Nie ma się co dziwić – bo i kiedy to było... Ano zgodzą się. Wszystkich nie będzie, część poszła do dżungli. Ale kilku zostało. Wystarczy. Czemu by nie miało wystarczyć. Trzeba tylko trochę poczekać, muszą się przygotować. Tymczasem, tam gdzie król wskazuje łukiem kępę palm, posiedzimy w cieniu. Jak nie to nie, sam sobie może pożuć betel. Nie musi mieć do tego towarzystwa. Mlasnął kilka razy i zapadł w leniwe odrętwienie. A jednak nie – Tissahamy przygląda mi się uważnie spod przymkniętych powiek. Przywołał tłumaczy. Ma widać ochotę popróbować jeszcze singalesko –angielsko–weddyjskiej konwersacji głuchoniemych na cztery ręce. Na osiem, jeśli w ogóle brać pod uwagę rozpaczliwe wysiłki obydwu tłumaczy o zachowanie resztek pozorów ich przydatności. – Czy w moim królestwie wszyscy tak jak ja noszą długie włosy? Tissahamy przytakująco kiwa głową. – Tak, to właśnie chciałby wiedzieć. – A widzisz – Staszek z godnością przyczesuje krótkto podgolone włosy – nawet ten dziki ma cię za big–beatowca. Tłumacze puszczają w ruch ręce. Nie, w dalekim królestwie trzech białych przybyszów nie wszyscy noszą długie włosy. Wielu, jak ten pan z kamerą, strzyże się krótko. Staszek przytakuje skwapliwie. Podgolony goryl uśmiecha się do niego z wyraźną sympatią. – Wynoś się! – odprawiony niecierpliwym gestem wodza goryl cofnął się o parę kroków. – Tak, tak... – Tissahamy zasępił się – giną obyczaje. Od kiedy Weddowie Weddami żaden wojownik nie obcinał nigdy włosów ani zarostu. Ba, im okazalszy kok mógł upiąć z tyłu głowy, tym większy czyniło mu to splendor. A teraz, et... – machnął ręką i splunął przez zęby purpurową od betelu śliną – giną w dżungli stare obyczaje. Niech no tylko który chłopak pójdzie do singaleskiej wioski po SÓL czy po co tam trzeba, zaraz wraca z podgoloną pałą. Głupia moda. Tylko starzy trzymają się jeszcze. I to, jak widać, nie wszędzie... – spojrzał marsowo na Staszka i klepnął mnie serdecznie po kolanie. – Zdaje się, że ci się dostało... – Jacek, który od początku wyprawy wiedzie z ojcem spór o swoją plerezę, jest szczerze ucieszony. Niby nigdy nic poważnie przytakuję wywodom Tissahamy. – Patrz – wódz skinął na goryla, który przez cały czas bardzo pilnie przygląda się kurkowi swej jednorurki – patrz, głupi, są jeszcze na świecie młodzi, którzy cenią dobre obyczaje... – Gratuluję panom arbitra elegantarium. – Staszek przyczesał się ostentacyjnie. – Bierz się wreszcie Jacek do rozstawiania mikrofonów! Rzeczywiście wygląda na to, że taniec rozpocznie się lada chwila. Na środku otoczonego chatami placyku kilku mężczyzn kończy przygotowania. Trzy bambusowe kije wbili w zie- mię i u wierzchołków związali na kształt masztu czy raczej rodzaju stojaka, jaki się zwykle stawia nad ogniskiem. Na szczycie ustawili miskę z wodą, w której pływa wyciśnięta cytryna. Całość przystroili świeżymi gałązkami. Krąg mężczyzn otoczył maszt, nie maszt już – punkt, centrum. Miejsce, w którym jest woda. Otoczył Źródło. Przycichli. Rozpuszczone z koków włosy opadają na nagie ramiona. Każdy wojownik ujął w dłoń pęk strzał, w drugiej ściska siekierkę. I trwają tak w bezruchu, zdawałoby się zastygli, gdyby drganie muskułów nie zdradzało podniecenia i pełnego napięcia oczekiwania. Tissahamy wolno uniósł się z ziemi. Statecznym, miarowym krokiem zbliża się do wojowników. Stoi chwilę i nagle przeciągły dźwięk przeszył polanę. Drgnęli wojownicy. Nie używają Weddowie instrumentów muzycznych. Nigdy ich nie używali. Jako jednemu z niewielu, jeśli nie jedynemu już dziś w ogóle plemieniu, tańcom ich zawsze tylko towarzyszył śpiew i rytm wystukiwany gołymi stopami. Także i to biorą pod uwagę etnografowie, licząc Weddów między ludy o najprymitywniejszej kulturze. Przywykli do instrumentalnego akompaniamentu litościwie kiwają głowami nad plemieniem, które się bezeń obywa. Król śpiewa, dudniąca basami fraza toczy się jednostajnym, bulgoczącym z głębi rytmem, niczym koło, krąg powracający wciąż do swego początku, do punktu melodycznego wyjścia. Bez wyjścia – w kole właśnie. Jako i po kręgu suną teraz sylwetki wojowników. W Kręgu. W Jedni. Jedni pierwotnej, bez uzasadniających ją sublimacji, bez wyznaczania punktów odniesienia. W związku, który praprzyczyną związków, który uzasadnienia wszelakie ma za nic. Który zasadą sam. Z nogi na nogę. Na nogę z nogi. Król śpiewa. Krąg sunie w krąg. Król śpiewa. Głowy podrygują rytmicznie. Czupryny chlaszczą twarze. Śpiewa król. Król ruszył. Król tańczy w kręgu. Krąży kręgiem krąg. Tak było zawsze. I jeszcze wcześniej. Tak było, kiedy ruszali w bój. Wysoki szczupły wojownik wypada z kręgu. Zdaje się – utracił równowagę. Zatacza się na ugiętych kolanach. Ramiona wyrzucił przed siebie. Runie. Nie – on zbliża się do Źródła. Nachylił się ponad miską. Obie dłonie zanurza w wodę. Obrócił się z przeciągłym wyciem i chlusnął wodą w twarz najbliższego współbrata. I znów dłonie nabrały wody. I kolejnym chluśnięciem źródlana pomazała pomazańca. I zbliża się następny mąż. Coraz szybciej toczy się krąg. Na nogę z nogi. Król śpiewa.. Wojenny tan. Taniec wojnę głoszący. I chwałę w niej wodą pomazanych. Król śpiewa pogrobowcom. Nie ma wojny. Nie będzie zwycięstwa. Było już wszystko. Pozostał krąg. Mniejszy, coraz mniejszy. Krąg. Lecz jest. Jak SĄ ojce. dziady, naddziady. Plemieńcom, w których obrzędowym życiu dominuje kult przodków, czas nie wyślizguje się spod stóp. Nie niweczy. I czas jest kręgiem. Niechaj śpiewa król. Wojownik o rozwichrzonych włosach ledwie trzyma się na ugiętych nogach. Z jednej na drugą miarowo przerzuca ciężar ciała. Głowa w konwulsyjnych podrygach dygoce, raz po raz włosy zakrywają wpółprzytomne, zmatowiałe oczy. Z ust wojownika ścieka strużka krwistej piany. Odurzony betelem, śpiewem wodza, tańcem. Odurzony. Nogi uginają się coraz bardziej. Mężczyzna wali się na stratowaną ziemię. Król śpiewa. Na skraju polany, oparty o ścianę chaty, przycupnął starzec zakutany w wór. Poza kręgiem. Już prawie poza kręgiem. Kiedyś był tam – z nimi. Teraz patrzy. Więc jest. Wolno siorbie herbatę z nadtłuczonego kubka. Obok dziada przystanęli chłopcy. Dwaj. Może dziesięcio–, dwunastoletni może. Oparli się o rower, który przed chwilą z zapałem reperowali. Z otwartymi ustami wgapili się w tańczących ojców. Kiedyś będą tam – z nimi. Teraz patrzą. Więc są. Już prawie są. Wpatrzeni. Z dwóch, z przeciwległych stron wpatrzeni w Krąg. Starzec kubkiem herbaty i oparci o rower chłopcy... Kiedyś brnąc w głąb, albo tam raczej, kędy mi się zdawało, że w głąb idę – w dżunglę po prostu, albo na skraj pustyni, albo do zakutanej górami wioski – kiedyś brnąc tak dyszałem w nadziei na „dzicz”. Na ,,autentyk”. Ten z lekturowych wyobrażeń Europejczyka, ten z marzeń turysty świata. I żenowała mnie, wprawiała we wściekłość, dusiła rozczarowaniem każda skaza współczesnej cywilizacji na obrazie, który przestawał być marzeniem, bo stawał się po prostu dotykalną rzeczywistością. Tyle trudu, i cóż... rower, seryjny kubek na herbatę. Starałem się ich nie zauważać. Starałem się te „belki w źrenicy oka”, te ciała obce mojemu obrazowi marzeń ukryć, wymieść poza pole widzenia, by nie przysłaniały czystości zjawiska; ot, tańca takiego choćby. Bez skutku. Przychodził więc kac, niesmak rozczarowania brakiem autentyku. Stary Wedda uśmiecha się do mnie serdecznie. Przywołuje gestem. Ma, i owszem, czemu by nie miał mieć – ma drugi kubek. Herbata jest gorąca, wonna. Tu zawsze była taka. Od kiedy ją Anglicy zaczęli na wyspie uprawiać... Pij. Uśmiecha się stary. Szczerze, otwarcie. Bezzębnie. Jakby wiedział, jak gdyby pojmował to wszystko. Może dzięki temu także i mnie pozwala bez zażenowania trzymać w garści kubek herbaty tuż obok opartych o rower chłopców, wgapionych we wciąż jeszcze zawodzącego wojenną pieśń króla. I patrzeć pozwala na ten przecie autentyk, jakże inny od wyobrażanej sobie z mych dalekich widnokręgów „dziczy nieskażonej”. Bo cóż za nonsens mówić tutaj o skażeniu! Naczytaliśmy się Chateaubrianda. A wszak dzikus z Rene umarł o wiele wcześniej. Nie – on nigdy się nie narodził. Pij. Herbata jest wonna, gorąca. To było nad Nilem. Poniżej pierwszej katarakty. Maria ledwie ciągnęła za sobą nogi w to pustynne południe. A przecież to ona właśnie uparła się na dotarcie do nubijskiej wioski. Jakże była podniecona łażąc po czymś, co ulepione z kamieni i piachu tylko przy dużej dozie dobrej woli można było nazwać wioską. Pustawą i bez wyrazu. Ale to była pierwsza pustynna wioska Marii. Prawdziwa. Autentyczna. Gdybyśmy wracając nie trafili na skalne śród piachów skamienielisko, gdyby nie ślad cienia pod głazami, nie wiem, jak dobrnęlibyśmy do czekającej nas nad rzeką łodzi. I właśnie wówczas, kiedyśmy tak sapali pod głazem, zza załomu, niczym zza rogu ulicy wyszło dwoje siedmio–, góra dziewięcioletnich berbeci. Czarne nubijskie dziewczynki przystanęły na chwilę, pogapiły się na nas i najzwykłej na świecie ruszyły dalej przez pustynię, do wsi. Z tornistrami na plecach, widać wracały ze szkoły. Nie sądzę, by w tej szkole Chateaubriand znajdował się wśród lektur obowiązkowych. ,,Tylko wśród natury można żyć pełnym, nieokaleczonym życiem” – wykrzykuje Stach w Awansie Redlińskiego. Z miasta wżdy wraca do rodzinnej wiochy pszennej, słomianej. A tu fora: nie słomiana – malowana, murowana. Biedny Stach. Tak się tym miastem, tą cywilizacją umęczył. Tak się tych romantyków naczytał. I gazetów kulturalnych. I telewizji naoglądał. I wie, jak amen w pacierzu wie, że dehumanizacyjna cywilizacja, że oderwanie od natury, że to, żeśmo. Stary nie zna Stacha. Nie oglądał telewizji. Stary pije herbatę z kubka. I dobrze jest. Jest mu dobrze. I lepiej nigdy nie było. To znaczy – zawsze było kiepsko. To znaczy – zawsze dobrze było. I nie było nigdy tych, co to ich esteci i romantyzujący podróżnicy szukają – czasów kryształowej szczęśliwości. Istnieją – prawda to – w fantasmagoriach. Wyrosłych z bezsiły, niemożności, z bezradności, z niespełnionych prób odnalezienia się w zastanym miejscu. Kręgu. Tym teraz. Więc wracają esteci i romantyzujący podróżnicy. Usiłują wracać do miejsc nigdy nieobecnych. Do miejsc niebyłych. Lepią je j zatem, kreują – legendą; albo i gorzej jeszcze – pozo– rem realności niebyłego – cepelią. Niepomni, że szczęśliwości nie w kręgu szczęśliwości szukać. Niepomni, że krąg toczy się w krąg. A krąg nadal toczy się w krąg. Król śpiewa. Pogrobowcom? Pobratymcom? Po co? Po co zadawać to pytanie Tłumacz nachyla mi się do ucha. Młody Singalez nie stracił zdrowego rozsądku. On do tego kręgu nie należy. Do tego nie. – Trzeba będzie coś dać wodzowi. Z dziesięć dolarów wystarczy... Pewnie, że trzeba mu będzie coś dać. Nie teraz jeszcze. On śpiewa. Śpiewa naprawdę. Chce. Musi może? To nie „czysty dzikus” ani „nieskażony człowiek natury”. To po prostu wódz nielekturowy, prawdziwy wódz plemienia pierwotnego. Na miarę czasu. I miejsca. Na własną jego i czasów nie wymyśloną ni narzuconą miarę. Zdawało się: tak, udało się, przyszło stanąć na ziemi, która wytycza granicę między światem Weddów i Drawidów, między Cejlonem i pralądem Gondwany. A tymczasem granica kluczy, wymyka się próbom miar jednoznacznych. Jakie by zresztą przyjąć, jakież miary przenieść z europejskiej mojej tradycji w ów świat indyjskiego subkontynentu, w którym synchronicznie współżyją i ocierają się wzajem pełne sublimacji wykwity ludzkiej myśli i sztuki z oazami epoki kamiennej? Staszek z kamerą przy oku posuwa się wzdłuż tanecznego kręgu. Od lat brnie przez dżungle Z pasją notowania „ginącego”. Uchronić od zapomnienia, uratować przed druzgoczącą cywilizacją... Szlachetny sentymentalizm. Uroki dawności... Tego, co przywołuje wspomnienia bądź owe niepamiętalne prą–, co archetypiczną wspólnotą zdaje się nas łączyć z Początkiem. I dlatego, tylko dlatego skłonniśmy to, co nowe, zwać brutalnym niszczycielem. I dlatego, tylko dlatego odrzucamy prostą prawdę – że organizm żyje. .Więc przeobraża się. I nie ma tu miejsca na porządek wartościujący. Nie istnieje bowiem inny system odniesień poza skalą prawidłowości funkcjonowania samego organizmu. Nie może zatem istnieć gradacja wartościująca. Jest prawidłowość. I z jej tylko punktu widzenia da się oglądać kształt przeobrażeń. I ni róż żałować, ni lasów. A Weddów? Cóż, trwają. Jeszcze trwają. Podsycają nasz sentyment, nasz sentymentalizm. Przetrwali w organizmie wyspy, nie podlegli przeobrażeniom właściwym naturze Przemiany, przycupnęli na uboczu, niczym w moim organizmie, zgoła mu już niepotrzebna ślepa kiszka. O cztery mile od asfaltowej drogi, o jeszcze parę do singaleskiego miasteczka. Tuż obok cywilizacji. Poznali, że mamy magnetofon – podobny widzieli w sklepie, obok mydłami, w której co jakiś czas kupują sól. Przycupnęli tuż obok wygód, obok lżejszego, łatwiejszego bytowania. I z pasją wciąż uchylają się przed ingerencją Obcego, zaszyci w głąb trudnego, prymitywnego, pełnego niewygód i przeciwności bytu. Dlaczego? Żegnaj, Gondwano. Żegnaj pralądzie ledwie dogasający kędyś na dryfujących dżunglą wysepkach. III Sługa gnie się do kolan, składa na piersiach dłonie, po szerokich schodach prowadzi nas ku frontonowi pałacu. Wsłuchuje się w niezrozumiałe dlań dźwięki, uśmiecha się przymilnie. Służy potulny i bezradny. – Nic, widać, nie rozumie. Ale stara się, bardzo się stara. Stanął pośrodku potężnych odrzwi i gada coś, tylko z wpuszczeniem do wnętrza jakoś się nie kwapi. Rozglądam się, nie ma wątpliwości – to tutaj. Cuttack miasto w końcu niewielkie. Była brama z herbami książąt Kaniki, ogród taki właśnie, jaki nam w New Delhi opisano, klasycystyczny fronton pałacu z długą kolumnadą obydwoma końcami osuwającą się w noc. Wrzeszczą cykady. Z nimi by się łatwiej do gadać. – Chcemy rozmawiać z radżą Kaniki – powtarzam po raz nie wiem już który i usiłuję wepchnąć sługusowi w ręce list polecający naszego ambasadora. Ale ręce są zajęte wykonywaniem beznadziejnych arabesków, z których i tak ni diabła nie można zrozumieć. – Chodźmy – Staszek ruszył ku schodom – walę się z nóg. Poszukamy jakiegoś hotelu, a rano spróbujemy zatelefonować. – Żeby cię pokręciło – na moje zbożne życzenie sługa odpowiada kolejną serią nic nie znaczących gestów. – Good evening gentlemen – z głębi mrocznego hallu wysunęła się mała czarna główka. Staszek zatrzymał się w pół schodów; jakże bliska i swojska może się wydać angielszczyzna! – Hallo! Do you speake english? – Yes. I do – chłopiec prześliznął się obok sługi, który przed może siedmioletaim berbeciem natychmiast zgiął się w pełnym szacunku pokłonie. – Cóż panów sprowadza do nas o tak późnej porze? – może w mroku podjazdu niezbyt wyraźnie widać nasze dość chyba głupawe miny. Malec kolejno funduje nam wyniosły uśmiech. – Niestety księcia nie ma w pałacu. Wyjechał do naszej wiejskiej rezydencji. Panowie pozwolą – jestem wnukiem radży. Ach nie, już późno, nigdzie dziś panów nie wypuścimy. Zaraz poproszę ojca. Zdaje się, że już się położył, będą więc panowie musieli chwilę łaskawie zaczekać – coś jeszcze rzucił przez ramię do służącego i zniknął w ciemnościach hallu. Tak nieoczekiwany w swej oxfordzkiej dżentelmenem wnuk indyjskiego księcia jak gdyby go tu w ogóle nie było. Chwilę siedzimy w milczeniu. Wszystko to wygląda niezbyt realnie. Ukazujący się niespodziewanie i z nagła znikający w mroku mały książę, sługa w bezustannych ukłonach prowadzący nas pałacową kolumnadą, od której odbijają się dochodzące przez noc gdzieś z przedmieścia odgłosy spóźnionej ulicznej biesiady. I ta wreszcie biblioteka... Kurz wypełnia wnętrze tak ściśle, że spod jego zwałów gdzieniegdzie tylko w przyćmione światło wydobywają się zarysy przedmiotów. A to lejące się stłoczonymi w bezładzie książkami szafy o drzwiach zamkniętych na głucho od niewiadomego czasu, a to olbrzymich rozmiarów fotel i godne go biurko, a to wreszcie stoły jakieś zawalone stertami pożółkłych czasopism. Otwarty numer Spektatora sprzed dwudziestu lat poniewiera się na podłodze, wciąż nieobecnym tu amatorom reklamuje Doktora Ziwago w edycji jakiejś londyńskiej firmy. Ciężka, pod powłoką kurzu zapewne złocona, rama zwisa krzywo nad kominkiem. Delikatnie zmazuję z szyby bury nalot. Kędyś z daleka, z bardzo pewnie daleka w ramy powraca obraz z wyblakłej fotografii – ojciec obecnego radży, pradziad małego księcia, który zniknął przed chwilą w głębi ciemnego hallu, nie starszy od swego dziś prawnuka uśmiecha się mizernie wylęknionym uśmiechem chłopca uwięzionego w paradny strój weselny. Poprzez bury nalot na szybie uśmiecha się do mnie z tamtej strony... Wszędy zapach kurzu, starych książek i butwiejącej świetności. Młody jeszcze mężczyzna w rozpiętej pidżamie, który niespodziewanie stanął w drzwiach, w ich stiukowym obramowaniu ostro kontrastuje z antenatem zamkniętym w przekrzywionej ramie nad kominkiem. Jakby w tym miejscu mniej od swego antenata właściwy, odleglejszy. Ależ skąd, nie czynimy najmniejszego kłopotu, synek przekazał mu już powód naszej wizyty, niestety ojciec rzeczywiście wyjechał do Kaniki, wróci pojutrze, najdalej za trzy dni. Jeszcze tej nocy młody radża wyśle do ojca posłańca z naszym listem polecającym. Wykluczone, żebyśmy o tej porze szukali hotelu! Dom wprawdzie jest zamieszkany tylko częściowo i w tej chwili nie dysponuje pokojami gościnnymi, ale gdybyśmy byli skłonni przenocować w jadalni... Oczywiście, że jesteśmy skłonni. No, to się świetnie składa. A nie, dziękujemy, jesteśmy już po kolacji. Wprawdzie jesteśmy tylko po wczorajszej kolacji i całym dniu jazdy, może jednak lepiej nie nadużywać tej hinduskoangielskiej uprzejmości. Tak, śpiwory mamy w samochodzie. Doprawdy, niczego nam więcej nie potrzeba. Dobranoc. Sypialni nie przypomina, podobnie zresztą jak nie przypomina również i jadalni to połączenie monstrualnej bomboniery z antykwaryczną graciarnią. Gadatliwy sługa o gestykulacji głuchoniemego kolejno wygasza lampiony poutykane we wszystkie kąty sali. Odpędza w mrok chiński parawan, jakąś klasycystyczną marmurową rzeźbę, niski stół z drzewa sandałowego, galerię rodzinnych fotografii i japoński tranzystor. Spać. Nie mam nic przeciwko kanapom w stylu wiktoriańskim, wolałbym jednak, żeby były nieco przestronniejsze. Słyszę, że Staszek i Jacek ugrzęźli już w swoich śpiworach i usiłują pomieścić się na sofach w przeciwnej części sali. Spać. Przez uchylone okno słychać aż tutaj, gdzieś przez kolumnadę podjazdu, pałacowy ogród, poprzez noc z przedmieścia idącą pieśń spóźnionej biesiady. Gdzieś z Indii. Gdzieś z Indii do wiktoriańskiej kanapy dolatuje mnie nocna pieśń. Z Indii... Bliższych już, a wciąż jeszcze nieuchwytnych, wciąż nierealnych jeszcze. Jacek zasnął. I z przeciwległego kąta przestały dolatywać rozpaczliwe piski przyciasnej kanapy, miarowe pochrapywanie Staszka miesza się z pogłosem dalekiej pieśni. Ale słyszalnej już. ?Nie już – wreszcie! A zdawało się, że ten koszmar nigdy się nie skończy. Tygodnie szamotaniny w New Delhi... Ta pozorna aktywność, walka, zabiegi, i ten rzeczywisty bezruch, to – zdawałoby się – bezsensowne już wyczekiwanie. Droga Krzyżowa. Istna Droga Krzyżowa. Ministerstwo Informacji: wizyta kurtuazyjna, ustalenie treści pisma do wiceministra w sprawie akceptacji charakteru i celów wyprawy w interior; następny dzień – złożenie gotowego pisma; po tygodniu oczekiwania wizyta z prośbą o odpowiedź na w/w pismo; kolejna wizyta z nadzieją na odpowiedź i wiadomość o dotychczasowym braku decyzji w sprawie zezwolenia na odwiedzenie najistotniejszych dla ekspedycji rejonów oraz krzepiąca informacja, że właśnie dziś pismo nasze dotarło do rąk wiceministra. Wydział Prasowy Ministerstwa Spraw Zagranicznych: wizyta z prośbą o wydanie zezwolenia dla Urzędu Celnego na wydanie z lotniska naszego sprzętu filmowego, informacja, iż najpierw należy złożyć dokładny plan wyprawy; wizyta w sprawie zrelacjonowania planu wyprawy; powtórki tej samej relacji w kolejnych gabinetach coraz wyższych urzędników; złożenie personaliów (w czterech egzemplarzach + po trzy zdjęcia) w celu wydania wyprawie zezwolenia na wjazd w dżunglowe tereny Asamu; obietnica, że jutro otrzymamy zezwolenie generalne; następnego dnia – brak dotąd zezwolenia generalnego, może będzie jutro; istotnie jest – piękne, w dwóch egzemplarzach, na jego podstawie u władz każdego stanu będzie można... zabiegać o uzyskanie zezwolenia lokalnego. Ministerstwo Finansów: z listem od Wydziału Prasowego MSZ w garści kilometry schodów w górę i w dół dla uzyskania zezwolenia na odbiór sprzętu filmowego z lotniska; ostateczna wiadomość, że dla wydania w/w pisma niezbędne jest zaświadczenie z Lufthanssy, potwierdzające nadejście sprzętu. Lufthanssa: wydanie zaświadczenia. Ministerstwo Finansów: kilometry znanych już schodów i korytarzy, wyrwanie świstka papieru dla władz celnych. Urząd Celny na lotnisku: pierwsza próba odebrania sprzętu filmowego – w papierach Urzędu brak odpowiedniej wiadomości z Wydziału Prasowego MSZ; próba druga – wręczenie celnikom odpowiedniego pisma wydartego Wydziałowi Prasowemu, niestety... brak na nim parafy Ministerstwa Finansów; próba trzecia – z parafą Ministerstwa Finansów, wielogodzinna odprawa sprzętu, uzyskanie potwierdzenia odprawy, próba wywozu sprzętu z lotniska na podstawie dokumentów odprawy, próba płonna, więc powrót do Urzędu Celnego dla uzyskania pisma upoważniającego do wywiezienia odprawionego sprzętu z terenu lotniska. Mijają dni, toną w tonach papieru. W związku z planowanymi wyjazdami do krajów ościennych konieczność wymiany– omyłkowo przybitej przez Ambasadę Indii w Warszawie – wizy jednorazowej na wielokrotną, więc – Biuro Rejestracji Cudzoziemców: wizyta informacyjna – konieczne jest pismo polskiej ambasady; powrót z pismem ambasady, otrzymanie formularzy; następnego dnia oddanie wypełnionych formularzy (w pięciu egzemplarzach na osobę + po cztery fotografie) – długie pertraktacje i ostateczna zmiana decyzji – uzyskanie wizy wielokrotnej jest niemożliwe, załatwianie identycznych formalności będzie konieczne przed każdym czasowym wyjazdem ekipy do kraju ościennego; wręczenie odpowiednich formularzy i informacja, że w stolicy stanu, w którym nastąpi przekroczenie granicy indyjskiej, na siedem dni przed jego planowanym terminem należy zgłosić się w policji, która wyśle telex do Biura Rejestracji Cudzoziemców w New Delhi (tak, właśnie tutaj, gdzie jesteśmy obecnie), a Biuro Rejestracji telex ten potwierdzi i wyda policji stanowej zezwolenie na wystawienie odpowiednich dokumentów niezbędnych do przekroczenia granicy. Dni toną w tonach formularzy. Powodowana rozpaczliwą próbą wyrwania się choć na chwilę z kleszczy urzędników – wizyta w Akademii Muzyki, Tańca i Teatru w nadziei na pomoc merytoryczną: prośba o spotkanie z dyrektorem, złożenie listów polecających, ustalenie spotkania na dzień następny; wizyta u dyrektora, prośba o listy polecające do placówek stanowych oraz o serwis zdjęć potrzebnych do przyszłych publikacji w kraju; po tygodniu – rano: zdjęć i listów polecających dotychczas nie przygotowano, z całą pewnością będą po południu; tego samego dnia, po południu: listów wprawdzie nie ma, lecz – z całą pewnością – będą jutro rano, natomiast decyzję o wydaniu zdjęć może podjąć jedynie rektor Szkoły Teatralnej, który właśnie wczoraj wyjechał na parę dni; następnego dnia: listy są, właściwie nie listy a tylko ich kopie, bo oryginały wysłano do osób, z którymi mamy skontaktować się w poszczególnych stanach dla uzyskania pomocy i zezwoleń na filmowanie. Więc po diabła mi te kopie! Dni, tygodnie dreptania w kółko. Droga Krzyżowa. Do nocnej jadalni dochodzi śpiew z przedmieścia. Staszek stęka przez sen – te wiktoriańskie kanapy... Nie mogę zasnąć. Liczę stacje delhijskiej Drogi Krzyżowej – jakże teraz blade, nic nie znaczące, kiedy odpłynęły nareszcie, kiedy opadło napięcie codziennych nadziei na załatwienie czegokolwiek, oddaliły się kilometry korytarzy, sfinksowe uśmiechy urzędników, ich bezradnie rozkładane ręce. Kaf- kowski świat. Chyba nigdy nie odważę się już wrócić do lektury Zamku. A jeśli, to zawsze już jego bohatera widzieć będę w tych olbrzymich salach delhijskich ministerstw i urzędów, wśród tych koszmarnych labiryntów korytarzy, gdzie za każdymi drzwiami czyhają stada urzędników, po kilkunastu, ba! – kilkudziesięciu stłoczonych za szeregami biurek i wrogo łypiących na petenta zza papierowych barykad. Te papiery! Te powiązane sznurkami pakiety makulatury, które pną się na regały, pęcznieją pod same sufity, toną w zwałach kurzu, i w których nikt niczego już nie usiłuje odnaleźć, bowiem i tak nie byłoby to możliwe! Te upiorne sarkofagi nadziei tłumów, które odprawiono stąd z kwitkiem, to znaczy ze sfinksowym uśmiechem, bezradnym rozłożeniem ramion i serdeczną propozycją dowiedzenia się pojutrze, nie – lepiej za tydzień, o bieg sprawy. Tylko po co się jeszcze w ogóle dowiadywać? A przecież – mimo wszystko udało się. Wbrew wszelkim już nadziejom udało się wyrwać z tej koszmarnej fabryki mielącej wielkie i drobne ludzkie sprawy na foremne pakiety akt po– wsze czasy zdławionych stryczkiem sznurka związanego na kokardkę. Po omacku szukam kurtki, którą powiesiłem na poręczy kanapy. Są! W wewnętrznej kieszeni szeleszczą papiery upoważniające, choć połowicznie, do opuszczenia Delhi. Jak kryminalista z decyzją o warunkowym zwolnieniu gnałem z tymi papierami do delhijskiego biura Wagons Lits/Cook z prośbą o zarezerwowanie miejsc w pociągu do Kalkuty. I znów ten sam znajomy uśmiech, to samo rozłożenie rąk – Cook miejscami takimi nie dysponuje, proponuje, by osobiście skierować się do Biura Rezerwacji Miejsc. I rzeczywiście – Biuro dysponuje. Po godzinach oczekiwań, po wypełnieniu odpowiednich formularzy i uzyskaniu dokumentu rezerwacji zaparafowanego przez urzędnika Biura, wyprawa na drugi koniec miasta – na dworzec, w celu wykupienia zarezerwowanych miejscówek. Na dworcu już tylko godzinka oczekiwania na Głównego Dyspozytora, który musi również zaparafować otrzymany w Biurze dokument rezerwacji i na koniec, z dokumentem nareszcie dostatecznie już ciężkim od podpisów i potu urzędników – dwie godziny oczekiwania w kolejce przed kasą sprzedającą miejscówki. A, naiwny Europejczyk, tak jeszcze niedawno sądziłem, że nie ma większego absurdu od wiz afgańskich: osobna upoważniająca do wjazdu na teren państwa, druga – o którą należy wystąpić już w Kabulu – pozwalająca na pobyt, i na koniec trzecia – zezwalająca na opuszczenie Afganistanu. Urzędnicy z New Delhi solidnie postarali się o to, bym miał dosyć czasu na przemyślenie raz jeszcze – krzywdzącego przecież władze afgańskie – przekonania o rzekomo szczytowym absurdzie ich przepisów wizowych. W sanskrycie „delhi” znaczy „próg”. Miasto to istotnie było ongiś progiem ku nizinie wschodu; progiem, który przybysz z zachodu przekraczać musiał w drodze ku żyznej równinie Gangesu. Ku Indiom. Próg New Delhi... Cóż to za próg! – ledwie dwieście siedemdziesiąt metrów nad poziom morza... Jakże wysoki dla nieprzywykłych nóg przybysza z Europy... A przecież przekraczalny. A przecież nocna pieśń, która dogasa właśnie gdzieś na przedmieściu Cuttack i niesie się po płaskich jak powódź polach stanu Orisa, i spada w fale Oceanu Indyjskiego, i z wolna milknie w pałacowej jadalni tuż przy, na tę noc mojej, wiktoriańskiej kanapie – ta pieśń jest już głosem z tej strony. I nic to, że radża dziś nieobecny. I nic to, że jeszcze kołaczą pod czaszką resztki europejskiej niecierpliwości. Niechaj kurtyny podnoszą się powoli. Niechaj się tylko podnoszą. Niechaj... Pieśń utonęła w slamsach przedmieścia. Jakaż wygodna ta wiktoriańska kanapa... Łoskot, jakby kto pełny wór rzucił o ziemię. Żadne tam „jakby”, po prostu – Staszek zwalił się z sofy i jeszcze nieprzytomny po z nagła przerwanym śnie usiłuje wydobyć się ze śpiwora. Chiński parawan, klasycystyczny marmurowy tors, stół z sandałowego drzewa, galeria rodzinnych fotografii, nawet japoński tranzystor – po nocnej ucieczce przedmioty wracają na swe dawne miejsca; jak gdyby nigdy nic. Powoli wraca świadomość miejsca i pory . A więc – jest ranek, pałac w Cuttack, sofa, którą jakimś cudem udało mi się jednak oswoić. Nawet nie próbowała podobnie stawać dęba jak ta Staszkowa. Nogi tylko nie bardzo chcą się wyprostować. Żwirowa ścieżka – lekko poskrzypuje pod stopami, może drzemią w niej jeszcze nocne cykadowe wspomnienia. Z zakrętu parkowej alejki wysunął się syn radży. Właśnie wraca z porannych modłów. Tak, utrzymują w domu dwóch braminów. Cóż, niewiele to kosztuje, a ma swoje zalety. Chyba pan wie, sir, że na przykład jedynym niezawodnym lekarstwem na ukąszenie węża jest tajna formuła sanskryckiego zaklęcia, które wszak znają jedynie świątobliwi mężowie. Trzeba ją wyszeptać do ucha chorego, oczywiście – nie należy z tym zbyt długo czekać, po paru godzinach może być za późno. Zwłaszcza w porze deszczowej pełza tu tego bez liku. Trzeba się mieć na baczności. Ścieżka pochrapuje z cicha, konary drzew z zaciekawieniem gapią się na swe cienie, niektóre aż się do samej pochyliły ziemi. O tym gwarzymy z młodym księciem, o owym. Ścieżka kluczy przez syty, tyleż nudny co towarzyski poranek. Gospodarz zatrzymał się przed potężnym pniem, wokół którego wycięto drobnicę parkowego pospólstwa. Nasza rodzina zawsze była krisznuitami. To kodomb – ulubione drzewo boga Kriszny. Prapradziad sadził je własnymi rękoma. Wie pan, on tańczy tylko w kręgu tego drzewa.– Prapradziad?– Bóg Kriszna. Trochę głupio. Chyba tylko mnie, bo gospodarz zapala papierosa z niezmiennie obojętną miną. Ach, te obojętne miny Hindusów! Chciałoby się czasem złapać za włosy i jednym mocnym pociągnięciem zerwać tę maskę. A jeśli to nie maska, jeśli to naprawdę jest twarz? – A propos. Mieliśmy wprawdzie zamiar dość szybko ruszać dalej do Kaniki, ale znajdziemy dziś hotel w Bhubaneszwarze i naturalnie poczekamy na wiadomość odradży. – A tak, posłaniec – jak panom obiecałem – wyruszył jeszcze przed północą. Jutro wieczorem powinien być z powrotem. To moje „a propos” wyszło zdaje się bez sensu. Ale . chyba lepiej nie wracać już do faux– pas z Kriszną. – Powiedział pan przed chwilą „a propos”. Czy to w związku z Kriszną? – Mhmm... – No tak, istotnie, do Bhubaneszwaru ledwie parę mil . Jest pan w samym jądrze Krainy Bogów. – Młody książę uśmiecha się serdecznie. Serdecznie? Może to rzeczywiście nie jest jednak maska? – Trzech. – Jestem mu naprawdę wdzięczny, że mnie zrozumiał. – W Krainie Trzech Bogów. Czy dobrze mówię? Sziwa w Bhubaneszwarze – wymieniam powoli, by nie pomylić – królujący miastu Konarak bóg Surja i Dżagannath władający świątynią w Puri. – Nieźle, tylko... – Zaraz ruszamy, koledzy już się zbierają. W lekturowe Indie. _ ? – Widzi pan, w Bhubaneszwarze, Puri, w Konarak siedziałem tygodniami... w bibliotekach. – A jednak mówi pan „Kraina Trzech Bogów”. – ? – z kolei ja nie rozumiem, – Pokazywałem panu przecież kodomb, pod którym nie mój prapradziad tańczy. – Śmieje się teraz na całe gardło i bez śladu angielskiego szlifu klepie mnie po ramieniu. Nagle poważnieje. – To Kriszną jest czwartym Panem tej ziemi. Tak, wy Europejczycy... Wasi bogowie z dawna ponoć nie tańczą pod drzewami. Czasem trudno wam prawdę wytłumaczyć. I drzew, jak mówią, coraz u was w Europie mniej. Bhu, bań, iswar – ziemia, las, bóg. Kierowca potakująco kiwa głową – gdzie też się sab naszych słów nauczył? Repetycja wypadła zatem pomyślnie. Bhubaneszwar – bóg ziemi i la- sów. Wprawdzie lasu tu ni na lekarstwo, a i ziemi niewiele – tyle, co ją pylistym, suchym tumanem tam i sam przepędza wiatr po zatłoczonych ulicach miasta. Skromnego, zdać by się mogło, jak na oś świata, jak na punkt jego centralny. Tak by się zdać mogło komuś, kto mają, kto pozorem jeno kieruje się w drodze śród śladów boskiego planu stworzenia. I cóż, że Bhubaneszwar nieokazały, skoro ten właśnie gród umiłował był, na siedzibę obrał i niepodzielnie nam włada sam wielki Sziwa. Sziwa Tribhuwaneśwara – Pan Trzech Światów, światów jako i on od nizin sięgających po szczyty doskonałości. Pan ziemskiego, niebieskiego i tego też świata, który jest poza niebem. Tak i ci marni, którym się tu urodzić, którym. w pylistych uliczkach Bhubaneszwaru przyszło się wychować, jako mogli, chwale Pana starali się dołożyć ziarnko. A to jako budowniczowie całych świątynnych zespołów, które od VII po XVI wiek w boskim mieście na cześć boską wznosili, a to jako kapłani, a to kościelne sługi, a to jako sługi sług, jako dewadasi – rytualne nierządnice. Czym kto potrafił, tym Sziwie cześć oddawał. Zdumieli się angielscy rachmistrze, kiedy przed stu laty ze spisu ludności starego miasta wynikło im, iż na cztery tysiące mieszkańców więcej niż połowa bezpośrednio związana jest z życiem świątyń. Taka już bowiem jest właściwość białych przybyszów, że najbardziej zadziwiają ich rzeczy oczywiste. Niezrównane Pole Drzew Mangowych... Jakże inny obraz Bhubaneszwaru majaczył mi w czas bibliotecznych po nim wędrówek. Kapał zielenią i lepką słodyczą dojrzałych owoców mango. Ekamra–kszetra – ta dawna nazwa średniowiecznego miasta – Niezrównane Pole Drzew Mangowych... Żal. Trochę żal. Kształt imienia przepędzony realnym kształtem zastanego. Ni jednego drzewa mango. I innych niewiele. W miejsce zielonego gaju rudawa, spieczona ziemia, stratowana kamiennymi kolosami. Na uboczu współczesnego Bhubaneszwaru, którego piętrowa, bezstylowa plątanina wygląda stąd na niegodne zabiegów archeologa rozwalisko, piętrzy się dawne miasto Pola Mangowych Drzew. Miasto Sziwy, które bóg tak był sobie umiłował i które ziemscy jego słudzy wznieśli na kształt swych wyobrażeń o gustach przedwiecznego. Las masywnych świątynnych wież w stylu nagara. Las... Może to właśnie był powód pomyłki? Nieporozumienia, które w bibliotecznych wędrówkach fatamorganę Bhubaneszwaru malować kazało w tonacji zielonej? Proste, prostackie skojarzenie słów. Więc nie pole mangowych drzew, a jako mangowy gaj pełne doskonałości, obfitości pełne pole boskich kamiennych wież – gaj na miarę olbrzyma miarę Tego, który duma kędyś tam, na północy, na szczytach Himalajów, i z którego kędziorów opadają krople wody aż tutaj, w czworobok Bindu–sarawara, świętego stawu Bhubaneszwaru. A są to wszak ledwie odpryski, krople kropel, które niesforny wiatr rozpryskuje po niebie. Kędyś tam, na białych szczytach rozłożył Sziwa tygrysią skórę, zasiadł na mej i medytacją utrzymuje istnienie świata. W górskim słońcu na boskim czole błyszczy trzecie oko – symbol mądrości Pana. Byk Nandin waruje nie opodal, czujny na każde skinienie niebiański wierzchowiec. Piękna Córa Gór i boga Himalaja, małżonka Sziwy, Parwati, zasiadła obok Pana Trzech Światów. Pan trwa w medytacji. Strużka wody kapie z jego kędziorów. Spływa w dół po himalajskich stokach i kędyś w dole rośnie w strumień, pęcznieje, ogromna wreszcie, już jako Ganges równie woli Pana niespieszna, obmywa ziemię wyznawców małżonka Parwati. Himalajski wiatr kradnie odpryski kropel z boskich kędziorów i niesie je w Niezrównany Gaj Mangowy. Młoda kobieta zostawiła na brzegu dziecko i w świętej wodzie pierze mężowską bieliznę. Kilku chłopców ze śmiechem baraszkuje w stawie aż bryzgi opadają na brzeg. Niespodziewanie zmoczony maluch praczki zaniósł się płaczem. Jedna ze świątyń stanęła nad samym brzegiem sadzawki. Tafla odbija jej kształt, przedłuża i wysmukla sylwetę. Wchodzisz w wodę, a jakbyś w świątynię wstąpił. Boś zstąpił w świątynię. Boska woda i dom boga przeglądają się w sobie wzajem. I tutaj, w Bhubaneszwarze, i tam – w pustynnym egipskim Karnaku, i tam jeszcze – w peruwiańskich zwaliskach Inków, i w rzece Jordan, w której bóg Żydów wodą zmywał z siebie grzechy wyznawców. Kult wody o tożsamej w nieznanych sobie wzajem kulturach funkcji Wielkiego Oczyszczenia. Nie dla pustej przecie igraszki budowniczowie hinduskiej świątyni w Mahakuteszwarze tak ją byli skonstruowali, by wejść w dom pański można jedynie nurkując w świętej sadzawce, z której podwodne przejście prowadzi już obmytego z codzienności przed oblicze przedwiecznego. Miał, mówią, Zeus wzrok przenikający horyzonty. W tę go więc może był stronę obrócił, kiedy przemyśliwał sposób przezwyciężenia dziewiczych oporów pożądanej nimfy. Pomysł podstępnego wniknięcia w jej skrytości pod postacią wody, w którą nieświadoma weszła dla porannej ochłody, mógł mu wszak podszepnąć hinduski kult wody jako elementu zapładniającego. Mógł, choć nie musiał. Ograniczone bowiem jest repertuarium boskich podstępów, jako jest ograniczona pojemność wyobraźni tych, co na obraz i podobieństwo bogów zostali ulepieni. Z gliny tej samej, tą samą wodą na krańcach świata obmyci w czas porodu z Niczego. Przodkowie Ariów, Irańczyków, protoplasci Greków, Rzymian, Słowian antenaci, Germanów i Celtów podobnym przeto rytem dziękczynili swym Stwórcom, zjednoczeni wiarą podobną i Religią Pospólną. Najbliższą pewnie naturze człowieczej, tej z gliny i wody, zanim stała się religią kulturowych chrzcielnic. Zanim wielkie zwierciadło rozsypało się w drzazgi i odkąd już tylko w ich ułamkach przychodziło oglądać odległym, coraz wzajem odleglejszym braciom, fragmentaryczne odblaski tego samego przecież świata. Atoli zanim do tego przyszło, nad brzegami Morza Chińskiego i u wód Indusu, kędy śród pustyni dogasają dziś w jej piach obrócone ulice Karappy i Mohendżo–Daro, i u wód Nilu i Eufratu – wszędy, gdzie tego samego czasu sprzed pięciu tysiącleci z łona natury mozoliły się cywilizacje, wszędy kult Bogini Matki, kult płodności był im za rodziców chrzestnych. I nieśli emblematy falliczne, i czcili rogatego byka, co to niedościgniony jest w potencji płodzenia. Aż czas nadszedł, że się byki rozpierzchły. Pocwałowały przez kontynenty. A to się jeden na Olimp Zeusowi łasić zawędrował, a to brat jego bliźniaczy – tyle że z białą na czole plamką – poszedł w królestwo boskich faraonów, a to trzeci w Mohendżo–Daro nad Indusem przystanął, by spłodzić potomka imieniem Nandin, który – gdy czas nowych przyszedł bogów – aż na himalajskie się wydrapał szczyty i legł u stóp Sziwy, by mu jako boski służyć wierzchowiec. Jedność, przy której zbyt mali, by ją w jej ujrzeć Jedności. Jedność, którą śledzą w ułamkach rozbitego lustra. Jedność, za którą biorą jeno okruch Całości, co się w odprysku lustra pomieści. I krzyczą, że widzą całość, a widzą tyle co nic. A to fatamorgana, a to maja. A to część prawdy – więc kłamstwo. Sziwa znaczy Łaskawy. Znaczy „także Łaskawy”, bowiem całość jest nieogarniona i w jednym jej nie zamknąć słowie. Choćby słowo wielkie było jako ten, którego nazywa. Sziwa, Ojciec Niebiański. Jako gwiazd wielość na jego komnatach, tako i wielość tego, który po nich stąpa. Tego, który Całością. Tego, który w swym aspekcie straszliwym po pobojowiskach krąży – jest Śmiercią i Czasem. I Czasem właśnie, jako że on sam Czas przekroczył. I tego samego jeszcze, który jak śmiercią, tak jest i płodnością, i który na tygrysiej skórze jako jogin idealny medytuje w himalajskiej warowni. Tego, którego naśladują pokolenia ascetów, aby samoudręczeniem dotrzeć poprzez drzazgi przed Wielkie Lustro, w którym odbija się zasada świata. Lecz lustro zdruzgotane. Rozbite w czas, kiedy z jednej zagrody na cztery strony świata rozpędził człowiek stado świętych byków. Jeden w wielości. Miłość – to także On. Choć zwie się Karna. Nie imię ważne – On ważny. Niechaj tylko nastanie wiosna, jak Ganges długi i jak długa Brahmaputra wyjdą na ulice weselić się nowym aktem płodności, co zielony jest jak pole i czerwony jak krew porodu. I będą się wzajem przechodnie obsypywać czerwonym proszkiem i oblewać na purpurowo barwioną wodą. I śmiać się będą weseli. Czerwony jak krew proszek strącać będą z włosów, jako pradziady ich zmywali krew w czas krwawych wiosennych obrzędów płodności. Sziwa Trójjedyny – Sziwa Mahesiamurti. Jedyny w Trójcy Świętej, w jedni doskonałej, która jego Wielkość, Grozę i Łagodność podnosi do wymiaru, na jakim sprzeczności stanowią cząstki Ładu. Sziwa Ardhanariśwara – Dwupłciowy Sziwa. Nie tak, jak to chcą dawni Egipcjanie czasów Średniego Państwa – kobieta, która od pasa w dół jest mężczyzną; ni tak, jak to Indianie w glinie lepią swe marzenia o pełnym seksualizmie w obrębie jednej osobowości, Indianie kultury Bahia, których to figurki kobiet o męskich torsach i fallicznych mężów z nabrzmiałymi piersiami zalegają ekwadorskie ruiny sprzed dwóch tysiącleci. Dwupłciowy Sziwa trwa w planie pionowym – gdzie po prawicy męskość, gdzie kobiecość po lewicy. Dwupłciowy i jedyny, jako jest jednią Jego związek z Parwati, boską Córą Gór. I niczym Grecy przed Dionizosem, a lud prearyjski przed Panem Zwierząt, jurnym Pasiupati, wierni z dzisiejszego Bhubaneszwaru kłonią czoła przed lingą – świętym fallusem Sziwy i przed joni – rozwartością ud Parwati, małżonki jego, kędy w zaciszu łączy się męskość z żeńskością, zespalają się obydwa żywioły stworzenia. Kobieta skończyła pranie. Wyszła ze świętej sadzawki, wykręciła mężowską bieliznę i z dzieciakiem na biodrze idzie śród lasu kamiennych kolosów. Mija świątynię Sziwy Lingaradży. W jej ciemnym wnętrzu kapłani krzątają się wokół lingi Jedynego. Kiedy Surja – bóg Słońca – uczynił nowy dzień, zbudzili kapłani lingę Sziwy poranną pieśnią, umyli i odziali jego falliczny kształt, teraz zapewne podają mu codzienną porcję słodyczy – ulubionych cukrów, które bóg zwykł spożywać przedwieczorną porą. Kobieta jest zmęczona. Posadziła chłopca na ziemi i odpoczywa. Wsparła się plecami o toranę – świątynna brama przydaje spieczonej skórze nieco chłodu. Podczas dorocznych obrzędów kapłani do szczytu bramy przytwierdzają deszczułkę na linach i przywiązują do niej wyprowadzoną ze świątyni podobiznę boga. Sziwa huśta się na niej radosny. Szczęśliwy, iż może się chybotać na swej świątynnej huśtawce, póki przybysze z Zachodu nie zdołają wytłumaczyć jego kapłanom, że takie dziecinne igraszki z podobizną boga są wszak jawnym świętokradztwem. A może w ogóle nie zdołają tego uczynić i ich europejskie kryteria śmieszności nadal pozostaną tu śmiechu wartym dzieciństwem. Kobieta uśmiecha się do synka. Bierze malca na biodro i po chwili niknie za owalem. świątyni. Surja wstał wcześnie. Zawsze wstaje pierwszy, by blaskiem swoje boskiej tarczy rozjaśnić drogi i bezdroża nastającego dnia. Bóg zdążył się już wykąpać – tarcza Słońca coraz wyżej unosi się nad świętą sadzawką. Ruszamy w tę samą stronę. Droga wyślizguje się z przedmieść Bhubaneszwaru. Surja prowadzi na południe. Wonczas drogi nie było. Ani bezdroża. Była dżungla. Lita zieloność wokoło i ponad głową, tak ścisła, iż nawet blask tarczy słonecznego boga przedzierał się przez nią z niejakim trudem. Cóż dopiero wędrowiec. I to chory, udręczony wędrowiec. Choćby był synem samego boga Kriszny. A był nim Samba, a mimo to ludzie i bogi odwrócili od niego swe oblicza. Jedyny Surja przedzierał się czasem przez dżunglowy gąszcz, by ślad jasności rzucić przed umęczone nogi nieszczęsnego.. Może i prowadził go był nawet, potajemnie, aby się nikt o nadmiernej boga dobroci nie dowiedział. Bo i po co miałby wiedzieć o tym kto, skoro cierpienia Samby były zasłużone. Hulaszczą był młodość wybrał, to i jego właśnie ciało wybrał trąd. Próżno dwanaście lat błądził dżunglą Samba. Nie zgubił zarazy, coraz głębiej wrażał się trąd w jego gnijące członki. Umykał Samba. Już nie przed zarazą – przed odorem ziejącym z jego otwartych ran umykał. Aż dotarł tu, do Konarak. I aż się ulitował nad nim Surja i tak z nagła swój słoneczny rydwan ponad dżunglą zatrzymał, że się siedem jego rumaków wryło w korony palm. I jeszcze niżej zstąpił bóg. I spłonął las dokoła i wielka pośród dżungli spopielała polana. Blask słonecznej poświaty zżarł trąd żrący od lat dwunastu członki Samby. Kiedy ten z prochu podniósł twarz i oczy z wdzięcznością chciał skierować na wybawiciela, bóg, hen daleko, kłonił się już ponad dżunglą ku zachodowi. Może spieszył się tak, by co prędzej zakończyć ostatni dzień cierpień Krisznowego syna. Stanął tedy Samba pośrodku polany i zaprzysiągł, iż wzniesie w tym miejscu Słonecznemu świątynię, jakiej dotąd jeszcze nie było. I wzniósł. Wprawdzie tę samą świątynię zbudowano w Konarak w wieku XIII z rozkazu Narasimha –Dewa I pana Orisy zwanej naówczas Kalingą – w niczym to wszak nie przeczy prawdzie o jej boskim pochodzeniu. „Nawet ci – pisał Abul–Fazi, kronikarz wielkiego Akbara, kiedy stanął przed tą najwyższą świątynią Indii, pnącą się na siedemdziesiąt i dwa metry ku słońcu – nawet ci, których sąd jest krytyczny i których trudno zadowolić, stają zdumieni tym widokiem”. Stanąłem oto. Zachwycony? Tak – pełen zachwytu nad wiernością tej kopii oryginałowi, jaki znalazłem podczas którejś z niedawnych bibliotecznych wypraw. Kopia jest może mniej okazała, niżej osiadła ponad wierzchołkami okalających świątynię palm. Trudno jednak od faktów wymagać, by były na miarę idei. Sok krzepnie w kącikach ust, spływa po wargach, lepkim osadem osycba na brodzie. – Tak, daj jeszcze. – Chłopak odcina maczetą czubek kolejnego orzecha kokosowego. We wnętrzu owocu chlupie chłodny, orzeźwiający płyn. Smak bliższy niż jego biblioteczne wyobrażenia, skuteczniej od nich gasi pragnienie. Żar. Surja przygnał tu pierwszy. Ten sam, którego – całego jeszcze w ponocnej purpurze – widziałem dziś rano, jak kąpał się w świątynnej sadzawce w Bhubaneszwarze. Biały teraz, w zenicie, wstrzymał zda się boski rydwan, siedmiu rumakom cugli na moment popuścił. Może znużony, a może po prostu wiedzom sympatią do najświetniejszej z poświęconych mu świątyń. Z promienistej aureoli boga blask wali taki, że nie dziw, iż kiedy Surja zstąpił tu ongiś, by uleczyć Sambę, dżungla spłonęła wokół niczym strzęp wyschniętej bawełny. Ściągnął widać bóg cugle zaprzęgowi i, choć niespiesznie, wyraźnie ruszyć musiał rydwan ku swym zachodnim stajniom, skoro u stóp świątyni cień budowli zaczyna szorować trawę podwórca. Cień wykutego w kamieniu, podobnego boskiemu oryginałowi rydwanu. Kolos świątyni lśni różowym piaskowcem, od którego ostro odcina się zieleń odrzwi i posągu boga rżniętych w chlorycie. Kształt budowli, mówią, oddaje rathę – procesyjny wóz, na jakich przewozi się bóstwa podczas procesji. Tradycja, , mówią, od Ariów się wiedzie, którzy na wozach w te strony przywędrowali i pierwsi świątyniom kształt wozów dali na podobieństwo swoich wehikułów. A wszak na rydwanach takich ponad greckimi wyspami, ponad hinduską dżunglą od praczasów sami jeździli bogowie. Co rano z niebiańskich stajen wyrusza na takim właśnie Surja, by koło południa wstrzymać go na chwilę ponad miejscem, w którym wypalił z Samby przekleństwo trądu. Nie na obraz więc i podobieństwo jakichś tam wozów wędrownych – obrazem za się, ziemskim cieniem pojazdu Słonecznego jest kamienny kolos wryty w środek polany w Konarak. Te same siedem par kół po obu stronach masywu, tych samych siedem rumaków u czoła zaprzęgu i Surja ten sam na szczycie świątyni–rydwanu. Ze nieruchoma? Czy aby w istocie nieruchomy jest ów kamienny rydwan, skoro – nikt nie pamięta kiedy – w dookolną trawę runęła świątynna wieża? Ta właśnie, której ogrom takim zachwytem napawał Abul–Fazi, Akbarowego kronikarza. A od czegóż, jeśli nie od pędu boskiego rydwanu runąć by mogła? Rydwan Surji sunie ponad dżunglą ku zachodowi. Wryty w ziemię kamienny rydwan świątyni też otrząsa się z ujednolicającej wszystko powłoki spiekoty. Z wolna powraca weń ruch. Wydłużające się cienie wydobywają splątaną ornamentykę na bryłach piaskowca, które południowy blask zdołał na chwilę wygładzić. Do wnętrz hinduistycznych sanktuariów wstęp mają jedynie kapłani. Lud czci bóstwo obchodząc w korowodach świątynię. I wdzięczny jest bogom, że nie zachowują dla siebie całej wspaniałości swych domostw – iż zezwolili, by główny wystrój pokrywał zewnętrzne ściany i cieszył wzrok rozmodlonych wyznawców. Cień pełznie po różowym piaskowcu świątyni Konarak. Coraz głębiej ryje kamienną powłokę. Stopniowo, delikatnie niczym archeolog, który odkurza wydobytą z piachu figurynkę. Świątynia drgnęła. Tańczy tysiącami oplatających jej zewnętrzne ściany kamiennych tancerek. A może jedną tancerką, tą Jedyną, we wszystkich jej wcieleniach, wszelakich dostępnych tanecznej gibkości odmianach ruchu? Świątynia gna stadami małych kamiennych słoni, które ostrożnie wymijają tańczącą. Świątynia żyje setkami miłosnych par, które ułożyły się obok tańczącej, tuż przy kamiennej ścieżce, tratowanej przez kamienne słonie. Dziesiątki, setki nagich ciał zastygły w chwili rozkoszy i trwają w niej na piaskowcowy, na różowy obraz rozmaitości ludzkich marzeń i rozliczności układów dostępnych ku ich realizacji. A może nie setki to ich, nie dziesiątki, ale jedna, ta para Jedyna, której na imię – Archetyp, zastygła tu w całym bogactwie swej miłosnej, swej intencjonalnej miłosnej potencji? – Om mani padme hum! – Ach, klejnot jest zaprawdę w lotosie! – Om mani padme hum! Om mani... ...co dzień powtarzana w Tybecie ta najtajniejsza z tajnych, najpotężniejsza z potężnych. Formuła Sześciu Sylab. Ta sama, którą szeptali ci, za których żywota w różowym piaskowcu Konarak wykuwano parę, której na imię Archetyp. Om mani... Bogów błogosławić nie należy. Na nic to. Żądać należy, przymuszać. Starczy wyszeptać odpowiednią formułę i nakreślić magiczny znak, a bóg, chociażby był z kamienia, stanie się niczym wosk. Om mani... Ach, klejnot jest zaprawdę w lotosie... Już mięknie, już staje się posłuszny niczym palcom kawałek wosku. I tak będzie zawsze. Byle dobrze zapamiętać formułę. Tę, bądź którąkolwiek inną. Każda wszak z formuł, każda tantra daje cząstkę władzy nad Niedosiężnymi. Tantryści... Czy odchodzili stąd szczęśliwsi? Czy naprawdę w kwiecie odnajdywali klejnot? Wiatr w dżunglę poniósł odpowiedzi tych, którzy by może i potrafili ich udzielić w czas budowy świątyni w Konarak. W czas rozwiniętych w tych stronach kultów tantrycznych. Odpowiedzi umknęły. Zostały ściany świątyni – a na nich kamienne pary w miłosnym zapamiętaniu. Para, której na imię Archetyp. I której na imię Marzenie. Spełnione? A wszystko, jak zwykle, zaczęło się od wody. Któregoś wieczora czasów, w których głównym kapłanem radży Benaresu był bogobojny purohita Mani Ram. Tego właśnie wieczora jego córka, piękna Hemawati zanurzyła się w wodę sadzawki zwanej Rati. Nikt właściwie nie wiedział, dlaczego sadzawce dano imię Rozkoszy, bogini miłości. Bo i nikt wiedzieć nie mógł wprzódy, zanim zamyśl bogów został objawiony. Dziewczyna wolno schodziła w wodę, na której srebrzyła się wieczorna księżycowa poświata. Nie poświata – księżyc to, Czandrama – bóg księżyca – srebrzył się na powierzchni sadzawki. Czekał tu na córkę purohity Mani Rama. Srebrzysty blask opasał Hemawati, której się zdało, iż wchodzi w wodę. A to nie ona w wodę – to Czandrama wstępował w nią. Znała ten dreszcz, zwykle przenikał ją, kiedy z rozgrzanego brzegu zanurzała się w chłód wieczornej sadzawki. Dziś wszak był inny, przejmował ją od wnętrza, ogromniał. Hemawati przymknęła powieki, rozwarła ramiona i na ugiętych nogach po szyję zanurzyła się w gorącej, ogarniającej ją wodzie. Kiedy otworzyła oczy – woda znów była chłodna, wieczorna. Zniknęła z niej srebrzysta księżycowa poświata. Czandrama odchodził w niebiosa. Dziewczyna podniosła głowę. Księżyc stał nad nią wysoki i chłodny. Obcy jak przedtem zanim wstąpiła w sadzawkę, której na imię było Rozkosz. Podniosła wzrok raz jeszcze, prosto w księżyc, i przeklęła tego, któremu się stała przelotnym. kaprysem. – Nie przeklinaj – usłyszała boski głos księżyca–kochanka – syn twój zostanie królem. Płakała. – Jakże odzyskam cześć ja, która dziecko powiję bez małżonka? – nie mogła uspokoić łez. Księżycowy blask znowu zamigotał na wodzie. Objął Hemawati. Łagodnie teraz, z pieszczotą kończącej się nocy. – Nie płacz – zaszeleścił na tafli. Wstrzymała oddech, bowiem głos Księżycowego ledwie się mienił na wodzie. – Nie. płacz. Syn twój urodzi się nad brzegiem rzeki Karnawati. Weź go na ręce i zanieś do Kadżurapury, wiesz przecież – do Miasta Palm Daktylowych, które za twoją sprawą kiedyś zwać będą i sławić jako Khadżuraho. Tu syna ofiaruj bogom. A będzie on rządził w Mahibie i stanie się wielkim królem i posiądzie Kamień Szczęścia, który zaspokoi każde jego życzenie. Po latach szesnastu grzech twój zostanie zmazany i zniknie jako mój blask o świcie utonie w tej sadzawce. Wtedy opuścisz Benares i połączysz się z synem w mieście Kalandżar. Pamiętaj. Tak rzekł Księżycowy. I były to jego ostatnie słowa, bowiem Surja powracał już na niebiosa od wschodniej jak co dnia strony, a srebrzysty blask Czandramy tonął pod taflą sadzawki. Prawdę rzekł. Kiedy syn Hemawati skończył rok szesnasty, zabił tygrysa. Księżycowy ojciec zesłał mu Kamień Szczęścia. Młodzian ruszył do miasta, które dziś zowią Khadżuraho i został jego władcą i dał początek dynastii Czandellów. Aby zaś myśli wścibskich odwrócić od grzechu swej matki, wznieść kazał w Khadżuraho osiemdziesiąt pięć świątyń. I słusznie uczynił – stawali przed tym cudem architektury, rozdziawiali gęby i ani do głowy nikomu nie przyszło pytać, kto spłodził tego, co wznieść kazał owe piękności nad pięknościami. Jedynie dziad króla a ojciec Hemawati, bogobojny purohita Mani Ram, kiedy dowiedział się, iż córka jego syna powiła nieślubnego – skonał ze zgrozy. I jako Manija Dewa – święty kamień oburzenia – czczony po dziś dzień trwa w miejscowości, która nazwę od jego wzięła imienia. Mówią, że księżycowy blask noc w noc dyskretnie omija miejsce kamiennego spoczynku purohity Benaresu. I mówią także, że każdej nocy Czandrama choćby na chwilę przystaje w swej niebieskiej wędrówce. Jego tarcza zawisa ponad świątyniami Khadżuraho, nad ruinami osiemdziesięciu pięciu domów bożych, które to wzniósł syn Księżycowego, by wzrok ludzki– .odwrócić od hańby matki, a i po to także, aby kształtem– budowli oraz sensem, co ów kształt w sobie zawiera, czcić boską wizytę ojca swego w sadzawce, którą zwano imieniem Rozkoszy, bogini miłości, a i po to także, by upamiętnić boską genezę dynastii i związków między dwojgiem. Gdyby stary purohita Benaresu nie był skamieniał na wieść o nieślubnym zapłodnieniu jego córy, może i on dałby się przebłagać widząc sławę, jaka w świat poszła z budowli Khadżuraho. Sławę miłosnej spólnoty. Gdybyż widzieć mógł te pokrywające świątynne mury szeregi kamiennych par zwartych w erotycznej ekstazie. Pojąłby może, że nie są one obrazem wyuzdania, ale przeciwnie – w całej wielości miłosnych gier wszystkie kierują się ku tej samej wysublimowanej motywacji, znaczą ścisły sakralny rytuał. Zrozumiałby i nie potrzebował wybaczać. Kto bowiem rozumie, wybaczać już nie ma czego. Tak właśnie jak rozumieli to wierni sekty kaula i sekty kapalika i kalamukha – wszyscy ci, którzy głosiła, iż erotyczne zespolenie, doskonałość owa sama w sobie, powtarza porządek świata, jego doskonałość powtarza. Jest tajemną ścieżką do wspaniałości idealnej – do zjednoczenia z Najwyższym. Jest bowiem poznaniem boga i aktem utożsamienia się z nim. Wszak Karna – Pożądanie, miłość, wcielenie libido – jest jednym z trzech elementów triady życiowych norm. Równym dharmie – obowiązkowi rytualnemu oraz normom polityki. I wszakże Sziwa i Parwati małżonka jego – to Jedno. Czyż Córa Gór, będąc małżonką Sziwy, nie jest nim samym – jego duchowym żeńskim wcieleniem? Jest – ona jest jego siakti. Czcijmy więc siakti i boskie powtórzmy ze- spolenie. Oto Księgi mówią wyraźnie – również i sakti ma naturę podwójną; może być ona bielą samą, łagodnością, może wcielać naturę Sziwy w żeńskim, właściwym Parwati pierwiastku i ucieleśniać się jako samą dobroć niosąca Urna lub Guari, atoli może też – jako i Sziwa – w czerń i grozę się przyoblec, by jako krwawa Durga bądź Kali krew spijać na pobojowiskach. Bowiem dobro i zło, biel i czerń bowiem stanowią cząstki tej samej Natury – rozsypane odpryski Jedności. A Jedność jest Jedyna. Niechaj więc w blasku dnia biel siakti będzie pochwalona. Atoli po dniu przychodzi noc – i też jest częścią dnia. I jej przeto należy się hołd. Hołd tantryczny – straszliwy, okrutny hołd, jako bez okrucieństwa nie maż łagodności. Prawa tantryczne są ciemne i niejasne jak zawikłana i tajemna jest noc. Przed stuleciami zapadła nad ostatnimi wyznawcami tajemnego kultu z Khadżuraho – kultu Sześćdziesięciu Czterech Jogini. W noce ciemne, ledwie sinym rozjaśniane poblaskiem Czandramy, odprawiali tu swe obrzędy wielbiąc joginie – żeńskie demony podległe Sziwie i boskiej jego małżonce Parwati w jej jako Kali lub Durga satanicznym wcieleniu. Tajnymi formułami przywoływali je przed rojącą się kamiennymi miłośnikami świątynię. Zlatywały przeto zaklęciem przymuszone odebrać cześć joginie, hen z pobojowisk gnały, kędy krew piją i ssą mózgi z czaszek powalonych wojowników. Wierni czekali zachodu słońca. Czekali nocy u stóp świątyni otoczonej wysokim murem. Jedna po drugiej zasiadały joginie w sześćdziesięciu czterech wykutych w wewnętrznej stronie muru kapliczkach. A mur był kolisty. A wewnątrz muru krąg święty oddzieleń nim od obszarów świeckości. Tu inne prawa rządzą niż codziennością, tu rządzą święte prawa ;– prawa kręgu, wieczystej ludzkiej tęsknoty do zespolenia. Nie kaprys to wszak przypadków – ślad śladu to, jeden z ostatnich, których człowiek potąd nie zdążył zagubić, zaprzepaścić w gonitwie, w ucieczce od źródła. W rytualnym tańcu Papuasów, w afrykańskich nocach tam–tamów i magii, w wojennym upojeniu amazońskich Hivarów, w IX Symfonii Bejarta – wszędy gdzie samotność, wszędy gdzie krąży tęsknota do jej przezwyciężenia, wszędy gdzie pragnienie jedności i zespolenia wyłazi nocą i gryzie człowiecze piersi, wszędy tam ciała ustawiają się w krąg – w koło, w kształt, który nie ma początku i końca, w którym nie ma wyrwy, który – ręka za rękę, biodro przy biodrze – znaczy Jedność. Oczy tantrystów z Khadżuraho przez mrok trafiały na lśniące, rozwarte oczy z przeciwległej strony kręgu. Źrenice zbliżały się ku sobie, z wolna zamykały się powieki. A może się nie zamykały? Może widzieć się pragnęli wzajemnie w ten nocny czas, w którym wewnątrz świątynnego kręgu powszechne zakazy stawały się nakazami. Poświata Czandramy sunęła po frontonie świątyni, wyjmowała z mroku sylwetki kamiennych miłośników. Głaskała nagie ciała wyznawców zbliżające się ku sobie w kręgu podwórca, ciała tych, którzy rytuałem erotycznego zespolenia, nocnym, kultowym Nakazem Nakazów dążyli do zjednoczenia z absolutem. I trwał Czandrama ponad nimi, dokąd Surja nie wyprowadzi z niebiańskich sta jen siedmiu rumaków, me wsiądzie na słoneczny rydwan i blaskiem dnia nie obróci świata ku jasnej stronie jego oblicza. – Niechaj trwa ciemność – szeptały wyschnięte wargi mężczyzn. – W ciemności widać jaśniej – odpowiadał im zdyszany szept kobiet. Twórcza siła boskości, którą pojmowali w kategoriach związków seksualnych, zstępowała w ich spotniałe ciała. – Niechaj trwa... – wargi poruszały się z trudem, ogarniętych hipnotycznym stanem ogarniał bóg, oto po–. wtarzał w nich swój byt idealny. Stawał się nimi. A oni stawali się nim – stawali się bogiem, zjednoczeniem. Jednią i Jedynością. Poczęcie rodzi się w rozkoszy. – Niechaj trwa... Zaprawdę... Stoję pośrodku świętego kręgu. Przede mną ściana różowego piaskowca roi się setkami miłosnych par. Jak w dalekim, hen tam na zachodzie Khadżuraho, tak i tutaj zapewne, w kręgu świątyni Konarak w średniowieczną noc szedł szept magicznych zaklęć. Słońce chyli się ponad palmami. W swej codziennej drodze ku zachodowi Surja dotarł już pewnie do ruin Khadżuraho. Na czas nocy opuszcza swą świątynię w Konarak. W zachodzącym słońcu, na szczycie budowli połyskuje zielony posąg Słonecznego. Wyprostowany i sztywny. U jego stóp w gęstniejącym mroku zastyga ruch różowych miłośników z piaskowca. Biblioteczni cicerone usiłowali wmówić mi, że w twarzach tych rzeźb nie znajdę śladu żądzy, cielesnego upojenia. Znajdę – mówili – oblicza obojętne, somnambuliczne, przeczące ekstazie ciał, w ekstazie mistycznej obrócone ku absolutowi. Nieprawda! Przede mną umykają w mrok twarze pełne ekspresji, pełne żywiołowego erotycznego zapamiętania. Któż wie, czy nie było ono jedynym jasnym promieniem Słonecznego śród ciemnej groźnej nocy tantrycznych egzorcyzmów. Jedynym uśmiechem boga gnającego przez świat na rydwanie siedmiu tratujących ziemię rumaków... To staje się nie do zniesienia. Nie, oni nie odejdą. – Daj klakson i ruszaj! Jedź po nich, do cholery! Muszą się przecież rozstąpić! No ruszaj! – Przed maską samochodu rzeczywiście zaczyna się nieco przerzedzać. Za chwilę będzie już można chyba uchylić okno. Koszmar. Buńuelowski sen. Nie zdążyliśmy nawet zaparkować, kiedy zewsząd plac zaroił się potworami. Tłumy żebraków, pchających się, obrzucających przekleństwami, natarły na samochód. Ledwie zdążyłem zakręcić okienko. Pozbawione palców dłonie trędowatych błagalnie przykleiły się do szyb. Tych, którym poodpadały już stopy, koledzy o wygniłych twarzach podwożą na wózkach pod sam samochód. Siwa żebraczka z gnijącą jamą w miejscu nosa szczerzy bezzębne dziąsła i mamrocze o parę paisów. Robi mi się duszno. Chwila i zwymiotuję. Upał we wnętrzu wozu staje się nie do wytrzymania. Nareszcie! Samochód przebił się przez zgangrenowany tłum. Koło za kołem wleczemy się nieprzytomnie zatłoczoną ulicą. Cóż, w Puri święto nie kończy się nigdy. Dzień w dzień rzesze pątników przybywają bić czołem przed wrotami świątyni, przed ukrytym w jej wnętrzu tajemniczym bóstwem Dżagannath, trzecim po Sziwie w Bhubaneszwarze i Surji w Konarak władcy Krainy Trzech Bogów. Jakże blisko, zaledwie o kilkadziesiąt mil od siebie, mogą znajdować się kolejne osie świata... Wyślizgujemy się na przestronniejszy bulwar. Lepki oceaniczny podmuch wykleja wnętrze wozu. Tak łatwo? Już, już na krańcu, i już stopy brną w piachu Oceanu Indyjskiego. Jacek pognał do rozstawionych nad brzegiem kramów. Gną się pod stertami muszli, maczet preparowanych z dziobów ryb–pił, batogów z ogonów raji. I wszędzie to chmary dzieci. Gonią, doganiają, wyciągają chudziutkie jak trzonek maczety ręce, żebrzą. Ubabrane kurzem tytłają się w rynsztokach bulwaru. Niektóre tłuką się jeszcze we wzdętych matczynych brzuchach. Uśmiechają się do mnie przymilnie i żebracze skomlą. Tam, nad brzegiem, z którego Surja stacza się o zachodzie i tonie w wodach Bałtyku, tam z Marii powoli gramoli się już ku mnie To, na które czekam. Jakże szybko dobrnąłem do najdalszej flanki. Do brzegu. Stąd rozpocznie się odwrót. Już się rozpoczyna. Stąd, znad brzegu Indyjskiego, z świętych miejsc Indii moich lekturowych. Z krainy trzech bogów Bhubaneszwaru, Konarak, Puri ruszam oto w drogę powrotną – przez Indie. Ku Europie. Ku innemu brzegowi – Bałtyckiego. Może po owej wędrówce bliższemu; bardziej zrozumiałemu może, gdy dotrę na tamten brzeg, z którego To, na które czekam, wyjdzie i będzie rosło koło Marii, koło mnie. Które będzie rosło, a my kurczyć się będziemy w jego cieniu, aż któregoś dnia, któregoś zmierzchu jak Surja zsuniemy się z brzegu. W dół. W dół?W wywiadach udzielanych przed wyprawą obaj ze Staszkiem gładko wypluwaliśmy z siebie planowane szlaki i cele ekspedycji. Po pierwsze – seria filmów. – Czy będzie toż książka? – spytał któryś z zebranych na konferencji prasowej. –– Naturalnie. Naturalnie... Jeżeli będzie... Z pewnością w każdym razie nie ta, o którą pytał dziennikarz. Czy w ogóle będzie? Czy może powstać książka o tamtym brzegu, o brzegu Bałtyckiego, jakim go pragnę nareszcie zobaczyć, – jaśniej i bliżej, oświetlonego innością tęgo, co tutaj. Innością? Spełnić niespełnione, Kolumbowe marzenie dotarcia do Krainy Obfitości... Obfitości? Czy aby nie Nadmiaru, który przerośnie wędrowca i przed oczyma przywali mu widnokręgi? ...Fala wygładza się, szeleści o piach, wymywa jego grudki pod stopami. Ziarenka z cichym chrzęstem uciekają spod palców. Odbicie fali... – Idę już, idę. Staszek fuka pod nosem. Jeden nie wiadomo po co nakupował tych ohydnych maczet, a drugi wałęsa się w nieskończoność po brzegu. Tylko się robić nikomu nie chce. – Tysiąc operatorów zdążyło ją sfilmować, to i ty zdążysz. – Jacek odcina się ojcu i wraca do oględzin maczety z zębatego dzioba ryby–piły. Kluczymy zaułkami miasta. Świątynia Dżagannatha zdaje się piętrzyć tuż–tuż, za tym, za tamtym z kolei domem. Ale zaułki nie ustępują łatwo, bawią się z piechurem w chowanego. Tu i ówdzie między domami przycupnęły skromne, uliczne kapliczki. Wciskają się między chałupy, jakby chciały umknąć żenującemu porównaniu ze wspaniałością górującej nad miastem świątyni. – Pokłon Panu Ganesz. – Co mówisz? – Staszek zatrzymał się. – Nic, patrz jaka fajna kapliczka. Pod krzywym bambusowym daszkiem rozparł się kaimienny grubas o głowie słonia. Ganesz – pan ganów, duchów służących Sziwie. Kiedy Parwati raz wtóry spęczniała z nasienia Sziwy, po swoim czasie z łona jej narodził się właśnie on – Ganesz. Jak każdy nowo narodzony, piękny dla jego boskich rodziców, choć w istocie wzrostu był nikłego, zasię brzucho miał olbrzymie, tłuste a obwisłe, ponad ludzkim zaś tułowiem sterczała wielka słoniowa głowa. Kiedy w pierwszą noc pełni po porodzie bogini–matki zobaczył Ganesza Księżyc, roześmiał się do rozpuku. I tak się śmiał z boskiego syna, iż przez rok cały zapomniał zachodzić. I tak się śmiał, że mu aż obła gęba sczerwieniała niczym w nowiu przy pogodzie. Zirytowało to na koniec dobrotliwego boga – ułapił Ganesz oburącz swój prawy słoniowy kieł, zaparł się tłustymi nożynami, zachrzęściło, trzasło – Ganesz kieł złamał, zamachnął się i z całych sił cisnął nim w spasioną księżycową gębę. Księżyc śmiać się przestał i umknął ku zachodowi tak szparko, iż dzień następny zacząć się musiał przed czasem, a Sur j a wyruszył na niebo dobrze jeszcze zaspany. Ze żadne to wymysły ni bajduły – znaki na ziemi i niebie świadczą niezbite: po dziś dzień Ganesz chadza bez prawego kła, zaś księżyc sunie dotąd po niebie z ciemną blizną na policzku. Mówią, że poczciwy grubas O słoniowej głowie nie lubi wspominać dawnego incydentu. Zawsze słynął Ganesz jako najskromniejszy ze skromnych – kiedy mu na przykład przyjdzie podróżować, dosiada zwykłego szczura. Dosyć niechętnie zresztą. Woli posiedzieć w cieniu, popaść obwisłe brzuszysko i swą słoniową głowę. Tę ostatnią – myślami, które i tak niczemu pożytecznemu nie służą. Myśli to o literaturze bowiem, o humanistyce, sztuce po trosze. Toteż tylko artyści księgi swe rozpoczynali od pokornej formuły: Sri–Ganesiaja nainah – Pokłon Panu Ganesz. Składały go jeszcze też rozliczne darmozjady, którym w domach za ciasno – łaziki, podróżnicy, wędrowcy. Z czcią – bowiem nawet i oni coś tam czcić przecież potrafią – ruszając w drogę pokłon składali Panu Przeszkód, który – choć sam nieruchawy – przeszkody w swej władzy dzierży i jak nikt inny łamać je potrafi. Gdy nadszedł czas, przypomnieli sobie przeto o „Tym, co usuwa przeszkody” młodzi zbun- towani przeciw angielskiej władzy – hinduscy rzecznicy wyzwolenia narodowego. I tak to patronem nowoczesnego ruchu politycznego, patronem odradzającej się świadomości narodowej został stary, stuleciami przez artystów tylko i włóczykijów admirowany bóg z głową słonia. Przykucnął u drogi, jak temu, który prowadzi wędrowców, przystało. Mijają skrytego pod krzywym daszkiem grubasa, z rzadka go ktoś przelotnym obdarzy pokłonem./ Nie dla Ganesza przecież prowadzą drogi do świętego miasta Puri. On tych dróg ledwie strażnikiem. Rozglądam się bezradnie – Staszek z Jackiem znikneli mi gdzieś w uliczkach. Coraz ciaśniej. Tłum prze wolno, niespieszny– wędrowcy bliscy już celu. Nie spuszczam z oczu dyndającej tuż przede mną kępki włosów na wygolonej głowie – kto jak kto, ale bramin z pewnością doprowadzi mnie do świątyni. Uliczka urywa się nagle i wraz z walącym się tłumem wpada w środek obszernego placu. Jakże łatwo wpaść w jądro wszechświata! No, prawie w jądro – przed bramę wiodącą ku środkowi środka. W głębokich pokłonach przekraczają ją szeregi wiernych o twarzach wymalowanych w kolorowe paski – pielgrzymi, którzy przybyli tu, by oddać cześć Panu Wszechświata – tajemniczemu bóstwu Dżagannath, które w białym kolosie świątynnego zespołu Puri obrało sobie miejsce wieczystej medytacji i jej mocą utrzymuje stąd równowagę stworzenia. Staszek z Jackiem uwijają się z kamerą wokół słonia o podobnym do pątników makijażu pokrywającym potężny łeb. Jakiś pielgrzym przystanął i z politowaniem przygląda się moim towarzyszom – dotarli przed bramę wiodącą do gmachu pana i miast myśli i wzrok skierować ku Niemu, jako ślepcy potykają się o byle słonia, bo pomalowany. Pielgrzym odwraca się, mija bramę i niknie w świątynnych podwórcach. Nie potknie się. Tę samą drogę przebywa od pokoleń. Tę samą, której dla ojców jego i naddziadów strzeże Gadżapati–Radża, dziedziczny kapłan Puri; kapłan i żywe bóstwo zarazem, pod którego przewodem sześć tysięcy kapłanów świątyni dzierży straż wokół Pana Wszechświata – boga Dżagannath, co jest sobą i Kriszną zarazem, a i Wisznu równocześnie, który się był w Krisznę wcielił. Potykam się raz po raz o bogi przeróżne w drodze zwikłanej ku ich Jedyności. Gdyby, jak Staszka uwijającego się z Jackiem wokół wymalowanego słonia, tę moją wspinaczkę zobaczyć mógł pielgrzym, który zniknął za bramą w świątynnych podwórcach, uśmiechnąłby się pewnie z politowaniem po raz drugi. Proste to wszak wszystko – proste jak Wiara. Razu pewnego – czyż jest w tym cokolwiek dziwnego? – bóg Kriszna wybrał się na polowanie. Jak co dzień ruszył na dzień cały, aż po zmierzch, o którym dopiero zwykł z łowów powracać. Tego dnia nie powrócił jednak – pewien myśliwy wypuścił był za zwierzem strzałę tak niecelnie, że w boskie ugodziła ciało i Kriszna legł martwy pod drzewem. Wiele razy powracał Surja na niebiosa, przez wiele dni słał słoneczne promienie w dżunglę, by rozbić jej mrok i ułatwić komu trafienie na zwłoki Kriszny. Aż i trafili – nie na zwłoki już jednak, na ledwie kupkę kości pod drzewem trafili bogobojni. Jedną po drugiej, aż po ostatnią, po najmniejszą, złożyli kości boże w drewnianą skrzynię i ponieśli ją przed oblicze króla Indradjumny. Padł król na kolana i wzniósł błagalne modły do boga Wisznu. I słusznie uczynił, komuż bowiem jeśli nie Wisznu właśnie, którego Kriszna jest jednym z wcieleń, bliższa mogła być sprawa obrócenia boskich popiołów w ciało. Polecił przeto Wisznu, by wykonano posąg, który stanie się bogiem o imieniu Dżagannath, a w jego wnętrzu złożono kości Kriszny. Któż jednak zdoła – biadał bogobojny król Indradjumna – kto zdoła boga z drewna wyciosać? A któż – odparł Wisznu – jeśli nie architekt bogów, mistrz Wiśwakarman. I mistrz zgodził się, jeden tylko postawił warunek – aby się nikt nie ważył przeszkadzać mu do chwili, gdy dzieło ukończy. Czekał więc Indradjumna cierpliwie tydzień, czekał dni dziesięć, dwanaście. Na koniec wiedziony ciekawością jął krążyć w pobliżu pracowni mistrza. Aż dnia piętnastego nie zdzierżył – przez chwilę choć, przez ułamek chwili rzucić okiem na stan prac. Wielce oburzył się Wiśwakarman, porzuca rozpoczętą, ledwie obrobioną rzeźbę. Siadł Indradjumna przed z gruba ciosanym, sękatym a niezgrabnym posągiem, który miał być bogiem. Siadł i zapłakał. Aż ulitował się nad jego rozpaczą bóg Brahma – sam dodał koślawemu posągowi Dżagannatha oczy i tchnął duszę w sękaty pień. Niechaj – rzekł Brahma – koślawy, niechaj grubo zostanie ciosany, jako rzecz w niecierpliwości spełniona, ja zasię uczynię go sławnym i niechaj mu to za podłą postać będzie nagrodą. Tak też się stało. Rzeźba Dżagannatha z Puri – a wraz z nią z tego samego drewnianego pnia poczęte rzeźby siostry jego i siakti zarazem, Subhadry, i brata jego, Balabhadry – choć proste a grubaśne jak marzenia dawnych czcicieli tej Trójcy, ściągają pielgrzymów z całego subkontynentu. Ściągają w nadziei na łaskę. Nadziei prostej jak Wiara. Krążymy z kamerą wokół świątynnych murów. Nie nam poganom przestąpić bramę, nie nam deptać świątynne podwórce. Acz i oni, pątnicy o wymalowanych twarzach, nie dotrą do jądra –– do osi osi. Do głównej świątyni w ogóle nie ma wejścia – tu wstępuje jedynie bóg. A ty się cofnij, profanie. Może czas jeszcze, i dla mnie czas może cofnąć się przed świętokradczą włóczęgą? Późno już. Staszek przykleił się do posągów i kończy właśnie pierwszą rolkę taśmy. Prowadź Ganesz... PS. W kflikuckim konsulacie dorwałem się do naszej prasy. Okazuje się, że podczas mojej nieobecności wyszło parę książek: wreszcie pełne tłumaczenie „Społecznej historii sztuki i literatury” Hausera, Appia w serii Teorii Współczesnego Teatru, nowy Almanach Sceny i II tom „Wprowadzenia do nauki o teatrze”. Kup, Marysienko, te książki koniecznie. Jeszcze raz całuję A Hotelowy portier podaje mi kartkę. Jest! Wiadomość od radży. Jutro świtem ruszamy do Kaniki! – Potomek rodu, który dźwiga na plecach dziewięć stuleci, ma zaszczyt czekać na nas z noworocznym obiadem. Prawda – dziś mamy przecież wieczór sylwestrowy. Jak kamień spadam do łóżka. Czyż tak właśnie wygląda kres? Letarg... Bierne pochrapywanie w uciszających wszystko osypiskach. – Radża nie wstał jeszcze. Bardzo późno poszedł wczoraj do swoich pokoi. Dziś Nowy Rok – sługa dodaje usprawiedliwiająco i gnie się w kolejnym pokłonie. – Jego Książęca Mość prosił, aby się panowie rozgościli i wypoczęli po przeprawie. Istotnie, droga była dosyć nużąca. Zwłaszcza to oczekiwanie w porannym słońcu na opadnięcie wody w rzece, by można się przedostać łodzią na drugi brzeg – do udzielnych terenów odciętych od lądu deltą, do Kaniki. I potem jeszcze te konwulsje książęcego jeepa na spękanej wiejskiej drodze... Chłód pałacowego westybulu zdaje się odgradzać od wszystkiego, co dalsze, odsuwa przybysza w inny wymiar, wydłuża odległość od hinduskiego przedpołudnia, które drga rozognionym powietrzem w głębi podwórca za kamiennym łukiem frontowych drzwi; oddziela od realności, jak oddziela od niej wszystko tutaj – po wewnętrznej stronie drzwi. Jakże umęczonym nogom i siedzeniu sprzyja ów letarg cienistego wnętrza, jego pogodzenie z powolną, acz nieuchronną agonią. A więc i marmury murszeją? Może nieco wolniej niż reszta, lecz tu i ówdzie na ich polerowanych płaszczyznach, wskroś ścian, pod sufity pnie się ledwie na razie zauważalna pajęczyna spękań. Runą kiedyś niezawodnie, by osłonić już dzisiaj wstydliwą, ostateczną ruinę osypującej się dawnej świetności. Klepsydra... Westybul niby, a jakbyś naraz wstąpił do wnętrza potężnej klepsydry. Właśnie kończy odmierzać swój czas. Bezgłośnie, niemal niezauważalnie. Cierpliwie – ze spokojną pewnością rychłej wygranej. Tynk mikroskopijnymi drobinami osypuje się z okalających sufit gzymsów. Delikatnie pokrywa obicie kanapy, godną siwiznę przydaje uwieszonej nad drzwiami czaszce słonia, wgryza się w rozrzucone na posadzce, wyliniałe tygrysie skóry. Szczególnym, jakby nieco sentymentalnym werniksem okrywa rozwieszone tu i ówdzie w ramkach zbrązowiałe fotografie z dawnych polowań – ośnieża myśliwych, dławi niegdysiejsze trąbki odwrotu. Totalny odwrót – w kres. W rogu hallu wypreparowana skóra z nogi słonia pełna sękatych lasek, kijów do krykieta, włóczni. Opodal, na rogu nosorożca kilka tropikalnych hełmów, których właściciele odeszli pewnie wcześniej jeszcze od ich pałacu. Wielki angielski zegar zacharkotał i z mozołem wybił siedem dychawicznych uderzeń. Patrzę na ręczny zegarek – dochodzi dwunasta. Anglik odsapnął po wysiłku i znów , tyka swój czas, spóźniony jak cały ten dom. – Przed lunchem – sługa, który z równą otoczeniu cierpliwą posągowością zastygł w drzwiach do dalszych pokoi, podchwycił teraz moje spojrzenie na zegarek – przed lunchem w sam raz zdążą się panowie rozgościć. – O.K. Sługa odwrócił się i wolno sunie przez mrok. Z namaszczeniem starego kamerdynera, któremu coraz rzadziej zdarzają się okazje do spełniania zawodowych czynności, prowadzi nas przez jakieś salony, buduary może, pokoje pełne mebli osłoniętych spłowiałymi pokrowcami, na których od lat nikt pewnie nie siadał. Suniemy na poły po omacku. Zaciągnięte rolety wpuszczają do wnętrz ledwie wąskie smugi światła, w których przy każdym kroku poprze- dzającego nas służącego unoszą się całe tumany kurzu. Służący zatrzymał się wreszcie i z głębokim ukłonem otwiera przed nami drzwi. Oczy z wolna przyzwyczajają się do półmroku: pod ścianą wielkie łoża ze stelażami, z których zwisają moskitiery i do złudzenia przypominają zeszłoroczne, podarte i zakurzone pajęczyny, pod oknem flirciarz o wyrafinowanie giętej linii oparcia i na poły wytartej, na poły podziurawionej tapicerce, spod której trawa morska sypie się na podłogę, dalej toaletka z lustrem tak sczerniałym i brudnym, że skłonnym ukryć defekty oblicza choćby i samego Frankensteina. – Cudo! – to Jacek zwiedza przyległą łazienkę. – Coś tam znalazł? – Sam zobacz! Przy osadzonej na stojaku umywalce rozsiadły się imponujących rozmiarów nocniki i drewniany klozet. Unoszę jego pokrywę i zaglądam do przepastnego wnętrza, z którego połyskuje spore ebonitowe naczynie. W końcu liczna służba bez trudu jest w stanie zastąpić jedną rurę kanalizacyjną. – Panowie – Jacek zastyga na środku łazienki w wyszukanym, dwornym ukłonie. – Witam panów w księstwie fin de siecle'u. Staszek rozsiadł się na muszli tronowej i z godnością salonowego galanta odwzajemnia ukłon. Parskamy śmiechem. Stoimy i śmiejemy się pośrodku łazienki prababci, o paręset metrów od dżunglowej głuszy. Stęchłe powietrze sypialni doskwiera coraz bardziej. Otwieram oszklone drzwi, spod których zarosło trawą schodki prowadzą ku pałacowy ogrodom. Istniał ongiś obyczaj, wedle którego każda hinduska rodzina gdzieś w sekretnym punkcie swych posiadłości zakopywała rodowy skarb. Wydobyć go było wolno Jedynie w obliczu nieuchronnie nadciągającej nędzy. Jeżeli ród wymarł, a skarb odkryto, stawał się własnością króla. Zapewnie i książęta Kaniki, jak kazał obyczaj, z pokolenia na pokolenie przekazywali sobie złotą płytkę z planem kryjówki. Lecz może płytka kędyś się zapodziała, bądź wyryty na niej plan okazał się nieścisły? Jak bowiem wytłumaczyć inaczej, że po dziś dzień nie złapano się tej ostatniej złotej deski? Ogrody toną w chwastach i wybujałej po kolana trawie. Ostrożnie schodzę w dół po szczerbatych schodkach. Porosłe zielskiem i gruzem osypujących się tynków wielkie podwórza wewnętrzne pałacu piętrzą się stertami rupieci. Jest coś swoiście urokliwego, coś z klimatu uroczyska w tym ongiś parku czy ogrodzie, przez który przedzieram się ku frontonowi pałacu. Dogorywający park powoli zmienia jakość – buja coraz wyżej w świeżą dzicz. Outsiderski punkt widzenia pozwala dostrzec ową nieco sentymentalną urokliwość miejsca, obcą chyba odczuciom ostatnich władców tych dogasających rozwalisk świetności. Na poły zwalona, krzywa brama niczego nie strzeże ni odgradza. Szczerbi się bezzębna i rozdziawiona, odsłaniając widok na wypełzło resztki trawników przed podjazdem do głównego wejścia rezydencji. Od kiedy przejechali tędy jezdni i bryki z gośćmi ostatnich polowań w książęcych dżunglach, nikt chyba nawet nie usiłował wyrównać stratowanych trawników. Jeszcze parę lat i chwast litościwie pokryje te ślady niechlujstwa czy niemocy. Nie opodal bramy coraz głębiej opada w zielsko szkielet samochodu bez kół i wątpi. Oczodoły reflektorów ślepo gapią się w stronę rezydencji, lecz nikt się stamtąd na ratunek nie pojawia. Nagle uświadamiam sobie, że ta garbata brama jest mi jakoś dziwnie znajoma. Jak gdyby obca w plenerze hinduskiego zapomniska, przeniesiona z jakiejś bardziej swojskiej oddali. Ależ tak! – wszak to wierna kopia bramy Buckingham Pałace... Niczym jego starcze odbicie, memento – przestroga przed zadufaniem i snami o niezniszczalności potęg. Od pola grupka dworskich idzie w stronę pałacu. Właśnie mają przekroczyć buckinghamską kopię, kiedy je- den z robotników zauważył mnie. Krzyknął coś do towarzyszy – cała, przechodząca już przez bramę grupa, cofa się poza ogrodzenie i ustawia kornym szpalerem, Trochę speszony mijam szereg nisko pochylonych głów. Dopiero po chwili słyszę za sobą ciche kroki bosych stóp. A więc pałace walą się prędzej niż wykuty przez ich mieszkańców obyczaj. W ostrym południowym słońcu na krużgankach wzdłuż pałacowego frontonu bielą się trofea dawnych książąt Kaniki. Czerepy słoni, krokodyli, nosorożców, łby .tygrysie o pożółkłych zębiskach przydają rezydencji szczególnego sarkofagowego poloni. Przy paradnych odrzwiach pałacu okazała marmurowa tablica: The Foundation Stone of this palace was laid by The Honble Raja Rajendra Narayan Bhanja Deo on the 9 th day of june in the year 1909 Więc to wówczas... W czerwcowych dniach roku 1909, kiedy książę Kaniki kładł kamień węgielny pod nową rezydencje prześwietnego rodu, w kresowym polskim mieście pewna hoża dziewczyna pęczniała ku zachwytowi jej wąsatego drągala. W parę miesięcy później urodziła się moja matka. Starsza pani – o ileż dziś młodsza od swej monumentalnej hinduskiej rówieśniczki. Tam na północy właśnie pęcznieje Maria. Ciekawe, czy przed paroma miesiącami zaczęto gdzieś stawiać jakiś pałac... – Jego Książęca Mość oczekuje panów – stary sługa pojawił się przede mną tak bezszelestnie, jakby szykował się do rychłej już zapewne roli ducha ruin zamczyska. Rzeczywiście trochę się ten mój przegląd okolicy przeciągnął. Staszek i Jacek niecierpliwie odmierzają szerokość i długość westybulu. Zdaje się, że są po prostu głodni. Poprzedzani przez służącego wstępujemy na szerokie marmurowe schody. Szeregiem ustawione w ściennych wnękach rzeźby kolejno wyłaniają się z cienia i kiedy je tylko mijamy, niczym cały ten dom z powrotem zsuwają się w mrok. U szczytu schodów snop światła rozszerza się coraz bardziej, pustym antyszambrem wychodzimy wprost na rozległy taras. – Spóźniliście się, panowie, z wizytą o jakieś trzydzieści lat. – Rozparty w fotelu staruch w białej szacie zaprasza szerokim gestem. – Siadajcie, siadajcie, zanim się to wszystko do końca rozleci. Otarł pot z czoła i pogalopował. Jego kordialna gadatliwość od razu przełamuje wstępne w podobnych wypadkach skrępowanie. W niezłej musiał terminować szkole salonowego fechtunku ten starzec o opadającym brzuszysku, które rozdyma mu obszerną hinduską szatę. Zerkamy ze Staszkiem po sobie z niekłamanym zdumieniem. Radża Kaniki... Ni śladu w nim wschodniej powściągliwości, ni owej kostycznej wyniosłości postury, którą zwykło się kojarzyć z arystokratyzmem. Zabawne, ale ta twarz potomka azjatyckich feudałów zdaje się wypisz wymaluj przeniesiona z jakiegoś sarmackiego portretu. Nad siwymi wąsiskami piętrzy się kartoflowaty nochal. Okrągła tłusta głowa o podgolonej siwiźnie trzęsie się z lekka, lecz rumieńce i potężne bary świadczą o całkiem jeszcze nieźle zakonserwowanej krzepie. Nie przerywając dyskursu, jakby dla podkreślania kolejnych point, radża raz po raz filuternie ły- pie pokrytym bielmem okiem. Zagłoba, po prostu Zagłoba. Tylko dla jakowegoś fortelu za hinduskiego przebrany księcia. Łypnie, przełknie łyk mleczka kokosowego i wpół zdania, nieoczekiwanie buchnie ogromnym śmiechem. Czasem tylko zamilknie, zdrowym okiem spojrzy z tarasu ku polom, ku rzece, dżungli... Zamyśli się, kiwnie głową, coś tam zamruczy pod nosem. Et, ręką machnie i z nowym uśmiechem sięgnie po szklankę z kokosowym mlekiem. Salendra Narajana Bbanja Deo, książę Kaniki... Znali go, imię szeptali z szacunkiem. Dwieście tysięcy poddanych, w sam raz – my gentlemen – na te czterysta czterdzieści mil kwadratowych, czy – jak wy je tam liczycie – tysiąc dwieście sześćdziesiąt kwadratowych kilometrów, albo – jeśli wolicie – sto trzydzieści tysięcy hektarów. Nie od wczoraj na tych ziemiach stali, nie od wczoraj. Osiemset lat mija nakładem jak naddziad hinduskiego Zagłoby, Bhudja Balo Bhanja – stary grzmotnął dłonią o marmurową balustradę tarasu – tu, w Kanice siedzibę rodu ustanowił. A i on przecie pawiowi spod ogona nie wyskoczył. Od Moyuwbhanja, w VIII wieku ród początek bierze. Tak, tak, trzydziestu ośmiu ma za plecami, Salendra trzydziestym już i dziewiątym w dynastii księciem Kaniki. – Ilu to liczy poczet królów polskich? – Jacek dyskretnie pochylił się do ojca. – Czterdziestu... – Sorry? – książę łypnął zdrowym okiem. – Ach tak, Moyuwbhanj. Że co? Dziwne nazwisko? Moyuwb znaczy paw. Stąd właśnie pawie pióra jako herb rodu pozostały. Śniły się te pióra po nocach Anglikom, ech śniły. Dwa lata w czas kolonizacji trwała regularna wojna, zanim. Kanice przyszło się poddać białym najeźdźcom. Z pełnymi honorami trzymali Anglicy prapradziada w twierdzy. Armaty tymczasem umilkły i łatwiej się było dogadać. A że już nie cesarzowi Mogołów, lecz brytyjskiej koronie przyszło niby to – drwiąco łypnął okiem – służyć? To i lepiej – im dalej tron stoi, tym i cień mniejszy na wasala rzuca. Sześciuset ich było suwerennych książąt na subkontynencie. Po odejściu Anglików trzeba się było dołączyć do Unii Indii. Tylko Haidarabad bronił się czas jakiś, a Kaszmir zgłosił swój akces dopiero pod groźbą pakistańskiego zalewu. I tak to odchodzimy, my gentlemen – dopił mleko kokosowe i ciężko podniósł się z fotela. – Ot, to–to tylko zostało – wskazał ręką w stronę buckinghamskiej bramy – i siedem hektarów gruntu. Ledwie by trzydzieści dziewięć grobów pomieścił. Służący stanął w drzwiach i zamarł w czołobitnym ukłonie. – Lunch stygnie, panowie. Proszę za mną. Dziwaczne, trochę niesamowite wrażenie robi na mnie ten wystawny noworoczny lunch, kiedy tak ze sługusami –w wyszarzałych liberiach za plecami siedzimy wokół stołu pełnego wykwintnych potraw; kiedy starymi angielskimi sztućcami jem langusty w majonezie i popijam winem z kryształowego kielicha – a wokół na wyciągnięcie ręki w kurz osuwają się pałacowe wnętrza. Z sąsiednich sal szklanymi oczyma łakomie wgapiają się w nas wypchane tygrysy i gepardy o zżartej przez mole, butwiejącej sierści. Na inkrustowanym stoliku w kącie poniewiera się kolekcja bransolet, jakie kobiety tych stron zwykły nosić na rękach i nogach; właścicielki precjozów zakończyły swą wędrówkę w żołądkach krokodyli – tylko te srebrne ślady cieni wydobyto z wnętrzności ludo jadów ustrzelonych podczas słynnych ongiś w Kanice polowań. Noworoczny lunch we wnętrzach monumentalnego sarkofagu... Ze ścian jadalni patrzą ku nam postaci z pożółkłych fotografii. Tu ojciec obecnego radży, gubernator generalny Orisy i Biharu, lekko wspiera się dłonią na swym książęcym tronie. Dalej Nehru wraz z naszym gospodarzem zamarł z rakietą w dłoni przy wciąż nie rozegranej partii tenisa. Seria zdjęć myśliwskich i fotografie z przyjęć, w czas których wokół uginających się stołów zasiadały setki gości. Pośrodku sali my czterej wokół langust, bażantów i angielskich sreber, z wianuszkiem schodzonych liberii za oparciami foteli. – Szczęśliwego Nowego Roku – radża unosi kryształowy kielich i wskazuje pękatą butelkę. – Spełnijmy ten toast winem z zakładów mojego syna. Ano rzeczywiście, przedwczoraj ktoś mi w Bhubaneszwarze pokazywał sklep pierworodnego Salendry. Syn radży handluje spirytualiami... – Ali the best... – piję to puste i jakby nieco w tym miejscu niewłaściwe „wszystkiego najlepszego”, a zdaje mi się, jak gdybym dopijał kielich na stypie. Radża z fałd sukni wysupłuje złoty zegarek. – Czas, my gentleman, czas na statek. Za godzinę woda zacznie się podnosić. Odwrót przez pałacowe komnaty. Radża zatrzymał się przed uchylonymi drzwiami. W głębi sali, na wzniesieniu połyskuje z mroku złocony tron jego ojca. Śmieszny symbol nieobecnego dostojeństwa. Za tronem na purpurowym kobiercu wisi wybijana drogimi kamieniami szabla – dar Jerzego V dla księcia Karuki. Obok zdjęcie samolotu, który wdzięczny wasal korony brytyjskiej ofiarował aliantom. U stóp tronu na podłodze poniewiera się w kurzu wystrzępione pawie pióro. Może ostatnie z ogona herbowych pawi rodu... Radża przez chwilę stoi w otwartych drzwiach i bez słowa rusza ku wyjściu. Rozklekotanym jeepem dobijamy do, brzegu rzeki. Grupka bosych wieśniaków pada na kolana i bije czołami o ziemię, na którą radża raczy postawić swą książęcą stopę. Motor prychnął kilkakroć i cała krypa rozdygotała się od przesadnego jak na jej wiek wysiłku. Leniwie sunie ku środkowi rzeki. Na brzegu bieli się potężna postać starca z uniesioną w górę ręką – może ostatnich już gości radża wyprawia na objazd swych byłych włości. Noc. Prawie noc; Już cisza. Silnik stanął. Czekamy na przypływ. Tylko przez gęstniejący mrok po rzece biegną monotonne nawoływania rybaków. Wieczorna wilgoć tuli się do pokładu, zwilża mi włosy, miesza się z wąską strużką potu na policzku. Od dziobu nieśmiało podchodzi do mnie jeden z tragarzy. Przykucnął. Chwilę grzebie w strzępach bluzy. Wyjmuje jakiś zwitek i niepewnym gestem wyciąga ku mnie rękę z czymś, co nieudolnie naśladuje papierosa – zwinięty i owiązany nitką liść z paroma kruszynami tytoniu wewnątrz. Ostry, cuchnący stęchlizną dym drapie w gardle. Uśmiecham się. Tragarz kłania się kilka razy, jakby chciał podziękować za moją zgodę na nawiązanie kontaktu i bez słowa, równie nieśmiało jak podszedł, wycofuje się na rufę. Paru służących krząta się tam przy pichceniu kolacji. Jeden z nich przysiadł na podłodze i pracowicie, kamieniem o kamień rozciera jakieś kłącza, które kucharz wrzuca do dymiącego sagana. Czerwonawe smugi ognia pełzają po jego chudej twarzy, gonią się w kilkudniowym siwym zaroście. Kucharz raz po raz zanurza w saganie drewnianą chochlę i wówczas kłąb pary na moment przysłania jego twarz. Ale refleksy ogniska już znowu wracają na siwe policzki. Niesamowicie, na poły baśniowo wygląda ten pochylony nad paleniskiem pałacowy kucharz – czarownik o ruchliwych krwawych plamach na twarzy, warzący coś bulgotliwego w buchającym dymem saganie na środku rzeki, która pełznie przez nocną dżunglę. Któryś z pomocników nabrał właśnie zza burty wiadrem brudnej, mętnej wody i myje w niej naczynia. Tak odświeżone, szklankę po szklance układa na drewnianej tacy i najspokojniej wlewa w nie przegotowaną wodę do picia, specjalnie w tym celu zabraną z pałacu. W końcu to przecież wodę a nie szklanki każą gotować przed użyciem ci dziwaczni Europejczycy, obłąkani strachem przed amebami. Służący z tacą w ręce niknie w nadbudówce. Po chwili pojawia się w jej przeciwległych drzwiach. – Podano do stołu. Łukowa lampa przywieszona u sufitu na moment przyprawia o ślepotę. Zgięty w pas czarownik w mgnieniu oka z kucharza przeistoczył się w kelnera. Obciąga swój uniwersalny uniform – wyszmelcowaną marynarkę ze stojącym lokajskim kołnierzykiem; używał jej przy gotowaniu, teraz w niej podaje do stołu, pewnie za chwilę, kiedy ułoży się na pokładzie do snu, uniform przemieni się w pidżamę. Tymczasem złożył talerze po przystawkach, usunął wazę z zupą. Nakłada mi porcję krabów w białym kleistym sosie. Przez uchylone drzwi widać na rufie cienie służących; zasiedli wokół paleniska i posilają się nie dojedzonymi przez nas resztkami. Kelner serwuje Jackowi repetę krabów. Cień łukowej lampy kołysze się łagodnie. Pośrodku rzeki, pośrodku dżungli, nad zastawą ze starych angielskich fajansów, nad nami otoczonymi milczącą służbą gotową na każde skinienie. Nad stołem i srebrnymi sztućcami. Kołysze się pośrodku rzeki oczekującej nocnego przypływu. W kabinie, przy porcelanowej umywalni czeka kubek i wiadro z wodą. – Polej – Jacek nabrał wody i chlusnął z kubka na ręce. Jakby mi z palców strzeliły race... Chlusnął jeszcze raz. I znów myję ręce w iskrach... W mroku kabiny uwija się we wiadrze rój jakichś świecących rzecznych pierwotniaków. Fala szarpnęła statkiem. Zmąciła taflę – aż po dno pełnego iskier wiadra... Wychodzę na pokład. Przy burcie Staszek gapi się w rozgwieżdżone niebo. Podnoszę z pokładu kamień – skądże się on tu wziął? – i ciskam go daleko w wodę. Zaiskrzyło jak w kuźni. Rój iskier z rzeki odbija się w niebie... Milczymy. Chwilę. Chwile, w których człowiek niespodziewanie odgrzebuje potencję dzieciństwa; chwile, w których rozluźnia się schemat, stereotyp myśli i powraca dziecięca swoboda widzenia świata... Kładę się na pokładzie i między szczeblami burty wyciągam ręce w dół. Ostrożnie zanurzam dłonie w rzece i... myję ręce w gwiazdach. Staszek stoi obok i milczy. Milczymy. Gdybym się trochę nie wstydził, pewnie powiedziałbym: – Patrz, myję ręce w gwiazdach. A on by odpowiedział: – Może to nie rzeka, lecz Droga Mleczna? Maja... – Ganges wypływa ze stopy Wisznu, opływa niebo jako Droga Mleczna i na koniec z kędziorów Sziwy spływa rzekami na ziemię... – I krąg się zamyka – dodałby Staszek. A ja znowu: – Więc patrz, myję ręce w gwiazdach. Maja. Ale my milczymy. Milczymy myjąc dłonie w Drodze Mlecznej. Milczymy sięgając rękoma gwiazd. Krypa jak w maśle cumuje z bulgotem w nadbrzeżnej glinie, która wylazła z wody wraz z nowym odpływem. Ostrożnie przełazimy do czółna, które natychmiast niebezpiecznie klęśnie w błocku. Ubabrani nadzy tragarze brną po kolana w tej cuchnącej galarecie. Czółno klaszcze po rozkisłym dnie, centymetr po centymetrze posuwa się ku brzegowi. Ryby labiryntowe skaczą na wszystkie strony i w popłochu rzucają się na dolne gałązki przybrzeżnych drzew. Statyw – uwaga! – kamera, torba zapasowych taśm, jeszcze te aparaty – ostrożnie! – na koniec i my znajdujemy się na twardym gruncie. Tragarze ustawili się w kolumnę. Czarownik, bynajmniej nie zmieniając uniformu kucharza i kelnera, przeistoczył się w przewodnika. Ruszamy w dżunglę. Poprzez zielone oszańcowania lian i zwalonych pni ku The Secret Castle – dawnej dżunglowej rezydencji radżów Kaniki, zanim jeszcze na dobrą sprawę przestali nimi być. – Brawo. Ani chybi trafisz na Apsarasę. – Uspokój się, potrzymaj lepiej kamerę – Staszkowi dobry omen wyraźnie nie sprawił przyjemności. Z obrzydzeniem wyciera policzek ofajdany przez przelatującego ptaka. Jakoś nie wierzy hinduskiemu pewnikowi, iż taki drobny incydent nieomylnie przynosi szczęście, pod tym jedynie warunkiem, by łajno ostrożnie zdjąć bez dotykania go rękami i natychmiast obmyć się wodą. – To przepiórka – dojrzał wreszcie ukrytego w koronie drzewa złośliwca. – Wykluczone. – A to dlaczego? – Staszek dał się nabrać ha moje powątpiewania. – Patrz, jak cię ofajdała. A każdy Hindus ci powie, że przepiórka żywi się wyłącznie promieniami księżyca. – Wymyśliłeś. – Ze wstrętem odrzucił bezużyteczną już chustkę do nosa i ruszył przodem. Żebym to potrafił wymyślić... I po co zresztą, skoro oni z powodzeniem zrobili to już w czasie ostatnich tysiącleci. Jak gdyby im brakowało rzeczywistej barwności tego świata, przydali jego elementom znaczenia i właściwości innego wymiaru, znamiona... Znamiona czego? – Wyobraźni? Tęsknoty? Za czym tęsknoty? Stado małp runęło z wrzaskiem przez przesiekę i tylko chwilę jeszcze ruch po nich pozostał na liściastej tapecie zielonej ściany. Motyle zatrzymały się cierpliwie w powietrzu, póki rozedrgane kwiaty nie ostygły z powrotem w bezruch. Gdzieś w głębi kukułka zakukała i umilkła – wystarczy parę jej dźwięków, by wzbudzić miłosne pragnienie. Wypróbowana powiernica kochanków, papuga, odskrzeczała kukułce w głusz, że czuwa. I znów cicho, tylko równomierny oddech tragarzy i sucho trzaskające pod ich stopami poszycie dżungli. Apsarasy poruszają się bezszelestnie – kto wie, może krążą o krok, na wyciągnięcie ręki kryją się może w zaroślach pobliskich mokradeł. Kto widział choć raz wodną nimfę, nigdy już nie zapomni piękna Apsarasy. I nikomu go nie opisze – bo piękno Apsarasy jest niewyrażalne. Zniewala do miłości, której niczym już i nigdy nie przepędzisz. A choć zwiewne i ulotne jak ich rodzicielka Tęsknota, jakże łatwe są nimfy do pochwycenia – wystarczy zaskoczyć Apsarasę, kiedy w rzece zażywa kąpieli i zabrać jej porzucone na brzegu szaty. Pozostanie wówczas przy tobie, na twą zdana łaskę i wierna jak Marzenie o miłości. Idziemy wąską groblą. Po obu stronach przez zieleń prześwituje zieleń. Zarośla nurzają się w wodzie, a zzieleniała woda – zda się – wślizguje się po nich i rozlewa w zieloności listowia. Nie opodal poderwało się stadko dzikich kaczek i ze świstem przecięło prześwit nieba wśród drzew. Któryś z tragarzy skłonił głowę – jako się i godzi uczynić przed stadkiem podróżujących na księżyc dusz. Z wolna przesieka poszerza się. Widać zbliżamy się do zagubionej rezydencji. Chyba raczej do miejsca, w którym ongiś wznosił się były zamek byłych możnowładców. Dzika dżunglowa kura z łopotem skrzydeł przeskoczyła ścieżkę. Krąg jakby się zamknął – z tego to dzikiego ptactwa tych właśnie rejonów świata wywodzi się wszak hodowla drobiu, którą rozpoczęto nie gdzie indziej jak właśnie w prehistorycznych Indiach. Gdakały zapewne kokoszę i na zamkowych podwórcach dżungłowego Secret Castle radżów Kaniki. Ale czas obrócił się i po zamykającym się znów kole kokoszę powróciły w świat protoplastek – między dzikie kury, z których jedna czmychnęła mi właśnie spod nóg. Pierścień dżungli opasujący miejsce dawnych podwórców pęka – coraz więcej młodych palm występuje ze zwartego szeregu i krok za krokiem zagarnia ziemię niczyją. The Secret Castle coraz głębiej opada w dyskretne, ujednolicające wszystko poszycie. Tutaj to władcy Kaniki kryli się w czas wojny z Anglikami. Resztki kamiennej świątynki, stupa ze zwalonym szczytem, po spękanych ścianach grobowca pełzną orchidee. Dżungla podchodzi coraz bliżej. Nie czas żałować... Orchidee kwitną... A zdało się z końcem wieku XVIII, że gruz tylko i spękane zostaną grobowce. Na wcześniej nie znaną światu skalę cywilizacja Indii w proch sypała się w orgii i dosycie. Aż Anioł zstąpił do Babilonu... Aż Biała Śmierć – Anglia – w krwi hinduskiej obmyła hinduski świat do nowego porodu. Do porodu z buntu. Dla Anglików hinduizm i mahometanizm były systemami na równi pogańskimi. I oto po pięciu stuleciach supremacji islamu w Cesarstwie Mogoła, hinduizm stał się z nim nagle równorzędny. Na równi z islamem nienawistna najeźdźcy, wreszcie więc równa z półksiężycem, kolejną młodość przeżywać zaczęła filozofia wedyjska. Do połowy XIX wieku Anglia opanowuje cały subkontynent. W odporze odradza się narodowa świadomość Hindusów – nie odradza: rodzi się w nowożytnym kształcie zachodnioeu- ropejskim. Nie myśli o tym zapewne stary radża Kaniki, kiedy w wędrówce po murszejącym pałacu zatrzymuje się przed złoconą szablą ofiarowaną jego ojcu przez brytyjskiego suwerena. I też nie troską o jedność narodową jego poddanych kierowali się Anglicy, kiedy kupowali sobie hinduską/arystokrację fałszywą monetą pustych tytułów. Jakże zapewn e dumni z monarszej łaski wchodzili na pokoje Kaniki nowo upieczeni Farzandichas–idaulat– i–Engeiszia – Umiłowany Syn Imperium Brytyjskiego, Indir Mahender –Najwyższy z Panów, czy inny Sipar–i–Saltanat – Tarcza Imperium. Chytre błyskotki. A w ich cieniu język, kultura, mentalność. I bumerang trafia niespodziewanie w dawców łaskawości – Anglia opanowuje całe Indie. I cóż za paradoks! – rządy Anglików dokonują tego, co na całe stulecia przed Chrystusem postulowały Święte Księgi Hindusów, a czego nie udało się osiągnąć największym – Asioce ni Akbarowi: jednoczą Indie. Urzeczywistniają postulat Świętych Ksiąg. Jest rok 1876. Królowa Wiktoria przyjmuje tytuł cesarzowej Indii. Królowa starej wyspy, purytańska żona Alberta spadkobierczynią mahometańskich Mogołów... W języku egzotycznych Anglików pogrobowcy cesarstwa bez trudu porozumiewają się teraz z sobą na wszystkich krańcach subkontynentu. Językiem Szekspira stujęzyczni wyznawcy Wisznu cementują narodową jedność. Tworzą jednolitą w całym kraju inteligencję, której nie dzielą już językowe bariery, a która posiada natomiast znajomość kultury Zachodu i umiejętność wymiany myśli z coraz bliższą Europą. Nie raz my Europejczycy podbijając i gwałcąc obce normy, naszym językiem wiązaliśmy nie nasze kultury. Słysząc znajomą mowę, uwierzyliśmy w europocentryzm, w nadrzędność naszej wizji świata. Naiwni... Historycy lubią liczby. Niechaj będzie: 15 sierpnia 1947. Pierwsze od czasu Mogołów – na ileż większym niż za nich terytorium – niepodległe ogólnoindyjskie państwo. Cementował je język tych, którym w dniu tym przyszło powrócić na niepozorną atlantycką wysepkę. Stary radża Kaniki odwiedził ją kiedyś. Nie przypadła mu do gustu jesienna mgła. Woli ten spękany grobowiec przodków oblany słońcem pośrodku zacieśniającego się pierścienia dżungli. Z grobowca wygląda zielony pęd orchidei. Rano bliskość oceanu czuć już całkiem wyraźnie. W smaku powietrza, we wietrze świeżym naraz, zmiatającym z rzeki mdły zapach mułu. W takt rytmicznych drgawek silnika naszą krypa sunie wzdłuż brzegu. Zbyt blisko. Spłoszony krokodyl niechętnie opuścił nagrzany słońcem piasek i z pluskiem runął w wodę. Jakaś wioska rybacka przesuwa się z wolna mimo. Kurne chaty kurczą się w skąpym, cieniu bananowców. Chłopi ospale zbierają słomę, suszą ryby na wyłożonych gliną podwórkach, paru kosi zboże na niewielkim poletku, akurat opodal zatkniętej na patyk krowiej czaszki, która dniem i nocą chroni poletko przed złymi duchami. Chłopcy przycupnęli na brzegu i łapią ryby podbierakami. Na znak kucharza sternik zmienił kurs i cumujemy opodal małych rybaków. Z chaty wyjrzał stary zgarbiony chłop. Cofnął się natychmiast. Nie, znowu wygląda. Nie wygląda – wychodzi z chaty i niosąc coś w ręku nieśmiało zbliża się do naszego stateczku. Po krótkich pertraktacjach kucharz wpuszcza mężczyznę na pokład. Wieśniak trzyma w rękach wieniec z kilku kwiatów zrobionych z bambusa i kolorowych papierków. Robi krok w moją stronę i zatrzymuje się wyraźnie speszony. Wreszcie podaje kwiaty jednemu z tragarzy i kiedy ten przekazuje mi nieoczekiwany dar, wieśniak gestem hinduskiego pozdrowienia składa ręce niczym do modlitwy i cały w poddańczych ukłonach tyłem wycofuje się z pokładu. Maszyna ruszyła. Kosz świeżo kupionych ryb wędruje na rufę. Trzymam w ręce bambusowe kwiaty i kiwam nimi w stronę oddalającego się brzegu. Wieśniak stoi tam nadal z dłońmi złożonymi w geście pozdrowienia. Nic z tego wszystkiego nie rozumiem. I nawet nie usiłuję sobie tłumaczyć – ni nadzieją na parę paisów, bo przecież człeczyna umknął z pokładu, zanim zdążyłem zrobić jakikolwiek ruch, ni wszczepianą przez pokolenia pokorą wobec suwerenów, bo i jakimże ja mogę być dla tego wieśniaka, ni... Jakąż w ogóle My Wspaniali Europejczycy możemy żywić nadzieję na pojęcie tego świata odleglejszego niż dzielące nas odeń tysiące kilometrów? I czy gest czyjejś serdeczności koniecznie trzeba rozumieć... Płynnym slalomem zagłębiamy się w coraz węższe i węższe odnogi delty. Nagle przeraźliwy skrzyp krypy, suchy trzask, harkot kilu szorującego o dno i jakimś cudem wyszarpujemy się z mielizny w rozległą gardziel rzecznego ujścia. Ocean coraz bliżej. Tuż– tuż. Kładzie się już na policzkach lepkim, słonawym nalotem. .Stąpasz po marmurach, a idziesz, brniesz po kostki, jakby to był zwykły nadbrzeżny piach. Szeroka sfałdowana płaszczyzna w oddali łagodnie opada w błękitną fałdzi stość oceanu. Plaża marmurowa... W słońcu szklą się czarne, połyskliwe smugi marmurowego pyłu Tną żółty piach w gigantyczną mozaikę. Stąpasz po piachu, a jakbyś po kostki brodził w marmurach. Pejzaż niesamowity, i choć w zenitalnym słońcu, od brzegu po brzeg – jak gdyby nocny. Od mokrego pasa posadzki lizanej długą oceaniczną falą, aż po przeciwległy – po brzeg nieba opierający się na potężnych wydmach. Pośrodku falistej, spękanej marmurowymi pasmami plaży, pokraczna kolumnada – gołe kikuty umarłych drzew ugrzęzły w piasku. I tylko wrony na nich przysiadły i kraczą. Wolno schodzę nad ocean. Woda wokół bosych stóp żłobi obłe wgłębienia. Zimna, przenikająca dreszczem woda. Ocean Indyjski. A przecież to ta sama woda, w którą schodziłem z peruwiańskiego wybrzeża; ta sama – tylko trochę dalej – w której nurkowaliśmy wtedy z Marią pod Bejrutem; w tej wodzie rozciąłem sobie stopę na norweskich fiordach; ta sama woda, która w nagłym przypływie o mało nie porwała mnie u południowych wybrzeży Anglii. Wielka Woda po prostu. Z ledwie słyszalnym grzechotem umykają po piasku małe czerwone kraby. Całe ich chmary chyboczą się na długich szczypcowych nóżkach, i, byle prędzej, chrzęszczą ku Wielkiej Wodzie. Forsują bród mego rozwalonego na piachu cienia i dają nura. Czerwień rozlewa się pod zielonkawą falą. Podobnie niezgrabnie i ja dodreptałem tutaj. Czerwone szczudłaki dały nura dalej. I głębiej. Poza mój kres. Poza krechę tej samej, wciąż też samej Wielkiej Wody. Zmieniły wymiar. Tyle. Tylko tyle. Rozmaitość... Wielość... Bogactwo... Maja. Ta sama, wciąż ta sama Wielka Woda. Opływa teraz moje schodzono stopy, które od tak dawna kręcą się w kółko w pozornej gonitwie. Coraz głębsze dołki żłobi wokół mych bosych palców. I szumi, łagodnie, cicho, jakby z prośbą – zaprzestań, to maja... Pochylam się i obmywam twarz. Jest teraz słona i mokra. Jak twarz Marii, która może właśnie teraz wybrała się na zimowy spacer i stoi spęczniała gdzieś tam nad północnym brzegiem. Na tym tu jej brzegu nie rodzili się wielcy żeglarze. Nie za horyzontami szukali poznania. To europejska właściwość. I europejskie złudzenie. Liann Ć'hi–czhao, wielki chiński ideolog obozu reform, pisał u progu naszego stulecia: „Ludzie są podobni wędrowcowi na pustyni, który utracił kierunek. Widząc z oddali swój wielki czarny cień na ziemi, usiłuje dojść do jego końca, sądząc, że wyznaczy mu kierunek. Skąd może wiedzieć, iż gdyby nagle go osiągnął, cień musiałby zniknąć? Są więc zupełnie bezradni. Co jest owym cieniem? To jest Pani Nauka. Europejczycy śnili wielki sen o wszechpotędze nauki. Teraz mówią o jej bankructwie. Jest to punkt zwrotny w przemianach współczesnej myśli”. A może jest to jedynie zmiana punktu, zmiana kierunku, w jakim cień pada na pustynię o zachodzie? A kiedy zajdzie słońce – i cień rozpłynie się w ciemności... Wówczas wymyślimy kolejną baśń. Ot, choćby tę: W złotym to było wieku, kiedy tytani i boginie zebrali się i zgodnie postanowili ubić okalający ziemię ocean mleka, by wydobyć zeń Napój Nieśmiertelności – Amritę. Jako bijaka użyli górę Mandarę, którą przywiązali do Wasuki, króla węży. Ten w bezsilnej wściekłości plunął straszliwą trucizną, ale na szczęście zdążył ów jad połknąć Sziwa, aż mu gardło pośmiało i zyskał przydomek Sinogardłego. Lecz plan został uratowany. Po tysiącu lat ubijania z oceanu wyłonił się Amrita, a wraz z nim wyszło na ląd sześćset milionów nimf i koń Uczczaihśrawas, zaś u brzegu zabłysnął cudowny klejnot Kaustubha. ...Nie, żadnej bajki nie wymyślimy. To specjalność Wschodu. I Południa. Specjalność miejsca i tej pory dnia, o której cień jest najkrótszy i Jasność oblewa Tajemnicę. „Z punktu widzenia zaspokajania potrzeb duchowych– mówi Liann C'hi–czhao – Wschód, Chiny i Indie, o ileż są lepsze od Zachodu. Nauki Wschodu za swój punkt wyjścia mają ducha, zaś nauki Zachodu – materię”. Zdrada rozumu, który zdradził samego siebie... Materia punktem wyjścia. Punktem wyjścia Maja, ów pozór rozmaitości, zewnętrzna szata cielesnych form Istoty... Indianie siedzą w kucki, coraz ciaśniej i ciaśniej w dławionej pętlą szos dżungli. „Ludzie Wschodu – mówi Marylu Payne, pracownica Zarządu Stowarzyszenia do Spraw Indian – kontemplowali przyrodę, biali podbijali ją, Indianie żyją w przyrodzie”. Autostrady powinny być przestronne, o precyzyjnie profilowanych łukach, by pędzący nimi zdobywcy nie wypadli przypadkiem na pobocze. By nie zaryli zębami w tłustą, czarną ziemię. To by ich mogło przyprawić o wymioty. Czciciele namacalności; od dawna mocno reagują na zapachy i barwy. Kolor skóry i woń potu Murzyna daje dostateczny powód do pogardy. A Murzyn gardzi okrutniej – bo celniej. Gardzi brakiem w naszym myśleniu miejsca na niedopowiedzenie, na Tajemnicę i Domysł, gardzi upartą chęcią segregacji wszystkiego, precyzją i sztucznością określeń. Gardzi kultem owej wiedzy zinwentaryzowanej i pewnej po najdrobniejsze detale. Mentalnością, w której nawet Boga określamy do końca i w szczegółach. Arab wolno pyka nargilę i nie pyta –kiedy wypali ją do dna. Uśmiecha się do Hindusa i obaj milcząco trwają w pobłażliwości dla spoconego białego szybkobiegacza. I tak już bezlitośnie pokarał go jego własny Bóg. Pokarał go pojęciem czasu. Linearnym pojęciem czasu, który nieodwracalny podąża ku finalnemu. Pokarał i zwichnął. Nauczył strachu przed czasem – przed niepowracalnym. Zmusił do zaprzepaszczenia wartości, których ni zmierzyć, ni zważyć się nie da. Europejczyk gna, wyprzedza czas i zabija go, tratuje w pogoni. Hindus spokojnie pyka nargilę. Jego czas jest koncentryczny. Wielkim kołem powróci doń w kręgu przeistoczeń. Zabójca czasu, samobójca – Europejczyk w popłochu tratuje kontemplację i Tajemnicę. Zlekceważył mądrość dawnych lewantyńczyków, którzy dziecku nadawali znane tylko rodzicom, Tajemne imię, zaś przed światem zwali je imieniem pozornym, aby nikt dopaść nie mógł Istoty bezbronnego, by nikt nie zakradł się do Prawdy o nim. Zdyszany Europejczyk uznać może to tylko, co zrozumieć jest w stanie szybko i dokładnie, co może poznać w całości i nazwać – więc zabić. Zabić, minąć, pognać dalej. Za cieniem – w pustynię. Patrzą na nas zgodnie nad Limpopo, Amazonką, nad Missisipi i Gangesem. Patrzą zgodni, choć nigdy nie uzgadniali spostrzeżeń... Marmurowy piach chrzęści mi pod stopami. Długość brzegu Indii: 7 tysięcy kilometrów; powierzchnia: 4,4 mln km2; ludność: 600 milionów, około roku 2000 wyniesie równo 800 min; w tropiku roczna różnica temperatur: 2°C. Jakże dokładnie poznaliśmy ten świat... Czyż jest to ten sam świat? Ten, o którym mówią Święte Księgi Hindusów? Siedem ułożonych koncentrycznie, pierścieniowatych kontynentów. Przedzielają je morza rozmaite – słone, mleczne, znów słone. Oddzielają, a przecież wiążą w całość – Saptadwipa. W samym jej centrum tkwi kontynent ludzi – Dżamburodwipa – Wyspa Jabłoni Różanych. A pępkiem jej, pniem pnia jest kraina na południe od Himalajów – Indie. Reszta jest niejasna, nieostra. Niegodna wysilenia wzroku. Długi cień przecina pustynię. Fatamorgana? Po której stronie cienia? Na jednej z hinduistycznych świątyń kamienny Jama, bóg śmierci, trwa w podróżnym stroju europejskich żeglarzy. Kiedy dotarli tu z Krainy Śmierci, kiedy przez słone morze przybyli z Zachodu, pień pnia zaczął się walić. Aż runął i przygniótł integralność świata Wyspy Jabłoni Różanych. A może zaczęło się to już wcześniej. Historycy utrzymują, że celem pierwszych wypraw z Wyspy Jabłoni Różanych była pogoń za piratami pustoszącymi indyjskie wybrzeża. Wypraw dalekich pod sztandarami filozofii buddyjskiej aż po miejsca, w których wkrótce miał się narodzić Jezus, po greckie państwa Azji, po Jawę, Sumatrę, Borneo, po Chiny i wyspy Pacyfiku. Za korsarzami? A może legenda skuteczniej dotyka dna Tajemnej Prawdy? To pod wodzą szatańskiego Rawany, władcy Sri Lanki, wyruszały ku wybrzeżom indyjskim tabuny demonów zwanych raksasami. Lud w trwodze błagał o pomoc potężnego Agastię. Ulitował się pan nad śmiertelnymi. Odkrył, że raksasy zamieszkują dno morza, niedosiężne pod wzburzoną topielą. Wyssał więc Agastia wodę oceanu aż po dno i umożliwił ludowi wtargnięcie do jądra niebezpieczeństwa. Wrychle królestwo demonów zamieniło się w podwodny grobowiec. Do dziś dnia czczą przeto Agastię jako patrona żeglarzy; po daleką Japonię i Indonezję oddają mu słuszny hołd w spokojne morskie noce, których nie zakłóca wycie demonów. Czczą pana, który nauczył ich żeglugi. A czy nie był to przypadkiem pozorny tylko akt łaski? Czyż nie wówczas już zaczęło się powolne murszenie pnia? – Śmierć przez rozproszenie. I czy biali wysłannicy królestwa Jamy nie zdążyli dopiero na stypę, na zmierzch długiego hinduskiego dnia, kiedy już prześnił się sen? Bo może właśnie od tego pełnego blasku snu rozpoczął się marsz ku zachodowi świetności, póki nie zmienił się on w pochód żałobny za coraz bliższą trumną własnej cywilizacji, tak ongiś bezpiecznej na Wyspie Jabłoni Różanych, skrytej za pierścieniami mlecznych i słonych mórz. Marsz w krainy mgły i niepewności. W krainy inności po prostu. A zdawał się to być wszak sen promienny – sen o sile potędze i nadziei. Spisał go potem ktoś, nieświadom, że epitafium spisuje: „Żył kiedyś mężczyzna Hoeun–Tien, zwany też Kaundinja, z kraju Ci, któremu zdarzył się sen. A śniło się mu, że sam bóg wręczył mu łuk, kazał wsiąść na dżonkę i ruszyć w morze. Rankiem Hoeun–Tien przebudził się, poszedł do świątyni boga i znalazł w niej łuk. Wsiadł na dżonkę i popłynął. A fala niosła go ku brzegowi królestwa Funan, które później nazwano Kambodżą. Władcą tego kraju była kobieta imieniem Lieu–je. Królowa zobaczyła dżonkę i wyprowadziła swe wojska, by stawiły opór. Ale PIoeun –Tien podniósł łuk i wypuścił strzałę. Strzała z niesłychaną siłą przebiła bok łodzi i ugodziła jednego z żołnierzy. Wówczas Lieu–je ogarnął strach i poddała się. Hoeun–Tien ożenił się z nią”. I nic by w tym wszystkim nie było szczególnie godnego uwagi, nic poza niezbyt wiarygodnym dokumentem dla historyka dokopującego się gdzieś u progu naszej ery początków kcionizowania przez Indie półwyspu Indochińskiego, czyli Indii Dalekich, dla historyka śledzącego początki formowania się do dziś aktualnej bariery wytyczającej granicę między kręgiem chińskiej i hinduskiej kultury, nic poza śladem tych małych indochińskich państewek, które chroniły Indie przed stałą inwazją Chin aż po czas zmierzchu Wyspy Jabłoni Różanych, kiedy więdnąć poczęły one w cieniu brytyjskiej korony. Nic, gdyby... Gdyby nie ostatnie słowa dokumentu: „...Hoeun–Tien ożenił się z nią. Otulił ją kawałkiem tkaniny, ponieważ nie miała nic na sobie”. Ponieważ była naga... A więc i tu także i także wówczas już szczepienie nowych pędów na pniu Różanych Jabłoni polegało na odcinaniu ich od własnego korzenia! Inicjacja królowej Lieu–je, przyjęcie jej w świat cywilizowanych, polegało na osłonięciu nagości, na przykryciu ciała – oderwaniu go od natury... A potem dalej i dalej w cień. W pozory zewnętrznych form – w Maję, w uniform sposobny wędrówce przez pustynie... Zaprawdę dobrą wykonał robotę Hoeun–Tien i aż dziw, że nie pomyślała brytyjska korona o pośmiertnym, obdarzeniu go którymś z tytułów pustych a równie strojnych jak szata, którą okrył był Lieu–je, by godną mogła po Matce Naturze nosić żałobę. Wrony poderwały się leniwie i z pełnym dezaprobaty wrzaskiem przysiadły na dalszym drzewie. Z trudem brniemy przez piach. Słońce nażarło się już i spęczniało z wolna osuwa się w dół, ku wydmom. Cienie martwych drzew wydłużyły się i zawczasu moszczą się w piachu przed nocą. Przekraczam kolejny cień. Piach również. Na próżno wieśniacy obsadzają skraj plaży mocnymi wydmowymi drzewami; niespieszny ocean, w upartej, monotonnej pracy nanosi coraz to nowe zwały piasku. Głębiej i głębiej wgryzają się w ląd, dławią kolejne rzędy drzew, jedne po drugich zmieniają w sczerniałe martwe kikuty. Aż po kilkunastometrowe zwały wydm, którymi ocean jakby się chciał osłonić od natarczywej zieloności okolicznych pól. Staszek na kolanach, z kamerą przy oku pomnaża na taśmie swe ukochane zielniki. Kilkudziesięciometrowe łodygi powojów pną się po piasku. Na jego powierzchni tu i ówdzie tkwią niepozorne kępki trawy, zdawałoby się bezbronne wobec oceanicznych wichrów, a przecież w piasku chytrze połączone łodygami, które ciągną się dziesiątkami metrów. Obok inny jakiś gatunek trawy – sterczące na szypułkach małe choinkowe gwiazdki nastroszone rojem drobnych igiełek. Zerwiesz taką – gwiazdka pogoni po plaży jak piłka, jak puszek mleczu, który podczas jesiennego spaceru zerwała Maria na tamtym brzegu Wielkiej Wody. Kilku wyrostków wysunęło się zza wydmy i z podziwem przyglądają się pracy Staszka. Odstawili wiklinowe kosze i komentują między sobą dziwne czynności białego pątnika, który na kolanach sunie po wydmie. Staszek zbliżył się do chłopców i widzę, że ze zdziwieniem przygląda się zawartości ich koszy. – Co tam? – Diabli wiedzą. Jakieś piłki. Z chłopcami nie sposób się dogadać. Dopiero po chwili sprawa staje się jasna. Jeden z wyrostków odłączył od grupy i bacznie wpatrując się w piach, wolno idzie wzdłuż plaży. Wreszcie przystanął, uklęknął, kilkoma zwinnymi ruchami rozgarnia wierzchnią warstwę piasku. Pod spodem pojawia się niewielki dołek, a w nim kilkadziesiąt elastycznych białych kulek, do złudzenia przypominających ping–pongowe piłki. Ależ tak – to jaja morskich żółwi. Chłopiec ostrożnie opróżnia dołek i wkłada jajka do koszyka. Ze zgrozą patrzymy na małego wandala. Chłopak jest chudy i wynędzniały. Żółwie jaja są pożywne. – Patrzcie! Tam! Dwóch mężczyzn biegnie przez plażę. Przed nimi, potykając się i raz po raz ryjąc łbem w piach, niezdarnie kuśtyka olbrzymi żółw. Jego ruchy są coraz wolniejsze, zwierzę coraz częściej przewraca się i wreszcie pada o parę metrów od zbawiennej wody. Jeden, drugi błysk maczety, bryzg krwi i jeszcze tylko przez chwilę potężne łapy szarpią lepki, zbryzgany juchą piasek. Przywiązali cielsko do kija i uginając się pod ciężarem zdobyczy nikną za wydmą. Dumni z ojców chłopcy nawołują nas w tę stronę. Wąska, wsiąkająca w wydmy rzeczka gubi się wśród wydm. Prowadzi pewnie w górę dżungli, do ukrytych w niej chat wychudłych wyrostków. Kilka wieśniaczych łodzi osiadło na mulistym dnie. Tysiące, może setki tysięcy żółwich jaj wypełniają łodzie po brzegi. Mężczyźni wprawnymi ruchami rozłupują cielsko świeżo ubitego zwierzęcia. Skorupa z chrzęstem ląduje na stercie pancerzy wcześniej pochwyconych ofiar. Cmentarzysko gatunku... – Pieski świat! – Staszek splunął z odrazą i podnosi kamerę do oka. Mężczyźni śmieją się i machają ku nam rękoma. Nie potrafię zdobyć się na choćby kwaśny grymas. Przed paru laty, po filmie Mondo Cane wyszliśmy z Marią z kina i to chyba ona zaproponowała, że wrócimy do domu piechotą. Jakoś dziwnie nie chciało się nam wsiadać do zatłoczonego tramwaju... Zababrani krwią chłopi uwijają się przy ładunku. Trzeba się spieszyć. Sezon łowów trwa krótko. Tylko teraz, w okresie lęgów, morskie żółwie stanowią tak łatwą zdobycz. Samce, dalekie w głębinie, są w ogóle nieosiągalne. Tylko umęczone składaniem jaj, bezbronne na lądzie samice można dogonić, zanim zdążą powrócić do oceanu. Totalne wyniszczanie gatunku. Chłopi kończą załadunek. Wynędzniałe sylwetki z trudem spychają łódź na rzekę. Trzeba się spieszyć – pewnie jeden to już z ostatnich sezonów... – Gotowe – Staszek zatrzymuje kamerę. – Koniec ekspozycji, możemy wracać. Zdążyliśmy w ostatniej chwili. – Zapewne... Zapewne, w ostatniej chwili. Za parę lat nie będzie tu już czego filmować. Chyba, że ci chłopi wpadną na pomysł założenia na plaży kortów. Znakomicie by tu można grać w ping– ponga. Małymi, ebonitowymi piłeczkami, które nikomu już z niczym żywym nie będą się kojarzyć. Zapada zmierzch. Wąskie, kręte nitki przecinają wydmy – w stronę brzegu prowadzą świeże ślady po wężach. Marmurowa plaża z nagimi trupami drzew wygląda niczym baśniowe uroczysko. Nad bielącym się pianą pasem wody – czarne pogorzelisko. Tylko odarte z kory, powykręcane, łyse konary unoszą ku niebu szpony w jakichś czartowskich modłach. Masz racją, Mario – bohater moich książek to w jakimś sensie ja sam. Niby ja, a nie ja przecież. Może ja taki, jakim chciałbym być? Posiadający wiele bogatszą wyobraźnię i wrażliwość estetyczną od jego realnego pierwowzoru. Tak, piszę o moich, własnych szlakach, zdarzeniach rzeczywistych, gdzieś kiedyś zaistniałych, o miejscach i sprawach, których – jak mi się zdaje – dotknąłem, a przecież bohatera książkowej włóczęgi świadomie konstruuje z określonego dystansu. Usiłuje konstruować go, a mimo to wydaje mi się czasem, że posiada on swój własny, autonomiczny byt. Raz po raz wymyka się mojej woli. Na przykład szczerze irytuje mnie jego czułostkowosć, gadulska predylekcja do bezustannych skojarzeń i tasiemcowych dygresji, jego – co tu dużo gadać – pretensjonalność. I uwierz mi, że – choć to może śmieszne – zupełnie nie mam na to wpływu. W najmniejszym stopniu. Ostatnio dostałem list od Krzysztofa, który pisze mi, że jego Hamlet zrobił klapę. Przykre – aczkolwiek przykre dla twórcy tylko, dla aktora, który Hamleta ucieleśnił i Hamlet poronił mu się garbaty. I dla nas jeszcze – tej szczupłej grupki przyjaciół artysty, co byśmy go widzieć chcieli we wcieleniach idealnych. Podobnie niemiłe bywają dla mnie konfrontacje zamysłu z obiektywnym kształtem mojego, a nie mojego już przecież bohatera. Nie odpisałem jeszcze Krzysztofowi i nie napiszę mu – na płaskie by to kondolencje zakrawało – iż dureń tylko mógłby klapy jego Hamleta z góry nie przewidzieć. Nie tylko jego oczywiście – klapy każdej pojedynczej konkretyzacji bohatera, tym właśnie fascynującego, iż niezmiennie niedotykalny. Bo dotykalna, prawdziw a jest dopiero jego suma; wypadkowa wszystkich konkretyzacji, wszystkich garbatych Hamletów, która układa się w obraz tego młodzieńca – lustrzanego odbicia młodzieńców każdego kolejnego pokolenia. A któż zdolny jest w lustrze dostrzec pełne odbicie własnej twarzy? Pytasz, Mario, jaka będzie ta książka, o czym, czy powstaje zgodnie z planem. Czy ja wiem... Oczywiście, ruszyłem w drogę w określonym celu, z dosyć wyraźnie założonym planem. Szkicem większej po prawdzie ilości pytań niż gotowych odpowiedzi. Jak to zwykle, kiedy staje się przed koniecznością dookreślenia, w sytuacji, która zmusza do wszechstronnej konfrontacji. To, co pisałem w złożonym wydawnictwu konspekcie przyszłej książki, nie było tylko dopełnieniem formalności. Wierzyłem, że mój bohater pójdzie wytyczonym przeze mnie szlakiem. Że konfrontacje, w których obliczu go postawię, naprowadzą bohatera na sądy relatywistyczne w stosunku do europocentrycznego pojmowania kultury i obyczajowości, do rozluźnienia i przewartościowań pojęcia egzotyki. Tu właśnie wyłonić się miał podstawowy aspekt narracji –, próba spojrzenia przez „odwórconą lornetkę” z hinduskiego brzegu na daleki stąd, egzotyczny właśnie świat europejskich norm – bo choć właściwy narratorowi, ujrzany nagle z perspektywy innego, odmiennego horyzontu. I miałem zarazem nadzieję, że owa „odwrócona lornetka” – przy całej odrębności i całej specyfice horyzontów „egzotycznych” – ponad lokalnymi granicami ujawni punkty stale, pola nielabilne, które w jedność łączą style myślenia i twórczości ludzi na przeciwległych obrzeżach globu.W poprzedniej książce postawiłem mojemu bohaterowi zadanie odmienne – wysiałem go w drogę, by zmusić do weryfikacji wyniesionej z domu, lekturowej wizji krain z namacalnym, w które go zapędziłem. Teraz odwrotnie – miałem nadzieję, że pod czaszką narratora, z upływem kilometrów, w miarę wrastania w bliskie mu teraz na wyciągnięcie ręki pejzaże, następować zacznie stopniowa mitologizacja perspektywy europejskiej, z której – coraz mu trudniej uwierzyć, że przybył. W miarę – jak mówię – zapadania się w pejzaż, ów pejzaż naturalny, ale również w okalający go horyzont indyjskiej kultury, sztuki, myśli. I może gdzieś w ostatecznym rozrachunku, może na koniec – chciałbym – napadnie go pytanie: co jest pazernością form zewnętrznych, czyli mają? gdzie ostatecznie rodzi się fatamorgana? co jest fatamorganą, co zaś realnością? i w jakiej mierze decyduje o tym miejsce i chwila, w której sobie to pytanie zadajemy? Plan zatem, zamysł tej wyprawy w cień, został opracowany w miarę konsekwentnie. I co z tego! Mój ja–a–nie––ja, mój bohater, i to wbrew mojej woli, burzy ów plan co krok. A ja – uwierz jeszcze raz – doprawdy nie mam na to wpływu. Wędrujemy obok siebie, a każdy własną koleiną. Pytasz mnie więc, Mario, jaka będzie ta książka. I czy bardzo inna od poprzedniej. Nie, Mario, może w innym nieco aspekcie, ale będzie to – ta sama. książka. Zawsze pisze się tę samą książkę. I Ty, kiedy przekładasz stare cudze dramaty, również ją piszesz. Bo piszesz ją dzisiaj. Może wszyscy piszą wciąż tę samą książkę. Tę samą księgę. Hindusi już napisali. To „Rygweda”. Tysiąc dwadzieścia osiem hymnów w dziesięciu Księgach – KOSMOS, CAŁOŚĆ. KSIĘGA. Bo oni potrafią Trwać. A my piszemy. Wciąż od nowa. A To nasze, co z Ciebie się wykrzyczy, naszą Księgę odrzuci. I znów zacznie od pierwszego zdania. Ono wszystko zacznie od początku. Z rówieśnikami spojrzy w lustro. W ich lustro. Wstąp do Krzyśka i powiedz mu, że cieszę się z garbu jego Hamleta. I powiedz jeszcze, że mu przywiozę z drogi następny garb. Niewielki – w sam raz zmieści się na regale. I nie przejmuj się. Plewy są równie potrzebne jak arcydzieła. Dopiero razem tworzą całość KSIĘ- GI. Twój Andrzej PS. Wiesz, dziś po południu spotkałem Cię na plaży. – No to w imię boże, panowie – przeżegnał się zamaszyście, włączył stacyjkę. Jeep ryknął. Ruszyliśmy. W przydrożnym kurzu Bondamunda umyka w tył. Jeszcze tylko zabudowania misji, szpitalik, szkoła. Wieża kaplicy przez chwilę trzyma się jakby zawieszona w powietrzu. Wreszcie i ona runęła w chmurę wszystkożernego pyłu. – Father! Father! – baraszkujące przy drodze dzieciaki gnają za mijającym granice wioski jeepem. – Father! Father! – machają rękami. Ksiądz śmieje się i pozdrawia berbecie. Zerkam na siedzącego za kierownicą. Inaczej wyobrażałem sobie tego misjonarza, o którym głosi fama, że niewielu mu równych w niesieniu krzyża przez dżunglę. Kiedy wczoraj wieczorem dotarliśmy do Bondamundy, mężczyznę, który wyszedł nam na spotkanie z zabudowań misji, skłonny byłem raczej wziąć za jej rządcę niż duchowego opiekuna. Wrażenie nadal nie mija. Może nawet potęguje się teraz, kiedy po porannej mszy ksiądz Żelazek znów zmienił komżę na swój powszedni przyodziewek i ze sprawnością starego farmera prowadzi jeepa po wertepach. Tak, właśnie na farmera, w każdym calu na farmera wygląda ten zakonnik. Zakonnik, ale zanim nim został, z dziada pradziada chłop. Tą ziemią od ćwierć wieku gospodarzy. Wrósł w nią. Stała się jego, jak on jest ich – tych, których dzieciaki biegły przed chwilą za samochodem i wołały father do jasnoskórego mężczyzny o dziwacznym nazwisku. Ojciec Marian zatrzymuje wóz przy obejściu przycupniętym na granicy pól. Właśnie na granicy; obejściu opartym jeszcze tyłem chaty o dżunglę, z której nie tak dawno pewnie wyszli mieszkańcy zagrody otwartej już ku polom, co to je biały ojciec uczy uprawiać. – Poczekajcie w wozie. Nie dłużej potrwa od ssdrowaśki. Przywitał się z mężczyzną, który wybiegł mu na spotkanie i obaj ruszyli w stronę studni. Niski i krępy przystanął nad cembrowiną, poprawił okulary, o coś tam gospodarza wypytuje. Siwy, ale z czerstwej rumianej twarzy wygląda na pięćdziesiątkę. Chyba zadowolony z inspekcji klepnął gospodarza po ramieniu i w asyście gołej dzieciami wraca do samochodu. Ich father – w starych powykręcanych butach, wytartych portkach i chyba kiedyś brązowym swetrze. – Jazda – ściślej okręcił szyję szalikiem. – Udała się nam ta studnia. Nie bardzo w nią wierzyli. Sam musiałem pchać się w tę dziurę, bo inaczej nigdy by jej nie skończyli. Ale jest. Przez chwilę jedziemy w milczeniu. Unoszący się spod kół kurz chropawą warstewką oblepia wargi. Wąsaty chłopak, który zabrał się z nami z misji, cały jest już koloru cegły. To Benedykt. Misyjny katecheta. Akurat mu po drodze do wioski, w której uczy pisać i rachować. Po drodze i w smak pewnie w tym naszym egzotycznym towarzystwie. Kurz wali przez wszystkie szpary jeepa. Benedykt uśmiecha się, wesoły i coraz dokładniej ceglasty. Jak ziemia wokoło – ceglasta i spękana. Sucha i poorana jak stara ludzka twarz. – ...widzi pan... – i rozłożył ręce. Nie od razu orientuję się, że ksiądz Marian odpowiada mi na pytanie, które wczoraj przy kolacji skwitował tylko pogodnym uśmiechem – ...widzi pan... Nie, nie wyjadę. Co by oni zrobili beze mnie... I ja bez nich – dorzuca po chwili. Tak, to nie było mądre pytanie. Czy wróci? Wracać można tylko do siebie. A on, choć się kiedyś urodził nad Wartą, jest przecież stąd. U siebie. Jeep sunie wzdłuż granicy lasów. Zsuwa się z pochyłości, by za chwilę piąć się pod górę i niemal natychmiast znów złazić w kolejną kotlinę. Pogranicze stanów Orisa i Bihar. Dla ludzi stąd Garha Dipa – Doliny i Góry po prostu. Ludzie Stąd... Sami siebie właśnie tak z dumą. nazywają – Adivasi. Jak basi czy vasi – jak mieszkaniec, człowiek. I jak adi – początek. Adi jak Adam... To dla nich właśnie trzej maniacy pchamy się od tygodni przez nieznośny ceglasty kurz, przez dżunglę kłującą moskitami, skwar i pęcherze na nogach. Dla nich? – Dla siebie. Z nadzieją powrotu do miejsc nieobecnych. I dla tej jeszcze nieprzepartej naiwnej ochoty dotknięcia macicy – źródła, w którym i tak przecież nie nas obmywano w czas porodu. Adivasi... Najdawniejsi mieszkańcy tej ziemi. Z tych najdalszych Indii, które coraz głębiej kryły się w dżunglę, by niewidoczne w jej cieniu przetrwać cień kultury Hindusów. Kiedyś, kiedy praszczury ich opuściły mongolskie stepy, od czternastego po czwarte tysiąclecie przed erą Jezusową panowali Adivasi na tej części indyjskiej ziemi. Aż nadeszli Drawidowie, aż na koniec Ariowie zepchnęli ich w głąb dżunglowych ostępów. Tam przetrwali. Adivasi – Ludzie Stąd. Dziś z wolna, krok za krokiem, prowadzeni przez takich właśnie Żelazków, nieśmiało wychylają się z lasu. W Orisie, Madhja–Pradeszu, Biharze, Zachodnim Bengalu, Asamie – w całych północno–wschodnich Indiach. Adivaskie plemiona Munda, Uraon, Kharia. Najdziksze, wyłącznie animistyczne, koczownicze szczepy Birhor i Bhunia – może uda się nam trafić w dżungli na ich ślad – obiecuje ksiądz Marian, ale bez większego zdaje się przekonania. Niscy i zwinni w zielonych bezdrożach, niechętnie dają się wśród nich wytropić. Bez entuzjazmu zza lian przypatrują się pobratymcom, Mundom głównie, którzy na polach wiercą dziury, jak gdyby nie potrafili znaleźć sobie wody w dżunglowej głuszy. Choć więc w takiej choćby Orisie – stanie o powierzchni równej połowie Polski – na dwadzieścia dwa miliony mieszkańców jedną ich czwartą stanowią Adivasi, to jednak ponad dwieście tysięcy nie słyszało dotąd bądź nie chciało słyszeć o obcej cywilizacji. I choć blisko półtora miliona Mundów i Uraonów na dobre wyjrzało z dżungli, a trzy miliony uprawiają pola, chodzą na targi do hinduskich miast, choć świat współczesny kokietuje ich wszystkimi dostępnymi mu metodami unifikacji – oni, którzy nie ulegli kulturze Drawidów, Ariów, Mogołów, nadal uparcie chronią pnia. Chronią obyczaju, muzyki, języka, tańca. Siebie chronią. Może przed sobą? Przed nadzieją na lepsze, skoro cena na lepsze nazywa się – obce. Sukh– vasi znaczy: Ludzie Radości. To ci spośród Adivasów, którzy nie mają ziemi. Którzy nie mają nic poza zwinnymi rękoma, poza sobą. Dukh–vasi – ksiądz Marian śmieje się znad kierownicy – Ludźmi Nieszczęścia nazwał ich jakiś amerykański dziennikarz. Kryteria mu się, panowie, w dżungli pogubiły. Uważajcie... Nie zdążyłem zapytać, czy przed końskimi klapkami amerykańskiego kolegi nas ostrzega, czy przed pułapkami dżunglowej nawierzchni. Skręcił bowiem właśnie w jednolitą ścianę chaszczów tak pewnie, jak mieszkaniec wielkiego miasta idzie wprost na szklane drzwi wiedząc, iż fotokomórka rozewrze je przed nim w ostatniej chwili. Jeep stęknął i poddał się łatwiej niż moje czoło jego przedniej szybie. Zmienione o tej porze roku w parów o konwulsyjnie powykręcanym dnie, koryto dżunglowego strumienia kluczy niczym piwniczny labirynt niemal doszczętnie pokryty sklepieniem gałęzi. Jedną ręką kurczowo trzymam się drzwi, drugą rozcieram obolałe czoło. – Drobiazg. – Żelazek czuje się na tej tarce niczym na bezkolizyjnej autostradzie. – I pociesz się pan: zawsze–to milej nosić guz niż rogi. – Cholera nie droga. – Gadanie... Podróżnicy mi się trafili... Co dzień Bogu dziękuję za tego jeepa. Kiedy w 1906 ksiądz Bourbon zakładał pierwszą na tych terenach misję, ani mu się śniło o podobnym luksusie. Miał jedną starą szkapę i niewiele pojęcia o ludziach stąd. Na chybił trafił brnął przez dżunglę. I trafił – w dziesiątkę. Upał był tego dnia piekielny. Bourbon dobrych parę godzin człapał z wyschniętym gardłem, nim trafił do wioski, w której akurat odbywało się– adivaskie wesele. Nie znał jeszcze języka – na migi poprosił o coś do picia. I dali mu – oczywiście harię. – Co? – Harię, ryżowe piwo, którym Adivasi urzynają się przy byle okazji. I zresztą bez okazji także. Słabe to piwsko, ale niedożywionym biedakom szybko idzie do głowy. Trzy, cztery kubki i są już po gardło. Bourbon wypił, poprosił o drugi kubek, dali mu trzeci i czwarty. Po siódmym wsiadł na konia i odjechał. Popatrzyli Adivasi po sobie, pokiwali głowami. Spojrzeli raz jeszcze za dziarsko oddalającym się misjonarzem i zawyrokowali: wiara, co taką moc daje, musi być prawdziwa. I wkrótce dali się nawrócić. A ja, widzicie, nie mam konia – zakończył ze śmiechem. Ma życiorys. Trudny, polski. Pełny. Od 1918 się zaczyna, kiedy to w wiosce Polędzie dopełnił gromadkę szesnaściorga dzieciaków wielkopolskiego chłopa. I tego mało jeszcze było rodzinie, więc dwoje sobie sierot na dodatek zaadoptowała. Czternaścioro wyżyło. I za ojcem i matką poszło do Poznania, gdzie stary Żelazek założył sklep kolonialny. Dziwnie pachniały te worki kawy, laski cynamonu, cytryny. Z firmowych puszek uśmiechały się twarze czarnych dziewcząt i migotały turbany jeźdźców pędzących na wielbłądach po półce z daktylami. Wonna daleka inność. Niedosiężna. Czy wędrujący wśród egzotycznych zakamarków, oszołomiony tajemnicą czarnych spojrzeń i rodzynkowych dróg pomiędzy worami towaru na zapleczu kolonialnego sklepiku – czy wówczas już ruszał był Marian w swą przyszłą drogę? Nie pamięta. A przecież ruszył. Przez Grudziądz do pobliskiej stąd Górnej Grupy – do gimnazjum ojców Werbistów. Gimnazjum ... misyjnego. Potem był rok 37 – początek studiów filozoficznych. W Chludawie. W misyjnym zakładzie Werbistów. I nowicjat. A potem przyszedł 39 – wiecie. Mówi spokojnie, bez emocji, ze wzrokiem skupionym na nie istniejącym dżunglowym szlaku. Bez cienia żenującego sentymentalizmu wspominaczy. Jakby stąd, z tej nad kierownicą jeepa bezdrożnej perspektywy „tamto, wtedy i tam” było egzotyką tylko– równie kuszącą i równie nierzeczywistą jak owe wielbłądy galopujące przed pół wiekiem po półkach kolonialnego sklepiku na poznańskim przedmieściu. Bo i nad czymże tu sentymentalizmy i ślozy, kiedy wszystko to oczywiste i proste – proste i oczywiste jak czas ostatecznie przeszły. W 1940 – w maju to było – w Chludawie w maju kwitną bzy – dwudziestu sześciu kleryków poszło do Dachau. Potem były kamieniołomy w Guzen. Z dwudziestu sześciu dwunastu zostało. Potem znów Dachau i orka na plantacji leczniczych ziół. A potem dwudziesty dziewiąty kwietnia czterdziestego piątego... Przez chwilę słychać tylko silnik jeepa walczącego z dżunglową ścieżką. Tak, dwudziesty dziewiąty... grób mi się otworzył... Ksiądz Marian roześmiał się. Niespodziewanie i szeroko – jak gdyby chciał zmazać cień patosu z ostatniego zdania. I znów rzeczowo, relacyjnie: VII Armia USA ich wyzwoliła. Kleryk Marian pojechał do Rzymu na cztery lata teologii. W Kolegium św. Anzelma. U Bernardynów. Stąd prosto na drugi brzeg... Nie na cwałujących po półce, pod palmowym gajem daktylowych wielbłądach – zwyczajnie, holenderskim frachtowcem. W 1950, na prima aprilis – śmieje się znowu, równie szeroko, ale już bez uprzedniej intencji ukrywania tym śmiechem czegokolwiek – akurat na prima aprilis, wyobraźcie sobie. Spłatał mu ten pierwszy kwietnia niezły kawał. Pierwsze w życiu trzy tygodnie brzuchem do góry. Całe dwadzieścia jeden dni. Z Rzymu do Kalkuty. Wspaniale było – wiecie, było nas tylko dwóch pasażerów... – i znów się śmieje. Ciszej, jakby trochę ironicznie. Może z tych całych dwudziestu i jednej doby obfitości – pierwszych i pewnie ostatnich. – No, wysiadać. Benedykt ze mną, wy czekacie tutaj. – Posłusznych i trochę ogłupiałych zostawił pośrodku parowu i niespodziewanie zniknął. Przez gąszcz słychać tylko walkę jeepa ze zwartym poszyciem dżungli. I cisza, coraz dłuższa. – Na co czekacie? – równie nagle jak zniknął, tym razem pieszo zjawił się na skraju parowu. Nadal ogłupiali zmianą sytuacji ruszamy zarośniętą stromizną. Ksiądz Marian przed nami. Zamaszystym krokiem prowadzi chyba donikąd, bo każda z trudem sforsowana warstwa zarośli otwiera przed nami kolejną, równie litą ścianę. Aż niespodziewanie jak się nad parowem zawarła, dżungla odsłania nagle krętą drożynę. Zakręt, jeszcze jeden i za przerzuconym przez rzekę zmurszałym mostkiem czeka jeep. – Strzeżonego... wiecie... – Żelazek sadowi się za kierownicą. – Wolałem, byście przeszli piechotą. Kto was tam wie, czyście amatorzy zimnych kąpieli. Kiedyś musiałem nocą na piechotę gonić do wioski, by mi pomogli jeepa ze strumienia wytargać. Parę miesięcy wilgoci i z mostu robi się pułapka. – No, jazda – włączył silnik. – A, Rete! – Z zarośli tuż przed maskę wyskoczył młody mężczyzna. Uścisnęli się z księdzem, wymienili parę słów i chłopak sadowi się na tylnym siedzeniu obok Benedykta. – Moi chłopcy – wyraźnie kontent ze spotkania, ksiądz z trudem pokrywa dumę. – Rete jest nauczycielem, jak Benedykt. Trochę ich do tej pracy przysposobiłem. – Mówi teraz z werwą, jakby cieplej, bo i o realnym, bliskim, a nie hen gdzieś ledwie z pamięci wydobytym poznańskim czy rzymskim świecie mówi. – Ćwierć wieku... – znów zamilkł. A mnie przypomniał się niespodziewanie pan Friedman, maleńki i biały, z żywymi czarnymi oczkami stary polski Żyd, jak biblioteczna mysz bezustannie drepczący pośród stosów książek i bibelotów jego bombajskiego mieszkania. Ileż to filozoficznych dzieł hinduskich opracował, ile na polski przetłumaczył i wydał – nie pamięta, bo gdzieżby to wszystko z półwiecza spamiętać. Dość że wydał i wydaje. Dość że krąg po kręgu wstępuje w głąb kultury, która go w latach młodości zafascynowała. Długo na skrawku papieru staruszek kreślił przede mną idee fixe starego wydawcy, wciąż chorego na niedostatek papieru – własnego wynalazku metodę skracania słów w druku. Jakimś poruszony skojarzeniem poderwał się nagle z krzesła i podreptał w kąt pokoju, coś tam długo w tumanach kurzu usiłował wyrwać ze sterty ksiąg. Zatrzymał się niespodziewanie, odwrócił ku mnie, dłonią tuman kurzu sprzed oczu rozgonił. – Widzi pan – dlaczego właśnie teraz przyszło mu to wyznanie? – widzi pan, czasem żałuję, żem już taki stary. Żałuję, bo widzi pan, wystarczyłoby jeszcze tylko jakieś piętnaście, no, może dwadzieścia lat, a chyba zdołałbym ich zrozumieć... – I ręką wskazał za okno, na kotłujący się bombajską ulicą hinduski tłum. Na tych, z którymi się ni na chwilę nie rozstawał od pół wieku. – Tego, widzi pan, żałuję... Nie zdążę. A teraz ten – od dwudziestu pięciu lat w noce i dnie ksiądz, lekarz, nauczyciel, akuszer. Father. I ja – com sobie bezczelnie roił, że w paromiesięcznym maratonie dobiegnę do pnia... – Ano tak, ćwierć wieku... – powtórzył ciszej, może do siebie. – Niewiele. Ale coś tam się już za sobą zostawiło. Cały czas w Orisie... Oczywiście, widzieliśmy; wczoraj przed kolacją nawet dokładnie oglądałem to tableaux wiszące u księdza nad biurkiem. Żelazek pośrodku i – ilu tam? – chyba czternastu ich dookoła. – Tak jest, czternastu! – ksiądz Marian gruchnął mnie dziarsko w kolano. – Dali mi to tableaux na dwudziestopięciolecie kapłaństwa. Tak jest, czternastu – tylu się dochowałem księży. – I chyba wielu więcej księży wśród Adivasów niema. – Ano, chyba nie. Ci wszyscy byli uczniami mojego gimnazjum w Raurkeli. Nadyrektorowałem się – znowu śmieje się jak uczniak z niezasłużonej piątki – już chyba do przesady. Szkoła Apostolska, no wiecie – takie małe seminarium duchowne, przy tym gimnazjum, ale tylko do 64 roku, bo mnie potem zaprzęgli do inspektorowania. I tak do dziś się tłukę, pan inspektor, po całej diecezji północnej Orisy. Ojciec Bourbon miał wygodę – jedną szkołę nadzorował. A teraz: sto siedemdziesiąt jeden pięcioklasówek dla – bagatela – piętnastu tysięcy adivaskich maluchów, dwadzieścia dziewięć średnich – to takie, wiecie, siedmio–, ośmioklasówki – trzy gimnazja dla dziewcząt i pięć dla chłopców. Czasem, wiecie, głowa pęka. Nie pęknie – byle dobrze czapkę nacisnąć. – I zakasać rękawy. – A trzeba. Przecie i proboszczówce nie dam dżunglą zarosnąć. Chłopskiego zaiste trzeba na to uporu. Zelazkowa proboszczówka, Bondamunda, w której go najechaliśmy, najlepszym tego uporu dowodem. Sam w Bondamundzie założył stację misyjną, zbudował kościół, siedmioklasówkę, klasztorek dla sióstr, które tu sprowadził, by mu pomagały w nawracaniu na wiarę i higienę. Od Annasza błądzi do Kaifasza, tu grosz wyrwie, tam cegły. Rozwierają w ministerstwie gęby, kiedy biały księżyna przybłęda nie gorzej od z dziada pradziada Hindusów wykłóca się o dotacje w języku orija. Czasem mu kto sweter przyśle albo szalik. O ten – trochę się już wyszarpał, ale chwalić Boga służy – to mu aż z Polski ojcowie przysłali. Pamiętają. Zatrzymał jeepa. Uściskali się i zabrany z drogi pan nauczyciel niczym iluzjonista zniknął w litej ścianie dżungli. Żelazek dobrą chwilę nie rusza. Patrzy kędyś poprzez jeszcze rozdygotane gałęzie, potem na Benedykta i znowu w las. – Dobre chłopaki. Kiedyś mnie tu, daj Bóg, wyręczą. – Wielu ich? – Uzbierało się. Przeważnie kończą podstawówkę. Ale i gimnazjalistów dochowałem się pełny tysiączek. Porozbiegali się – nauczyciele teraz, księża, lekarz jeden. Do miast powędrowali, do fabryk, urzędnicy, policjanci – jeden to, wiecie, nawet inspektor – wojskowi. Dyskretnie przeżegnał stronę, w której zniknął jeden z jego wielu. – No jazda. Do Dangiaczira mamy z dobrą godzinę, a tu już zmrok idzie. Chwilę jedziemy w milczeniu. – ...widzi pan – ksiądz Marian rzuca ot tak sobie, niby obojętnie, ale wzrok, którego nie odwraca od drogi, ma dziwnie miękki. – Widzi pan... I co ja bym zrobił bez nich... – Raczej oni bez księdza... – Et, daj pan spokój. Gadanie. Zerkam na towarzyszy. Staszek i Jacek też są wyraźnie zażenowani. Tylko ojciec Marian poddaje się obyczajowi z taką naturalnością, z jaką pewnie hen gdzieś na którymś z dawnych wielkopolskich weselisk przyglądał się gospodyni, która chlebem i solą u progu witała nowożeńców. Adivaskie kobiety uklękły i myją nam stopy. Równocześnie patrzą na przybyszów z podobnie otwartym uśmiechem, z jakim moja żona podaje gościom rękę do pocałowania. I one wszak czynią znak gościnności. Gospodynie polały z dzbanka nad glinianą miską stopy przybyszów i osuszają je pieczołowicie małymi ściereczkami. Jeszcze tylko nasz głęboki skłon – przyjęcie na szyję •kwiatowych wieńców, długi szereg wyciągniętych dłoni, także dziecięcych, także małych rączek berbeciów, i przez szpaler powitalnych uścisków wstępujemy do wioski. Moja pierwsza adivaska osada. Dangiaczira. Zaplątana w dżunglę wyręba, tak mała, że bez trudu przejść ją z końca w koniec przez jedno kogucie pianie – oto właśnie milowym znakiem usadawia się na mojej intymnej mapie. Jedynej zapewne, na jakiej przyjdzie jej kiedykolwiek figurować. Szeregi białych, odsłoniętych w uśmiechu zębów. Spojrzenia radosne i pełne pogodnego szacunku. A wszystkie skierowane ku krępej postaci siwego pana z szyją owiniętą szalikiem, kroczącego dziarsko przez swoją owczarnię. Tu zajrzy, tam żartem smarkacza za ucho pociągnie. Bose stopy człapią wokoło Ojca. Wyraźnie dumny ze swej roli, Benedykt taszczy za księdzem starą podróżną torbę Żelazka. Mali i szczupli mężczyźni o negroidalnych rysach talerzowatych twarzy gadają coś jeden przez drugiego. Trochę dziwacznie, trochę na przebierańców wyglądają w tych mocno powystrzępianych europejskich koszulkach, poniżej których miast spodni wokół nóg plączą się im płachty i po prostu szmaty poowijane wokół bioder i opadające aż po łydki niczym improwizowane spódnice. I nie wiem, która część stroju powoduje, iż w pierwszej chwili robią na mnie wrażenie przebierańców. – I co wy na to!? – ksiądz Marian bez rezultatu usiłuje pokryć radosną dumę. – Razem – klepie po ramionach najbliżej stojących mężczyzn – razem ten dom boży budowaliśmy. Przysadzista gliniana kapliczka w otoczeniu przycupniętych naokoło chat zda się tu nie mniej okazała od paryskiej fasady Notre–Dame. Prosta konstrukcja bambusowych pali oblepionych gliną i ponad ścianami, ponad kilkunastocentymetrowym prześwitem, na szczycie pali opiera się gontem kryty dach. – No... – Żelazek śmieje się pogodnie. – To się nazywa „sakralny styl adivaski wedle projektu słynnego architekta, ojca Mariana”. I rzeczywiście. Kaplica powtarza zasadę konstrukcji dookolnych chat, tyle że góruje ponad nimi wysokością i czystością formy, której nie łamią dobudówki i bydlęce komórki jak przy domostwach mieszkalnych. Ideał domu bożego na kształt wyobraźni ludzi stąd. – Rozgośćcie się – gospodarz szuka zapałek i ciemniejące o tej zachodniej porze wnętrze po chwili oświetlają świece wokół drewnianego krzyża. Benedyktowi, który wtoczył się właśnie z naręczem słomy, skinął, by rzucił ją obok ołtarza. Przechodząc mimo krzyża przyklęknął, przeżegnał się i – błyskawicznie powrócił do roli chłopskiego syna: w samoczwór ze Staszkiem, Jackiem i Benedyktem ani nam nadążyć za śmigłością i precyzją ojca Mariana w moszczeniu na glinianej podłodze improwizowanych posłań. Uff – legliśmy wreszcie jak dłudzy z nosami w świeżym, pachnącym sianie. – Zaczęli... – mruknął Żelazek gibko podrywając się z ziemi i otrzepując portki. Zza uchylonych drzwi kaplicy przez mrok szło coś na razie trudnego do skonkretyzowania. Dżungla grała już. Zwyczajnie. Stugębnie i tysiąclistnie brała się do nocnych oratoriów, piano jeszcze stroiła instrumenty i przebiegała motywy, zanim buchną wielkim unisono. Atoli prócz owych zwykłych wieczornych przygotowań dżungli, przez uchylone kapliczne drzwi szło coś dziwnego, trudnego na razie do skonkretyzowania. Pomruk jakiś, monotonne kołowanie dźwięku, wreszcie – tak! – coś, co wyraźnie już musiało być sylabami, słowami może. – Śpiewają? – Zapraszają do ogniska. Żelazek podszedł parę kroków i drzwi kaplicy pchnął na oścież w noc. Na skraju wioski, opodal chat majaczących w poblasku, grupka ludzi kołysała się wokół ognia. Teraz melodia kołowała mocniejsza, bardziej związana, jakby w obawie przed stłumieniem jej przez w pełni już rozegraną dżunglę. Niski i przyciszony głos księdza miał w sobie coś z barwy modlitwy, kiedy tak oparty o drzwi kaplicy, ledwie poruszając wargami czerwonymi to znów żółtymi w blasku ołtarzowych świec, Żelazek przekładał dżunglową pieśń. Przyszedł chłopak do dziewczyny, ta się w niego zapatrzyła, a tymczasem, a tymczasem papuga sfrunęła wyjadać nasiona. Zostały plewy, zostały plewy – jako córki, co są plewy w ojca domu. Zostały plewy, zostały plewy – i zrobili z nich ognisko. Dym się unosi, dym czuć na całym świecie. Niech wszyscy wiedzą, niech wszyscy wiedzą, że są tu panny na wydaniu. Niech chłopcy po nie przychodzą. – Nocą to je przepędzić łatwiej. Starczy rzucić płonącą żagiew, a największy słoń wieje ze szkody. Ale to mądre zwierzę, i jakie mądre! Słonie dobrze wiedzą, kiedy mamy święto – ledwie się upijemy, zaraz wychodzą z dżungli i lezą w nasz ryż. – Stary śmieje się i podrzuca do ognia parę gałęzi. – Tak, prawda, piją. – Ojciec Marian poprawia się na niziutkim, zbitym z trzech deszczułek stołku. – Ale ludzie z nich dobrzy. I pracowici. Kiedy przed stu laty protestanccy misjonarze trafili do Kalkuty, szybko wśród robotników zauważyli grupę wyróżniającą się nie tylko wyglądem, ale temperamentem i uczciwością, tak – uczciwością. To właśnie byli Adivasi. Z plemienia Munda głównie i – jak ci tutaj – Uraon. Wówczas zajmowali wyżynę Ranchi. Dopiero potem zaczęli schodzić coraz dalej na południe. Pokojowa ekspansja. – Żelazek uśmiecha się i głaszcze siedzącą mu na kolanach dziewczynkę. – No tak, ci plemienni imperialiści rozprzestrzeniają się głównie przez małżeństwa. Ot, przyszła zaborczym. – I klepie dziecko po policzku. – Ale syn zawsze zostaje przy rodzicach. Wiecie, nie mogłem im kiedyś wytłumaczyć pojęcia wspólnoty. Wreszcie trafiłem – jeden kocioł i jedno ognisko. Podrzuć pan parę gałęzi. Tak, to jest właśnie ognisko... – To pieśń weselna. Trzymając się ziemi zrodziłaś mnie matko Mlekiem i ryżem wykarmiłaś mnie matko Gdy nie było już ryżu, to odpadkami ryżu Karmiłaś mnie matko Dziewczyna, speszona podsuniętym jej przez Jacka mikrofonem, urwała i z przesadną uwagą zaczęła splatać koniec warkocza. Trzymając się ziemi zrodziłaś – „Kobiety rodzą rozkraczone na grobie”. – Co? – Staszek podniósł głowę znad notatnika. – Co mówiłeś? – To Beckett.. – Co Beckett? – Nic. – Idiota! – Beckett? – Nie, ty. Stary ocknął się z drzemki. – Tak było... No, dawno, ale było. Słoń stanął przed nim tak blisko, że stary ze strachu nie mógł podnieść łuku. A przecież stary nie był jeszcze stary. I włosy miał czarne, nie takie białe jak dzisiaj. I mięśnie też miał niezłe, nie jak dzisiaj same gnaty. A łuku podnieść nie mógł. Ksiądz Marian ze zrozumieniem kiwa głową. – Powiedz, Eka, ile to lat, jak przyszliście na tę polanę? – My szli od Ranchi. Dawno. No, to było jak mi najstarsza córka pierwszy raz spęczniała. – Tak jest, to był pierwszy chrzest na tej polanie. Boże mój... – Żelazek kiwa głową ku wnuczce starego, która znów pracowicie wzięła się do niesfornego warkocza. – Więcej niż dwadzieścia lat... – Et, same baby. – Stary machnął lekceważąco na otaczającą go gromadkę. – Jedna w drugą nic tylko czekają na pieczoną mysz. – Co on gada? – Pieczona mysz to szczególny przysmak. – Żelazek znów śmieje się pogodnie. – Kiedy się chłopak o dziewczynę stara poważnie, częstuje ją właśnie tym rarytasem. Stary machnął jeszcze raz, widać jednak, że lekceważenie to tylko na pokaz; oczy co innego mówią, kiedy ukradkiem zerka na wnuczkę. Cóż, że sam nie miał synów. Mają ich jego bracia. To i dalej ród poprowadzą. Jak Mundowie na siedemnaście, tak plemię Uraonów dzieli się na dwanaście takich rodów o odrębnych nazwiskach. Staszek musi się długo uśmiechać, zanim zebrani wokół ogniska godzą się na podanie swych nazwisk. Topo, Tyrki, Lakra, Eka, Kaczua, Mincz, Kalko... – Topo to ryba, Tyrki – biała myszka, dalej leopard, żółw, także żółw, gatunek podobnej do węża ryby, i inny znów gatunek ryby. – Ksiądz Marian komentuje półgłosem. – A, Kerketa? – to nazwa takiego małego ptaszka, bezustannie terkocze: kete–kete–kete. Mężczyźni bąkają półgębkiem. Cóż, wyznać gotar – wyznać rodowe nazwisko! – rzecz niebezpieczna. Ale skoro sam Father pozwala... Ba, nazwisko! A choćby imiona... Nawet żona nigdy nie wypowiada przy ludziach imienia własnego męża. Tylko: ojciec takiego a takiego, ojciec takiej a takiej – i dorzuca imię któregoś z dzieci. Trzeba wszak małżonka szanować. I małżonkę. Więc i mąż nie wyciera sobie ust i uszu sąsiadów imieniem swojej. A póki nie mają dziecka, to w ogóle, nawet do siebie nie zwracają się imionami. Ale skoro sam Father dzisiaj przyzwala... Niech będzie; tak jest – jutro prawnuczek starego weźmie sobie imię... Czemu nie, niech się ci trzej, co przyszli, też temu przypatrzą. I tak wrócą w dżunglę, – zapomną... – Więc jednak? Prawnuk! – Co tam. – Stary machnął ręką, ale znowu zerka na wnuczkę, matkę pierwszego w rodzinie chłopaka. – Tak jest – Żelazek konsultuje Staszkowi notatki – patrylinearyzm. Dziedziczenie tylko przez potomków męskich. No właśnie – ani córki, ani prawnuk. Wszystko po śmierci starego odziedziczą potomkowie jego braci. Wszystko – po śmierci męża jego młodszy brat bierze także żonę zmarłego za swoją. Oczywiście jeżeli jest jeszcze kawalerem. Tak jest, monogamia dotyczy nawet wioskowej starszyzny. – Nawet purka. – Stary poważnie kiwa głową. – Kto? – Purka, przodkowie. Nawet purka brali sobie zawsze tylko jedną żonę. – Przynajmniej z tym nie ma ksiądz problemu... – Różnie bywa. Ubożeją. Kiedyś za synową dawało się teściom syna siedem krów. A teraz... Kiedy przyjdą, bo sami mają prawo wybrać je sobie w zagrodzie, po należne trzy krowiny, to tak się – i owszem, bywa – za łby biorą, że ledwie ich słowem bożym udobruchać. Cięższa sprawa, kiedy się dziewczynie bez ślubu zdarzy. Pół biedy jeszcze, jeśli to z chłopcem z tego samego szczepu – złoży się rodzina na okup dla wioski i spokój. Cała bieda, gdy amant wywodzi się z innego plemienia – matkę i dziecko jej własne plemię po prostu odrzuca. Biedaczka zostaje wprawdzie w domu rodziców, ale nawet do posiłku nie wolno jej zasiąść z bliskimi. Ot, raz – Żelazek rzucił gałąź w ogień – dziewczyna z Mundów zeszła się z Lohnarem, to szczep kowali. Co się też trzeba było naprosić o zezwolenie! Cała starszyzna Lohnarów musiała się zjechać, siedemnastu królów. Wybrali sekretarza obrad, siedzieli, debatowali. No, jakoś poszło. Albo i tamci – on był Uraon, ona Munda; spotkali się przy pracy w lesie, pokochali. W dżungli – jak się to mówi –pobrali się. Ale trzeba było zalegalizować. Mundowie w krzyk – dawaj siedemset rupii! Skończyło się na stu pięćdziesięciu. Oddali dziewczynę Uraonom. A jakże, ślub katolicki też wzięli. O, z tym to kłopotów nie ma. Żyją tu sobie chrześcijanie, żyją animiści. Zgodnie. I nikt nikomu w modlitwy nie zagląda. Ładnie to, wiecie, nie jest, sarkać na konkurencję, ale chyba jednak złą obrali drogę protestanccy misjonarze – karczowaliby tylko i karczowali adivaski obyczaj, zmazywali grupy i kasty. To się też i Adivasi bronią. Katolicy inaczej – wnikają, asy– miłują. Co dużo gadać; a czy to się już w Wielki Czwartek ognia i wody nie święci, wianków się na święty Jan na Wisłę nie rzuca?... Gada coś i gada Father z trzema, co przez dżunglę przyszli, w dziwnym jakimś gada języku, to się i przy ognisku cicho jakoś zrobiło, sen do oczu lezie. – I jak? – Nieźle. – Jacek zdejmuje słuchawki i przełącza magnetofon na odtwarzanie: Ustalili ojcowie, że ona będzie jego, a on będzie jej. Upili się ojcowie; patrzcie, jak filary domu chwieją się przy drodze... Sen czmychnął w dżunglę. Nie, to nie może być! Przecież to ona śpiewa, ona! Jej głos. Śpiewa, a nie śpiewa. – Jeszcze raz? Ustalili ojcowie... – Tak jest, to jej głos! Co? Magnetofon? Mag–ne–to–. –fon. – Powtarza stary, córka, powtarzają wnuczki; coraz sprawniej. – Mag–ne–to–fon. Ksiądz Marian mości się w słomie. Trochę jednak ciągnie od kaplicznego klepiska. – Magnetofon... – śmieje się – magnetofon... Będą mieli problem językoznawcy. Jeśli ich tu w ogóle diabli przyniosą.. – Kto taki, proszę księdza? . – Diabli, proszę pana, diabli! – udaje urażonego. – Będzie mi tu jajo kurę uczyć. Trzymając się ziemi zrodziłaś mnie matko... Już nie śpiewają. Poszli spać. A dżungla echo połknęła. – Ojcze Marianie, jak to Adivasi z misji nazywają pogan? – Co? A. santar – dzieci świata. Dobranoc. – Cholera z tą świnią! – Z jaką świnią? – Dajcie spokój! – Staszek, który zawsze nieprzyzwoicie wcześnie rwie się do pobudki, i dziś polazł w dżunglę budzić świt. Mimo zapewne odniesionej ulgi, wrócił jakiś nieswój. Ksiądz Marian gramoli się ze słomy: – A co, miał pan asystę? – chichocze. – Świnie to jednak świnie... – Ja tam je nazywam: służba porządkowa. Kiedyś też nie mogłem do tego przywyknąć. Ale w końcu... Najzabawniejsze, że od samego świtu wszystkie świnie z wioski już warują, jak nasze burki na rzuconą kość. Ledwie kto pośpiesznie wyskoczy z łóżka i da nura w dżunglę, już ma całą watachę na karku... Wszystko oporządzą. Śladu nie zostanie. – Nikt mnie już tu na wieprzowinę nie namówi! – Jacek splunął ze wstrętem i wraca do drzemki. – Wstawaj, byku! Skąd też mi się taki wyrodził! – Staszek wygłasza swą coranną formułę rodzinną. Jeszcze jedna kawa. Bez pośpiechu chlipiemy gorący płyn. Benedykt przyniósł wiadomość, że chrzest odbędzie się dopiero koło południa. – Starczy, pękniecie od tej neski. – Nie ma rady, Staszek nie usiedzi. Ruszamy na obchód misjonarskich włości. Ranek niczym z impresjonistów zbełtał obrzeża barw. W pastelowym fałdzistym plenerze brylancieją krople rosy, w czerwonym jeszcze słońcu wibrują na żółciach i ombrach poszycia, na ciemnej zieleni drzew, katulają się po łysiznach rudego, spękanego gruntu. W dole, przez odartą z dżungli ziemię, zawijasami przepycha się rzeka. Leniwa a uparta. Kilku mężczyzn wali w zmętniała wodę sterty kamieni, kłody, gałęzie. Rzeka pieni się, lecz ustępuje. Bokiem ryje koryto. Zanim się jej to uda, tama zbierze ziemię i szlam, akurat na jeszcze jedno adivaskie poletko – skrawek uprawnego gruntu wydarty dżungli i wodzie. Niczym nanizane na rzeczne koryto, wysepki ludzkiego uporu, zielenią się przyszłym plonem. Niełatwo się go doczekać, to i chronić trzeba wszelkimi sposobami. Łasego zwierza nocą żagiew odpędzi, dniem celna strzała w sutą go przemieni wieczerzę. Gorzej ze Złym, którego często i nie rozpoznasz. Kto go tam wie, czy choćby z oczu twojego sąsiada nie wyziera. To i każdy kto ostrożny, zbitego dzbana nie pożałuje, jeszcze go we wzory jakie dla atrakcji pomaluje. Stoją sobie przeto dzbany malowane, koło domostw i na poletkach zatknięte na patykach sterczą – niechaj się na nich zatrzyma ciekawskie spojrzenie Złego, niech nad domem się i zbiorem prześliznie. Od rzeki po spadzistości młoda kobieta ugina się pod potężnym dzbanem wody. Rosłe chłopisko siedzi pod drzewem i kawałkiem łyka wiąże lotki do brzeszczotu strzały. – Pomógłby, wałkoń, babie! Żelazek uśmiecha się pobłażliwie. – Przecież to starszy brat jej męża. Młodszy by pomógł w te pędy, ale dla starszego gorszy by to był od obelgi dyshonor. – Siedzi więc i pracowicie ślęczy nad męską robotą. O pień oparł już parę wysokich bambusowych łuków z również bambusowymi cięciwami, które przymocował kawałkami plecionego z lian sznura. Staszek przypina się kamerą do kupki rzuconych w trawę grotów, czekających, by sprawne łapska osiłka łykiem przytwierdziły je do brzeszczotów. Płasko zakończone groty na ptaki, których strzała nie rozniesie, a skutecznie tępym uderzeniem strąci na ziemię, trójzębne, przeznaczone na ryby groty z hakowatymi zakończeniami, wreszcie małe i cienkie na drobniejszą i wielkie a ostre jak ból groty na grubą zwierzynę. Każda wioska ma swojego kowala, który nie posiada własnej ziemi, a karmiony przez współplemieńców czas poświęca na zaopatrywanie ich w groty, maczety, noże – we wszystko co ostre a wspólnej walce o przetrwanie niezbędne. Lecz nie tylko użyteczność przecież objawia się w tych kawałkach metalu. Żadne z adivaskich plemion pogranicza Orisy i Biharu nie zajmuje się czystą twórczością plastyczną, nie ryje w kamieniu, nie ciosa rzeźb. Atoli właśnie strzały robi, łuki, sochy o wysmukłej łabędziej linii. I w tych z pozoru tylko użytecznych przedmiotach struga, kuje, ciosa świat swych plastycznych marzeń o ładzie form. Nie dopadły ich jeszcze rozróżnienia jakiejś tam bazy i jakiejś nadbudowy. Strzała to strzała, łuk to łuk, socha socha. Jej forma – podszepnięta zmysłem plastycznym bryła o subtelnym rysunku – obróci wiosną kawał gliniastej ziemi, która w parę miesięcy tryśnie ziarnem. Piękne jest ziarno, które można zjeść. Trzymając się ziemi rodziły ich matki... I tak zostali. Blisko ziemi, pnia. Z brzeszczota gotowej już strzały Staszek wolną panoramą prowadzi kamerę w górę – w plątaninę konarów, ponad którą przysiadł plastyk–łucznik. Drzewo jest zaiste imponujące – olbrzymi ficus bengalensis z rodziny Moraceae niczym gigantyczny pająk na dziesiątkach łap rozparł się opodal zabudowań wioski. Największe drzewo Azji, które rośnie... w dół. – Ach, ci globtroterzy – Żelazek kręci głową jak nad zdziwionymi jakąś oczywistością dziećmi. – W dół rośnie – jak dom Adivasa. Właśnie tak. Z konarów głównego pnia rosną w dół odnogi, które z czasem wrastają w ziemię i stają się kolejnymi pniami. Aż powstaje całe drzewo–rodzina o kilkudziesięciu, bywa – kilkuset pniach. A że, bywa, pierwszy z nich dawno obumarł, nie dojść nawet, kto dał początek takiemu rodowemu gajowi. Któż wie? – może to właśnie te rosnące od dachu drzewa podpatrzyli ongiś Adivasi i własne domy na podobieństwo tamtych wznoszą – od wspartej na palach konstrukcji dachu, który to słomą, to własnoręcznie wypalaną dachówką kryją, i dopiero potem lepią ściany z dobrze wymieszanej gliny. Zadudniło po skarpie. Krótko i głucho, jakby kto kijem po szczeblach płotu przeciągnął. I znowu – seria dłuższa już, o bardziej zróżnicowanej rytmice. I ta także od wioski, skarpą gruchnęła przez rzekę, aż się od dżungli odbiła. Zniknął bębnista za chatą, wieś widać całą obchodzi. – Chodźmy, na chrzciny proszą. – Jak to mówił Massignon, wie ksiądz, ten francuski arabista: „Na to, by kogoś zrozumieć, nie trzeba przyjmować jego poglądów – wystarczy zostać jego gościem”. Chodźmy. – Na dłużej by trzeba, mój panie, na dłużej. Ale ładuj pan szybciej kamerę; dla niej to i tak ciekawe. Bębnista zdążył widać obejść wieś, bo zasapanych na szczycie skarpy wita nas nieustającym już teraz łomotem u wejścia do zagrody. Kobiety w pośpiechu uwijają się tam jeszcze, kończą kosmetykę obejścia. – ...nie dosłyszałem. – Gharke lipek – powtarza ksiądz zerkając w mój notes – chaty namaszczenie. Czysty narodek; nawet bez specjalnych okazji robią to regularnie co miesiąc. Najpierw się, oczywiście, cały dom dokładnie czyści i zamiata, a dopiero potem rozmieszane z wodą krowie łajno rozprowadza po klepisku, po zewnętrznych i wewnętrznych ścianach chaty. Nie ma się co krzywić, panie Jacku. Że utwierdza to ściany – mniejsza, ale przeciw insektom i wszelkiemu innemu paskudztwu w tym klimacie niczego Chyba lepszego i dostępniejszego nie wynaleziono. Nie dojść już pewnie dzisiaj – a czyż zresztą koniecz – nie trzeba, czy najważniejsze to bowiem – kto od kogo kult krowy i wiarę w moc jej wydzielin przejął. I czy w ogóle od kultu, czy też właśnie odwrotnie – od sprawdzalnej się przydatności zaczęło. Choć Hindus żaden najmniejszej nie żywi wątpliwości, iż przesławna Surabhi, wszystkich późniejszych krów matka, należała do owych skarbów, które wyłoniły się z ubitego przez bogów praoceanu. I tak już zostało – pańczagawja – pięć wytworów krowy, i to nie tylko przesławnej Surabhi, ale każdej z krów, moc posiada oczyszczającą, zwłaszcza kiedy dobrze z sobą zostaną zmieszane. Nie dziw tedy, że mleko, twaróg, masło, uryna i gnój krowi do rozlicznych służyły obrzędów kultowych. Nawet przy konstrukcji dachów gnój ze słomą mieszano, by nad domostwem moc swoją oczyszczającą roztaczał. A choć ni o Surabhi, ni o ubijaniu praoceanu Adivasi nijakiego nie mają pojęcia – i oni nie tylko praktyczne, ale i magiczne właściwości krowiego łajna wysoko sobie cenią. Niechaj ktoś za czyn jakiś paskudny ze szczepu zostanie wykluczony, a potem zaś decyzją rady na nowo ma być do społeczności przyjęty – zanim w swój dom powróci, wprzódy kapłan osobiście a dokładnie całe domostwo musi krowim łajnem wysmarować. I ojcu Żelazkowi przyszło przywyknąć, że mu przed każdą większą uroczystością dżunglowe kaplice solennie gnojem pokrywają. W którymś to opowiadaniu Manna dawny cyrkowiec, co do zakonu dla zmazania swych grzechów wstąpił, nocami czcił Marię Pannę potajemną przed ołtarzem żonglerką cyrkowymi piłeczkami... Umilkł bęben i cisza się zwaliła na podwórze z siłą, z jaką wyprzedza tylko zdarzenia iście wielkie. W skupieniu ród cały z chaty począł się wysypywać, a stary kręgiem ich sadza wokół glinianej miski, którą zawczasu pośrodku obejścia postawiono. Wodę do miski stary leje i jedno ziarnko ryżu na taflę rzuca – krąży po wodzie ziarnko, które nowo narodzonego symbolizować będzie w czas obrzędu. Matka z niemowlakiem zasiada najbliżej miski. Krzyknął dziarsko. Osiem dni ma chłopaczyna. Imię pierwsze przyniósł już sobie od nazwy dnia, w którym się na ten świat wybrał. Somra, jeśli mu się w poniedziałek przyszło z matki wykrzyczeć, Mangra – jeśli we wtorek, środowy będzie Budua, chłopca z czwartku Birsa będą zwali, Sukra to piątkowy, sobotni Sanika, a niedzielny Etua. Dziewczęta z tych dni w imionach bę- dzie różniła tylko końcówka, jako że niedzielna pannica Etuari, poniedziałkowa Somari, a i z dalszych dni podobnie będą się nazywać. I chrztu by żadnego nie trzeba było, gdyby tak tuzinkowo rzecz kończyć – któż by się wszakże wśród tych wszystkich Mangrów i Mangiri, wśród Buduów i Budnii, Birsów i Birsii po kilku latach połapał. Wolną przeto wolę trzeba noworodkowi zostawić, by mógł sobie – kiedy ośmiu dni życia dojdzie – drugie a właściwe imię na całą resztę dni wybrać. Sam właśnie, i niechaj nikt w ów wybór ingerować nie śmie. Już symbolizujące noworodka ziarnko po wodzie krąży. Jakie też sobie mały imię wybierze – Poga mu będzie czy Rete, może się na Lodha lub Bhundu zdecyduje? Niech się dobrze zastanowi, by imię to przyszłej jego Somi, Sukko, Sukurmuni, Sanjaro lub Sari, czy którą tam sobie kiedyś dziewczynę wybierze, przypadło do gustu. Stary uroczystym gestem unosi dłoń i na wodę rzuca drugie ziarnko ryżu, nadając mu imię ojca noworodka. – Jeśli dziecko pozwoli – szepce – niechaj zejdą się ziarnka ze sobą. Nie pozwoli – niech ziarnko ziarnko odepchnie. Oczy zebranych w ciszy śledzą ruch ryżowych ziaren na wodzie. Co postanowi nowo narodzony? Wszak w jego to imieniu odbywa się magia, on per procura decyduje. Nie zezwoli! Ziarnka rozeszły się w przeciwne strony miski. – Jeśli dziecko pozwoli... – i stary rzuca na wodę kolejne ziarnko o imieniu któregoś z krewnych – ...ziarnko ziarnko przywoła. Bęben zagłuszył owacyjny krzyk zebranych – nowy członek plemienia zdecydował o swoim imieniu. – Niechaj zostanie babu – Żelazek kreśli znak krzyża nad noworodkiem. Rodzina chyli głowy z wdzięcznością za dobre życzenia, a może – kto ich tam wie? – za pomyślną wróżbę. Może się zdarzy, że pójdzie do szkoły, babu zostanie – prawdziwym paniczem. Takiemu, co do szkół poszedł, nie wstyd posłuch dawać, nie wstyd, by go ród cały nimbem otaczał. Benedykt podjechał jeepem i już trzeci raz przypomina klaksonem, że czas w drogę najwyższy. Wioskowy czarownik z pełną rewerencją odprowadza misjonarza do samych drzwiczek wozu. Ależ oczywiście, przecież umówiliśmy się. Tak jest, i Father, i jego trzej biali przyjaciele powrócą. Powrócą z całą pewnością. Nie, nie pogardzą, przeciwnie – serdecznie dziękują za zaproszenie. 0–czywiście, wiedzą – magh pudziara, adivaska ofiara noworoczna należy do największych uroczystości. Wstąpią jeszcze tylko do paru misyjnych wiosek i pojutrze, najdalej za trzy dni wrócą. – Ruszaj wreszcie, Benedykt! – Ksiądz Marian powoli zaczyna tracić cierpliwość do podpitego kapłana epoki dżunglowej. – Wrócimy, wrócimy – rzuca jeszcze przez uchylone okno. – Jak na zawodowego głosiciela wiary to ma ksiądz, ojcze Marianie, zdrowie do tych ich chrzcin, obrzędów, czarowników... – Powoli, panowie, powoli. Ja siedzę tu dopiero od ćwierć wieku. A ten czarownik też pewnie od dobrych dwudziestu pięciu. Nie lat – pokoleń. Obyczaj wyrwać, to jak konar drzewu – całe uschnąć gotowe. Lekko, myślicie, słyszeć p tym, jak sobie tutejsze dogrin poczynają? W każdej wiosce znajdziecie taką starą akuszerkę. Nikt się tu z położnicą nie cacka. Nie ma w zwyczaju – mówią. Ciężki poród, to wystarczy w kilkoro podnieść babinę za ręce i z wrzeszczącej jak z wora dzieciaka wytrząsnąć. Proste, co? A niech no się jej zdarzy w połogu zemrzeć. I po śmierci spokoju takiej nie dadzą. Czurin holak i tyle. Porąbiesz ich, a będą to powtarzali – zły duch w nią wstąpił. I nie ma dyskusji. A że zły duch dla całej wsi rzecz groźna, wiadomo. Nie daj Bóg, aby się z nieboszczki wydostał. Łamią jej więc nogi, ręce, nawet palce, drewniane kołki wbijają do oczu, uszu – wszelkie złemu zatykają drogi do ucieczki. I dawaj, czym prędzej grzebać zmaltretowane ciało. Nie, gdzieżby na cmentarzu! – Daleko, jak najdalej w dżungli. I żeby nikt miejsca przypadkiem nie zapamiętał. A dżungla litościwa – porośnie. Prędko porośnie. Właśnie się nieco przerzedziła i jeep podjeżdża przed samotną pośród wyręby chatę. – Zrób ogień, Loda. – Kiedy serdecznie ściska półnagiego chłopinę, Żelazek ma znów jasną, pogodną twarz. – Tylko się pospiesz, nie mam dziś czasu. Od progu chaty bezzębnie śmieje się do księdza posiwiała kobieta. Zaciągnęła się dymem wodnej fajki i atak suchego kaszlu aż ją wpół przełamał. – Ej, Dino, Dino, ile ci mam razy powtarzać, żebyś się przestała truć. Kiedyś cię ten kaszel zadusi. Sukia! – ksiądz Marian rozejrzał się niecierpliwie. – Sukia! Gdzie się, u diabła, podziała dziewczyna? Chodź, mała, chodź – serdecznie ucałował może szesnastoletnią, która jak raca wyskoczyła z obejścia na spotkanie misjonarzowi. – Pierwsza była. Sukia... Sukia znaczy Szczęśliwa. Niech się jej spełni. Dopiero po niej ochrzcili się starzy. Żyją, daj im Bóg zdrowie, że przykład z nich mam na całą okolicę. Loda kręci się przy ognisku. Trudno, znowu trzeba będzie jeść tę ryżową papkę, którą Dina ładuje do misek. Przyglądam się płaskiej pooranej twarzy. Nie, to z pewnością nie są Uraoni. Kobiety tamtych też mają między brwiami wytatuowane trzy kreski, ale poziome. Tatuaż Diny również składa się z trzech, ale ustawionych pionowo kresek. – Racja. To są Khariowie. Kobiety Uraonów, Mundów, Kisanów, Khariów, każdego z czterech plemion okolic Bondamundy wielką wagę przywiązują do tylko ich szczepowi właściwego tatuażu. Dina, jak było z tymi waszymi kreskami? – A jak miało być? – Zwyczajnie. Dawno. Jak była wojna z Rautiami... – Rautia – Żelazek podrzuca półgłosem – to nie Adivasi, to szczep hinduistyczny. No i co, Dina? – A co? – Zwyczajnie. Rautiowie chcieli wziąć z sobą żony Khariów. I myśleli, głupi, że wezmą, bo się nasze chłopy tak popiły, że co tam łuków – własnych nóg utrzymać nie mogli. To się baby same do roboty zabrały. Uciekali Rautiowie, że ledwie ich było strzałami dogonić. Zwyciężyły kobiety Khariów. – Dina dumnie prostuje cherlawe plecy. – I niech no chłopy powiedzą, że się każdej z naszych trzy strzały między brwiami nie należą. Trzy... siedem... cztery... Masoni, kobiety Khariów, egipscy mędrcy, szarlatani, mistycy... Siedem, cztery, trzy... Prorocy i szamani. Wszyscy z zamkniętego kręgu człowieczych wyobrażeń, z ograniczonej, choć tak wszechogarniającej puli marzeń o Istocie. O Jądrze. Słowie i Znaku. Cztery, trzy, siedem... Magia liczb kołuje kędyś po nad kulturami, by jednako na antypodach padać na stęsknionych. Trzech Jeźdźców Apokalipsy tratuje plecy rozmodlonych chrześcijan, zapatrzonych w Trójcę. Kult Świętej Triady grzęźnie w egipskich piaskach i tylko sfinks uśmiecha się nad nim głupawo. Nim Adivasi złożą zmarłego w grób, po trzykroć wprzódy – w odwrotnym do wskazówek zegara kierunku – obnoszą go wokół gotowej jamy. I bez trudu misjonarz Marian przekona ich, że zanim się jeszcze o Jezusowej dowiedzieli wierze, kult Trójcy z dawien dawna w obrządku grzebalnym praktykowali, I starczy teraz, by krzyż na poświęconym zatknęli kopczyku. Krzyż – znak czteroramienny. Jako swastyka, którą Słowianie za symbol śmierci, którą Hindusi czteroramiennym symbolem szczęścia uznali i ponad wejściem do domu malują. I wierzą w ów symbol święcie, choć się im nigdy nie przyszło spotkać z północnoamerykańskimi Indianami. A gdyby się zeszli, dowiedzieliby się zapewne, że i dla tych z amerykańskiej prerii czwórka była od praczasów liczbą przeświętą, a krzyż cztery strony świata oznaczał na długo, zanim cień krucyfiksu, który statkami do nich przywędrował z Europy, ostatecznie zdławić zdołał dawną cywilizację. Ogniem i mieczem – w imię takiego samego wszak, identycznego krzyża... – Z Bogiem. – Żelazek wytarł palce, żegna się z gospodarzami, jeep warczy już, Benedykt gotowy za kierownicą. Chwilę jeszcze machają do nas, zanim nagle nie zapadli się za wzniesienie drogi. Trakt jest coraz szerszy, aż dopada głównej, tej samej drogi, którą wczoraj wyruszyliśmy z Bondamundy. Ksiądz Marian musi być dzisiaj w misji. Tu więc wysiądzie i poczeka na pierwszą lepszą .okazję. Nie będzie takiego, którego by Father w tych stronach musiał prosić o podwiezienie. My zostaniemy z Benedyktem – rozejrzymy się po okolicy i złapiemy języka. czy aby kto w pobliżu nie widział ostatnio koczowniczych Bhuniów. – Tak jest, jutro o tej samej porze. – Do jutra. – Jeep ruszył ostro. Kurz drogi przysłonił farmerską postać misjonarza. Poczuł się teraz gospodarzem i rozgadał na dobre. Łamie angielszczyznę równie nielitościwie, jak uraoński czarownik kończyny zmarłej położnicy, ale jakoś tam przez szum dźwięków coś niecoś się przebija. Oczywiście, Benedyktem nazywają go od niedawna, od kiedy ochrzcił go Father. Pewnie, że jest Adivasem. Z plemienia Munda. Powtarza to kilka razy, widać dumny z przynależności do najpotężniejszego szczepu. O tak, długo chodził do szkoły, dokładnie nie pamięta, ile lat, ale długo – przecież został katechetą. I nauczycielem. Nie, jeszcze nie, ale już wkrótce– śmieje się trochę zażenowany – za dwa tygodnie. Father obiecał, że osobiście. Tak, przyjedzie do jego wioski – wszyscy będą widzieli, jak Father da Benedyktowi ślub. Ma się rozumieć – prawie się żachnął – ma się rozumieć, że narzeczona jest też z Mundów. Ma osiemnaście lat. W sam raz – Benedykt ma dwadzieścia dwa. A jakże – krowy już sobie jej rodzice wybrali. Nie, niedaleko. Za chwilę będziemy na miejscu. To najdalsza wyręba w tej stronie dżungli. A kto ich tam wie – zapytamy. Może drwale widzieli ostatnio Bhuniów. Czasem przechodzą tym szlakiem. Ale kto ich tam wie. Dzicy – katecheta Benedykt lekceważąco wydyma wargi. – Z dzikimi nigdy nic nie wiadomo. Słońce zaszło i tylko reflektory jeepa tną dżunglową ciemność. Którą to już, na którym to moim dżunglowym kilometrze między Amazonką a Brahmaputrą? Wciąż tę samą przecież. Tę samą ciemność, za którą kiedyż to wreszcie odsłoni się jasność? Choćby odblask jasności, obietnica ostrego, ostrzejszego widzenia... Niechaj by tylko cienia jasności, cienia miar stabilnych. Miar ostatecznych. Kilkunastometrowy tunel światła reflektorów przesuwa się uparcie w przód, nieodmiennie zatopiony w dookolnej czerni. W przód? Kilka ostrzejszych podskoków jeepa, skręt w bok i na końcu słupa reflektorów staje niewielki baraczek. Ot, zbita z ledwie ociosanych bali izdebka. Dwie ławy, stół, świeca, szamocząca się u sufitu ćma – to wszystko. Benedykt wraca po dłuższej chwili. – Nie, żaden z drwali nie widział ostatnio Bhuniów. Nie przechodzili. Trudno. Po zgaszeniu świecy ćma z wolna uspokaja się. Staszek też. Na drugiej ławie obaj z Jackiem chwilę jeszcze walczymy o centymetry. Ale żelazny rytm dżungli zwycięża... Kiedy udaje mi się wreszcie wyszarpnąć zdrewniałą rękę spod pleców Jacka, już i Benedykt gramoli się spod kawałka szmaty, pod którą przenocował na podłodze. Przez otwarte drzwi w konturowym świetle poranka sylwetka Staszka ładującego na progu kamerę przypomina dwuwymiarową postać z chińskiego, teatru. Właściwie tak do spotkania z Żelazkiem mamy parę godzin, więc czemu nie –chodźmy. Ot, bez celu – przed siebie. Łatwo powiedzieć! – przed siebie... Bezdroże... To słowo bywa czasem brutalnie jednoznaczne. Drzemy się już dobrą godzinę przez rzeczywiste bezdroże. Jakże dobrze, że bez celu, ot tak sobie. Każdy cel pewnie by już runął pod przekleństwami. Ale oto niespodziewanie, jak zwykle w dżungli niespodziewanie, liany puszczają – wolna, otwarta jak las, gęsty las po prostu, okolica zaprasza łatwych zdobywców. Dopiero po paru minutach uciechy z lekkości poruszania się, dochodzi do mnie jakiś szczególny dźwięk; rytmiczny trzask taki właśnie, jakby ktoś gniótł celuloidowe opakowania, towarzyszy każdemu stąpnięciu. Odruchowo pa- trzę pod nogi i chyba mija chwila, zanim jestem w stanie zrobić następny krok. Wstręt paraliżuje nie mniej skutecznie od strachu – ziemia pod moimi nogami robi wrażenie, że złapał ją atak epilepsji. Drga i fałduje się tysiącami brudnoczerwonych włókien. Spasłe tropikalnym klimatem kuzynki naszych wijów – kilkunastocentymetrowe skolopendry w konwulsyjnych skurczach i rozkurczach pełzają we wszystkie strony na dziesiątkach pracowicie przebierających nóżek. To ich pancerzyki trzaskają pod moimi buciorami. Ohyda! Przyspieszam kroku. I tylko rytm się zmienia, trzask pozostaje ten sam. Wysokie do kolan, poczciwe, dżunglowe buty, na które tylekroć kląłem w upale; a gdyby nie one, to ocierające się o skolopendry moje łydki zmieniłyby się w słoniowe pniaki, jak co najmniej po solidnym wytarzaniu się w pokrzywach. Brzeg luźniejszego zadrzewienia zbliża się szczęśliwie. Jeszcze trzydzieści, dziesięć, pięć kroków po trzeszczącym chitynowym kłębowisku i – cóż za ulgą może być wbicie się w drapiący i smagający witkami gąszcz. Mhm, słyszę. Tak, Benedykt też tak uważa – to wodospad. Łomot przybliża się z każdym krokiem. Wreszcie głuszy i odgłosy kroków. I znów nagle – w znaczeniu, jakie słowo to bodaj tylko w dżungli posiada, w odniesieniu do jej błyskawicznej przemienności perspektyw i planów – zieleń urywa się ponad pionowym urwiskiem. Z zieleni wprost w błękit i biel. Wodospad. Z nieba wprost. Prosto z błękitu porannego nieba tropików w dół – w kryształowo niebieskie zwały wody, i dalej w dół – po skale, na której ostrzach woda pierzy się roziskrzoną w słońcu bielą piany, i w dół dalej – kędy już w jarze otrząsa się z pienistego nalotu, ciemnieje w gęsty błękit rzeki, która wywinąwszy parę nerwowych zakoli wokół omszałych zielenią głazów, kameleonim obyczajem sama przybiera barwę ochronną i zielona ginie w zielonościach dżungli. Umyka i myli pogonie. Odwrót. I bezdroże. Takie samo. Ba – to samo, identyczne; i nikt mi nie wmówi, że coś tutaj, cokolwiek rozezna. A jednak Benedykt przedziera się pierwszy w obranym kierunku tak apodyktycznie, jak czynić to potrafią wyłącznie głupcy lub ludzie pewni swej racji. Czasem tylko zatrzyma się, spojrzy dookoła, posłucha i rusza znowu. Rzeczywiście – jest!: ścieżka, szlak słoni właściwie. Szły tędy przed chwilą. W zgniecionej trawie świeże okrągłe ślady stóp i jeszcze dymiące ekskrementy. Staszek szaleje. Z tej przymierza się z kamerą, z tamtej strony. Nic z tego – słoniowe buły leżą w cieniu i w żaden sposób nie można się do nich filmowo dobrać. – Jacek! Coś stanął jak wół! Nie widzisz, że nie mam ekspozycji? – Tato... – Co, tato? Gówna nie widziałeś? Rusz się, przenieś mi to w słońce. Dopiero po chwili orientuje się, że jednak przesadził i zaczyna się śmiać razem z nami. Ruszamy dalej. Przy ścieżce co chwila nowe kopce termitów, strzeliste i koronkowe – usypane z gliny gotyckie zamki Walpole'a. Zda się, jak zamek Otranto nieprawdziwe, z finezyjnej baśni, na równi z nią pełne mrocznej atmosfery i tajemnic. Krużganków pełne, fos i przejść sekretnych. Staszek notuje na taśmie: kopce termitów. Światłoczuła taśma notuje posłuszna, nieczuła na pejzaże wyobraźni. Dla niej „tu i teraz” równa się zawsze, równa się tylko ,,tu i teraz”. – Nie, jeszcze nie tutaj. – Benedykt ma jednak chyba trzecie oko. Kurz bucha spod kół, jeep dosłownie płynie w rudej oponie pyłu. Drobiny zgrzytają w zębach, drapią nos, oczy, grubą warstwą kładą się na naszych twarzach. Tumany kurzu ujednolicają wszystko, zamazują szczegóły. A jednak Benedykt ma rację – skrzyżowanie z drogą, na której wczoraj wysadziliśmy Żelazka, dopiero po następnym kwadransie wyłania się z rudego tumanu. Ojciec Marian stoi przy drodze, w tym samym miejscu, zupełnie jakby się stąd od wczoraj nie ruszył. Nie, jednak nie – wczoraj nie trzymał w ręce bańki mleka i świeżego bochna chleba. – Zgoda? Tylko głowami przytaknęliśmy. Gęby pełne razowca, gały łapczywie wlepione w dymiące mlekiem kubki. – Jasne, że zgoda. – Staszek pierwszy przełknął swoją porcję. – Zresztą, ksiądz tu dowodzi. – Więc jazda. – Żelazek na pożegnanie klepie Benedykta po ramieniu i siada za kierownicą. – Za dwie godziny będziemy w Bisra–Jharbera. To wioska plemienia Munda. Tam przenocujemy. Jutro zobaczy się, co dalej. – Cześć, Benedykt! Trzymaj się na weselu. No i potem! Jeep ruszył ostro. Benedykt zapadł mi się w przydrożny pył. Jeszcze jeden... – Od mirażu do mirażu... – Co pan tam mruczy? – Ksiądz Marian nachylił się–do mnie znad kierownicy. – Nie, nic. Jakoś mi – dodaję pośpiesznie – papieros mi jakoś nie smakuje. – Wyzbyłbyś się pan tego nałogu. – Co? A tak, próbuję. Od dawna próbuję... Stali już, widać, na drodze od dłuższego czasu. Ktoś musiał dotrzeć dżunglowymi skrótami i uprzedzić, że Father z Bondamundy zjawi się dzisiaj w wiosce. Więc stali. Cała wieś wyległa na drogę i kiedy po zatrzymaniu się jeepa kurz z wolna zaczął opadać i odsłaniać okolicę, zdało się, iż równie wolno wyrastają oto szeregami spod ziemi. A jednak stali tu już, widać, od dłuższego czasu, bo strumienna woda, którą kobiety z dzbanów leją nam na ręce, zdążyła zmienić się w ciepłą maź, a bukiety i girlandy kwiatów, zanim nam zawisły na szyjach, powiędły i woń ich wali teraz w nozdrza z przedśmiertnym pośpiechem–i intensywnością. Zawirowało. Bulgotliwy głos bębnów, zawodzący tancerek, rude bryzgi kurzu walące spod bosych stóp. Kobiety chwyciły się za ramiona, barwny wąż opasuje bębnistów. Kurz, kurz, kurz. Skwar wali z nieba, chlaszcze po policzkach nagrzanym pyłem krzesanym spod nóg, szarpie krtań suchą jak popiół. Przez tę drgającą powłokę, która mąci obraz w kształt mirażowej iluzji, rzucam się bliżej. Aparat fotograficzny trzaska rytmicznie, staram się uchwycić na błonie kolejne fazy tańca. Z dachu jeepa, w kucki, strzelam foty leżąc w kurzu tuż obok tratujących drogę stóp, znów z dachu, teraz jakoś udaje mi się wtargnąć w środek kręgu – na ziemię, pod nachylone, mijające mnie szeregiem twarze z coraz szerzej rozwartymi, coraz bardziej nieprzytomnymi oczami. Mężczyzna z olbrzymim bębnem przed sobą w jakimś orgiastycznym spazmie odrzucił głowę w tył, z zamkniętymi oczyma bije pałeczkami w małpią skórę tak prędko, jakby to nie pałeczki, jak gdyby bezcielesna tylko mgiełka dygotała ponad bębnem. Żyły zgrubiałe jak liany pulsują na konwulsyjnie wyprężonej szyi, strużka śliny płynie z rozwartych warg. Pot zalewa mi oczy, rozmazuję go, jest jeszcze gorzej. Ręce lepią się nieznośnie. Lepi się czoło, cała twarz, piersi. Pospiesznie zmieniam błonę fotograficzną i dopiero teraz orientuję się, że całe ręce mam we krwi. W krwi jest twarz, koszula, palce lepią się ohydnie w rudej mazi zmieszanej z pyłem drogi. Więc to nie pot. Nie tylko pot cieknie mi po brodzie; zmęczenie, skwar, emanująca od tańczących ekstaza i – po prostu, żadne tam subtelne drżenia, tylko najzwyczajniej pękła mi w nosie jakaś żyłka. Wycieram rękawem nos, nowa taśma załadowana, trzask – nie, nie ma trzasku. Co za cholera?! Spust nie działa. Raz i jeszcze raz – nici, zapiaszczony aparat nie działa. Rzucam go wściekły, bezradnie siadam na kamieniu. I dopiero teraz zaczynam widzieć naprawdę. To tańczy wieś. Objął ją taniec. Tak właśnie można powiedzieć. Albo: wieś wpadła w taniec. Po szyję, po czubki rozwianych włosów. Ogarnął ją. Bębnista klęczy już teraz na kolanach, wali pałeczkami na oślep, z ciałem odrzuconym w tył, wyprężony w pałąk zamiata włosami ziemię. Rytmiczny śpiew, szybki a miękki z biodra na biodro ruch sznura trzymających się za ramiona kobiet i owinięte w płachty niemowlęta podrygujące w takt na plecach tańczących matek. Oczy wpatrzone w głąb, wpółprzytomne. Powitanie. Ekstaza. Nikt tu nikogo nie ogląda, nie taksuje. Tańczą. O parę zaledwie mil od hinduskich miast... O ileż stuleci od czasów, w których pogarda dla zawodów nieprodukcyjnych stała się prawem... Nie tylko hinduskiej właściwa – jakże zgodna w tych wszystkich cywilizacjach zwanych rozwiniętymi, pogarda dla pracy, która nie zmienia się w namacalny bochen chleba, kształt cegły, buta, nurkowego futra. Pogarda wobec tego co pracą ośmielają się nazywać aktorzy, żonglerzy, zaklinacze wężów, ptasznicy, błaźni, cała ta obijbocka swołocz. Ależ proszę – bogaty amator, oczywiście – sprawa inna, to nawet w dobrym tonie dla przedstawiciela starohinduskiej kultury, to najwyżej nieszkodliwe dziwactwo u europejskiego forsoroba. Lecz jako fach? Śmieszne – to by się miał nazywać fach? Moraliści, strażnicy obyczaju, łańcuchowcy stereotypu – sztab nieświadomych, że za ich to sprawą rośnie mur samoobrony wokół wyznawców bezprodukcyjnej swawoli. Iż oni to właśnie, ich poglądy powodują rozrost subiektywnych autoocen wśród dyskryminowanych. Nikt inny jak prześmiewcy lekceważonych zawodów leją i lali wodę na mechanizm wywyższania się owych odepchniętych, ich pogardliwego stosunku do ogółu w obronnej próbie kompensacji. W tańczący krąg kobiet wdzierają się chłopcy. Tu nikt jeszcze projekcji uczuć nie uczynił zawodem. Nie ma jeszcze aktorów i widzów radości, smutku, trwogi. Jest trwoga, radość, smutek. I pospólna tych stanów projekcja. Ki–ho! Ki–ho! – pokrzykują młodzieńcy z pióropuszami na głowach i wiązkami potrząsanych w dłoniach strzał. Są silni. Witają i demonstrują siłę, która ochrom każdego, kto wstąpił w ich krąg. Ki–ho! Spocony, słaniający się mężczyzna zdejmuje z ramion olbrzymi bęben i wręcza go Zelazkowi. Ksiądz narzuca rzemienie, obydwiema dłońmi ujmuje pałeczki. Ki–ho! – wołają chłopcy, misjonarz tańczy, wszystkie bębny pulsują tym samym rytmem. I ten w dłoniach syna czarownika, i ten – chłopskiego syna z Wielkopolski. Nikt nie aranżuje, nikt nie dogląda rozwoju, przebiegu zdarzeń. Emocja, chęć, potrzeba. Jak krzyk, pocałunek, jak szloch, co wybucha – wybucha po prostu. I krąg rozrywa się nagle, pęka. Bębniści ruszają przodem, za nimi wieś, nie w kręgu już – nadal złączony za ręce wielki korowód sunie w stronę wioski. W kurzu i śpiewie. – Kto rano wstaje... – Temu spać się chce! Ksiądz Marian jest nieustępliwy. Jeden po drugim bezceremonialnie ściąga z nas śpiwory. Najwyższy czas. Już czwarta. – Nie, tutaj też nie widzieli ostatnio Bhuniów. Wstawajcie! Mamy dziś niezły kawał drogi. Do Kantapali zdążymy akurat na śniadanie. Tam w misji powinni coś wiedzieć. Albo machniemy ręką na tych waszych Bhuniów – sto razy mówiłem, że niczym poza golizną od innych nie ciekawsi – albo, no zobaczymy. – Słowa ojca Mariana, monotonny warkot silnika, jeep podskakuje miarowo na wyboistym trakcie. Noc zawzięcie walczy jeszcze z pierwszymi różowościami horyzontu. I tylko czasem, nagłe, tuż obok drogi wycie szakala przenika ciało jak nadranny dreszcz. Realność odziera z poetyckości. Kantapali – Wioska Cierniowa... Ni śladu stygmatów męczeństwa, ascezy. Wybujałe cierniste krzewy kryje głęboka zieleń i purpura drobnego kwiecia. W porannym wietrze kwiaty drżą lekko niczym roje motyli ostrożnie przycupniętych wśród cierni. Nudnawe to śniadanie. Ksiądz Marian zagnał się z tutejszym misjonarzem w specjalistyczne tematy, a to problemy zaopatrzenia przyklasztornego szpitalika, a to nie kończące się debaty finansowe ze stanowym rządem. Młoda zakonnica uśmiecha się bezbarwnie. Dziewczyny w powłóczystych białych habitach, o ciemnych adivaskich twarzach, kroją chleb, mię- so podsuną, do miodu zachęcą. Słodziutko aż mdli. Na zakonnych stroikach katolickie krzyże, pomiędzy brwiami plemienne tatuaże. Zakonnice ze skraju dżungli. – Excuse us – proboszcz z cierniowej wioski wraca do roli gospodarza – rzadko mamy się okazję spotkać, więc jak się zdarzy, to o wspólnej biedzie języki się nam rozwiązują. Tak – śmieje się – dziwne miewają ludzie kłopoty... Muszę panów zmartwić, będzie chyba z dwa lata, kiedy Bhuniowie. ostatni raz koczowali w tej okolicy. Ale mam coś dla was. Słyszeliście o Birhorach? No tak, właśnie, kilkadziesiąt mil stąd przed paroma laty stworzono dla nich jedną z pierwszych rządowych osad. Dziewczyny w habitach z plemiennymi znakami na czołach blado uśmiechają się do wsiadających do jeepa, dziwacznych włóczęgów, którzy nie wiedzieć po co pchają się tam, skąd im udało się wynieść na szczyty misyjnej cywilizacji. Tuż za bramą ksiądz Marian ostro hamuje i zjeżdża na pobocze. Drobnym truchtem zbliża się osobliwy orszak. Dwóch mężczyzn dźwiga na sznurach plecione hinduskie łóżko, na którym leży półnagi starzec. Trzeci krewny z płonącym łuczywem w dłoni podąża za tą improwizowaną lektyką. Niechaj i w misyjnym szpitaliku grzeje dziadka płomień z domowego ogniska. Ciągnie się droga jak hinduska droga. Płaska a gęsto wioskami nanizana. Koślawa, pylista. I kobiety na niej z pękatymi dzbanami na głowach, czerwonymi jak ziemia. Żar, że i u przeprawy ledwie się trochę wilgoci znad rzeki przepchnie przez gęste powietrze. Chudy chłopina rękę wyciąga, po parę paisów zbiera za zabawianie oczekujących na prom. W bambusowej klatce walczą zawzięcie dwa ptaszki czompa, krew im po piórach płynie, śmieją się gapie, chłopina dłoń wyciąga, wciąż pustą. Prom chlasnął o mulisty brzeg. Ugiął się i zakołysał pod naporem chętnych. Mlasnął raz, drugi i poddał się żerdziom, które go przemocą na środek rzeki odpychają. Przy burcie przysiadł garbus, wystawił pokręcone nogi i uśmiecha się wystającymi zębami. Szczerzy się bezgłośnie i uśmiech zaczyna raczej przypominać bolesny grymas, kiedy garbus ujmuje w palce dwa drewienka i wystukując nimi rytm, ochrypłym głosem wyśpiewuje żebraczy żal. Zawodzący a monotonny. Namolny. – Teraz już rzeczywiście niedaleko. – W indyjskich przestrzeniach zapowiedź taka na dobrą sprawę nic pewnego nie znaczy. Cóż bowiem znaczyć może dla Europejczyka tutejsze „daleko” lub tutejsze „blisko”, skoro pomiędzy wielkimi miastami – między Delhi, Madrasem, Bombajem czy Kalkutą – odległości liczy się w tysiące kilometrów, poprzez które ciągną się – zdałoby się – nieskończone pustkowia, to znów obrzeża wiosek z braku miejsca wręcz ocierają się o siebie... A wzdłuż tych sadyb – dżungla, tu i ówdzie niepostrzeżenie wczołguje się między pola, tam znów cofa się niespodziewanym uskokiem. Jak ludzie obydwu tych światów. Rasą, religią, obyczajem, wszystkim – powiedziałbyś – odmienni, obcy wzajem ludzie świata hinduskiego i tamci zza dżunglowych okopów. Atoli jak ich dominia, jak granice lasów i pól przenikają się wzajem, tak te”? hinduski i adivaski światy mieszają się na obrzeżach. Jeep jedzie pograniczem. Ksiądz Marian słucha uważnie – zatrzymany chłop kreśli na piachu jakieś linie. Prosto, i w lewo, i jeszcze raz w lewo za tamtym wzgórzem. – Tak, teraz już rzeczywiście niedaleko. Osada robi wrażenie porzuconej dekoracji. Małe domki zieją pustką, która straszy zza drzwi pootwieranych na oścież bądź opadających na przerdzewiałych zawiasach. Przez nikogo widać nie doglądane, dachówki osuwają się z pochyłości, tam i sam dachy świecą łysiznami. Bezpańskie krowy brodzą w wybujałej wokół obejść trawie. Trochę speszeni kręcimy się w kółko. Ni żywej duszy. Birhor... Jedno z najbardziej pierwotnych adivaskich plemion. Bir–hor – Ludzie Dżungli. Przed paru laty rząd stanowy podjął starania o wyprowadzenie plemienia z prehistorii, o podźwignięcie Birhorów na skraj hinduskiego świata. Te walące się chałupy i zdziczałe krowy – to miał być pierwszy etap. Zgodzili się nawet. Przerwali ko- 110 czowniczą wędrówkę, wyszli na skraj, zasiedlili obejścia, zaczęli doić krowy, ryć ziemię. – I co się tu właściwie stało? Osada dogorywa niczym po średniowiecznej zarazie... – O, tam! – chłopak przyglądał się nam pewnie od jakiegoś czasu. Teraz spłoszony zbyt małą już odległością od przybyszów, czmychnął zza załomu chałupy i tylko wysokie trawy falują w stronę skraju osiedla. Nie opodal, jeszcze w cieniu zapadającej się osady, bliżej już wszakże pierwszych flanków lasu, pośród traw przycupnęło parę szałasów. Nie większe od namiotu, kopczykowate kurne chatynki. Ot, kilka bambusowych drągów obrzuconych palmowymi liśćmi. Sklecić to można akurat na chwilę przed pośpiesznym tropikalnym zmierzchem. W sam raz dla koczowniczego plemienia, które już jutro porzuci przelotny dżunglowy biwak i dalej ruszy przez bezdroże za małpami i wężami, by upolowane rano upiec przy wieczornym ognisku. Chłopak skrył się pewnie w szałasie – jeszcze z lekka kołysze się kawał szmaty uwieszony u wejścia. Nie trzeba dłuższych obserwacji, by nabrać pewności, że mają to, co mają na sobie. I tylko tyle. I jeszcze tych trochę strzał, oparty o szałas łuk, sidła na ptaki, tych tam parę suszących się w słońcu małpich skór. A bo i po co więcej? – jak by to w drogę brać... Półnagi starzec nie przerywa pracy. Obok siedzącego w kucki leży kupa wyschniętych lian; sękatymi paluchami stary wybiera kilka wiotkich łodyg, wkręca w rozgałęziony, przypominający procę patyk i splata je z sobą błyskawicznymi ruchami – skręcone liany zmieniają się w solidny powróz. – Cierpliwości!... – Ojciec Marian nie wiem, który już raz usiłuje zagadnąć powroźnika. Wreszcie stary odwraca się i rzuca parę niezrozumiałych dźwięków w stronę szałasu. Młoda, jak na Adivaskę wysoka i rozłożysta kobieta, niechętnie gramoli się na zewnątrz. Obojętnie przygląda się intruzom. Misterny koronkowy tatuaż oplata jej sutki, pokrywa obfite obwisłe piersi, niczym delikatne bransolety opasuje obydwa ramiona i łydki powyżej kostek. Parotygodniowy berbeć łakomie mlaska i wierci się przy cycku. Młoda odpowiada krótko, rzeczowo, ale nasze zainteresowanie tatuażem i szybka seria zdjęć sprawia jej wyraźną przyjemność. Tak, to była rządowa wioska. Nie, nie ma w zwyczaju – kto by tam krów doglądał, nigdy się tego nie robiło. Wrócili, prawie wszyscy wrócili. Tam – pokazuje ręką w stronę dżungli. Posiedzieli tu trochę, posiedzieli i poszli. Na razie tak, siedzą. Cztery, nie – pięć rodzin. Dziadek robi powrozy, tamci też robią. To się dobrze zamienia na sól. E, niedaleko, z godzinę drogi, w hinduskiej wiosce. Targ jest co tydzień. Właśnie dziś. Kobiety poszły, wieczorem będzie sól. Została – pokazuje głową na malucha, który nażarł się i przysnął – jeszcze ciężko. Mężczyźni też wrócą wieczorem, stamtąd – i patrzy w stronę dżungli. Zdaje mi się albo i rzeczywiście jej spojrzenie na chwilę rozjaśnia się, kiedy patrzy tam. – Polują, co by nie mieli polować, zawsze polowali. Małp i węży w ich stronach nie braknie, a co ptaków... Teraz tam siedzą Bhuniowie, jesienią przyszli. – Kto? – Bhuniowie, mówiła przecież. – Gdzie? – No, mówiła przecież, tam. Zaraz koło gór. Przyszli jesienią. Ale pójdą. Oni zawsze odchodzą. Jak Birhorzy. Dżungla jest wielka. Czemu zostali? – Kręci głową. – A bo to ona wie? Może też pójdą. Jej chłop, i tej obok, co teraz poszła na targ, tamtej chłop także mówił – może pójdą. Dżungla jest wielka. Tamte? – śmieje się i pogardliwie wzrusza ramionami patrząc w stronę osypujących się rządowych chałup – a kto to widział? Birhorzy nigdy w takich domach nie żyli. I na co to? – Znowu, teraz przekornie, śmieje się. – A. da się to przenieść? Szałas, co innego, raz dwa drugi się postawi. – A ty byś w tym mieszkał? – Za pośrednictwem ojca Mariana dziewczyna zwraca się do mnie. – Nie, ja też nie. – A widzisz, każdy ma swoje. Tak. Każdy ma swoje. Mówiła już przecie, ile razy ma powtarzać, koło gór. Przyszli jesienią. Ale pójdą sobie. Bhuniowie zawsze idą dalej. Dżungla jest wielka. Tak, to tamta droga. Idzie prosto, potem będzie strumień. Dalej kamienisko i znowu woda. Tam siedzą. Mówiła już przecie, od jesieni tam siedzą. Zdaje mi się albo i rzeczywiście jej spojrzenie rozjaśnia się na chwilę, kiedy patrzy tam. Gdzie dżungla. Jest droga. Idzie prosto. I strumień jest. Nie, strumienia właściwie nie ma. Był kiedyś, wróci za parę miesięcy. Teraz jest tylko sucha kamienista szrama i czerwona spękana glina. Jeep trzeszczy niemiłosiernie, podskakuje na nierównościach rzecznego koryta. Wreszcie gramoli się na rozległy płaskowyż. Ponad nim, w oddali, zielenieją pokryte dżunglą obłe kopy wzgórz. Żwir chrzęści pod oponami. Niezły już zdaje się kawał odbiliśmy od hinduskich traktów. Grupka gołych dzieciaków wysunęła się zza krzaka. Chwilę z rozdziawionymi gębulami przyglądają się samochodowi i nagle w tył zwrot, co sił wieją przed dziwacznym stworem. Ksiądz Marian sapie siarczyście, ale ostro rwie po żwirowatej pochyłości. Byleśmy ich nie stracili z oczu – dzieciaki uciekają, zatrzymują się i dopuszczają nas na kilkanaście kroków. Widocznie teraz, kiedy zostawiliśmy jeepa, wyglądamy mniej groźnie. Wreszcie smarkacze oglądają się po raz ostatni i nikną w wąskiej, z oddali niemal niewidocznej leśnej drożynie. Po skwarze żwirowiska mroczny cień dżungli pozwala na wreszcie głębszy oddech. Po kwadransie marszu zza drzew zaczyna przeświecać słońce. Rozległa płaska wyręba. Tylko na skraju lasu parę glinianych, krytych słomą chat i jeszcze mniej okazałych, z samej słomy skleconych szałasów. Nie, to nie wyręba. Bhuniowie dżungli nie tną ani nie karczują. Zajmujące się głównie zbieractwem i łowiectwem koczownicze plemię, kiedy na jakiś czas w drodze – jakże słowa zawodzą: w bezdrożach – kiedy w dżunglowych bezdrożach osiądzie, pali wybraną połać lasu i bez orki sieje ziarno wprost w pogorzelisko. Po zbiorach porzuca poletko, gliniane chaty, nie dojedzoną resztę ziarna tylko z sobą zabiera i dalej w łowiecką i zbieracką drogę – jakże słowa zawodzą: w bezdroże – dalej w dżunglowe bezdroże. Dzieci sprawnie wypełniły zadanie. Ledwie wstępujemy na polanę, zaczepno–odporny korpus czeka już w pełnym rynsztunku. Grupka nagich mężczyzn z nic nie osłaniającymi przepaskami na biodrach niedbale opiera się o łuki. Żelazek podchodzi do nich pewnym, sprężystym krokiem. Kilka prostych słów, że w drodze, że na krótko, że z przyjaźnią. Mężczyźni poważnie kiwają głowami i ustępują placu kobiecemu orszakowi. Zbliżają się ku nam z rytualnie namaszczonymi gestami. Siwa starucha w zarzuconej niczym toga przez ramię czerwonej płachcie, ze złotymi kolczykami w uszach i obu nozdrzach, wiedzie gromadkę młodych. Mamrocze coś bezzębnymi ustami i patrząc nam w oczy leje z dzbana wodę przed nogi każdego z przybyszów. Teraz występują młode, z wyciągniętymi rękoma, w których każda trzyma miseczkę uformowaną z wielkiego liścia. – Biri–dali – informuje ojciec Marian – ziarnka dżunglowej rośliny dali. Lekko grzechoczą te małe czarne kuleczki, na pierwszy rzut oka przypominające mysie bobki. Na nich, pośrodku miseczki, katula się niewielkie jajko dzikiej kury. Kobiety garbią się w pokłonie, podają nam symboliczne dary gościnności. Znów pokłon, głębszy, tak głęboki, że dłonie dotykają ziemi, a kolan nagie, wyssane przez rój dzieciaków piersi. I to już koniec. I to by już miał być koniec? To po to uganiam się od tylu dni za dżunglowym..., najpierwotniejszym..., za nie skażonym cywilizacją! Za Bhuniami, fascynującymi stałą bezwiedną ucieczką w koczowniczym obyczaju? Tam i sam pętam się po polanie. Te same uśmiechy, gesty, ten sam, wciąż ten sam rytuał w ciasnym kręgu repertuaru ludzkich zachowań. Ten sam. Jawniejszą tutaj, bądź bardziej prowokacyjną tam u mnie różnicowany nagością, głębokością ukłonów, przewidzianymi obyczajem odległościami sposobnymi serdeczności, oficjalnym bądź intymnym kontaktom, wielkością pokoi gościnnych i gościnnych przyzb, zapachem razowego chleba tam, a tu grzechotem ziarenek biri. Bliżej... dalej, pierwotniej... dostojniej, szerzej... wężej. Ten sam, wciąż ten sam rytuał w jakże ciasnym kręgu. Uwieszona na szyi lornetka lekko obija mi się o piersi... – Chodź pan, zgodzili się! – Ksiądz Marian biegnie do mnie skrajem poletka. – Zgodzili się! – Jest podekscytowany. – Wprawdzie to taniec na poły rytualny, ale czarownik... – Między nami kapłanami, co? Żelazek uśmiechnął się niezdecydowanie. Żart naturalnie za żart przyjął, tylko moja naraz ponura mina jakoś mu nie bardzo do sytuacji pasuje. – Masz pan nareszcie tych swoich dzikich. I to w niepowszedniej szacie... – dodaje z dumą, a wolno, chcąc spotęgować efekt. – Czangu–naczo, taniec z bębnami czangu, odbywa się tylko w dni szczególnie uroczyste. – Teraz roześmiał się szeroko. – A bo to nie dzień uroczysty? Co chwila zdarzają się goście zza lasu, co? Czarownik przyznał, że nie za często. Więc dzień uroczysty i kropka! No prędko, prędzej, zaraz zaczynają. Kończą właśnie przygotowania. Jedni i drudzy. Jacek zmontował magnetofon, Staszek ustawił kamerę i z okiem przy wizjerze ręką daje znak tancerzom. Jeszcze, jeszcze trochę w lewo, i w tył, dobra! Grupka przemieszcza się posłusznie. Jeden z chłopców kiwnął do Staszka głową – zaczynamy. Zaczynają taniec rytualny... Kamera terkocze. Psia krew! – nie ma synchronu. Stop! Zdezorientowani tancerze zatrzymują się w pół kroku. Jacek manipuluje coś przy kablach. W porządku. Można? Tak jest, kamera poszła. Zaczynamy. Po raz drugi zaczynają rytualny taniec... Kamera terkocze. Bębny. Kobiety okutały się w szmaty i zgarbione wpół przestępują z nogi na nogę, drepczą w kółko jak kury. Bębny. Mężczyźni stanęli kołem, zataczają wolny krąg wokół kobiet. Monotonny śpiew i rytmiczne uderzenia bębnistów. Krok mężczyzn jest wolny i majestatyczny. Kamera terkocze. Bębny. Jednostajna powtarzalność układu, miarowy rytm i katarynka kilku tonów melodii zawraca w koło jak mężczyźni wokół przestępujących z nogi na nogę kobiet. Bębny. Staszek zatrzymuje kamerę. Niczego się już więcej z tego obrazu nie wydusi. Tancerze stanęli, trochę chyba zawiedzeni brakiem spodziewanego efektu. Cisza. Podchodzę do jednego z mężczyzn. Wreszcie mogę z bliska obejrzeć bęben, jedyny element, który mnie w tym tańcu naprawdę zelektryzował. – Czangu – mówi tancerz – bęben czangu – i podaje mi instrument o dziwacznym kształcie. Drewniana, nieco jajowata obręcz o blisko metrowej średnicy, z małpią skórą naciągniętą po jednej tylko stronie. Przypomina tamburyn, jest jednak dużo, dużo większy. O ile pamiętam, podobne bębny używa tylko jedno z eskimoskich plemion Alaski. I oni – adivaski szczep Bhuniów w południowoazjatyckiej dżungli... Legendarne tzantze, zasuszane i miniaturyzowane przy pomocy tajemnych metod głowy zabitych wrogów, preparowali Indianie Hivaro w górnym dorzeczu Amazonki. I plemiona indochińskich dżungli, które nigdy o Hiyarach, Amazonce, o Ameryce nie słyszały... Może? Może i rację mają zwolennicy teorii o prazwiązkach ludów znad przeciwległych brzegów Wielkiej Wody, która na wschodnioazjatyckie i zachodnioamerykańskie wybrzeża wypluła potomków tego samego praświata. Może, choć trudno się na to zgodzić. Obracam w rękach bęben Bhuniów. Największa ekwilibrystyka teoretyków nie powiąże wszak adivaskiego plemienia ze śnieżnymi ostępami Eskimosów... Więc tenże sam znowu krąg człowieczych wyobrażeń, marzeń podobnych, tęsknot. Ten sam jednostajny krąg, niczym monotonny krąg mężczyzn przygrywających na czangach kobietom w rytualnym tańcu drepczącym w kółko jak kury. – Twój? – podsuwam muzykowi bęben. – Twój? Zaprzecza ruchem głowy i wskazuje w stronę chaty, przed którą siedzi starzec i przygląda się nam w milczeniu. Ciemna wyschnięta skóra zdaje się pokrywać tylko sam kościec. Przy każdym oddechu żebra napinają jakby przyciasną dla nich powłokę. Gdyby nie ten dychawiczny oddech, sądzić by można, że to nie żywy człowiek, a wyprężona skostniała mumia patrzy na nas nieruchomymi, szklanymi oczyma. Sfilcowane siwe włosy opadają kołtunami do pasa. Czarownik w ekstatycznym bezruchu czuwa przed wejściem w krąg wioskowego sacrum. – Nie! – Starzec ocknął się nagle i energicznie potrząsnął głową. – Nie! – Dlaczego? – Ksiądz Marian nalega. – Jeden bęben możesz przecież odstąpić. Masz ich kilka. Zresztą mogą ci zrobić następne. – Nie. Tego się nie oddaje. To należy do domu. Żelazek bezradnie rozkłada ręce. – To należy do domu... Ładnie powiedział. Przysiadam obok czarownika i od niechcenia zaczynam grzebać w kieszeni. Wyciągam jednorupiowe banknoty, bez pośpiechu wygładzam je na kolanie i składam na kupkę tuż przed nogami starca. Kupka rośnie powoli. – Nie, to należy do domu. – Ale oczy czarownika coraz łapczywiej śledzą moje ruchy. Tak, na takie właśnie papierki ze spotkanym w tych stronach Hindusem wymienili kiedyś trochę małpich skór. Potem dostali za nie sól, dużo soli, i jeszcze nową płachtę na drzwi do świątynki. – Mało – tłumaczy Żelazek – mówi, że mało. On i tak nie potrafi tego policzyć. Dorzucam garść drobnych. Kilka monet potoczyło się i zatrzymało na nodze starca. – Jest twój. – Czarownik gestem tak błyskawicznym jakby go chciał ukryć, podaje mi bęben i pośpiesznie zgarnia pieniądze. Jest mi trochę wstyd, ale bęben mocno trzymam w garści. Część jego domu... – Czy można by zajrzeć do środka? Starzec powrócił już do uprzedniego bezruchu i odpowiedzi zdają się udzielać same tylko, ledwie poruszające się usta, bez najmniejszego udziału zastygłej postaci. I tylko jeszcze oczy; wolno prowadzą nas do płachty zawieszonej w drzwiach glinianego domku. Ciemne i pełne stęchłego zaduchu wnętrze sanktuarium jest tak małe, iż ledwie możemy się w nim pomieścić. Przez odsuniętą szmatę snop światła pada na ustawiony pośrodku izdebki pień. Ponad tym sposobnym dżungli ołtarzem – mały czerwony baldachim. To wszystko. Jeszcze niedawno na pieńku stał bóg. Utonął – o tam – wskazuje asystujący nam bębnista – w strumieniu. Tak, przed paroma dniami. Co rok topi się Mahapurusza w dzień naznaczony przez czarownika. Mahapurusz... Wielki Mąż... A więc dżunglowe bóstwo Bhuniów nosi imię o hinduskim brzmieniu! Więc to Wielki Mąż przewodzi ich tęsknotom za absolutem i uosabia marzenia o osi świata członkom adivaskiej wspólnoty animistów – ludowi, co to nie bóstwa czci, ale duchy, które gnieździć się mogą w każdym otaczającym wiernego przedmiocie... I znów zawodzą klarowne podziały i misterne systemy teoretyków. Starzec o sfilcowanych siwych włosach, bezzębnymi szczękami zaklinający duchy dżungli czarownik, strzeże przybytku boga, który posiadł indywidualną powłokę. Podległ personifikacji. Czy wiele trzeba będzie już tylko na poły animistycznych pokoleń Bhuniów, zanim Mahapurusz miast rok w rok tonąć w dzień obrzędu, sam zstąpi z brzegu i w mulistym nurcie dżunglowego strumienia zmyje z wyznawców pierworodny grzech niewiary? Sam uczłowieczony, ostatecznie skupi na sobie marzenia Bhuniów, wyzwoli ich od lęku przed rojem duchów, a zawiedzie w ciemnice trwogi i drżenia przed Ostatecznym. I w któregoż się przyoblecze z proroków? I czy długowiecznego? A może nie nastąpi to nigdy? Może pierwej ostatecznie wypali się w dżungli koczownicza garstka. W dżungli, której już może nie będzie. Tym razem wioska Uraonów przyjmuje nas już bez szczególnych ceremonii, z niekrzykliwą natomiast serdecznością starych znajomych, z pozoru robiącą wrażenie obojętności. – Magnetofon, magnetofon – potrząsając naszymi rękoma na powitanie, po wielokroć powtarzał stary, dumny widać z zapamiętania dziwnej nazwy dziwnego pudełka, w które można schwytać głos. I tylko tyle. I jeszcze te przelotne uśmiechy, które towarzyszą nam przez wieś, kiedy ksiądz Marian prowadzi nas w stronę uroczyska. Wróciliśmy zgodnie z zapowiedzią, nie zawiedliśmy. To się liczy. Do ofiary, zwłaszcza do dzisiejszej ofiary, przywiązują niemałą wagę. Oczywiście, bez liku tych ofiar, ot tyle, ile marzeń i nadziei. A to na intencję siewów, a to zbiorów ryżu, a to ozdrowienia, a to, a tamto. Ale dzisiejsza to co innego – noworoczna. Stromo, a choć jeszcze rano, słońce wali niemożliwie. Ksiądz Marian posapuje, prze jednak pod górę, czasem tylko na moment zawiesi perorę. Noworoczna ofiara... Kiedy spichrze pełne, kiedy ziemia podniosła się z połogu i czeka na nowe ziarno. Jeszcze tylko kawałek – wśród tamtych drzew. Sama. Tak to nazywają. Każda wioska posiada takie właśnie miejsce ofiarne. Sarna zawsze znajduje się pod drzewem. Tęsknota za Gajem? Może... Przeważnie nie jest to drzewo samotne, a gaj właśnie, jeśli nazwać tak fragment dżungli. Swobodnej, nie tkniętej maczetą. W kręgu samy... A no właśnie – w kręgu, tam gdzie marzenia o wspólnocie, no i tak dalej... Więc w kręgu samy niczego ścinać nie wolno. Drzewa, ni krzewu nawet. No, zdarzy się. Ale wówczas za każdy ścięty badyl należy się miejscu ofiara. Obowiązkowo – i koza, i kura. A to już jest coś. Zarżną, kamień ofiarny zroszą krwią, i dalej – od razu, na miejscu uczta na całego, ledwie kości zostaną. No i ci jeszcze, co się po biesiadzie do domu nie dowloką. Bo też i piją przy tym do upadłego. Po dzisiejszej ceremonii też trzeba się będzie zbierać raz–dwa, bo jak się zacznie pijatyka, nie wywiniemy się. Koza, pewnie, nie sposób sobie co chwila na taki luksus pozwalać. O kurę łatwiej. Ale i tej nie weźmiesz pierwszej z brzegu – kolor ptaka ściśle jest przypisany do charakteru ofiary. Ot, żadna akuszerka nie wróci do domu od połogu, zanim nie zmazę związanej z nim nieczystości, zanim z ofiarnej kury trochę krwi nie wypije. A kura bezwarunkowo musi być biała. Tak, biała. Biel... Może? Niewinność, czystość... Może i tutaj? Biel... Dlaczego właśnie biel? Że jasność... A jest przecież biel japońskim kolorem żałoby. Że to też wyzwolenie? Cóż, i wyzwoleniu towarzyszy strach. Tak jak radości – strach przed utratą. Strach... Ktoś powiedział, że to on rodzi bogów. Animiści, animiści, katolików tu jeszcze niewielu. Roboty w bród. Nie, jak to animiści – boga nie mają. Ale strach – tak. Już tak. Nieostry ten ich system pojęciowy. I nie całkiem jest to tak, jak się zwykło upraszczać – że ducha, duszę, czy jak go tam, ma każdy przedmiot. Może mieć, ale nie musi. Należałoby raczej powiedzieć – Duch Świata, Moc. Jakby dwuaspektowa, ot – dzień i noc. Czerń i biel; właśnie – czerń i biel. Biel, dobro, ład to – Bhaguan. Ci, którzy przeszli na katolicyzm, Bhaguanem nazywają Boga. A szatana zwą Bhud. Bo Bhud to aspekt Ducha przewrotny – ciemny. Przemożny i wieloraki. Właśnie jak Strach – wieloraki. W postaci na przykład, w której szkodzi zwłaszcza kobietom, zwie się Czurin. Tak, noc jest jednak dłuższa od dnia... Bhaguan ofiar nie otrzymuje. Po co – dobra nie potrzeba przekabacać. Tylko więc Bhud otrzymuje krwawe dary. Ten, który może zniszczyć, który może rozpętać strach, godny jest czci najwyższej. I posiada ją. Tak przemożną, iż nikt z ofiarników nie śmie go nazwać po imieniu. Kto by tam wołał z lasu wilka. Ofiarę więc otrzymuje Bhud, lecz modlący się zwie go Bhaguanem. Kto go tam wie – może i duch ciemności woli się łudzić, że roztacza jasność. Tak, noc jest jednak dłuższa od dnia. Zza drzew widać już postaci krzątające się na uroczysku. Nie, nie wszystkie ofiary składa się w kręgu sarny. Większość, ale nie wszystkie. Kiedy kogoś Bhud ułapi – ofiarę na intencję ozdrowienia spełnia się na drodze. Trudno powiedzieć, możliwe, że z myślą, by duch opuścił chatę i ruszył w drogę, trudno powiedzieć. Plącze się tu wszystko. Ot, kiedyś – tam, w tamtej chacie – zachorowała kobieta. No to mąż ją wyrzucił, wróciła do rodziców. Przyszedł Żelazek, przyniósł lekarstwa. Wyzdrowiała. I zaczął się kłopot. Przed misjonarzem leczył kobietę czarownik. Niczego nie zaniedbał. Raz z kury składał ofiarę, i drugi raz. Wreszcie i z orzecha kokosowego. Dar to wprawdzie przewidziany głównie na intencję ozdrowienia z ospy; ale nie tylko – na skórne choroby też na przykład niczego sobie. A Czurin nie ustępował. Baba chora i chora. No to czarownik przestał błagać – wziął garnek gliniany, poszeptał, poszeptał i ducha w garnku zamknął. I dalej nic. Baba chora i chora. Wtedy właśnie wezwali Żelazka. I co – wyleczył. I masz babo placek; przyszli, pytają, co robić – z garnkiem, znaczy, co robić z garnkiem. Czurin w nim siedzi. A skoro baba wyzdrowiała, to – znaczy – ta nowa wiara z misji silniejsza. Trzeba by zostać chrześcijanami. Ale Czurin w garnku siedzi. Nie było rady, trzeba było garnek zabrać. Tak, to właśnie ten, w którym w proboszczówce kwasi się mleko. Uparta, swoją drogą, baba. Włosy już jej odrosły – bo się tu choremu goli głowę, żeby się choroba, jak będzie wychodzić, we włosach nie zatrzymała – więc odrosły, ochrzciła się, na mszę, owszem przychodziła, ale jakby jej nie odpędzać, nic tylko obiecuje, że jak uzbiera, to dług za wyleczenie odda. I co – po dwóch latach przyszła z dwudziestoma rupiami. Że ją chłop opuścił, inna sprawa, ale swój honor przecież ma. Tacy są. Byli... Kiedy przed ćwierć wiekiem tu przyjechał – byli, wszyscy, uczciwi i z honorem. Nikt drzwi nie zamykał. Dwadzieścia pięć lat... Dżungla się kurczy, dróg coraz więcej, pola się zewsząd cisną, wsie, łaziki. Dwadzieścia pięć lat. Aż? Tylko? Krzątają się w świętym kręgu. Wokół drzewa już wymościli ziemię krowim łajnem, wtłukli je w grunt, jeszcze kwiatami obrzucają. Umyty i osuszony przed drzewem sterczy w ziemi kamień podłużny i owalny, odświętnie dziś umazany czerwonym proszkiem. Niepozorna oś tego świata. Tego? Taki sam wszak, przed którym nie opodal Cuzco, w kręgu świątyni Quenquo zginali karki inkascy kapłani; tenże, na którym w intencji płodności okrakiem siadają południowoegipskie kobiety; ten sam, co go ukwiecają podczas indochińskich uroczystości. Raz mniejszy, raz większy. Ten sam zawsze archetyp płodności. Nadziei przetrwania. Obły sterczący kamień albo drewniany słup, który dawni Grecy nieśli w czas obrzędów fallicznych. Ten sam fallus boga, symbol męskiej nasiennej potencji, co to go hinduiści nazywają linga i czczą go per procura, boga czcząc w nim i własne marzenie o płodności. Tu nazywają go khud. Kiedy zrosi go ofiarna krew, kamień przestaje być kamieniem – staje się khud właśnie, fetyszem wioski. Zapewni jej szczęśliwość. Płodność zapewni. Ziarno rzucone w srom ziemnych bruzd spęcznieje plonem. Niczym polski chłop głodni ziemi Uraoni karczują dżunglę, ryją skamieniały grunt i sypią ziarno. Khud sterczy ponad wsią. Jest cicho. Zasiedli w bezruchu. Czekają. Pahan, kapłan wioskowy, nie śpieszy się. Gliniany kubek jeszcze pełny. Drobnymi łykami pahan sączy dharu – wódka z kwiatów mahua wolno zalewa mu oczy, coraz bardziej szkliste, nieprzytomne. Wokół kamienia bezszelestnie krąży pudziari. To jego zadanie – akolity, kapłańskiego pomocnika. Ruchy pudziari są sprawne, wymierzone, a zarazem płynne jak gdyby czynione poza świadomością, w somnambulicznym transie. Krąży wokół kamienia. Tak rozkłada rekwizyty obrzędu, by pahan miał wszystko na wyciągnięcie ręki. Pudziari położył już na ziemi orzech kokosowy, plecioną z łyka szufelkę z garstką łuskanego ryżu. Jeszcze tylko te liście – na jednym ryż niełuskany, na tym liściu szczypta kwiatowego proszku syndur, tam proszek z owocu haldia. Przy samym kamieniu trzepocze się spętana kura. Balua – mała siekierka – połyskuje w południowym słońcu. Kura mruży ślepia, może razi ją ten blask – za chwilę zobaczy go jeszcze bliżej. Pudziari przykucnął i dmucha w małe drewienka tlące się na łupinie orzecha. Dmucha jeszcze raz. Dym z drewienek unosi się wąską bladą smużką – w pion. Gotowe. Magh pudziara – styczniowa ofiara czeka na spełnienie. Pahan dopił ostatni łyk dharu. Odrzuca dzban i namaszczonym, nieco chwiejnym krokiem zbliża się do kamienia. Siadł w kucki, opuścił głowę. Długie czarne włosy opadły mu na twarz, kiedy tak trwa w ekstatycznym milczeniu. I nagle zadarł głowę. Rezszerzone, nieprzytomne źrenice patrzą na wschód – w stronę modłów. – Odpędź złe, ochroń nas, wspomóż nas... Z na poły otwartych warg spływa wąskie pasemko śliny. Kiedy płynie po nagim torsie, wygląda niczym strużka potu. Skłonili wierni głowy. Zwrócone na wschód twarze mamroczą modlitwę kapłana. – Odpędź złe, wspomóż nas... Czy podobnie wyglądał krąg Hindusów – niedaleko stąd, zaledwie setki mil, czy wyglądał podobnie i podobnie marzył – już wkrótce, tysiące zaledwie lat temu – kiedy mamrotał swe magiczne zaklęcia i pieśni, co to je potem w świętych księgach Atharwaweda pochowano? Czy podobne krążyły wokół kręgu, ponad wpatrzonymi przed siebie – w nadzieję – oczyma, czy podobne to były demony, upiory i duchy? Też wszak wywoływano je z ciemności w czas rytuałów domowych. Całe ich tłumy, a pośród nich owi ohydni Gandharwowie, duchy lubieżne, sierścią całe porosłe, z olbrzymimi jądrami; Gandharwowie, co wieczorami tłumnie włóczą się po wsiach i nocą nawiedzają śpiące kobiety. Czy tak wyglądali owi wierni, zanim pieśń archetypicznego Strachu i Nadziei rozrosła się Hindusom w drzewo potężne, które im nadal szumi Nadzieją i Lękiem? Drzewo brahmanów, sutry, liturgicznych traktatów. Drzewo, które szumi magicznym przymusem kapłana nad siłami świata. „Bóstwa panują nad deszczem – mamrotał hinduski kapłan. – Do nich zwraca się ten, kto deszczu pragnie, z ofiarą im zwraca się należną. I wtedy one każą padać Pardżanji, każą padać Deszczowi. A jeśli nawet Pardżanja nie chce padać, to też pada” – kończył liturg, który magią panował nawet nad bóstwem. Już nie mag, lecz – liturg, który w magicznym przymusie również i wolą bogów władał, a od gromady cześć należną swej mocy odbierał. Czy tak wyglądała gromada, już wkrótce – tysiące zaledwie lat przed dzisiejszym dniem adivaskiej Magh Pudziary? Gromada ufnych w zasadę magicznej równoważności, w morderczy gest, którym kapłan przebijał lalkę, by już po tym akcie niechybna śmierć powaliła wroga. Niedawno – lat temu zaledwie tysiące. – Odpędź złe, ochroń nas... W kamieniu, niczym zaklęty w tabemaculum, siedzi duch – Duch wioski. Zaklęty, pozbawiony już mocy zła. Siedzi teraz i– czuwa nad pomyślnością, nad dostatkiem wsi. Był to kiedyś Bhud. Straszny, złowieszczy Bhud. Mógł przybierać postaci rozmaite. Krył się może w tym tygrysie, który zeszłego lata pożarł córkę kowala. A może w słoniu, którego Stary nocą odpędzał z ryżowego pola. Kto wie, może siedział przyczajony w tamtym złym człowieku, który oszukał ich wówczas, gdy mieli kupić od niego sól. Kto to wiedzieć może... Ale teraz pozostanie już tu. W kamieniu. Łagodny i niosący dobro. Jak Jezus, ten Jezus z tabemaculum, o którym wieczorami Father opowiada. Nie Bhud już – Khud w kamieniu zaklęty; Khud, co odpędzi złe, wspomoże nas, nas ochroni. Kapłan wyrzucił ręce przed siebie. Mamrocze. Liść z czerwonym proszkiem, z żółtym w drugą rękę złapał. Zasyczalo i dym buchnął z proszków skwierczących na ogniu, a duszący, aromatyczny zapach rozszedł się po polanie. Pahan mamrocze, poprzez dym widać tylko jego szkliste, rozwarte źrenice. Od chorób też chroń nas – monotonny, zawodzący jest śpiew kapłana i tym ostrzejszy zdaje się nagły trzask o kamień orzechem kokosa. Od chorób też chroń nas – zjadł kapłan kokosowy miąższ. Garść ryżu zagruchotała o kamień. Mleko kokosa płynie po kamieniu, spłukuje ziarnka ryżu, wsiąka w ziemię. Na cały nowy rok chroń nas, na cały rok nowy. Ten rok, w którym tam gdzieś nad chłodnym morzem pęcznieje Maria. Rok ten, który będzie już dla nas rokiem pierwszym – rokiem Trojga. Błysk siekierki, trzepot skrzydeł i kurza krew chlusnęła na kamień. – Ochroń nas, odpędź złe, wspomóż nas... Indie. Indie – pluralis. Jakże słusznie. Ileż to przeróżnych Indii przemierzam. Rozmaitych, wzajem niepodobnych – jakże niepodobnych Indiom moim, znajomym. Tym ze świata książek, Indiom lektur europejskich i europejskich marzeń – Indiom legendy. Jakażeś mała, Europo. Nie było się powodu obruszać, kiedy Wielką Wojnę – później nazwaną Pierwszą – z azjatyckiej perspektywy widziano jako tylko wojnę domową w europejskiej wspólnocie narodów. Żegnaj europocentryzmie. Bez żalu żegnaj. Brałem za kokieterię, kiedy to w czasie przymusowego postoju w New Delhi co rusz ktoś powtarzał mi z uśmiechem – Z Delhi do Indii daleka droga. Z Delhi w ogóle Indii nie widać. – A ja to brałem za kokieterię. Indie – pluralis. Kapłan ma ręce we krwi. Kapłan ma twarz we krwi. Kapłan ma oczy nieprzytomne, rozwarte źrenice skierowane na wschód. Daleko odjechałem. Jakże daleko od drogi, w którą wyruszyłem od Marii znad brzegu zimnego morza. Gdzież jestem? Dalej jeszcze? A może bliżej. Może całkiem blisko, tuż–tuż... Oszalał czy co! Naciągam koc na głowę. Spać, chociaż jeszcze chwilę spać. Nie, to nie do wytrzymania! Odrzucam koc i wściekły siadam na łóżku: – Czyś ty oszalał? Prim wybałusza okrągłe oczka i urywa wpół frazy. Widać niezdecydowany, bo usta ma nadal rozdziawione, gotowe do podjęcia melodii. – Umarłego byś, człowieku, obudził. Zwariowany klecha! – Każdy świt witam pieśnią Pana. Jak ci się nie podoba, to zatkaj uczy. Psalmy mu przeszkadzają! – Urażony ucina i wraca do nabożnego recitalu. Za jakie grzechy! Księża, czarownicy, pastorzy! Czy już żaden świecki człowiek nie uchował się na tym świecie?! Naciągam portki, koszulę. Ażebyś zachrypł! – Ej, pastorze, gardło ci pęknie. Na świeżym porannym, powietrzu szybko mi przechodzi, Poczciwy ten Prim. Od paru dni czekał tu na nas. Cieszył się wczoraj jak dziecko. No tak, umawialiśmy się jeszcze w Delhi, że zjawimy się w Ranchi konkretnego dnia. Przyjechał podobno co do minuty. Czekał, biedak, i już miał wracać, skąd mógł wiedzieć, że się tak u Żelazka zasiedzimy. Rzeczywiście poczciwy. Trochę tylko zwariowany z tym swoim adwentyzmem, z neoficką gorliwością nawracania na wiarę prawdziwą, jeszcze jedną prawdziwą wiarę. Mniejsza zresztą; czy i ja nie jestem zwariowany z tą całą bieganiną za „prawdziwym”. No i dobiegłem – aż tutaj. Adivasi rozsiani po ogromnych terenach stanów Orisa, Bihar, Madhja–Pradesz, Bengal i Asam, za centrum, kolebkę swej kultury i tradycji uznają okolice biharskiego miasta Ranchi. Odkopać źródło... Śmieszne, w sam raz na gazetowy nagłówek. Ale otrzeć się, może uda się choć trochę otrzeć... Prim dał się namówić bez większych trudności. Tak, był pierwszym Adivasem jakiego w ogóle poznałem. W willowej dzielnicy New Delhi, w eleganckiej, pełnej kwiatów rezydencji misji Adwentystów Dnia Siódmego. Zrobił na mnie w pierwszej chwili wrażenie Murzyna. Okrągła twarz o negroidalnych rysach i wykroju ust, z nieco wystającymi kośćmi policzkowymi i roześmianymi czarnymi oczyma, które, kiedy się coraz bardziej zapalał do wspólnej wyprawy, szelmowsko połyskiwały białkami. I te zęby, wspaniałe białe zęby o jakich istnieniu dawno na moim kontynencie zapomniano. Włóczyliśmy się po ogrodzie misji konkretyzując plany. Istotnie, trudno sobie było wymarzyć lepszego przewodnika, niż ten mały łysiejący grubasek w gamiturku. Kiedy snując plany odwiedzin rodzinnych stron podskakiwał na ogrodowej ścieżce, błyskał oczyma i co chwila wybuchał szerokim młodzieńczym śmiechem, nie chciało się wierzyć, że ma już czterdzieści sześć lat. Mieszkał w Delhi od dawna; tu się dochrapał stanowiska pastora, co tam pastora – misjonarza i radiowego kaznodziei adwentystów. Nadawane przez bombajską rozgłośnię, jego kazania co tydzień w cały świat wędrują do wiernych, którzy nową wiarę czczą W języku hindi. Tak, w najbliższych dniach nagra cały cykl kazań i przez jakiś czas będzie wolniejszy. A no pewnie, zna w tamtych stronach każdy kamień. Tam się przecież urodził, wychował. Ranchi to jego strony. Mówi po angielsku sprawnie, choć niewyszukanym słownictwem. Tłumaczy będzie można sobie oszczędzić. Pastor zna przecież język mundari i szereg adivaskich narzeczy. Jakżeby mogło być inaczej – jest przecież Munda, przynależność do najpotężniejszego plemienia Adivasów wyraźnie go we własnych oczach nobilituje. Teraz nazywa się Prim Bazroy, ale to dopiero ojciec zmienił nazwisko i dal synowi cudzoziemskie imię. Prim znaczy w hindi „miłość”. Imię w sam raz dla pastora. I znów wybucha chłopięcym śmiechem. Tak, bazra w hindi znaczy „strzała”. Ojciec po prostu przełożył ich nazwisko z mundari. Wcześniej nazywali się Tuti – to drewniana strzała na małe ptaszki, taka z płaskim tępym grotem, żeby upatrzonego ptaka strzał nie rozerwał w strzępy. Pokaże nam takie strzały, do dziś je Mundowie używają. Dobra, umawiamy się w Ranchi, w misji adwentystów, tak będzie najpewniej. Ale zamieszkamy w Khunti. Przy szkole, brat Prima jest jej kierownikiem. W Khunti – centrum terytoriów Mundów. Tak, Khunti znaczy – słup. Więc Słup... Jądro. Oś. Jeszcze jedna... – Gdzie ty się wałęsasz! – Prim z bratem wypadają zza zakrętu ścieżki. – Szukamy cię po całym ogrodzie. Już czas, wszyscy czekają. Zupełnie wyleciało mi z głowy. Dziś sobota! Wczoraj wieczorem Prim zaprosił nas na adwentystyczne nabożeństwo. Sam wygłosi kazanie, wyraźnie zależy mu na naszej obecności. – Gdzie Staszek i Jacek? – Panowie Bronikousky czekają przed zborem. Kiedy wchodzimy do wnętrza, dziesiątki czarnych oczu przyglądają się nam żywo, z zainteresowaniem. Takiej białej skóry i jasnych włosów nie widzieli jeszcze nigdy. Dziewczęta nachylają się ku sobie i chichoczą bez aprobaty. Skromnie przysiadamy na ostatniej ławce. Można skonać z nudów. Prim z podwyższenia grzmi pod czystą, kaznodziejską frazą, od czasu do czasu zerka w waszą stronę, sprawdza wrażenie. Miękki, jakby nieco bełtliwy język mundari, pompatyczne gesty pastora, połyskujące białka raz po raz wznoszonych w górę oczu. Półgodziny, a zdaje się – rok minął. Powstali. Prim podchodzi do mnie, jego brat staje przed Staszkiem, jakiś młody chłopak nieśmiało uśmiecha się do Jacka. – Teraz nastąpi komunia. Zróbcie nam zaszczyt – połączcie się z nami i przyjmijcie chleb Pański. – Nie jesteśmy adwentystami, Prim... – Jesteście chrześcijanami. – Tak, byliśmy chrzczeni. – Zerkamy po sobie, Staszek i Jacek też czują się speszeni. Trochę się jednak Prim zagalopował. – Nie znamy waszego obrządku. – Róbcie to samo co my. Nie obrządek jest ważny, a wola pokory. Masz rację, Prim, wola pokory jest najważniejsza. Pastor wziął mnie za rękę, w drugiej parze idzie Staszek z nauczycielem, dalej Jacek. Korowód wychodzi przed zbór. Na ganku ustawiono szereg taboretów, przed każdym miskę, ściereczkę i dzban z wodą. To chyba jakiś psalm... Pieśń kołuje szeroko, jasna jak poranne słońce w ogrodzie. Usadowili nas na taboretach, przyklękli. Prim zdejmuje mi buty, wodą z dzbana obmywa stopy, delikatnie wyciera je ścierką. Teraz zmieniamy role. Pieśń kołuje. Zerkam z ukosa na Staszka, który klęczy przed bratem Prima i myje mu nogi. Wstali. Pieśń kołuje w porannym ogrodzie. Prim całuje mnie w obydwa policzki, po bratersku. Całuje mnie jego brat, wszyscy kolejno wymieniamy uściski. I powrót. Pieśń huczy w zborze, oknami wymyka się w jasny ogród. Jabłeczny sok i podawany na tacach łamany chleb zamyka obrzęd. Przez poranny ogród wracamy do domu. Byrsa, Dżajpal i starsza od braci Monyka uwijają się wokół stołu. W końcu stryj nie przyjeżdża co tydzień; ważny, najważniejszy stryj – z samego Delhi. I jeszcze ci trzej, których przywiózł z sobą... Dzieciaki prześcigają się w serwowaniu a to naleśników, a to owoców, to znowu jęczmiennych placków, których całe stosy smaży żona nauczyciela, a to dżemów i wszelakich innych paskudztw – jak na adwentystów przystało – wegetariańskiej kuchni. Nie rozumiem, dlaczego Staszek już trzeci raz kopie mnie pod stołem w kostkę. Wreszcie trafiam na karcące spojrzenie Prima i szybko gaszę papierosa. Niech mu będzie – jeśliby to rzeczywiście miało zgorszyć pobożnych bratanków, niech będzie. Ale mógłby przynajmniej w rewanżu dać sobie spokój z tym bezustannym nawracaniem. Przy akompaniamencie potakiwań brata, Prim wiedzie opowieść o rychłym powrocie Jezusa na ziemię, i to powrocie w pełnej ludzkiej postaci; o dziejach adwentystów, błędach katolicyzmu; o roku 1844, w którym to na skutek błędnych obliczeń adwentyści oczekiwali końca świata; i o tym też, że – choć w dokładnej dacie niewiadomy – niechybny koniec świata zbliża się już wielkimi krokami, czego znaki są niepodważalne – nastąpi bowiem wówczas, kiedy każdy człowiek uzyska już szansę przyjęcia prawdziwej wiary, co jest oczywiste – wiary adwentystów. A przecież już, niemal w każdym zakątku ziemi, wszędzie gdzie dociera radio i misjonarz, szansa wiecznego zbawienia nadeszła i wrota adwentystycznego raju stoją otworem. Jacek pożera trzeci tuzin placków. – A water? – Nauczyciel spieszy z nieoczekiwanym, choć nieadwentystycznym, wybawieniem. Zresztą nieświadomie. Jak setki podobnych mu, których spotkałem, i brata Prima rzeczywiście interesują te do niczego nie prowadzące informacje. Już rano przed mszą rozpoczął serię pytań. I teraz znów zaczyna. Zawszeć to jednak lepsze od pastorowych kazań. – Water? Po polsku: woda. – Słyszysz Prim! – Nauczyciel aż podskoczył z radości. – Słyszysz? Woda. A w mundari: daa. Jakie podobne. Bór – bir, bóg – bonga, lew – sing, człowiek – hor. Następuje seria pustych informacji. Nie, lew nie... Ale bir, bonga, daa... Kręci głową, jakby chciał utrzeć jakąś formułę ogólną. Przypomina mi się maniak, polski ksiądz z południowego Peru, który od lat zbiera słowa podobnie brzmiące po polsku i w języku kiczua. Kiedy go spotkałem, miał już tych indiańskich słów ponad setkę i żadnej z tego korzyści, poza dziecinną radością naturalnie. Podobną do tej, która promienieje z twarzy odkrywcy problematycznego podobieństwa słów daa i woda. Kiwa głową i co chwila – jakby dla wzmocnienia argumentów przez odwoływanie się do brata z Delhi – łypie na Prima. Warto nam zresztą wiedzieć, że mundari to nie taki tam sobie byle jaki dżunglowy język dzikusów. Starożytny – podkreśla – starożytny język. Najstarszy na tych ziemiach. Sanskryt dużo, dużo później się narodził – i właśnie z mundari wiele słów zagarnął. Właśnie z mundari. Spod ogona nie wypadli, o nie! O proszę – Nalanda. Cały świat słyszał o słynnym buddyjskim mieście i uniwersytecie. Niech się do niego Hindusi przyznają, mają prawo. Ale, żeby zrozumieć, co znaczy ta nazwa i skąd się wzięła, do tego trzeba znać – podnosi wskazujący palec – znać trzeba mundari. Nalanda... Nalan–daa, oczywiście: Strumienna woda. Tak samo jak Durandaa – Śpiewająca Woda, Daason – Woda Czerpana, jak Żółta Woda – Sasardaa, jak bez liku adivaskich nazw osiedli z tych stron. Albo sing – już przecież mówił – lew. Ale nie tylko; sing to także „wielki mąż”, król. To także Munda. Każdy Munda – pan, król tych ziem. Sindaa – Królewska Woda, nazywała się kiedyś cała ta kraina. Sindaa – posłuchajcie uważnie – sindaa. Hindusi po prostu przekręcili słowo i mówią: India... A to przecież ich, Adivasów, ich to była, a nie Ariów i potem Hindusów nazwa; ich to była, nie Hindusów ziemia. – Ta ziemia. Sindaa. Królewska Woda... Ziemia Mundów... – zatacza szeroki gest, jakby chciał nim objąć wokoło wzgórza rozległe, pola i zieleniejącą na horyzoncie dżunglę. Teraz, gdy stoi tak z gorącymi czarnymi oczyma ponad przytuloną do – wzgórza wioską, jest bardziej przekonywający, niż kiedy rano przy śniadaniu snuł wątpliwe lingwistyczne wywody. – Tuśmy się urodzili, Prim, ty, ja, nasz dziadek... Wioska jak wioska. Niewielka i niebogata. Adivaska. W większości, chociaż wydała samego radiowego kaznodzieję, pogańska. Gliniane chaty, krzywe, strzechą kryte, garbate grzę- zną w glinianym gruncie. Niemal każde drzwi otacza biały szlaczek z ryżowej mąki – niezawodny sposób, by złe moce nie wśliznęły się do wnętrza domu. Tak, będą tańczyć. Wiedzą, że Prim przyjechał. Nie tylko tutejsi. Nawet z daleka, zza tamtej dżungli przyszli tancerze. Będą tańczyć, niech sobie Prim przypomni, jak to bywało. Pętam się po wiosce. W pobliżu domostw sterczą z ziemi niewysokie, z gruba ciosane kamienie – obeliski pamięci po zmarłych członkach rodziny. Widywałem już podobne na drogach, w dżunglowym bezdrożu – stawiane ku czci kogoś, kto zmarł tu znienacka czy też padł rozszarpany przez zwierza. Ci zaś, widać, dokonali żywota pod rodzinną strzecha. I każdy, kto pod nią wstąpi, niechaj wspomni o tych, którzy odeszli. Ich groby leża nie opodal, pod wsią. Właśnie – gdzie? Na skraju wsi droga urywa się, rozlewa w lakę. Ledwie je zauważyć – niskie, obłe pagórki znaczą cmentarne miejsce. Ubogie i, zda się, tymczasowe jak wioska, którą zasiedlali pogrzebani tutaj. Bo i rzeczywiście – tymczasowe to tylko miejsce spoczynku. Rozglądam się – jest: w cieniu drzew zległy w ziemi potężne płaskie kamienie. Sasan – właściwy cmentarz wioskowych rodów. Po roku, czasem w dwa lata od pogrzebu, rozkopuje się pagórek, otwiera grób i kilka kości zbiera się, by już na stale połączyć się mogły z kośćmi protoplastów – niczym w rodzinnym grobowcu pod jednym z tych omszałych kamieni w sasan. Prim jakoś nie wspominał, że pochodzi z Naguri–Munda; a oni to tylko przecież zakłócają wieczne odpoczywanie zmarłych, by oczyszczone przez robactwo kości przenieść pod rodowy kamień, Hasada–Munda nie czynią tego nigdy – grzebią, zwłoki w ziemi i groby przykrywają kamieniem, każdy oddzielnym. Może pastor wstydził się praktyk współplemieńeów. Odnalazł się właśnie – znowu mnie musi szukać, a tancerze dawno gotowi. Nie, nie jest zachwycony moimi odwiedzinami pogańskiego cmentarza. Ciemnota! Ciemnota i tyle. Miałem rację, wieś należy do Naguri–Munda. Ale i tutaj adwentystów coraz więcej. Sasan, może już wkrótce uda się z tym skończyć. Kto ich tam wie, są i tacy, którzy twierdzą, że kiedyś kamieniem przywalano tylko groby tych, co się im zdarzyło zemrzeć poza domem. Taki – mówią – bywa niebezpieczny, w złego ducha może się po śmierci przerodzić. To go lepiej – mówią – dobrze kamieniem przywalić. Ciemnota i tyle. Idziemy, w nieskończoność na nas czekać nie będą. Mijamy szereg potężnych omszałych kamieni. Każdy z nich musi ważyć dobre kilkaset kilo, może i więcej. Robią wrażenie śladów jakichś tajemnych konstrukcji z zamierzchłych czasów świetności tej kultury; z czasów, których nie było. O ileż te kamienie okazalsze od glinianych chat, w których żyli przodkowie Prima, zanim ich kości przeniesiono pod rodowe głazy. W Indiach, Egipcie, Meksyku... Owa niebywała dysproporcja pomiędzy nakładami na doczesne i pośmiertne domostwa! Może wszędzie jest odbiciem tej samej tęsknoty. Tęsknoty za... Za czym? – O, to czirczeti – Prim pochyla się i zrywa jakąś roślinę – jej korzeń kobiety wkładają sobie do pochwy, by przerwać ciążę. A to sanaj, nasiona tego ziela miesza się z proszkiem kwiatów bananowca, dobrze się je rozciera i lepi w pigułki; po trzy, cztery dziennie zażywane przez tydzień powodują stałą bezpłodność kobiety. – Ile masz dzieci, Prim? – Pięcioro, a bo co? – odwrócił się urażony. – My przecież jesteśmy chrześcijanami. – Ależ tak, oczywiście... Zasępił się. – Wiesz, wiele tu jeszcze pracy. Widziałeś we wsi tego chłopaka z kokardą we włosach? Troje dzieci im umarło. Kiedy się ten, czwarty, urodził – wezwali czarownika. Poszli do samy, uczynili ofiarę, czarownik zawiązał chłopcu czerwoną kokardkę. Już piąty rok ją nosi. Wiele tu jeszcze pracy... – Poczekaj, co to za hałas? – Nic, pewnie znowu wzięli się do mordowania ptaków. Chodźmy. – Poczekaj, Prim. Na podwórku mężczyźni zbitą grupą otoczyli jakieś ekscytujące ich widowisko. Na widok Prima rozstąpili się nieco, ale nieprzytomnych z podniecenia oczu nie odrywają od tumanu kurzu, który kłębi się pośrodku podwórza. Pył z wolna opada. Przed zdyszanym i zlanym krwią kogutem jego rywal konwulsyjnie drze pazurami ziemię. Słabiej, słabiej, wreszcie pokiereszowany tułów opada bezwładnie. Krzyk mężczyzn. A więc Hindusi nie pierwsi... A tak lubią opowiadać, że to u nich Hiszpanie podpatrzyli walki kogutów, zanim tę barbarzyńską rozgrywkę rozprzestrzenili aż na Karałby. Może podobnie bujają o swym rzekomym wynalazku szachów. – Prim, czy Munda grają w szachy? – Nie, a co? – Nie, nic. Dwóch kolejnych Adivasów występuje na plac. Przykucnęli, stawiają na ziemi swoje koguty. Szarpane za ogon ptaki wpadają we wściekłość. Znak – i koguty wbijają się w siebie ze zjeżonymi na karkach piórami. Krew, pierze, krew. Tuman kurzu. Wrzask mężczyzn. I już tylko pojedyncze pióra unoszą się ponad kłębami zczerwieniałego pyłu. Od głównego placu wioski gruchnęły bębny. Trąbka odpowiedziała im piskliwie. – Chodź. – Prim słucha chwilę. – To pajka, taniec z piórami. Pośrodku placu dwóch mężczyzn przykucnęło w jakiejś stylizowanej pozie. Na głowach ogromne pióropusze, twarze wymazane mąką, że oczy zdają się jeszcze czarniejsze, jeszcze gorętsze. Stroje na nich barwne, krzyczące. Na lewym ramieniu tarcza, w dłoni żelazny miecz. Poderwali się, zwarli, aż im zawieszone wokół kostek dzwoneczki zadźwięczały. Aż zafurczały stroje, a ich biel i czerwień, granat i zieleń w słońcu zamigotały. Weselny taniec... Wojenny, ale i weselny – na spotkanie z orszakiem panny młodej. Z tępymi wprawdzie mieczami, atoli w gestach taniec ten sam i w stroju jako w czasach naddziadów, kiedy to wódz Mundów wraz z przybocznymi mieczem zdobywał przyszłą połowicę. Zagrzewają do walki bębniści, trąbka im odpowiada piskliwie. Znów odskoczyli tancerze, trwają w ekstatycznych pozach. I zwarli się raz jeszcze. I miecze szczęknęły. A bębny do walki grzeją. I taniec następny, i następna wioska. I znów cmentarz, taniec i wieś, i drzwi przed Złym szlaczkiem ryżowej mąki obwiedzione. I Prim, który się troi. I wciąż to samo, to samo. W tańcu karam walący w bębny mężczyźni i szereg kobiet, które się wzięły za ręce i suną rytmicznym korowodem, jak tam – we wsi, w której na drodze, z bębnem na piersiach z Mundami tańczył Żelazek. I karija, rolniczy taniec plemieńców z motykami i grabiami w rękach. A potem znów te podskoki i rytmiczne przegrupowania chłopców w czo – tańcu z kijami, na których furkoczą strzępy kolorowych papierków. I znowu to samo zataczanie się, bełkot, żałosne opadanie w pijacką mgłę. I wioska następna, i taniec. I szlaczki z ryżowej mąki wokół drzwi, kogucie walki i mech na cmentarnych kamieniach. I dni, i noce wrzeszczące dżunglą. Jest wieczór. Tutaj się pożegnamy. Prim nas, my Adiva–sów. Nad wodą jeziora unosi się owadzi zgiełk. Milczymy. Prim przyłożył dłonie do ust i wydaje jakieś nieartykułowane dźwięki. Po chwili z szuwarów odpowiada mu echo. Nie echo – zwabione ptactwo przywołuje niewidocznego plemieńca. Jakże on to potrafi robić! Zapomniał to już mój praszczur... Czasem wydaje mi się, że ten radiowy kaznodzieja dopiero przed chwilą zlazł z drzewa i strzała – ta z jego nazwiska – może mu się lada chwila przydać. Celnie rzucony kamień poderwał z szuwarów rozjazgotaną czeredę. Prim zawadiacko przekrzywia kolorową szmacianą czapeczkę i śmieje się swym otwartym, chłopięcym śmiechem. Spojrzeliśmy po sobie. Urwał. Znów cisza. I tylko ten znad jeziora przedwieczorny owadzi zgiełk. Jezioro Króla Węży... Woda, która – wierzą – obmywała Adivasów w czas porodu dawno zatopionej świetności ich kultury. Wodę okalają szuwary, chroni dżungla. Wrócili do źródła. Coraz dalej i dalej od pono rozległych ongiś terytoriów. Tak wierzą, choć czy tak było w istocie? W każdym razie im to jedynie przyszło zachować zdecydowaną odrębność na subkontynencie Hindusów. Przetrwali czas stapiania się tutejszych ludów w jedną cywilizację: czas, w którym przyjęcie rytuału „dyscypliny życia domowego” nawet antropologicznie obcego czyniło Hindusem. Nie przyjęli owej pięknej, wyższej ponad biologię, koncepcji wspólnoty. Gdy doktryna upaniszad dokładnie ustalała obrzędy i zachowania przystojne każdej życiowej okoliczności, oni nad świętą wodą trwali w odrębności pradawnego adivaskiego kręgu. Trwali tak i wcześniej, kiedy Ariowie dopiero wstępowali na Wielką Wyżynę. Kiedy dopiero szli, by zniszczyć jej przedaryjską cywilizację. Zniszczyć? – Może raczej zastąpić już rozkładającą się. Jak Mongołowie w Chinach, Turcy w Bizancjum, Germanowie w Rzymie. Szli Ariowie oczyścić ziemię i to, co po poprzednikach żywe jeszcze i płodne, dalej poprowadzić. Piąte mija tysiąclecie od tamtych dni. Od dni, w których to namioty Ariów pokryły dolinę Indusu. Pasterski lud podjął kulturę poprzedników, rozwinął ich filozofię. Lingę utożsamił z fallusem Sziwy, by po dawnemu wielbić w nim ideę płodności. Nic o tym zapewne nie słyszał naddziad adivaskiego czarownika, a taki sam wszak kult lingi przekazał późnemu wnukowi, który przed paroma tygodniami na moich oczach zaklinał duchy w kamień na noworoczną intencję obfitości... Niczym królewscy Inkowie, również Ariowie mieli jaśniejszą skórę od tubylców. Nobilitowała ich. Jakaż w tym prawidłowość, że im jaśniej tym wyżej? Choć tylko do czasu – do tego czasu, w którym Murzyni zaczęli rzeźbić Madonny o czarnych twarzach. Lecz stało się to zgoła gdzie indziej i o tysiąclecia po zstąpieniu Ariów na Dolinę Indusu. Czy ta ich jaśniejsza skóra zrodziła pierwszą koncepcję rasizmu? Dla dzisiejszej pamięci kultury – bez wątpienia pierwszą. I urodziła się kastowość. W ostatniej chwili, jako że już wkrótce Ariowie mieszać się poczęli z ciemniejszymi, zaś kastowości przyszło przejść z rozróżnień antropologicznych na kulturowe. Czyli na rozróżnienia nieostre, więc pozorne – jak to zwykli mawiać ci, którzy posiedli pewność, iż białe jest zawsze i zupełnie białe, zaś czarne czarne i kropka. Ariowie nie mieli tej pewności. Mieli wyobraźnię. Szeroką jak równina, po której stada swe gnali na wschód. Lary i penaty wlokły się za nimi w koczowniczych wozach poprzez bezdroża Pendżabu. Załadowane kędyś śród irańskich pustyń i gór. Rozwiązali toboły Ariowie. A lary rozbiegły się po nizinie i powróciły – nie same. Bogowie Awesty doszli do porozumienia z bóstwami Wedy. I może był to większy, bardziej totalny podbój subkontynentu od tego, który rodził się w krwi walk i potyczek tubylców z koczowniczymi przybłędami. Był to wszak podbój wyobraźni. Pięć tysiącleci. Niewiele. Wystarczy. Starczyło, by dwie fale napływu zlały się w jedno wielkie morze – by ujednoliciło się jego lustro w hinduskich Indiach. By ciemnoskóre ludy drawidyjskie i indoeuropejscy Ariowie wyrośli w pobratymców – w Hindusów. A jednak niewiele. Zbyt mało lat na to, by nad wieczornym Jeziorem Króla Węży pastor Adwentystów Dnia Siódmego zapomniał naśladować głosy ptaków, jak to przedwieczorną porą czynił je go naddziad. Nad jeziorem coraz dłuższe cienie. Tak było i wówczas. Tamtego zmierzchu... Tamtego zmierzchu, kiedy wódz Mundów, mądry Mądra Munda, idąc drogą nad brzegiem jeziora spostrzegł porzucone dziecko. Nad noworodkiem w trawie sterczał łeb kobry. Strzegła go wyraźnie. Mądra Munda podszedł ostrożnie. Kobra spojrzała nań szklistym wężowym wzrokiem. I zobaczyła – łagodność i mądrość zobaczyła w oczach wodza. Zachybotała się, raz jeszcze spojrzała na dziecko i jakby o los już jego spokojna, wolno osunęła się w trawę. Z cicha chlupnęła woda i tylko w miejscu, w którym zniknął tajemniczy wąż, kręgi rozeszły się po wodzie. Mądra Munda stał chwilę zdumiony. Wody jeziora wygładziły się, niemowlę rozdarło się w głos. Wódz wziął dziecko na ręce i wrócił do domu. I nie wiedział, że niesie w ramionach syna bogów. Nie słyszał przecież o bogach wódz animistycznego plemienia. Niósł dziecko spokojny i ufny. Ileż to lat później urodziła się adivaska legenda? I któryż to wiatr znad Gangesu, rzeki Hindusów, ruszył kręgi na wodzie adivaskiego jeziora? Ucichł przed wiekami. Legenda została. Mądra Munda nie słyszał nic o wielkiej wojnie, która toczyła się gdzieś tam hen, gdzie kończy się dżungla.. Jeden to z hinduskich bogów postanowił zmieść z ziemi wszystkie węże. Może zazdrościł. Był to czas wszakże, kiedy nagowie – boskie kobry – cześć odbierali trwożliwą a powszechną. Zamieszkiwali podziemny świat, na dnie wód się pienili, a stolica ich – Bhogawati, samą swą nazwą Obfitującej w Rozkosze – zazdrość mogła wzbudzić choćby i boską. Z ust w uszy i z uszu do dalszych ust szła wieść, iż w podziemnym owym świecie strzegą nagowie skarbów tak olbrzymich, iż z zachwytu jeno milczeć o nich można. Tych zaś kruszców i kamieni, które z trudem spod skał człowiek dobywa – choć są ledwie blaskiem blasku – z niczyjej innej jak właśnie z nagów łaskawości śmiertelni dostępują. Opuszczali jednak swe podziemne siedliska, poprzez mrowiska i jaskinie wypełzali nagowie między śmiertelnych. Szła o nich też inna, wieść mniej zachwycająca, atoli jeszcze większą czcią mogąca ich okryć – ta mianowicie, iż gdyby tylko zechcieli, całą ludzkość mogliby unicestwić. Bez trudu, jako że jednym spojrzeniem zdolni byli palić miasta całe, jednym oślepiać oddechem. Mogli to wszystko, czynić tego zatem nie musieli. Wypełzali z mrowisk, by kobiety leczyć z bezpłodności i aby utęskniony sprowadzać deszcz, czego najlepszym jest dowodem, iż odkąd pamięć sięga – najwięcej węży spotkać można w .porze deszczowej. Czasem naga zmieniał się w mężczyznę, bywało, że nagini przybierała postać kobiecą. Atoli gdy przyszła noc, nieodmiennie powracali w skórę wężową. Zbyt ciasną już czasem. Wówczas skórę uprzednią odrzucali, i szczęśliwy ten, któremu ją przyszło znaleźć. Padał na kolana przed boskim symbolem oswobodzenia duszy z wszelkiego zła i uwolnienia się z kołowrotu wcieleń. Przechowywał po tem ową skórę jako skarb mu droższy od wszystkich podziemnych skarbów. Mógł stać się dzięki niej niewidzialnym, długowiecznym, ba! – nieśmiertelnym nawet. Jakże ciasno bywa w tej jednej jedynej, własnej skórze... Aż przyszedł dla nagów czas pogromu. Sprzysięgli się w zazdrości hinduscy bogowie. Ginął podziemny szczep. Chroń się! – błagali nagowie Króla Kobr. I zrzucił król skórę, i skrył się pod człowieczą postacią bramina. A było to nie opodal miasta Benares. Tam Król Kobr poznał bramińską dziewczynę. I ożenił się z nią. I byli szczęśliwi. I napełnił ją. I czekali w radości przez dziesięć księżyców. Aż pewnego dnia, a był to już księżyca nów siódmy, podpatrzyła niewiasta, iż małżonek jej ma rozdwojony język węża. Zapytała – dlaczego? Nie odpowiedział. Zaprzągł wóz i – aby zbytecznego zapomniała pytania – zabrał ciężarną na pielgrzymkę do świętego miasta Puri. Ale ona nie zapomniała. Kobiety nie zapominają nigdy. Wracali już w dom. A kiedy nadciągać zaczął zmierzch, tu się akurat znaleźli – tutaj właśnie, pomiędzy wioską Korambe a wioską Sutiambe, dobre osiem mil od dzisiejszego miasta Ranchi – nad brzegiem jeziora. Właśnie tutaj. Kobieta nie zapomniała. Kobiety nie zapominają nigdy. I właśnie o tej przedwieczornej porze nad brzegiem jeziora spytała raz jeszcze – dlaczego? Małżonek zasyczał cicho, tak właśnie jak syczy człowiek, kiedy przeszywa ,go ból ostry a zimny, wężowy. Nie było rady – opowiedział jej swoją historię. Kiedy skończył, znów usłyszała syk. Spojrzała na małżonka. Małżonka nie było. Zniknął. Przed nią w trawie kołysała się królewska kobra. Krzyknęła. I oto odpowiedział jej krzyk drugi. Krzyk syna , co się z niej w tej chwili narodził. Potem nie słyszała już nic – umarła. Mądra Munda, choć miał już jednego syna, adoptował sierotę i dał chłopcu na imię Pwani Mukut. I to był początek końca. Rósł Pwani w adivaskiej wiosce i szeroko wśród Mundów rozchodzić się zaczęła wieść o niebywałej jego mądrości. A kiedy wódz Mądra Munda umarł i spoczął pod rodowym kamieniem, Pwani Mukut obwołany został pierwszym królem Mundów. W żyłach plemiennego króla krążyła bramińska krew. Ciągnęło do swoich. I Pwani Mukut wyrąbać kazał w dżungli drogi, i drogami tymi w krainę Adivasów przenikać zaczęli obcy. Coraz więcej braminów osiedlało się na adivaskiej ziemi, aż w końcu na wioski potomków Mądra Mundy spadła nędza. Została jeno tradycja. Poczucie odrębności. I dumna pamięć o nigdy nie spełnionej świetności. I niechaj tak trwają. Po co mówić im, że nigdy nie mieli królestwa? Iluż to nieświadomość uczyniła szczęśliwymi... Od dawien, dawien dawna – zanim tu jeszcze może przyszli – stanowili swoistą republikę, zbiór klanów o patriarchalnej organizacji. Brat starszy zostawał Pahanem, jako kapłan rząd dusz sprawował, młodszy już tylko rząd ciał – zostawał wodzem, jak go potem nazwano – Munda. To był początek. Później poszło zwyczajnie – funkcje kapłana i wodza poczęły przechodzić z ojca na syna. I może zapomnieli nawet wodzowie, a może i kapłani zapomnieli, iż od wspólnego pochodzą patriarchalnego pnia, iż z tą samą trysnęli spermą. Czy tak było już, zanim tu przyszli? Pytanie tylko... Lecz i oni – to pewne – nie byli tu od zarania, choć pamięć wędrówki utonęła w micie o prawowitych mieszkańcach tej ziemi. Nie zdobytej – ziemi, matki ich. A przecież było inaczej. Przyszli tutaj. Czy z Karakorum przecierali szlak późniejszym Ariom z północnego zachodu po dolinę Gangesu? Hipotezy nie lubią odpowiedzi jednoznacznych. Antropolodzy lubią hipotezy. Więc może odwrotnie. Może to w dżunglach Asamu pogubił się i rozsypał wielki exodus ludów centralnej Azji, migracja z terenów Mongolii i Chin, która parła na południe, aż po Jawę, Sumatrę, i dalej – po pustynie Australii? Mahometanie z dzisiejszego Bangladeszu mają cechy mongoidalne i kulturowe związki z ludami znad Pacyfiku i centralnych Chin. Zaszyci w indyjskich dżunglach Adivasi nigdy nie słyszeli o tym, iż ich Język i obyczaje wykazują zadziwiającą zbieżność z plemionami Mon–Khmer z północnej Birmy, a także i o tym, ze podobnym tańcem i zbliżonym słownictwem czczą jasność dnia i drżą przed tajemnicą nocy plemiona Jawy i Sumatry. Może więc rzeczywiście braci swych o negro idalnych rysach, choć jak i oni antropologicznie reprezentujących typ mongoidalny, może istotnie pogubili gdzieś w dżunglach Asamu. I miast na południowy wschód, odprysnęli od wielkiego exodusu ku zachodowi, aż po dzisiejszy Pendżab. I tu być może starli się z Drawidami, by w walce podzielić subkontynent. By Drawidom pozostawić południe, zaś za swą macierz uznać północ. I zapomnieć o przebytej drodze. Może... I może słusznie zapomnieli – tu wszak, w tej ziemi posiali pień. Santalowie, Ho, Kharija, Korwa i Birhor, i Bhunia – wszyscy, co się dziś zwą Adivasami, od tegoż wyrośli pnia. Od pnia Mundów, plemienia najstarszego. Plemienia, które ongiś zwało się Horoko. Po prostu i dumnie – Ludzie. Aż ludzie inni nadeszli – Ariowie. I język u skraju dżungli inny słyszeć się dało – sanskryt. Z niego to poszło słowo, które najwyższą oznaczało wśród Adivasów władzę: wódz – munda. Tak właśnie jak na peruwiańskich antypodach słowo inka oznaczało boskiego króla, nie zaś nazwę narodu – Kiczua. Hiszpanie o tym nie wiedzieli, albo ich to po prostu nie bardzo interesowało. Nie zajmowało też nadmiernie Ariów; inne mieli tymczasem sprawy do ustalenia. Od nazwy wodza nazwali całe dżunglowe plemię. Tak Horokowie z obcego chrztu zostali Mundami. I ze świata obcych bóstw, z nie swoich marzeń, z hinduskiego świata wąż wśliznął się w adivaski mit początku. Znów nazbyt to prosto, nazbyt jednoznacznie. Nie tyle może z hinduskich, ile z marzeń i wyobrażeń w ogóle właściwych człowieczemu repertuarium, wąż wśliznął się nad brzeg świętego jeziora Adivasów. Tenże sam wąż, który pełznie przez kontynenty i cywilizacje, zbiera cześć ludów pierwotnych, co to wzajem nigdy o sobie nie słyszały – cześć symbolu śmierci i symbolu płodności zarazem. Śmierć i płodność, sytość i głód, płodność i śmierć... Dwa oblicza tej samej istoty... Wąż dawnych Skandynawów. Manasa, bogini węży, skuteczniej chroniąca przed ich ukąszeniem od papug i ichneumonów, które krzykiem i zębami strzegą przed jadem hinduskie obejścia. Wąż pośród najstarszych systemów totemicznych azjatyckiego Południa. Do dziś kult węży praktykowany wśród Na jarów. I wąż, Król Kobra, strzegący nowo narodzonego nad świętym jeziorem Mundów... Słońce wpada do jeziora. Milczymy nad czerniejącą wodą. Prim bawi się swą kolorową czapeczką. Tez milczy. Nie opowiada. O Mądra Mundzie, o Królu Węży, Pwani Mukucie. Późny wnuk milczy. Zapomniał? Nie wie, a może i nie chce o tym wszystkim wiedzieć pastor z rodu Mundów. Nad wodą stygnie owadzi zgiełk. Słońce wpada do jeziora. Czas. Stal jeszcze chwilę na drodze i machał za nami kolorową czapeczką. Szkoda, że nie powróci JUŻ do mojej opowieści. Drogi Michale! Przykro mi, żem się dotąd ze zobowiązań, nie wywiązał, ani nawet nie wytłumaczył. Najwyższy czas postawić sprawę jasno: obiecanych reportaży z podróży NIE NAPISZĘ. Chciałbym, żebyś mnie dobrze zrozumiał i uwierzył: po prostu NIE POTRAFIĘ. Nie potrafię napisać tego, czego oczekujesz. Twoja gazeta jest poważnym dziennikiem o przekroju właściwym pismom codziennym. Nie ten to oczywiście – powiedzmy sobie szczerze – wymiar, co „Times” czy ,L'Humanite”, zawszeć jednak... Wiem, wiem – tłumaczyłeś – obok wstępniaków, serwisu, materiałów politycznych, społecznych, potrzebujesz także kolorowego świata, słońca, egzotyki – reportażu. Ale tegośmy właśnie do końca nie dogadali. Reportażom Twojej gazety – prócz palm, nagich dziewczyn i wielbłądów, prócz tego wszystkiego, co w zatłoczonym tramwaju połyka Twój czytelnik – tym reportażom potrzeba ekonomii, problemów gospodarczych, walki klasowej, krzepnięcia społecznych wysiłków, i czego tam jeszcze, o czym ani mam, ani zabiegam mieć zielone pojęcie. Szanuję te problemy, wagę ich cenię – ale one nie moje. Nie moje są te poważne reporta–, że z poważnych dzienników. Szlaki, którymi dreptam... Raczej przestrzenie bez szlaków. I zgubić się łatwo. Cóż Ci po tym? – Baśń o zdarzeniach prawdziwych... A może tylko zdarzeniach realnych? Hipotetycznie dostępnych? Mają byłaby weryfikacja. Maja – najkrócej mówiąc: Pozorność. Pozorność powłoki. Pogadamy o tym szerzej po moim powrocie. Albo nie pogadamy. Zrozum, funta to kłaków niewarte na Twoje szpalty. A może i w ogóle... Kształt Tajemnicy, niedookreślenie dziwność realności, jej pozór... Ład świata niezborny i porządek w wielości, a nade wszystko tego porządku mroczne zakamarki. Świat ten, który jest dla mnie niczym moje własne ciało – namacalne, proste, do nagości odkryte, a zarazem i dla mnie samego wciąż przecież obce, dalekie, zaskakujące niespodziankami i niezrozumiale do dna. NIEDOTYKALNE. I dlatego właśnie bliskie. Jakżebym Ci miał więc sklecić te reportaże. O czym? Dla Twojego dziennika... Wybacz mi więc. Albo lepiej – ZROZUM. Ściskam Cię i Twoim Dziewczynom kłaniam. Andrzej Zielony cmentarz. Pustynia zielona. Gour. Nie ma miasta Gour. Jest wioska, pola, są wzgórza, stawy. Miasta nie ma. Są ruiny. Dakhii Darwasah – brama wjazdowa do dawnego fortu. Mijasz strojność czerwonej cegły i nie do fortu, ale przez bramę znów trafiasz w zieleń pastwisk nad rzeką i cień szumiący liśćmi przybrzeżnych bananowców. Stoję chwilę niepewny drogi pośród rozkołysanych wiatrem traw zielonych podwórców. O kilkadziesiąt metrów stąd pulsuje szosa, na którą z rana wy czochraliśmy się z przedmieść Kalkuty. Prosta zdawało się szosa, równo zdawało się na północ, potem będzie skręt na wschód – i Asam. Miasta, wioski, miasteczka. Gdzieś tam, po prawej, Gour. Może dla historyków hinduskich państw ważna stolica. Oni pamiętają, że w VII wieku założenie, w XVI rozkwit, upadek... Niechaj pamiętają. Wóz szedł lekko po szosie. Dosyć tych stolic. A może? Ot, z kolekcjonerskiej ciekawości. Tylko parę kilometrów w bok... I stoję oto niepewny drogi na rozkołysanych zielonych podwórcach. Pierwszy może raz pośród ruin, które żyją – nie są miastem–ekspozycją, lecz częścią pleneru, z którego wyrosły. I wioski, która wyrosła z dawnej metropolii. Oto obrócił się czas. Obrócił się wstecz – w głąb, do źródła. Gour znowu jest dopiero wioską. Małą, ubogą, na uboczu bengalskiego traktu. Już – albo jeszcze – ni śladu tu owalnych bengalskich dachów, płasko rzeźbionych ceramicznych płyt, terakot, które na fasadach świątynek przywodzą na myśl domki z toruńskiego piernika. I nie widać, by lepił ktoś tutaj – znane tu równie jak u nas toruński piernik – bengalskie figurynki z gliny. Już tutaj na to za późno – bądź jeszcze nie czas. Chatyny przywarły do dawnych fortecznych wałów, koślawe, aby–aby – aby przetrwać. Co przetrwać? Czas fortu Gour przetrwały... Rankiem 4 kwietnia 1905 roku potężne trzęsienie ziemi zmiotło całe podgórskie miasta u stóp Himalajów. Ziemia połknęła wsie, pałace i ich sztukę. W roku 1878 cyklon, który dotarł do delty Gangesu, uśmiercił sto tysięcy ludzi, czterysta tysięcy zostało bez dachu. Jakże prosto. Sprawnie i szybko. A pośrodku Gour. I wolna, nierychliwa śmierć. Kamienie runęły. Obnażyły wstydliwą prawdę – zwykłą ceglaną konstrukcję, z której kamienna wykładzina osypała się niczym kokietliwy makijaż. Z bram sypie się cegła. Powalone dostojeństwo nurza się w trawie. Wielki Złoty Meczet... O tej to teraz południowej porze na minaret innego Złotego Meczetu wspiął się muezzin i pieśń Proroka kołuje ponad dachami Bagdadu. Wokół Złotego Meczetu w Gour pusto. Cisza przystojna śmierci. Śmierci potęgi osypującej się ceglanym pyłem. I tylko wiatr w dojrzewających gajach mango. Wszystko wróciło do normy... Skojarzenia konkretyzują się z trudem. A przecież tak, tak właśnie jak gdybym krążył wokół muzułmańskich budowli New Delhi. To samo założenie masywów, fasad, styl tenże sam – tyle że odarty z pozorów. Sam już tylko szkielet stylu. U spodu rumowisk, tak właśnie jak i w delhijskich budowlach, stare fundamenty i kamienny materiał przedmuzułmańskich, dawnych hinduistycznych świątyń. Dzieła hybrydyczne, warstwy marzeń i kultur nakładają się na siebie. Jak hiszpański barok peruwiańskich kościołów ciosany z budulca inkaskich świątyń słońca, Jak chrześcijańskie rozwaliska syryjskiego miasta Tartus na ruinach pogańskich świątyń, które skruszyła jazda krzyżowców. A czas reszty dokonał. W Aleksandrii chrześcijanie dawny teatr zamienili w świątynię. I nic się w zasadzie nie zmieniło – poza scenariuszem. Tarasy wieży Eiffia okolono drucianą siatką; z minaretu delhijskiego meczetu Katb Minar jak przed wiekami głową w dół skaczą młodzieńcy oszalali z miłości. I nikt nie przecina tradycji. Po Czerwonym Forcie w Old Delhi pętają się turyści, forteczna sala audiencyjna Diwan–i–Khas jest cienista i pusta – od czasu, gdy Nadir Szach uwiózł stąd słynny Pawi Tron, bym bezpiecznie strzeżony źrenicami fotokomórek mógł go oglądać w teherańskim skarbcu. W pustej sali Diwan–i–Khas pozostał tylko pusty napis, kuty ongiś złotymi literami: ,,Jeżeli jest gdzieś raj na ziemi – to jest tutaj, jest tutaj, jest tutaj”. Ponoć nie złotą, a zieloną ma raj barwę – jak ubogie wokół rozwalisk Gour łąki. Pokryte chwastem, pagórkowate nieużytki z rzadka porastają drzewa. Stare i rosochate, a z konarów ich w dół płaczą młode witki, które wrosną w grunt i kiedyś zamienią się w pnie. Pośród drzew jeszcze jeden pień, bezlistny – ceglany. Martwy. Sprawdzam na mapce – Firuz Minar. To był Firuz Minar. Dwudziestosześcimetrowa mumia. Czy te najstarsze wokół drzewa parni tają rok 1486, rok jego narodzin? I późniejszy czas życi minaretu, z którego nad ich korony szła pieśń muezzina. Tłum bił czołem o kamienie. Muezzin spoglądał z wysoka. Podwórzec pokryła zieleń, zlała z zielenią pól, łąk, z zielenią rzęsy na stawach, na porosłych trzciną fosach, w których nurkują kaczki. Rozfalowała się po pagórkach; dawnych wałów obronnych. ,,Jeżeli jest na świecie raj”.... Jeżeli był... Cień na załomie muru. Tak bezszelestnie, jak gdyby go w ogóle nie było – bo też i skąd się wziął w tym pustkowiu? – starzec pojawił się u szczerbatych wrót świątyni. A przecież jest, stoi, zupełnie realny, a wiatr czochra mu siwą brodę. Odwrócił się i zniknął w głębi podwórca. Przykucnął. Grzebie w tobołku – tylko dziesięć rupii, pięć tylko, cztery – obraca w ręce kamienną miniaturę stopy Proroka. Siad śladu. Kopię sacrum ze świątyni Qadam Rasul – kamienia z odciskiem stopy tego, który nigdy tej ziemi nie dotknął. Siwy jest tak stary, że mógłby nieomal pamiętać ów rok 1513, w którym Qadam Rasul wznoszono. – Niech będzie – piętnaście rupii. Ale miniatury nie wezmę. O.K.? Stary znów grzebie w tobołku. Ciepła .ryżowa wódka lepi się do warg. – Czy piłeś somę? Stary nie rozumie, uśmiecha się mętnie z żebraczą przymilnością. Jak wściekłe wichry tej napój uniósł mnie w przestworza. Czyż piłem somę? Ten napój porwał mnie daleko, jak rumak wóz porywa. Czyż piłem somę? I upojenie przyszło na mnie jak czuła krowa do cielęcia. Czyż piłem somę? Jako rydwannik rydwan spaja tak ja tym szałem serce me umacniam. Czyż piłem somę? Wszystkie pięć szczepów tyle znaczy, co źdźbło w mym oku, mniej niż źdźbło. Czyż piłem somę? To niebo w górze nie jest równe nawet połowie mej istoty. Czyż piłem somę? Ja przewyższyłem chwałą nieba i całą wielką ziemię. Czyż piłem somę? Pochwycę teraz ziemię, rzucę ją tam, gdzie zechcę. Czyż piłem somę? Starzec ma mętne oczy i pije ryżową wódkę. Nie śpiewa. Nie słyszał tej pieśni muzułmański żebrak. Nie było starca, nie było Qadam Rasul, Gour nie było wówczas jeszcze, ni cienia półksiężyca. Był tylko ten nie opodal gaj mango. I nocna pieśń. Hymn Indry na szczycie panteonu. Pieśń Mocy, co weń spływała, gdy pił święty napój soma. A w gaju mango leżał wedyjski wojownik z rodu Ariów i wtórował bogu.przewyższyłem chwałę nieba icałą wielką ziemią. Moc. Wszechwładna siła upojonego. Iluzja? Może tylko iluzja mocy? Maja... Żebrak przechyla butelkę. Opodal świątyni okazała budowla. Kamień oparł się pogromowi. Solidny – nie z myślą o doczesności budowlę tę wznoszono. Kamienny wewnątrz grób pana o imieniu Fath Khan poszył się mchem. „Herę lies Fath Khan, son of Diiawar Khan, Aurangzeb's generał, who was sent by the emperor to kill saint Shah Niamatullah suspected of advising sułtan. Shuja to rebel. On arrival at Gour, Fath Khan is believed to have vo–mitted. Blood and died on this spot”. Jakież to nieważne. Jakież to dzisiaj nieważne. Płaskie jak litery na tablicy. Niezrozumiałe jak dla Fath Khana język, w którym mu znacznie później tę etykietę wypisano u stóp grobowca. Trawy rozstępują się łagodnie, lekko obijają kolana i tuż za mną z powrotem wygładzają się w zwartą płaszczyznę. Idę, a jakbym stał w jednolitej zielonej wodzie. Meczet Nietoperzy. Inaczej – Meczet Majolikowy, Meczei Lśniący. Jeleń to czy nie jeleń – ni odgadnąć. Tyli nogi pozostały, wzniesione w cwale. Może to ów cw: zdmuchnął głowę i tułów zwierzęcia – odpryski majolii skryła trawa. Cichy cmentarny zmierzch. Od tamtych okien Stareg Pałacu niosło kiedyś śmiechem i muzyką, z głębi hare mowych pokoi pisk dziewczęcy szedł po podwórcach. Słychać pisk budzących się nietoperzy. Cienie dłuższe i dłuższe lezą po trawie pod Wschodnią Bramę. Bramę Królewską. I wskazują w stronę przeciwną, nie na pałacowe pokoje – na poletko za bramą świeżo zorane i chłopa schylonego nad skibą. Z przedwieczornych łąk wraca ptactwo. Kołuje ponad bramą. W niszach fortecznej straży zbiera się na nocną wartę. Kres długiego dnia. Którego? Nieprzerwany rytm zachodów i wschodów, które, gdy mrok – w tym samym momencie kędyś się czerwienią. Druga połowa IV wieku przed naszą – naszą? – erą: wali się Grecja, upada Aleksander Macedoński, sypie się potęga Persji. Druga połowa IV przed naszą erą wieku: Rzym rośnie w mocarstwo, Indie stają się imperium. Pół wieku... Pięćdziesiąt lat, które zdecydowały o przyszłej historii Europy, Środkowego Wschodu, Indii. Jajo kosmiczne obróciło się na osi. Jajo kosmiczne – hinduski Wszechświat. Hinduski, perski, rzymski... Wszechświaty... Ile was? Ile na tej samej osi – osi Tajnych Mechanizmów... Nierychliwych. Nierychliwych, bo – pewnych i stabilnych. Ta wieś za królewską bramą Gour... Ta sama. Ta, co i wówczas, kiedy obróciła się oś. Ariowie zakładają państwo – państwo Bharatów. Na tronie Sudas, suweren, król królów. Tron mocno osiada w hinduskiej ziemi. Gniją koczownicze wozy pasterskich ongiś Ariów – wokół rosnących wsi zielenią się ich pierwsze pola. Jak dziś, jak to za bramą fortu Gour – wokół wioski, jednej z tysięcznych komórek indyjskiego państwa. Przez pustynie Persji, ku zielonej dolinie, ku Wielkiej Dolinie Gangesu parł Wielki Aleksander. Aż trafił na Pendżab. Nie przekroczył granicy. Cofnął się. I wówczas od Gangesu ruszył równie młody Czan dragupta. Rodziła się monarchia Magadhy – pierwsze hinduskie imperium. Od Indusu, wrychle już od samego Kabulu aż po asamskie meandry Brahmaputry, od Himalajów po same na południe góryWindhja. Dokonał się plan – Imperium Maurjów. Kiedy po ćwierćwiecznych rządach w 301 przed naszą erą umiera Czan- dragupta, synowi swemu – Bindusarze – zostawia imperium większe od jakiegokolwiek wcześniejszego na świecie. Ileż się tych cudów nazbierało... A przecież nie był to cud, jeno zapobiegliwość i rozsądek – wielka królewska droga wąską nitką wiążąca całe mocarstwo. I jak u przyszłych na antypodach Inków – sieć bocznych dróg pokrywających całe państwo, sieć – probież kontroli i bezpieczeństwa. I jak u późniejszych Inków – zapowiedź katastrofy, jako że i najeźdźcom drogi bywają usłużne. Oś obraca się bezszelestnie. Odchodzą Maurjowie, mija dynastia Wakataków. Przychodzi era Guptów – zmierzchnie w wieku VI. Na razie na nią nie czas; dwa razy próbują Hunowie – wcześniej odpartych od granic Chin, po dwakroć odbija ich od swych granic hinduskie mocarstwo Guptów. Rezygnują Hunowie – ruszają dalej, na zachód. I Rzym pada... Nieświadom, iż jego los rozstrzygnął się już niejako u nieprzebytych dla Hunów indyjskich granic. Nieświadom, iż to nie w zadufanej Europie zdecydowały się jej przyszłe losy. Nie było już Rzymian, kiedy nadszedł czas, który mógłby ich wspólnotą nieszczęścia pocieszyć – rok 544, ostatni dwustuletniego imperium Guptów, pierwszy rok Hunów na indyjskim subkontynencie. Oś dla nich obróciła się i na wschodzie. Innym rytmem obracała się na południu. W republice Liczczhawich zdawała się nie poruszać wcale. W tej jedynej na całym subkontynencie, ba – w dziejach świata republice jedynej, która przetrwała tysiąc lat. Czymże przy niej Ateny, Wenecja, czym Trzecia Rzesza... Epizody, epizody... Różne modele trwałości. Gdy bowiem w Dolinie Gangesu łamały się potęgi północy, południe subkontynentu trwało. Ponad Państwami Pandjamandalam, Tondajmandalam, Keralą, ponad ich wymierającymi i rodzącymi się dynastiami od najdawniejszych po najnowsze czasy spajała je trwałość wyższa od dynastycznej – ciągłość organizacji państwowej, świadomość narodu. Tędy, przez Keralę właśnie, szła inwazja. Inna, potężniejsza od hord Hunów – inwazja wyobraźni. W portach Kerali pojawiły się krzyże Podobne do tych, które owego V wieku przez Wyspy Brytyjskie niósł święty Augustyn. Podobne, choć inne, mimo że tę samą symbolizowały mękę. Augustynowe bowiem rzucały cień – a w cieniu tym uschnąć wrychle miała celtycka, dawna wiara Wysp. Krzyże, co je przez morze aż tutaj dowiózł święty Tomasz Apostoł, w Kerali cienia nie rzucały. Może dlatego, że w Kerali słońce stoi wyżej? Pomieściły się krzyże Tomaszowe pośród świątyń innych bogów. A wyrosłe wokół krzyży chrześcijańskie gminy w ewangelicznej zgodzie wytyczały granice opodal innowierczych sadyb. Aż tutaj, do jednej z keralskich gmin przyszło wędrować rektorowi aleksandryjskiego uniwersytetu, uczonemu Panteanusowi, by na własne oczy mógł ujrzeć skrzętnie przechowywaną Ewangelię św. Mateusza. Słońce indyjskie stoi wysoko, cienie się wzajem nie pożerają. Tylko na północy, nad rozoranym przez Hunów imperium Guptów zapadł przelotny zmierzch. Czas przesilenia, może nabrania nowych sił po dwustuletnim czasie rozkwitu literatury, religii, nauki. Wówczas to przecież indyjscy matematycy formowali teorię zera, jedno ze szczytowych osiągnięć ludzkiej myśli naukowej – tak przedtem jak i potem. Wówczas to, o zmierzchu V wieku naszej ery, matematyk Arjabhata wyjaśnił przyczynę zaćmień księżyca i słońca. I zaćmił wiarę najświętszą – dowiódł, iż Ziemia obraca się wokół własnej osi. A świat i tak nie wypadł z ram. Może ich nigdy nie posiadał? Rozpada się to, co skłonni byliśmy uznawać za wiązadło świata i – nic, zupełnie nic się nie dzieje. I nic, zupełnie nic się nie zmienia. Pejzaż pozostał ten sam. Może zetlały nieco. Ale ten sam. Choć stało się – Hunowie wkroczyli na subkontynent. Ale on był silniejszy – wchłonął ich. Z koczowniczych dzikusów przekuł w mocno zinduizowane plemię. I gdy spełnił swą rolę – odepchnął. Krew po bestialskich rządach mińskiego tyrana Mihirakuli spłynęła w Ganges. Lecz Ganges nie zmienił barwy. Ni wówczas, w wieku VI, ni potem nie wypadł z ram. Sunął spokojnie niezmiennym pejzażem, może trochę zetlałym tylko, kiedy na zachodzie Tajny Mechanizm znów się począł obracać, a jego cień wrychle, za parę wieków ledwie, miał był dosięgnąć Gangesowej doliny. Cień, który przybrał teraz kształt półksiężyca. I znów ledwie pięćdziesiąt lat. Rok 670 – Arabowie podbijają Persję. Rok 711 – zdobywają Hiszpanię. Pięćdziesiąt lat.. W pół wieku ogarniają połowę znanego podówczas świata. Rok 711. Rok ledwie dziewięćdziesiąty mija od dnia, w którym Prorok ruszył w drogę z Mekki do Medyny. Imperium islamu sięga od granic Chin po Atlantyk. Rzym w czas największego rozkwitu nie śnił o takich obszarach. W niecałe stulecie ekspansja, jakiej wcześniej ni potem nie poznała historia Ziemi. Ganges sunie leniwie – tu inny rytm. Ze Złotego Meczetu metropolii, z Bagdadu – stolicy wojskowego mocarstwa – blask półksiężyca nie ocienia jeszcze Wielkie Niziny – tu inny rytm. Ledwie na rubieżach szarpią Arabowie pustynne ochłapy, Mohammed bin Kasim zatrzymuje się tu na chwilę tylko, przemarszem. Po rok 738 trwa ten stan, aż kiedy to pod Nawasari hinduskie wojska odpierają półksiężyc na blisko trzy stulecia. Po rok 991, rok druzgoczącej klęski Hindusów w Indiach północno–zachodnich. Już i Kalifat Bagdadzki był się rozpadł, na terenach dzisiejszego Afganistanu rośnie w potęgę państwo Ghazna. Jego to sułtan, wódz słynny i mecenas sztuk, Mahmud, ma drogę trupami wrogów otwartą – drogę do północnych Indii. Gruzy miast, centra sztuk, kultury, po prostu – dawne Indie znad brzegów Gangesu osuwają się w świętą rzekę. W wodę, która tu zawsze grzebała zmarłych. Oś obraca się coraz szybciej. 1018 – aneksja Pendżabu. Kończy się czas przelotnych tylko, najeżonych wypraw półksiężyca. Rok 1192 – Mohamed Ghori, pan Ghazny po załamaniu się dynastii Mahmuda, zdobywa Wielką Dolinę – niezmierzone ziemie od Pendżabu po Bengal. Gubernator jego, z nikczemnego rodu niewolników Khub–ud–din, ustanawia swą siedzibę w Delhi. Założona przed stu laty mieścina rusza w meandry tysiącletniej kariery. Oś obraca się coraz szybciej. Miele królów, całe w Indiach arabskie dynastie. Domowe wojny, przewroty, spiski i bunty. Świetność monarszych dworów tonie w orgii. Kutb–ud–din Mubarah „często wdziewa szaty kobiece i ozdobiony świecidełkami udaje się do miasta w towarzystwie prostytutek, i tańczy w domach arystokracji”. Od Delhi odpada Bengal, odpada Bihar. Król tańczy. Zachodzi wiek XIV. Wschodzi czas Timura. Na krótko. Ganges płynie. Z żalem ku jego wodom spogląda Czyngis–chan, lecz jego chiński premier ma rację – niechaj hordy ominą to topielisko najeźdźców. Trzeba je najpierw osuszyć – z wojennych nienawiści, z boju o duchy, o bogów. To potrwa. Lecz przyjdzie i na to czas. Największy z największych arystokratów hordy i ekspansji, potomek Timura po mieczu, Czyngis–chana po kądzieli – Barber. ma prawo po przodkach, którzy zdobyli azjatycki świat, każdą jego krainę uważać za swoje dziedzictwo. Kiedy go w roku 1501 z królestwa Samarkandy przepędzili Uzbecy, objął Kabul. Napoił konie – i ruszył, w 1526 ruszył na sułtanat delhijski. Pierwszy władca Mogołów w Indiach. Padszah–i–Hind – tytuł wart krwi. Nie ostatniej wprawdzie; lecz mądry Je Lin– czutsai, chiński premier Czyngis–chana miał rację – źle widać poprzez krew, niech przeto bój o duchy nie mąci horyzontów. Humajun posłuchał. Syn Barbera – Timura potomek, lecz i Czyngis–chana po kądzieli – dał ucho dawnym radom Chińczyka. I nie mongolskie noże – chińska przebiegłość zwyciężyła. Humajun hinduskim wasalom zostawił hinduskich bogów, sam mahometanin ustanowił ich pełnoprawnymi możnowładcami islamskiego Cesarstwa Mogołów. Nie doczekał – doczekał jego syn. Imperium Akbara zaśmiło marzenia ojca – od środkowej Azji po Asam, od Himalajów po góry Windhja. Ogólnonarodowa monarchia. Religijna tolerancja, bogowie obok bogów. Szczęśliwy Akbar nie dożył – zmarł w chwale i żegnało go echo modłów najrozmaitszych. Nie dożył i jego syn, dumny Pan Świata – Salim – Dżehangi– Swiatodzierżca. Dopiero Aurangzeb ryż zaczął grób własnej potędze. Muzułmański purytanin Aurangzeb przekreślił czas przodków – równe dla mahometan i hinduistów, ogólnonarodowe cesarstwo Mogołów, ziemię tolerancji. Nad Delhi zaległa cisza. Rozbito instrumenty – żadnej muzyki na purytańskim dworze, precz z miniaturami, precz z malarstwem na palmowych liściach, precz. Czas mogolskiej sztuki dogorywał w ciszy. Arabia... Zawsze pojęcie to kojarzyło mi się z hałasem, szumem, i gwarem suków, z duszną wonią oliwy i pachnideł dymiących w zaułkach Damaszku, gdzieśmy z Marią siadywali na wieczorną kawę, z rykiem klaksonów i tłokiem starych dzielnic Kairu, w których mocno trzymaliśmy się za ręce, by nie dać się unieść pędowi, z hordami psów i dzieciaków w rozwrzeszczanym labiryncie Kasby na wzgórzach Algieru – tak jazgotliwych, że oniemiałe u stóp śródmieście zdawało się tylko ruchomą dekoracją. A tutaj, niczym w fanatycznej stolicy Aurangzeba, tu – w wiecznych ruinach Gour, nad którymi żaden muęzzin nie śpiewa – Arabia znaczy tu: cisza. Cisza, ruiny i zieleń. I krowa pasąca się pośród ceglanych rozwalin. Krowa ma wzdęte wymiona. Ryczy i wali kupę na królewskie ruiny. Był rok 1707. Odetchnęli hinduiści. Au–i rangzeb umierał. Za późno, imperium Mogołów waliło się bezpowrotnie. Z południa subkontynentu państwo Marathów przyglądało się rozpadowi. Jeszcze poczekają. Cesarstwo dogorywa. Kurczy się. Więcej i więcej państw, państewek, okruszyn. A na zachodzie rośnie chamska siła. W sam raz zdąży na pogrzeb. Plemię pastuchów... Obfite plemię. W dalekiej Hiszpanii pastuch z Estremadury, niejaki Pizarro, właśnie ściągnął motyką słońce Inków. Rok 1739: inny pastuch przybiera tytuł Nadir Szacha, otrzepuje z gnoju buty i zasiada na tronie Persji. Wysoki to tron – czy dojrzeć zeń baśniowe bogactwa Indii? Nadir Szach nie umie grać na fujarce – od baśni woli realność. Nie znał Bizancjum, toteż może i nie rozdziwiał gęby przed, przyćmiewającym bizantyński, przepychem Delhi. Bił pewnie czołem przed Pałacem Relikwii z dwoma włosami Proroka. A może nadto się śpieszył. Minął szybko grobowiec Tadż Sułtana, którego architekt pisał kiedyś z blużnierczą dumą, iż „niebo nawet patrzy ze zdumieniem na tę budowlę”. Nadir Szach nie miał niebiańskiego spojrzenia. Wzrok miał chytry i chciwy. W pień poszła delhijska ludność. Droga wolna. Oniemieli dworzanie. – Nadir Szach zdjął baranią czapkę, z ironiczną kurtuazją zamiótł przed cesarzem Mohammedem pałacową posadzkę. Otrzepał ją i „w dowód wieczystego braterstwa” z delhijskim władcą wymienił pastuszą baranicę na wysadzaną szmaragdami koronę Wielkich Mogołów. Symbol to wszak, symbol tylko – i jakież ma to w końcu znaczenie, czy z baraniej skóry, czy ze złota i szmaragdów. Co tam symbole – przyjaźń ważniejsza. Więc Mogoł nie oponował – Koh–i–noor i Pawi Tron – proszę bardzo – czymże kruszec wobec braterstwa. Niechaj Góra Światła uraduje wielkiego brata – w skarbcu Mogoła czy Nadira Koh–i–noor i tak równym świeci blaskiem. Najsłynniejszy diament świata... – ot, odmiana węgla i tyle. A że go w XIV wieku Childzi zagarnął na Dekanie, że w 1526 po zajęciu Agry dostał się Humajunowi i stał się własnością dynastii mogolskiej, cóż z tego. Teraz dostał się Nadir–Szachowi i tyle. A Pawi Tron? Et, nigdy nie był w najlepszym guście. To łoże na złotych nogach pod baldachimem wspartym na dwunastu – aż na dwunastu!, przesada – szmaragdowych słupach, a każdy słup na dodatek dźwigał po dwa wysadzane drogimi kamieniami pawie... I te drzewa pokryte diamentami, szmaragdami, przetykane rubinami i perłami, które każdą parę pawi przedzielają... Nie, ten tron nigdy jednak nie był w dobrym guście. Nie szkodzi – Nadir–Szach nie miał się gdzie dobrego gustu nauczyć. Ale humor miał – chłopski, pastuszy. Ładowano już wozy. Ładowano Pawi Tron, Koh–i–noor, koronę Mogołów. Nadir–Szach skrobał list do hinduskich książąt. Śmiał się, pisał i śmiał się. Niechaj „kroczą drogą uległości i posłuszeństwa wobec naszego kochanego brata Mohammeda”, bo jeśli nie, to Nadir–Szach powróci i „wymaże ich z ksiąg stworzenia”. Zdrowy chłopski żart. Perski pastuch zapomniał wysłać list do Marathów. Nie przykazał im uległości wobec „kochanego brata”, któremu własną ofiarował czapkę. Ciepłą, futrzaną. Czapkę dał, a o liście do południowego państewka zapomniał. I nikt już nie strzegł kochanego brata, kiedy Marathowie ruszyli na północ – na Delhi. Tu nastąpić miał ostateczny upadek, zmierzch Wielkich Mogołów. Nie zmierzch już – noc. W pustym przepychu delhijskiego pałacu żałosny ślepy Alam siedzi na cesarskim tronie. Od kiedy zbeszcześcił go i kazał oślepić najeźdźca z Afganistanu, cesarz Alam nie czeka już na nic – większego upadku nie zazna. Nie zazna? A gdzież wiara w wyobraźnię zwycięzców... Madhodżi Sindia, książę Marathów, ma wyobraźnię. Jest rok 1794. Madhodżi zdobył właśnie Delhi. Cesarz Alam jest ślepy, ale nie jest głuchy – zgadza się. Książę Madhodżi tryumfalnie wraca na południe – wiezie swemu władcy insygnia i tytuł wiceregenta cesarstwa Wielkich Mogołów. Po cóż mu insygnia, skoro już władzę przejął? Magia... Magia symboli, choćby pustych, choćby z ręki bezsilnego ślepca. Ślepiec jest wszak spadkobiercą Mogołów, Wielkich Mogołów, jest potomkiem Akbara, Tameriana, samego Czyngis–chana potomkiem. Magia... Mechanizmy, Tajne Mechanizmy... Oś obraca się bezgłośnie. Nie dla Marathów ten obrót. Już dawno nastąpił – i daleko stąd. Dopóki cesarstwo Mogołów nie padło, zamorskim ni śnić się mogło o żyznych równinach znad Gangesu. Skubali ledwie, i to tylko na południu. Tam zresztą drawidyjskie państwa od dwóch tysiącleci handlem wiązały Indie z ludami zza horyzontu. Z Mezopotamią, Egiptem, Palestyną, z australijskimi wyspami, Madagaskarem, Rzymem. Szły do południowych Indii towary, szły pieniądze. Aż i ci przybyli wreszcie, którzy nimi płacili. Nazywali się – Portugalczycy. Od kiedy Filip II, król Hiszpanii i władca południowej Ameryki, przygarnął do swego tronu również portugalską koronę, nastał dla Portugalczyków w Indiach sen błogi o Niezmienności Dosytu. Brutalnie przerwany sen – na indyjskich wodach pojawili się Holendrzy, Francuzi, Anglicy. Na wodach i na lądzie. Raz jeszcze powtórzyła się prawidłowość – kupcy zasypali złotem królów i arystokratów. Zasypali na śmierć. Z angielską kurtuazją, oczywiście. Ot, przykucnęli grzecznie na bengalskim brzegu, z całą rewerencją dla mogolskiego Wicekrólestwa Bengalu. W roku 1715 prezydent Kompanii Wschodnioindyjskiej, John Russel, ledwie ośmieli się przedstawić mogolskiemu wicekrólowi jako „najniższa cząstka prochu”, ot – kupiec i tyle, który „czołem zamiata ziemię słysząc słowa rozkazu”. Jakże podobnie zaczynało kariery paru pastuchów; czyż 'kupcy gorsi? Nie gorsi – w wiek XIX Kompania wstępuje jako mocarstwo. Za delhijskim tronem potomka Akbara stoi angielski rezydent. Cesarz jest pojętny – handel to przyszłość, potęga. Lecz pałac jest pusty. A któż to powiedział, że pusty? – a tytuły! I ambicjami handlować można. Nawet nieźle. Kompania daje przykład – kupuje. Już nie jakaś tam East India Company – East India Company Bahadur. Jakże wspaniale lśni ten mogolski tytuł przy nazwie kupieckiej kompanii! Nowym bogom stare dawać imię... Bogów tu zawsze było wielu. Szeroka jest ziemia indyjska. Czemu by więc nie przeorać jej raz jeszcze? Nie potrafimy budować nie burząc. Hindusi, Arabowie potrafią. Europejczycy nie. Na nowych ziemiach wciąż własne wytyczamy horyzonty. Miary własne i kryteria. Lord gubernator William Bentinck mocą ustawy znosi sati – samopalenie wdów; Thomas Babington Macaulay wprowadza nowy kodeks karny. Teraz oskarżony pozostanie niewinny aż do czasu udowodnienia mu winy; wszyscy wobec prawa będą równi, przedstawiciel niższej kasty będzie mógł oskarżyć członka kasty wyższej, niemuzułmanin muzułmanina. A świat nie wypadł z ram. Podejrzany awanturnik krąży po hinduskich ruinach; ze świątyń kradnie stare rzeźby, pisze pamiętniki. John Stuart, koneser i złodziej przezwany Hinduskim Stuartem. Pierwszy bodaj Europejczyk, który pojął kształt i kunszt obcej przybyszom wyobraźni. Rzeźby i bogi nie obchodzą jednak kupców. System skarbowy, policyjny – to co innego, to sprawy poważne, godne uwagi. Więc tędy prześliznie się tradycja. Wprowadzony przez Czandraguptę – hen, w III wieku przed naszą erą – ustrój skarbowy, system wewnętrznego szpiegostwa, na którym Maurjowie oparli potęgę policyjnego państwa, system biurokratyczny wreszcie – to owszem, to chętnie zauważą Anglicy. Przejmą, po trosze aż na rodzinne wyspy wywiozą, i niczym pośrednicy – dzisiejszym niepodległym Indiom w spadku przekażą po protoplastach. Indiom, w których wdowy nie wspinają się już na stos, by obrócić się w proch przy zwęglonych szczątkach małżonka. Indiom, w których nie mniejszy szok od ustawy zmazującej świętą tradycję sati, spowodował pierwszy premier Jawaharlal Nehru, gdy ogłosił zniesienie wielożeństwa i to samo prawo małżeńskie zaprowadził w całym kraju. Dopuścił rozwody, zniósł kasty i prawem uświęcił miłość. Pryskają wiązadła, a Ganges nie wypada z nurtu. Broczy przez Wielką Dolinę. Wolno, ku morzu, mija ruiny Gour. A na nich trawa. Świeża, pachnąca. Teatr chińskich cieni. Z mroku wyłaniają się nieznani bohaterowie, niosą nieznane sprawy, spadają w mrok. Jak przyszli, tak nagle rozpływają się w ciemność, w ich miejsce na teatrum wstępują inni ludzie, ich sprawy, królowie, dynastie. Pięć tysiącleci kronik Indii. Jedność. Jedność w wielości. Szeregi państwowości, karawany kultur, cywilizacji. Kalejdoskop obrotów Tajnych Mechanizmów. O ileż dla przybysza jaskrawszy w swych prawidłach od tego wszak samego Mechanizmu, który miele i jego kontynent! Podobno w kącikach oczu Marii pojawiły się pierwsze zmarszczki. Nie zauważyłem. Z bliska zmarszczek nie widać. Cień wylazł spod królewskiej bramy. Mości się w trawie, czołga po zwalonych fosach. Klakson wyje nieznośnie. Staszkowi się spieszy. I słusznie – niewiele do filmowania w tych ruinach. A jednak powrócił. Stoi na przeciwległym brzegu rzeki tak samo, jak tamtego wieczora stał nad brzegiem Jeziora Króla Węży. Tamtego wieczora, kiedy sądziłem, że już na zawsze znika z mojej opowieści. Wystarczył telegram: PASTOR PRIM BAZROY. STOP. WIZ DO SIKKIMU NADAL NIE MAMY. STOP. RUSZAMY TYMCZASEM DO ASAMU. STOP. JEŻELI MOŻESZ NAS WPROWADZIĆ DO PLEMIENIA GARO, CZEKAJ NA PRZEPRAWIE PRZEZ BRAHMAPUTRĘ, PRZY GOALPARA, DNIA... I jest. Mały, czarniawy, grubaśny. Z lśniącymi w uśmiechu zębami, złotymi okularami i łysiną. Wymachuje kolorową czapeczką, coś krzyczy, ale Brahmaputra dławi słowa. Prom pyka, pyrpyka, drży cały, a jakby mu się to na nic nie zdało – wielka żółta woda sunie leniwie i postać Prima wciąż maleńka na przeciwległym brzegu nie rośnie ni o milimetr. Brahmaputra... Niewinna teraz, ślamazarna. Ledwie stary prom rzeczny ma z nią niejakie trudności. Za parę miesięcy rozległe piaszczyste plaże zalegające oby– dwa brzegi zagarnie woda. I runie wzwyż. Podejdzie aż hen, pod te wzgórza, rozedmie się spęczniałym korytem. Zaleje wszystko – te pola, domy, ludzi porwie. Ale tym, którzy przetrwają, użyźni ziemię pod nowy siew. Brahmaputra... Żarłoczny wąż wijący się przez trzy tysiące kilometrów. Kiedy tam w dole, nie opodal Gour połączy się z Gangesem, zmienią się w trzecią po Amazonce i Kongo rzekę świata – milion dwieście tysięcy kilometrów sześciennych wody rzygnie deltą w ocean. Jak co rok – niezmiennie. A w sanskrycie Ganges znaczy ... potok. Gigant, który nazywa się po prostu potokiem... A nigdy przecież nie stwarza pozorów; ni jak trzykrotnie od Dunaju większa Tapti, którą w czas suchej wiosny trudno wypatrzeć w wyschniętym korycie, ni jak podczas suszy trzymetrowej ledwie szerokości Kriszna, co to w porze deszczowej urasta czterdziestokrotnie; ani Mahanadi, która spęcznieć potrafi i półtora tysiąca razy. Zachwyt pozorami i zmiennością perspektyw dobry jest dla włóczęgi. Wielka Święta Woda trwa. Obmywa kraj, który sam siebie zwie światem. Ciecze drogami wodnymi, których długość równa się obwodowi globu. Czyż nie nadaje więc tej krainie prawa do zwania się światem całym... Tutaj wszystko, co ważne, zawsze się działo nad wodą. Nad Świętym Potokiem, cesarze mongolscy stawiali swą potęgę. Nad Świętym Potokiem cesarz Akbar zgromadził bibliotekę dwudziestu czterech tysięcy rękopisów. To właśnie wówczas największy poeta tych czasów, Dżagannatha, wyśpiewał swą pieśń nad pieśniami – Gangałahari – Fala Gangesu. Miłość do mahometanki przyniosła mu klęskę. Zyskał żonę – utracił swą kastę. I siadł Dżagannatha z kobietą swoją na najwyższym, to jest pięćdziesiątym drugim stopniu wielkich schodów, które do Gangesu prowadzą i wierszem począł wielbić i o litość błagać począł wierszem świętą rzekę. I rzeka usłuchała poety. Z każdą zwrotką wzbierała coraz wyżej i wyżej, aż przy ostatniej – to jest pięćdziesiątej drugiej – dosięgła rzeka najwyższego, to jest pięćdziesiątego drugiego, stopnia wielkich schodów. I obmyła poetę i jego małżonkę. I utonęli. Prom pyka, pyrpyka, drży cały. Prim wyrósł trochę. Po nadbrzeżnych polach leniwie chwieją się marabuty. Widać je już całkiem wyraźnie. Prom mlasnął o brzeg. I znów zajęliśmy swoje stare miejsca. Prim na tylnym siedzeniu obok Jacka ciągnie monolog od punktu, w którym go urwał przed paroma tygodniami. Staszek wypatruje plenery, co chwila łapie kierowcę za rękę i gna przez pole za nieskorym do bliższej znajomości marabutem. I znów droga tak samo wyboista i chrypiący motor najtańszego samochodu, jaki się udało wynająć. I znów nic się właściwie nie zmieniło. Może tylko nieco dalej, albo nieco tylko bliżej może. Z drogi w dole widać Brahmaputrę. Sunie wolno, zakolami, ale w wyraźnie określonym kierunku. W kierunku przeciwnym mojej drogi – ku ujściu. To pewne. Niechaj wierzę, iż droga moja istotnie odbywa się w stronę przeciwną – ku źródłu. W górę rzeki, głębiej śladem adivaskiej tradycji – ku Asamowi, pierwszym ziemiom indyjskim, na które ongiś w drodze z macierzystej Mongolii i Chin wstępowały adivaskie plemiona. Póki nie poszły dalej – tam, skąd jadę. Nieliczni się tylko ostali pośród tych gór nad Brahmaputrą w prowincji Magalaja, które od ich imienia później nazwano Garohills. Opuszczeni przez adivaskich współplemieńców, zatrzymali się nie tylko w przestrzeni koczowniczych dróg – również i w czasie pozostali niezmienni. Dopiero ostatnio doganiać ich zaczynają Amerykanie cywilizacją, która chyli się ku swoistemu matriarchatowi. Garo od źródła, od macierzy nie odeszli – obok Khasi i Panów, do dziś pozostali Garo jednym z trzech na subkontynencie, właśnie w Magelai osiadłych, plemion o strukturze matriarchalnej. Grupy poliandryczne, w których małżeńskie łoże kobieta dzieli z kilkoma mężczyznami, spotkać można wśród najniższych górskich kast Dekanu – żyją niby w odwróconej lornetce wielożeńskiego systemu mahometan; Garo zaś jak gdyby odwrócili lornetkę patriarchalnej tradycji Europejczyków. Ależ bzdura! – wszak europejscy panowie stworzenia skakaliśmy jeszcze po drzewach, kiedy odwrotny niż nasz system tutejszej rodziny z dawna już funkcjonował wśród gór nad lewym brzegiem Brahmaputry. Gór, od których wzięl swe imię – Aaczek – Ludzie z Gór. Bowiem Garami zwali się być może i wcześniej, zanim, zanim przekroczyli Brahmaputrę. Bo Garo znaczy po prostu Człowiek. Niczym Mapuche z patagońskich pampasów, niczym. Munda, podobnie jak wszyscy ci, którzy z dumą podkreślają swą pierwotność, swą autentyczność, która w odróżnieniu od innych, od obcych, każe im zwać się Ludźmi. Po prostu – ludźmi. Po przekroczeniu pewnej granicy jakże trudno się już na to słowo odważyć. Granicy wzwyż? W dół? Tym razem Prim łapie kierowcę za rękę: – Staszek, filmuj! – Góra jak góra... Prim roześmiał się, aż zalśniło. Ech, ci Europejczycy... Góry od góry nie odróżnią. A to przecież nie byle kopa – to Małpia Góra. A tak, tygodniami do niej hinduiści z pielgrzymką wędrują. W skrytej u stóp wzgórza jaskini spełniano ongiś rytualne kaźnie na ludziach. Dziś zaniechano dawnego obyczaju – ledwie zwierzęca krew zrasza pieczarę, a oczyszczony nią bramin co rano wstępuje na lesiste – wzgórze , by z ręki karmić roje świętych małp. Tak właśnie jak w Shilongu, albo jak w zapadłej w Orisie wiosce Bhokramunda, gdzie ukończywszy poranne modły bramini schodzą do rzeki, a stada ryb wysuwają z wody pyski, by brać pożywienie wprost z kapłańskiej dłoni. – Sfilmowałeś? O tam, za małpim wzgórzem, odbijemy od rzeki – w głąb. Ku Garohills. W głąb... Tuż za górzystym gajem, w którym małpa je z ręki swego wyznawcy. Święte zwierzę – figura świętości PRZYRODY. Samochód skręca w boczną drogę. Może rzeczywiście bliżej granicy... Nocujemy w szałasie na skraju dżungli. Nocujemy, jeśli noclegiem nazwać można przewracanie się z boku na bok czterech chłopa na dwóch metrach kwadratowych klepiska. Na bok z boku, z boku na bok, na bok trzeci i znów na nowy bok, każdy coraz bardziej obolały. Wreszcie świt i pokrzykiwania tragarzy. Są tak niscy, że gdyby nie nasze toboły na plecach, doszczętnie by ginęli na tych śróddżunglowych łąkach pośród kilkumetrowych traw o olbrzymich fioletowych pióropuszach. Suniemy poprzez podparte tysiącami zielonych łodyg strzępiaste fioletowe niebo. Fioletowe niebo... A czemuż by nie, skoro wprost spod niego trafiamy pod niebo ciemnozielone i szumiące nad zwartą dżunglą. I niebo z kolei błękitne – zupełnie błękitne niebo ponad pustą przestrzenią. Wielkie dżunglowe pogorzelisko, zapowiedź pewnie niedalekiej już wioski Garów. Wokół swych sadyb karczują i wypalają całe połacie dżungli, po czym przez dwa lata uprawiają systemem pierwotne trójpolówki, porzucają miejsce na siedem lat i karczują następny rejon. Siedem lat to dla dżungli wiele, to pokolenie – wówczas powracają wypalić młody las i przez dwa lata uprawiać pogorzelisko. Dżungla, ogień i plony toczą się kołem wokół wioski w cyklach siedmioletnich, w kołowrocie siedmiu niezmiennie chudych lat. Fioletowe pierzaste, niebo zielone i szumiące na potężnych pniach, i znów błękit nad pogorzeliskiem. I znowu wioska; tak podobna do minionej przed paroma godzinami, że zda się, iż kręcimy się w koło. A może w istocie wciąż się w koło kręcimy? Czyste wioskowe obejścia, wymiecione gliniane klepiska przed chatami – tak czyste, że niemal rażące po wczoraj jeszcze mijanych osiedlach hinduskich. W słońcu złocą się chaty wyplatane z bambusa, wsparte na szeregach niskich pali. Na schodkach, bądź w cieniu tarasów prowadzących do wnętrza chat, półnagie kobiety gręplują i przędą bawełnę. Z cicha postukują kołowrotki. Spokój i ład południowej pory, a może tylko południowym ostępom właściwy, ospały ład. Ledwie czasem, na którymś z ołtarzyków stojących w pobliżu domostw, zczerniała krew przypomni, że czyjaś choroba przerwała monotonię i krew bluznęła z krtani ofiarnego zwierzęcia. Chłopak z dziewczyną przysiedli na skarpie opodal wioski. Długi wrzecionowaty bęben ułożył na kolanach, między palikami rozpiął sznur z dwoma nanizanymi nań kamieniami. Bęben pomrukuje monotonnie, dziewczyna stuka pałeczką w kamienny klawesyn o dwóch tonach. Nasi tragarze schodzą ze skarpy ku strumieniowi. Szum potoku stopniowo przykrywa miłosny dialog na dwa kamienie i małpią skórę. Zielone i szumiące, pierzaste fioletowe niebo na gąszczu łodyg gigantycznych traw, i znowu błękit. – O tam, przez most nad potokiem, i jesteśmy na miejscu, w Dalongre. Dalon znaczy most – Prim lubi funkcję przewodnika i tłumacza, rolę erudyty! – jakby pewnie powiedział, gdyby znał słowo erudyta. Zaś grę znaczy wioska. Cóż, po rostu: Mostowe. Niedaleko stąd do Jabłonny, Bukowa, Kamiennej. Niedaleko, w tym samym kręgu skojarzeń i mechanizmów nadawania miejscom imion. Wiszący most kołysze się pod miarowym krokiem tragarzy. Potok wali z kamienistego wodospadu, orzeźwiającą wilgotną pianą opluwa mi twarz. W dole pod mostem kobiety piorą bieliznę. Ustawione tuż przy wodospadzie długie bambusowe pręty chwytają jeszcze pienistą i niczym rury wodociągowe kradną wodę rwącemu strumieniowi, by nad brzegiem wypluć ją wprost w ręce praczek. Most chybocze się, w końcu jednak szczęśliwie wypuszcza nas na drugi brzeg. Drugi brzeg tej samej wody. Przygotowali się z całą okazałością. Pewnie i z dalszej okolicy pościągali włoskie skarpetki, koszule noniron, portki. – Prim zadziałał! – Staszek z wściekłością odkłada kamerę. – Żeby go szlag trafił! Nasz pastor–przewodnik zrozumiał tylko swoje imię i uśmiecha się z satysfakcją. – Rozbieraj ich! Rozbieraj, do cholery! Co to za maskarada, psia krew! – Prim zupełnie nie rozumie mojego wy buchu. Starał, się, biedak, jak mógł. Przykazał im, by godnii podjęli gości. I co – czy się nie starali? Całą okolice obeszli? Ledwie paru zostało w codziennych łachach, ale –doprawdy – więcej odświętnych strojów zdobyć się nil dało. – O co wam chodzi? – Jacek, wieczny sceptyk wobe iluzji naszej pogoni w głąb, nie bez satysfakcji wskazuj grupę mocno chwiejących się mężczyzn. – Macie swój au tentyk. Już Żelazek mówił, że to część ich codzienności. – Tej z Kereelaka także! – A właśnie.. – i Jacek wsadza nos w którąś z tyć doprowadzających jego ojca do pasji nieodłącznych książek z zakresu mikrobiologii. Aha, za Guptów – odryw, się od lektury – permanentne pijaństwo, nawet wśród kobiet, nie ściągało na zapilców złej reputacji. Zanotuj cię, może się to wam przydać do komentarza. – Słuchaj no, i daj wreszcie spokój tym swoim mi krobom! Japończycy, słyszysz, też do pijanych nie mają pretensji. Traktują ich jako niegroźnych bezwolnych wariatów! Słyszysz! – Może byś tam podskoczył. Niedaleko... Coraz wyraźniej i coraz częściej widać, że nasza wyprawa trwa już dobrych parę miesięcy. Niemniej zawodowa sprawność nie zawodzi – jasnymi uśmiechami i serią głębokich ukłonów dziękujemy starszyźnie za zaproszenie na wspólny posiłek. Prim w żywiole. Tłumaczy, przedstawia, bryluje. Poprzebierali się, trudno – szlag 2 .nimi – ale sympatyczni. Gęby śmieją się gromadzie, kiedy nas tak wiedzie przez wieś. Inni są od czarniawych Adivasów z okolic Ranchi. Niżsi jeszcze i pokraczniejszych postur, o krótkich krzywych nogach i talerzowatych twarzach z ostro wystającymi kośćmi policzkowymi. Skośnych oczu w szparkach powiek prawie nie widać, kiedy teraz radośnie ustawiają się przed wejściem do paradnej wioskowe chaty. – Garo uwielbiają psy. Pieczone... – Cios trafił. Jacek chowa książkę do kieszeni i bladym spojrzeniem błaga Prima o zaprzeczenie. Ale pastor bezlitośnie potakuje. – Nie przejmuj się, stary, jedni kochają się w mikrobach, inni wolą psy... Stół zastawiono obficie. Z przepychem niemal równym wystrojowi chaty. Ścienne kalendarze z nieaktualnymi datami mienią się od landrynkowych zdjęć. Indira Ghandi, Ghandi i Nehru tuż obok roznegliżowanej dziwy, dalej na zdjęciu w trikolorze Nehru wita się z prezydentem Kennedy'm naprzeciwko wieloraki Sziwa tańczy obok reklamy linii lotniczych KLM i gustownego szlaczka z przyszpilonych do ściany pudełek po papierosach. Na środku stołu pęki orchidei w puszce od coca–coli. Może właśnie teraz siedzą u Marii nasi przyjaciele w pokoju pełnym łuków i strzał, bębnów i toporków – przytarganych przeze mnie z dawnych włóczęg strzępów egzotyki. Egzotyki... Lepiej by było powiedzieć: strzępów powłoki, pozorów inności. – Bardzo się pan nudzi? – Trochę. Diablo długie te powitania. No i przecież nie rozumiem z tego ani słowa. . – Chętnie będę panu tłumaczyć. – Dziękuję pani. – Mam na imię Sangme. ;– Andrzej. Angielskie słowa konwencjonalnych zwrotów padły tak naturalnie, że dopiero brzmienie imienia uświadomiło mi, że siedzimy przy stole pośrodku dżungli. Zaskoczony spojrzałem na sąsiadkę. Młoda dziewczyna z nagimi piersiami i orchideą w kruczych włosach uśmiechnęła się zadowolona z mojej głupiej miny. – Nie spodziewałeś się, co? – Skośne czarne oczy skryły się w uśmiechu w dwóch szparkach. Lekki rumieniec prześliznął się po żółtawej twarzy i zaróżowił wystające policzki. – Chodziłam do szkoły w misji. Uczyli angielskiego. Ale religii też. Chcieli mnie ochrzcić. Dlatego wróciłam. Wiesz, oni nie wierzą, że kobieta jest głową domu. – A ty wierzysz? – W to nie trzeba wierzyć, tak jest. – Nie mełła, jak Amerykanie, słów w gębie, żadnych klusek. Mówiła tak wyraźnie, jak gdyby wypluwała ziarnka gotowanego przez Azjatę ryżu. – Sangme... Ładne imię. – Psia krew, płaski komplement. Roześmiała się. – Nie o to przecież chodzi. Nic nie rozumiesz. Popatrz: tamtej na imię Medzak, tej Czadzak, obok niej siedzi Sylme. Powiesz: ładne. Powiesz, i znowu nic nie zrozumiesz. Nasze imiona to życzenia naszych rodziców, może ich marzenia. Sangme znaczy Mądra. Medzak – Uczynna, Czadzak – Obfitość, Sylme – Piękna. Ten młody chłopak nazywa się Tankhan; urodził się całkiem siny, dlatego dali mu na imię – Pozwólcie Mu Żyć. A tamten jest synem myśliwego, matka nazwała go Bystrooki – Myksen. Nudzi cię to? – Słucham... – Tankhal, ten w kącie – widzisz? – ten bez zębów, był najmłodszym z rodzeństwa; Tankhal znaczy Niech Żyje i Opiekuje się Mną. Mówią, że Syn Światła rzeczywiści urodził się o świcie, tak też i zostało – Sengczang. Mówiłam ci – nasze imiona to ślady marzeń. – Mądra jesteś. Roześmiała się znowu. – Sangme to tylko imię. Ale jesteś miły. – Słuchaj, Sylme... – Nazywam się Sangme. – Przerwała mi, a rumieniec znów prześliznął się po jej policzkach. – Przecież mówiłaś, że Sylme znaczy Piękna... Pochyliła głowę i jadła w milczeniu. – Jak ma na imię twój mąż? – Jeszcze go nie ma. – Nie podnosiła oczu. – A kiedy nadejdzie, jakbyś go chciała nazwać? Wolno podniosła wzrok i poważnie spojrzała mi w oczy. – Salseng. – Milczała chwilę. – Salseng w naszym języku znaczy Niech Świeci jak Słońce. Albo – dodała szeptem, pośpiesznie – albo po prostu Słoneczny. Marzenia dziewcząt... Nie mówiliśmy już nic. Obżarstwo, wolne opadanie biesiadników w pijacką tępotę. Sangme patrzyła przed siebie. Milczeliśmy. Marzenia dziewcząt... Skośnooka z nagim biustem i świeżą orchideą we włosach. Jakże podobna do mojej siostry, z którą tak już dawno nie rozmawiałem. Z którą może nie rozmawiałem nigdy... Sangme z asamskiej dżungli. Moja siostra. Ruszyły dni. Codzienne czynności, prace powszednie wioski. I niecodzienne, świąteczne obrzędy pracowicie inscenizowane przed kamerą niezmordowanego Staszka. W namiocie rośnie sterta naeksponowanych taśm. Mój zeszyt pęcznieje notatkami. Sangme pomaga w zbieraniu informacji. Notuję fakty. Strzępy znaczeń ogólnych. Staram się je zrozumieć. Sangme dopomaga. Może mi się kiedyś przydadzą. Czy będę się je starał fabularyzować? Zobaczymy. Wolałbym raczej postarać się zrozumieć. Jeżeli się nie uda – rozpiszę po prostu to wszystko w gładką anegdotę. Na razie odczytujemy notatki. Jakbym widział w nich lustrzane odbicie struktur z moich dalekich horyzontów; tyle że lustrzane właśnie, niczym listy Leonarda – odwrócone. Odwrócone – lecz na tej samej wszak osi. – Sangme, powtórzmy to jeszcze raz. – Żal mi was, Andrzej – spojrzała mądrze, głęboko– i w słońcu chcecie widzieć mrok. Nie potraficie zrozumieć, że ciemność to ciemność i tyle, a jasność, blask to blask, i że to tak oczywiste jak słońce w samo południe. – Skąd wiesz? – Lubię cię. – Rumieniec prześliznął się po policzkach dziewczyny. A może mi się zdawało, może to nie rumieniec tylko południowy skwar osiadł na jej twarzy. – Lubisz? – Czytaj. Mężczyźni Garo nie biorą sobie żony: są brani; strona bierna jest tu adekwatna do układu stosunków. Czyli; kobieta Garo bierze męża. – Zgadza się. Czytaj dalej. – Obrzęd zaślubin: Taniec Łangalany... – Łangalany – Sangme poprawia akcent. ...uroczystość odbywa się raz w roku. Podczas święta zbiorów. Zanim zebrane właśnie dojrzałe ziarno padnie w świeże bruzdy i nowy siew zakiełkuje. Tego dnia, tej nocy właściwie również ludzi połączy, a napełnione spęcznieją brzuchy dziewczyn i pierworodni wykrzyczą się z nich jeszcze przed następnym świętem zbiorów. Rytm biologii zgodnie odmierza czas pól i tych, którzy je uprawiają. Sangme milczy – zawodzi ją angielszczyzna? a może oczywistość nie wymaga szerszych dociekań i wykreślania paralel? Więc krótko: Taniec odbywa się po zakończeniu zbiorów, oczyszczeniu ryżu i napełnieniu wioskowych spichrzów. Wokół placu zasiada wieś. Zapada zmierzch. Korowód dziewcząt i chłopców sunie przez plac. Bębenki wystukują rytm, bawole rogi wibrują jednostajną melodią. Upatrzyli się z dawna, wiadomo, lecz dopiero tej nocy objawią to gromadzie. Dziewczęta wabią, chłopcy odwracają wzrok, bęben wystukuje coraz szybszy, podniecający rytm, dźwięk bawolich rogów wibruje w ciemności. Kuszą dziewczyny, księżyc sunie do północka. Para za parą wymyka się z tanecznego kręgu. Dżungla osłania zbiegów. Rano dziewczyna ogłasza rodzicom, że Salsen, Tankhal czy Myksen został wybrany – będzie jej mężem. Bracia dziewczyny ruszają do domu oblubieńca. – Przyszliśmy. zabrać syna, należy do naszej siostry. – Naturalnie, chłopak powinien być skromny – bez przemocy nie zawiodą go w małżeńskie łoże. Biorą przeto bracia oblubieńca, biorą – nazwijmy to – siłą, choć nigdy nie czytali o zakochanych rycerzach średniowiecza, którzy na cwałujących koniach uwozili „omdlałe z przerażenia”, „porwane” rodzicom dziewice. Wybraniec wrzeszczy, łapie się sprzętów, zapiera o drzwi. Na nic to – zawloką go przez wieś w dom dziewczyny, gdzie kręgiem zasiadła rodzina jego przyszłej. Czarownik trzyma już w rękach kurę. Jedno sprawne cięcie i w skupieniu długo bada wnętrzności ptaka – tak, zakończenia dwóch kurzych jelit schodzą się z sobą tak właśnie, jak schodzić się powinny, by przyszłemu stadłu wróżyć można szczęśliwą wspólnotę. Młodzieniec już się nie wzbrania, tego nie wymaga obyczaj, wszyscy i tak widzieli, jak się przykładnie opierał. Stoi obok tej, która ostatnej nocy pokazała mu dżunglę. I dalej go przez nią będzie prowadziła... Czarownik podnosi w górę zabitego ptaka. Ją wpierwej, potem jego uderza w plecy ciałem ofiarnej kury. Tylko raz. Jak on jej jedynym, jak ona jego jedyną będzie odtąd małżonką. Sangme słucha uważnie, przytakuje, ale coś jakby wyrzut chwytam w jej przelotnym spojrzeniu. Zdaje mi się, albo rzeczywiście zaczynam się uczyć tej zamkniętej przed nami, pozornie nieruchomej twarzy żółtej dziewczyny. – O co ci chodzi? – Gonisz sensacje. – Wstała. – Sensacyjki – rzuca jeszcze przez ramię i szybko odchodzi. Idzie skrajem wsi. Pieśń zaręczynowa, którą wczoraj nagrała Jackowi na magnetofon, niesie się teraz szeroko, ku dżungli, wolna. Sangme minęła wioskę. Śpiewa. Piersi się jej wylęgły. Duże i jędrne, czekają. Idzie polem, biodra się jej kołyszą, bujne. Wiosna idzie. Na pola idzie i na nią. Śpiewa. Chwilę jeszcze słychać zaręczynową pieśń. Resztę połknęła dżungla. A dziewczyny spęcznieją na wiosnę. Wracam do notatek. Sangme plunęła mi – „Sensacyjki”. Przewracam kartki zeszytu: „Łangalany – uroczystość odbywa się raz w roku”... Umierają, kochają się, rodzą. A Łangalany zdarza się tylko raz w roku. Tak, Sangme znaczy Mądra. Mogłoby też znaczyć – Dumna. Nie pierwszy pewnie zawędrowałem do tej wioski po inscenizowane kurioza, po na jednej taśmie filmowej zebrane odświętności. Przychodzą, nakręcają, wsiadają do jeepów i jazda. A oni zostają tutaj. Przez dni, noce, marzenia. Przez powszednie, pozbawione sensacji noce i dni. Zostają i trwają silni tą właśnie codziennością. Tradycją, która strzeże ich tu i ich teraz. Wertuję notatki z ostatniego tygodnia. Rzeczywiście, nie przyda się to na wiele – suche dane i fakty. Powszedni tryb wiązania się małżeństw: Tylko dzieci mieszkają w domach rodziców. Każda wioska posiada specjalny dom, do którego przenoszą się chłopcy od czasu wejścia w okres dojrzewania. Spojrzenia dziewcząt coraz częściej kierują się w stronę tego domu, od kiedy pierwsza krew zapowie w nich kobietę. Aż którejś nocy dziewczyna przychodzi do domu młodzieńców i zostaje tu z wybranym do świtu. Rano wieś wita nową mężatkę. Potem już tylko parę rytualnych gestów – rozcięcie ofiarnej kury, potwierdzenie w jej wnętrznościach pomyślnego proroctwa dla nowego stadła, uderzenie przez czarownika zabitą kurą w plecy nowożeńców, całonocna pijatyka rodziny. Zdarza się przecież, bo jakżeby się zdarzyć nie miało, iż zalotnica upatrzonemu do gustu nie przypadnie. Broni się przed podzieleniem z nią łoża. Woli ucieczkę, choćby w nocną dżunglę. Ale dziewczyny bywają uparte. Zalotnica zostaje w domu kawalerów, do świtu waruje przy porzuconym posłaniu wybrańca. Rano zabiera jego ubranie do domu swej matki. Teraz czas na braci dziewczyny – ruszają na łowy przyszłego szwagra. Przyprowadzają, wloką siłą, niech sobie krzyczy, to nawet wypada, i tak w chacie dziewczyny zaryglują go z nią w oddzielnej izbie. Cóż jednak – i chłopaki bywają uparte. Doczeka taki nocy i znów oknem w dżunglę śmignie. Rano bracia ruszają z kolejną nagonką. Do trzech razy sztuka. Jeśli uparty kawaler po trzykroć od łożnicy umknie, dziewczyna traci doń prawo. Zaloty poszły na marne. Inne pęcznieją na wiosnę. Aż się wykrzyczy pierwsze. Może córka? Potem posypią się następne. Ale dziedziczyć będzie tylko jedno – najmłodsza córka. Chłopcy nie dziedziczą nigdy. Ale marzenia nie dla wszystkich łaskawe – kobieta zatem, której samych synów urodzić przyszło, może zaadoptować którąś z córek swej siostry. Bo jakże oczy zawrzeć spokojnie, jeśli dobytku przekazać nie ma komu? Dobytku i nazwiska. Mąż wprawdzie nazwiska żony nie przybiera – pozostaje przy tym, które nosi jego matka – ale dzieci nazywają się już rodowym nazwiskiem jego żony. Należą do jej szczepu. Jednego z pięciu szczepów Garo – Marak, Momen, Sangma, Areng, Sira – i do jej klanu, na jakich szereg rozpada się każdy szczep. Sangme nazywa się Maczokgrej Momen; są też Gabel Momen, Łacztre Momen... Psia kość, nie zdążyłem zanotować innych; trzeba to będzie konieczne uzupełnić. Rzecz to przecież u Garów wagi zasadniczej: małżeństwa wewnątrz klanu, ba – choćby w obrębie tego samego szczepu, są bezwarunkowo zabronione. Nawet ciąża nie może zachwiać prawem. Być może dlatego, że prawem władają tu kobiety. Kobiece prawa – instynktem urodzone z natury, z biologu urodzone. I przez nią strzeżone – przez kobietę. Do niej należy mąż, władza nad nim i nad domem w kobiecych pozostaje rękach. Jako wykonawcę swych decyzji może wezwać mężczyznę – wuja, brata matki, mater famiUas. Ponad nią jest już tylko Wspólnota – rada familijna; a kiedy sprawa nabrzmieje tak, że trzeba ją poza dom wynieść – wówczas rada wsi o winie i karze osądzi. Zbieram, porządkuję notatki. Staszek kończy filmować obrzędy, które nastąpią jesienią – przyszłe pogrzeby, zrękowiny. Porządkuję notatki. Nieefektowne, suche fakty. Zakurzą się pewnie na którejś z mych bibliotecznych półek. Ech, Sangme... Po śmierci męża, w trzy dni po jego pogrzebie, wdowę poślubić musi jego brat; jeśli jest już żonaty, zastępuje go wówczas najbliższy z krewnych zmarłego. Bywa, że jest nim starzec. Trudno – kobieta idzie z nim przed ofiarną kurę z nadzieją, że może już wrychle przypadnie jej mąż kolejny. Syn starego, albo – kto wie – może wnuk starca, co to mu się właśnie wąs zaczął sypać pod nosem. Umarła kobieta. Wdowcowi tylko zbierać manatki. A i to nawet zbyteczne – wszak nic do niego nie należy. Ni dobytek wspólny, ni dzieci. Rodzina zmarłej – nie dajcie się jej duchy narazić! – może natychmiast odesłać owdowiałego do domu jego mat- ki, a jeśli już i osierociał, najstarszej siostrze przypadnie dodatkowy domownik. O wszystkim postanowi starszyzna. Z daleka, i po kilkadziesiąt mil, ciągnie dżunglowymi szlakami klan zmarłej. Ciało legło pośrodku chaty. Zabito świnię, pod nóż poszły kozy. O zmierzchu starszyzna otoczyła mary. Śpiewy pijackiej stypy idą przez wieś do białego dnia. Rankiem pogrzebie się zwłoki. A i drugiej nocy mało kto zmruży w wiosce oczy – chyba że chatę postawił na jej przeciwnym skraju. To noc stypy młodych – śpiewem, tańcem i pijatyką czcić będą pogrzebaną. Aż noc trzecia nadejdzie. Starszyzna rodu zmarłej kręgiem obsiądzie izbę. Los wdowca zostanie postanowiony. Czy ma odejść? Częściej zostaje i spośród najbliższych krewnych zmarłej poślubi tę, na którą padła decyzja rady. I nikt się ich o zdanie nie spyta. Bo i po co – starzy widzieli już niejedno, oni wiedzą najlepiej. Bywa – wybiorą staruchę. Da wdowcowi rękę, dobytek złączy ze swoim. Lecz łoże odstąpi swej niezamężnej córce – jej dzieci z małżonkiem starej uzna się za prawowitych potomków stadła. Bo ważny jest ród, ważny pień – by rósł, owocował. Odkładają się dni, kamera terkocze, kilometry taśm magnetofonowych, stronice notatek. Zbierzemy wkrótce graty, i dalej. Co wywieziemy? Prim ma nadzieję na bagaż rzetelny – parę nawróconych duszyczek. Ale i jemu idzie jakoś nieszparko. Przyglądamy się sobie, zaglądamy w lustra. Może te lustra właśnie złożą się na bagaż rzeczywisty, jedyny istotny. Chyba tak naprawdę samych siebie widzimy dopiero wówczas, kiedy odejdziemy dostatecznie daleko – kiedy popatrzymy na innych i kiedy oni spojrzą na nas. Może istotnie samych siebie jesteśmy w stanie określić dopiero w zetknięciu z obcym, którego usiłujemy określić. I z bliska spojrzeć mu w oczy, by dojrzeć tam – własną twarz. Bardzo się wczoraj Prim zirytował. Długo nie mógł się potem uspokoić. Trudno się dziwić – cała jego robota trafiła w próżnię. Szliśmy właśnie przez wieś, Prim z podnieceniem snuł plany nawrócenia osady. Przed którąś z chat cztero–, może pięcioletni berbeć zmykał przed goniącą go matką. Nagle mały podniósł wzrok i niespodziewanie zobaczył nad sobą mnie – szkaradnego i wielkiego, białego długonosa. Z wrzaskiem zawrócił i wczepił się w matczyną spódnicę. – A widzisz, Salseng, mówiłam ci – jak będziesz niegrzeczny, to on cię zje. To demon. Prim poszarzał ze złości. – Od tygodnia tłumaczę im, żeśmy wszyscy braćmi w Jezusie Panu. I widzisz. Biedny Prim. Po co miałbym mu opowiadać, że w jego wymarzonej, tak dalekiej, że wręcz mitycznej, idealnej chrześcijańskiej Europie, mazowieckie czy flandryjskie chłopki z podobnym komentarzem pokazują niesfornym berbeciom zdjęcie Murzyna uśmiechającego się na kartce ściennego kalendarza. Po cóż miałbym Primowi podcinać jego mit Zachodu. Nie czytał Zmierzchu kultury Zachodu. Ale też nie jest hinduistą. Wie wprawdzie, że nie gardzę wołowiną; choć jednak bóg adwentystów jeść mięsa nie pozwala, moja grzeszność nie zmienia mnie w oczach Prima w bladolicego kanibala, mordercę i pożeracza krów. Dla niego Zachód nie kojarzy się, jak dla bogobojnego hinduisty, ze Stroną Świata Umarłych. Świata śmiertelnej ciszy, po, którym bóg Jama przechadza się bezgłośnie, spowity w przedziwną egzotyczną szatę. Kiedy pierwszy człowiek, który stąpał po hinduskiej ziemi, aryjski Adam – Jama – zamknął po długim żywocie powieki, przeniósł się do Krainy Pośmiertnej i odtąd po dziś dzień strzeże Świata Przodków. Może w podziemnej wędrówce dotarł kiedyś do brzegów Styksu, może z Charonem gadał i ten to namówił Jamę na towarzystwo psa. Niewykluczone; to nędzne i nieczyste zwierzę, które każdy Hindus pędzi od swej zagrody, wiernie – mówią – strzeże granic podziemnego świata. I wyje nocami, a brat Cerber odpowiada mu ze styksowego brzegu. Z drugiego brzegu człowieczych wyobrażeń. Chociaż... W krainie milczenia pewna jest tylko śmierć. Wieść niesie wprawdzie, iż pierwszym, który na subkontynent przyniósł słowo chrześcijańskie, był święty Tomasz Apostoł; atoli wieść to odległa i czas zatarł rysy apostoła. Pamięć lepiej przechowała rok 1288 – rok Marco Polo i jego towarzyszy na hinduskim lądzie. Bladolicy mężowie, którzy przypłynęli od zachodniej strony – ani chybi to, wieść poszła, wysłannicy Jamy, emisariusze krainy umarłych. Od z górą pół wieku kuto już wówczas świątynię, którą król Wiranarasimhadewa z dynasti Hojsalów bogów sławić pragnął i własną nabożność uwiecznić. I uwiecznił – śmiertelnych, których inność pasowała na bóstwa. O całe wieki przeżyła dynastię Hojsalów rzeźba na świątyni nabożnego króla Wiranarasimhadewy – podobizna strażnika krainy umarłych, rzeźba Jamy odzianego w nie znane wcześniej Hindusom spodnie i obszerny płaszcz z klapami – taki właśnie, w jakim na subkontynent przywędrował z zachodniej strony niejaki Marco Polo, bladolicy wysłannik Podziemnej Krainy. Lubię siadywać pod tym drzewem. Widać stąd całą wioskę. Jej poranną krzątliwość, zwolniony rytm południa, myśliwych taszczących zwierzynę, Staszka z Jackiem sprzeczających się przy kamerze. Czasem śmigła sylwetka Sangme z dzbanem na głowie przesunie się przez plac i ruchem dłoni odnotuje moją obecność. Prim przysiadzie, pomilczymy. Dawno machnął ręką na mój przegrany żywot wieczny. Chwilami zazdroszczę Primowi jego pewności. Nie tęsknię za nią, a jednak... Ta jego jednoznaczna skala barw. Nie skala – opozycja: białe i czarne. Cóż, Prim nie ma ambicji zostania malarzem. Światłocień – nie jego specjalność. Coraz częściej powracam myślą do delhijskich muzeów. Po wędrówkach z Żelazkiem, włóczęgach wśród ruin wielkich hinduskich kultur i dżunglowych ścieżkach Adivasów, po tym strachu jakiego napędziłem małemu Garo moją egzotyczną gębą, siedząc pod drzewem z wioską u stóp coraz częściej powracam do tamtych wielkich lekcji skromności na trzecim piętrze Muzeum. Narodowego – do działu kultur egzotycznych. Totemy z Polinezji, ceramika Chimu, gdzieś w kącie, między maskami Azteków i toporkami Inków, kilka Madonn i Świętych Pańskich –w wysmakowanych pozach niemieckiego i francuskiego gotyku. Sangme przechodzi przez placyk z dzbanem na głowie, uśmiecha się. – Będziesz tu? – Słuchaj, Sangme. Powiedz mi szczerze: czy jestem bardzo brzydki? – No... – dziewczyna zatrzymała się. Patrzy uważnie, jakby dopiero teraz widziała mnie po raz pierwszy. Wreszcie wybucha śmiechem. – No, piękny to nie jesteś. – Tyle to wiedziałem i bez ciebie. – Widzisz... – Wyraźnie nie chce mi zrobić przykrości. – No wal. – Jesteś taki duży i biały. I wiesz, te..., te wasze śmieszne długie nosy... Rozpłaszczam kciukiem nos i zginam w kolanach nogi w pałąki tutejszych piękności męskiej płci. Sangme śmieje się, oczy nikną jej w skośnych szparkach. – Będziesz tu potem? Wstąpię po ciebie po południu. – Lekko kołysząc biodrami dziewczyna mija placyk i niknie „w progu chaty. Czy będę tutaj? Może... Lekcje skromności w odwróconych lornetkach. Muzeum Narodowe... Albo tamta gablota w Muzeum Rękodzieła w New Delhi. Drewniane rosyjskie łyżki i dwa rumuńskie ceramiczne wazoniki, środkowoafrykański flet, cejlońskie maski rytualne, ceramika z Japonii, Iranu, tam–tam i jakaś indiańska statuetka. I moja twarz odbita w szybie muzealnej gabloty. Zunifikowana z odpryskami światów, do których rwałem się w pogoni za egzotyką. Egzotyczna twarz Europejczyka w muzealnej gablocie, pomiędzy rumuńskim wazonikiem i rytualną maską. – Chodź. – Sangme kucnęła pod drzewem i przerzuca kartki mojego notesu. Czy jeszcze pamięta, jak ją oburzył fragment, który wybrałem do pierwszej wspólnej korekty? – No chodź, prosiłam matkę, posłuchasz. Te baśnie zna od swej babki, a babce opowiadała babka. Chodźmy. Wolno schodzimy ku potokowi. Sangme bawi się moim mocno już wyszarganym notesem.– Kiedy będziesz o nas pisał... – Nie wiem, Sangme, czy w ogóle będę... – Kiedy będziesz o nas pisał... – Rozumiem, Sangme. Obiecuję. Uśmiechnęła się i łagodnie wsunęła mi notes do kieszeni. Nie opodal mostu siwa kobieta przysiadła w kucki, z jej wyschniętej piersi zwisają dwa majestatyczne wory. Gromadka dzieciaków obstąpiła starą, z otwartymi gębulami słuchają marzeń kolektywnych, które pokolenia przekuły w klechdy i opowieści. – Tamta góra, o tamta – stara wyciąga kościste ramię w zmierzch – ta z wielkim rozłupanym głazem na szczycie, nazywa się Dzadzo–Khado–Ram. – Czyli: Miejsce, w którym zrobiono drabinę do samego księżyca – Sangme szeptem przekłada mi opowieść matki. – Był kiedyś Garo, który ponad wszystko ukochał swego pierworodnego. I przyszedł doń synek i poprosił: daj mi księżyc, będziemy nim grać w piłkę. – U nas dziewczęta proszą swych chłopców o gwiazdkę... – Cicho – szepnęła Sangme. Ojciec chłopca odstawił łuk, przestał chodzić na polowania, doglądać bydła. Całymi nocami siedział przed chatą i patrzył w księżyc. Jakby go też dla syna upolować? Aż którejś nocy wspiął się na górę, która wówczas jeszcze nie nazywała się Dzadzo–Khado–Ram i na jej szczycie nie było rozłupanego głazu. Góra jednak okazała się zbyt niska – ojciec nie mógł księżyca dosięgnąć. Zszedł tedy ku rzece i począł ciąć bambusowe pręty. Pracował tak długo, póki na szczycie góry nie ułożył bambusowego stosu. Wówczas zaczął budować drabinę. Pręt wiązał z prętem i rosła bambusowa drabina do nieba. U stóp góry stał chłopak, który zapragnął grać w piłkę księżycem, schodzili się inni, cała wieś zadzierała głowy. A ojciec chłopca piął się wyżej i wyżej. Wreszcie, kiedy go już ledwie można było dostrzec na szczycie olbrzymiej drabiny, w dole usłyszeli wołanie śmiałka: – Podajcie mi jeszcze jeden pręt, a dosięgnę i strącę księżyc. Głos ledwie dochodził z wysokości, zerwał się nocny wiatr i złośliwie głuszył słowa. Może je specjalnie poprzekręcał? Tak było czy inaczej, dość, iż ci w dole zrozumieli, że ojciec ułapił już księżyc i prosi, by odstawili drabinę. Chwycili maczety i drabina runęła z wysokości. Postać ojca z sekundy na sekundę zaczęła się robić coraz większa, większa – spadał w dół z podniebnych wysokości. Aż nagle zamienił się w olbrzymi głaz. Choć ojciec spadał szybko, księżyc zdążył zemścić się za próbę świętokradztwa. Głaz wrył się w szczyt góry i w tym samym, momencie potężne trzęsienie ziemi zwaliło z nóg oniemiałych z przerażenia widzów. Kiedy znów ośmielili się podnieść wzrok – na szczycie góry leżał głaz trzęsieniem ziemi rozłupany na dwoje. I tak już po dziś dzień pozostał. Zginął Dedal. A łkar nie dostał księżyca, którym tak bardzo chciał z ojcem zagrać w piłkę. Nie osiągnął księżyca i stracił ojca. Może pragnął zbyt wiele... Skończyła stara. Nad rozłupanym głazem Dzadzo–Khado––Ram wschodzi księżyc. Od wsi słychać nawoływania matek – dzieciaki rozchodzą się niechętnie. Mógłbym opowiedzieć im inną baśń – o Armstrongu, o kosmicznych lotach. Nie opowiem – dzieci nie lubią baśni niewiarygodnych. Stara stęknęła i ciężko podniosła się z ziemi. Wolno ruszyła ku wiosce, w jej ślad po trawie pokuśtykał sękaty cień. Jest pełnia. Siny blask migoce w strumieniu. Księżyc stoi wysoko. Tutaj, w Garohills, nadal dziewiczy, nadal nie skalany człowieczą ręką. – Pokaż mi gwiazdy... – szepnęła Sangme i na ramieniu poczułem coś tak lekkiego jak spłoszone pragnienie. Długo siedzieliśmy w milczeniu. Wstaliśmy wreszcie. I jak gdyby nigdy nic, jak gdyby nic się nie wydarzyło, każde z nas wczołgało się do swojej pieczary. Szanowny Panie Dyrektorze! Długo nie dawałem znaku życia, bo się na dobre zasiedziałem w dżungli, u jednego z bodaj ostatnich plemion matriarchalnych . Na chwilę wróciłem do względnej cywilizacji i z pierwszej poczty pisze do Pana. Jak Pan widzi, nie zapominam o swoim Wydawcy. Materiał mam już w tej chwili niemały – od obrzędów magicznych i krwawych ofiar po legi żółwi nad oceanem, od czarowników po wizytę u maharadży i świątynie kultów erotycznych. Za parę dni ruszam na nosorożce, po czym walę do Nepalu na koronację, która – jak mówią – zgromadzi wszystkie królewskie głowy Wschodu i zamierza zaćmić koronację samej Wiktorii. We wspólnym interesie proponuję zarezerwować kolejkę w drukarni, żeby książka zdążyła się ukazać równolegle z wejściem filmów na mały ekran. Jeżeli drukarnia nie nawali, popyt mamy murowany. Telewizja gwarantuje kampanię reklamową – szum wokół filmów, zanim się jeszcze ukażą, będzie na siedem fajerek. W takim klimacie i książka pójdzie jak woda. Założę się, że w dwa miesiące będzie Pan bił drugi nakład. Z mojej strony słowo, że maszynopis dostaniecie w terminie. Panu zostaje tylko zaklepanie drukarni i planowanie drugiego nakładu. Ściskam dłoń PS. Byłbym wdzięczny za sprawdzenie, czy zaliczkę za tę książkę Wydawnictwo wysiało już na adres mojej żony. Właściwie nie ma powodów, abym się czuł zawiedziony. Nie po raz pierwszy tak się właśnie zdarza. Zachęty, trele–morele o rewelacjach, mydlenie oczu źdźbłami wielkimi jak bele. Wynajmuje się samochód, własne nogi, tragarzy, język przypina się do brody i na koniec trafia się w – wielkie Nic. Tym razem to–to nazywa się Kaziranga. Asamski rezerwat przyrody. Przestronny pokój rest–house'u. Nareszcie miękkie, wygodne łóżko. Sufitowy wentylator łagodnie porusza moskitierą. Radio Kalkuta nadaje popołudniową muzykę. Gra... Ptaszyn – Wróblewski! Tak jest – Ptaszyn–Wróblewski gra amatorom folderowej dżungli, oddrzemującym teraz wysiłek porannych lovely!, how lovely! – wszystkich przewidzianych w prospekcie atrakcji. Ładne to nawet, i owszem, kolorowe. Te o świcie wycieczki na śmiertelnie znudzonych słoniach, drepczących z obwisłymi łbami po niezmiennie tych samych ścieżkach rezerwatu; te głupawe szarże na nosorożce, które co rano z równie dziewiczym strachem ciężko sapiąc wieją przed nacierającymi słoniami, na których wyfiokowane turystki szyją w stado nosorożców seriami z aparatów fotograficznych. Folderowe safari, psia krew! Odbiłem dziś rano od grupy. Słoń poszedł przez mokradła. Chwila oczarowania – fantasmagoryczne złudzenie czystości, źródła. Bawoły, nosorożce. Chrzęst racie po sawannie, paniczny galop stad płowej zwierzyny, szum tysięcy skrzydeł i znów cisza, gdy ptactwo białymi łachami opadnie nieco dalej na wodę. Poranne mgły, nastroje pastelowe, kilkumetrowe trzciny o liściach omszałych rosą i mgłą. Trzeba się zbierać, koniec sjesty. Odechciało mi się już tych mistyfikacji. Pójdę, trzasnę dwie, trzy foty, w sam raz na imieniny u cioci. Od rana szef zajazdu łaził po pokojach. Wyszczekany, cóż – praktyk, czegóż to nie naopowiadał, nie nawymyślał. Bihu, najświętszy, najstarszy, najwspanialszy, naj, naj. Prawda to. Półprawda – rytualny taniec asamski za parę rupii sprzedawany turystom przez lokalny zespół... Dobra, niech będzie. Doganiam Staszka, który już sapie z kamerą na stromej ścieżce. – Wieczorem dokręcimy parę zachodów. – Mhm. Słup ognia kołysze się nad ścierniskiem. Z trzaskiem wgryza się w stos gałęzi. Strzelają krwiste race. Żywy, rozbiegany, gorący płomień, a przecież – zda się – fałszywy jak odarty ze swej magicznej funkcji rekwizyt po przedstawieniu rzucony za kulisy. Nie tu i nie teraz... Tancerze stoją obojętnie, czekają znaku. Czy znak szefa przywróci złudzenie? Czyż zastąpi kapłański gest? Bihu... Protoplasta. Taniec starszy od języka, starszy od systemu asamskiej kultury. Odwieczny jak ogień, który ich w chłodzie i tańcu jednoczył. Biednych i biedniejszych jeszcze, wszystkich – w krąg, we wspólnotę wokół płonącego stosu. Zebrali jesienny plon, uprzątnęli, tańczą. Noc szła znad Brahmaputry. Chłodna, noworoczna. Zaskwierczał stos, płomień rozegnał cienie spoconych ciał po ściernisku. Ogień – żywioł karmiciel, groźny sprzymierzeniec w walce z dżunglą o nową skibę pod siew. Bose stopy na ogołoconym poletku, coraz szybsze, pot płynie po udach. Nocny płomień czerwienią barwi przyczajone chaszcze. Soki krążą – pęcznieją w świeżych pąkach. Tańczą dziewczyny – krew mocno pulsuje w skroniach. Rok nowy wzbiera. W pąkach zbiera, tajny jeszcze kipi w dziewczynach. Czas Bihu – noc świętego tańca wzbiera zieloną ciążą. Dopiero legł się w wyobraźni, szedł dopiero od Indii ku asamskiej dżungli wieloręki Nataradża, kiedy plemiona znad Brahmaputry od pokoleń już tańcem Bihu składały naturze hołd. Sziwa wieloręki, boski tancerz, nadszedł wreszcie, by należne mu ziemie objąć w posiadanie i wśliznąć się w wyobraźnię tych, którzy je uprawiali. Dżungli wydarte ogniem ziemie tych, w których życiu wszystko co ważne w tańcu uzyskuje swą figurę, gestem tancerza wykreśla swą tajną istotę. Zstąpił tedy bóg tancerz w wyobraźnię, która stworzyła ideę, zanim się był z niej jeszcze Wieloręki narodził. – Klaps! – Jacek klasnął w dłonie przed obiektywem. – Poszła! Szmer kamery. Nawijamy... Potem się dorobi zachód słońca nad Brahmaputrą i sekwencja magicznego tańca zamknie się, że palce lizać. Tancerze poprawili ubrania, przyklepali włosy. Rozcięte wzdłuż bambusowe kije, rozwierane i zwierane szybkimi ruchami palców, zachrzęściły niczym nasze wiejskie kołatki. Rytmiczny bas bębnów, pisk fletów, dwa szeregi ruszyły ku sobie. Mężczyźni złożyli dłonie i klaszczą. Kolorowe bluzki mocniej opięły piersi dziewczyn. Zmienili role – chłopaki cofają się przedszeregiem tancerek. Wzniosły ręce, dłonie ponad głowami klaszczą, z krzaczków pod ramionami pierwsze krople potu rozlewają się ciemnymi plamkami na bluzkach. Natarcia i odwroty. I zmiana ról, i znów odwrót, i natarcie kolejne. Pieśń tancerzy bulgocze, coraz gęściejsza, zmysłowa. Konkretny, jednoznacznie erotyczny tekst prześlizguje się ponad językową barierą, trafia w sferę bezsłownych porozumień. Rozkołysały się biodra. Dłonie dziewczyn wiją się w górze, ponad drgającymi piersiami, uda drżą rytmicznym dreszczem. Odległość obu szeregów zmniejsza się, ruch bioder staje się coraz wymowniejszy– kopulacyjny. Lekkie ugięcie w bok i biodra dziewczyn krążą w zapamiętaniu; mężczyźni rytmicznie kołyszą się w lędźwiach, i w przód, i w tył, i w przód. Bliżej i bliżej wzajem. Nozdrza rozwierają się, mętnieją skośne oczy, coraz węższe, coraz bardziej kocie szparki. Szeregi zwarły się, wymieszały. Wielki krąg mężczyzn i kobiet wiruje w symbolicznym zespoleniu płci. Taniec Bihu... Modlitewny hołd naturze – hołd przyrodzie, tajemnicy płodności. Ni śladu wyuzdania. W jednoznacznie seksualnej gestykulacji grupa jak gdyby wielkim saltem runęła w czas zapomniany – w archetyp. Zziajane, spocone ciała w skupieniu chylą się ponad źródłem... Podrzędny zespół taneczny jakby na chwilę wymknął się spod własnej woli – z zapamiętaniem, w powadze zespolił się w archetypicznym hołdzie początkowi. Zda się – cały Wschód objawił się na nadrzecznej polanie. Filigranowa figurynkowość chińskich i wietnamskich tańców odbija się echem w układzie rąk, bioder. Elementy japońskie? syjamskie? – nie dojdziesz. Asam – popasowy skrawek dżungli. I któż nie szedł tędy... Któż cząstki nie pozostawił. W tanecznej modlitwie Bihu, w śladach rasy żółtej na hinduskich twarzach tancerzy. Piękne smagłe dziewczyny gną się w zapamiętaniu, strużki potu płyną po owalnych twarzach. Krwiste rumieńce pną się na wystające policzki, w blasku płonącego stosu iskrzą się skośne oczy. Idzie ich pierwsza wiosna. Jak te dziewczęta młoda, jak wiecznie młody taniec, który od tysiącleci spełnia się w ich ciałach. Przetoczą się wschody i zachody, Bihu odrodzi się, młodzieńczy, niezmiennie młodzieńczy. Powróci w tych, którzy kiedyś wyjdą z rozkołysanych dziś bioder dziewcząt. Powędrują dziewczyny do pobliskiego Tezpur, w świątynnej krypcie przed lingą Sziwy wzniosą modły o brzemienność. Przed lingą boga tancerza, jak Bihu młodą nieodmiennie. Pełną potencji, trwałej niczym wiara w ład zachodów i wschodów i niespieszny bieg Brahmaputry, która obmyje wszystko, ułagodzi – martwe zabierze i w czas miejsce nadchodzącemu przysposobi. Sufitowy wentylator łagodnie porusza moskitierą. Ra- dio Kalkuta nadaje wieczorną muzykę. Obracam w palcach starą asamską bransoletę. Przez otwarte okno szturmują roje komarów. Tłoczą się na moskitierze, podmuch wentylatora odrzuca je w zmierzch. Ostatnimi czasy, ze względu na ochronę środowiska, przestano opylać asamskie lasy. Malaryczne komary wróciły na mokradła, ludzie znów padać poczęli jak komary. Przyroda przyczaiła się, przeczekała, mimo człowieczej interwencji powróciła zachować zachwianą równowagę. A cenę zapłacił człowiek. Śmiechu wart ze swoją ochroną, przed którą środowisko samo chroni się z uporem. W kalkuckim radio jakiś amerykański saksofonista zastąpił Ptaszyna–Wróblewskiego. Z parteru zagłuszają go śmiechy brylujących w barze turystów. Obracam w palcach starą asamską bransoletę. Myślałem, że trudniej pójdzie. Upatrzyłem ją sobie, zanim jeszcze skończyli taniec. Odziedziczyła to cacko pewnie po matce. Albo po babce raczej – srebrna, ręcznie kuta bransoleta ma mocno powyderane brzegi, w niejedną noc tańca Bihu musiała połyskiwać na dziewczęcej ręce. Powędrujemy teraz... I tylko plenery zmienią się, nic więcej. Maria zawsze lubiła srebro. W sam czas założę jej tę bransoletę, która tylekroć towarzyszyła marzeniom o poczęciu... W sam czas – kiedy po moim powrocie Oczekiwane wykrzyczy się z Marii i znów szczupła poda mi je na ręce... Sztuka szacowania klejnotów była ambicją indyjskich królów. Hinduski biedak nie szacował – z czcią spoglądał na blask szlachetnych kamieni, pomiotu miłosnych związków geniuszy i duchów. Bransoleta jest gładka, żadnych błyskotek. Tylko delikatny, misterny wzór pokrywa srebrną obręcz. I dobrze. Spełnieniu przystoi cisza. Fanfar nie trzeba. Chrzęst racic po sawannie. Paniczny galop stada płowej zwierzyny. Szum tysięcy skrzydeł i cisza, gdy ptactwo białymi łachami znów opadnie nieco dalej na wodę. Poranne mgły i nastroje pastelowe, trzciny o liściach omszałych rosą i mgłą. Chwila oczadzenia – fantasmagoryczne złudzenie źródła. Kierowca redukuje bieg i jeep zanurza się w nowe widnokręgi. Po płasko rozwalonej sawannie horyzonty śmignęły w pion. Podskakujemy na wąskiej dżunglowej przesiece. Z obydwu stron zieleń wali teraz prosto w górę, aż po niemal schodzące się z sobą wierzchołki przeciwległych drzew. Tylko cieniutka strużka błękitu płynie w górze ponad leśnym traktem. Zielona klatka przesuwa się wraz z samochodem, kołysze się od zakrętu do zakrętu przesieki, mija potężne pnie, Wykroty, łypiące z zieloności jęzory dżunglowych mokradeł. Właściwie z powodzeniem mogliśmy się już zbierać do odwrotu; relaksowy rezerwat Kaziranga wycisnęliśmy do końca – safari na słoniach, ptactwo, nosorożce, asamski zespół w tańcu Bihu. Komplet. Za parę godzin bylibyśmy już w Tezpur, w dawnej asamskiej stolicy, gdzie drzemią kamienie jej świetności. Ale Staszek uparł się na ten jeden jeszcze dzień – jakiś rzadki gatunek orchidei szczególnie ponoć upodobał sobie ten właśnie rejon dżungli. Informator był wprawdzie tak zalany, że ledwie trzymał się przy barze, lecz zaklinał się, że niech mu się ten cały rest–house na łeb zwali, jeśli cokolwiek przesadza. Sam wprawdzie wkrótce zwalił się pod bar, ale strop trzymał się przykładnie. Pal sześć jeden dzień – może rzeczywiście Staszek trafi dziś na swój kwiat paproci. Po prawdzie dotąd nic na to nie wskazuje. Klatka przesuwa się ospale, kierowca jednostajnym ruchem bierze zakręty, prostuje na chwilę kierownicę, i znów zakręt, i znowu kolejna prosta. Jacek drzemie w kącie wozu z nieodłączną książką na kolanach, tylko Staszek z kamerą w rękach w pełnym pogotowiu rozgląda się na wszystkie strony. Prim, jak to Prim, bredzi coś trzy po trzy o nowym Jeruzalem, końcu świata, o czymś tam jeszcze. Kto by go zresztą słuchał, tym bardziej, że strażnik leśny oparł się na karabinie i tak się rozsiadł, że ledwie mieszczę się na siedzeniu. Cholerny strażnik! Wtrynili go nam w biurze rezerwatu, że niby to konieczna opieka, że to niby akurat czas godowy słoni, że rezerwat odpowiada za nasze bezpieczeństwo, że to, że tamto. Należność za opiekuna zainkasowali i kropka. Jacek ocknął się i wrócił do lektury. Jeszcze parę godzin i wreszcie skończy się to folderowe safari. Trzeba było zawrócić z Garohills. Ale nie – tym razem to ja się upierałem – Asam i Asam. No i mam ten wymyślony palcem na mapie kres. Tak, został jeszcze Tezpur – kupa kamieni zapewne, jeszcze jedna kupa kamieni. I potem już powrót z kresu. Z kresu, którego nie było. Powrót z miejsc, których nie ma na mapie – niczym się bowiem w szlak intymności lnie wpisały. Rżnę głową o szybę jeepa. Kierowca miękko wyszedł z kolejnego zakrętu i znienacka docisnął hamulec do dechy. Podnoszę głowę i niemal w tym samym momencie czuję, że strużka potu spływa mi po plecach. Z przeciwległego zakrętu na zasiekę wyszedł słoń. Ot, po prostu. Stanął i gapi się na niespodziewanego zawalidrogę. Zdaje mi się, albo i jest to największy słoń, jakiego kiedykolwiek widziałem. Tak, z pewnością największy, jakiego w ogóle można zobaczyć, jakiego nie należy spotkać przed sobą, zwłaszcza teraz, w godowym okresie władców dżungli. Złe! – Uszy słonia zaczynają falować, zrazu nieznacznie, coraz zamaszyściej. Z kilkudziesięciometrowej odległości słychać lekkie klaśnięcia – to ogon zirytowanego zwierzęcia wahadłowym ruchem obija się o pośladki. Całkiem kiepsko! – Trąba podnosi się wyżej, jeszcze wyżej. Ruszył! Wolno, bez pośpiechu, zdecydowanie. Prosto na samochód! Coraz szybciej. – Dawaj tylny bieg! – ledwie wycharkuję komendę. Zgrzyt skrzyni i – silnik gaśnie. Akurat teraz! Zachciało się wynajmować tani wóz! Bez niczyjej komendy wyskakujemy i pchamy grata. Nie zapala! Słychać tylko nasze zasapane oddechy i za plecami chrzęst pękających na drodze gałęzi, coraz bliżej, już prawie na plecach. Nie zapala, cholera, szybciej! Zapalił. Odbiliśmy parę metrów, jeep na tylnym biegu cofa się niezdarnie. Zakręt i dłuższa prosta. Wóz niemal ociera się o drzewa, ani marzyć o nawróceniu. Słoń wysunął się zza zakrętu, idzie prosto na maskę. Przystanęliśmy. Stanął i on. Ruszamy. Ruszył. Naciera! Coraz szybciej. Strach. Niczym nie zamącony, żadną myślą, czysty jak jednoznaczność sytuacji. Szofer śmieje się histerycznie, głupkowato i głośno, na całe gardło; nie może utrzymać kierownicy, zanosi się coraz głośniejszym, piskliwym śmiechem. Staszek nagle zaczyna szarżować. Będzie filmował. Zatrzymał wóz, wyskoczył na ścieżkę. Słoń podniósł trąbę ponad głowę, przyśpiesza! Z ledwie przypominającym uśmiech, zastygłym grymasem na twarzy Staszek cofa się tyłem i wsuwa do samochodu. Nowy paroksyzm śmiechu kierowcy, ruszamy. Pełny gaz. A Prim nadal nie przestaje tłuc szofera w plecy. – Do tyłu! Jedź do tyłu, słyszysz, szybko w tył! – drze się jak opętany. – Stul pysk! Prim milknie i zasłania twarz rękoma. Oczy Jacka są zupełnie okrągłe. Wgapia się w słonia i w kółko miele półgłosem to samo słowo: – No! No! Nooo! No... – My God! My God! – strażnik wtóruje Jackowi i drżącymi palcami stara się załadować magazynek. Boże! żeby mu się przypadkiem nie udało! Magazynek zacina się i naboje rozsypują się po całym samochodzie. Uff! Strażnik zbiera je i z identycznym rezultatem powtarza operację. – My God! My God! Odległość zmniejsza się. Dwanaście, może piętnaście metrów. Małe wilgotne oczka, trąba, kły. Coraz bliżej. Najświętsze zwierzę dawnych Indii. Urodzony z obloką. Ganesz, syn Sziwy, też ma głowę słonia, jest łagodny i przychylny podróżnym. Namiestnik Indry, boski Kubera, opasły szafarz bogactw, jest opiekunem wędrowców. Kubera! Gdzież się podział Kubera? Trzęsienie ziemi w Asamie w roku 1950 uznano za najsilniejsze z kiedykolwiek odnotowanych. Bzdura! Niechby ci sejsmolodzy siedli te–raz koło mnie. W Asamie spada rocznie tyle deszczu, ile w Polsce w ciągu dwudziestu pięciu lat. Co mnie to obchodzi! Co mnie to wszystko obchodzi, kiedy ta cholerna góra mięsa wali wprost na mnie. Co mi z mitów, sublimacji, mam gdzieś historię i wszystkie do kupy kultury. Boję się! Zerkam w bok – gdzie uciekać? Nigdzie. Na te pnie wdrapać się nie zdążę, między drzewami też dopadnie i stratuje na placek. Błyskawiczne myśli, nie myśli właściwie – obrazy przewalają się przez głowę, nakładają na siebie, plączą. Uciekam, padam, słoniowa noga nad moimi piersiami. Obrazy suną bezgłośnie, ni śladu dźwięku, toczą się jak niemy film. Może to właśnie jest cisza grozy? Zginął Staszek. Co robić? Czy kontynuować wyprawę? Czy Jacek da sobie radę z operatorką? Jacek zginął także. Jak ja się uporam z bagażem? Idiotyzm! W jaki sposób zawiadomić ich rodzinę? Nie – to ja zginąłem. Jak zawiadomią Marię. Czy będą pamiętać, że jest tuż przed rozwiązaniem? Dziesięć metrów! Osiem! Polana! Polana!!! Zgrzyt skrzyni biegów. Obrót jeepa. Pełny gaz. Dwadzieścia, trzydzieści, pięćdziesiąt metrów. Na końcu przesieki coraz jaśniej. Sawanna! Po paru minutach odważamy się spojrzeć za siebie. Słoń stoi u wylotu przesieki. To już nie jego dominium. Kołysze się lekko. Spuścił trąbę, obrócił się i tylko zad przez chwilę jeszcze łypie przez zarośla. Szofer obydwiema rękami wali w tablicę rozdzielczą, coś krzyczy. Wszyscy drą się, coś sobie opowiadają, nie słyszę. Całuję się ze strażnikiem. Tfu! – ależ mu z gęby cuchnie. Wyłażę z samochodu i walę się w trawę. Jest wilgotna i chłodna. Bujna trawa sawanny z folderowego rezerwatu... Jeszcze przed godziną wszystko to wyglądało jak pocztówka. Dawało się oglądać – ale z boku, z perspektywy. Nie dotykało bezpośrednio. Nie było moje, własne. Teraz jest. Wyciągam rękę – na twarz osypują mi się wielkie jak groch krople. Kapią mi na policzki z traw omszałych rosą i mgłą. Kapitele, fryzy, zwalone kolumny. Tam i sam wałęsam się po wzgórzu obróconym w kamienne rumowisko. W dole sunie Brahmaputra. Od dwóch i pół tysiącleci kamień tu jeno na kamieniu pozostał. Tyle właśnie z dumnego Bamuniporbot pozostało, z pałacowej świetności króla Bany i tyle od dwóch i pół tysiącleci szczerbi się na wzgórzu na przestrogę przed pokusą sprzeciwu woli bogów. Bana był to dobry król. U stóp pałacu kwitła monarsza stolica Sunitpur, a królewska władza cały Asam obejmowała swą łaskawością, aż po owe poza widnokręgiem dżungle, w których gąszczu i tak nikt granic wytyczyć nie zdoła. I trwała świetność Bany, póki on sam najświętszych nie przekroczył granic. Mówią małej wiary strażnicy dat, jakoby pokrólewską budowlę zniszczyli dopiero muzułmanie. Ci wszakże, którzy wiedzą – ci co to w daty i byle pozory nie są skorzy zaglądać, bowiem wiedzą po prostu – ci utrzymują, iż Prawda była inna. Jest bowiem prawdą niezbitą, iż Bana miał córkę piękną jako poranek i od tej to pory narodzin dnia nadano dziewczynie imię – Uszła. I prawdą jest również, że władający na niebiosach Sziwa syna miał o imieniu Aryinda. Choć dawno to było tak, iż niektórzy Arvindę skłonni są uznawać nie za syna Sziwy, a za wnuka boskiego Kriszny. A trzecia prawda jest – tak oczywista, jakimi bywają jedynie prawdy wielkich uczuć – iż Uszła i Aryinda pokochali się bez pamięci. Tak przemożnie, że nawet o nierówności swych ludzkiego i boskiego stanów zapomnieli. Ich ojcowie wszakże pamiętali. Do tego punktu, co do wszystkich tych prawd, zgodność jest między wiedzącymi przykładna; dalszy dopiero rozwój wydarzeń budzi niejakie kontrowersje. Jedni bowiem utrzymują, iż nie kto inny, jak dumny ponad swój stan – król wprawdzie, atoli śmiertelny – Bana sprzeciwił się małżeństwu Uszli i zamknął jedynaczkę w twierdzy Bamuniporbot. Przemyślny Aryinda porwał zakochaną. I wówczas to Bana oszalał – wszczął wojnę z dziadem zięcia, z samym boskim Kriszną. W bojach padały tysiące. Brahmaputra spłynęła krwią. Bana zginął z ręki boga i nikt po nim nie płakał. Może tylko piękna jak poranek Uszia, któż jednak jest w stanie dostrzec łzy dziewczyny o świcie... Inni zasię twierdzą, jakoby sprawy obrót miały odmienny. Wedle nich to Sziwa groźny a wszechwładny – kiedy dotarła doń wieść, iż za ojcowskim przyzwoleniem Bany, jego bogobojnego dotąd wyznawcy, Uszia ośmieliła się dać rękę samemu synowi boga – wówczas to miał Sziwa wpaść w gniew słuszny a straszliwy. Jednym podmuchem boskiego oddechu zmiótł pałac Bany tak nieoczekiwanie, że z nagła ruszone mury z wysokości wzgórza potoczyły się na sam brzeg rzeki i legły w błotnistym dnie Brahmaputry. Natenczas Sziwa pochwycił bezradnych na gruzowisku małżonków i przeniósł ich w królestwo zaświatów – kędyś między szczyty Himalajów, gdzie na wysokościach duma nad istotą wszechbytu. Tak jednak czy też inaczej przetoczył się spór ojców, czyli też dziadów – i tak prawd to podstawowych nie narusza. Prawdy o miłości Uszii i Arvindy, namiętności, która się stać miała zaczynem tragedii i która się nawet ruinie gniazda kochanków oparła. I prawd o tym, iż zniknęło z powierzchni asamskich ziem miasto Sunitpur, któremu – by nikt nie pamiętał, iż tutaj to właśnie rozegrała się tragedia, która tysiące istnień pochłonęła – przydano nową nazwę Tezpur. I tę jeszcze prawdę, iż pamięć trwalsza jest niż nazwy miejsc, których dotyczy. Jakże inaczej bowiem mógłby mi dziś żebrak z Tezpur opowiadać o dziejach miłości i zbrodni w pałacu Bamuniporbot, o dumnym Banie, córce jego Uszii, zakochanym Arvindzie, o tych wszystkich z dawnej asamskiej stolicy – z Sunitpuru, który Tezpurem nazwano później właśnie dla zatarcia śladów... W dole płynie Brahmaputra. Leniwa, ta sama. Zawsze ta sama. Bo zawsze wchodzi się do tej samej wody. Zwalone kolumny, fryzy utytłane w trawie, omszałe kapitele... Przydają wzgórzu pozór cmentarzyska, złudzenie jakowychś grobowców, dziwacznych sarkofagów. Tristan i Izolda, Julia i Romeo, Uszia i Arvinda... Schodzą przez rumowisko ku zawsze tej samej rzece. A wszystko w tym samym kręgu... Gdzie punkt centralny – oś, wokół której wszystko to wiruje w kręgu tym samym przecież? Może wiruje tak szybko, iż obrazy nakładają się wzajem i tworzą jak gdyby warstwy, nie zaś przeciwne obrzeża kręgu? Lecz nie – ruiny pałacu, który jednym tchnieniem z powierzchni wzgórza zmiótł Sziwa bezlitosny, zległy piargiem nad rzeką. Świątynię zaś Sziwy łaskawcy – na cały Asam słynną Mahabhairav, świątynię boga nadziei – ocienia gaj po przeciwległej stronie miasta. Wzajem sobie niepodobny – jako osobowość człowiecza pojemny i wieloraki – Sziwa budziciel grozy i Sziwa budziciel otuchy objął Tezpur dwoma skrzydłami swej istoty. Ponad konary drzew przebija się tylko kopuła, pnie kryją masyw świątyni. Na jednym z nich przybita do drzewa ludowa kapliczka. Kali... Bogini krwawa, co grozę budzi równą trwożnej czci. Tam na przedmieściach, nie opodal ruin pałacu, wyglądała potulna i swojska. Bogini z bambusowej chatki – niepozorna statuetka przycupnięta pod drzewem w klatce z bambusa, sadybie podobnej ubogim szałasom jej dookolnych wyznawców.' Może mniej skłonni jesteśmy przerażać się złem namacalnym; tym, które towarzyszy nam nocą i dniem, które dotknąć możemy palcem. By spojrzeć natomiast na Kali z kapliczki przed wejściem w świątynny gaj, wzrok trzeba podnieść w górę. I ten jeden szczegół zmienia punkty odniesień. Ponad moją głową rżnięta w drewnie grupa o ostrych barwach polichromii, w konwulsyjnych gestach kończyn, z oczyma w słup, zębami szczerzącymi się szałem. Rzeźbiarz wskrzesił tamten czas, owe dni grozy, pożogi i śmierci. Czas ów, którego Kali oszalała i szła niosąc przez świat zagładę. Miliony trupów słały jej szlak, ogień i dym osłaniały drogę. Aż Sziwa zstąpił z podniebnych wysokości, pośpieszył uchronić ziemię i rodzaj ludzki przed unicestwieniem. Położył się wskroś drogi i czekał. I pozwolił, by Kali w swym szaleńczym pochodzie nastąpiła na jego boską pierś. W tym geście zatrzymał ją rzeźbiarz z Tezpur. W chwili, w której Sziwa własnym ciałem powstrzymał zagładę świata. Struchlała Kali widząc swe świętokradztwo. Cofnęła stopę z piersi pana i na ziemię powróciło życie. Ponad rzeźbą bogini wychyla się przytwierdzona do pnia główka Króla Węży. Ojciec chłopca, który został królem Mundów, przygląda się zapasom hinduskich bogów... A pod stopa– mi Kali leży Przedwieczny, który własnym ciałem uchronił żywot ludzkiego rodzaju... Jako ten, którego ciało kapłan kędyś daleko podnosi w opłatku przed tłumem klęczących. W wyzierającej zza drzew świątyni kapłan nie spożywa ciała Pańskiego ni Pańskiej krwi – w tej świątyni kapłan ukwieca członek boga i zrasza go wodą, co nie wodą jest, a spermą Sziwy, nasieniem nadziei. Przybyły po nią z daleka. Widziałem je rano u burty, na promie sunącym do Tezpur przez Brahmaputrę. Zza rzeki aż, z daleka idą z pielgrzymką – po nadzieję. Idą teraz skupione przez święty gaj, z nabożnie pochylonymi głowami zstępują w mrok sanktuarium. Trzy z trzech stron świata wejścia prowadzą do pustej nawy. Tylko krowie łajno na posadzce i opuszczony ze sklepienia na sznurze dzwon wypełniają wnętrze. Tam i sam wałęsają się wychudłe krowy. Przez łuk w ścianie przeciwległej do frontowego wejścia strome schody prowadzą w dół – do podziemnej krypty; wprost, rzekłbyś, w scenerię jakowejś fantastycznej opowieści. Z nawy widać jedynie mrok podziemia i migotliwy poblask oliwnych lampek. Cisza, z której się ku górze ledwie modlitewny unosi pomruk i wonne opary kadzideł. Oczy z wolna rozgarniają ciemność. Pośrodku krypty niczym obelisk wznosi się linga Sziwy, kamienny symbol symbolu, róg obfitości nasienia. Dwa i pół tysiąca minęło lat od czas, kiedy to królujący asamskim ziemiom Bana opuścił swe włości, by pójść z pielgrzymką do stolicy Sziwy – świętego miasta Benares. Piękna jako poranek córka Bany była wówczas jeszcze małą dziewczynką i nic nie zapowiadało późniejszego gniewu boga. Kiedy przeto u Gangesowych brzegów Bana spotkał Sziwę, mógł paść przed nim na twarz i błagać o boski dar dla dalekiego Asamu. I zgodził się Pan i wręczył królowi swą kamienną lingę i poniósł ją Bana do Tezpur. I małą naówczas ustawił pośrodku świątynnej krypty. A linga poczęła rosnąć. I rośnie po dziś dzień. Starzy ludzie z Tezpur wiedzą, że za czasów ich dzieciństwa linga była wyraźnie mniejsza. Nie muszą wiedzieć – oni wierzą w to, pamiętają, wspominają z pełnym przekonaniem. Tak samo jak wspominali ich dziadowie i dziadowie ich dziadów. Z pokoleń w pokolenia przechodzi mit rosnącej lingi ze świątni Mahabhairav – piękna metafora wiecznie wzbierającej potencji . Bose kobiety kręgiem otoczyły kamień. Bramin o pooranej twarzy i długich siwych włosach przybrał dar Sziwy kwiatami i liśćmi, pryska nań wodą. Krople spływają z lingi i kapią w okalającą ją kamienną rynienkę. Bose kobiety padły na twarz. Unoszą głowy i z wzrokiem utkwionym w święty członek szepczą modły o dziecko, o z dawna oczekiwaną brzemienność. Kapłan małą łyżeczką zbiera wodę z rynienki. Kolejno podchodzi do błagalnie i symbol nasienia leje w wyciągnięte dłonie. Kobieta, którą dziś rano spotkałem u burty promu, nachyla się ku swej dłoni i lekko macza język w wodzie, po czym resztę święconej wylewa na głowę. Raz jeszcze pada na twarz, wolno wstępuje po stopniach i nie oglądając się rusza przez nawę ku wyjściu. Jeszcze tylko potrząśnie zwisającym ze sklepienia nawy dzwonem. Za nią kolejna i następna. Kiedy odchodzę przez świątynny gaj, z daleka słyszę jeszcze raz po raz ożywający się dźwięk dzwonu. Zawodzący, błagalny, niesie daleko. Może aż hen, za rzekę, w małżeńskie izby, do których swe nadzieje wysłały pielgrzymujące Asamki bijąc czołami przed boskim symbolem potencji. Przed ową siłą życia, co sama sobie jest tajemnicą i bośkością. Inne prowadzą nas bogi. Kobiety podreptały ku przystani – nam ruszać na zachód. I w górę – ku Himalajom, ponad których szczyty do stóp Sziwy posłały błagania o brzemienność kobiety pochylone nad świętą lingą, którą on sam królowi Banie dla świątyni w Tezpur ongiś ofiarował. Rogatki miasta, te tylko jeszcze podmiejskie gaje – i zamknie się asamski epizod. Przydrożna traktiernia, w sam raz na przedpodróżną herbatę. – Co takiego? – Brama Parwati. – Stary zgarbiony sadhu ma czas, chętnie zaprowadzi, to tylko parę kroków. – Oczywiście, koledzy zdążą akurat wypić herbatę. Tę bramę wzniósł Bana. Tak, ten sam, który przywiózł lingę Sziwy z Benares. Tak, tak, właśnie ten, w którego córce Uszi zakochał się syn boga i ściągnął zagładę na królewską twierdzę. Gaj bambusowy jest bujny, widać stary. Przez zieloną palisadę z oddali prześwitują jakieś zwaliska. Dopiero po wejściu na polanę można odtworzyć sobie całość świątynnego założenia. Niewiele pozostało. Zwykle zostaje to tylko, co o rzeczy stanowi. Za bramą śmiesznie zbyteczną, żadnego już dziś muru nie wiążącą, za tą żałośnie bezradną furtą ku świętości – w centrum polany na pagórku niewielkim, w bambusowym gaju stał... Właśnie – co? Coś nieokreślonego sterczy pod osłaniającym obły kształt szkarłatnym płótnem. Sadhu podprowadza mnie bliżej i gnie się w niskim pokłonie. Przed szkarłatną osłoną wieczna lampka oliwna tli się i zatacza na wietrze. – Co? Jak to co – linga. – Sadhu odpowiada ze zdumieniem, z jakim udziela się odpowiedzi na pytania o rzeczy zaskakujące swą oczywistością, – Pewnie, że jej nie widać. Lingę odsłaniamy tylko na czas porannych modłów. – Jak tabernaculum. – Słucham? Jeszcze jedna linga. O parę minut marszu od świątyni, do której kobiety wędrują aż hen, zza wielkiej rzeki. I równie święta... Jakże trudno to pojąć komuś, dla kogo poranne modły sadhu nie są śladem dotknięcia Tajemnicy. Przybyszowi, któremu nie wiążą się ot, choćby z chwilą podniesienia, gdy tłum wali się na kolana, a z odsłoniętego tabemaculum kapłan wyjmuje wino i chleb; i czyni to tym samym gestem, którym czynią to kapłani w dziesiątkach okolicznych kościołów, by wszędy tę samą krew i to samo ciało ukazać tłumowi – by go zjednoczyć w sacrum. Linga bowiem dla wędrownego przechodnia w zgoła innych konkretyzuje się kategoriach. W kategoriach sztuki, poezji może... Jakże niewiele– kultur, tak dalece jak hinduska, zjednoczyć zdołało projekcje religii i sztuki. Albo może – jak dalece zdołało je rozdzielić... Albo – albo... O nie! – to się zaczynają sądy wartościujące. Okaleczonym przez czas, bezrękim lub beznosym posągom Hindus wyprawia pogrzeb – w ich miejsce kuje nowe, idealnie powtarzające kształt poprzednich. I są to dlań rzeźby te same. Te same oryginały. Żadne tam kopie czy repliki. Nie kawał surowca liczy się przecież – liczy się zamysł, idea, którą w bryle kamienia realizuje. Niczym linga ta sama wszak, równie święta tu, obok bramy Parwati, jak i tam – w świątyni Sziwy. Oburzenie wstrząsa Europejczykiem, kiedy wieści zza chińskiego muru niosą o pogromach dzieł sztuki, o rzeziach bogów z marmuru i słoniowej kości. Chińczyk uśmiecha się pobłażliwie – absurdem jest dlań pojęcie świętokradztwa wobec materialnych symboli sacrum. Cóż bowiem miałoby znaczyć takie świętokradztwo, skoro nie istnieje świętość przedmiotów? Cześć należy się bóstwu, nie zaś kawałkom drzewa czy kamienia, które owego boga tylko symbolizują. Oto i kunszt abstrakcji! Niespodziewany ochrypły ryk tuż za plecami przywołuje do konkretności. Spłoszony odskakuję – ależ ze mnie osioł – dałem się nastraszyć byle osłowi. Kłapouch spuścił łeb po śpiewaczym wyczynie i najspokojniej skubie trawę. Podnoszę aparat fotograficzny – skubnie jeszcze parę razy i złapię go w jednym kadrze z lingą. Osioł, hinduski symbol lubieżności, pogryza trawę obok boskiego symbolu płodności. Byk, osioł, wąż... Wciąż ten sam zamknięty krąg skojarzeń. Nigdy natomiast nie przyszło mi do głowy, by płodność kojarzyć z małpą. Poświęcona płodności świątynia w Kalkulcie w pierwszej chwili wydała mi się czymś wręcz niestosownie komicznym. To święte drzewo małp, rozdygotane gonitwą i wrzaskiem, ubabrane kałem, z daleka cuchnące, w żaden sposób nie chciało mi się zmieścić w systemie pojęć sacrum. Może dopiero tamta małpa z brzuchem rozdętym ciążą, oparta o konar i z dziwną powagą przyglądająca się rozmodlonym w cieniu drzewa kobietom... Tak, to chyba ona niespodziewanie wzbudziła szacunek dla dziwacznego obrzędu. Kobiety schylały się nabożnie i podniesionymi z ziemi grudkami małpiego kału smarowały sobie czoła. Szły potem w skupieniu, z ufnością szły do pobliskiej świątyni pokłonić się Indze i po świątynnych schodach zejść do Gangesu, by w jego wodzie zmyć z ciała nieczystość. I odchodziły z pełnym wiary, cichym oczekiwaniem na pukanie, które odezwie się wrychle z wnętrza ich rozpuchniętych macic. Odmienne kształty marzeń, rozmaite figury tęsknot. A ta sama, wciąż ta sama ich istota. Maria spęczniała i czeka. Ciężka i uspokojona. – Jest jeden Pan. – Starzec odezwał się niespodziewanie. – Masz rację, sadhu. Tylko gdzie on jest? Stary podniósł się z ziemi i uśmiechnął łagodnie. Wyciągnął rękę i zatoczył szeroki gest nad bambusowym gajem. I spojrzał w słońce. Tylu tu już bogów świeciło. Grzało Indrę burzyciela grodów, pana gromów i zjadacza ofiar, z czasem petenta Wisznu, Sziwy... Wyższe ponad spory o imiona i atrybuty bóstw, wszystkim po równi łaskawe słońce. Nie imiona kreślą istotę Istoty. Jeden jest dla hinduisty Wielki Pan. Wszystkie w sobie imiona pomieści. I marzenia wszystkie. – Chodź, sadhu, słońce się chyli. Z pewnością dopili herbatę. Gaj bambusowy prześwietlony. Z pasemkami cienia na grzbiecie osioł przemienił się w zebrę. Święty – jak każde życie. W cyklach powracające, nieskończone – jak świętość. Nad mistrze mistrz kunsztownego stylu, złotostrofy Amaru sto razy powracał na ten świat jako kurtyzana, zanim się urodził poetą i w cyklu erotyków Amarusiataka zdołał zamknąć ślady pragnień stukrotnych. I rozumieli to Hindusi dawnych wieków, kiedy w czerwcową noc Święta Matki Duchów wymieniali ze swymi kobietami stroje i w transwestycznym szaleństwie, wśród pijaństwa i gromadnej rozpusty dawali świadectwo archetypowi niezaspokojenia, marzeniom pojemniejszym niż płeć i rola do jakiej każdą z płci przypisano. W pijaną noc Matki Duchów szeptał im Amaru, który był stu kurtyzanami, szeptał im o tym, jak ciasno nam w naszych osobowościach, i o tym szeptał, jak osobowościom ciasno w klatkach ciał. Na dalekiej dżdżystej wyspie poeta z Avo–nu szeptał sonety miłosne na przemian damie i młodzieńcowi. A potem siedziałem z Marią w teatrze, a Peter Brook tekstem Stratfordczyka kreował przed nami Sen, również czerwcowej, nocy. Nadchodził zmierzch – królewska para jednym gestem zrzucała monarsze płaszcze i z zamkniętymi oczyma skakała w noc. Aż po świt, kiedy jej przyszło wrócić w ład dnia. Z jakimże trudem wciągali na ramiona tak lekko zrzucone o zmierzchu królewskie płaszcze, w których zwojach ginęły teraz kształty ich ciał... Bowiem skończyła się noc. Jako i po Święcie Matki Duchów nadchodził dzień, i oddawali mężczyźni kobietom ich przyodziewki, i kobiety zrzucały męski strój. I powracał ład. Tylko bogi nie zniżają się do człowieczych rygorów. Prearyjska Bogini Matka wzięła sobie Sziwę za małżonka i w hinduskim panteonie zapanowała w całej kobiecości – w swym dobroczynnym aspekcie jako Mata – Matka, i jako Dawczyni Obfitego Pokarmu – Annapuma, i Gauri – Biała, i Sati – Cnotliwa, i Mahadewi – Wielka Bogini, i Parwati – Córa Gór. Wciąż ta sama, jako sobą pozostaje na równi w swym aspekcie złowrogim, kiedy trwożny hołd jako Durga – Niedostępna przyjmuje, jako Kali – Czarna, Sroga – Czandi i ze wszystkich najpotworniejsza Korrawaj, która nocami pląsa po pobojowiskach i juchą umazana pożera ciała poległych. Ta sama – jako dzień i noc, jako czerń i jasność składają się na różne oblicza tej samej jedności. A zebra przystanęła wśród bambusów, podniosła łeb i ryczy jak osioł. – Pośpiesz się, sadhu. Przede mną droga. Chodź, sadhu, słońce się chyli. – To i co? Jutro też dzień... Gaj się przerzedza. Poprzez pnie widać już traktiemię i Staszka nerwowo kręcącego się wokół samochodu. Na skraju drogi chłop ścina drzewo. „Niechaj bóg, który w tym drzewie mieszka, zechce je opuścić i niechaj nie spadnie na nas kara za to, żeśmy go stąd przegnali” – szepcze chłop i rąbie siekierą pień. Nie, chłop nie szepcze, zaciął wargi i rąbie co sił. Może szeptał przed tygodniem, z wiarą do drzewnego bóstwa, z nadzieją, no i odrobiną groźby – „Jeśli nie wyświadczysz mi przysługi, o którą cię prosiłem, gdy minie dni siedem zetnę twoje drzewo. A wiesz o tym, że będzie cię to bolało”. Nic nie szeptał przed tygodniem. Przed tysiącleciem szeptał to jego naddziad. I wyszeptał – dzieci mu się, wszak widać, i wnuki, i późne wnuki rozmnożyły. Więc wysłuchała jakszini. Nie było jeszcze w Tezpur świętej lingi – czyjaż więc to, jak nie drzewnej boginki zasługa, że płodność zeszła na tutejsze niewiasty. Nikt nie zaprzeczy, że byli tu zawsze– łagodni jakszowie, bożki drzew i boginki, małżonki ich, rozhasane po gajach jakszinie. Niech no tylko taka, choć i przypadkiem, dotknie drzewa – zaraz się owo kwieciem osypie, zaraz pod obfitym zegnie owocem. Byle nie rozsierdzić jej – bo jakszini, choć dobra przecie, w pasji i niemowlę pożreć potrafi. Kontenta zasię – i plon zapewni, i płodność niepłodnej przywróci. Nieodrodne służki bożka Kubery, jako on w śniegach Himalajów skarbów strzeże, tak one po świecie ludzkie ludziom skarby szczodrze rozdają. Drzewo z trzaskiem runęło na drogę. Staszek wściekle pastwi się nad klaksonem. Znów niepoprawny zboczyłem ze szlaku... Kierowca zapuścił silnik. Wrzask dzieciaków wokół ruszającego samochodu głuszy słusznie złorzeczących mi towarzyszy. Ależ mrowie tej dzieciarni! Łaskawy Indiom Sziwa. Do sześciuset osób na kilometr kwadratowy! Wskaźnik urodzin – ponad czterdzieści promili, przyrost naturalny – blisko dwadzieścia. Przed kilkunastu laty spis ludności ujawnił dwadzieścia pięć milionów obywateli, których istnienia w ogóle się nie spodziewano. Dwadzieścia pięć milionów... Tylu właśnie, ilu doliczyła się Polska po ostatniej wojnie. I cóż to wszystko obchodzi kobietę, która przybyła z pielgrzymką do Tezpur, by w świątynnej krypcie bić czołem przed boską lingą w intencji tego jedynego – jej jedynego... Sadhu przedziera się przez dziecięcą gromadę. Kierowca zatrzymał samochód. Kiedy ruszaliśmy z Kalkuty, też zatrzymał go na rogatkach, by przed świątynką Kali rzucić w ofierze parę miedziaków. Sadhu imieniem Sziwy błogosławi nasz wóz. Cóż stąd, że inne pada Imię, niż na wyjezdnym z Kalkuty? Wszak nie innowiercze. A choćby, to i cóż. Kierowca bogobojnie składa dłonie i chyli czoła przed kapłanem. Wychylam rękę przez okienko i zataczam szeroki gest w stronę bambusowego gaju. Starzec uśmiechnął się. Zrozumiał. Z daleka widać go jeszcze, jak stoi na drodze z dłonią wzniesioną prosto w chylące się ku zachodowi słońce. – A pamiętasz „Helenę”? Tak, Eurypidesową. Oczywiście, że pamiętasz – przecież w niej grałeś. Dioskurowie, bracia bliźniacy, którzy w –finale sztuki zstępują miedzy ludzi, by objawić prawa nieludzkie, ponadludzkie prawa... Zaskoczyła nas wtedy – pamiętasz? – ich zbieżność z bliźniaczymi bóstwami dawnych Bałtów. Spotkałem je ostatnio – na płaskorzeźbie którejś z przydrożnych świątyń: hinduskie bóstwa – Aświnowie, można ich też przyzwać imieniem Nasatjów. Nie próbowałem, ale na imię Dioskurów chyba również powinni się pojawić. Wiesz, im dłużej wędruję, tym bardziej zdaje mi się, że poruszam się w miejscu. Opowiem Ci pewną historię: oto królowie dawnych Indii słali poselstwa aż do – wyobraź sobie! – cesarzy rzymskich. Pierwsze, wyprawione przez króla Pandjów, przyjął August około roku 20 p.n.e. Wśród postów znajdował się asceta. Zarmanochegas (sanskryckie Sramanaczarja). I ten to asceta, znużony pazernością zewnętrznej rzeczywistości – rozumiesz?: pazernością rzeczywistości – dobrowolnie spalił się w Atenach. Być może to w związku z nim właśnie w kilkadziesiąt lat później św. Paweł pisał: „Gdybym ciało moje wydal na spalenie, a miłości bym nie miał, nic by mi nie pomogło”. Uważasz? – aż do Aten wędrować przyszło Zarmanochegasowi, by go zdołała porazić pazerność, zewnętrzna rozmaitość form, kształtów, horyzontów, nieważna dla istoty iluzja wielości. Czy święty Paweł znał hinduistyczną koncepcję zawartą w upaniszadach? Wątpię. Pisał jednak o miłości, o zbawiennej sztuce kochania. Słowo „upanisad” znaczy: ekwiwalencja poprzez adorację. Poprzez akt uwielbienia i adoracji wiedzie bowiem droga do pełni bytu, gdzie atman–brahman. Brahman to „istota wszechświata”, zaś atman to „moje własne ja”. Ja łączy się więc, ujednolica z Istotą; kędyś w rejonach wyższych od złudnej wielości rzeczywistego. Wiesz, spotkałem ostatnio dziwnego starca. Szliśmy przez bambusowy gaj. Czy rozmawialiśmy? – Niewiele. Zdaje się jednak, że myśleliśmy o sprawach podobnych. W pewnym momencie starzec szerokim gestem pokazał mi zielony gaj i jaśniejące nad bambusami słońce. I uśmiechnął się. Tak jak uśmiechać się potrafią tylko mądrzy starcy. Nie wiem, czy myślał o tym samym, kiedy mi się przyglądał – objuczonemu pielgrzymowi donikąd – i kiedy potem wskazał sionce nad bambusowym gajem. Nie wiem, może i nie, lecz chciałbym wierzyć, iż gestem tym opowiadał dawną pewność swych przodków, że pełny, prawdziwy, realny byt posiada wyłącznie absolut – prajednia, zaś „wielość świata” to złuda, to tylko – jak mówią – maja. Iluzja barwności, rozmaitości form kultury, kształtu plenerów i marzeń. Wszystkie te bowiem zewnętrzne elementy świata niczym są innym jak tylko projekcją jedynego prabytu. Czy o tym myślał stary z ręką podniesioną w sionce? – diabli go wiedzą. Skoro już jestem jednak przy tym temacie: Ciekawe, że ten ich wszechświat również podlega cyklom – eonom mijającym w nie kończącym się jak on sam rytmie, zaś z którymi to cyklami i wszechświat niczym Fenix rozpada się i powstaje od nowa, w sobie tylko właściwej perspektywie, jak on sam pozbawionej początku i kresu, perspektywie, wobec której wszystko jest tylko epizodem, mają, fatamorganą. I wobec której podróże dokoła świata niczym się nie różnią od wypraw wokół stołu. Wszechmocny Brahma – demiurg stwarzający świat – żyje sto lat kosmicznych. To tyle – mędrcy obliczyli skrupulatnie – źle 311 040 000 lat człowieczych. Gdy Brahma umiera, wówczas kończy się cykl świata i natychmiast – dzięki nowemu bóstwu stwórczemu – zaczyna się cykl następny. Warto byś wiedział, o czym tu opowiadano mi z budzącym wiarę przekonaniem – iż znajdujemy się właśnie w pięćdziesiątym pierwszym roku kosmicznego żywota Brahmy. Zatem z górki... Przeciągam palcem po policzku – skóra jest sucha i napięta jak rybi pęcherz. Wóz dalej nie pójdzie. Szelest skamieniałego śniegu pod nogami. I biały obłoczek z ust przy każdym, coraz bardziej przyspieszonym oddechu. Stromo. Szczyt powinien pojawić się lada chwila. Noc. Tylko parę metrów białej pokrywy przed oczyma. Dalej tylko czerń. Mróz. Na policzkach, pod piekącymi powiekami, w śluzówkach. Himalaya znaczy Dom Śniegu. I oto wstąpiłeś, synu, w dom. Oczy pieką nieznośnie. Przymykam powieki. Pomaga. Jakże się nagle to wszystko obróciło – runęło w biel. Jeszcze wczoraj... Prawda, z każdym kilometrem drogi robiło się coraz chłodniej, ale to droga... Górska droga z Siliguri serpentynami w pion; droga do Darjiling... Tak, Darjiling... Najprostsze skojarzenie – cup of tee, kominek, angielska pogawędka, fajka... Herbaciana bajka. I ta, jak na nią przystało, bajkowa droga do himalajskiej stolicy napoju gentlemenów. Tarasy pól herbacianych. Zakręt – i znów tarasy herbacianych pól. Zieleń, a ponad nią ostry górski błękit. Tysiące krzewów, zwarte i przystrzyżone niczym olbrzymie trawniki. W sam raz na wykwintne herbaciane garden party. A śród pól drzewa z rzadka sadzone, o konarach rozłożystych, by osłaniały delikatne herbaciane listki. A między zielenią tarasów i górskim błękitem łopoczące na wietrze sznury, buddyjskich chorągiewek. Wioska, urwisko, znów wioska. Zieleń i coraz więcej modlitewnych chorągiewek na wietrze. Tarasy, błękit, przydrożne szeregi góralskich chat. Aż wszystko to runęło w biel. I to, i wszystko inne. Runęła cała miesiącami hołubiona nadzieja na przekroczenie granicy. Tej zwykłej, namacalnej, mierzonej szlabanami i pieczątkami w paszporcie, i tej intymnej – granicy rewirów zamkniętych, kuszących Nieznanym państewek do dziś legendarnych, choć jak byk, jak jak na śniegu czarno na białym leżących na mapie. Nie czarno, ale właśnie biało, dziewiczo białych. Nadzieję na wizę do królestwa Bhutanu skutecznie wybito nam z głowy już w New Delhi. Ale Sikkim... Został jeszcze Sikkim. Państwo–broszka, himalajski skrawek w dorzeczu Tisty, który Nepal utracił w roku 1816 na mocy traktatu pokojowego z angielskim gubernatorem lordem Hastingsem. Gurkowie odparli najeźdźców, Nepal pozostał wolny – utracił tylko protektorat nad księstwem Sikkim. Sukhim znaczy – Pokój i Szczęśliwość. Może również znaczyć – Dostatek, skoro Tybetańczycy zwą Sikkim po prostu dendzong – ukryta dolina ryżu. Ukryta... A tak mi się marzyło wymazanie tego przymiotnika. Ukryta... Siedem stuleci przede mną, tą samą co i ja wczoraj, drogą od dżunglowych wzgórz Asamu ruszyli Lepczowie, by pośród śniegów odkryć ryżową dolinę. Wkrótce inne plemię ruszyło naprzeciw Lepczów – z przeciwka: z Tybetu na południe szli Bhutańczycy. Gdy dotarli w dorzecze Tisty, ani się zapewne spodziewali, iż jeden z ich wodzów da tu początek dynastii, której potomkowie do dziś przetrwają na sikkimskim tronie. Dynastii Namgyałów, królewskiej od 1642 roku, kiedy to lamowie wyświęcili Phuntsog Namgyala na chogyala – króla Sikkimu. Nic to, że w roku 1886 ówczesny chogyal uznał się wasalem angielskim i – już jako maharadża – włączył Sikkim między sześćset podporządkowanych koronie brytyjskiej państewek Indii Książęcych. Nic to – Sikkim leżał daleko od Tamizy, na samych obrzeżach Korony. I to tylko przez chwilę. Odeszli Anglicy, do Darjilingu dotarły Indie. I tu się zatrzymały. Sikkim pozostał jak był – tyle że znów oficjalnie – niepodległy. Ryżowa Kotlina pośród Przybytku Śniegu. Siedem tysięcy kilometrów kwadratowych – państwo, a jakby go w ogóle nie było. A przecież... Wielki Tybet utonął w Morzu Chińskim. Kaszmir jest prowincją Indii. Między dwoma kolosami – ziarnko ryżu. Tędy, przez przełęcz Tang–la, prowadzi pierwsza kołowa droga transhimalajska. Martwa arteria, która Indii i Chin nie łączy... Droga wiedzie wprost do Lhasy, dawnej stolicy Tybetu. Ale Tybetu już nie ma. Jest jeszcze Sikkim – jego buddyjskie klasztory, jego tybetańska kultura, jego – Nieznane. I szwadrony urzędników w New Delhi, którzy przed niewczesną ciekawością obieżyświata chronią sukhim Sikkimu – jego „pokój i szczęśliwość”. Oczywiście, nie mam się czym niepokoić, wysłali depeszę do Gangtoku – może bym wpadł jutro, a może za miesiąc, trudno powiedzieć, ale wiza nadejdzie, z całą pewnością nadejdzie, no, chyba żeby zaszły jakieś trudności, wtedy raczej nie nadejdzie. I tak za każdą wizytą. Wreszcie zgoda – dobrze, jeśli nadejdzie, natychmiast z New Delhi prześlą ją na posterunek w Darjilingu. I znów kolejna dekoracja do Zamku Kafki – to wczorajsze popołudnie w darjilińgskiej policji. Te chytre urzędnicze oczka, te śliskie dłonie rozkładające się bezradnie, przymilne mordy i te sterty zakurzonych papierzysk usłużnie wertowanych z pełną świadomością, że i tak pośród nich nie ma żadnej depeszy na temat wizy, na którą uparli się podejrzani natręci. Sikkim jest państwem niepodległym, proszę pana, nikt nie może mu sugerować wydania wiz. Indie tylko pośredniczą. Pan rozumie? Oczywiście rozumiem, choć dziś jeszcze nie wiem, że za parę tygodni zamknie się ostatecznie czas dynastii Namgyalów, a Sikkim stanie się indyjską prowincją. O tym dowiem się dopiero z gazet, daleko stąd. Gazety oświecą mnie, że ostatni z Namgyalów był płatnym zdrajcą narodu i że wielki brat Sikkimu, Indie, ulitowały się nad uciemiężonymi i pomogły im w przyłączeniu się do macierzy, choć jeszcze kilka tygodni wcześniej nie wiedzieli, iż jest to ich własna macierz. I o tym też się dowiem, że Indiom wcale nie szło o wzmocnienie swych pozycji na granicy chińskiej, a szło im jedynie o... O co? Tego się dokładniej z gazet nie dowiem. Ani za parę tygodni, ani później. I nie obchodzi mnie to zresztą przesadnie. Nie dla tej wiedzy walczyłem o prawo przekroczenia granicy. Tej mierzonej szlabanami, i tej intymnej – granicy rewirów zamkniętych Nieznanego, które w świątynnych rzeźbach ma tybetańską twarz. Skośnooką żółtą twarz – nieodgadnioną. Gazety ukażą się po tygodniach. Dzisiaj wiem tylko, że wiza – niestety, bardzo nam przykro – nie nadeszła. I wiem, że Darjiling jest punktem wędrówki najdalszym – miejscem odwrotu. I że noc przeczekać trzeba w hotelowym pokoju, okutany we wszystkie możliwe ciuchy, bo zimno, bo przez okno, które jest równocześnie wietrznikiem, do tej pokutnej celi wali mróz, a dym z żelaznego piecyka i tak nie wydobywa się na zewnątrz. I że, jeśli się aż tak bardzo uparłem, mogę przed świtem wybrać się na Tiger Hill, bo z Góry Tygrysiej świt nad Himalajami rysuje się szczególnie pięknie, a – jeżeli pogoda dopisze – i Sikkim widać niezgorzej. Chyba dopisze, bo mróz parzy policzki i trzeszczy pod butami. Stoję na obłym szczycie Góry Tygrysiej, niepewny, czy to przepaść, czy tylko nocny mrok urywa płaszczyznę tuż przed stopami. Biel wydłuża się powoli – łagodny łuk szczytu osuwa się ku wschodniej grani. Ze strzępiastego horyzontu ponad Himalaje poczyna się gramolić słońce. Czerwone zrazu, opuchłe. Krwisty blask porodu rozlewa się na górskie stoki. Plamy krwi na śniegu obsychają w złoto. Może dlatego Sikkimczycy swój najwyższy szczyt nazwali Górą Złota. Nie wiedza – a może istotnie nie ma to większego znaczenia – że Kanczendzanga jest dopiero trzecią pod względem wysokości górą świata. Dla nich jest to żywe bóstwo opiekuńcze i nie godzi się jego rangi wymierzać w centymetrach. A że bóstwo owo żyje, rzecz tak to wiadoma, jak wszem słyszalny w dolinach jest łoskot lawin i trzask pełznących ode szczytu lodowców. Słońce pełznie ponad horyzont. Chwilę jeszcze góry połyskują barwą kruszcu, aż i wszystko zapada w biel. Kanczendzanga wtapia się w tło. Nie, Mount Eve–restu nie widać. Przyczaił się w mgłach. Zaprasza bliżej? Okaże się to, kiedy wkrótce spróbuję spojrzeć nań od nepalskiej strony. Dobrą chwilę szukam wzrokiem Dhaulaghiri. Jest wreszcie. – Jakże niepozorna z tej odległej perspektywy, jedna z Trzech Sióstr, zwarta z bliźniaczkami wśród stada olbrzymów. Dhaulaghiri... O ileż wspanialsza, bardziej niebosiężna jawiła mi się z perspektywy Zakopanego, kiedy z himalajskiej przygody wrócił tam Jurek Zdobywca... Słońce stoi już wysoko – w błękicie. Biel z Tiger Hill sunie w głąb kotlin. Tam Nepal, Indie. Pika Kanczendzangi wskazuje stronę Sikkimu. Dalej Chiny. Nie, Chin stąd nie widać. Ani Bhutanu. Leżą gdzieś tam, poza tymi granicami. I granic nie widać – tylko dookolną biel. Wolno obracam się w koło. Twarzą do Indii, do Chin teraz, Nepalu. Może właśnie tutaj znajduje się oś? Oś Azji przynajmniej? Po stokach pełzną jeszcze poranne cienie. Ale granic nie widać. Zostały na mapach. Nie widać ich z Tiger Hill, nie ma człowieczych granic tutaj – między niebem a ziemią. Wedle starożytnej teorii chińskiej świat składał się z dwóch pierwiastków – z jann, który jest samą światłością, lekkośścią, gorącem oraz z jin, który jest ciemnością, zimnem i ciężkością. Ziemia to kondensacja jin – a kondensacją jann jest Niebo. A człowiek? – Jako integralne połączenie obydwu pierwiastków, ów twór sprzeczności stanowi z nimi nierozdzielną triadę. Drobny punkt o podwójnym odniesieniu, rozdarty pomiędzy niebiem i ziemią. Podnoszę dłoń, podnoszę rękę jak tylko potrafię najwyżej – w wiatr ponad szczytem. Tupię nogą – śnieg skrzypi. A gdyby tak stanąć na głowie... – Om mani padme hum. Klejnot jest w lotosie, amen – mnich mamrocze w kółko magiczną formułę i drobnym kroczkiem prowadzi ku świątyni. – Om mani padme hum. Om mani... Nastroszona rzeźbami z narkotycznych snów, rozkrzyczana jaskrawymi barwami budowla. Dopiero od stulecia piętrzy się spadzistymi dachami przy drodze z Darjilingu do Góry Tygrysiej. Smarkata. O dwanaście stuleci młodsza od pierwszych miejsc, w których w Tybecie cześć poczęto oddawać Buddzie. Aż skąpany w dawnej magii tych stron, otoczon całą mnogością tybetańskich bóstw i demonów, później zaś również hinduistycznych bogów, Wielki Prze budzony przybrał rysy swych górskich wyznawców. Śród tantrycznych obrzędów ku czci czarnych mocy, między fascynacją koszmarem a mirażem jasności, idzie przez świat lamaistów tybetański Budda, karcąc i błogosławiąc potomków czcicieli himalajskich demonów. Idzie poprzez ,Sikkim, Bhutan, górskimi ostępami Nepalu. Czy i przez .Tybet, z którego był wyruszył tutaj, by karcić i błogosławić? Chińczycy milczą. Nigdy nie byli rozmowni. Coraz więcej tybetańskich uchodźców w Darjilingu. Coraz tłoczniej wokół ghumu – lamaickiej świątyni u rogatek miasta. Smoki z narkotycznych snów w porannym górskim słońcu łyskają wybałuszonymi oczyma. Potwory w konwulsyjnych uśmiechach szczerzą kły i marszczą nozdrza, przerażone jakby im ktoś przed chwilą skończył czytać bajki braci Grimm. – Om mani... – mnich skłonił się w pokorze przed malowidłem Szipa–Khorio. Bóg rozparł się na werniksowanej desce u wejścia do ghumu, wparł nogi w ziemię i w dłoniach mocno dzierży świat. – Om mani padnie hum – mnich kłania się raz jeszcze przed bóstwem. Groźny Szipa–Khorio... Gdyby choć lekko wstrząsnął boskim ciałem, któż wie, czy niechybne trzęsienie ziemi nie zmiotłoby przydrożnej świątyni. – Om mani... Mrok i zapach kadzideł wypełnia wnętrze. Jama, pan śmierci, wyciąga rękę do przybysza – chodź, i tak przyjdziesz, nie umkniesz, chodź... Nie opodal krwawa Maha–Kali pląsa ponad apokaliptycznym plenerem. Ze ścian pełzną potwory, gnomy; buddyjskie, hinduistyczne, wszelakie – lamaickie. Wszędy pełno demonów, czaszek, emblematów śmierci i koszmaru. Jak gdyby cała potworność dostępna ludzkiej wyobraźni w pełnej krasie lamaickiej, szczególnie czarnej wizji zaświatów, sfrunęła tutaj na sabat, na obrady jakoweś groźne a tajemne. A pośród koszmarów tych snują się ludzie z modlitwą ufną i cichą. Czasem ktoś zatrzyma się przed szeregiem regałów pełnych ksiąg. Każda z nich to jedna z modlitw Buddy. W dzień Jego narodzin lama wyjmuje odpowiednią księgę, kładzie ją sobie na głowę i wśród tłumu wiernych obchodzi w koło cały Darjiling. Nie opodal regałów rząd małych lampek – sto osiem, tyle właśnie, ile jest lamaickich modlitw– Młody mężczyzna rozgląda się chwilę, podchodzi bliżej i zapala jedną z lamp – wybrał modlitwę, może na intencję czyjegoś wyzdrowienia, szczęśliwego powrotu. Lampa płonie, modły szybują do Przebudzonego. Woń knotów, skwierczenie wosku. I cichy brzęk różańców z ludzkich kości rzeźbionych w kształt czaszek. Trojaki sposób lamaickich modłów – rozwieszone przed świątynią chorągiewki turkoczące na wietrze, kościane różańce, kołowrotki z umieszczoną w ich wnętrzu modlitwą. Można je obracać w ręce, można też jednak pozwolić, by kołowrotki „modliły się same”. Kobieta zapala świecę i ostrożnie stawia ją przed uwieszonym w miejscu modłów kołowrotkiem – ciepłe powietrze znad świecy wprawia kołowrotek w ruch. Budda widzi wszystko. Lama ruszył dalej. Wymija kobiety wpatrzone w wirujące kołowrotki. Głowy chylą się przed świątobliwym. On może wiele – zna tajemnice wiary, zna dobro i zło. I wie, jak wzywać dobro, i wie, jak zło odpędzać. Przytroczy do pasa magiczny nóż, bębenek, w dłoń ujmie ludzki piszczel obłożony skórą jaka. Niechaj tylko lama użyje tej broni – najstraszliwsze z demonów czmychną, gdzie ryż rośnie. Jeśli nawet nie odstraszy ich nóż, jeżeli zaprą się i przed dźwiękiem bębenka, wówczas świątobliwy zadmie w piszczel – a umkną, że i ślad na śniegu po nich nie zostanie. Tamte, ustawione szeregiem u wejścia, kilkumetrowe trąby gialin, lepiej, by się nie ożywały. I lepiej, by im nie wtórowały basem wielkie bębny dhinga. Czasem wprawdzie głoszą czas uroczystych modłów – częściej wszak głoszą śmierć. I zawsze znajdzie się ktoś, kto jako pierwszy ich już nie usłyszy... Nieznane są wyroki Przebudzonego. Memento... Pamiętają. Czyż bowiem można zapomnieć o śmierci w pełnym kadzideł świątynnym mroku, kędy ze ścian bóstwa szczerzą kły i wyciągają szponiaste palce... Czerwona szata mnicha lekko szeleści o posadzkę. Przystanął i zatoczył szeroki gest – jesteśmy przed głównym ołtarzem. Szereg posągów Buddy. Większych, mniejszych, rozmaitych – jako i Przebudzony rozliczne przyjmował postaci w kolejnych wcieleniach. Dwa tysiące i sześć setek lat minęło od chwili, kiedy się był narodził po raz pierwszy. Odtąd powraca nieprzerwanie. Teraz trwa w postaci tego mężczyzny, który spogląda z ukwieconej fotografii – to Dalai Lama – żywe bóstwo, król Tybetu, choć przestał nim być. Umknął przed chińskim morzem do Indii. Z Pendżabu, z miasta Darmshala błogosławi wyznawców. Z miasta, które nazwano Dom Boży... Dawnymi już czasy tak właśnie nazwano to miasto. Wiele, wiele lat przedtem, zanim dziś ucieleśniający Buddę przybył tu w wygnańczej tułaczce. Niezbadane są wyroki Przebudzonego... Mężczyzna z fotografii patrzy przed siebie – obracam się za jego spojrzeniem i trafiam wprost na występującą z niszy rzeźbę. Dalai Lama przygląda się... sam sobie. To także on – statua kobiety z szeregiem głów i twarzy, niczym kwiat z sennego koszmaru, wyrastających całymi kiściami jedna nad drugą. To Lokeseri, lamaicki odpowiednik hinduskiej Durgi, bogini, która również jest inkamacją, wcieleniem Buddy. – Szaleństwo... Mnich nie zrozumiał mego niechcianego szeptu. Poważnie potakuje głową. – Dlaczego ten jeden – mimo wszystko stropiony, rzucam pierwsze z brzegu pytanie – jedyny posąg w całym szeregu jest nadnaturalnej wielkości? Lama spojrzał na kolosalną rzeźbę Buddy w centrum świątyni. – Ma piętnaście stóp. – Właśnie. Skąd ta nadnaturalna wielkość? – Nadnaturalny jest lord Budda. Ale to jego postać naturalna. Tak wyglądał. Równo piętnaście stóp miał, kiedy dwa i pół tysiąca lat temu na ziemię zstąpił po raz pierwszy. – Lama poprawił fałdy szaty. –I w tej samej postaci powróci raz jeszcze. – Kiedy? – Gdy ludzie staną się mali jak proch. Gdy każdy z nas będzie miał pół cala wysokości. .. – Mam sześć stóp i... – On poczeka. Do spotkania zostało jeszcze trochę czasu. O.K. – umawiamy się przed domem. Podnieceni perspektywą wizyty u Tenzinga, Staszek z Jackiem wracają do hotelu – sprzęt trzeba sprawdzić na medal; w końcu nie co dzień zdarza się okazja wywiadu ze zdobywcą Mount Everestu. Prim dołącza do nich – takie spotkanie! – koniecznie musi zmienić koszulę. Zatem za godzinę, przed jego domem – O.K. Uliczki i domy tłoczą się jedne na drugich. Zduszony w śródgórskiej kotlinie Darjiling dawno wykorzystał każdy centymetr poziomej ziemi, niczym ptasie gniazda domy całymi koloniami przylepia do stoków. W górę i w dół, w dół i znów w górę huśtam się pośród zaułków. Te kolorowe domki ze śmiesznymi, rżniętymi w drewnie firaneczkami, pamiętają jeszcze z pewnością pierwszych rekonwalescentów z armii kolonialnej. Od kiedy przed stu pięćdziesięciu laty Brytyjczycy odkryli klimatyczne właściwości górskiej osady, nieprzerwana krucjata turystów sunie uliczkami Darjilingu. Skośnoocy sprzedawcy rozsiedli się przed witrynami swych sklepików. Coraz liczniejsza rzesza tybetańskich uchodźców tłoczy się w darjilińgkich zaułkach. Większość gnieździ się za rogatkami, w. obozie. Rano zawiązują węzełki, by – co się udało unieść z ojczyzny – rozłożyć teraz na targu, a nuż znajdzie się jakiś amator. Znajdują się – turyści nie są wymagający, kupią wszystko. Całkiem nowe, dopiero wczoraj zrobione w obozie starocie także, a czemuż by nie. Choć chętniej kupują w sklepach śródmieścia – tu drożej, a tanie mięso, wiadomo... Antykwariusz niby to obojętnie przysiadł w kącie. Tylko czarne oczka bacznie śledzą każdy ruch przybysza, aby w odpowiednim momencie można go było powalić lawiną zachwytów nad ta – naturalnie, że autentyczną – figurką Buddy, a może tamtym wielorękim Sziwą, choć lepiej, żeby się zdecydował na coś zupełnie szczególnego– proszę bardzo, tam na zapleczu są eksponaty, które oferuje się wyłącznie prawdziwym gentlemenom. Magazyny dziwów, gdzie z zakurzonych zakamarków rytualne maski szczerzą kły, orgiastyczne grupy tantrycznych bóstw zastygły w brązie zatrzymane w akcie mistycznego erotyzmu, a smoki o wyłupiastych gałach podrywają do lotu mosiężne skrzydła. Nigdzie tylko nie widać kobiety o rybim tułowiu ni skrzydlatego chłopca. Nie ma aniołów, nie ma ani jednej syreny w darjilińgskich magazynach dziwów. Szkoda. Jakże dziwacznie, jak bardzo arealistycznie wyglądałyby tutaj – w tej smoczej asyście, owe tak na naszych jarmarcznych straganach naturalne i oczywiste posążki fruwających chłopców i pływających dam. Tutaj właśnie, pośród dzieł „arealistycznej” sztuki tybetańskiej, pośród zwyczajnych latających smoków, po prostu latających, pomiędzy wielorękimi bogami, wielorękimi po prostu... Odmienne znaki ikoniczne odległych kultur spojrzałyby sobie mosiężnymi gałami w niebieskie gipsowe oczka i w tajnym porozumieniu śmiałyby się cichutko – tak cicho jak one to tylko czynić potrafią, świadome zapomnianej przez ludzi wspólnoty. W mrocznych zakamarkach antykwami Wielki Przebudzony wychyla się z kwiatu lotosu, z jedwabnych tybetańskich malowideł wyciąga błogosławiącą dłoń. Ten sam, którego po raz pierwszy spotkałem w delhijskim Muzeum. Tybetańskim – drzemał w oszklonych gablotach, zwielokrotniony i zawsze ten sam w setkach figur i delikatnych portretach na jedwabiu. Zaw- sze ten sam, choć w każdej z kolejnych sal inny – na starochińskich rzeźbach w brązie Budda z twarzą Chińczyka i – jak teraz, w darjilińgskich antykwariatach – Budda o mongoidalnych rysach Tybetańczyka. Jakże niepodobny indyjskiemu Buddzie – młodzieńcowi o hinduskim profilu. Wciąż inny, zawsze ten sam Budda – niczym Madonna z afrykańskich misji katolickich – bóg kuty niezmiennie na obraz i podobieństwo swego stwórcy. Antykwariusz chwilę pucuje cacko o rękaw i kładzie mi na dłoni kościaną figurkę. Wielki Przebudzony ma nie więcej niż pół cala. Wedle zapowiedzi lamy z darjilińgskiej świątyni tyle właśnie będę mierzyć, kiedy Budda powróci na ziemię w swej naturalnej postaci piętnastostopowego olbrzyma... Tylko role odwrócą się – proporcje zostaną zachowane. Przysiadł mi na dłoni i czeka. No, więc i to byśmy już mieli za sobą. Teraz w dół. Serpentyna ślizga się wśród olbrzymich stoków, stacza się niżej i niżej, toczy przez wioski ghurków, osady tybetańskich uchodźców. Uchodzimy z miejsc, do których nie przyszło nam dotrzeć. Sikkim, Bhutan... Zostały tam, w górze. Prim jest półprzytomny. On dotarł! Był w Darjilingu. Poznał Tenzinga. Przed godziną ściskał mu rękę sam Norkay Bhotia Tenzing! Zdobywca Mount Everestu– człowiek, który wspiął się najbliżej Boga! – Jaki on skromny! Jaki skromny, zwyczajny... – Ależ będzie temat na najbliższe kazania! Pastor ma rozszerzone źrenice i terkocze jak buddyjski modlitewny kołowrotek. – Jaki ten Tenzing skromny! Przyjmował, gościł. I pozwolił się sfotografować. Dwa razy. I to z kim – ze zwykłym sługą bożym! A kiedy Staszek klękając przy robieniu zdjęć ubabrał się psim łajnem, to mu osobiście oczyścił nogawkę, osobiście! A te psy... Prim nigdy nie widział takich psów. Dog tybetański... Potęga! Co za włosy! Na cztery, nie – chyba na pięć cali. Nie każdy może mieć sforę takich psów, nie każdy. A słyszeliście? – orchidee, które hoduje w ogrodzie, co rok wysyła angielskiej królowej. Cały bukiet – królowej... – Jacku – Prim nie może się oprzeć – Jacku, puść to jeszcze raz, no puść... Magnetofon cierpliwie powtarza nagrany wywiad. Cóż, rzeczywiście miły był ten górołaz. Może trochę zanadto „uprzejmy. Jak jego strój – nadto na dzień powszedni purpuratowy. Choć wszystko to z całkiem smacznego landszaftu – ten pełen godności paradny przyodziewek szerpy przechadzającego się po swych ogrodach z żoną w powłóczystych nepalskich szatach, ta gromada psów wyprzedzających pana i panorama Himalajów na ostatnim tle kwietnego ogrodu. A potem ta herbatka na trawie, prezentacja obu dorosłych córek z pierwszego małżeństwa i czwórki maluchów z obecnego stadła. Tak, właśnie z panią Daku. Tu uśmiech. – Na dziewiętnaście tysięcy stóp – Prim powtarza z podziwem i dalej wsłuchuje się w magnetofon – na dziewiętnaście wchodził już ze starszym, dwunastoletnim, a z malcem, tym sześciolatkiem, na siedem tysięcy... – Widzisz – pastor przerywa słuchanie– widzisz, dwanaście lat, potem osiem, sześć... Co drugi rok prorok. To się nazywa rodzina! – Buddyjska. Prim puszcza mimo uszu zgryźliwość. Głos Tenzinga słychać z taśmy wyraźnie. Odpowiedzi są zwięzłe, zdania wypolerowane w setkach wcześniejszych wywiadów. Owszem, podróżował. Szwajcaria, Francja, Związek Radziecki, Stany. Wolno, niby to zastanawiając się, wylicza na palcach. Potężne, piękne chłopisko o gibkich ruchach mimo sześćdziesiątki z okładem na karku. Jakby zbyt wielki na ten salonik, i tak pękający od zdjęć, proporców, dyplomów. Dalej: Niemcy, Austria, Japonia. Nie – ogorzała skośnooka twarz uśmiecha się z uprzejmym zażenowaniem – jesteśmy pierwszymi Polakami, jakich ma przyjemność spotkać. Wellcome. Magnetofon kręci się, droga także. Musieliśmy już nieźle odbić od Darjilingu. Trakt biegnie teraz brzegiem kilkudziesięciometrowego kanionu. Głęboko w dole, raz po raz prześlizgując się w przełomach, sączy się rzeka, Tista. Trudno uwierzyć, że wiosną, kiedy bardziej popuszczą sikkimskie lodowce, runie tędy groźnym żywiołem. Wyleje, porwie wsie, gdzieś tam na południu na równinach Bangladeszu zaleje całe połacie ziemi, Wysoką weźmie zapłatę za żyzny muł, który po wiosennym paroksyzmie pozostawi polom. Samochód skacze na roztłuczonej drodze. To Tista tak załatwiła szosę. I wąziutka, potulna, od przełomu do przełomu kręci się teraz w głębi kanionu. Magnetofon się kręci. Prim wyjął notes i spisuje cytaty do przyszłych kazań: Syn prostego hodowcy yaków; jako piętnastolatek zwiał z Nepalu do Darjilingu, by uprawiać tu wspinaczkę. Do dwudziestu tysięcy stóp to nie wspinaczka – to dalszy spacer, na jakie wybiera się razem z córkami. Całe lata prób – zdobycie Mount Everestu dopiero podczas siódmej próby podejścia. – Słyszysz? To się nazywa hart, co? – Prim podnosi palec – teraz słuchaj uważnie. Słyszę swój głos: – Co w pańskim życiu zmienił dzień 29 maja 1953 roku? – Byłem i jestem tym samym Tenzingiem. Cieszę się najbardziej z tego, że dzięki mojemu sukcesowi powstał w Darjilingu Instytut Górski. To Nehru powiedział mi: przygotuj tysiąc nowych Tenzingów. Staram się. Kursy trwają po sześć tygodni. A kandydatów jest tylu, że przyjmujemy zgłoszenia z dwu–, trzyletnim wyprzedzeniem. Każdy uczeń kosztuje nas trzy tysiące rupii, sam jednak płaci tylko czterysta. I tak dalej, i tak dalej. – „Byłem i jestem tym samym Tenzingiem”. – Prim notuje budujące słowa. – Cała ekspedycja trwała cztery miesiące. Potem, już tylko we dwóch z Hillarym, trzy doby podejścia. Na szczycie byliśmy piętnaście minut... – Słucham? – Kwadrans. Akurat wystarczy na zrobienie zdjęć. Zatrzymuję magnetofon. – Zanotowałeś, Prim? – Co? – Słuchaj. – Tenzing powtarza: „Kwadrans. Akurat wystarczy na zrobienie zdjęć”. – Zanotowałeś? – Zanotowałem. – Priro patrzy dobrodusznie. – Zanotowałem. A co? – A nic. Samochód podryguje na wybojach. Zakręt, i musimy zwolnić na wąskiej uliczce osady. Sprawdzam na mapie: tak, to jest Tista Bazar. Tu gdzieś powinien być most do Kalimpong i dalej – do Sikkimu. Kiedyś tędy, i dalej – przez Sikkim właśnie – prowadził główny trakt do Tybetu. Przygraniczny Kalimpong rozrastał się w handlowe centrum. Nie ma państwa Tybet. Nie ma roli dla Kalimpongu. Jest most. Przed mostem jest indyjski żołnierz z karabinem u nogi i jest na moście tablica zabraniająca cudzoziemcom przejścia. Tam, dwadzieścia kilometrów stąd – jest Sikkim... Mija mnie ciężarówka pełna wojska. Żołnierz ustępuje na bok. Ciężarówka dudni po moście, jeszcze chwila i niknie na drodze, którą nie–pojadę. W jednym z ostatnich listów Maria pisała : ...Na, papeterii, którą mam przed sobą, narysowane są jakieś dziwne kreski – lądy? morza? ziemie? Takimi są tereny jeszcze nie znane, o niewiadomych, tajemniczych konturach. Potem układa się to wszystko bardzo starannie; potem – kiedy się do nich dociera. Wiesz, wydaje mi się, że pasja podróży, chęć dotarcia do ziem nie znanych, to objaw wysokiego zorganizowania osobowości; albo inaczej – objaw próby zorganizowania. Ty wolisz świat poukładany, opisany, dotknięty. Cenisz namacalność – nawet kosztem tajemnicy. A niedomówienia, jakie Ci pozostają... nie, nie – jakie sobie zostawiasz – to już chyba kokieteria wobec samego siebie; może jałmużna wobec świata, którego dotknąłeś. Co myślisz? Myślę – że mi nie żal. Że maże pierwszy raz nie żal mi nie spełnionego kwadransa w Sikkimie, czy innego tam lądu za rzeką, którego nie dotknę. Tak jest dobrze – w oczach zostanie tylko śnieżny szczyt Kanczendzangi o świcie widziany z Tiger Hill. Niech zostanie – piękny jak nie spełniona realność. – ...nie, chyba jednak nie potrafię. Nie wiem, czy na pańskie pytanie w ogóle można znaleźć odpowiedź jednoznaczną. – Diabli nadali tego dziennikarza. Po całej asamskiej włóczędze jeden wolny dzień w Kalkucie; chyba mi się należy po wczorajszych bojach o wizę nepalską. Jutro znów w drogę, a tu jak na złość napatoczył się ten reporter! – Doprawdy nie wiem... – A komuż, jeśli nie człowiekowi z innej cywilizacji łatwiej to uchwycić? I ostrzej, jak to pan sam mówi – bardziej jednoznacznie. – To, widzi pan, zależy od tego, czego się szuka. I co się w to miejsce znajduje. Z pewnością, spotkania twarzą w twarz z arcydziełami, z miejscami i dziełami słynnymi, z owianymi legendą kamieniami węgielnymi sztuki i historii... Z pewnością, takie spotkania bywają jak chwile, w których się czas zatrzymuje. Są chwilami coś wyznaczającymi, tak. Nie, nie w sztuce i historii – wyznaczającymi coś w przybyszu. Ale jednocześnie... – Cholera, dlaczego on te bzdury notuje! – Ale jednocześnie... – Tak tak. Jednocześnie, jak mi się wydaje, spotkania takie zmuszają do mimowolnych weryfikacji. Do umykania czasu wstecz – do retrospekcji i konfrontacji realnego z jego obrazem idealnym, iluzorycznym obrazem „arcydzieła”, które przybysz nosi już dużo wcześniej, od czasu dawnego, lekturowego z nim obcowania. A kiedy jeszcze na dodatek obiekt należy do innego niż nasz własny kręgu kulturowego, rzecz – jak myślę – komplikuje się niepomiernie. Czy bowiem wówczas istotnie dostrzegamy samo dzieło, obyczaj, zjawisko, albo co pan tam jeszcze chce, czy patrzymy nań, czy w ogóle jesteśmy w stanie widzieć je właściwymi mu kategoriami? A może tylko śledzimy w nim dziwność jedynie, inność w stosunku do nasz ych własnych miar? Trochę tak, jak goście gabinetu osobliwości... I co oglądamy wówczas? Jakąś tam projekcję Indii na przykład, czy raczej nas samych, naszą własną kulturę, która oto odbija się w krzywym zwierciadle obcych jej miar estetycznych? – Pan mi nie odpowiada. Pan pyta... – Właśnie! Bo nie wiem, na ile spotkania, wrażenia,. o które pytał pan, to akty estetyczne, emocjonalne, a na ile zaś mąci je szum intelektualny. Jakże więc mam jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie – co podczas tej wyprawy wywarło na mnie wrażenie największe? Nie idzie panu chyba o przewodnikową wyliczankę „wspaniałości Wschodu”. Mieliśmy rozmawiać otwarcie... – A może jednak... – Twardy chłop, nie daje się zbić z pantałyku moimi unikami. Długopis w pogotowiu zawiesił nad notesem i czeka na konkrety. Ma rację; kiedy jeszcze musiałem przeprowadzać wywiady, również starałem się wydusić z rozmówcy konkrety. – A może jednak? Parę najsilniejszych przeżyć... – Myślę, że zweryfikują się same. Kiedy wrócę do kraju, kiedy siądę do porządkowania notatek, do pisania. A wie pan, zawsze mi trochę żal, że tego co było rzeczywiście najważniejsze, co zostało najgłębiej – że właśnie tego pośród notatek nie znajduję. Tego nie ma w notatkach, ani potem w krojonej z nich książce. Może to po prostu, cóż – może to właśnie sprawy nazbyt osobiste, intymne, aby się dały zracjonalizować i ujednoznacznić, wtłoczyć w tekst reportażu, eseju, opowieści. I może dlatego najpiękniejsze... – ? – To tak, jak wschód słońca nad Indusem. Jeżeli odpowiednio wcześnie, grubo przed świtem ruszy się z Peshavaru szosą na Islamabad, to Indus przecina się właśnie o wschodzie słońca. W jednym z bodaj najpiękniejszych punktów tej rzeki, w miejscu przełomu, gdzie woda spomiędzy skał wyrywa się w przestronne rozlewisko. I właśnie o świcie mgły podczołgują się pod same stromizny przełomu. Rzeki prawie nie widać... Tylko jej szum czy bełkot raczej – tak, raczej bełkot – przedziera się poprzez mgłę. To trwa ledwie chwilę. Potem nie ma już nic – tylko rzeka. – Jest przecież wspaniała... – Tak, jest. – Zatem?... – Zatem opowiem panu o Mohendżo–Daro. Nie, niech pan nie notuje. Po pierwsze – nie pytał pan o Pakistan. A po drugie – nie chodzi o Mohendżo–Daro. _ ? – O to raczej chodzi, czego o Mohendżo–Daro nie wiadomo. Właśnie tak. Bo fakt, że jest to najstarsze w świecie miasto o zaplanowanej, przemyślanej koncepcji urbanistycznej, niech cieszy historyków urbanistyki. Ustalili, że układ ulic przecinał miasto na osi północ–południe i wschód–zachód i dzięki temu wiejące w tym terenie wiatry w sposób naturalny wietrzyły gród. I nie będą pytali, czy może wcale nie północ–południe i wschód–zachód, ale właśnie odwrotnie: południe–północ i zachód– –wschód były może właściwymi kierunkami w systemie zadziwiającego miasta... Nie będą pytali – i słusznie – bo nie są to pytania poważne. Będą ustalali czas rozkwitu tej przedaryjskiej cywilizacji w dolinie Indusu, orzekną niezbicie: XXV wiek przed naszą erą, obok mezopotamskiej, chińskiej i egipskiej jedna z kolebek kultury świata. Kultury bujnej i soczystej jak ongiś pejzaż, w którym wzrastała. Nawet nie wspomną – i słusznie, bo nie są to informacje istotne – że dzisiaj nie ma tam nic, tylko pustynia. Fioletoworudy labirynt skał spękanych, osypujących się w piach. Ziemia jak i kultura zastygła w minionym czasie. Cóż z tego, że w sto lat po odkryciu w dorzeczu Indusu pieczęci i amuletów z ozdobnymi znakami, z wizerunkami zwierząt i ludzi, John Marshall odkopał Mohendżo– Daro? Zdawało się – odsłonił pień, z którego spadały owe znaki tajemnicy. A figę – tajemnica do dziś trwa szczelnie zamknięta w piśmie, którego nikt nie jest w stanie odczytać. Ot, ślad karawany przez pustynie, po których się wicher wytarzał... – Jednak śladów zostało sporo... – ...a większość z nich ma kształt znaku zapytania. – Widział pan z pewnością – mój reporter robi namaszczoną minę – w muzeum w New Delhi widział pan gliniane figurki bogini matki. – Tak, widziałem. W Bagdadzie widziałem podobne. Wszędzie, wie pan, znajdzie się garść Adamowej gliny. Trwały budulec. I stary, sądzę, jak tajemnica poczęcia i zachowania życia... Tyle że różnorakie przybiera kształty. Tak, widziałem te figurki. Choć, przyznam, dłużej stałem przy – mimo że tak osławiony i tylekroć powielany – torsie brodatego mężczyzny. Te jego, wie pan, wpółprzymknięte powieki... Bardzo bym chciał wierzyć, że to protoplasta jogów wpatrujących się w czubek własnego nosa, by uzyskać stan kontemplacji i wyzwolić się od złudy zewnętrznego obrazu świata, który dają zmysły. Fatamorgana... – Słucham? – mój rozmówca podniósł wzrok znad notesu. – Nic, nic, tak tylko sobie powiedziałem. A swoją drogą, mam nadzieję, że nikt tego do końca nie rozstrzygnie. To wasza zasługa. Niech się pan nie dziwi – wasza, mówię, to znaczy Ariów, waszych protoplastów. Skutecznie wdeptali kulturę Indusu w rejony Tajemnicy. Niech się pan nie obrusza – jako koczownicy nie pozostawili przecież trwałych zabytków sztuki. Zasnuli poprzedniczkę tysiącletnią smugą cienia – warstwą pustą, płaską i milczącą. Jak pustynia. Jestem im za to prywatnie głęboko wdzięczny... __ ? – Doprawdy! Nie, ja wcale nie żartuję. – Nie mogę się nie uśmiechnąć. Upór reportera budzi prawdziwą sympatię. – Niektórzy z naszych psychologów utrzymują, że uczucie nazwane traci na intensywności. Tłamsi je sam akt określenia, werbalnego ograniczenia, konkretyzacji. Nie wiem, może to dotyczy tylko europejskiej mentalności. Doprawdy nie wiem. Ale już poważnie wracając do tematu... Do pańskiego tematu... Podczas każdej wyprawy najbardziej lubię noce. One pozostawiają wrażenia najgłębsze. Ten czas, w którym mijane dookolne horyzonty tracą konkretność swych obrzeży. Godziny, w czas których pędzący samochód czy – obojętne – człapiący wielbłąd swobodnie prześlizguje się poprzez ledwie zarysowane kontury mroku. To czas, w którym podróż realizuje się niejako od wewnątrz. Niczym nie mącona, nie rozpraszana przez wielość dookolnych bodźców, podróż ta skupia się na widnokręgach wewnętrznych. Samo oddalenie od miejsc nam bliskich, od przypisanych, właściwych nam horyzontów, wyostrza widzenie'. A jeszcze noc... Nocą widzi się jaśniej. I ten inny, jej tylko właściwy wymiar czasu, który realizuje się podczas poruszania się w ciemności... Bodaj wówczas to czas przeszły bywa czasem najbardziej, najboleśniej teraźniejszym. Tak, chyba mogę, choćby po części, odpowiedzieć na pańskie pytanie. Te wrażenia, o które pan pytał – to były noce na pustyniach Afganistanu. Parę miesięcy temu. Szliśmy z karawaną, na północ od Kandaharu, na zachód – w stronę Kabulu. W dzień upał nieludzki, nawet pod namiotami... – Lubi pan tropiki? – Tak, zwłaszcza z perspektywy zimowych wspomnień. A więc – skwar nawet pod namiotami. A potem noce... Wie pan? – trochę to może śmieszne, ale chyba właśnie tam i wtedy świat zdawał mi się najbardziej arabski. Oczywiście – gdzie Afganistan, gdzie Arabia! A mimo wszystko to bodaj było najbliższe moich wyobrażeń Arabii Felix. Sprawa stereotypów, naturalnie. Czy widział pan kiedy afgański księżyc o nowiu na pustyni? Taki zabawny– obydwa rożki sterczą prosto w górę. I krok za krokiem powolne wielbłądzie chybotanie. Pomrukiwanie nomadów. I wycie szakali, co nam było za drogowskazy. A potem świt. Taki, jak to na pustyni. – Kopyta chrzęszczą w piasku, droga przez morze czerwone. I ciemne, prawie czarne linie wielbłądzich szyj ponad czerwienią... Potem znowu jasno, znowu żar. Rzeki, 'których nie ma, bo utonęły w piasku. I podróż bierze ostry zakręt w horyzonty dookolne. Nie słychać już wycia szakali. Tylko ciche i coraz rzadsze, od czasu do czasu zaledwie. I nikt się do niczego nie przyznaje. I sam zwykle nie wie już – bliższe to wycie było rozpaczy czy szczęśliwości... Reporter patrzy na mnie uważnie. Minę ma jakby trochę speszoną. – Przepraszam pana. Sam pan widzi, że nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Po prostu – bardzo lubię wycie szakali. Albo – tak chyba będzie lepiej powiedziane: bardzo mi wycie szakali bliskie. – Czy – patrzy na mnie niepewnie – czy będzie pan o tym pisał? – Nie. To nazbyt własne. –– Nigdy nie pisze pan o sprawach intymnych, o rzeczywiście własnych przeżyciach? – Są sprawy, którym godzi się cisza. Którym się godzi milczenie. – To – uśmiechnął się ironicznie – to najprostsze. – Albo najtrudniejsze... Chwilę siedzimy w milczeniu. Reporter przegląda notatki i pewnie klnie w duchu szefa, który wysłał go na wywiad z egzotycznym włóczęgą. Próbuje jeszcze raz: – Czy pan ma jakieś hobby? – Słucham? – No – reporter zatacza długopisem nieokreślony ruch w powietrzu – czy się pan zajmuje, no czy pasjonuje się pan czymś, co nie ma związku z pańskim zawodem? Czy ma pan coś takiego? – Nie. Nie mam. I kochanki nie mam także. Poszedł. Poszedł wreszcie. Niedobrze. Bardzo niedobrze z nim rozmawiałem. Zbyt otwarcie. Bełkot. Dobrze, że poszedł – muszę jeszcze dziś wysłać telegram. Trochę mnie zirytował tym hobby. Nie będę mu tłumaczyć, że ekwiwalenty, surogaty mam za zbyteczne, kiedy... Dosyć, sobie przecież nie muszę tego tłumaczyć. A swoją drogą przydałoby mi się trochę konkretności tego reportera. Mija już piąty miesiąc, a ja się wciąż nie mogę zaczepić. Nocne karawany przez pustynie... Jak to Staszek mówi? – „Trzeba nam żywego mięsa”. – Jest, leży wokoło całymi połciami. Tylko jak je ugryźć? Z której strony? Późno się zrobiło. Czas dosiąść wielbłąda. DOSTAŁEM WIZĘ I AKREDYTACJĘ NA CEREMONIE KORONACYJNE W NEPALU. STOP. REZERWUJCIE CZTERY SZPALTY PLUS ROZKŁADÓWKĘ I OKŁADKĘ NA ZDJĘCIA. STOP. W NAJBLIŻSZYM NUMERZE DAJCIE ZAPOWIEDŹ: NAJWIĘKSZA KORONACJA OD CZASÓW KRÓLOWEJ WIKTORII – KORESPONDENCJA WŁASNA Z DWUTYGODNIOWYCH CEREMONII W KHATMANDU. Jakaż ta bezczynność męcząca! Nie, za nic w świecie nie zostanę milionerem. – Do nepalskiej koronacji macie jeszcze trochę czasu. Co będziecie robić w śmierdzącej Kalkucie – wpadnijcie do nas do Giridih. Na long weekend. Odsapniecie, powłóczycie się po okolicy. Wpadnijcie. – O.K. No i wpadliśmy. Po uszy. Z dnia na dzień coraz bardziej obrastam lenistwem. Wymiguję się nawet, kiedy Staszek i Jacek z kamerami na plecach ciągną mnie z sobą do kopalni. Nie chce mi się. Co mnie ta mika obchodzi, w końcu to nie ja robię na niej miliony. Zresztą i naszych gospodarzy częściej widuję na pałacowym tarasie, niż Staszek spotyka ich doglądających kopalń. Jeszcze dzień, dwa i utonę w tej pracowitej bezczynności. Poranny spacer po parku, śniadanie w przydzielonym mi na czas wizyty bungalowie, znów spacer, gazety, opalanie i lunch z bezszelestnym lokajem za plecami. Popołudniowa drzemka w łożu pod moskitierą lekko falującą w rytm, obrotów wentylatora. Prysznic i o zachodzie garden party, które znów pewnie po północy skończy się w moim saloniku przy butelce whisky z niezmordowanymi gospodarzami. Milionerski weekend z marzeń subiekta. Tyję. Nieróbstwo obrasta jak tłuszcz– Przedwczoraj mieliśmy się wybrać do pobliskiej osady Santali. Wypad odwołano w ostatniej chwili. Staszek już ładował kamerę, kiedy służący przybiegł z wiadomością, że plemię zabiło wczoraj dwóch hinduskich policjantów, którzy próbowali aresztować oskarżonych o zmaltretowanie jakiegoś naciągacza na sprzedaż plemiennej ziemi. O, jest wzmianka w dzisiejszej gazecie. Rzeczywiście, jest. Szkoda – przydałoby się jeszcze jedno adivaskie plemię. Wykluczone – siedzą na otaczających wieś drzewach i szyją z łuków do każdego, który by próbował wtargnąć na ich terytorium. Załatwi się. Dzień, dwa i zlezą z drzew. Tymczasem gospodarz prosi na szklaneczkę ginu. Z tonikiem. Po tym przedwczorajszym ginie – choć z tonikiem – nie dam się więcej nabrać. Bezgłośny lokaj waruje za plecami. Niech sobie waruje. Musiał być chyba iluzjonistą – kiedyż on dopełnia opróżnioną szklankę? Znów zdążył! – Skuli. – Skuli. U Santali bez zmian – gospodarz ociera spocone czoło. – Zawzięli się. Trzeba jeszcze poczekać. Młodsi bracia przytakują głowie rodu. Tylko Shashi kręci się niecierpliwie i zerka w stronę papierośnicy. Ależ by zapalił! Nie zapali – nie odważy się przy najstarszym. Dom musi stać hierarchią. – Przejdę się po ogrodzie. – Shashi schodzi z tarasu i niknie w nocnych alejkach parku. Cóż za subordynacja! Lód chrzęści w szklaneczkach whiskacza. Ciężkie powietrze stoi ponad tarasem, osiada na ramionach, ciąży. Tylko od parku z wolna wślizgują się chłodniejsze nocne podmuchy. Cykady rżną unisono. – Skuli! – I znowu cisza, z rzadka przerywana strzępami rozmów. Cykady i chrzęst topniejącego lodu. – Europejczycy pracują na utrzymanie, Arabi – aby móc przyjmować gości. Gdyby Bennabi nie powiedział już tego o współplemieńcach, jak ulał można by to powiedzieć o Hindusach. Gospodarz roześmiał się, kupił komplement. – Cóż, wy Europejczycy zawsze się gdzieś śpieszycie... – Przecież ostatnio tylko czekamy... – Czekanie to także forma pośpiechu. A my jesteśmy. Po prostu – jesteśmy. Skuli! Dom bez gości – dodaje po wychyleniu szklanki – to ogród bez kwiatów. – Dziękuję. My podobne uprzejmości zachowujemy dla kobiet. – A my kobiety zachowujemy dla siebie. To był chyba przytyk do mojego porannego faux–pas. Podczas spaceru po parku zobaczyłem na pałacowym tarasie gospodarzy w towarzystwie żon, którym dotąd nie zostałem przedstawiony. Ukłoniłem się z daleka. Panie pospiesznie zajęły się serwowaniem mężom herbaty – po cóż chamowatemu przybłędzie ostentacyjnie odmawiać ukłonu. Robi się późno. Księżyc wywlókł się ponad wierzchołki parkowych palm. Różowawą smugą opiera się o fronton pałacu, spełza na taras między nie dopite szklanki. Odwracam wzrok – nie, nie mogę się do tego przyzwyczaić: czarna swastyka ponad frontonem szczerzy się odrażająco. Tak, wiem – i krzyż maltański wywodzi się od egipskiego znaku hieroglificznego anch. Oznaczał życie. A urodził się z niego krzyż – znak śmierci. Niech będzie, że i znak życia wiecznego; to demagogia, pierwszym skojarzeniem jest i tak – śmierć. Księżyc wolno pełznie po swastyce – hinduskim symbolu ogniska, rodziny, życia. Pozór symboli. Maja... Księżycowy snop na frontonie niczym fatamorgana odbija mi obcy dla gospodarzy sens znaku spoza dalekich stąd horyzontów. O tym, o owym owijamy w bawełnę wzajemną obojętność. Whiskacz łagodzi dyskretne poczucie wyższości gospodarzy. Łagodzi, nie likwiduje. I tak wiedzą, że przedwieczny Brahma postąpił był słusznie. Kiedy postanowił stworzyć człowieka, w boskie dłonie ujął kawał gliny, wymieszał, ulepił i rzucił w piec, by glinę w ciało przepalić. Ale za długo, widać, w piecu glinianego praojca przetrzymał, gdy go bowiem z ognia wyciągnął – nowo z. pieca narodzony czarny był niczym heban. I poszedł ów człowiek do Afryki, gdzie rosną hebany. A Brahma podjął próbę drugą. Atoli tym razem przykrótko widać ogień glinę przypalał, jako że człowiek z pieca szkaradnie wyskoczył biały. Wyskoczył i poszedł na Zachód. I raz trzeci nie udało się najlepiej – żółtego przedwieczny wyprawił na Wschód. Aż po raz czwarty Brahma rękaw zakasał, ogień podsycił, doglądnął – i macie: wyjął z pieca człowieka jak malowanie. Nie za ciemny był, nie za jasny – oliwkowy. Piękny. Jemu tylko przeto pozwolił Brahma w centrum świata pozostać. Centrum to Indie oczywiście. Tego i wspominać nie warto. Staszek przysypia na bujanym fotelu. Mogliby już skończyć te posiady. O Boże, lokaj znowu zdążył napełnić szklanki! – Skuli! – gospodarz zwrócił się do brata, który właśnie pojawił się u wylotu alejki. – Zabierzesz jutro panów do Parasnath. Do Santali jeszcze nie można, a oni – uśmiechnął się dyskretnie – oni nie lubią czekać. Skull, panowie. – Skull. Wstał wreszcie, pierwszy starym obyczajem pożegnać się z gośćmi. – Nie zobaczymy się już. Jutro lecę do Londynu. – Nic nie mówiłeś... – Zwyczajnie, interesy. Ale, wiesz, cieszę się – zobaczę się tam z matką. – Przecież... – Ach nie – zrozumiał moje speszone spojrzenie – poznałem ją przed kilkoma laty. Ale kiedyś, poprzednio, na pewno była moją matką. Sure. – Skull. I dobrej drogi. Nareszcie w łóżku. Wentylator szumi, moskitiera falue. Ale dlaczego, u diabła, i łóżko zaczyna wirować! Poziom i pion grają ze mną w ciuciubabkę. I noc stanęła dęba. Nagle skoczyła w pion. Rozległa dhanbadzka równina, która dotąd gnała wóz polami płaskimi jak hinduski chleb. W sam raz na spóźnioną poranną drzemkę po bankietowej nocy. – Patrz – Shashi kuksańcem przywołał mnie do porządku. – Mhm... Co? Tak. – Patrz tam. – O cholera! – nie całkiem przytomnie przecieram oczy. Wprost z równiny wali w niebo potężna lesista góra. Parasnath... Rzeczywiście, trudno by wymarzyć plastyczniejszy symbol wędrówki ku niebiańskiej jasności od tego kolosa, który blisko półtoratysięcznym szczytem kłuje błękit ponad przyziemnością równiny. Ani chybi boska celowość ukuć musiała to sanktuarium, skąd by się bowiem ślepym mechanizmom natury wziąć miało rzucenie akurat wśród pól górskiej bryły Parasnathu, i to o ni mniej, ni więcej, ale właśnie dwudziestu czterech wierzchołkach. Znad lesistych stoków bielą się kolejno – od najniższej po sam szczyt najwyższy–świątynki tych, którzy w kontemplacyjnym trudzie pielgrzymowali wzwyż – do samego jądra prawdy. Z dwudziestu czterech kolejnych proroków religii dwudziestu przeniosło się w wieczność w cieniu tej świętej góry. Tutaj, poprzez głodową śmierć, nirwany dostąpił Parsvanath – dżina dwudziesty trzeci, i od jego to świętego imienia słup dżinijskiego świata nazwę swoją zaczerpnął. I trwa tu, piętrzy się ku niebu święta dżinistów góra ponad hinduską równiną. Z przyziemia wali w pion. Tłok gęstnieje. Wąskie uliczki przyklasztornego osiedla całe zdają się płynąć rzeszami tubylców i przybyszów w jednym tylko kierunku – ku sacrum. U stóp wzgórza świątynno– klasztorny zespół Digamber góruje ponad okalającymi go, przyrośniętymi do mnisich murów sadybami wyznawców. Jakże inne wyobrażenie o ciszy dżinijskiej kontemplacji kształtowałem sobie w grotach Khandagiri– –Udajagiri. Dawno wywędrowali z nich świątobliwi eremici. Może ciasno im było śród zatłoczonych pielgrzymami szlaków do sziwaickich opodalnych świątyń Bhubane szwaru. Kiedy w XIII wieku kuli tu swoje skalne cele, pustka i cisza w Udajagiri podobna była zapewne dzisiejszej – gdy to po pustelnikach ostały się jeno zatęchłe pieczary. Żebrak tylko jaki wysunie ku przybyszowi kołtuniasty łeb, wyciągnie dłoń i zagrzechocze na przynętę dwoma drewienkami, po czym powróci w cień przedziwnych, konwulsyjnie powykręcanych głazów. Pustką z grot zieje; ni ryba to, ni smok wybałusza kamienne gały i rozdziawia pysk, poprzez który jakiś dżinijski Jonasz wczołgiwal się do swej skalnej pustelni. I tylko małpy drą się i gżą śród zapomniska. Jakże inaczej niż tutaj, u stóp Parasnathu, gdzie tłum wali do świętych ojców z nadzieją na radę i błogosławieństwo. Zmałpiało Khandagiri–Udajagiri. Parasnath sterczy. Niewiele trzeba miejsca dwu ledwie milionom wyznawców trudnej w jej rygorach wiary. Ścieżka jest kręta i stroma. Nagi mężczyzna o łysej czaszce przysiadł na klasztornym murze i z ożywieniem prawi coś stłoczonym wokół kapłana dziewczętom. Nie opodal przystanął młody jeszcze mnich, w skupieniu słucha siwej damy. Jego nagie ciało szokująco kontrastuje z fałdzistym sari rozmówczyni. Szokująco? – Wierni mijają mnicha, nabożnie zerkają w świątobliwe oblicze, i tylko przybłęda ze świata niewtajemniczonych zwraca uwagę na jego nagie pośladki i genitalia. Shashi przynagla – za chwilę zacznie się poranna ceremonia. Tędy. – Za klasztorną bramą rozległy dziedziniec obrastają zabudowania proste jak prawda. Szeregi cel mrocznych, do których jedno jest wejście i z których jedno tylko będzie kiedyś wyjście – do nekropoli. A poprzez nekropolię – na szczyt. Sadowimy się na stopniach łączących piętra budowli. Obok, na jednym z tarasów, nagi starzec zastygł w pozie kontemplacyjnej. – Najstarszy. – Shashł, choć hinduista, informuje mnie nabożnym szeptem. – Ma osiemdziesiąt jeden lat. On nie bierze udziału w porannej uroczystości spożywania darów. Od dawna żywi się tylko mlekiem i wodą. Wyciągam zeszyt z notatkami. Biblioteczne wędrówki przed wyprawą zapełniły go datami, faktami, imionami. Miały posłużyć do przyszłej książki. Czy posłużą przytłoczone realnością? Wertuję kartki. Jest: „Dżinizm. Początkowo sekta założona przez Parśwanathę w VIII w. p.n.e. Religia ostatecznie skodyfikowana przez dwudziestego czwartego z jej proroków, współczesnego Buddzie Wardhamanę zwanego Mahawirą, księcia z rodu Liczczhawich. Pochodził z Biharu – prowincji, która do dziś jest głównym ośrodkiem jego wyznawców. Żonaty, ojciec jednej córki. W wieku trzydziestu łat opuścił dom i ruszył w poszukiwaniu prawdy”. Budda, Jezus, Mahawirą... Okolice trzydziestki – wiek Chrystusowy. Książęca krew w żyłach całej tej Wielkiej Trójcy. I cóż z tego? Żadnej prawidłowości. Ot, zaczep na dziennikarski bluff. Parę luźnych kartek z późniejszymi notatkami, trochę buddyzmu. O, jest: „Na znak wyzbycia się wszystkich doczesnych dóbr Mahawirą wędrował nago. W wieku siedemdziesięciu dwu lat zagłodził się na śmierć, w czym do dziś naśladuje go wielu dżinijskich mnichów. Po dwunastu latach tułaczki doznał oświecenia. Zwyciężył. Przezwyciężył ułomność pozorów”. Przezwyciężył ułomność pozorów. Przedarł się poprzez powłokę zjawisk... „Stąd przydomek Dżina – Zwycięzca; stąd nazwa dżinizm – religia zwycięzców. Zwany też Mahawirą, czyli Wielki Bohater. Religia Mahawiry przejęła pewne wątki z upaniszad – wyrzeczenie się świata, zasadę ahinsa, czyli zakaz krzywdzenia jakiejkolwiek istoty żyjącej. (Ghandi pochodził ze środowiska dżinijskiego, religijną doktrynę rezygnacji z przemocy uczynił doktryną polityczną). Stworzenie świata wg dżinizmu nastąpiło 'w oparciu o siłę niepersonalistyczną. W przeciwieństwie do buddyzmu dżinizm przyjmuje rzeczywistość dusz indywidualnych, których istnienie przypisuje na równi ludziom, zwierzętom, roślinom i żywiołom. Dusze wędrują w kołowrocie wcieleń, suma dobrych uczynków wznosi je coraz wyżej, aż do łaski wyzwolenia z następnych doczesności. Niedostrzegalny fluid zabrudza duszę, tylko moralność i asceza stawiają przed nim skuteczną zaporę”. Jakiś wyrostek zagląda mi przez ramię. Zawiedziony gryzmołami w zeszycie, odchodzi. Ma czternaście, może piętnaście lat. Łysa czaszka połyskuje w słońcu. A więc– dostąpił już inicjacji. Czy pobekiwał, kiedy po raz pierwszy musiał wyrywać sobie z głowy włosy wraz z cebulkami? Przywyknie, stwardnieje w tym co kwartał ponawianym obowiązku. Wierni ustępują drogi wyrostkowi. Nie widać, by choć ślad koszmaru dostrzegli w tym wychudłym nagim ciele o łysej czaszce. A może łatwiej tak; łatwiej aniżeli dostąpić powołania dopiero wówczas, kiedy i żona już w domu, i dzieci się zaroją? Kilka kobiet o ostrzyżonych głowach rozsuwa zebranych. – Zapisz: nazywają je mata, czyli matka – Shashi szepcze mi do ucha, wyraźnie zadowolony z roli cicerone. – Albo ardzika. Znaczy to tyle, co „Ta, która się modli”. Mniszki w powłóczystych białych szatach oczyściły centralną część dziedzińca. Chyba zacznie się uroczystość. Cholera, nic o niej nie mam w notatkach. Ależ się zapędziłem – dwie, nie trzy kartki o dżinijskiej teorii. kosmologicznej. Psu się bardziej na buty niż mnie do książki przyda. Zaraz, coś tu podkreśliłem. Ależ nagryzmolone!: „Dżinizm przyjmuje rzeczywistość jako konkretną całość, czysty byt. Materia, zaś, cała rozliczność jej form – to abstrakcja”. Tak... Dlaczego ja to właściwie podkreśliłem? – Hę suami, hę suami... – tłum zamamrotał i setki głów pochyliły się przed z nagła rozwartymi drzwiami świątyni. – Hę suami, namastu, namastu! Trysto, trysto ahar, dźal, sżiud, hej. Świątobliwi ukończyli poranne modły. Szereg nagich mężów w skupieniu opuszcza świątynię. Lśnią w słońcu łyse czaszki. – Hę suami, suami! – wierni odpychają się wzajem, okrążają mnichów zwartym pierścieniem, i na tacach podtykają im wegetariańskie smakołyki. – – O ojcze, o ojcze – Shashi tłumaczy półgłosem – wielbię cię, wielbię cię! Weź, weź moje jadło i moją wodę, są czyste. Suami rozglądają się. Tłum śledzi ich w napięciu. Na czyich tacach odnajdą święci mężowie ów rodzaj jadła, który przed zaśnięciem wymarzyli sobie wczorajszego wieczoru? Jeden z mnichów już znalazł. Skinął na wybrańca. Wiemy przyskoczył do suami. Wybór jego jadła, zapewni wyznawcy dzień szczęśliwy. Bijąc pokłony mężczyzna trzykrotnie obchodzi mnicha. Już i na tamtego padł wybór. Obok stara kobieta obchodzi wkoło trzeciego mnicha. Wybrał czwarty, dziesiąty. Reszta wiernych usuwa się potulnie. Jutro może do nich przychyli się los. Wybrańcy skończyli rytualne okrążanie mnichów. Zapewniając raz jeszcze, że potrawy umyli pieczołowicie, podają ojcom jedzenie. Suami złożyli małe palce i oburącz wkładają sobie pożywienie do ust. Do skrajności doprowadzona reguła żebracza pozwala mnichom jeść jedynie w pozycji stojącej i te tylko potrawy, które 'wierny poda im do rąk. Żują wolno. A przecież tylko raz na dobę reguła zakonna pozwala im przyjmować jadło. Czystą wodą popijają skromny posiłek. Brońcie bogi uronić choć kroplę – wielkim by to było przestępstwem. Patrzę na te wychudłe, łysogłowe ciała, na ich patykowate kończyny i wystające żebra; patrzę i nie mogę się zdecydować, czy w moich odczuciach górę bierze współczucie, czy podziw dla – choćby i ad absurdum – doprowadzonej woli wyrzeczeń, czy może raczej obcość tylko – punkt widzenia obserwatora kuriozów. Tak, chyba to ostatnie jednak. Nie rozumiem ich. Po prostu nie pojmuję skali, którą założyli ci dalekowschodni Słupnicy, którzy nawet zębów nie myją, by przypadkiem nie uśmiercić żerujących na nich mikrobów. Którzy z tych samych względów nie myją się nigdy i błogosławią bogi za to wyrzeczenie, powodujące, że na wychudłych ciałach osadza się łój i chroni przed chłodem, kiedy w zimowe biharskie noce drżą tylko słomą przykryci. Dostałem raz dwóję z religii, kiedy powiedziałem, że Szymon Słupnik musiał jednak paskudnie śmierdzieć i dobrze, że wylazł wysoko na słup. No tak, chyba zasłużyłem był na tę dwóję. Czemu nie – zanotuję. Shashi z satysfakcją patrzy, jak rozkładam zeszyt – dlaczego by mu nie zrobić tej przyjemności. Napracował się zbierając od klasztornej służby zestaw reguł, więc proszę – dyktuj. Może się to zresztą kiedyś przyda. No, dyktuj. „Dwadzieścia osiem nakazów, których każdy suami jest zobowiązany przestrzegać: 1. nie zabijać, 2. mówić tylko prawdę, 3. nie kraść, 4. przestrzegać seksualnej wstrzemięźliwości, 5. porzucić wszelkie mienie, wyrzec się domu, odzieży itd., itp. 6–10. bezustannie kontrolować pięć zmysłów, 11. idąc, nie patrzeć dalej niż na dwa metry, by nieopatrznie nie rozdeptać jakiejś żywej istoty, 12. mówić zawsze łagodnie, 13. odrzucić wszelkie rzeczy złe (ujęte w odrębnych 46 punktach)”. – Dobra, Shashi, z tymi dodatkowymi punktami damy sobie spokój. Jedź dalej. 14. wypróżniając się baczyć, by ekskrementy nie zabiły jakiejś istoty żywej, 15. przed postawieniem humandeła”... ? – To te dzbanki z wodą do podmywania się, które zawsze z sobą noszą. Wody tej zresztą nie wolno im samym nabierać. Co rano mniszki napełniają każdemu z ojców jego humandel. – Więc... „... przed postawieniem humandela na ziemi, oczyścić miejsce z wszelkich żyjątek, 16. codzienne medytacje, 17. wyzbycie się myśli o pożądaniach erotycznych”... – To już chyba było. Zaraz, tak – w punkcie czwartym– – Tu jest mowa o myślach. – Racja. Dalej... „18. składać cześć Dżinie”... – Dopiero jako osiemnaste? – Nie notowałem po kolei. Ważne? – Nie. „19. modlić się w każdej wolnej chwili, 20. pokutować za grzechy wyrzeczeniami, na przykład głodząc się, 21. chodzić nago, 22. nie kąpać się, 23. jeść tylko na stojąco, 24. jeść tylko raz na dobę, 25. spać na ziemi, 26. wyrywać sobie włosy z głowy własnymi palcami.” – To by było wszystko. – Shashi zmiął kartkę. – Jeszcze dwa. Brakuje dwóch nakazów... – Cholera, sprawdzę – Shashi rozprasowuje na. kolanie zmiętą kartkę. – Nie ma, coś musiałem przegapić. Czekaj. Zaraz się dowiem. – Daj spokój. I tak przesadzili. Posiłek skończony. Wierni z wolna opuszczają dziedziniec, rozchodzą się do codziennych zajęć. Mnisi również. Zamiatając ziemię przed stopami miotełkami z pawich piór – a nuż na drodze zabłąka się jakieś stworzenie – suami kierują się ku klasztornym tarasom. Jeden po drugim zastygają w pozycji kontemplacyjnej. Młoda dziewczyna nieśmiało podchodzi do nagiego starca. Coś szepcze zażenowana. Nie opodal mnich wertuje księgę – znalazł, wskazuje palcem odpowiedni akapit pochylonemu nad świętym mężem mężczyźnie. Może z daleka przybył tu po radę, pocieszenie, po naukę. W klasztornej furcie mijają nas twarze skupione, oczy z nadzieją wpatrzone w świątobliwych. Nie zawiodą. Może i rację miał Schiller, kiedy przeklinał Lutra za likwidację indywidualnych spowiedzi... Miasteczko powraca do powszedniego rytmu. Gwar piętrzy się ponad kramami, utytłana dzieciarnia forsuje tłoczne zaułki. Wychudła krowa bezczelnie wyżera najlepsze kąski ze stragana. Czasem tylko, kiedy uliczką przesunie postać w bieli z muślinową maską na twarzy, rejwach przycichnie na moment. Święty spór toczy się od stuleci. Swetambara, czyli – jak ten, który oto niknie za rogiem uliczki – Odziani w Biel, z maskami na ustach – aby przy wdechu nie pożarli jakiejś muszki – wadzą się o regułę z Digambara, czyli Odzianymi w Powietrze – samym powietrzem otulonymi, nagimi mnichami opozycyjnej sekty. O strój, czy też raczej o brak stroju się wadzą, ale i o pryncypia – o charakter obrzędów religijnych i przywilej kierowania nimi; rzadziej dodają, iż także o prawa do świętej ziemi na zboczach Parasnathu. Nie szeregowym wyznawcom o tym rozsądzać – uliczny tłum na równi przed w biel i w powietrze odzianymi rozstępuje się nabożnie. Cóż mu spory o nie jego ziemię. Wysupłujemy się z zaułków. Cienista cisza przy klasztornego cmentarza. Szeregi marmurowych płyt połyskują z trawy. Na każdej wyrzeźbiony odcisk stopy świątobliwego, którego spalone prochy spoczęły pod kamieniem. Dusze powędrowały wzwyż. Ścieżka pnie się stromo. Dobrze się zaczaili! – czekają dopiero na polance, kiedy po kwadransie marszu w spiekocie pod górę, nie pytasz nawet o cenę usługi. Siadam do pierwszej z brzegu lektyki. Trochę to krzesełko niewygodne, niech tam. Tragarze sprawnie założyli na ramiona dwa przymocowane do krzesła bambusowe pręty. Nigdy nie spodziewałem się, że tak lekko przyjdzie mi się wznosić ku świętości. Ścieżka wspina się zakosami. Poprzez drzewa raz po raz prześwituje coraz mniejszy świątynny zespół Digam ber. Klasztorny cmentarz ze szczętem zapadł się w trawę. Tragarze posapują, ale prą walecznie. Piątą, dziesiątą świątynkę mamy już za sobą; opadły w zieloność niższych wierzchołków. Czternasta, siedemnasta, dwudziesta... Pniemy się wzwyż, a przecież jakbyśmy się kręcili w kółko. Wciąż identycznie skromna, biała fasada, chwila cienia we wnętrzu kolejnego sanktuarium, tu nieco mniejszy, tam o dwa numery większy odcisk stopy któregoś z dwudziestoczteroosobowego areopagu proroków. Dwudziesta, dwudziesta pierwsza, druga. I szczyt. Biała fasada, cień ponad świętą marmurową stopą. Szczyt... I nic, i nic się o jotę nie zmieniło. Dwukrotnie grom w gruz walił podniebne sanktuarium. Po dwakroć wznoszono mury i cień na kamienny odcisk powracał ten sam. Jak gdyby nic się nie stało. Bo i nie stało się nic. Tragarze legli w trawie. Dyszą. Półtora kilometra wzwyż. I nic, nic się nie zmieniło. Błękit stoi wysoko jak stał. Gdzieś ponad nim kwitnie Kalpwryksz. Kwitnie i czeka. Kiedy stromą ścieżką wcieleń dotrzesz doń, Drzewo Marzeń spełni każde twoje życzenie. Kawał drogi... W dole mrowi się Digamber. Wąska strużka pielgrzymów pnie się po stoku ku szczytom. Dwa miliony. Ziarnko na pustyni. Co za bezczelność! Służący bezceremonialnie szarpie mnie za ramię. Na co sobie ten szmaciarz pozwala! Zobaczyła że otwieram oczy, z ukłonem cofnął się ku drzwiom. To już lepiej. Niech go diabli! – znów szarpie. Co się, do cholery, stało? Nie, nie jadę do żadnej kopalni, ani mi się śni. Służący wycofuje się zrezygnowany. No nie! – czy oni w ogóle nie kładą się spać? Shashi staje w drzwiach świeżutki, jak gdyby kolejny wczorajszy bankiet tylko mi się przyśnił. – Wstawaj. – Co jest, wojna? – Właśnie się skończyła. Wstawaj. Portki dopinam w samochodzie. Shashi jest podniecony, pogania kierowcę. O świcie santalski chłopak przyniósł do pałacu wiadomość, że naczelnik wsi wyruszył wczoraj do sąsiedniej osady i przed wieczorem nie wróci. – Na pewno – skośnooki wyrostek przytakuje po raz chyba setny. Cóż, czasu co napłakał, przynajmniej powinniśmy zdążyć nakręcić trochę ich ponoć wspaniałych tatuaży, może kawałek jakiegoś tańca. Przydałoby się. W końcu– obok Munda i Ho – jest to najliczniejsze z austroazjatyckich plemion subkontynentu. W samym Biharze około półtora miliona. Zresztą kto ich tam wie. Zaprzysięgli rolnicy od dwustu lat suną okolicami Giridih, jakoś się tam dogadują z hinduskimi dzierżawcami lasów, które idą w popiół pod ich poletka. Lecz plony wzbierają wolniej od zachłanności. – Nie starczało na czynsze. Więc szli głębiej i głębiej w las. Niedaleko już ujdą. Żebyśmy zdążyli złapać dzisiaj przynajmniej te tatuaże. Dochodzi południe. Trakt dawno z pól wśliznął się w łysiejącą w czas suszy dżunglę. Szaro, pyliście. Wreszcie zza drzew zaczyna prześwitywać biel. Wapnem ochlapane chaty przylgnęły do siebie, długimi szeregami wyznaczają wioskową uliczkę. Czysto, schludnie. Pusto. Czasem tylko berbeć poderwie się przed samochodem i zniknie za progiem. Co u licha! – Shashi też się rozgląda, nieswój. Zakręt uliczki i – samochód ostro hamuje przed zwartą ciżbą. Są, czekali. Tak właśnie, jak wypada – na wioskowym placu narad i uroczystości. Większość powstawała z ziemi i bacznie się nam przygląda. Kilku mężczyzn chwiejnym krokiem zbliża się do samochodu. Kwaśny odór z roześmianych gęb. – Wieczne utrapienie – ksiądz Żelazek dobrotliwie pokręciłby głową. Zresztą zdążył pewnie stracić nadzieję na jakikolwiek sukces w walce z adivas– kim pijaństwem. Opowiadał mi kiedyś o misjonarzu, który usiłował nawracać właśnie Santali. – Czy chrześcijański Bóg – zagadnął go jakiś dziadyga – pozwoli starym ludziom upić się choć dwa razy na tydzień? Misjonarz był tutaj nowy. – Oczywiście – palnął – oczywiście, że nie. – To ucz sobie nasze dzieci, nas lepiej zostaw w spokoju. – No i skończyło się – ojciec Marian, jak to on, śmiał się dobrodusznie. Shashi nie ma misjonarskich ambicji. Butelka ginu pieczętuje zgodę. Co tam zgodę – przyjaźń. Zatańczą, jasne, czemu by nie mieli zatańczyć. Środek placu pustoszeje. Dwóch pobiegło i za chwilę wracają z wrzecionowatymi bębnami. Tylko na kobiety trzeba chwilę zaczekać. Stary Santal łyknął z butelki i pogania dziewczęta. Trzeba się śpieszyć. Jeśli naczelnik wróci niespodziewanie, może być kiepsko. Po tym ostatnim wypadku z policjantami okropnie się na białych zawziął. Bo i miał za co. Upiją, a potem za parę rupii wykupują ziemię. I jeszcze policję nasyłają, jak po swoje. Tak, w zeszłym tygodniu naczelnik kazał bić w bębny. Oho, ich bębny niosą. Na pięć mil słychać. I coraz dalej – od wioski do wioski wieść idzie, jakby z łuku strzelił. To i biorą Santale łuki, strzały biorą. Bo i co – o swoje przecie. Łyknął stary, splunął, rugnął na dziewczyny – stroić się im do tańca zachciało. Oszukaństwo i tyle. Kontrola policyjna, mówili. A niech im tam. Ale, mówili, władzy naczelnika nie naruszą. Byle – mówili – każde przestępstwo, jak się we wiosce przydarzy, zaraz im zai meldować. A jakie to i przestępstwo? Łyknął. Przyszli, po nie swoje przyszli, to ich i ubili. Dwóch tylko. A co i to, nie wiedzieli, że Santale strzelać potrafią? Gały wybałuszył. Nie łże. Wie, co białe. A zbrodnia, co to, to ne – Santal na złe nie przystanie. Niech się co , takiego przytrafi, zaraz bębny na bitłaha wzywają. Zbiera się starszyzna. Tak i tak. Pewnie, każdego wysłuchają. A komu dać wiarę – starzy sami wiedzą najlepiej. I ustalą – wygnać albo nie wygnać. Zdarza się, jak to między ludźmi. Głowy potracą. Od maleńkiego się im w łby wbija, że, kobieto, ani się za chłopcem z własnego klanu obejrzyj, i ty chłopie na nie–Santalkę ani na babę z klanu nie leż, bo się to wygnaniem skończy. A tu nie i nie. Zdarza się, jak to między ludźmi, co się nie ma zdarzyć. To i prawo musi być. Jeść ani i pić nikt się takim dać nie odważy. A i wstydu im przed wygnaniem narobić trzeba, bezwstydnikom. Podpije sobie wieś, zbiorą się chłopy, sprośne piosenki i tańce przed chatą rozpustnika łupną, naczynia mu wywloką, potłuką, całą chatę na koniec wkoło obsrają. Po tym to się już żaden przed wygnaniem nie wykręca. Idzie, a rodzina z nim, gdzie dżungla poniesie. Nikt ich do domu nie wpuści. I nie było jeszcze Santala, co by takiemu własne dziecko dał poślubić. Wiedzą, co białe. A na złe – Santal na zbrodnię nie przystanie. Łyknął, trochę się zakolebał. – „Kobieta zgwałcona w polu lub w lesie zyskuje złotych... Dziewczyna zgwałcona w polu lub w lesie płaci złotych..., bo po co tam chodziła”. – Co ty gadasz? – Staszek nerwowo kończy ładowanie kamery. –– Tak tylko. To ze staropolskiego prawodawstwa. – W sam raz ci się przypomniało. Może i w sam raz... Jeszcze przed kilkudziesięciu laty Gondowie zamieszkujący wschodni Dekan podczas obrzędów płodności składali ofiary z pochwyconych Hindusów. Ponoć do dziś w dżunglach wschodniego Asamu w plemieniu Nagów zdarzają się łowcy ludzkich głów. A może się już i nie zdarzają. W Europie od dość dawna zapomniano palić czarownice. Książki tylko od czasu do czasu, a i to niezbyt często. Lepiej? Gorzej? Może po prostu inaczej. – Bzdura, jakie tam znowu widzenie – jeden z mikarskich potentatów śmiał się wczoraj na bankiecie do rozpuku, kiedy zagadnąłem o tamtą rewoltę. – O ziemię im chodziło, panie, o ziemię. A przecież plemię, w którym od z górą setki lat pozo–, stała pamięć tamtego powstania przeciw Hindusom w roku 1855 i pogromu w roku następnym – to plemię, w którym pamięć jak ryż w spichlerzu przetrwała, zasiec by się dało, iż widzenie właśnie było – mus. Gałązka drzewa sal z chaty do chaty, od wsi do wsi sama szła i niczym w złoty róg, jak to przy wiciach, w bębny gruchnęli wojownicy. Potem Hindusi mówili, że Santale to dzicz okrutna. Dzicz? A co to – nie każdemu białe, co białe, nie każdy się pozna, ale swojak, co białe, zna. I owszem, niech no się im tylko jaki hinduski lichwiarz nawinął – zaraz mu jedną rękę ucięli. Na początek, za pierwszą ratę długu. A potem, by i drugą ratę spłacić, drugą mu rękę oberżnęli. Noga i druga noga. Głowa na koniec – żeby było kwita. I było kwita. Byłoby – obroniliby się Santale, a co to – cięciwy naciągnąć nie potrafią, oszczepu nie dźwigną? Ale Hindusi tchórze – ogniem z luf szyli. I kto zbrodzień? Za .takim, co na ramię nie podejdzie, tylko się za rurą z kulami chowa, i baba Za takim nie plunie. Bo i nie warto. Wykokosiły się nareszcie. Suknie wprawdzie te same, białe, w pasie zaciągnięte, bez rękawów, skromne – tym bardziej może podkreślają obfitość biżuterii. Na rękach i nogach brzęczą srebrne bransolety, pierścienie na palcach nóg, wisiory w uszach, w nosach. Misterna siatka tatuaży oplata ramiona i wydekoltowane plecy. Parę slajdów na wszelki wypadek. Lepiej mieć czarno na białym – może się przydać, gdybym miał coś o Santalach pisać. Otoczyły kręgiem plac, jeszcze tylko poprawiają upięte we włosach kwiaty. Gotowe. Dwóch bębnistów stanęło wewnątrz kręgu. Zadudnili. Kobiety odpowiedziały cichym pomrukiem, wzięły się za ręce. Drobnymi kroczkami suną bokiem po obwodzie kręgu. Bębniści szaleją – szybciej i szybciej tłuką palcami w kozią skórę, przysiad i wyskok, znów przysiad, wyskok, przysiad. Kobiety drepczą w koło. Boże, jakie to nudne! Do zmierzchu daleko. Zresztą to i tak tylko laghre – taniec powszedni. Gdybyż tak trafić na sohrae, kiedy po zbiorze ryżu całodzienny taniec o zmierzchu przechodzi w totalną orgię, aż po świt – po tańca ciąg dalszy i po zmierzch następny, o którym – już nie do tańca – raz jeszcze wymienią się pary. Zresztą – i tak by mi to cenzura z filmu wycięła. Zdziwiliby się plemieńcy, gdyby im o tym powiedzieć. A może i nie – nie aż tak odległych trzeba widnokręgów, by białe nie było białe, a czarne czarne. Ot, tacy dżiniści... – akurat Parasnath musieli sobie obrać na sanktuarium. Właśnie Parasnath – od wiek wieków Wielką Górę Santali. Trawojady! Aż do sądów poleźli ze skargą, że w lasach świętej góry zabija się zwierzynę. Jakby nie wiedzieli, że doroczne polowania plemienne na Parasnath dla Santali są nie mniej ważne niż wszystkie te ich do kupy wzięte głodówki. Niech więc już będzie langhre – temu nudnemu dreptaniu w kółko żaden cenzor nie zarzuci przynajmniej obrazy moralności. Co białe, to białe przecież. ...Nie, oczywiście, nikomu go nie pokazywałem. Bardzo Ci za nie, Mario, dziękuje. A może to ma być maty słoń? lbo nawet całkiem duży słoń? W każdym razie ledwie się na tym zdjęciu mieścisz. Zaczynam się obawiać, czy aby zdążę. Skoro – jak piszesz – tak kopie, to może się już zbiera do wychodzenia... W każdym razie zwlekać z powrotem nie myślę. Po Nepalu jeszcze tylko trochę zdjęć w Kaszmirze i do domu. Do Ciebie. A może już wtedy do Was? Nie warto mi teraz wracać do Delhi i stamtąd do Katmandu. Pojadę prosto – przez Potnę. Po drodze akurat będę miot Bodh–Gaję, Nalandę – cymelia. No i zamiast się tłuc naokoło, mogę jeszcze pobyczyć się parę dni u moich milionerów . Ten ich pusty stary park po mrowisku Kalkuty... A swoją drogą jest ta Kalkuta fascynująca. Ten olbrzym obdarty ze skóry, z wszelkich zewnętrznych powloczek i makijaży, z cała brutalnością wywalający na wierzch bebechy, odkrywający najtajniejsze, najdrastyczniejsze prawa i tryby funkcjonowania organizmu. Wszystko na wierzchu – na środku ulicy, bez żenady obnażone, wszelkie mroczne, wstydliwe warstwy ludzkiej i tej już nieludzkiej wegetacji. Nadzy, chromi, trędowaci, szkielety i nędza. Ta goła starucha – pisałem Ci – drzemiąca na środku wysepki między dwoma sznurami samochodów, bo ź tak nie miała gdzie pójść ani się czym przykryć. A było to tak oczywiste, że nikt nawet nie zwracał na to uwagi. Tak, dziko ta Kalkuta brutalna – ale na swój sposób „uczciwa”, „czysta” – jakby wy preparowana, kliniczna prawda o życiu miasta, o jego tajnych mechanizmach. Uczciwiej to jakoś niż gdziekolwiek indziej, niż w takim choćby Bombaju, gdzie za fasadami z betonu i szkła kryją się bambusowe nory Ósmej Dzielnicy – grzęznące w syfie uliczki z szeregami na pól ażurowych zasłon do cuchnących klitek, w których brać, wybrać –– od dziecka po staruchę, od chudej gidii po babę w dobrze już wzdętej ciąży. W Kalkucie nie – tam wszystko obnażone do końca; i Połać Świata, i – jak ją też nazywają – Śmietnisko Świata. Mimo wszystko i po pałacu, i po śmietnisku bardzo mi teraz odpowiada jeszcze parę dni w tym starym parku. Trochę się ruszam po okolicy; jeszcze jakieś plemię, jeszcze święta góra dżinistów (to nawet ważne ze względu no planowane w drodze do Potny otarcie się o Bodh Goję – bodaj najświętsze miasto buddystów). W sumie jednak najchętniej nie ruszam się z mego bungalowu dalej niż za mur parkowy. Jestem w zieleni – jakby powiedział mój gospodarz. Ten sam, który wyznał mi, że ma w Londynie swoją poprzednią matkę. Śmiał się któregoś wieczora, że my Europejczycy nie umiemy po prostu być, że potrafimy najwyżej czekać, śpieszyć się, mijać, odpoczywać przed albo po czymś. Ale nie trwać. Ani być. I chyba nawet nie szło mu o ten „pośpiech”, który zwykliśmy przypisywać naszej współczesności jako jej wyróżnik w porównaniu z epokami minionymi. Z tym to chyba w ogóle bzdura. Wiesz, kiedy się nocą pomilczy z Hindusami... Kiedy się jedzie przez ten kraj – w górę i w dół – poprzez tysiącletnie warstwy jego kultury, kiedy się sobie uświadomi, że dzielą ich literatury, jak purany, pełnego kształtu nabierały przez bez mała lat tysiąc i więcej, gdy się zajrzy w filozoficzne koncepcje, które wszelakim, horyzontom wyznaczają kształt iluzji w wędrówce do nieskończoności, a w cyklach widzą nie kończące się perpetuum trwania, trwania właśnie, bez początku i końca – wówczas cala nasza tradycjo śródziem nomorsko jawić się zaczyna jako wykwit pośpiechu, dzieło wznoszone w gorączce, w opętańczej gonitwie tworzenia i burzenia, i tworzenia na gruzach od nowa. I szybko, i szybko, bo nasz czas już mija. Nasze pięć minut. A oni tutaj uśmiechają się tylko. Oni rozumieją, że doskonałości nie osiąga żadne dzieło sztuki, bowiem doskonałość realizuje jedynie Sztuka – całość. Pomyśl – buddyzm w ogóle nie pojmuje pojęcia tragizmu chwili/ Pojęcia tak oczywistego przecież dla chrześcijanina, któremu wszczepiono koncepcję nieodwracalności, jednorazowości historii. W bud–dyzmie – baJ – w ogóle nie ma historii – jest struktura. Wieczna powtarzalność i perspektywa kolejnych wcieleń w drodze do nirwany, która wszak będzie rozpłynięciem się w całości – w pusty śmiech obraca tragiczny spazm urodzonych z chrystianizmu Europejczyków w obliczu mijającego czasu. W śmiech nad pozorami. Wczoraj, w związku z planowanym przejazdem przez Bodh Gaje, przeglądałem notatki o sektach buddyjskich i trafiłem no rarytas, o którym zupełnie nie pamiętałem. Otóż w niektórych sektach ekstremalnych, poprzez negację realności i koncepcję iluzoryczności zjawisk, buddyzm doszedł aż do tezy głoszącej... fontosmogoryczność samego Buddy. I co tu więcej gadać... Przy wczorajszym drinku zapytałem gospodarzy, czy widzieli jakieś filmy Viscontiego. Nie widzieli. Prousta nie czytali także. Ciekawym – jakby tez odebrali te filmy o śmierci jako momencie ostatecznego unicestwienia, te obrazy czasu minionego bezpowrotnie. Alba jakby czytali Prousta... Tutaj, z hinduskiej perspektywy, pstro jak nigdy wcześniej, wydaje mi się Proust jednym z najbardziej europejskich, pisarzy (jeżeli oczywiście europejskość – w odróżnieniu od innych., „egzotycznych.”, wizji świata – zgodzisz się rozumieć jako kulturę strachu przed jednoznacznością linearnie pojmowanego czasu). Kultura obsesji czasu. Co? Ciekawe, czy „Osiem i pól” byłoby dla moich gospodarzy jakimś tylko filmowym dziwolągiem bez składu i lądu, czy też dostrzegliby, że jest to artystyczna repliko chaosu osobowości współczesnych, im Europejczyków – replika naszego synkretyzmu, w którym nijak dobić się nam do gradacji, do segregacji marzeń i wiar, i pozostaje jedynie somnambuliczny danse macabre pozornych, ludzi w pozornych sytuacjach pośród atrybutów iluzorycznej realności. Fellini – a właściwie najpierw ten obraz; finał „Osiem i pół”, Fellini potem – przyszedł mi do głowy, kiedy kręciliśmy w okolicy taniec plemienia Santali. Też krąg, też korowód. Tylko parę tysięcy lat wcześniej... A może tylko tak mi się zdawało. Może ten taniec w ogóle nie był podobny do naszego dreptania w kółko. Nie, oni nie drepczą – oni wierzą w sens tego tońca. A nasze korowody idą przez pustynię. Albo przez smutną ciszę ogrodów. Jok u Bergmona. U Bergmana, który stygmaty straconego czasu podsłuchał w „Szepcie i krzykach” swych bohaterów, w ich krzyku i szeptach odbijających się echem o pastelową pustkę opuszczonych ogrodów. W tym pejzażu smutku stref umiarkowanych... Choć przecież znalazł uratowanie. Tak, właśnie Bergman je znalazł. – W płaczu przyszłego niemowlęcia, kiedy już przekwitną poziomki; w wierze, że sensem życia jest samo życie. To, które trwa i nas przetrwa; to, które się wiecznie odradza. To, w którym i my pośrednio zaowocujemy. Beckettowskie kobiety rodzą rozkraczone na grobie. Ale rodzą. Obok mojego pensjonatu w Delhi było krematorium. Widywałem ich z okno prawie codziennie. Na czele chłopiec sypie garścią ryż, tuż zo nim starzec dudli w bęben, dalej na marach trup pod zwiewną materią i orszak sunący ulicą. Na fcrematoryjnym placu stos czeka. Podpalili. Ciało węgli się z wolna. Jeden z grabarzy podnosi drąg i rozbija czaszkę zmarłego – aby się mózg w niej nie gotował, aby się prędzej poddał płomieniom. Stos opada, coraz mniejszy, szara kupka na koniec. O ileż bardziej to rozpadanie się w proch, w nic – o ileż bardziej naoczne od naszego „chowania” w ziemi. I ileż zarazem mniej w tym obrzędzie udawania – pozbawione otoczek, pełne rozstanie z ciałem. I – wiesz, Mario – ani razu nie widziałem, by żałobnicy płakali. Nikt nie plakat... Dzień będzie ciężki. Skwar czai się na wybladłym nie– \ bie, a poranny wiatr tuli się jeszcze tylko w kępkach przydrożnych drzew. Prześliznęliśmy się przez Gaje; nie czas przystawać, choć kusi świątynia Wisznu piętrząca się nad mieściną – wyschłą i stetryczałą staruchą; jednym z najstarszych hinduskich miast, które by już dawno osunęło się pewnie w przeszłość, gdyby wielki Wisznu nie obrał go sobie na sadybę i nie wskazał jako cel pielgrzymek wyznawcom. Nie czas przystawać jednak – dzień i tak będzie ciężki. Kilometrów na dzisiaj niewiele, co jednak znaczą kilometry. Czasem tylko drogę znaczą. Częściej o prawdziwej drodze kłamią. O trudzie nie mówią; nic nie mówią o trudzie drogi, zwłaszcza kiedy raz po raz dęba staje i wali w pion – ku wiszącym ponad nią bezdrożom. Droga jest piaszczysta. Stopy zapadały się w piach, kiedy Budda brnął nią od Gai w stronę zachodu – tam gdzie na horyzoncie zieleniał gaj. Zieleni się, bliższy coraz, wyrażniejszy. W piach zapadały się kopyta, kiedy orszak cesarza Asioki w dwa i pół wieku później sunął tędy do Gai. Sunął orszak, by pośród gaju opodal świętego drzewa, pod którym Budda odnalazł siebie i przebudził się dla Jasności, by tu właśnie z cesarskiej woli stanęła świątynia Wielkiego Przebudzonego. Koła zapadają się, mlaska rozkisły asfalt, kiedy w dwa i pół tysiąclecia później samochód skręca w drogę do Bodh Gai. Zieleń coraz bliższa, wyrażniejsza. A ponad nią prze w niebo ni to olbrzymi obelisk, ni wysmukła, kopułą u szczytu zwieńczona piramida. Z woli Asioki wzniesiona, najstarsza buddyjska świątynia, na której fundamentach, przez tysiąclecia, wciąż wzwyż, ponad gaj wypiętrzony opiera się dzisiejszy kolos. Mlaska rozkisły asfalt, zieleń coraz bliższa. I ponad nią coraz wyraźniejsze tysiące płaskorzeźb na świątynnych ścianach. Nie opodal, po całym gaju rozrzucone, przez zieleń prześwitują bryły domów bożych bożego miasta. Stylizowane, acz współczesną modą oszczędne, proste świątynie buddystów z / Tybetu, Tajlandii, bogobojnych fundatorów z Japonii,/Chin. Zajazdy dla pielgrzymów, traktiernie. I zieleń. A (ponad nią, im bliżej tym potężniejsza, główna świątynią – cel najdalszych, choćby i z krańców buddyjskiego świata, do Bodh Gai pielgrzymek. Żółte i pomarańczowe szaty Czcigodnych – bhadantów, mnichów buddyjskich – o japońskich, tybetańskich, hinduskich skupionych obliczach. Szmer modłów niesie od świętego miejsca. Barwny tłum pielgrzymów. Coraz gęściej na ścieżce do celu. Jeden przy drugim, twarzami ku sanktuarium zwróceni, stają, klękają, modlitewnie składają dłonie, padają na twarz, wstają znowu. Modlitewna gimnastyka. Ten spocony mężczyzna o rozognionych oczach rozpoczął modły o świcie. Padł już dziś na twarz – poszeptują z ubocza – padł trzy tysiące razy. Nic dziwnego – od razu po rysach i stroju widać, iż przyjść musiał z bardzo daleka. Jakaś kobieta podnosi się, postępuje dwa kroki i znowu jak długa rozciąga się na ziemi. Czołem wyciera proch – wstała, dwa kroki, upadła. Długością własnego ciała przemierzy boży przybytek dookoła. Tuż za świątynną bramą młoda Amerykanka zastygła w pozycji kontemplacyjnej. Snobka czy błogosławiona? Martwym wzrokiem wpatruje się w kamienny odcisk stopy Buddy przed wejściem do świątyni. Wierni przechodzą mimo. Pochylają się nad wydrążonym w kamieniu zagłębieniem z „wodą święconą”. Jeden po drugim moczą w niej palce, zwilżają czoła. Ten sam wciąż, zamknięty repertuar gestów... Tu i tam, i jeszcze gdzieś pewnie. W obliczu każdego z absolutów. Tak samo układające się do modlitwy dłonie, padanie na kolana, i na twarz – w proch. Zamknięty repertuar ludzkiego ciała i wyobraźni człowieczej. Osiemsetny przed Nazaretańczykiem i rok po nim dwusetny Kar Jaspers nazwał osią dziejów powszechnych. To jedno drobne tysiąclecie w dziejach ludzkości; tysiąclecie, które przyniosło jej wszystkich wielkich założycieli religii Wschodu i Zachodu, ukuło podstawowe kategorie myślenia, wedle których żyją i wierzą na Zachodzie i Wschodzie do dziś. Oś obraca się. Repertuar wyobrażeń trwa. Człowiek, który przed dwomai pół tysiącleciami siedział w cieniu tego gaju, miał twarz spokojną. Gdy przemawiał – porywał tłum, rzucał go na kolana. Kiedy siedział tu –cały byl chłodem, koncentracją. Czekał na Jasność. Czy jej to blask odkrył Przebudzonemu mądrość, którą daleko stąd – wśród, lewantyńskich pustyń odnalazł Nazaretańczyk? Jako i tamten, tak Budda nie odwrócił się od dawnych mitów. Skupił je, w nową wypiętrzył budowlę. Głęboko sięgnął. Kiedy wstał spod świętego drzewa i poszedł nauczać – dawne, pradawne, przedaryjskie jeszcze kulty i praktyki poniósł w swoich kazaniach. I kult figowca z pradawnym kultem płodności związany, i kult swastyki, i wiarę w reinkarnację i praktykę jogi. Szedł przez kraj, w którym po dziś dzień pierwotne formy kultowe czcicieli węży i drzew ocierają się nieomal z doktrynami najwyższych mistycznych sublimacji. Szedł i nauczał O braku wszelakiej stabilności mówił, o wiecznym stawaniu się. Wszystko płynie – w tym samym czasie wołał z Grecji Heraklit – Panta rhei... Maja – odpowiadał mu znad Gangesu Przebudzony – realność to maja, pozór rzeczywistości prawdziwej. To było trudne. To nie było łatwe do pojęcia. Tak, jako i wielkiej trzeba było mądrości, by się samemu nie obwołać bogiem. Niechaj z czasem uczynią to inni. Więc nie odwracał się Budda od aryjskiej tradycji. Nie bogiem, lecz Děvănămpriya siebie nazywał – Ulubieńcom Bogów Starych bogów w spokoju pozostawił, kultów im nie myślał odbierać. Nie nowych bogów – nową ku boskości drogę głosił, sposób życia. W dżungli ścieżkę. Krętą i kolczastą, do celu – do wyzwolenia, wyplątania się z kołowrotu wcieleń. Ale kołowrót obrócił się – i wciągnął Buddę. Hinduiści wprowadzili go w swój panteon. Stał .się awatarą. „Kiedy religia chyli się ku upadkowi – z bramińskich ksiąg mówił Przedwieczny – kiedy zniszczyć należy złoczyńców, wówczas ja rodzę się w różnych okresach, odradzam się pod nowymi postaciami”. To zawsze ja, Ja w nowych awatarach. Bramini liczyli skrzętnie. Siódmym wcieleniem przedwiecznego Wisznu był Rama, raz ósmy był się Pan pod postacią Kriszny narodził. Dziesiąty i ostatni zarazem jeszcze się nie objawił. Wieść tylko niesie, iż imię mu będzie Kalkin, a zstąpi na świat jako jeździec na białym rumaku z płonącym mieczem w dłoni, by ostateczny kres położyć złu, co się na padole pleni. Mahometanie wierzą, że będzie to Jezus. Adwentyści wyliczyli, że czas mu już nadejść najwyższy. Hinduiści nie liczą – czekają. Dziewiąty nadszedł już – Budda. Osiem, dziewięć, dziesięć... Kolejne awatary, coraz nowe oblicza boskości. A może wszystko to maja, pozór, złuda – niczym źródło na pustyni w drgającym widmie fatamorgany? Wszak jeden jest bóg i neti, święta doktryna neti, mówi o nim wszystko – bowiem nic konkretnego powiedzieć o Nim nie potrafi. Neti, czyli „nie tak”, czyli – „nic podobnego”, czyli –”nie na podobieństwo tego”. Na niczyj obraz i niczyje podobieństwo. Bowiem bóg jest niepoznawalny, pozbawiony wszelkich cech osobowych. A awatara? Jałmużna może, grosz rzucony stęsknionym... Spełnienie człowieczej tęsknoty za konkretnością bogów osobowych. Tutaj, tam i gdzie indziej. Wszędzie, gdzie śród modlitewnych gestów realizuje się zamknięty repertuar ludzkiego ciała i marzeń człowieczych. Wielki jest kosz tajemnie. Na swej dżdżystej wyspie Berkeley nigdy nie widział fatamorgany. Czy to w jej rozmigotaniu hinduistyczni sekciarze siunjawadini dostrzegli byli prawdę, iż – nic naprawdę nie istnieje? I nikt się na to nie oburza – nie takie dewiacje budowały piramidę hinduistycznych prawd. Błąd także jest cząstką rozwoju– stopniem ku prawdzie właśnie. W podbombajskich grotach Canaris nietoperze piszczą i śmierdzą. Te dawne zimowiska buddyjskich mnichów odwiedzają wyznawcy Sziwy. Stupy wolno wychodzą z mroku. Sziwaici biją pokłony – w słupach tych widzą lingę swego boga. Mrok gęstnieje. Małpy wrzeszczą w ruinach starych fortów na przedmieściach New Delhi. Zaklinacz przygrywa wężom w cieniu muzułmańskiej architektury, która pnie się w górę, spojona resztkami dawnych, przedmogolskich budowli. Rosną piętra ruin. Podziemne groty Adżanty w stanie Maharasztra przez całe tysiąclecie kuli buddyjscy mistrzowie. Żaden nie pozostawił nazwiska. Nikt nie zna imion staroegipskich artystów. Zespołowość się liczy, całość. Świątyń. ne groty Adżanty oświetlano systemem luster, by słońci' sięgnęło głębi. Mrok gęstnieje.Piwniczny chłód zalega wnętrze świątyni. Staszek po kręci się kamerą i macha na Jacka – strata czasu, w tej ciemnicy i metra taśmy się nie zrobi. Pielgrzymi biją pokłony, wycofują się tyłem. Obejdą teraz gmach, by paść na twarz pod rosnącym na jego zapleczu drzewem, pod którym Budda czekał na Jasność. Trwa nadal; w tym samym co przed tysiącleciami miejscu – olbrzymi posąg w centrum świątyni, plecami wsparty o ścianę, za którą rośnie święte drzewo. Jasna, skupiona twarz i kamienne oczy ponad tłumem wpatrzone w przestrzeń. Nieludzkie. Zamknięty repertuar wyobrażeń... Właśnie w ludzkich żądzach, nienawiściach i miłościach dopalali się bogowie Hellady, kiedy marzenia nad Gangesem i nad Jordanem obmywały nowych bogów na obraz i podobieństwo ich wyznawców. Jako Jezusowi Hilarius, tak i Buddzie niektórzy herezjarchowie uwolnili ciało od wszelkich ułomności człowieczych, iż nie pił – orzekli – nie jadł i wonne wydzielał ekskrementa. Inni znów niezbicie stwierdzali, że na świat ten przyszedł dzięki niepokalanemu poczęciu. Jako Jezus z woli poczęty bożej, narodził się Budda przez otwarcie prawego boku jego matki, aby się jej ziemską nieczystością nie skalał. Czyżby w samej już istocie ludzkiej, w najgłębszych rejonach jej wrażliwości istniało coś, co erotykę i jej funkcje niezmiennie rozpinać każe między sacrum i profanum? I dlaczegóż to matka Buddy, właśnie ona, na imię miała Maja, co znaczy Iluzja, Ułuda? Właśnie ona miałażby nie być kobietą? I czy przypadek to tylko, że – jako i Maryja – z rodu pochodziła królewskiego? Królewskość... Jeszcze nie boskość, ale już nie przyziemność... Może właśnie tak. Ach tak – był jeszcze i sen. Coś, co rozgrywa się ponad świadomością. Sen o zwiastowaniu... Przyśniło się bowiem Mai, żonie Siuddhodany króla Siakjów, iż przeniesiona została hen w Himalaje, nad święte jezioro Anawatapta. W jego wodach wykąpali ją strażnicy czterech stron świata, obmyli z wszelkiej nieczystości. Właśnie tak – z nieczystości... I wówczas – śniło się Mai – zbliżył się do niej wielki biały słoń, a kwiat lotosu niósł w trąbie. Zbliżył się i wszedł w jej prawy bok. Wówczas królowa obudziła się i była brzemienna. Mędrcy wyjaśnili sen: urodzi się syn i będzie nauczycielem świata. I imię jeszcze nie narodzonemu kazali dać Siddhartha – Ten, który osiągnął cel. Skąd wiedzieli? A stało się przecież tak właśnie, jako powiedział sen i mędrcy. Kiedy Maja szła odwiedzić swych rodziców, nagle rozwarł się jej prawy bok i w podhimalajskim gaju Lumbini narodził się Ten, który osiągnie cel. I osiągnął. Choć przez lata całe nic przecie nie wskazywało na spełnienie się proroctwa. Maja umarła, kiedy chłopiec miał tydzień zaledwie. Być może rana w boku zabija nawet te, które są Iluzją, Ułudą tylko... Książę rósł, mężniał. A kiedy doszedł lat szesnastu, ojciec jego ogłosił wielki turniej o rękę kuzynki syna – Jasiodhary. I Siddhartha osiągnął pierwszy cel – zwyciężył zalotników, ba – samego Dewadattę, kuzyna swego słynnego z siły zwyciężył i posiadł Jasiodharę. I nadal nic nie zapowiadało spełnienia się wróżby. Gnuśniał książę w trzech, każdy na inną porę roku, pałacach; pląsały przed nim osiemdziesiąt cztery tysiące tancerek z woli króla synowi przydzielone; wałęsał się po czterech parkach okalających pałace z czterech stron świata. Aż doszedł lat dwudziestu i dziewięciu. Blisko był już wieku chrystusowego, kiedy narodził mu się syn. I wszystko zaczęłoby się pewnie od początku, gdyby nie owa po narodzinach noc. Tej właśnie nocy, umykając przed hulanką pałacowych uroczystości, zaszedł do komnaty żony. Leżały. Leżały pokotem. Jasiodhara i cały jej przyboczny babiniec leżał rozwalony na matach. Chrapały. Spotniałe, o rozwalonych udach, z rozdziawionymi ustami. Jakże niewiele trzeba, by się przelał dzban. Pałace, ogrody, tysiące tancerek... Nie, jedna noc starczy. Jak stał, poszedł. Siedem lat szedł, zanim trafił tutaj – w miejsce, które później nazwać miano Bodh Gaja. Siedem lat błądził w poszukiwaniu jasności, aż znalazł ją w cieniu figowca, co rośnie do dziś za ścianą świątyni, o którą opiera się posąg o kamiennych oczach ponad rozmodlonym tłumem wpatrzonych w przestrzeń. Stąd wstał był i poszedł nauczać. Góry wędrowały do Mahometa. Przed Buddą zwierzęta w proch padały i posągi. Podły Dewadatta, który nie umiał zapomnieć przegranej w młodzieńczym turnieju, wypuścił kiedyś na drogę Buddy rozjuszonego słonia. A słoń ugiął kolana i ukorzył się. Widzieli inni, jak w obliczu Buddy bałwany bogów zrywały się z postumentów i padały na twarz przed Przebudzonym. Szeptali niektórzy, że skoro padły na twarz, to istnieć musiały naprawdę, a przeto również i im cześć się należy. Cóż – nigdy nie zbraknie prymitywnych racjonalistów, co to sami sobie rujnują drogę do Tajemnicy. Raz spotkał Budda na drodze kobietę, potarganą, w łzach. Niosła na rękach świeżo zmarłego synka. – Skoroś tak wielki, o panie – łkała – skoro wiesz wszystko i możesz: wskrześ go. Przystanął był Budda i rozkazał, by wprzódy poszła do pobliskiego miasta i garść gorczycy przyniosła z domu, w którym nikt dotąd nie umarł. Poszła. Od drzwi, do drzwi. Aż kołatać przestała – i została mniszką. Zrozumiała. O ileż to piękniejsze było, głębsze ileż od podniesienia Łazarza z martwych. Budda nie powiedział – wstań; zrozum – powiedział – kobieto, pojmij sens, ład świata. Pojęła. I może to był właśnie cud? Może większy niż ganiające góry, słonie na kolanach, niż posągi rzucające się w proch i Łazarze powstający z martwych? A niechajże pada deszcz... – Nie przykryty dach i zgaszone ognisko, umysł wolny od namiętności i poskromione zmysły; kto się wyzbył pożądań, kto wyrzekł się świata – ten tylko naprawdę powiedzieć może: jeśli chcesz, padaj sobie o deszczu... Nieludzkie? Nieludzkie. A przecież – kiedy to mówił, szli za nim i słuchali. Coraz liczniejsi. Czyżby tęsknota do wyzbycia się przyziemnej powłoki człowieczeństwa, do porzucenia uroków dotykalności ziemi i ciała, rzeczywiście miała być istotą marzenia o potwierdzeniu własnego człowieczeństwa? Pod delikatną skórą kobiecego brzucha średniowieczny mnich dojrzał kał i robactwo. Pochody biczowników przez pustynie... Ku Bodh Gai, ku Jeruzalem, ku.Brak. Totalny Brak, oto cel – z Bodh Gai, z Jeruzalem szepczą to samo pokoleniom ci, którzy nawet urodzili się nieprawdziwie... Życie jest cierpieniem, przyczyną cierpienia – żądza, zniszczenie jej – wyzwoleniem, a droga do wyzwolenia prowadzi przez nauki Przebudzonego. I poprzez naśladownictwo jego boskiej ascezy – jedynej ścieżki do Bezpośredniego Poznania. Bezpośredniego – ponad pozornością zewnętrznych zjawisk, ponad mają, iluzją. Tędy droga do nirwany. Do wydobycia się z kołowrotu wcieleń. Do zatrzymania go, zatrzymania płynności – i rozpłynięcia się. Wygaśnięcia. Do nadbytu, który jest brakiem cierpienia, brakiem stawania się. Brakiem.Chłód bije od kamiennej twarzy. Chłodem ciągnie po świątyni. – Wszystkie rzecz y złożone – ledwie słyszeć się dało głos osiemdziesięcioletniego starca – wszystkie rzeczy złożone ulegają rozpadowi. Usilnie dążcie do celu. I to były już słowa ostatnie. Spij książę. Nie miał śmierci jak Jezus wzniosłej. Grzyby trujące spowodowały biegunkę. Cóż, padaj sobie o deszczu. Nagła jasność oślepia. Mrużę oczy przywykłe do świątynnego mroku. Tędy. Wymijając słaniające się w pokłonach postacie, okrążam świątynię. Potężne drzewo, starsze od najstarszych wizerunków tego, który w jego cieniu dostąpił Olśnienia. Na okalającym, pień kamiennym, płotku, w dłoniach wiernych, w trawie, płoną setka świec. Zda się – chwila jeszcze i drzewo całe buchnie płomieniem. Znowu ten sam, niezmienny repertuar... Znów ogień. Tenże, po którym tańczą na Cejlonie; ten, który do Olimpii niósł szybkobiegacz i kędyś w drodze rozsypał płomyki wokół bizantyńskich ikon i dzieciom świeczki pozapalał na urodzinowych tortach... Pod tym to pniem przed dwoma i pół tysiącami lat siadł uciekinier z książęcych pałaców. Siadł w kucki i czekał. I postanowił nie ruszać się stąd, zanim nie rozwiąże zagadki cierpienia. I przyszedł doń Mara, duch świata i rozkoszy zmysłowej, i odwieść usiłował od zamiaru. Trzy swoje córki przywołał – Pożądanie, Rozkosz i Namiętność też odejść musiały z niczym. Trwał książę pod drzewem. Odstąpił Mara i poszedł na pustynię, gdzie wkrótce jąć miał się kuszenia Jezusa. Czterdziestego dziewiątego dnia książę doznał olśnienia. Już jako Budda wstał i ruszył ku ścieżce zbawienia. Płoną świece, wiatr targa płomyki, kołysze się na gałęziach. Te same i nie te same chłodziły ongiś Wielkiego Przebudzonego. Siódma to już dzisiaj generacja świętego drzewa, które troskliwą opieką kapłanów otaczane, siedmiokroć odradzało się z ziarna poprzedniej generacji. Pień z pnia. Wszystkie rzeczy złożone... Jeśli chcesz, padaj sobie o deszczu... Ni kropli z rozjarzonego nieba. Skwar południa rozmazuje wszystko. Plenery mijają w nieostrości. Świątynne kopuły Bodh Gai zapadły w zieleń, spieczona równina pożarła gaj. Horyzont wybrzusza się z wolna. Radżgir. Droga kluczy – w górę, to w dół, to uskakuje nagle w bok wielką serpentyną historii i religii. Splecionych z sobą, pogodzonych. Przed wjazdem do miasta różowieje płaskowyż z miękkiego kamienia. Teren przecinają szramy kolein po jakichś gigantycznych kołach. Piętnaście stuleci deszczu i słońca nie starło tajemnych blizn. Musiały to ,być koła kamienne, giganty naprawdę, by wgryźć zdołały się w skałę lekko niczym samochód w piach. Koła wozów wojennych? kultowych? Przez słonie ciągnione czy inną jaką mocą? Inskrypcje milczą. Gęsto obsiadły kamienisko i milczą. Nikt sensu rytych w kamieniu znaków odczytać nie potrafi. Przystaje więc tylko przejezdny i patrzy. Przez chwilę przykuty Tajemnicą. I rusza dalej, plenerem rozprażonym do nieostrości. Swiątynkę Bogini Kobry mija i nie opodal w skałach kute dżinijskie groty Sonbhandar. Kołysze się huśtawka wiar. Skwar ujednolica wszystko. Kędyś z przywalonej upałem pamięci Sonbhandar przywoła jakieś skojarzenie, niepewne, dalekie. Tak, to majaczy egipski grobowiec Hafszepsut. Choć nie, tylko zbliżony w ogólnym zakroju skalnej budowli. Więcej nic. W mroku nisz chłód, widać jaśniej. Prorocy dżinijscy obsiedli reliefem duszne opuścisko. Patrzą w dal, w stronę Radżgir – świętego miasta hinduistów. Kołysze się huśtawka. Horyzont wybrzusza się gwałtownie. Z oddali biel zwieńcza wzgórze. Niczym do hinduistycznego Lourdes kuśtykają chromi do Radżgiru. Do świętego źródła, skrytego śród dziedzińców świątyni Lakszmi i Wisznu, jej boskiego małżonka, z którego stopy tryska źródło Gangesu. Siedem żygaczy o trygrysich pyskach pluje wodą z gorącego źródła. Woda płynie podwórcem, spada do sadzawki. Kalecy, liszajowaci, jeden po drugim biorą z rąk kapłana kwiat i z kwiatem w dłoni, z nadzieją w oczach zanurzają się w sadzawce. Woda jest ciepła i brudna. Pątnicy obmywają ciała, chłepczą mętną ciecz. Z płaskiego horyzontu innowiercy widać tylko kwiaty więdnące w bajorze. U klarysek w Starym Sączu zakonnice podają chorym ozdrawiającą święconą wodę w butelkach. Huśtawka się kołysze. Nareszcie zmierzch. Żadne tam literackie przenośnie – zmierzch po prostu. Koniec długiego dnia. Zwyczajnie, Mimo że właśnie tutaj, na ruinach Nalandy, łatwa przenośnia o zmierzchu sama łasi się kokietliwie. Cienie wylazły spod kamieni i suną niespieszne. Godzina, nie więcej, i pokryją całe cmentarzysko. Trzy mile wszerz, wzdłuż. siedem. Dosyć miejsca na zielsko i gruz, I tyle po Sorbonie dawnych Indii, po buddyjskim Oxfordzie. Nie więcej. Dziesięć tysięcy studentów, piętnaście setek nauczycieli. Cisza wieje z niemych dziedzińców, ze studenckich cel wrzeszczy przedwieczorne ptactwo. Jaszczurka czmychnęła podcieniami. Lezą cienie. Na szczycie głównej świątyni jeszcze praży zachodzące słońce. Potężna stupa rozkraczyła się śród rumowisk. Całe systemy schodów, oblepione rzeźbami tarasy, kapliczki. Piętrzy się to wszystko, przepycha się ku kopulastym zwaliskom wierzchołka. Maleńką ongiś stupę obrastały stopniowo warstwy coraz potężniejszej budowli. Pod dzisiejszą ruiną sześć poprzednich legło przywalonych kolosem. Aż i kolos kruszeje w kępach trawy. I zieleń bywa barwą. żałoby. Od tej co i ja dziś strony wędrował był do Nalandy Budda. Tu urodził się Moggallana, najwierniejszy z uczniów Przebudzonego. Gdzieś tutaj niejedną porę deszczową spędził Mahawira. Kładły się na siebie warstwy tradycji, piętrzyła się sława Nalandy niczym generacje jej głównej świątyni. Aż wiek III przed Nazaretańczykiem nastąpił i z cesarskiej woli Asioki powstał w Nalandzie uniwersytet. Międzynarodowe centrum myśli buddyjskiej promieniować zaczęło na kontynent. Z Tybetu, Korei, z Chin wędrowali tu po wiarę i wiedzę. Na grupowe dysputy zasiadali w podcieniach. Religia, literatura, filozofia, dalej fakultet logiki, gramatyka, medycyna. Gdzie dzisiaj pleni się chwast, trzy biblioteki stały – Zbiór Klejnotów, Morze Klejnotów, Ocean Klejnotów. Tysiące głów pochylało się nad manuskryptami. „Usilnie dążcie do celu...” Atoli „wszystkie rzeczy złożone ulegają rozpadowi...” Dla Nalandy miał to być wiek XII. Płonęło Morze, Zbiór, Ocean Klejnotów tonął w pożodze. Armie mahometan ruszyły dalej. Popiół klejnotów stygł w zapomnieniu. Prawda – był jeszcze wiek XIX i łopaty angielskich archeologów. Ale była to już tylko ekshumacja. Słońce zachodzi. Purpura. pełznie po ostygłych kamieniach. Lekturowe wędrówki, skojarzenia biblioteczne, łaty spłowiałej trawy i garść gruzu w miejsce klejnotów. Czas odejść. Blisko już. Ostatnia noc w Indiach przed drogą do Nepalu. Po tym dniu ciężkim, po meandrach tej drogi z Bodh Gai przez Radżgir, przez smutek Nalandy, będzie to nocleg właściwy. Palna... W sam raz dla spóźnionego przechodnia. Złudzenie – to tylko zwyczajny, wieczorny wiatr nad ruinami. A tak by się chciało wierzyć, że to już mokry podmuch znad Gangesu. Niemożliwe – z Nalandy będzie do Palny jeszcze dobre czterdzieści mil. Nalanda... Patna... Cesarz Asioka... Mrok gęstnieje. Ujednolica. Prosto z Patny ruszę jutro dalej. Nie będę szukał znów kilku omszałych kamieni. Na północ stąd, tam gdzie mrok już czarny zupełnie, nie opodal Patny kwitła cesarska Pataliputra, stolica stolic. Tysiące monsunów zapłakały na śmierć, rozmyły starożytną świetność miasta. Głębiej od Nalandy wdeptana w czas. A przecież co krok dzisiaj – a to w Bodh Gai, a to tutaj w Nalandzie, trafiam twarzą w twarz na pana Pataliputry – w twarz twarzą Asioce. Cesarzowi. Cóż tam cesarzowi – jednemu z najsłynniejszych ludzi w pięciu tysiącach lat dziejów Indii. A nawet nie znany dokładnie rok, w którym się był urodził, ni rok, v/ którym odszedł. Fundator Nalandy, świątyni w Bodh Gai, fundator wielkości imperium. Asioka... Z jakąż uciechą, po dziesiątkach stron o tym posągu sprawiedliwości, gdzieś w przypisach dogrzebać się można źródeł, które zwą go uzurpatorem, tyranem, gwałcicielem. Więc był może normalnym, zwyczajnym człowiekiem. Z kości, ale i z krwi. Posągi zwykle bywają martwe, a w każdym razie zimne. Mówią, że to w czas zdobywczej wojny z Kalingami, rzeź armii wroga wstrząsnęła cesarzem i uczyniła zeń pierwszego władcę misjonarza. Może i było tak, może i nie, bo choć zwykli go zwać władcą buddyjskim – jako że kult Przebudzonego od Syrii i Macedonii, Epiru i Egiptu szerzyć kazał po Cejon – mogło być zgoła inaczej, skoro wspierać potrafił Asioka religie nawet wzajem antagonistyczne. Indie mu zapewne były najbliższe, ich nadrzędna hinduska wizja świata bliższa niż odpryski jej w doktrynach zwalczających się wzajem proroków. Jeżeli pozorem jest każda powłoka – „usilnie dążcie do celu”. Dążył. I dotarł. Swe słynne edykty ryć kazał na trzonach kolumn, które rozsiał po całym państwie. Na kapitelu jednej z nich, tej z miasta Samath, do dziś siedzą cztery lwy oparte o siebie plecami. Ongiś podtrzymywały wielkie kamienne koło, dharma– czakra – Koło Sprawiedliwości. Tysiące monsunów na śmierć rozmyły Pataliputrę, ten kosmopolityczny Bombaj indyjskiej starożytności, Wersal Asioki. Ni prochu po dworakach o karminowanych wargach. Wyschło wino nocnych uczt, zmurszały lutnie. Przed tysiącleciami dopiały głosy kogutów walczących w pałacowych ogrodach i ucichł szelest zwiewnych sari dam grających tu w piłkę. Kamień na kamieniu nie pozostał. Cztery lwy z kolumny Asioki prężą się w godle Republiki Indii. Dharma–czakra powiewa na indyjskim sztandarze. „Non omnis moriar...” – Nie, tego Asioka nie powiedział. Nie znał łaciny. Czy przechodzień ze mnie spóźniony?... Nad Nalandą księżyc. Sunie ponad pustymi dziedzińcami, wpełza do studenckich cel, długim cieniem rzuca w trawę ruinę świątyni. W trawie kamień na kamieniu pozostał. IV KAPŁANI USTALILI DNI SZCZĘŚLIWE Bojler w mojej hotelowej łazience nie działa. Po prostu się zepsuł. Bywa. Od kilku dni nie mam więc ciepłej wody. Właściciel hotelu rozkłada ręce – Po koronacji, sir, po koronacji. – W całym Katmandu nie można złapać ani jednego hydraulika – wszyscy pracują w pałacu królewskim, w przedkoronacyjnej gorączce. Stolicę Nepalu doszczętnie wymiotło z rzemieślników. Nie uświadczysz stolarza, dekoratora, tapicera. W polskiej ambasadzie nie dokończone fotele czekają na lepsze dla nich, pokoronacyjne czasy. Cóż, trudno. Katmandu ma szczupłe zaplecze, rozmach jutrzejszych uroczystości koronacyjnych odwraca proporcje codziennych wymiarów stolicy. Przed paroma miesiącami kampania prasowa głosiła, że koronacja Jego Wysokości Króla Birendry Bir Bikram Shah Dev nie będzie sobie miała równej od czasów, kiedy to Wiktoria wkładała na głowę koronę brytyjską. Tak się złożyło, że w dniu koronacji Wiktorii nie było mnie w Londynie. Nie wiem zatem, czy uda mi się w pełni uchwycić niecodzienność jutrzejszego wydarzenia w kontekście innych wielkich kart ze świata głów koronowanych. Że będzie wszak nietuzinkowa – to pewne. Może jedna z ostatnich... A już bezspornie jedyna w dzisiejszym świecie ceremonia koronacyjna przeprowadzona wedle wszelkich reguł starego hinduistycznego rytuału. Jedna... Jedyna... Ostatnia... Nie wiem doprawdy, czy określenia te więcej mówią o kuriozalności wydarzenia, czy raczej odkrywają słowiański rodowód przybysza. Lubim my, lubim sielanki; ostatnie zajazdy, melancholię ginących gestów... Katmandu dopina galowy strój. Całe miasto błyszczy barwnymi lampionami, ulice połyskują niecodzienną tu czystością, sterty śmieci doszczętnie wymieciono... w boczne zaułki. W bramach tryumfalnych migoczą kolorowe lampki – na czerwono, zielono, żółto mrugają napisy Long Life our King. Ci, którzy od paru lat tak nierozłącznie związali się z pejzażem, stolicy Nepalu, jakby zapadli się pod ziemię – Mekka hippiesów opustoszała z długowłosych. Wyproszono ich grzecznie acz stanowczo. Kto wie, może odsapnęli wreszcie dyplomaci, którzy od dłuższego czasu bez skutku dobijali się u władz nepalskich o przydzielenie miejsca na cmentarz dla pochodzących z ich krajów nazbyt gorliwych wyznawców haszyszu. Prośby nie odnosiły żadnego skutku. Dolina Katmandu jest ziemią świętą i jako taka nie może zostać skalana grzebaniem w niej znarkotyzowanych na śmierć białych przybyszów... Kręcący się bezrobotnie po ulicach pokątni handlarze narkotyków nie tracą jednak wiary, że czas koronacji nie będzie trwał wiecznie, a wielbiciele błękitnego dymu niechybnie powrócą do Jai Nepal. Na razie nadeszły dni chude – dla handlarzy i przemytników. Kędyż się podziały niegdysiejsze śniegi! Zastygły w stuleciach. Złoty wiek dla Newarów błyszczał w XIII i XIV. Wówczas to ów jeden z najstarszych szczepów Doliny wytwarzał dzieła sztuki, z którymi nic w tych stronach nie mogło się równać. Ale ostatecznie, to najbardziej artystycznie uzdolnione plemię kraju, dopiero w wieku XV zgoła innej poświęciło się sztuce – przemytowi. Do dziś na tybetańskiej i indyjskiej granicy błyszczą swym nie manifestowanym wszem i wobec kunsztem. Co zdolniejsi tylko – ma się rozumieć. Ci główni mieszkańcy Doliny dzielą się wszakże na dwadzieścia sześć kast. Zamkniętych, nieprzenikalnych. No, prawie nieprzenikalnych. Są sposoby na przeskoczenie do kasty wyższej – tyle że sposoby to bardzo kosztowne. Zresztą i europejscy, nie tylko XIX–wieczni, nuworysze mogliby coś na ten temat powiedzieć. Oczywiście – im niżej, tym. trudniej. Szczęściem tylko sześć ostatnich kast należy do „ma ju pim” – do „tych, od których nie można przyjąć wody” – do niedotykalnych. Od dwudziestu wyższych wodę przyjąć wolno. Choć Newarowie od wieków słyną pod Himalajami jako naród artystów – znaleźli się na samej granicy. Do kasty dwudziestej pierwszej należą krawcy i muzycy, w dwudziestej drugiej znajdują się muzycy i rzeźnicy. W Europie zwykło się wyżej cenić artystów – choćby nawet byli w swej sztuce rzemieślnikami. Nieco mniejszym natomiast nimbem otacza się przemytników. Tłuste dni w Katmandu powrócą dla nich niechybnie. Koronacje w końcu nie zdarzają się codziennie. Tymczasem przybywają pierwsi dyplomaci i przedstawiciele tronów. Książę Walii Karol zjawił się już przed paroma dniami. Przed pałacem, i hotelami czarne limuzyny i gentlemeni w sztuczkowych spodniach. Boye hotelowi stękają pod potężnymi walizami. Podczas uroczystości i przyjęć koronacyjnych będą obowiązywały ściśle określone stroje protokolarne, bądź – jak liberalnie określono na kartach zaproszeń – „stroje narodowe”, czyli praktycznie wszelkie wedle gustu i przyzwyczajeń. I bardzo to właśnie w stylu młodego króla Birendry. Jego Wysokość z pełną wdzięku niepunktualnością ma zwyczaj pojawiać się na obradach parlamentu w tweedowej marynarce, pod którą w chłodniejsze dni wciąga bordowy sweter. Nota bene dowiedzieć się o tym można tylko ze zdjęć, jako że obrady nepalskiego parlamentu są tajne. Odbywają się bez zbędnych świadków. Prasa informuje wprawdzie, co było przedmiotem obrad, o czym mówiono – przemilcza jednak dyskretnie, kto zabierał głos, kto jakie reprezentował stanowisko. A wszystko po to, by zbyteczne informacje nie skłaniały do zawiązywania się jakichkolwiek ugrupowań politycznych. Nie partyj naturalnie! Wszelkie partie polityczne są bowiem w Nepalu ściśle zakazane. Nie ma nawet partii monarchistycznej. Bo i po co – skoro król, tron, monarchia, to absoluty naturalne i bezdyskusyjne. I jest w tym. pewna konsekwentna logika. I to logika właściwa dla kraju, w którym spotykają się najróżniejsze systemy religijne, w którym panuje prawdziwa tolerancja wyznań i w którym równocześnie zmienianie religii jest... bezwzględnie ścigane przez prawo. Każda bowiem religia jest dobra. Pod jednym warunkiem – że jest wiarą twoich przodków. Króluje więc status quo. Króluje wszakże z łaskawością monarchii oświeconych. Bowiem kiedy onegdaj w Indiach odbywał się Kongres Partii Komunistycznej, w Katmandu kilku eleganckich panów wsiadło do samolotu i poleciało. Do Indii właśnie, na kongres, reprezentować. Kiedy wrócą – nikt im złego słowa nie powie. Dobrego też nie. Żadnego po prostu. Wszak partii nijakiej nie ma. To tylko kilku panów wsiadło do samolotu... Status quo nie oznacza bynajmniej, iż Nepal pragnie stagnacji. Dziewiętnasty z kolei potomek dynastii, Jego Wysokość król Birendra Bir Bikram Shah Dev należy do monarchów poszukujących szerokiego kontaktu ze światem współczesnym. W oficjalnym Who is who in Nepal pod hasłem „podróże króla” czytamy: „większość państw świata”. Na takie dictum najzawziętszemu globtroterowi bezradnie opadają ręce. Cóż, życie... niekrólewskie. Birendra zna świat, szuka kontaktów ze Wschodem i Zachodem. Urodził się w grudniu 1945 roku w pałacu królewskim w Katmandu jako syn uprzedniego króla Nepalu Mahendry Bir Bikram Shah Dev i księżniczki Indry Rajya Laxmi z rodu Ranów. Do szkół poszedł w Indiach, w Darjilingu. Potem słynny angielski Eton, który młody książę ukończył w roku 1964, Harvard University, University of Tokyo. Wreszcie studia prywatne – głównie nepalska administracja, historia, geografia, kultura i język. Nie można więc Birendrze odmówić wielostronnego przygotowania teoretycznego. Jak również i solidnego treningu w szrankach dyplomatycznych. Już jako szesnastoletni chłopak był obserwatorem na Konferencji Państw Niezaangażowanych w Belgradzie; w roku 65 przewodniczył delegacji nepalskiej na uroczystościach dziesiątej rocznicy inauguracyjnej Konferencji Państw Niezaangażowanych w Bundung w Indonezji. Tu właśnie prowadził pierwsze rozmowy z Sukarno i Czou En–lajem. Chyba nieźle, skoro obaj ponoć pilnie słuchali smarkacza. W rok później pojechał do Chin, by spotkać się z Mao Ce–tungiem. Po tym wszystkim niejeden dyplomata uznałby, że może już spokojnie zacząć odcinać kupony. Ale kto myśli o kuponach mając dwadzieścia lat... Nastąpiły więc dalsze nieoficjalne wizyty w RFN, Wielkiej Brytanii, Francji i szeregu innych państw europejskich; udział w Konferencji Państw Niezaangażowanych w Algierze, oficjalne wizyty króla w Indonezji i Chinach. Wędruje Birendra i dyskutuje bez zbędnych emocji. Trzeźwy i realistyczny. Kiedyś pewien dziennikarz zapytał króla, czy ma zamiar dać chłopom wolność. – A co to znaczy wolność? – odparował Birendra. – Dużo jeżdżę po kraju. Rozmawiam z chłopami. Pytają mnie o budowę studni, o elektryczność, wodę, o no– wą drogę, most. Ale nigdy nie słyszałem, żeby pytali mnie o wolność... Hasła miewają to do siebie, że bywają pompatyczne. Ale we frazeologii Wschodu nie rażą –są w mej niejako naturalne. Choć więc w tłumaczeniu brzmi to nieco wiecowo – myśl oficjalnej dewizy młodego króla Nepalu broni się przed tej dewizy formą: „Wiedza jest mocą, praca jest nabożeństwem” – mawia Birendra. I trzeba przyznać – ani wiedzy, ani pracowitości mu nie brakuje. Król ojciec był rzecznikiem kompetencji i fachowości. Kompetentnym i fachowym chciał uczynić również syna, którego 15 marca 1955 – niespełna dziesięcioletniego chłopca – ogłosił swym następcą, przyszłym królem Nepalu. Zabierał pierworodnego nie tylko na myśliwskie wyprawy w głąb Afryki; brał go też z sobą, kiedy ruszał w „podróże służbowe” – do ZSRR, do Iranu, Egiptu. Kiedy indziej powierzał synowi sprawowanie rządów na czas własne nieobecności w Katmandu. W roku 1964 absolwent Eton został głównodowodzącym armii nepalskiej i naczelnym redaktorem Kwartalnika Dworskiego. Co tu kryć – ten dziennikarski epizod budzi sympatię żurnalisty do Jego Wysokości, który jak widać dobrze pamiętał słynne zdanie – któż to je powiedział? – iż dziennikarstwo jest zawodem doskonałym pod warunkiem, że się wie... kiedy należy z niego zrezygnować. Cóż – jak dotąd nikt nie zaproponował mi objęcia żadnego tronu. Wracając do tonu serio. Ani mi w głowie gloryfikacje tronu, anim dworski skryba. W przedkoronacyjny hotelowy wieczór robię małą repetycję i możliwie dokładnie wbijam sobie do głowy „królewską edukację” Birendry– a to w tym celu, iżby pod blichtrem koronacyjnych fet, pod baśniowo–wschodnim przepychem ceremonii i celebry nie przegapić młodego, znającego świat i politykę, rzutkiego władcy. Mojego rówieśnika i współczesnego. Jakże łatwo dać się zwieść pozorom gestów, wielości form, różnorodności i obcości spraw zewnętrznych. A wszakże anim się w średniowiecze królewsko–feudalne cofnął, anim przedarł na inne piętro przestrzeni. W obydwu wymiarach stoimy na tej samej ziemi. Tu i teraz. Gdzieś w zaszytym w Himalajach kraju były student Harvardu stara się ożenić tradycję ze współczesnością. Zna współczesność, zna i tradycję. Zna po prostu swój kraj, po którym jeszcze jako następca tronu wiele wędrował incognito – śpiąc po wsiach, szkołach, w górskich szałasach z chłopami. Król chłopoman? – chyba nie. Ten były komendant skautów nepalskich z zapałem pływa i jeździ konno. Ale twierdzi, że gdyby nie był królem, byłby malarzem. A jest i królem, i malarzem. Postimpresjonistą. Takie obrazy jak Perła czy Wodospad świadczą, że malarstwo to nie tylko wielkopańska igraszka Birendry, i że członkiem Nepalskiej Akademii Sztuk Pięknych został nie dzięki wysokim protekcjom... Mieli więc wspólne zainteresowania z generałówną Aishwarya Rajya Laxmi, absolwentką wydziału muzyki Akademii Muzyki, Tańca i Teatru w Katmandu. Aishwarya należy do wielkiego rodu Ranów, z którego nie od dziś pochodzą małżonki nepalskich królów. Przerzucam biografię urodzonej w roku 1949. I tutaj jak gdyby czas nieco się przesunął – „studiowała literaturę, ogrodnictwo, tenis, stołowy i badmington”. Coś podobnego czytywałem kiedyś w sztambuchach mojej babki na temat jednej z jej przyjaciółek od ślubów panieńskich. Ale przecież i w jednym z ostatnich New's Weeków podobne zwierzenia czyniła pewna angielska aktorka. Może więc nie czasy, lecz punkty geograficzne nieco się ostatnimi dziesięcioleciami poprzesuwały... Pobrali się z Birendrą w lutym 1970 roku. I od tego czasu wszędzie widuje się ich razem. Czasem we troje – od kiedy królewskiej parze urodził się syn, książę Deependra Bir Bikram Shah Dev. Jedyne to dotąd dziecko władcy kraju, w którym na szeroką skalę prowadzi się propagandę regulacji urodzin. Propaganda okazuje się coraz skuteczniejsza, nie działa już tylko – jak dotąd – na osiedlających się w południowym Nepalu przybyszów z Indii, którzy w imponującym tempie dorabiają, się siódemki, ósemki albo i jeszcze większej gromady pociech. Rodowici poddani króla Birendry patrzą na to z rosnącym niesmakiem. Niewielka, uważają, z tego pociecha. Dobry przykład idzie z góry... W niewielkim kraju prze– stają tęsknić za obfitością gęb – do nakarmienia. Rozumieją to coraz lepiej, choć propaganda nie jest zapewne łatwa w kraju powszechnego analfabetyzmu. Czyż jednak sztukę pisania uznać można za probierz mądrości... Król umarł – niech żyje król! Było to 31 stycznia 1972 roku. Po śmierci ojca Birendrą wstąpił na tron Nepalu. Objął pełnię rządów, ale na uroczystą koronację przyszło mu poczekać. Król Nepalu jest bowiem bogiem żywym. Jest wcieleniem wieczystego Wisznu. Od kiedy cesarz Japonii ogłosił przez radio, że oto... przestaje być bogiem, a Dalaj Lama uciekł z Tybetu do Indii – król Nepalu pozostał bodaj jedynym władcą, którego naród uznaje za autentycznego boga. By jednak wiekuisty Wisznu wstąpił w ciało króla, konieczne są ku temu rytualne ceremonie koronacji. Ów wielki dzień narodu i wielki dzień religii należy więc przygotować z całą sposobną rzeczy pieczołowitością. Zasiedli zatem kapłani nepalscy i długo patrzyli w gwiazdy. Tak długo, póki nie wyczytali z ciał niebieskich nieomylnie, iż szczęśliwy dzień dziewiętnastego potomka dynastii Shah wyznaczeń został przez Niebiosa na 24 dzień lutego roku tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego i piątego. Ów będzie więc dniem koronacji. Największa ta państwowa i jedna z największych uroczystość religijna wyznacza kolejny etap himalajskiego królestwa. Do niedawna drzemiącego w martwym punkcie. Kiedy przed dwudziestu pięciu laty ambasador Australii ruszył z Indii do Nepalu, na granicy musiał przesiąść się na konia i w siodle dotrzeć do stolicy kraju, w którym nie było ni kilometra kołowych dróg. Podczas koronacji uprzedniego króla władca jechał przez Katmandu jedynym w Nepalu samochodem. W roku 1954 Stany Zjednoczone z naiwnością wujaszka, który dawno zapomniał czasów swego dzieciństwa, ofiarowały Nepalowi w prezencie samobieżne pługi o napędzie benzynowym. Chłopi wykorzystali dar do funkcji godnej jego niezwykłości – w wielu wsiach pługi ustawiono w świątyniach, by oddawać im boską cześć. A uczyniono to w sposób jak najbardziej naturalny, na nikogo się nie oglądając, niczyich nie przechwytując idei. I nie wiedziano z pewnością, że kędyś tam, na jednej z pacyficznych wysp pierwotne plemię śle ku niebu modły przed zbudowanym z patyków modelem samolotu. Śle modły i cierpliwie oczekuje dnia, w którym Stwórca przyleci do swych wyznawców na srebrzystym ptaku, jakich tyle widzieli na niebie w czasach wielkiej wojny białych ludzi. Skądże by wiedzieć o tym mieli wyznawcy pługa w nepalskich wioskach. Słynny był wprawdzie film Mondo cane, ale jeszcze akurat nie tutaj. Choć ledwie w dwadzieścia lat po koronacji Mahendry na ceremonie koronacyjne jego syna jadę znakomitą asfaltową szosą, która pnie się himalajskim pogórzem. Dziad to i ojciec Birendry przecięli czas nepalskiego średniowiecza, które przedrzemało pod Himalajami do połowy wieku XX. Nie odcięli się jednak od tradycji; jest ona stara i wyśmienita. Nepal nigdy nie stracił niepodległości, co w czasach kolonialnych było w tej części świata czymś zgoła niezwykłym. Kraj o powierzchni 140 tyś. km2 od dwóch stuleci trwa w granicach nieomal nietkniętych. Obrasta w najwyższe góry świata, które pną się wokół świętej Doliny Katmandu. I choć dziesięć milionów jego mieszkańców przyczepia się do każdego nie skutego lodem skrawka górzystej ziemi, Nepal – to w pojęciu Nepalczyków przede wszystkim Dolina. Nie dolina właściwie, a jak każe wierzyć mit – osuszone oddechem bogów dno świętego jeziora, wydrążonego tu w pradziejach wolą bóstwa Ne Muni i strzeżonego zazdrośnie przed śmiertelnymi przez pytona Karkotaka. Do dziś z czcią imię jego wymawiają żółci i biali mieszkańcy kraju. I wspominają go w 58 językach i narzeczach, które jakoś pospołu mieszczą się w himalajskich kotlinach. Lecz w 14 jedynie językach pisać o nim mogą – jako że tyle właśnie wykształciło się w Nepalu rodzajów pisma. W języku nepali mówi rodzina królewska i w nim to pisze się jej kroniki. Przywędrowała tu z Indii, z Radżasthanu, kiedy to w czarnym dla Hindusów wieku XVI Dravyi Shahowi cofać się przyszło przed muzułmańskim najeźdźcą. Starożytny ród o indoeuropejskich rysach radżasthańczyków przywędrował tedy w góry, by zostać radżami ziem wokół miasteczka Gorkha. Tak, tego samego, od którego poszła w świat sława bitności i odwagi nepalskich gurków. Sława wykuta w szatańskim dla Anglików roku 1814, kiedy to inwazji Brytyjskiej Kompanii Wschodnioindyjskiej przyszło szybko wycofywać się od nepalskich granic. Uciekając, Anglicy ponieśli w świat mit niezwyciężonego nepalskiego żołnierza – gurki właśnie. Nie ma wszakże plemienia „gurka”, a tylko przez Europejczyków ukuta nazwa żołnierza–najemnika, który rekrutował się z różnych stron Nepalu. I potrafił swą sławę uzasadnić. Choćby podczas I światowej, w której to dwieście tysięcy nepalskiego chłopa przedeptało obce ziemie. Może nie takie całkiem obce, od kiady lało się w, nie własną krew. Ale miasto Ghorka istnieje. I choć plemieniu żadnemu imienia nie dało – wzięła od niego przydomek rodzina królewska. Wprawdzie mała to dziś mieścina i nieważna, miano „Gurka” nadal jednak stanowi w Nepalu rodzaj szlacheckiego patentu. Cóż, w końcu arystokracja rzadko rodzi się w metropoliach – częściej metropolie ustanawia. Tak też postanowił i Prithvi Narayan Shah, pewnie zanim jeszcze jako .dwudziestolatek w roku 1742 wstąpił na tron księstwa Gorkha. Przygotowywał się długo. Aż dnia 29 września 1768 wtargnął do serca Doliny – do Katmandu. Miasto stało nagie i bezbronne. Któż bowiem mógł się spodziewać, że znajdzie się taki w cieniu boskich szczytów, który odważy się zamącić ład świętego dnia Indra Dżatra. Owego jedynego dnia w roku, kiedy to Bogini Dziewica opuszcza swój pałac i w procesji udaje się do świątyni. Żołnierze Katmandu opuścili mury ł połączyli się z tłumem wiernych. Książę Prithvi bez trudu rozdziewiczył nagą stolicę. I narodziło się królestwo Nepalu. Skończyły się dobre czasy dla przybłędów wszelakiego autoramentu. Dla tych najszacowniejszych, a w każdym razie mieniących się szacownymi, także. Na odchodnym wspominali wśród westchnień dni władzy Pratapa, króla–poety, który w roku 1662 z otwartością humanisty witał przybranych w przedziwne, egzotyczne szaty dwóch mężów o dziwacznych nazwiskach. Za Gruberem i Dorville'em zaczęli do podhimalajskiej kotliny ściągać następni jezuici. Do czasu. Młody Prithvi grzecznie a stanowczo wyprosił zagranicznych kupców i chrześci- jańskich misjonarzy. Jak gdyby znał już maksymę, wedle to której – „najpierw Biblia, potem faktorie, wreszcie armaty”. A przecież o dalekim Peru nie słyszał pewnie nigdy. Onymi czasy głos armat nie roznosił się wszak aż tak daleko... Teraz Prithvi potrzebował już tylko roku – roku 1769, roku, od którego Nepal datuje swą nowożytną historię – by zakreślić mniej więcej do dziś aktualne granice państwa. I aby swym potomkom zapewnić miejsce na tronie himalajskiego królestwa. Do dziś dnia. Co prawda, przez wiek cały dyndali na nim niczym marionetki w rękach potężnego rodu Ranów. Dni szczęśliwe Ranów gwiazdy wyznaczyły od roku 1846, od kiedy to dziedziczna dynastia marszałków dworu, dożywotnich premierów–maharadżów, poczęła dzierżyć absolutną władzę nad królem, ziemią i narodem. A można się było tego spodziewać o rok wcześniej. W każdym razie już w roku 1845 coś się wyraźnie zaczęło święcić. Wszak nie dla zabawy głowa rodu Ranów – Jang Bahadur – morduje swego wuja Hathabara Singha. Zwłaszcza kiedy się zważy, iż wuj jest premierem miłościwie panującego króla Rajendy... Któż to zresztą wie, czy Jang Bahadur rzeczywiście nienawidził brata swej matki. Może nawet nie żywił doń żadnych negatywnych uczuć. To była tylko gra. Gra o wielką stawkę. Więc i atuty musiały być na wagę puginałów. Partii o przeobrażenie królestwa – choćby i jak Nepal niewielkiego – w rodzaj prywatnych włości nie rozgrywa się codziennie. Toteż rozegrać ją wypada do końca. A Jang Bahadur był precyzyjny. Wiedział, że i pionki na szachownicy bywają wielce kłopotliwe. Zwłaszcza, kiedy ich zbyt wiele. I kiedy zwiążą się w zwartą opozycję. Czekał więc cierpliwie. Może nie tak aż nazbyt cierpliwie, jako że ciemne okoliczności zgładzenia niejakiego generała Gagan Singha nigdy nie zostały ostatecznie wyjaśnione... Sam fakt natomiast przedwczesnej śmierci szacownego generała został przez Bahadura rozegrany po mistrzowsku. Jang uczynił kolejny ruch – a szachownicą miał się stać stołeczny plac Kot. To właśnie tu wujobójca – do głębi wstrząśnięty mordem na generale Gagan Singhu – zwołać kazał dworaków i możnowładców dla ,,ostatecznego zbadania okoliczności” podłej zbrodni. Dziwnym trafem zaproszenie skierowano akurat do przeciwników zapobiegliwego Jang Bahadura. Przybyli umówionej nocy z 14 na 15 września 1846 roku. Roku dla nich ostatniego i ostatniej dla nich nocy. Świtem plac Kot był już pusty. Tylko gdzieniegdzie czerniły się plamy krwi. A gwardia przyboczna głowy rodu Ranów nie składała się z ludzi, co to mielą językami bez potrzeby... Pozostało jeszcze tylko parę formalności. Te zwykły ciągnąć się jakiś czas, ale ostatecznego rezultatu Jang Bahadur mógł być dziwnie spokojny. Toteż zapewne nie zdziwił go zbytnio edykt królewski z 5 maja roku 1849, w którym Jego Królewska Mość uznaje Ranów najwyższą kastą pośród mieszkańców Nepalu. Edykt nie wspomina o tym, że członkowie nowo mianowanej kasty byli dotąd parweniuszami. Po cóż zresztą wspominać sprawy przykre – zwłaszcza kiedy i tak nie mogą mieć żadnego wpływu na tok wydarzeń. W końcu nie nowość to, że kiedyś tam, u początku każdej dynastii, dawnej czy jeszcze dawniejszej, był zawsze jakiś parweniusz. Wszystko wszak ostatecznie zależy od tego, w którym miejscu otworzymy kroniki. A czas przeszły Ranów został wszak oto ostatecznie zamknięty. Czy gdyby nawet istniało ku temu jakoweś ponadczasowe prawo, jakiś tak idealny jak zarazem niemożliwy do sformułowania system, który by pomimo różnic kulturowych, etycznych, religijnych, umożliwiał przeprowadzenie oceny wartościującej ludzkich postępków wszędzie i zawsze – czy nawet wówczas byłby sens przeprowadzać wartościujący osąd tego, co być może w koszmarnych snach przypominało się Bahadurowi?! I do czego by taka analiza wartościująca miała prowadzić? Do morału? Przecież to nie jest bajka. Może więc słuszniej oglądać system wyłącznie z punktu widzenia konsekwencji jego funkcjonowania? Nie odpowiem sobie na to pytanie – nie chcę wartościowań i słówko ,,słuszniej” zdaje mi się za- tem dosyć niebezpieczne... Zwyciężył i tyle. Zwykle bliżsi są nam zwyciężeni od zwycięzców – chyba że sami nimi jesteśmy. Lecz są to już sprawy z repertuaru emocji, cóż im więc do władzy i polityki... Krótko mówiąc – zwyciężyli. Mocno stanęli Ranowie na oczyszczonym po pewnej wrześniowej nocy placu Kot. Mocno i na długo. Na cały ciąg dalszy nepalskiego średniowiecza – na lata, przez które kraj trwał zatrzaśnięty na wszystkie zamki i nadgraniczne warownie. Może kilkudziesięciu, nie więcej, Europejczykom udało się przez to stulecie zajrzeć do himalajskiego królestwa. Ranowie nie należeli do gościnnych. Do konsekwentnych natomiast należeli. Żelazny rygor utrzymywał stagnację kraju. A koncepcja rządów z jej najstarszego na najstarszego przechodziła przedstawiciela. Bowiem nie poszczególne linie rodu – ale ród jako całość stanowił tu władzę. Zatem nie z ojca na syna, na jakiegoś tam niedopieczonego młokosa, ale z najstarszego na najstarszego w rodzie przechodziła władza nad kastą Ranów, nad nepalskim ludem i ziemią. No i nad królem naturalnie. Liczy się System, sztuka jego prawidłowego funkcjonowania. A jeśli System zakłada stagnację, jeśli sakralizuje status quo – to komuż wówczas jeśli nie starcom oddać klucze do warowni Systemu...Gwiazda Ranów świeciła przez lat z górą setkę. Aż zbladła – 6 września roku 1950. Tego to dnia – zdesperowany niewolą we własnym pałacu i prawem do sprawowania jedynie czynności sakralnych – król Tribhuwan Bir Bikram Shah postawił na jedną kartę. Zapowiedział, iż wybiera się na polowanie na tygrysy. Czyżby Ranowie na chwilę zapomnieli o właściwej językom Wschodu metaforyczności? Któż jeśli nie ich ród należał do największych nepalskich tygrysów?... A jednak nie wpadli na to. Podobnie jak i kierowcy Jego Wysokości nie przyszło zapewne do głowy, że w pewnej chwili łagodny, zatopiony zwykle w religijnych medytacjach władca wyrżnie go siarczyście w łeb i szparko pochwyci kierownicę w królewskie dłonie. I to akurat przed bramą ambasady zaprzyjaźnionego kraju – w miejscu, w którym wystarczył już tylko jeden ruch kierownicą, aby znaleźć się na eksterytorialnym dziedzińcu... Kiedy głowa rodu Ranów otrzymała wiadomość, było już za późno – król Nepalu w ambasadzie amerykańskiej, w Katmandu, w stolicy własnego królestwa... poprosił o azyl. Uczynił to widać Tribhuwan w dzień dla swej dynastii szczęśliwy – już w roku następnym tryumfalnie powrócił na tron. Ranowie zostali pokonani. Połowicznie – do dziś bowiem królowie Nepalu tradycyjnie żenią się z ich córkami. Ale władzę trzymają we własnych rękach. W roku 1955 na tron wstępuje syn Tribhuwana – rzeczywisty twórca nowoczesnego Nepalu – król Mahendra II, ojciec dzisiejszego monarchy. To nie były marzenia o absolutyzmie – władzę królewską rzeczywiście należało wzmocnić. Po cóż jednak krępować wolności parlamentarne – zawszeć to działalność niepopularna. Wystarczy natomiast z wysokości tronu wysuwać na stanowisko premiera za każdym razem polityków zdecydowanie nieudolnych, by nie byli w stanie szkodzić koronie i narodowi. A po iluś tam próbach będzie można na koniec powiedzieć – najwyższy czas skończyć z tym bałaganem. Powiedzieć, i osobiście objąć pełnię rządów. Objął je zatem Mahendra mocno i mądrze. Bez zbytnich sentymentów i zbytniej antypatii w stosunku do coraz szerszego grona zagranicznych partnerów. Pozwolił Amerykanom wkroczyć z pomocą gospodarczą. Pozwolił Chińczykom zbudować poprzez Himalaje drogę do Nepalu. – Komunizm nie przyjedzie taksówką – ripostował zatroskanym opozycjonistom. Nie było ich zresztą wielu. Coraz więcej natomiast było sojuszników. Kraj wstępował w czas współczesny. Jest rok 1975, 24 dzień lutego. Jako orzekli kapłani – dzień szczęśliwy dla syna Mahendry; dzień, w którym korona spocznie na czole Birendry, a wiekuisty Wisznu zamieszka w jego ciele. Miasto błyszczy czystością. Tylko z bocznych uliczek trochę zalatuje fetorem. Chłodny lutowy poranek. Mgły chodzą gęsto. Jeszcze wczoraj tak dobrze widoczna panorama Hima- lajów umknęła poza nisko toczące się chmury. Pierwszy skrył się Mount Everest. Szczycą się jego ponad Nepalem potęgą. Dla mieszkańców jest narodową świętością, symbolem rangi ich kraju w świecie. Choć w roku 1962 granicę między Nepalem i Chinami przeprowadzono ostatecznie przez szczyt Everestu, niemniej wedle opinii Nepalczyków „sam czubek” góry świata wznosi się po stronie królestwa Birendry... Dziś jednak bogowie pozostają w ukryciu. Rybi Ogon, czyli boski Machapuchare, Khumbila i inne otaczane religijnym kultem wierzchołki himalajskich olbrzymów od rana stoją poza zasięgiem wzroku śmiertelnych. Nikt nigdy zresztą nie poważył się dotrzeć na ich szczyty, by ludzką stopą szargać sanktuarium nepalskich bóstw. I nikt też tedy dokładnie nie wie, które bogi jaki szczyt umiłowały sobie szczególnie. Może jedyny – bosko–diabelską otoczony czcią – legendarny Yeti co nieco miałby tu do powiedzenia, ale i on nie kwapi ukazać się swym wyznawcom. Nie tęsknią zresztą nazbyt za tym spotkaniem. Zawszeć bezpieczniej w sposobnej od bóstw pozostawać odległości. Od złych przede wszystkim, ma się rozumieć. Toteż w świąteczne dni nepalscy szamani nożami znaczą gardła niewinnych jagniąt, by ich krwią skutecznie odpędzać złe duchy, czyhające na spokój mieszkańców wsi, miasteczek, ba – stolicy nawet. Dzisiaj tych praktyk nie będzie. Są zbyteczne – dziś dzień błogosławieństwa. Kapłani orzekli to jednogłośnie. Z trudem przepycham się ku centrum. Co gorliwsi poddani Jego Wysokości i część stujęzycznej sfory dziennikarskiej jeszcze przed świtem uplasowała się w najdogodniejszych punktach szlaku, którym przejdzie królewski orszak. Ceremonia zaczęła się już dawno – w cieniu Hunumandhoka, pałacowo–świątynnego zespołu starego Katmandu toczy się hinduistyczny obrzęd. Natarty kolejno ziemią, miodem i krowim łajnem, spryskany wodą zaczerpniętą ze wszystkich oceanów świata oraz ze wszystkich jezior i rzek Nepalu, lada moment dziewiętnasty potomek dynastii założy koronę przodków. Modły kapłanów niosą się po świątynnych podwórcach, prześciga je dźwięk olbrzymich rytualnych bębnów. Bogowie patrzą z góry. Z lekko już w przedpołudniowym słońcu odsłaniających się himalajskich szczytów. I z roju rzeźb i ornamentyki zespołu świątynnego, który wyznacza czworobok Darbar Square. Bogowie groźni, szczerzący kły w słońcu; Budda lśniący powagą i pozłotą, z twarzą zwróconą w stronę niedalekiego rodzinnego miasta boga – Lumbini; kamienny Wisznu i zdrewniałe w erotycznej ekstazie polichromowane grupy rzeźb na ścianach świątyni Dżaganath, które zaświadczają, iż także poprzez rozkosz sięga się boskości. Trochę na uboczu, lecz jeszcze przecież w sakralnym kręgu cały w drewnianych koronkach pałac Kumari. Pewnie przez jedno z tych rżniętych w pawie ogony okienek mała dziewczynka stara się dojrzeć koronacyjne ablucje. Mała nie wie zapewne, że jej boskość wiedzie się z głębokiej tradycji, kędyś jeszcze od przedaryjskiego kultu bogini matki. Lecz że droga to daleka, zatem i przechodząc przez różne zakręty zmieniających się wiar, kult ów dotarł do Doliny Katmandu w szczególnej, niespotykanej postaci. Trzy–, czasem czteroletnią dziewczynkę, wybraną z szerokiego grona rówieśniczek na podstawie mistycznych znaków, biegli w ginekologii kapłani poddają dokładnym oględzinom. Tylko z natury idealnej dziewicy może przypaść w udziale niewesoły los Żywej Bogini. Skoro oględzin wynik jest pozytywny, na całą długą noc dziewczynkę zamyka się w świątyni Sziwy w jego najbardziej demonicznej postaci. Oczy ukrytych kapłanów pilnie śledzą zachowanie dziecka w ciemnym wnętrzu, pełnym straszliwych potworów i konwulsyjnie powykrzywianych masek. To już próba ostatnia. Bojaźń i płacz kompromituje małą – bogini wszak bogów się nie lęka. Jeżeli zasię pogodnie i mężnie dotrwa do brzasku, przestaje być dzieckiem – staje się Kumari, żywą Boginią Dziewicą. Odtąd król i naród otaczać ją będą czcią boską. Drogo jej za to wszakże przyjdzie płacić... Zamknięta w drewnianym pałacu raz w roku przyjmować będzie władcę, by na królewskim czole złożyć święty znak tuki. I znowu przez cały rok czekać jej przyjdzie na wielki dzień, kiedy to każdego 29 września, w święto Indra Dżatra ruszy w procesji na swym boskim wozie, pod którego koła rzucać się będą rozmodleni wyznawcy. Dawnymi czasy odwiedziny miewała o wiele częstsze; a było to wówczas, kiedy do Kumari udawali się władcy Nepalu, by kilkuletniej bogini radzić się w węzłowych sprawach królestwa. Dziś bogini wiele więcej nauk pobiera niż udziela – a edukacją jej zajmują się najprzedniejsi pedagodzy Katmandu. Choć po dawnemu zamkniętej, przecie pewnie weselej jej w gronie – mimo że zwykłych śmiertelniczek – zawszeć jednak dziewcząt w tym samym wieku, z którymi wolno bogini dzielić pałac. Toteż baraszkują pospołu wśród roju wymyślnych zabawek, całymi stertami znoszonych przez wiernych do świątyni Dziewicy. Czas boskości i niewoli ma wszakże swój kres. To chwila pierwszej menstruacji. Wraz z pierwszą krwią z Kumari odpływa boskość – bowiem „z bogów krew nie ciecze”... W dzisiejszej Europie, na miarę właściwego jej poziomu sublimacji i mistycznego pojmowania zjawisk, analogiczne koncepcje odnaleźć można już chyba tylko w drugorzędnej komedii bulwarowej. Tam jeszcze dziewictwo posiada wyższy od fizjologicznego sens, zgodnie z którym jasnowidzące i wróżki nieodwracalnie tracą swą nadprzyrodzoną moc z chwilą, w której zyskują doświadczenie bardzo już ludzkiego wymiaru. W trzecim akcie burleski dziewice budzą się kobietami, patrzą w oczy kochanków i nagle orientują się, że przestały być jasnowidzącymi. I nie wiedzą jeszcze, ile cierpień zostanie im dzięki temu zaoszczędzonych... Publiczność rechocze. Opuszcza teatr, idzie do kościoła. I dalej niczego nie rozumie. A z bocznej nawy spoglądają smutne, coraz smutniejsze oczy Dziewicy Marii. Jakże rozległe i jakże głębokie koneksje posiada kult jej panieństwa. Odmienne wzajem w realizacjach, często w zewnętrznej powłoce ledwie rozpoznawalne – ale wszak pokrewne, rozpięte w ramach repertuaru ludzkiej wyobraźni, która w odniesieniu do wszystkich Maryj i wszystkich Kumari świata ostatecznie zawsze jest redukowalna do fizjologicznego pojęcia dziewictwa. Zdetronizowana bogini powraca do rodzicielskiego domu. I na długo w nim, nieraz na zawsze pozostaje. Niełatwo znaleźć dla byłej Kumari męża. Tradycja głosi bo wiem, że „kto byłą boginię posiądzie – wrychle umiera”. A tradycja to więcej niż mądrość. Wysoką cenę przychodzi płacić za boskość. I Jezus z Nazaretu mógłby coś o tym powiedzieć, choć krew ciekła z jego ran obficie. Japońska i amerykańska telewizja wykupiły prawo wyłączności do filmowania najsekretniejszej, religijnej części ceremonii koronacyjnych. Operatorzy z Tokio i Nowego Jorku znajdują się więc bliżej obrzędu niż mała bogini skryta za oknem rżniętym w pawie ogony. Może przyszła Kumari dokładniej obejrzy kiedyś koronację syna króla Birendry. Tymczasem ma on wszakże dopiero cztery latka, ona zaś w ogóle się jeszcze nie urodziła... Kto wie, może i przyszli, na kolejnej koronacji, reprezentanci Telewizji Polskiej wraz z Amerykanami i Japończykami bliżej niż my zostaną dopuszczeni do tronu. Tymczasem nie narzekamy. Ze Staszkiem i Jackiem wstępnym szturmem zajmujemy wcale niezgorsze pozycje strategiczne. Pośrodku centralnej New Road, u wylotu drogi ze świątynnego zespołu, skąd procesja będzie musiała ruszyć w stronę pałacu. Trochę tylko ciasnawo na cokole pomnika samozwańczo zamienionego na trybunę prasową. I ten szpiczasty but amerykańskiej fotoreporterki, który z tyłu nieznośnie wbija mi się między trzecie a czwarte żebro. Nic to. Czymś w końcu za coś płacić trzeba. A jest za co. Ruszyli. Królewska gwardia. Maszerują czwórkami. Dobrze, że mgły wreszcie rozeszły się kędyś daleko. W przedpołudniowym słońcu połyskują narzucone na ramiona gwardzistów lamparcie skóry. Słońce razi wprost w oczy, więc nie jestem pewien, czy rzeczywiście tylko chłopcy z pierwszego szeregu zarzucili skóry prawdziwe, a reszta kontentuje się imitacjami. Doprawdy nie jestem pewien. Przeszli już zresztą. Od świątyni słychać rosnącą owację tłumu. Jeden po drugim z bramy wyskakują czarne mercedesy. Przez New Road za szybami samochodów godnie suną cylindry, fraki, mundury generalskie. Wschodnie stroje paradnie kapią złotem, purpurą, brylantami. Lekko kołyszą się turbany i pęki pawich piór. Dziennikarze wrzeszczą, but fotoreporterki sięgnął już chyba wnętrza mojej klatki piersiowej. W trzaskających ze wszystkich stron aparatach fotograficznych na kodakowskich błonach zastygł oficjalny uśmiech Księcia Walii, właśnie minął nas następca tronu Japonii wraz z małżonką, książę Laosu, następca tronu Belgii, przedstawiciele ONZ. Suną flagowe wozy korpusu dyplomatycznego. Jakiś młody byczek zaplątał się w sznur mercedesów i z podniesionym ogonem przerażony pędzi środkiem New Road. Policjanci bez skutku usiłują go dopaść. Wozy z trudem wymijają skołowane zwierzę. A trzeba być ostrożnym. Niedawno na sąsiednich szpaltach stołecznego dziennika ukazały się relacje z dwóch procesów sądowych: pierwszy – o zamordowanie człowieka – ciągnął się przez pół roku i zakończył wyrokiem ośmiu lat więzienia, drugi był o zamordowanie krowy – po rocznym przewodzie zabójca poszedł do więzienia na lat dwanaście... Na dziennikarskiej „trybunie” wrzask wzmógł się w dwójnasób. To macha marynarkami i drze się trzech skromnych dotąd reprezentantów polskiej telewizji. Mercedes z biało–czerwoną flagą! Przejechał. Biało–czerwona na wozie polskiego ambasadora powiewa coraz dalej, niknie w głębi New Road. Prym w owacjach oddajemy z kolei kolegom z prasy francuskiej. Teraz wrzeszczą skośnookie dziennikarki w jakimś nieznanym języku. W końcu Nepal posiada stosunki dyplomatyczne z ponad trzydziestoma państwami świata... Trasa opustoszała. Korpus dyplomatyczny wrócił do hoteli na relaks po porannej uroczystości w świątyni, a przed czekającą nas dopiero oficjalną procesją królewską. Pomiędzy szczelnie wypełniającym chodniki tłumem tu i ówdzie śmigają tylko pojedyncze wozy i motory policyjne. Widocznie z okazji dzisiejszej uroczystości zwiększono limit benzyny, który na co dzień równa się dla każdego samochodu służbowego... pięciu litrom paliwa. Nic dziwnego, że w tej sytuacji cały Nepal zużywa rocznie tyle paliw, ile Japonia pochłania w ciągu... 28 minut! Coś mi się widzi, że w tegorocznym bilansie ta oszałamiająca liczba wzrośnie do minut dwudziestu dziewięciu, a kto wie, czy nawet nie całych trzydziestu. Czas zaczyna się dłużyć. Dyplomaci dawno już pewnie drzemią w hotelach, lecz – choć orszak nie ruszy wcześniej niż za dobrych parę godzin – trzeba by być dziennikarskim żółtodziobem, aby lekkomyślnie opuścić z trudem wywalczoną pozycję na pomnikowym cokole. O powrocie przez tłum i szwadrony policji nie byłoby co marzyć. Cóż tu kryć – od dawna wiele bym dał za choćby minutę w dyskretnym ustroniu, ale służba nie drużba. Słońce dobiegło do południa i ustawiło się tak złośliwie, że zupełnie zaklinowany w tłoku Jacek musi mu nadstawiać tylko jeden policzek. Pozostająca w cieniu połowa twarzy – biała, druga zaś, ta po słonecznej stronie – coraz bardziej czerwona. Jacek wygląda niczym żywy sztandar o barwach narodowych, co prawda – sztandar z dosyć kwaśną miną. Okazuje się, że nie tylko na planie filmowym głównym zajęciem jest czekanie. Czasem ledwie jakiś samochód przemknie od strony pałacu albo policyjny koń mocniej natrze na zsuwający się z krawężnika tłum. Ktoś tam zdążył już zemdleć w upale i niosą go właśnie do karetki, kogoś pomacano po krzyżu sierżancką bambusową pałą, dzieci drą się na wszelki wypadek. Ot, takie sobie koronacyjne kulisy, których nie dojrzeć z głównej pałacowej sceny. Po New Road pomiędzy końmi przez cały czas krąży chłopak ze szczotką i kubełkiem. Ma pełne ręce roboty – niebaczne na rangę chwili konie walą na jezdnię obfite brązowe buły. Ciekawe, co będzie, kiedy wreszcie od świątyni ruszy korowód słoni. Kubełek czyściciela nie jest w końcu bez dna... Od świątyni ryknęły trąby. Grupa kapłanów niesie rytualne potrawy w poświęconych miseczkach. Tłum ochrypł od wiwatów. Służba porządkowa wzdłuż trasy roznosi wodę. Kubki wędrują z rąk do rąk. Gdzież te czasy, kiedy to wiwatujący lud popijał pałacowe wina! ...Dawno to było i nie w Katmandu. Idą członkowie parlamentu. I znowu orkiestra, trąby, bębny, łomot. Szeregi nepalskich kobiet, czwórkami, w bordowych spódnicach i czarnych marynarkach. Jacyś gentlemeni w obcisłych białych spodniach dumnie potrząsają brzęczącymi przy piersi orderami. A wszystko to ledwie introdukcja. Poprzedzony przez kapłanów w rytualnych szatach, w bramie ukazuje się orszak na słoniach. Gdyby to nie zakrawało na dziennikarską emfazę, można by śmiało powiedzieć, że New Road zmienia się oto w coś na kształt kolorowej wschodniej baśni. Ze skórą wymalowaną w błękitne, żółte, czerwone desenie, potężne słonie wolno człapią środkiem ulicy. Lekko chyboczą się okryte purpurą siodła. Wysoko, ponad łbami słoni – maharadżowie, książęta Wschodu, diamenty, futra, złoto, klejnoty. Na grzbiecie właśnie nadchodzącego olbrzyma jakaś europejska dama i wysoki starszy pan w galowym mundurze. Tak, to przejeżdża dziekan korpusu dyplomatycznego w Katmandu – ambasador Związku Radzieckiego, na słoniu, w królewskim orszaku koronacyjnym... Moment ciszy. I zdwojony ryk tłumu. Z wysokości potężnego słonia król Birendra Bir Bikram Shah Dev wraz z małżonką pozdrawiają poddanych. Młody mężczyzna uśmiecha się pod strzyżonym wąsem. Stoi wyprostowany w siodle. Jedną ręką trzyma się od niechcenia otaczającej siodło balustradki, drugą rozdaje błogosławieństwa. Królewski słoń wolno kołysze się tuż przed grupą dziennikarzy. Staszek zaklął siarczyście. – Właśnie ciągnął zbliżenie króla, kiedy w kamerze akurat skończyła się taśma. Kilka soczystych nadwiślańskich zwrotów z powodzeniem głuszą owacje. I nagle jak gdyby film ruszył na przyśpieszonych obrotach. Ledwie w drodze do pałacu orszak zniknął za rogiem, w jednej chwili na New Road pryska gala. Tłum zalewa jezdnię, sfory wyrostków gonią we wszystkie strony – może się im jeszcze uda znaleźć nie zadeptaną dotąd na śmierć jakąś wstążkę czy kokardę. Handlarze wylegli z coca–colą, dziennikarze o podkrążonych oczach składają aparaty fotograficzne. Ludzie z wolna rozchodzą się w boczne uliczki. Koniec. Jeszcze tylko w pałacowych kuchniach, samolotem ściągnięci z Paryża, arcymistrzowie sztuk kulinarnych dwoją się pewnie i troją przed wieczornym przyjęciem. Uhca wcześniej powraca do proporcji codzienności. Tylko lampiony i iluminacje lśnią nadal. Służba porządkowa spycha w zaułki sterty kolorowego śmiecia. Wracam do hotelu. Odkręcam kurek... A więc naprawdę jesteśmy już po koronacji – z prysznica wali gorąca woda. Ustalając dni szczęśliwe kapłani mieli jednak rację – przed wyjazdem z Katmandu uda mi się jeszcze wziąć przyzwoitą gorącą kąpiel. Uwaga: Jeśli po złożeniu numeru będziecie musieli zrobić jakieś skróty, to tnijcie część historyczną. Honorarium za reportaż prześlijcie na adres mojej żony. V – I co ? – I gówno. Od tygodnia siedzimy w tym „lovely Srinagar”. Szlifujemy bruki miasteczka, dżonką dopływamy do naszego romantycznego hoteliku. Gdyby nie rosnąca wściekłość na przymusową bezczynność, trzeba by przyznać, że te drewniane stateczki zamienione w kołyszące się na wodzie hoteliki, to wymarzone gniazdka dla tłumnie tu sfruwających par. Kiedy pech chce, że my akurat nie wybraliśmy się na miodowy miesiąc. Kaszmir – ten prawdziwy, nie z turystycznych folderów, górski Kaszmir tuż–tuż... I co z tego, kiedy od tygodnia na okoliczne widoki zerkamy przez hotelowe firanki. Owszem – widoczki „jak z obrazka”. Tyle tylko, że obrazek zachmurza się z dnia na dzień. – I co? – I gówno. Niezmienny tok corannych czynności obserwacyjnych. Niezmienny tok tych samych pytań i tych samych lapidarnych odpowiedzi. Diabli nadali! Nad okolicznymi wzgórzami wisi kłębiasty wał. Pęcznieje niemal w oczach. Zima ni rusz nie chce opuścić górskich przyczółków. Podobno już parę kilometrów na północ od Srinagaru śnieg z deszczem wali jak szalony. – I co? – Staszek wysuwa się spod pledu. Musiał mieć optymistyczne sny. Nawet nie chce mi się odpowiadać, macham od okna ręką i wracam do łóżka. A tak się to klawo zapowiadało. Ostatni etap włóczęgi – zamknięcie podhimalajskiej drogi od Asamu, przez Nepal i Indie, na przychińskich przełęczach Kaszmiru i Himaczal Pradesz. Lot do Europy na przyszły miesiąc zabukowany, wóz wynajęty, szofer z wąsikiem, wesoły – Taraczantd– Księżyc i Gwiazdy – imię w sam raz dla kierowcy podróży wzwyż. Szybki skok przez Pendżab – ślizg właściwie obłymi pejzażami Pięciorzecza. Aż dziw, że te właśnie równiny zatrzymać zdołały Aleksandra Wielkiego w tryumfalnej ekspansji na Wschód. Taraczantd dusi gaz – zawczasu nadrabia przyszłe opóźnienie w górskich serpentynach. Czy nadrobimy? Czy w Kaszmirze lub wśród Himaczal Pradeszowych górskich plemion Kulu Manali zaciągniemy pętlą rozsypujące się dotąd paciorki podhimalajskiego świata? Wciąż brak mi klamry, jakiejś sfery ujednolicającej setki barwnych slajdów ludzi, kultów i kultur. Brak zaczepu, na którym bym oparł konstrukcję. Droga wali wiosennym Pendżabem, bezboleśnie tnie wskroś krainę rozoraną głębszymi szramami. Swiątynki jakieś przydrożne, niespodziewany minaret nad gruzami meczetu. Wóz lekko ślizga się między znakami nieokrzepłych jeszcze zapasów o Istotę Istoty. Niedaleko na zachodzie granica mahometańskiego Pakistanu, na wschodzie święta dolina hinduistów znad Gangesu. Pięciorzecze pośrodku – płaskie, w sam raz na śmiertelny bój bogów o pryncypia. W przydrożnej traktierni kierowcy wielkich tras popijają herbatę. Pot ciecze na czoła spod barwnych turbanów, wsiąka w przystrzyżone brody. Sikhowie. Późne wnuki uczniów guru Nanaka, piętnastowiecznego sekciarza, który pendżabski plac bojów o Istotę przemienić chciał w jej spokojną przystań. W monoteistycznej syntezie ulepił ją z bóstw wschodu i zachodu, z islamu i hinduizmu wyprażył obraz Wiecznego i Jedynego. Sikhowie dzisiaj głównie zajmują się transportem... I nic ponadto, ponad sensem podstawowym tej pracy nic z tego nie wynika. Stromo. Łuki serpentyn ostrzejsze, wreszcie wąskie gardło tunelu i – po przeciwległej stronie pejzaż nagle rozpływa się w dół – w kotlinę Kaszmiru. Zewsząd otulona górami wiosna. Po sprażonym, suchym jeszcze jak piach Pendżabie, aż banalna landszaftem barw. Jacek z zapałem strzela slajdy. Wykręca z aparatu kolejne taśmy – kwitnące jabłonie, strumienie szafirowe, kierdel owiec na zielonej łące i uśmiechnięta mahometanka, spadają do reporterskiej torby. Tak się to ładnie zapowiadało... – Gdzie Jacek? – Staszek znowu wysunął głowę spod pledu. – Wypłynął dżonką zrobić trochę zdjęć na rzece. – Bałwan! – Staszek wyskoczył z łóżka i z nagłą werwą drze się przez okno, że aż z łódek oglądają się przewoźnicy. – Jacek! Wracaj! Jacek! Ruszamy. Mimo wszystko ruszamy. To trwało tylko trzy doby. Dychawiczne góralskie szkapy ledwie się wygramoliły za Gulmarg. Mgła, rozkisły śnieg z deszczem, wściekłe nawoływania poganiaczy. Mżawka na policzkach, kopyta z chrzęstem zapadają się w spiekła przez wiosenne wiatry pokrywę. I gdzieś dalej, za mgłą, głuche pogłosy lawin. Ostra woń końskiego potu w nozdrzach i mglista biel przed oczami. I to już wszystko. Potem tylko odwrót do Srinagar, i dalej w dół, ku może łaskawszym górom Himaczal Pradesz. Wstydliwy odwrót wśród sadów kwitnących jabłoni, jeszcze jaskrawszych, jeszcze bardziej różowych na tle ośnieżonych przełęczy. Niedogonionych kaszmirskich przełęczy. Staszek i Jacek drzemią na tylnym siedzeniu. Noc. Wóz łagodnie bierze górskie zakręty. Przed północą powinniśmy wjechać w okręg Kulu Manali. Gwiazdy. Jakże Taraczantd zna się na gwiazdach i ich znakach tajemnych! Którąż to już noc przegadaliśmy w jego samochodzie? I jakżeby się nie miał na nich znać ktoś, komu na imię Księżyc i Gwiazdy... Którejś nocy w Uttar Pradesz przepowiedział mi syna. Może z grzeczności dla dziwacznych marzeń powszechnych w kraju przybysza; dziwacznych, bo wszak każdy hinduista marzy, by pierwsza w dom przyszła córka, dziewczynka – niczym bogini Lakszmi, z proroctwem szczęśliwego ogniska. Jacek coś gada przez sen. Znów zakręt. – Nie martw się, zdążysz. – Zredukował bieg i wóz lekko poszedł pod górę. – Za miesiąc będziesz w domu. Zdążysz. Reflektory liżą pobocze. Staszek chrapie. Za miesiąc... Tam... – Wiesz – głos Taraczantda przywołuje do miejsca i pory. – Wiesz, chyba się wtedy pomyliłem. – Milknie, jakby zażenowany. – Pomyliłem się, daleko jeszcze było do końca – Co mówisz? – Mówię ci, że to będzie córka. – Hm?... – Ja ci to mówię. A więc córka... Więc, mówisz, urodzi się córka. I wszystko zacznie od początku. Znowu nie mogę zasnąć. To ta cholerna huśtawka wysokości. Czas by się już raz było przyzwyczaić. Chłopaki leżą kamieniem. Ależ mieliśmy dzień! No, coś jakby się wreszcie zaczęło wypogadzać... Może jeszcze ten ostatni podhimalajski zaciąg nie skończy się fiaskiem. Na to wygląda. Kaszmir wprawdzie diabli wzięli, ale Manali... Nie ma co, zaczyna się nieźle. Nie wiedziałem, że i tutaj trafimy na obozy tybetańskich uchodźców. To jest coś – może tędy uda mi się połączyć wątek? Zobaczymy, jutro zobaczymy. Nie chciało mi się wierzyć, że się zgodzi. I co za przypadek, że akurat w tych dniach wybrał się na objazd siedzib tutejszych wyznawców. Wywiad z Dalaj Lamą! A jednak zgodził się. Wywiad z królem Tybetańczyków, wygnanym władcą tybetańskich buddystów. Co tam władcą – żywym bogiem, namacalnym wcieleniem Buddy. Zgodził się! Jutro o szóstej wieczór, zaraz po nabożeństwie. Boże, jak ten Staszek chrapie! Rano zdążymy nakręcić jeszcze trochę plenerów. Droga na przełęcz nie powinna zająć więcej niż cztery godziny, może pięć. Zdążymy. Przyda się. Osadzi jakoś w plenerze tę wczorajszą wioskę. Zabawna. Te domki Starego Manali przylepione do stoku, warstwami wzwyż... Ta baba z fajką w zębach i krowiny w kamiennych opłotkach. Te domki drewniane o fasadach i okiennicach rżniętych w koronkę. Jak z wycinanki. Z wycinanki dla dziecka. Dla dziecka... Jeszcze tylko ten poranny plener i bajka skończona, z głowy. Jak się do tego całego Dalaj Lamy zwracać? Będę mówić „sir”, i tyle. Nie mój on bóg w końcu. Jeszcze jeden... „Nad pustynią wiary wstaje słońce”... Słońce zawsze to samo. Ponad mają. Choć też niedotykalne. Słońce... Dla Inków podniosło się ze świętych wód jeziora Titicaca. Praży egipskie piaski. Udaru – mówili – udaru dostał faraon Amenhotep – wszystkie bogi odtrącił i Atonowi, tarczy słonecznej się pokłonił – w jej blasku dojrzał Jedynego. I oślepł. Nic, nic także nie zrozumieli z nauk mistrza, hinduiści nie zrozumieli i mahometanie, kiedy za łby się brali nad całunem, pod którym na ostatni obrządek czekało ciało Kabira. Od wsi do wsi latami głosił Jedynego, większego ponad religię, ponad swary o obrządki. Nic nie zrozumieli. Aż podnieśli całun – a pod całunem ciała nie było, jeno pęk kwiatów z jednej wychylających się gałęzi. Oberwali kwiaty i każdy swoje do swoich poniósł świątyń... Powiędły oberwane kwiaty. Skrzą się diamenty w diademach Przenajświętszych Panienek, błyskają z pierścienia błogosławiącego wiernych króla Nepalu, jarzą się z ołtarzy wszelkich wiar. Każdy diament ma tak wiele ścianek... Większych i mniejszych. Słońce przez nie przenika. I skrzy się diament. Nie ścianki jego małe i większe; On skrzy się – diament w słońcu. Świt. Chłopaki na dobre budzą się dopiero w samochodzie. – Mhm, zaraz – Jacek na oślep stara się zawiązać but. Szaro. Dopiero kiedy droga wygramolą się ponad pas lasów, nad drewnianymi koronkami góralskich domków Manali czerwienieje słońce. Jeszcze chwila i góry topnieją w biel. Taraczantd zatacza łuk i hamuje. – Koniec drogi. Ruszamy. Stok jest śliski, wiosenny wiatr z południa wylizał śnieżną pokrywę, nogi z trudem trafiają na wypukłości. Krok za krokiem gramolimy się wzwyż. Ku przełęczy. Na wschód – gdzie słońce. Tam, gdzie nie ma już dróg. Ależ wiatr! Zaciągam kaptur. Gogle mocno przywierają do twarzy. Gdzieś z bardzo daleka słyszę za sobą chrzęst zlodowaciałego śniegu. To Staszek. Jacek został parę metrów w tyle. Jeszcze tylko kilka metrów. Dobra, odsapniemy. Nie sądziłem, że tak to szybko nastąpi, że odbędzie się z takim pośpiechem. Jak piąty akt w źle skrojonej farsie. Jak tych kilkanaście sekund... Tak, dłużej to nie trwało. Jak to się stało właściwie? Nie wiem. Wiem, że mnie boli. Nie, chyba nic groźnego, ale boli. Nawet nie bardzo potrafię sobie uświadomić gdzie, chyba wszędzie. Ból ciała – to jednak paskudniejsze od bólu świata. Bliższe. Boże, jak ten samochód trzęsie! – Błagam cię, Taraczantd, uważaj. Mocniej, Jacek, mocniej trzymaj ojcu nogę. – Jacek gapi się bezmyślnie. On też chyba nie wie, jak to się stało. Nagle, to pewne. Byliśmy przecież tuż, tuż pod przełęczą. Tak, chyba przystanęliśmy na chwilę. I wtedy, tak – wtedy, ten podmuch wiatru w plecy. Czyżby? Czy to mogło wystarczyć? – Coś gada... – Co mówisz? – Ojciec coś gada, chyba ma gorączkę. Cholerna tarka! Jeszcze z dwadzieścia mil tej górskiej drogi. Zęby w Manali nie było szpitala! Tak, do Kulu dwadzieścia mil. A jeśli i tam będzie tylko jakiś felczer? – Co on mówi? – Mówi: Delhi. Do Delhi kilkaset kilometrów przez pustynię. Nie ma mowy. Musi być przecież w Kulu jakiś szpital. Ależ tarka! Cała ta kaszmirska wyprawa od początku mozoliła się jak po grudzie. Właśnie tak. Wtedy nawet nie zdążyło zaboleć. Czy się bałem? Nie, chyba nie. To było tylko zdziwienie. Podmuch w plecy i zdziwienie, że nagle trzej, jeden po drugim zsuwamy się w dół. Szybciej, szybciej. I ten fartuch śniegu przed oczami. Ile to mogło być metrów? Tybetańczycy, którzy pomagali znosić Staszka, mówili, że pięćset. Pięćset metrów stoku, tak mówili. Nie wiem. Może i pięćset. W każdym razie to trwało długo. Cholernie długo. Skarpa i podskok, znów skarpa i w dół, śnieg w gogle, podskok. Co z tą Staszka nogą? Chyba i w piersiach coś, inaczej by tak nie charczał. Taraczantd, jedź wolniej. Ależ chmury. Coraz niżej. To nie chmury – to droga wyraźnie schodzi w dół. Gdzieś tam musi już być Manali. Musi! DA–DA–DA – góry powtarzają grzmot. Burza idzie. Wolniej, Taraczantd, wolniej. DA–DA–DA. Co za ulewa tam w dole! DAmjata, DAtta, DAjadhwam – góry niosą grzmot. Bogom, ludziom, demonom. DA–DA–DA idzie po górach potrójne przykazanie boga Pradżapati: Bądźcie opanowani, Dawajcie, Bądźcie miłosierni. Co mnie to wszystko obchodzi. Boli. Tyłek mnie boli. Nie sądziłem, że to wszystko poleci tak nagle. Dalaj Lama... Czort z nim. I tak nic z książki nie będzie. I tak by nie było. „Baśń o zdarzeniach prawdziwych”. Psia krew! A może o „zdarzeniach realnych, hipotetycznie dostępnych?...” Też się było nad czym zastanawiać! W połowie drogi było jasne, że nic z tego nie wyjdzie. Jakiś film, jakiś reportaż z jakiejś koronacji, trochę obrazków. Miała być weryfikacja. Jaka znowu weryfikacja! Którego się uczepić plota? I po co – żeby utłuc złudzenia? Po co kreacja, kiedy materiał sam już nią jest. Jaki znowu materiał? – kreacja sama w sobie znakomita. Już raz to brałem. Tak, to było pod piramidami. Jakiś tam spektakl „światła i dźwięku”. Kolorowe reflektory szminkowały sfinksa, z megafonów ktoś grzmiał legendami. Przycichł na chwilę, by ustąpić cykadom. I właśnie wtedy oddział bombowców rozciął nocne niebo ku Kairowi. Realność zagłuszyła iluzję. Kto to powiedział, że uczucia towarzyszące defekacji najbliższe są snom o potędze i mocy? Ktoś mądry. Że snom... Dosyć się nawłóczyłem po świecie, żeby raz w końcu przestać roić o ogarnięciu go. Jak się ta książka nazywała? Tak, Ośmset kilometrów w Afryce Środkowej, przez hrabiego Wodzickiego, wydano w Krakowie... Dawno. Chyba pierwsza książka podróżnicza, którą mi babka czytała. Opowieść z czasów, kiedy to podróż bywała jeszcze podróżą. Całe osiemset kilometrów... A potem dalej – w mroku i mgle. Może tylko przez mgłę i mrok – ku jasności. Gdybyż była. Jak to mówił Taraczantd – syn? córka? Tak, miałeś rację – zdążę. Teraz już na pewno zdążę. Samolot za tydzień. Wrócę. Wrócę? .– przecież ja się w ogóle nie ruszałem! Tak bywało zawsze. Jak gdyby czas miejsc opuszczonych zastygał, t miejsca nie dawał opuścić. Wracasz, a jakbyś nie wstawał z fotela. Jakbyś w ogóle nie ruszał się od nie opróżnionych popielniczek, uśmiechów i uścisków ani na chwilę nie rozluźnionych. Od nie dopitych kieliszków; od spraw, co się nie ruszyły spod powiek. Ktoś mówił – w podróży żyje się intensywniej. Może – pod warunkiem, że iluzja intensywniejsza jest od realności. Ale to warunek nieludzki. A może wszystko to było nie tak? Może cała ta wielość, rozmaitość, była złudzeniem tylko? Maja. Może nie ruszyłem się z fotela i tylko przymknąłem powieki? Maja. Może cała ta podróż w ogóle się nie odbyła, a jedyną realnością jest sam jej sens? Sam jej cel tylko? Maja, maja, maja. – Chodź! – Co się stało? – No chodź! – Taraczantd potrząsa mnie za ramię. – Zasnąłem? – Jesteśmy w Manali. Staszek w szpitalu. Już dostał morfinę. Nic mu nie będzie – trochę się połamał. Zamówiłem telefon, chodź – musisz się porozumieć z ambasadą. Powoli wracam do siebie. Deszcz ustał po grzmotach ni echa. Tylko kości trochę jeszcze bolą. – Mam Delhi .– telefonistka wychyla się z pocztowego okienka. – Proszę pana, mam Delhi. – Halo. Pan konsul?... Tak, to ja. Słucham... Nie rozumiem... Niech pan słucha, mieliśmy wypadek... Co? Nie rozumiem. – Gdzie się pan podziewał? – głos konsula słyszę jakby z drugiej strony nocy. – Gratuluję. – Co? Nie rozumiem... – Gratuluję. Była do pana depesza. Ma pan córkę. Urodziła się... Córka... Już jest... I wszystko rozpocznie od początku. Andrzej ŻUROWSKI – literat, krytyk teatralny, eseisto, tytuł doktora teatrologii uzyskał za ksiqżkę Szekspiriady polskie. Dwukrotny laureat nagrody Polskiego Klubu Krytyki Teatralnej. Autor scenariuszy telewizyjnych, teatralnych i baletowych, zajmuje się także filmem fabularnym, a zwłaszcza dokumentalnym. Jako scenarzysta i realizator filmowy odbył szereg podróży do kilkudziesięciu krajów Europy, Azji, Afryki i Ameryki Południowej. W roku 1965 debiutował w prasie literackiej utworami poetyckimi i opowiadaniami. Ksiqźkowym debiutem beletrystycznym Żurowskiego było Spotkanie z mitem (1976 r.) – rzecz z pogranicza reportażu literackiego i eseju, osnuta na motywach latynoskich a skupiona na rozważaniach o kulturze w szerokim, antropologicznym tego słowa znaczeniu. Fatamorgana pod wieloma względami kontynuuje formę i krąg problemowy Spotkania z mitem. Tym razem linię fabularnq wytycza wędrówka bohatera przez Azję, poprzez jej kultury, mity, cywilizację. Z tej perspektywy – rozpiętej pomiędzy wielkimi centrami azjatyckiej sztuki i myśli a zaszytymi w dżunglach plemionami pierwotnymi – autor podejmuje próbę weryfikacji systemu europejskich stereotypów i wyobrażeń bohatera.