Żółkiewska Wanda - Śladami rysich pazurów
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Żółkiewska Wanda - Śladami rysich pazurów |
Rozszerzenie: |
Żółkiewska Wanda - Śladami rysich pazurów PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Żółkiewska Wanda - Śladami rysich pazurów pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Żółkiewska Wanda - Śladami rysich pazurów Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Żółkiewska Wanda - Śladami rysich pazurów Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Wanda Żółkiewska
Ślady rysich pazurów
Przyjaciołom bieszczadzkim w podzięce
Wiem, że nie lubicie wstępów. Ja ich też nie lubię. A więc tylko kilka słów
wyjaśnienia, że takiej książki jak ta nie można napisać samemu. Bo myśląc o niej
trzeba było przecież wędrować od miejsca do miejsca i spotykać różnych ludzi.
Ludzie ci znają historię Bieszczadów jak historię własnego życia: partyzanci lat
okupacji hitlerowskiej, żołnierze WP i ci, którzy tu sieją i zbierają, czasem
ziarno, a czasem piękne myśli i czyny. Wszyscy oni związani są z tą ziemią
więzami . krwi, którą tu przelali, lub więzami pracy, którą tu podjęli, l Oni
wszyscy lubią mówać o Bieszczadach. Muszą mówić o Bieszczadach. A pisarz musi
ich słuchać, bo warto. s Im poświęcając tę książkę, chcę gorąco prosić: nie
szukajcie wiernej kopii swoich miast i wsi! Nie szukajcie samych siebie! Bo
książka nie jest dokumentem i nie opisuje z wiernością, właściwą historykowi,
ani rzeczywistych punktów na mapie, ani rzeczywiście istniejących ludzi. Nie
starałam się o to. Nie chciałam tego. Pragnęłam natomiast tak przetworzyć
poznane fakty i wydarzenia, aby na przykład potyczka w górach czy bitwa w
Wołkowyi, przybierając nieco ogólniejszy charakter, oddawały różne obrazy wielu
walk bieszczadzkich. Pragnęłam także tak przetworzyć losy i charaktery
bohaterów, aby na przykład żołnierz Mamula czy oficer polityczny, kapitan
Milewski, stali się podobni wielu bieszczadzkim bojownikom. Pragnęłam, aby
wszystko to, trafiając celnie w atmosferę tamtych czasów, pozwoliło moim
czytelnikom pomyśleć po przeczytaniu książki: "Tak było w Bieszczadach roku.
Może w Baligrodzie? Może w Wołkowyi czy Terce? A może jeszcze gdzie indziej ?"
Rozdział I Było czerwcowe popołudnie. Niebo, pobladłe od bijącego w nie blasku,
jak spłowiała zasłona wzbijało się nad Warszawą. Nad Warszawą? Czy to była
Warszawa, te starte na miał resztki ulic i domów? Wały wysokich usypisk,
podobnych do popiołu, kryły w sobie wszystko, co zostało z tego miasta: żelazo,
cegłę, gruz, niedopałki sprzętów, a nawet kafle z pieców, wanny i zlewy, a nawet
kości ludzkie i zwierzęce.
- Gdy się stąpa po tych wałach
- powiedział kiedyś ojciec Tomka
- to tak, jakby się deptało Warszawę. I szybko zszedł na dno wąwozu, powstałego
z gruzu usypanego po obu stronach dawnej ulicy. Tomek zapamiętał te słowa i choć
ojca nie było, starał się nie "deptać" Warszawy. Ojciec! Gdyby on był z Tomkiem!
Jakże inne byłoby życie. Inna byłaby szkoła, inny dom. A tak... Przeskakiwał
góry gruzu, wymijał sterty żelastwa, potykał się na wybojach. Szedł czymś, co
kiedyś było główną ulicą Warszawy
- Marszałkowską, a teraz stało się jako tako uporządkowanym przez ludzi
rumowiskiem. W ulicę Piękną wjechał jak na wrotkach, bo noga ugrzęzła mu w
zardzewiałej puszce po konserwach. Potrącił przy tym jakąś dziewczynkę,
- Uważaj
- powiedziała surowo. Spojrzał na nią. Miała czerwoną spódniczkę i blond
warkocz, mocno spleciony. Kiedy szła po nierównościach, obijał się o szczupłe
łopatki. Dziewczynka mogła mieć dziesięć-
-jedenaście lat, a kubeł, który dźwigała, ciążył jej niemal do ziemi. W kuble
bulgotała rudawa woda.
- Daleko masz nieść?
- spytał Tomek,
- Tam. Chudą ręką wskazała miejsce, gdzie wśród ruin kamienicy wisiał kawałek
muru z oknem i' czerwonym kwiatkiem w tym oknie.
- Daj. Pomogę ci. Dziewczynka usunęła nieco rękę z pałąka, ale kubła nie
wypuściła. Kubeł przechylił się i nim Tomek zdołał przywrócić mu równowagę,
rąbek czerwonej spódniczki zachybotał ocierając się o powierzchnię wody.
Delikatna twarzyczka dziewczynki znów nabrała surowego wyrazu.;
- Uważaj! Krok za krokiem nieśli razem cenny kubełek.
- Często chodzisz po wodę?
- spytał Tomek.
- Jak kiedy. Zresztą nie tylko ja nosze. I mama, i ojciec też.
- I mama, i ojciec?
- No, pewno. Drobne nogi zręcznie przystosowywały się do kroków Tomka.
- Dawno wróciliście do Warszawy?
- Będzie rok,
- I od razu zamieszkaliście w tym wiszącym domu?
- Nie. Najpierw saperzy usuwali miny. Ja wiedziałam już, że tu zamieszkamy,
wciąż przychodziłam i patrzyłam, co się dzieje. Potem tatuś zrobił drabinę,
wstawił futryny...
- Drabinę?
- przerwał Tomek.
- Po Ci •>?
- Bo tylk .' początku są schody, a później już nie ma, więc my chodzimy po
drabinie.
- To jak wniesiemy kubeł? Po drabinie?
- Można i po drabinie. Ale mamy coś lepszego. Chcesz zobaczyć? Uśmiechnęła się
zerkając ukradkiem na Tomka,
- Jeśli to coś ciekawego.;.:
- Nie wiem. Może.
- Słuchaj no
- ostrzegł Tomek.
- A nie bujasz? Wzruszyła ramionami.
- Po co bym miała bujać? Nawet cię nie znam.
- Nazywam się Tomek
- powiedział szybko.
- To-
-' mek Milewski. Mieszkam na Górnośląskiej. Mój tatuś jest kapitanem Wojska
Polskiego,;
- Tu, w Warszawie?
- Nie. Daleko.
- O! Mieszkasz z mamą?
- Nie mam mamy.
- O!
- powiedziała znów dziewczynka i zaraz umilkła. Minęła chwila, nim zaczęła
mówić:
- Tędy. Ostrożnie, bo tu jest taki wstrętny kamień.Zawsze pod nogę wlezie. A
teraz już sień. Schody ' drabina. Gruzy, usypane wysoko, doprowadzały do resztek
oficyny. Nie było ani bramy, ani sieni. Wszystko to wraz z kamienicą leżało w'
wielkiej stercie przylegającej do innych stert. Do mieszkania dziewczynki
prowadziły po prostu odsłonięte kondygnacje schodów. Były zresztą tylko dwie,
dalej zastępowała je konstrukcja drewniana, zaczepiona olbrzymimi hakami o
podest na pierwszym piętrze, który na szczęście ustrzegł się Hitlerowskiej
bomby.
- l to zrobił SWÓJ ojciec?
- zdumiał się lomek;
- Tak. Jest stolarzem.
- Wejdę na górę. Chcesz?
- Poczekaj. Postawili kubełek na ziemi; Dziewczynka podniosła głowę i zawołała:
- Mamo! Z lewej strony podestu otworzyły się sztukowane z różnych desek
- starych i nowych
- nie malowane drzwi, wysunęła się niewysoka, krępa postać kobiety opasana
szerokim fartuchem. Wyszła na podest, pochyliła się nad drewnianą konstrukcją.
- Uważaj, Teresko, spuszczam linę
- powiedziała kręcąc korbą przy czymś, co wyglądało jak blok na budowie.
- Dobra! Gruba metalowa lina, zakończona uchwytem w formie podkowy, zjechała w
dół;
- Zaczep pałąk w samym środku i odsuń się
- upominała matka.
- A ten chłopiec to twój kolega? Tereska zawahała się: i
- Kolega, mamusiu. Pomógł mi nieść wodę;
- To dobrze. Zaczepiłaś kubeł? Mogę ciągnąć? Kobieta kręciła korbą, kubeł z wodą
równiutko sunął w górę.
- Dlaczego podkowa?
- spytał Tomek?
- Bo to przynosi szczęście, nie wiesz? Kubeł stał już na podeście.
- Chodź, Teresko
- zawołała matka.
- Może zaprosisz do nas kolegę? Tomek zmieszał się.
- Po co? Jeszcze bym przeszkadzał.-
- Coś ty?!
- ofuknęła go dziewczynka.
- Komu » w czym mógłbyś przeszkadzać? Tatuś w pracy, mama na pewno gotuje obiad,
a ja... ja ci pokażę nasze wiszące mieszkanie. Chodź! Wyciągnęła rękę. Tomek
nawet nie wiedział, jak to się stało, że po chwili wspinał się za Tereska po
drabinie z szerokimi poprzeczkami. A kiedy stanął na podeście i spojrzał w dół,
zdawało mu się, że znalazł się na jakiejś dziwnej budowie. Tereska pchnęła
drzwi.
- To jest, mamo, Tomek Milewski. Jego tatuś jest kapitanem. Matka Tereski
wyglądała tak, jak wyglądają matki na obrazkach: była pulchna, miała pogodną
twarz i spracowane ręce. Tomek szurnął nogami, kobieta uśmiechnęła się kiwa' jąć
kilka razy głową.
- Widziałeś kiedy takie królestwo pod niebem? spytała.
- Wisimy jak jaskółki w gnieździe przylepionym do muru byle jak. Teraz to już
głupstwo, bo mąż tę ścianę zamurował, ale dawniej można było stąd skakać wprost
na ulicę.
- Przecież była zima?...
- zaczął Tomek.
- A była
- przytaknęła matka Tereski.
- Kładliśmy się wszyscy troje tu, za piecem, i okrywaliśmy się wszystkim, co
tylko było w domu. Spaliśmy w rękawiczkach i szalikach, a tatuś nawet w uszance
Od jednego sapera dostał
- opowiadała Tereska. Tomek rozejrzał się po izbie. Ściany były bez tynku,
zalepione papierami jak tapetą. Wyglądało to nawet ładnie i zabawnie, bo
wykorzystano nagłówki z gazet, wycinanki z kolorowych pism.
- A to co?
- spytał Tomek wskazując kąt w głębi izby.
- To królestwo Tereski.
- Och, wtedy byłam o rok młodsza, dlatego tatuś wyli brał na moją ścianę takie
d' /..' , . ':i, Pićaki, kolki. kurczaki i małe dzieci. Matka ujęła się pod
boki.
- Byłaś mała! A teraz toś już taka duża? Tereska stanęła obok matki, wspinając
się na palce.
- Jeszcze trochę, a będę taka jak ty. Sięgam ci do ramienia.
- Nic trudnego! Przecież ja jestem mata, a ty wdałaś się w dryblasa ojca.
- W dryblasa! Zaraz w dryblasa! Rozglądając się po izbie, Tomek pomyślał, że tu
jest ciepło i przyjemnie. Może dzięki pelargonii na oknie, może to sprawiał
kolorowy perkal zamiast firanki? Może pasiasty fartuch, a może śmiech matki i
córki, patrzących na siebie tak jakoś miło?
- Mamusiu!
- zawołała nagle Tereska.
- Ty nie przypominasz, a ja zapomniałam pokazać Tomkowi nasze zoo.
- Pokaż, pokaż, córeczko. Tereska kiwnęła na Tomka. Na palcach podeszła do okna.
- Cicho
- ostrzegła.
- Nie lubią hałasu. ;
- Kto? Uchyliła okno; Na parapecie z nie heblowanej deski staia skrzyneczka, a w
niej coś poruszało się z szelestem i pogruchiwało raz po raz.
-. Gołębica
- szepnęła Tereska.
- Ma małe; Wśród źdźbeł trawy i piórek ślepe jeszcze ptaszki wystawiały łebki.
- Bierzesz .je do ręki?
- spytał szeptem Tomek.
- Czasem. Jak gołębicy nie ma. Ona nie lubi rozstawać się z dziećmi. Matka
Tereski podeszła do okna..
- Sama do nas przyleciała i poty się awanturowała, póki nie dostała skrzyneczki.
- Co wtedy zrobiła?
- spytał Tomek.
- Weszła do środka, zniosła jajka, a potem siedziała cichutko jak zaklęta.
- A ojciec dzieci?
- Och, to skończony nicpoń! Nicpoń i utracjusz. Z początku zaglądał do
skrzyneczki, teraz nic, tylko lata i bije się z innymi gołębiami. Wraca
wyskubany jak gęś i zamiast pokornie siedzieć, stroi głupie miny i bębni dziobem
w okno.
- Mama tak mówi, ale naprawdę to przepada za tym gałganem. Niech tylko zapuka w
szybę, mama zaraz otwiera i daje mu smakołyki.
- Co też ty opowiadasz! Tereska objęła matkę wpół.
- Powiedzieć ci coś, mamusiu?
- Ciekawam co?
- Widziałam wczoraj tego utracjusza, jak siedział na twoim własnym ramieniu i
gruchał. A ty karmiłaś go grochem. Matka dała Teresce klapsa.
- Sowie oczko
- powiedziała.
- Sowie oczko. Zupełnie jak jej ojciec. Uważaj, Tomku!
- Będę uważał
- zapewnił Tomek gorliwie.
- I dziękuję pani.
- Za co?
- Za wszystko. Bo ja już będę musiał iść do domu.
- 'Zostań jeszcze trochę...
- zaczęła Tereska, lecz przerwał jej nagle ostry dźwięk trąbki, najpierw
pojedynczy, potem podwójny i potrójny, potem znów jeden długi-
-, nie kończący się.
- Kto to?
-krzyknęła Tereska biegnąc do drzwi, Tata!
- Ładna historia
- załamała ręce jej matka. Teraz już nie będzie ani chwili spokoju. I do tego
zupa niegotowa! Otworzyła drzwiczki kuchennego pieca, zaczęła rozdmuchiwać żar,
przesuwać garnki na płycie. Tymczasem do mieszkania wkroczył wysoki, szczupły
mężczyzna, z Tereską uwieszoną u ramienia. Dął co sił w miedzianą trąbkę.
- Czyś ty zwariował, człowieku?
- usiłowała go przekrzyczeć żona.
- Przestań, słyszysz? Przestań, mówię. Miejże wzgląd na tego chłopca. Ojciec
Tereski dopiero teraz spostrzegł Tomka. Wytrzeszczył oczy, nadął jeszcze mocniej
policzki, wydobył z trąbki jeszcze jeden przeraźliwy ton i urwał.
- Z fantazją zakończyłem koncert, prawda, Teresko? Masz utalentowanego ojca.
Witaj, kawalerze! Wyciągnął rękę do Tomka.
- Franciszek Stolarek jestem. A żeby nazwisko zgadzało się z zawodem, stolarz,
do usług. Kawaler się dziwi? Pewnie myślał, że ma przed sobą trębacza z
orkiestry straży pożarnej w Pomiechówku? Otóż nic podobnego, bo ja trąbię tylko
dla przyjemności i tylko po pracy.
- Uspokój się. Franek. Dziecko pomyśli Bóg wie co. Skądżeś wziął tę trąbkę?
Franciszek Stolarek spojrzał z lubością na miedziany przedmiot. Pogłaskał go,
jakby głaskał kota.
- Od mojego sapera. Wszystko, co dobre, od niego pochodzi. Trąbka też! Ale to
już koniec.
- Co się stało?
- przeraziła się .matka.
- Nie daj Boże coś z miną?..:
- Tatusiu!
- krzyknęła Tereską. Ojciec spojrzał zdumiony na matkę i na córkę.
- Co wy!...
- ofuknął.
- Gdyby Wani się coś stało, czyż ja bym sobie tak trąbił, jak gdyby nigdy nic?
- No, więc dlaczego mówisz o jakimś końcu? Tato, tak powiedziałeś!
- Powiedziałem. I wcale się nie wypieram. Po prostu Wania wraca do domu.
- Do domu? To dobrze. Urodził mu się przecież synek
- ucieszyła się Tereską.
- Dlaczegoś od razu tak nie mówił?
- napadła Stolarkowa męża.
- Narobiłyście obie z Tereską tyle wrzawy, że nawet nie było kiedy. Wąska
odjeżdża dziś wieczorem. Odprowadzimy go z orkiestrą. Matka Tereski pokiwała
głową;
- Rozumiem. Będziesz trąbił jak wariat;
- To się samo przez się rozumie
- przytaknął z całą powagą Franciszek Stolarek.
- Po to właśnie wziąłem trąbkę. Tereską może iść z patelnią, a ty, Stefciu,
jakbyś chciała uczcić odjazd przyjaciela, mogłabyś zabrać moździerz i tłuczek.
Tomek parsknął śmiechem. Stolarek przypomniał sobie o nim.
- Wytrzaśnij, chłopcze, coś dla siebie i chodź z nami
- zaproponował.
- Mógłbyś?
- spytała Tereską; Matka podrzuciła ramionami.
- Ten stary fijoł tylko czyha, żeby wciągnąć ludzi w swoje szaleństwa.
- Chodź z nami, Tomku, zobaczysz, będzie wesoło namawiała Tereską;
- Pójdę
- zapewnił Tomek.
- Już go mają!
- burknęła Stolarkowa takim tonem, jak ksiądz kończący modły nad nieboszczykiem.
Stolarek tymczasem najspokojniej polerował trąbkę rękawem granatowego
kombinezonu.
- Wiesz, chłopcze
- powiedział
- dlaczego ta ko. bieta tak się na nas źli? Bo ma nieczyste sumienie i chce od
siebie odwrócić uwagę.
- Ja? Nieczyste sumienie? A cóż ja takiego zrobiłam?
- matka Tereski skoczyła na środek izby.
- O to chodzi, że nic nie zrobiłaś. Nie ugotowałaś na czas zupy ani dla męża,
który wraca uznojony odgruzowywaniem Warszawy, ani dla jedynej córki, niby to
bardzo kochanej, ani dla gościa, który z głodu nie może dobyć głosu.
- A niechże cię!
- zawołała Stolarkowa;
- Rzeczywiście, Tomek może być głodny.
- Ależ nic podobnego, proszę pani. Ja muszę już iść. Na mnie ktoś czeka z
obiadem,
- Kto?
- spytała Tereska.
- Kobieta, u której mieszkam. Będzie niezadowolona, że się spóźniam.
- Kiedy tak, to idź
- rozstrzygnął sprawę Stolarek.
- A przyjdź o godzinie... O której, tatusiu? Stolarek przerwał czyszczenie
trąbki,:
- O siódmej. Punktualnie. Tomek skierował się do drzwi.
- Do widzenia
- powiedział od progu;
- Cześć!
- uśmiechnął się ojciec Tereski, a matka przyjaźnie machnęła łyżką. Tereska
wybiegła za Tomkiem na podest.;
- Fajny jest mój tatuś, nie?
- Fajny, Bardzo fajny
- przyznał Tomek.
- I mama też.
- Mama jest dobra, a tata fajny. On teraz odgruzowuje Warszawę, a potem ją
będzie budował. Uważaj na drabinę. Piętnaście szczebli. Liczysz? Ja zawsze
liczę. Wtedy się weselej schodzi. I nie można spaść. Biegnij do Alej
Ujazdowskich, Jak będziesz przy rogu, zawołaj na mnie, dobrze?
- Dobrze. Pobiegł oglądając się za siebie. Między szczeblami drabiny czerwieniła
się spódniczka. Gdy ją stracił z oczu, przystanął, zwinął dłoń i huknął:
- Tereska! Jakieś zbłąkane w gruzach echo odkrzyknęło: "Tereska... reska...
eska..." potem: "Tomek... omek... mek...", a nad tym wszystkim poniósł się głos
trąbki, śmieszny i wesołya
--
- gl»(I/.T Rozdział II Tomek miał niedaleko do domu, mimo to pędził co sił.
Wychodząc od Stolarków zauważył kątem oka, że minęła godzina druga, ale dopiero
teraz uświadomił sobie, co to znaczy: spóźni się na obiad. Żeby sobie dodać
otuchy, zagwizdał fałszywie, potem poprawił ton i "Wierzby płaczące" zrobiły się
trochę bardziej do siebie podobne. To go podniosło na duchu. Uśmiechnął się
nawet na widok "swojego domu". "Dom" ten położony był w pobliżu ulicy Wiejskiej
i składał się z sutereny o jednym jedynym oknie tuż nad chodnikiem. Wyglądało to
jak piwnica na wsi, która zamiast drzwi ma okno. Wejście do tego dziwnego domu
prowadziło od tyłu przez gruzy i rumowisko po schodkach w dół. W pobliżu nie
ocalała ani jedna kamienica. Nic więc dziwnego, że nieliczni przechodnie z
zazdrością spoglądali na ten szczątek, który ktoś zarzucił z wierzchu gruzem i
oszklił drobnymi kawałkami szkła. Wszystko to zrobił ojciec Tomka, kiedy w roku
wrócił z frontu.
- Tu zamieszkamy
- powiedział.
- Tymczasem; Potem będzie inaczej, zobaczysz! I rzeczywiście było inaczej. Bo
ojca odwołano z Warszawy, a ponieważ nie chciał Tomka zostawić samego, przyjął
"na mieszkanie" panią Katarzynę Kociołkową, dawną sąsiadkę z Pańskiej ulicy, pod
warunkiem, że zaopiekuje się Tomkiem. Zaopiekowała się chętnie. Była samotna, a
własny kąt w Warszawie to nie lada gratka.
- Byle chłopiec był posłuszny i karny
- powtarzała; Czy Tomek był posłuszny i karny? Trudno na to pytanie odpowiedzieć
ojcu, który nie widział swego syna dobrych kilka lat. Zostawił go z matką
jesienią roku. Po powrocie z trudem odnalazł sierotę u dalekich krewnych na wsi.
Matka Tomka leżała głęboko pod gruzami domu przy ulicy Pańskiej. Tomek właściwie
wychowywał się sam, kto wie, co z niego wyrosło? Z ciężkim sercem opuszczał
kapitan Milewski Warszawę. Zdążył zaledwie uścisnąć swego odzyskanego syna, ale
nie zdążył go poznać. Teraz pozostały jedynie listy. Tomek zbiegał po schodkach
do sutereny. Targnął połatanymi drzwiami. Coś zaszurało w głębi i cienki głos
zapytał:
- Kto tam?
- Ja...
- Jesteś nareszcie. Już myślałam, że wcale nie przyjdziesz. Szczęknęły zamki,
zgrzytnęła klamka.
- Zardzewiałe żelastwo jak wszystkie choroby i nieszczęścia razem złożone. Że
też człowiek na starość musi się tak męczyć!
- piszczał cieniutki głosik. Tomek znał te utyskiwania na pamięć, cierpliwie
czekał wsparty o framugę. Wreszcie drzwi puściły. Smuga światła dała o tym znać.
Maleńka, chuda postać w barchanowym kaftaniku cofnęła się do wnętrza mieszkania.
Nie było to właściwie mieszkanie, lecz jedna izba, wypełniona po brzegi. Czym?
Trudno na to odpowiedzieć. Na pewno nie było tu mebli, poza dwiema pryczami
zbitymi ze starych desek, kulawą umywalką i blatem stołu, ustawionym na cegłach.
Całą przestrzeń niedużego pomieszczenia zajmowały dziwne przedmioty, które
kiedyś stanowiły części składowe szaf, kredensów, półek i Bóg wie czego jeszcze.
Mała kobiecina w szarym kaftaniku przycupnęła tymczasem na pryczy. Małe oczka
pod siwymi brwiami zwróciła na Tomka.
- Gdzie byłeś tyle czasu? Zupa stoi na piecyku. Jeszcze ciepła. Krupnik!
Najzdrowszy posiłek i dla dzieci, i dla starych ludzi. Co to chciałam
powiedzieć? Zdaje się, że się spóźniłeś? Całe piętnaście minut. Tomek zajrzał do
garnka. Wodnista szara ciecz nie zachęcała do jedzenia. Zagłębił w niej łyżkę i
znieruchomiał.
- No i co tak medytujesz? Przez to zupa nie zamieni się w rosół z makaronem ani
w. rakową. Tomek rozejrzał się uważnie po stole.
- Proszę pani, czy nie było przypadkiem listu?
- Przypadkiem był. Tomkowi zaśmiały się. oczy.)
- Od mego siostrzeńca.
- Aaaa...
- Nie żadne "aaaa"! On chce przyjechać do Warszawy i zamieszkać z nami.
Zgodziłam się. Mężczyzna w domu w dzisiejszych czasach to nie byle co. A tak
nic, tylko pilnuj i pilnuj mieszkania, żeby się jaki łazęga nie wprowadził.
Tomek pomyślał, że to chyba rzeczywiście dobrze się składa, bo kiedy on idzie do
szkoły, a pani Katarzyna Kociołek odwiedza w tym czasie albo kościół Zbawiciela.
albo Św. Aleksandra, ktoś może się włamać do sutereny ' zająć ją. Krupnik nie
był nawet zły, ale upał odbierał Tomkowi apetyt. T brak listu od ojca. Tomek
wyławiał z talerza kartofle. Miały piwniczny zapach i smak. Zaczął liczyć
ziarnka kaszy w łyżce zupy. Naliczył ich dwanaście, potem piętnaście.
- Ten siostrzeniec zna się na handlu. Całą okupację handlował tytoniem. Tomek
myślał, że dałby dużo, aby usłyszeć głos ojca lub choćby przeczytać kilka zdań
jego listu, Szary kaftanik poruszył się na pryczy,
- Pisał także twój ojciec. Tomek rzucił łyżkę, aż krupnik rozprysnął się na
wszystkie strony.
- Gdzie list?
- krzyknął.
- W wazoniku. Że też nie zauważył od razu! Z wyszczerbionego kryształu koloru
farbki wydobył niebieską kopertę. Była otwarta. Tomek spojrzał na Kociołkową;
- W kopercie były dwa listy. Jeden do mnie, drugi do ciebie. Twoja kartka leży w
środku. No, co tak patrzysz? Bierz, czytaj! Tomek chwilę obracał w ręku kopertę,
potem złożoną we czworo kartkę papieru, Wreszcie ją rozłożył, Lesko czerwca roku
Kochany Synu! Bardzo mi Cię brak. Myślę o Tobie tyle, ile mam wolnego czasu. A
mam go niewiele, bo tu walki trwają. Teren ogromny i trudny do rozpoznawania
wroga. Lasy, góry, jary i wąwozy. Pięknie tu, Tomku. Przyroda bujna,
najbujniejsza chyba w całym naszym kraju. Gdyby już byt spokój, chętnie
spędziłbym tu z Tobą lato. Łowilibyśmy ryby, polowali na jelenie, kąpali się i
opowiadali wszystko o sobie, czego wzajemnie nie wiemy. Już wybrałem nawet
miejsce. W Wołkowyi, nad brzegiem rzeki Solinki, która kręci się i wije, jakby
nie miała nic innego do roboty. Tu postawimy namiot, tu będziemy słuchali, jak
śpiewają Z rana ptaki, i patrzyli, jak pstrągi wypływają na powierzchnię wody.
Ale na to trzeba jeszcze poczekać, Tomku. Tymczasem ucz się dobrze, słuchaj pani
Kociołkowej i często pisz do swego Ojca
- To wszystko? Tylko tyle
- zdziwił się Tomek. Szkoda, że tak mało. A co tatuś pisał do pani? Kociołkowa
zawahała się, po czym ofuknęła:
- Co pisał? Widać miał interes, kiedy pisał. W tym wybuchu coś się Tomkowi nie
podobało. I dlaczego ojciec pisał specjalnie do Kociołkowej? Dlaczego ona swoją
kartkę wyjęła z koperty i schowała gdzieś czy wyrzuciła? Przezwyciężając niemiłe
uczucie, zdobył się na odwagę:
- Czy nie mogłaby mi pani powiedzieć, co pisał? Może coś o mnie?
- Ach nie! Nie naprzykrzaj się, lepiej popatrz, co dziś znalazłam. Podreptała w
kierunku stołu. Schyliła się, wyciągnęła coś.
- Noga!
- obwieściła triumfująco;
- Prawdziwa noga od stołu dębowego. Toczona przez dobrego majstra. Ozdobiona
rzeźbami. Widzisz, liście winogronowe! A tu jakie ciężkie grona! Politura
przysmażyła się trochę, ale to nic. Tomek w osłupieniu przyglądał się nowej
zdobyczy Katarzyny Kociołkowej.
- Na co to pani?
- Jak to, na co? Wszystko trzeba gromadzić teraz kiedy jesteśmy nędzarzami z
łaski Hitlera. Nigdy nie wiadomo, co i do czego może się przydać. Trzeba być
zapobiegliwym. Na wszelki wypadek. Zapamiętaj to sobie, chłopcze. Tomka ogarnęło
jakieś dziwne znużenie. Coraz częściej mu się to zdarzało w towarzystwie pani
Kociołkowej. Chętnie wymknąłby się na ulicę.
- Lekcje odrobiłeś?
- Nie.
- To siadaj i odrabiaj. A ja przejdę się na plac Trzech Krzyży. Mają ekshumować
powstańców koło Instytutu Głuchoniemych. Tomek westchnął. Czuł się samotny w
suterenie, wśród dziwnych przedmiotów pani Kociołkowej. Wyjął z teczki książki i
zeszyty. Zajrzał do planu lekcji na następny dzień. Zaczął od matematyki, którą
najbardziej lubił. Kociołkowa tymczasem zbierała się do wyjścia. Zdjęła
kaftanik, włożyła wypłowiały prochowiec, na gtowę nasunęła czarny słomiany
kapelusz.
- Gdzie moja laska?
- spytała.'
- Zaraz poszukam. Tomek schylił się pod stół. Ale laska leżała sobie spokojnie
na pryczy, skryta w fałdce koca. Kiedy Tomek wyciągał ją stamtąd, coś
zaszeleściło: list od ojca do Kociołkowej! Tomek już, już miał podać go
Kociołkowej razem z laską, w ostatniej jednak chwili wsunął list do kieszeni.
- Proszę
- powiedział unikając wzroku Kociołkowej Wzięła laskę i postukując nią podeszła
do drzwi.
- Ja pani otworzę
- rzucił się gwałtownie Tomek,;
- Otwórz. Nie mam zdrowia do tych zamków.: Kilka zgrzytów, skrzyp i znów kilka
zgrzytów oznajmiły, że Kociołkowa wyszła i że drzwi zamknięte. Tomek stanął przy
oknie, zadarł głowę, uważnie śledził chodnik uliczny. Dwie chude nogi w czarnych
trzewikach i jedna laska minęty okno. Wtedy sięgnął do kieszeni, wyciągnął
zmięły nieco list. Pieczołowicie rozłożył go na stole, wyprostował; Szanowna
pani Katarzyno!
- pisał ojciec.
- Nie wiem doprawdy, od czego zacząć, i wobec tego napiszę po prostu, o co
chodzi. Tutaj jest ciężko. Chciałbym przeżyć, lecz może się zdarzyć inaczej, a
Tomek nie ma matki i wówczas zostanie sam. Dlatego właśnie piszę do Pani. Gdyby
się cos stało ze mnę, zgłosi się do Pani któryś z moich kolegów, zapewne kapitan
Kazimierz Swieźyński. Zabierze Tomka i chyba umieści go w Domu Dziecka. Proszę
nic Tomkowi nie mówić o moich kłopotach. Niech się uczy i żyje jak inne dzieci,
powoli zapominając o wojnie: Jestem Pani bardzo wdzięczny za opiekę nad nim.
Pieniądze wysyłam jak zwykle. I jeszcze serdecznie Panią pozdrawiam. Dla Tomka w
tym liście specjalna kartka. Oddany Ludwik Milewski Ach, więc to tak! Więc
ojciec tam zginie, a on, Tomek, pójdzie do Domu Dziecka! Kto tak postanowił? Kto
tak kazał? Dlaczego ojciec słucha tego kogoś, co go wysyła na śmierć? Czy mało
było śmierci mamy? Czy ma zostać zupełnie sam, bez nikogo bliskiego na świecie?
W sercu chłopca wrzało. Z oczu kapały łzy, rozmazując litery. Ojciec był z
Tomkiem krótko, króciusieńko, ale już od razu można było się przekonać, że to
ktoś najlepszy i najbliższy. Wtedy, kiedy opowiadał o wojnie, i wtedy, kiedy
razem z Tomkiem płakał po mamie; Nie wstydził się wcale i pozwolił wypłakać
się'Tomkowi. Potem przycisnął go do siebie tak mocno, że guziki munduru boleśnie
odbiły się na policzku chłopca. Ale ten uścisk był dobry i ten ból był dobry, bo
pochodził od człowieka, który cierpiał razem z Tomkiem. A potem chodzili po
zbombardowanej i spalonej Warszawie, rozpoznawali miejsca, które kiedyś znali i
lubili. Szukali starych śladów życia. Wreszcie ojciec objął Tomka , wpół.
- Wiesz co, synu
- powiedział.
- Jeśli na tych gruzach odrodzi się kiedyś życie, to może będziemy szczęśliwi?
Mimo wszystko, mimo że teraz czujemy się nieszczęśliwi obaj. I ty, i ja.
Rozejrzał się dokoła;
- Ile tu trzeba będzie wysiłku! Ile pracy! Wieczorami, kiedy grywał na
akordeonie, śmiesznie przechylając głowę w bok, jakby nasłuchiwał, Tomek ni z
tego, ni z owego skakał mu na szyję, żeby go oderwać od wspomnień przypominając
o sobie. Ale w tym cudownym czasie, czasie Tomka i ojca, zdarzyła się jedna
okropna chwila: ojciec przyszedł z wiadomością o rozkazie dowództwa, Tomek
pamięta to jak dziś. Ojciec tylko pokazał się np. progu sutereny, a już wiadomo
było, że się coś stało.
- Tato!
- krzyknął chwytając ojca za ręce.
- Spokojnie, spokojnie
- powiedział ojciec z wysiłkiem.
- Jest tak, synu, że muszę iść,;
- Dokąd? Po co?
- Walczyć.
- Walczyć? Przecież wojna się skończyła.: Ojciec start pot z czoła.
- Tu... tak. Ale nie tam, dokąd jadę. Tam nie ma jeszcze spokoju,
- Dlaczego?
- Słyszałeś o bandach?
- No pewno. Kapitan Swieżyński opowiadał, że koło Lublina bił się z bandami.
Mówił też o bandzie Ognia spod Nowego Targu.
- Właśnie. Teraz też chodzi o bandy: One grasowały już w czasie okupacji na
tamtych ziemiach. W Tomku wzięła górę ciekawość.
- Gdzie?
- spytał z zainteresowaniem. Ojciec wyjął z mapnika niewielką mapkę. Rozłożył ją
na stole.
- Widzisz? O, tu: Sanok, Zagórz, Lesko. I cała ta duża połać na południowy
wschód. Bandom łatwo się tam kryć. Chroni je każdy krzak, drzewo, każde urwisko
skalne.
- A te bandy skąd się tam wzięły?
- Zewsząd. W bandach znalazło się wszystko co najgorsze pozostało po wojnie:
nacjonaliści ukraińscy, którzy sieją nienawiść narodową, miejscowi ludzie,
którym rozbój i grabież weszły w krew, hitlerowcy i esesmani, którym niespieszne
pod sąd za wojenne zbrodnie, i dezerterzy różnych narodowości, i zwykli
awanturnicy..? Tomek niechętnym okiem patrzył na mapę.
- Co to za ziemia!
- wybrzydzał się.
- Same lasy i góry.
- Nie tylko. Są miasta, miasteczka i wsie. Wszędzie mieszkają ludzie i teraz ci
ludzie wzywają pomocy. Tomek spojrzał na ojca z rozpaczą.
- No dobrze, ale dlaczego ty właśnie, dlaczego to ty masz jechać ode mnie? Ja
nie chcę, nie chcę, nie chcę! Płakał. Płakał w głos, jak małe dziecko. Myślał,
że ojciec ulituje się nad nim, weźmie go na kolana, przytuli i wszystko znów
będzie dobrze. Ale ojciec nic takiego nie zrobił. Wstał natomiast z krzesła,
wolno przeszedł się wzdłuż izby. Odwrócony tyłem do Tomka, powiedział spokojnie:
- Nie krzycz. Nie płacz. Obu nam będzie jeszcze ciężej się rozstać, jeśli nie
przestaniesz. Czy mnie słuchasz?
- Słucham
- szepnął Tomek przez łzy.
- W życiu bywa różnie. Jest taki czas, że można myśleć o sobie, o swojej
rodzinie, o swoich przyjemnościach i chęciach. Ale bywa i taki czas, że wszystko
to trzeba porzucić. Trzeba podporządkować się rozkazowi.
- Ale dlaczego ty? Ty już walczyłeś. Są inni. Tacy, co nie walczyli.
- Właśnie dlatego, że walczyłem, jestem potrzebniejszy niż inni. Tam trzeba
doświadczonych żołnierzy, wypróbowanych. Zresztą ja, Tomku, coś zacząłem i nie
mogę rzucić w połowie.
- Coś ty zaczął? Czegoś nie skończył?
- Kiedy szedłem na wojnę przeciw Niemcom, powiedziałem sobie, że nie wrócę, póki
nie będę pewien, że ty będziesz mógł spokojnie rosnąć i uczyć się. Wracając do
domu myślałem, że tak właśnie już jest. Teraz wiem, że nie. Bo na ziemi
sanockiej nieszczęście może się zacząć od nowa. Tam nie ma spokoju. Tam co dzień
szaleją pożary i giną niewinni ludzie. A więc nic jeszcze nie skończyło się na
dobre. Tomek płakał cichutko. Wpierał pięści w oczy, ale nic nie pomagało
- łzy leciały i leciały.
- Czy mógłbyś, Tomku, pomóc mi spakować plecak?
- Już?
- spytał chłopiec i w tym "już" gasła wszelka nadzieja.
- Tak. Zaraz. W nocy odjeżdżamy. Tomek wstał. Nogi ciążyły mu po raz pierwszy w
życiu.
- Akordeon też?
- I akordeon.
- Weź go
- powiedział Tomek;
- Będzie ci weselej. Ile go kosztowało, żeby tak powiedzieć! Ojciec uśmiechnął
się.
- I kolegom będzie weselej.Wieczorem przyszła pani Katarzyna, wieczorem Tomek
odprowadził ojca na dworzec. Dworca nie było wcale, tylko tory kolejowe, na
które od czasu do czasu podstawiano pociągi. Pociąg ojca był długi i miał
powybijane szyby. Wagony towarowe z zasuwanymi drzwiami nosiły jeszcze ślady
pożarów i kuł. Tomkowi biło nieznośnie serce i dusiło go w gardle, ale kiedy
rzucił się do ojca, by go żegnać, nie płakał. Ojciec długo głaskał jego włosy i
policzki.
- A teraz idź już, synu
- powiedział. I Tomek poszedł. Byłby chyba znów płakał, gdyby nie ciepła dłoń
kolegi ojca, który go odprowadzał do domu. Na wspomnienie tych chwil Tomkowi
zrobiło się gorąco. Jeszcze raz odczytał list ojca do Kociołkowej. Usta mu
drgnęły, w głowie się zakręciło;.
- Co robić? Co robić? Może pójść poradzić się Stolarków? E, oni na oczy nie
widzieli ojca, a Tomka poznali zaledwie parę godzin temu... Żeby był w Warszawie
kolega ojca, ten wojskowy, który Tomka odprowadzał z dworca i grzał mu dłoń w
swo jej dłoni! Ale on już dawno wyjechał na Lubelszczyznę i też walczy z
bandami; Więc może Kociołkowa? Na samą myśl ogarnęło Tom ka zniechęcenie. Czegóż
się mógł spodziewać po pani Kociołkowej? Każe mu słuchać ojca, da pajdę chleba i
zapędzi spać. Nie, nie. Kociołkowa była ostatnią osobą, która by go mogta
zrozumieć. A skoro tak, skoro Tomek jest sam, musi sam o wszystkim decydować;
Ostatecznie nie jest mały, ma dwanaście lat. A tam ojciec... Trzeba go ratować!
Trzeba być razem z nim. Tomek spojrzał na budzik. Czwarta godzina. O której może
być jakiś pociąg? Ojciec
- pamiętał
- jechał na Kraków i Sanok Tylko że ojciec miał bilet.;? Podbiegł do skarbonki.
Pękata świnka podnosiła do góry ryj, śmiejąc się od ucha do ucha. Jednym
uderzeniem rozbił ją. Wyjął pieniądze, przeliczył. Nie było tego dużo. Schował
do kieszeni. Teraz plecak i trochę rzeczy, ulubiona książka... I trzeba jakoś
zawiadomić Kociołkową. I Stolarków chyba też. Tomek wyrwał z zeszytu kartkę,;
Szanowna Pani!
- napisał do Kociołkowej.
- Ja muszę koniecznie jechać do ojca. Dam sobie radę. Przepraszam tylko, że
przeczytałem list do Pani._ Niech się Pani nie gniewa. Dziękuję za wszystko..
Tomek Drugą połowę kartki zużył na list do Tereski. Kochami Teresko! Chciałem
iść z Wami na dworzec, tak jak się umówiliśmy, ale jadę do ojca. Mój tatuś może
Zginać tam, gdzie walczy, więc muszę go bronić. Do widzenia, Teresko! Napiszę do
Ciebie stamtąd. Pokłoń się ode mnie Rodzicom^ Tomek Milewski Przeczytał obie
kartki raz i drugi. Westchnął. Aż mu się dziwne wydawało, że wszystko tak gładko
idzie. Ale do tej pory nie było nic trudnego. Dopiero podróż będzie wymagała
wysiłku i sprytu. A może wcale nie będzie pociągu albo nie uda mu się dostać do
wagonu? Te sprawy zaprzątały mu teraz głowę, wywołując różne myśli. Może nie
jechać? Może tylko napisać do ojca długi list i wszystko, ale to wszystko mu
opowiedzieć? Że tęskni, że jest smutny, nikomu niepotrzebny... Czasem wydawało
mu się nawet, że przeszkadza Kociołkowej, bo bez niego wysiadywałaby do woli po
kościołach, gotowała sobie co dzień krupnik, którego Tomek tak strasznie nie
lubił i który tak mu się siarczyście znudził. Tomek zdecydował się. Kartkę do
Kociołkowej położył na środku stołu, przycisnął skorupą z rozbitej skarbonki.
Zarzucił plecak. Ostatnie spojrzenie chłopca padło na rzeźbioną nogę od stołu,
nowe trofeum Kociołkowej. Uśmiechnął się i z tym uśmiechem powolutku zamknął za
sobą drzwi. Klucz włożył do zagłębienia w rozwalonym murze i zasunął cegłą. Było
to umówione z Kociołkową miejsce na wypadek, gdyby któreś z nich musiało
niespodziewanie wyjść. A teraz właśnie tak się zdarzyło^ Rozdział III Przez
gruzy wydostał się na ulicę. Rozejrzał się, czy w pobliżu nie ma Kociołkowej.
Mogła się przecież z kimś zagadać na rogu Alej Ujazdowskich. Przepadała za długą
rozmową ze spotkanymi przypadkowo ludźmi. Wystarczyło, że ją ktoś zagadnął o
nazwę ulicy czy jakiś dom, którego nadaremnie szukał, by Kociołkowa nie
odstąpiła go poty, póki nie usłyszała, skąd przybywa, co się z nim działo w
czasie okupacji i jakie losy spotkały jego rodzinę. Dziś jednak Kociołkowa na
nikogo widocznie nie natrafiła, bo jak okiem sięgnąć, nigdzie jej nie było.
Wobec tego Tomek przyśpieszył kroku i przestrzeń do mieszkania Tereski przebył
prawie biegiem. Zatrzymał się pod drabiną. Wejść na górę? E, nie! Trzeba się
będzie gęsto tłumaczyć. Lepiej zostawić kartkę na widocznym miejscu. I tak
zrobił. Ostrym kawałkiem szkła jak szpilką przybił kartkę do drzewa. Idąc ulicą
obejrzał się na okno z pelargonią i skrzynką gołębicy. Coś leciutko,
niedostrzegalnie niemal ukłuło go w serce. Nie ma co ukrywać
- chętnie zobaczyłby jeszcze Tereskę, jej matkę i ojca.
- Jak wrócę stamtąd
- powiedział sobie. ' Grupy przechodniów snuły się po zawalonych gruzem ulicach,
Tomek nie lubił tego widoku, bo przechodnie ci najczęściej błąkali się po
miejscach, gdzie stały ich domy. Podnosili głowy do góry w poszukiwaniu piętra,
którego już nie było, balkonu, który zwisał uczepiony rozpaczliwie resztką
żelastwa. Inni rozkopywali gruzy, szukając rzeczy, które pozostawili. Jeszcze
inni opłakiwali umarłych, którzy właśnie tu zginęli. W Alejach Jerozolimskich
panował dziś niemal tłok; Ludzie z tobołami i ludzie bez tobołów przejeżdżali z
Pragi i na Pragę.
- Na Pragie, na Pragie! Przez Wisłę w tę i z powrotem uganiały się ciężarówki,
zwyczajne wozy zaprzężone w konie i małe nie znane dotąd wózki ręczne,
przywiezione przez ludzi z Niemiec.
- Na Pragie! Na Pragie!
- nawoływali kierowcy i woźnice. Tomek lubił ten gwar i ruch Jerozolimskich
Alej; Świadczył on, że życie z taką wściekłością niszczone przez Niemców, życie
starte na proch, życie wśród ruin i zgliszcz
- odradza się. Słońce zawisło już nad horyzontem. Ogromne, ogorzałe. Rumieniło
ruiny, że wyglądały, jakby się wciąż jeszcze paliły. "To dziwne
- myślał Tomek.
- Ciągle trzeba pa,miętać o tych strasznych rzeczach." Wzdrygnął się.
- Czy to prawda, kawalerze, że na Wiśle nie ma żadnego mostu?
- usłyszał nagle koło siebie głos. Stała przed nim kobieta z dwojgiem dzieci.
Jedno trzymała na rękach, drugie szło obok niej uczepione spódnicy; Kobieta była
młoda jeszcze, ale bardzo blada i bardzo chuda.
- Bo ja dopiero dziś spod belgijskiej granicy przyjechałam i nie wiem, gdzie się
obrócić.]
- Ma pani jakichś krewnych?
- spytał Tomek.
-Może gdzieś na wsi? Kobieta zdziwiła się wyraźnie:
- Na wsi? A po co na wsi, kiedy jest nasza Warszawa?
- Warszawy właściwie nie ma.;?
- zaczął Tomek;
- Może i nie ma. Ale będzie. Póki co, chcę się dostać na Targówek do jednej
znajomej, a tu mówią, że most całkiem zwalony do Wisły.
- Mostu tego dawnego, Poniatowskiego, nie ma, proszę pani, żołnierze zrobili
taki prowizoryczny na pontonach. Można przejść i przejechać. Ci, co wołają: "Na
Pragie, na Pragie", przewożą ludzi na drugą stronę rzeki. Okrągłe oczy kobiety
zrobiły się jeszcze okrąglejsze.
- To na czym ten most zrobiony, kawaler powiada?
- Na pontonach, proszę pani. To znaczy, na takich płaskich łodziach. Kobieta
spojrzała na Tomka z niedowierzaniem.
- Na łodziach? Coś takiego! Muszę się przekonać. A ty, kawalerze, dokąd?
- obrzuciła wzrokiem jego plecak.
- Ja do tatusia
- zmieszał się Tomek.
- Do tatusia? A, to idź, koniecznie. Nie będę cię zatrzymywała. Przytuliła
mniejsze dziecko, większe pociągnęła energicznie za sobą. Tomek widział ją
jeszcze, jak wdrapywała się do ciężarówki i jak wymachując ręką, odjeżdżała.
Tomek postanowił już teraz nigdzie nie przystawać, bo a nuż spóźni się na
pociąg? Na jaki, tego jeszcze nie wiedział, w każdym razie na jakiś; który
odejdzie w stronę Krakowa. Alejami Jerozolimskimi doszedł do dworca. Drewniany
barak rozsiadł się szeroko jak kwoka nad torami i gruzami, które zalegały
dokoła.;
- Siady... Tomek zwolnił kroku. Niepewnie skierował się do baraku. Pomedytował
chwilę, zanim wszedł do środka. Ludzi wewnątrz było dużo. Całe rodziny koczowały
przy tobołach, gęsto kręcili się żołnierze. Wśród nich kolejarze w granatowych
czapkach.
- Panie
- zwrócił się Tomek do takiego, który mu się wydał miły, bo miał duże, zabawnie
podkręcone wąsy i życzliwe oczy pod siwiejącymi brwiami, a do tego jeszcze w
ręku trzymał organki.
- Panie, czyby pan nie był tak dobry powiedzieć mi, kiedy odchodzi pociąg do
Krakowa, a właściwie nie do Krakowa tylko..; Kolejarz wolno i jakby z żalem
oderwał wzrok od organek;
- Brak jednego tonu
- powiedział smutno;
- Ktoś by mógł pomyśleć, że to głupstwo przy tylu nieszczęściach w tym mieście,
ale przecież takie organki mogłyby człowiekowi trochę życie umilić.
- Odjął od boku organek niklową płytkę.
- Widzisz, o tu brakuje tego tonu.
- Brakuje
- przytaknął Tomekj
- I jak tu grać?
- Nie da się. Trzeba kupić nowe;
- Ba! Ale gdzie teraz dostaniesz organki?
- Nie wiem.
- Otóż to. Ja też nie wiem. Posłuchaj tylko. Przyłożył organki do warg.
- "Wlazł kotek na płotek" jeszcze idzie, "i mruga" już się nie da. Co dopiero
gadać o "Wierzbach płaczących" albo "Sercu w plecaku"! Nędza, zupełna nędza! Nie
znasz jakiego chłopaka, który by sprzedał organki? A może ty?
- Nie, ja nie mam. Proszę pana, a jak z pociągiem do Krakowa?
- Więc chcesz jechać do Krakowa?
- Właściwie to chyba do Sanoka..-
- W takim razie musisz się zastanowić, czy do Krakowa, czy do Sanoka. I kolejarz
znów przyłożył do warg organki.
- Nędza, zupełna nędza!
- jęknął po chwili, Tomek niespokojnie przestępował z nogi na nogę;
- A czy można prosto do Sanoka?
- spytał wreszcie.
- Czasem można, a czasem nie
- powiedział kolejarz kątem ust,
- Aha
- bąknął Tomek, choć nic nie rozumiał. A kiedy można?
- Nie kiedy, tylko: komu.
- Aha
- znów powtórzył Tomek;
- A komu można?
- Wojsku. Wojsko jeździ czasem wprost do SanokaJ Ale wojsko to wojsko. Ach, więc
wojsko jeździ wprost do Sanoka! To była ważna wiadomość dla Tomka. Ukłonił się
kolejarzowi i niewiele myśląc podsunął się do grupy żołnierzy, przypalających
papierosy od jakiegoś cywila.
- Szukasz kogoś?
- spytał jeden z nich pochylając się do Tomka.
- Nie, nie!
- zaprzeczył chłopiec przerażony, że niepotrzebnie zwrócił na siebie uwagę.
Zerknął w bok udając, że zainteresowanie jego budzą plakaty rozwieszone na
ścianach baraku, pilnie jednak strzygł uszami w stronę wojskowych. Wkrótce
przyszło, niestety, rozczarowanie. Żołnierze jechali po prostu na urlop i
ogromnie się z tego cieszyli. Pogryzali bułki, ćmili papierosy i chichotali
zupełnie tak samo, jak uczniacy na wagarach. Poderwali się ochoczo, gdy na
pierwszy tor wjechał jakiś łatany pociąg. "Dokąd on jedzie?"
- zaniepokoił się Tomek; * Ale zaraz się opamiętał. "Co mnie to zresztą może
obchodzić? Przecież jedzie w odwrotnym niż Kraków kierunku. Nie nadaje się".
Znów podszedł do kolejarza z zepsutymi organkami. Ale ten, nasunąwszy czapkę na
oczy, spał głęboko wtulony w kącik u zbiegu ścian. Tomek zaczął się denerwować.
Odruchowo skierował się do kasy. Kasjer miał ziemistą cerę i był bez humoru.
Wyściubił z okienka długi nos.
- Dokąd?
- Do Krakowa.
- Jeden?
- Co? Ach, bilet! Jeden;
- Pieniądze? Tomek wysupłał wszystko z kieszeni. Kasjer przeliczył i z gorzką
miną odsunął niewielki stos monet.
- Za mało. Tomek spotniał.
- Brakuje?
- Brakuje. Chłopiec gorączkowo szperał po kieszeniach. Guzik, na pół stopiona
moneta, trybik od maszynki do mielenia mięsa... I nic więcej. Kasjer już dawno
odwrócił się od okienka i przekładał papiery na stole. Jego długi nos rzucał
złowieszczy cień.
- Panie kasjerze...
- zaczął Tomek.-
- Hm...
- mruknął kasjer niezachęcająco;
- To może ja bym pojechał trochę bliżej, a potem..:
- Na gapę, co?
- szyderczo podsunął długonosy.
- Pieszo
- tchnął Tomek cichutko.
- Jak sobie chcesz. Mogę dać bilet do Miechowa. Czterdzieści kilometrów przed
Krakowem wysiądziesz.
- Niech będzie, Szczelnie zamknął w dłoni drogocenny bilet i trochę drobniaków
reszty.
- A pociąg kiedy?
- spytał na odchodnym.
- Za trzydzieści minut, jeśli dobrze pójdzie. Co miało dobrze pójść
- o to już Tomek na wszelki wypadek nie pytał. Wyszedł przed barak i przyglądał
się, jak robotnicy kolejowi składali w misterne stosy drzewo na podkłady, a
potem jak znosili długie połyskliwe szyny. Rozebrani do pasa, brązowi od słońca,
śmiesznie wyglądali w chusteczkach od nosa z sterczącymi supłami na głowach. Od
czasu do czasu przysiadali w trawie obok torów, a wtedy z ust do ust krążył
wielki papieros skręcony w gazecie. Na peron tymczasem poczęli wysypywać się
podróżni. Jakieś baby z bańkami i tobołkami, jacyś mężczyźni w butach z
cholewami, mężczyźni z teczkami pod pachą. Ludzi wciąż przybywało, peron
zapełniał się. "Jakże my wszyscy wleziemy w jeden pociąg?
- myślał Tomek.
- Może będzie bardzo długi?"
- Na pewno się spóźni
- westchnęła gruba i opalona na kolor skórki chleba kobieta przykucając koło
swoich baniek.
- Albo w ogóle nie pójdzie
- czarno wróżyła druga.
- Dlaczego miałby nie pójść?
- wtrącił się Tomek^
- Co to kawaler niedzisiejszy?
- wzruszyła ramionami opalona.
- Nie wie, jak pociągi po wojnie chodzą? Tomek umilkł. Nie chcąc tracić nadziei,
wpatrywał się w dal, skąd jak przypuszczał, powinien nadejść pociąg. Zresztą
wszyscy inni też patrzyli w tym samym kierunku.
- O, o, dym! Ludzie rzucili się do walizek, węzełków; Ale to nie był dym, lecz
fałszywy alarm; Z wolna zapadał wieczór. Słońce ostatnimi języczkami lizało
warszawskie rumowiska. Od ziemi począł się unosić w górę chłodny powiew. Jak to
wiosną.:
- Brrr
- otrząsnął się ktoś z czekających na pociąg.
- Zdaje się, że wypadnie przenocować na tym peronieJ Rozmowy to nasilały się, to
wygasały. Tylko dwie kumoszki z bańkami po mleku nie mogły ustać.
- Miałam, wiesz pani
- mówiła jedna do drugiej taką jedną gospodę. Od przedwojny. Mleka kupowali trzy
albo i cztery litry. Widać duży dom. I służącą mieli. Starszą kobietę. Jak my
obie, nie przymierzając. Dobra kobieta była.
- Kto?
- Ano, ta służąca;
- I co z nią się stało? Bomba zabiła na pewno, co?
- liii... Nawet nie. Za mąż poszła,
- Za kogo?
- Za listonosza.
- Taka niemłoda? \
- On też niemłody.
- Ano, to się dobrali.;
- Jeszcze jak!
- Z panią to się przynajmniej czas nie dłuży. Zawsze ma pani co opowiadać, nie
tak, jak Sitecka,
- Ba! Albo śpi, albo milczy jak flądra^
- Dlaczego flądra?
- A bo to pani nie wiesz, że flądra to ryba, a ryby mowy nie mają?
- Ha. ha! Za to pani ma głowę, nie od kapelusza.
- Co człowiek wart bez głowy? Ale jak pani opowiem, com wczoraj widziała na
Grójeckiej, to pani taaakie oczy postawi!
- No, no! Mów panij Nagle w spokojną rozmowę kumoszek wpadł okrzyk:
- Jedzie! Rzeczywiście jechał pociąg. Sapiąc, chrypiąc, wlókł się ospale,
niedołężnie. Na peronie zaszumiało,-
- Antek, wal pierwszy i zajmuj miejsca; Trzy!
- Prosto w drzwi. Walizkę podam przez okno;
- Hooop! I do góry! Wszczął się rwetes, zamieszanie. Wagonów było dość dużo,
przeważnie pozamykane, z napisem: "zarezerwowane dla wojska"a
- Ładny kwiat!
- wrzeszczał jakiś pan ciągnąc na powrozie czarnego psa boksera.
- To ja nie pojadę? Muszę jechać. Sześć lat nie widziałem krewnych.
- Po cholerę wleczesz pan tego psa?
- odkrzykiwał jakiś facet, któremu już udało się wedrzeć do wagonu i zająć
miejsce przy oknie.
- Pies także ciekaw świata. Zresztą nigdzie nie jest napisane, że nie wolno
podróżować z psem
- sumitował się tamten, energicznie obciągając surdut przerobiony najwyraźniej z
wojskowego munduru.
- Dla ludzi mało miejsca, a temu się psa zachciewa odgryzł się facet w oknie, i
Tomek zupełnie stracił głowę. Stał i bezradnie śledził scenę między panem z psem
i facetem w oknie. Przy wszystkich drzwiach wagonów wisieli już ludzie. Tomek
pobiegł w przód pociągu, potem na koniec, Wszędzie to samo. Pan z psem uczepił
się jedną nogą stopnia, pies spokojnie siedział na peronie, nie troszcząc się,
co będzie dalej.
- Żebym skonał, pojadę z psem.'
- Guzik!
- śmiał się facet w oknie.-
- Panie!
- zawołał nagle Tomek, tknięty nową myślą.
- Ja muszę jechać do tatusia^ Niech
- mi pan pomoże! Facet przyjrzał się Tomkowi. Mrugnął okiem, cmoknął smakowicie.
- Dawaj plecak!
- krzyknął.
- I przez okno! Graba! Hoop! Dobra! Do takich, jak my, świat należy. W
okamgnieniu Tomek znalazł się wraz z plecakiem w przedziale.
- Coś pan, zwariował?
- złościła się baba z bańkami.
- Może jeszcze swego dziadka i babkę na kark nam wpakujesz? Oddychać nie ma czym
ani nóg gdzie postawić.
- Ale jakoś pani nie tylko stoisz, ale nawet siedzisz, o ile dobrze widzę
- odparował facet.
- A to dziecko jedzie do ojca.
- A niech sobie jedzie, gdzie chce, mnie nic do tego. I odwróciła się do
sąsiadki, podejmując jakieś długie opowiadanie. Tomek, wciśnięty między bańki
obydwóch handlarek, czuł się jak sardynka w pudełku, ale szczęśliwy i wyratowany
z kłopotu; z wdzięcznością spoglądał na swego wybawcę. Był to zupełnie jeszcze
młody człowiek, w ubranku lak wciętym, że zdawało się go w pasie przepiłowywać
na pół. Krótkie rękawy sięgały niewiele poza łokcie. Jak u