Živković Zoran - Okno
Szczegóły |
Tytuł |
Živković Zoran - Okno |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Živković Zoran - Okno PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Živković Zoran - Okno PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Živković Zoran - Okno - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ZORAN ŽIVKOVIĆ
okno
Umarłem we śnie.
Nie było w tym nic specjalnego. Sam ledwo zauważyłem ten fakt. Śniło mi się, że
idę długim korytarzem, a po prawej i po lewej stronie ciągną się szeregi drzwi.
Koniec korytarza był zbyt daleko, bym go mógł dojrzeć. Byłem sam. Obok każdej
pary drzwi na ścianie wisiał oprawiony w ramy portret, rozmiarów nieco większych
niż naturalne. Każdy był od góry oświetlony lampką.
Idąc korytarzem, przyglądałem się obrazom. Cóż innego miałem robić? Tylko te
malowidła zaburzały nieskończoną monotonię mej drogi. Wyglądało na to, że mniej
więcej tyle samo jest portretów kobiet, co obrazów przedstawiających mężczyzn;
nie zostały jednak ułożone według jakiegoś planu. Ludzie na obrazach byli
przeważnie w podeszłym wieku, niektórzy naprawdę bardzo starzy, ale to tu, to
tam pojawiała się młodsza twarz, czasem nawet twarz dziecka, choć te były raczej
rzadkie. Obrazy przedstawiały ich upozowanych, ubranych w eleganckie, nawet
uroczyste stroje. Najwyraźniej portretowani zdawali sobie sprawę ze znaczenia
swej osoby oraz z doniosłości chwili. Większość się uśmiechała, jednak niektóre
twarze po prostu nie były stworzone do uśmiechu. Malował się na nich wyraz
posępnej powagi.
Nie zdziwiłem się zbytnio, ujrzawszy mój własny portret obok jednych z drzwi.
Może nie oczekiwałem tego, ale zdawało mi się to oczywiste. W końcu, skoro tylu
innych miało tu swoje portrety, czemu nie ja? Gdzież indziej można mieć nadzieję
na uprzywilejowaną pozycję, jeśli nie we własnym śnie? Chwilowo niepokoiła mnie
tylko jedna rzecz: nie mogłem sobie przypomnieć, kiedy obraz został namalowany.
Musiałem zapewne pozować do niego, tak mi się wydawało. Ale może nie było to
konieczne. Trudno powiedzieć. Nie będę udawał, że znam się na malowaniu.
Portret podobał mi się, niezależnie od jego pochodzenia. Oddawał mi
sprawiedliwość - co więcej, przedstawiał mnie w wyjątkowej formie. Choć
widziałem siebie w obecnym wieku, malarz umiejętnie zatuszował niektóre z
nieprzyjemnych aspektów starzenia: lekko wygładził zmarszczki na czole i wokół
oczu, zmniejszył podwójny podbródek, zlikwidował żółtawy odcień skóry i plamy na
policzkach, przyczernił niektóre z siwych pasm we włosach. Nie uczynił tego z
intencją odmłodzenia mnie: wciąż wyglądałem na swoje lata, lecz na obrazie
dźwigałem je z większą klasą. A co najistotniejsze, nie było ani śladu tej
wyczerpującej choroby, która tak mocno odcisnęła swe piętno na mojej twarzy.
Żaden fotograf, choćby najzdolniejszy, choćby starał się jak najusilniej, nie
uzyskałby takiego efektu.
Długo stałem przed swą podobizną, wpatrując się w malowidło z dużym
zadowoleniem. Jednak wszystkie rzeczy mają swą miarę, nawet próżność. Nie mogłem
stać tam całą wieczność. Prędzej czy później ktoś mógłby nadejść korytarzem i
zastać mnie w tej niegodnej pozie; z pewnością wprawiłoby mnie to w
zakłopotanie. Lecz gdzie miałem pójść? Dalej, przed siebie korytarzem? Nie była
to obiecująca perspektywa: korytarz zdawał się ciągnąć w nieskończoność, bez
widocznego celu, do którego mógłbym zdążać.
Czy powinienem zawrócić? Ta możliwość nie przyszła mi wcześniej do głowy.
Odwróciłem się i natychmiast zrozumiałem, że nie mogę liczyć na powrót. Zaledwie
parę kroków za mną korytarz znikał, przechodząc w głęboką ciemność, jak gdyby
wszystkie lampki nad obrazami wyłączały się, kiedy już je minąłem. Być może
zapaliłyby się na nowo, gdybym ruszył w tym kierunku, ale nie miałem ochoty tego
sprawdzać.
Odwróciłem się więc ponownie w kierunku nieznanej mi części korytarza - także i
tu spotkała mnie przykra niespodzianka. To samo stało się z drogą przede mną:
korytarz zmienił się w ciemny tunel, którego początek wyznaczał skraj małego
stożka jasności padającego z lampki ponad moim portretem. To jedyne pozostałe
źródło światła obejmowało obraz, drzwi obok i moją postać przed nimi; było jak
maleńka wyspa istnienia otoczona zewsząd nieprzejrzystym, czarnym morzem
nicości.
Odebrano mi prawo wyboru; pozostała tylko jedna droga. W momencie gdy dotknąłem
klamki, owładnęło mną przeczucie, że zaraz wydarzy się coś ważnego, ale w tej
sekundzie nie miałem najmniejszego pojęcia, co to może być. Dopiero gdy
otworzyłem drzwi i wszedłem do pokoju, uświadomiłem sobie, że nie żyję. Dotarło
to do mnie w chwili, gdy unosiłem i opuszczałem stopę, by przekroczyć próg. Gdy
zacząłem stawiać ten krok, byłem jeszcze żywy, lecz już martwy, gdy kończyłem go
w środku. Prawie nie poczułem samej zmiany. Coś przepłynęło przez mnie, jakaś
fala, przypominająca lekkie drżenie czy chwilowy dreszcz. Uczucie to trwało
ułamek sekundy, po czym minęło, nie pozostawiając żadnych śladów, prócz pewności
śmierci.
Nie bałem się. Strach przed śmiercią ma sens, zanim się umrze, potem już nie.
Czułem się jedynie zdezorientowany. Oczywiście nie wiedziałem nic o swym obecnym
stanie. Skąd miałbym coś wiedzieć? Za życia nie próbowałem sobie tego nawet
wyobrazić. Zawsze uważałem to za bezcelowe, a w czasie gdy choroba zyskiwała
nade mną przewagę, myśli o śmierci zaczęły napełniać mnie odrazą i starałem się
ich w miarę możliwości unikać.
Przede wszystkim byłem ciekaw, czy wciąż jeszcze jestem pogrążony we śnie. Mówi
się, że zmarli spoczywają w pokoju na wieki, ale to chyba tylko metafora i nie
należy jej brać dosłownie. W każdym razie widok, który miałem przed oczami, w
najmniejszym stopniu nie przypominał żadnego z moich snów. Nie było w nim nic
dziwnego czy nierealnego. Wprost przeciwnie: pokój, w którym się znalazłem, był
pewnego rodzaju gabinetem, zdecydowanie bardzo elegancko umeblowanym, lecz poza
tym całkowicie zwyczajnym. Nikogo tu nie było. Czując się poniekąd niezręcznie,
zacząłem oglądać pomieszczenie, nie oddalając się wszelako od drzwi, które za
sobą zamknąłem.
Po prawej stało duże, czarne, drewniane biurko. Lampka na pięknie wygiętej
podstawie, z zielonym abażurem, oświetlała liczne przedmioty w starannym
porządku ułożone na blacie: szeroką, oprawną w skórę podkładkę do pisania,
ozdobny kałamarz z mosiądzu i ciężki bibularz z drzewa klonowego, sześcian z
drzewa różanego, w którym wydrążono dziurki na pióra i ołówki, płytki pojemnik
na kartki papieru, wykonany z laki, szkło powiększające w oprawie z kości
słoniowej, podwójny srebrny świecznik (bez świec), trzy identyczne pudełka
oklejone ciemnym aksamitem, których przeznaczenia nie mogłem odgadnąć, białą
doniczkę z rośliną o długich, cienkich liściach, lecz bez kwiatów, oraz
rzeźbiony stojak, w którym tkwiły trzy fajki różnych kształtów.
Naprzeciwko biurka, po lewej, stały dwa duże, brązowe, skórzane fotele, a między
nimi mały okrągły stolik; na stoliku znajdowała się lampka z żółtym abażurem z
frędzlami i owalna taca, a na niej z kolei zakorkowana karafka z wodą i dwie
szklanki stojące do góry dnem na okrągłych podkładkach. Za fotelami wznosiły się
pełne książek regały, które zajmowały całą ścianę. Wszystkie tomy były podobnej
grubości i wysokości, wszystkie oprawiono w ciemne kolory podobnych odcieni.
Obok regału ustawiono wysoką drabinę, której dolne i górne końce umocowano
bezpiecznie do szyn w podłodze i suficie.
Środek ściany naprzeciw wejścia zajmował olbrzymi obraz formatu portretowego, w
zwykłej, prostokątnej ramie, jasno oświetlony od dołu. Przedstawiał obszar
czystego, błękitnego nieba widziany przez podwójne okno. Głębia błękitu została
oddana tak przekonująco, że przez chwilę nawet wziąłem malowidło za prawdziwe
okno.
Okno było zamknięte, jednak w tej skądinąd przepojonej spokojem scenie czuło się
pewne napięcie, jakby w każdej chwili okno mogło zostać otwarte, podmuchem
wiatru być może, albo przez kogoś, kto zbliża się, by je otworzyć, kogoś wciąż
niewidocznego, kogo obecność sugerował jednak cień migoczący tuż nad framugą. Tę
harmonię prostych linii i jednolitych cieni zaburzał jedynie kształt kolorowego
motyla, który zmęczył się już próbami sforsowania okna i najwyraźniej nie
potrafił rozwikłać zagadki istnienia całkowicie niewidzialnej, a jednak
nieprzenikalnej bariery, jaką jest szkło.
Na prawo od malowidła, w półmroku, stał duży zegar w prostej, mahoniowej szafce.
Szklane drzwiczki pokrywały w rogach geometryczne wzory, a z dziurki do
nakręcania wystawał nieproporcjonalnie mały kluczyk. Z początku zdało mi się, że
dostrzegam tylko jedną wskazówkę ustawioną pionowo w górę, ale przyjrzawszy się
dokładniej, dojrzałem małą wskazówkę ukrytą pod dużą. Wpatrywałem się w nie
przez jakiś czas, ale ponieważ nie zmieniły położenia, podejrzliwie spuściłem
wzrok. Dopiero wtedy zauważyłem, że wahadło wisi prosto, nieruchome.
Na lewo od obrazu, tuż przy półkach z książkami, znajdowały się drugie drzwi.
Pomalowane na ten sam kolor, co ściany dookoła, dały się zauważyć jedynie dzięki
framudze, która zdawała się nieco ciemniejsza. Było w nich coś niezwykłego,
czego nie dostrzegłem na pierwszy rzut oka: choć miały zamek, nie miały klamki.
Jeżeli w ogóle można je było otworzyć, to tylko z drugiej strony.
I tak się stało, właśnie kiedy im się przyglądałem, otwarły się prawie
bezszelestnie. Po prostu część ściany jakby odchyliła się do przodu i w pustce,
która za nią powstała, pojawiła się postać. Wpatrywałem się w nią, nie
spuszczając jej z oczu. Jestem pewien, że gdybym nie był martwy, serce
podskoczyłoby mi do gardła, a po plecach przebiegłby dreszcz.
Mężczyzna, który stanął przede mną, sprawiał wrażenie skromnego, pokornego,
wyglądał prawie jak drobny urzędnik: w średnim wieku, może starszy, niezbyt
wysoki, łysiejący; jego gęsty, lecz niewielki wąsik był przystrzyżony tylko do
wąskiej linii pod nosem; mężczyzna nosił niewielkie, okrągłe szkła w drucianej
oprawie, ubrany zaś był w ciemny garnitur o klasycznym kroju, który nie mógł
jednak zatuszować dodatkowych kilogramów. Uśmiech, jaki pojawił się na jego
okrągłej, rumianej twarzy wydał mi się naturalny i szczery.
Mężczyzna radośnie pospieszył ku mnie z wyciągniętą dłonią. Nie miałem innego
wyjścia, jak tylko ją przyjąć.
- Witam! Witam serdecznie!
Nie wiedziałem, jak odpowiedzieć, odwzajemniłem więc tylko uśmiech, choć mój był
nieco wymuszony. Staliśmy tak przez dłuższą chwilę, ściskając sobie dłonie i
przyglądając się sobie nawzajem z ciekawością, jak przyjaciele, którzy spotkali
się ponownie po latach.
On pierwszy przerwał milczenie.
- Proszę, niechże się pan rozgości. - Wskazał jeden z foteli obok półek z
książkami, poczekał, aż usiądę, po czym sam zasiadł w drugim fotelu, podciągając
nieco nogawki spodni. Wciąż się uśmiechał.
- Oczekiwałem pana wcześniej. Zabawił pan nieco dłużej, niż planowano.
Zdawało mi się, że wyczuwam w jego głosie ślad nagany, ale równie dobrze mogłem
to sobie tylko wyobrazić. Przez parę chwil przyglądał mi się w ciszy, może
czekał, że coś powiem. Ponieważ milczałem, niedbale machnął ręką.
- A, zresztą wszystko jedno. Jedni przychodzą za późno, inni zbyt wcześnie.
Bardzo niewielu przybywa punktualnie. Jednakże, prędzej czy później, wszyscy tu
trafiają. Jak pan się czuje?
Odchrząknąłem, zanim niepewnie odparłem:
- Dobrze, wydaje mi się.
Z zadowoleniem skinął głową.
- Nic pana nie dręczy, nie niepokoi?
Odpowiedziałem po krótkiej chwili:
- Nie, wszystko w porządku.
Mężczyzna uśmiechnął się jeszcze szerzej.
- Miło mi to słyszeć. Jest pan jedynie trochę zdezorientowany, czy tak?
- Zgadza się - przyznałem po sekundzie wahania.- Odrobinę.
- Nie powinien pan mieć o to do siebie pretensji. W tym względzie nie jest pan
wyjątkiem. Wszyscy po przybyciu czują się zagubieni. To całkiem normalne. Może
szklankę wody? - Wskazał karafkę stojącą między nami na stoliku.
- Nie, dziękuję. - Miałem potworne wrażenie, że w gardle całkiem mi zaschło, ale
picie wody, w tym nowym stanie, w jakim się znalazłem, wydawało mi się...
niestosowne. Może za jakiś czas, kiedy już przywyknę, pomyślałem.
- Ludzie naprawdę mają masę pytań - ciągnął gospodarz. - Umierają z ciekawości.
Jestem pewien, że z panem jest tak samo.
Nie widziałem powodu, by udawać.
- Mam nadzieję, że to także normalne.
- Ależ, naturalnie. Z pewnością chciałby pan wiedzieć, gdzie się znajduje, co go
tu czeka, a także kim ja jestem.
- Oczywiście - zgodziłem się niepewnie.
- Wiąże się z tym pewna trudność. Ja, naturalnie, mogę odpowiedzieć na wszystkie
te pytania. I na wiele innych, które mógłby pan chcieć mi zadać. Ale jeżeli to
uczynię, pozbawię pana możliwości powrotu.
- Powrotu?
- Tak. Może pan wrócić. Do życia.
Utkwiłem wzrok w tym nieznajomym człowieku naprzeciw mnie. Odwzajemnił
spojrzenie, jego małe oczka zerkały dobrotliwie spoza okrągłych szkieł.
- Ale ja nie żyję - wydusiłem w końcu, na wpół pytającym głosem.
- Tak jest, to jasne. W przeciwnym razie nie byłoby tu pana.
- A więc, w jaki sposób...
- Nie mogę tego wyjaśnić, chyba że zdecyduje się pan zostać.
Teraz czułem już nie tylko suchość, ale i ucisk w gardle. Próbowałem
bezskutecznie przełknąć ślinę. Gdy nalewałem wodę do jednej ze szklanek, moja
ręka zadrżała lekko. Miałem nadzieję, że ta niezręczność nie rzuciła mu się w
oczy. Woda była zimna, ale miała odrobinę stęchły smak.
- Czy chce pan przez to powiedzieć, że to ja mam wybrać: czy chcę wrócić, czy
zostać tutaj?
- Naturalnie, że pan. Któż inny?
- Chodzi mi o to, czy to nie zależy od mojego postępowania w... poprzednim
życiu? Na przykład mógłbym być naprawdę bardzo złym człowiekiem.
Mężczyzna roześmiał się krótko.
- Tak, mogłoby się tak zdarzyć. Ale to nie sprawia żadnej różnicy. Tu nie ma
kary ani nagrody. To nie jest Sąd Ostateczny.
- A więc wystarczy, że podejmę decyzję o powrocie. Czy dobrze zrozumiałem?
- Zrozumiał pan dobrze. Może pan nawet wybrać kształt, w którym pan powróci.
Odstawiłem szklankę na podkładkę. Na srebrnej powierzchni tacy lśniło w żółtym
świetle kilka kropel, które uroniłem z karafki przy nalewaniu.
- Nie chcę zmieniać postaci. Przywykłem do tej, którą mam.
Uśmiech zniknął z ust mężczyzny.
- Obawiam się, że to jest właśnie jedyna rzecz niemożliwa do wykonania. Pańska
stara postać zużyła się, nie nadaje się do ponownego wykorzystania. Nie może pan
do niej wrócić. Poza tym nie byłoby to rozsądne. Choroba doszczętnie wyniszczyła
pana organizm, prawda? Ale może pan wybrać coś całkiem nowego. Wybór jest
praktycznie nieograniczony.
- Mam być kimś innym?
- Nie będzie pan kimś innym, ponieważ nie zachowa pan wspomnień z poprzedniego
życia. Wszystko zacznie się od nowa.
- Urodzę się na nowo?
- Z całą pewnością. Powróci pan do świata jako nowo narodzone dziecko, tak jak
należy. By przeżyć nowe życie. Z takimi cechami, jakich pan sobie zażyczy.
- To znaczy, mogę zdecydować, jak będę wyglądał, jakiego będę wzrostu?
- A nawet dużo więcej. Może pan zmienić kolor skóry, płeć...
- Płeć?
Wyraz zadziwienia, jaki malował się na mej twarzy, ponownie wywołał uśmiech na
twarzy nieznajomego.
- To jedna z najczęstszych zmian. I to w obie strony. Myślę, że nie tyle chodzi
tu o niezadowolenie z własnej, pierwotnej płci, ile o ciekawość, chęć
wypróbowania płci przeciwnej.
Potrząsnąłem głową.
- Cóż, ja nie jestem ciekaw.
- Rozumiem. Może chciałby pan powrócić w formie innej niż ludzkie ciało?
Istnieje również taka możliwość.
Z niedowierzaniem przymrużyłem oczy.
- Jak to?
- Są na ziemi, poza ludźmi, inne formy życia. Prawdę mówiąc, jest ich
niezliczona masa. Wszystkie są do pańskiej dyspozycji.
- Co, na przykład?
- Och, cokolwiek. Oczywiście, wybór zależy od skłonności osoby powracającej.
Ludzie zwykle wybierają zwierzęta.
Nim odpowiedziałem, zastanowiłem się chwilę.
- Dlaczego ktoś woli w nowym życiu być zwierzęciem, zamiast człowiekiem?
- Nie musi to być wcale takie złe, jak pan to sobie wyobraża. Życie rasowego
kota albo konia czystej krwi na przykład bywa znacznie wygodniejsze i bardziej
beztroskie niż życie wielu ludzi. A jeśli woli pan mocne przeżycia, niewiele
ludzkich doznań może się równać z tym, czego na co dzień doświadczają lew, orzeł
czy rekin.
Rozważyłem to wszystko pospiesznie.
- Nadal nie wydaje mi się, bym chciał zostać zwierzęciem.
- Jak pan sobie życzy. Istnieją inne opcje. Może pan zostać rośliną.
- Rośliną?
- Tak, wcale nierzadko ludzie wybierają rośliny.
- Ale one nie mają żadnej... świadomości?
- To prawda, ale ten minus kompensują inne zalety. Długie życie na przykład.
Niemal każdy gatunek drzewa żyje znacznie dłużej niż człowiek. W tym względzie
bardzo cenione są sekwoje. Na dodatek są chronione, co podnosi ich atrakcyjność.
Ale nawet nietrwałe kwiaty mają swych zwolenników. Ludzie czasem postanawiają
wrócić jako orchidea albo róża, nawet zdając sobie sprawę z tego, że przeżyją
jedno krótkie lato.
- Ależ to absurd. Dostać szansę drugiego życia i zmarnować je na jakiś
kwiatek...
- Ludzie nie patrzą na to w ten sposób. Piękno znaczy dla nich wszystko. Musimy
to zaakceptować. Ale są też takie decyzje, które trudno zrozumieć, nawet mnie.
Co by pan powiedział na drugie życie jako salamandra albo robak, jako ziele
szałwi, pokrzywa albo pająk?
- Pająk? - powtórzyłem. Skrzywiłem twarz w grymasie obrzydzenia.
- Tak, to dość nieprzyjemne, zgodzi się pan ze mną?
- Nie chciałbym w ogóle się zmieniać - pospieszyłem z zapewnieniem, kręcąc
głową. - Chciałbym pozostać jak najbardziej podobnym do siebie w poprzednim
życiu. O ile to możliwe.
- Oczywiście, że tak. Przeważająca większość dokonuje takiego właśnie wyboru.
Czy to oznacza, że postanowił pan wrócić?
Nie odpowiedziałem od razu. W mojej głowie kłębiło się mnóstwo pytań. W końcu
jedno przeważyło nad innymi.
- Jeżeli wrócę, przeżyję całe nowe życie, czy tak?
- Tak jest.
- A na końcu znowu umrę?
- Niestety, to nieuniknione.
- A potem... wrócę jeszcze raz tutaj?
- Nie, tutaj przychodzi się tylko raz. Po drugim życiu następuje tylko śmierć.
Nie ma możliwości ponownego wyboru.
Powiedział to spokojnym głosem, jakby to była drobnostka. Przez chwilę patrzyłem
na niego w milczeniu.
- Ale o co w ogóle chodzi w tym wybieraniu? Z jednej strony nowe życie. To
rozumiem. Ale z drugiej strony? Między czym mam wybierać?
Nieznajomy zdjął okulary, wyjął z wewnętrznej kieszeni olbrzymią białą chustkę i
zaczął je przecierać. Robił to cierpliwie i z ogromną starannością, a na końcu
uniósł szkła i spojrzał na nie pod światło padające z lampy. Bez okularów w jego
twarzy jakby czegoś brakowało. Powoli nałożył je z powrotem i mocno osadził na
garbku nosa.
- Rzadko ktoś dociera do tego pytania - odezwał się w końcu.- Prawie wszyscy
chwytają się natychmiast szansy powrotu. Nie interesuje ich nic innego.
- Co pan mówi innym?
- Nic konkretnego. Co najwyżej mogę im dać małą podpowiedź. Wyjawienie
jakichkolwiek szczegółów mogłoby zagrozić możliwości powrotu, gdyby jednak
postanowili wrócić.
- Podpowiedź?
- Tak. Proszę ze mną.
Wstał, poczekał, aż zrobię to samo, po czym ujął mnie serdecznie pod ramię i
poprowadził. Z początku myślałem, że kierujemy się do drzwi, przez które wszedł,
ale stanęliśmy przed olbrzymim malowidłem na środku ściany.
- Proszę uważnie patrzeć - głos mężczyzny opadł niemal do szeptu.
Całe moje pole widzenia wypełniało błękitne niebo za zamkniętym oknem. Chwile
mijały powoli jedna za drugą. Nic się nie działo. Kiedy w końcu nastąpiła
zmiana, dotyczyła przede wszystkim zmysłu słuchu, nie wzroku. Nagle zacząłem
słyszeć, jakby z dużej odległości, równe, rytmiczne dudnienie. Początkowo nie
rozpoznałem tego dźwięku. Dopiero, gdy zaczął rozbrzmiewać głośniej w
otaczającej mnie ciszy, zdałem sobie sprawę, że to stłumione tykanie zegara. Nie
musiałem odwracać oczu ku mahoniowej szafce w prawym rogu pokoju, by wiedzieć,
że wahadło nie zwisa już bezczynnie.
Jakby w odpowiedzi na ten pobudzający dźwięk obraz ożył. Motyl zatrzepotał
skrzydłami niemrawo, nie wierząc już, że wyrwie się na wolność, i osunął się
nieco niżej. Cień na framudze drgnął, ponieważ poruszyła się niewidoczna dłoń
poza ramą. Potem ręka pojawiła się na tle okna i sięgnęła ku jego środkowi.
Próbowała prześcignąć własny cień, ale ręka i cień dopadły klamki w tej samej
sekundzie i przekręciły ją.
W chwili gdy okno otwarło się, niemal powalił mnie nagły zawrót głowy. Z
wdzięcznością poczułem silny uchwyt mężczyzny na moim ramieniu; bez jego pomocy
straciłbym równowagę i upadł. Ale motylowi nie miał kto pomóc. Podmuch wiatru z
łatwością zmiótł go z gładkiej szklanej powierzchni i poniósł prosto w
nieskończoność błękitu.
W tej samej sekundzie wszystko zniknęło: rama obrazu, ściana, nieznajomy, cały
gabinet. Znalazłem się w pustce i zacząłem opadać. Wiedziałem, że muszę poruszyć
skrzydłami, że powinienem lecieć, a nie spadać na łeb, na szyję, ale nagle nie
pamiętałem, jak mam to robić. Minęło wiele mgnień wieczności wypełnionej
mrożącym krew w żyłach przerażeniem, zanim na nowo opanowałem tę prostą,
instynktowną umiejętność. Najpierw przestałem opadać tak szybko, potem
zatrzymałem się, a kiedy nareszcie wzniosłem się na wstępującym prądzie
powietrza, wcale już nie musiałem poruszać skrzydłami. Po prostu rozpostarłem je
szeroko jak dwa olbrzymie, kolorowe, bliźniacze żagle w otaczającym mnie
otwartym, niezmierzonym oceanie powietrza.
Strach ustąpił miejsca ekstazie, jaka zawsze towarzyszy lataniu. Mógłbym tam
zostać na zawsze, poddać się tej powodzi radości. Wtedy przed sobą, w
nieokreślonej odległości, uchwyciłem obraz czegoś, jakiejś zmarszczki na
jednolitej tkaninie błękitu. Coś rozrzedzało powietrze, rozpuszczało je, coś, co
zjawiło się przede mną gdzieś z dołu. To coś było jasnością, promieniało,
zapraszało. Energicznie zatrzepotałem skrzydłami, spróbowałem wyrwać się z prądu
powietrza, który mnie niósł. Nie mogłem się oprzeć temu wezwaniu, tej światłości
z drugiego końca firmamentu, przyciągała mnie tak, jak płomyk świecy ćmę krążącą
w ciemności.
Lecz nie pozwolono mi dosięgnąć światła. Prąd powietrza niespodziewanie zmienił
kierunek. Gorączkowo usiłowałem mu się przeciwstawić, gdyż zrozpaczony zdałem
sobie sprawę, że niesie mnie daleko od miejsca, do którego pragnąłem dotrzeć.
Jednak siła mych skrzydeł była niczym w porównaniu z potężnym ciągiem powietrza.
Pędziłem z powrotem, coraz prędzej i prędzej; przepełniało mnie dojmujące
uczucie bezsiły i porażki. Okno zatrzasnęło się za mną, gdy wleciałem do pokoju,
i w tej samej chwili pochłonęła mnie ciemność.
Nie była całkowitą pustką: wypełniało ją bicie gigantycznego serca. Był to
regularny, niezmienny dźwięk, lecz w jakiś sposób miałem pewność, że wkrótce
umilknie. Stało się to nagle, bez uprzedzenia, bez spowolnienia rytmu.
Osiągnąwszy najniższy punkt krzywej wahadło nie podjęło już dalszej podróży:
zatrzymało się, bowiem nie miało już czego odmierzać. W ciszy, która nastąpiła,
powoli odzyskiwałem wzrok.
Nadal stałem przed malowidłem i wpatrywałem się w nie, choć już nic się nie
poruszało. Motyl znów zwisł bezsilnie w jednym z rogów obrazu, zaś cień
cierpliwie czekał, aż poruszy się niewidoczna dłoń. Całkiem inna dłoń lekko
zwiększyła uścisk wokół mego ramienia.
- Tędy, proszę. Poczuje się pan lepiej, jeśli z powrotem pan usiądzie.
Chciałem mu powiedzieć, że ze mną wszystko w porządku, ale zatoczyłem się już po
pierwszym kroku i z wdzięcznością przyjąłem jego wsparcie. Kiedy usiedliśmy w
fotelach, nalał do mojej szklanki wody. Nie czułem pragnienia, jednak mimo to
pociągnąłem długi łyk.
Mężczyzna nie odezwał się od razu, jedynie obserwował mnie ze swym zwykłym
uśmiechem. Wyraźnie dawał mi czas na zebranie myśli. I za to też byłem mu
wdzięczny.
- Wyjątkowy obraz, zgodzi się pan ze mną? - przemówił w końcu.
- Tak - potwierdziłem po krótkim wahaniu, nieco chrapliwym głosem. - Wyjątkowy.
I znów zapadło milczenie. Wtedy przemknęła mi przez głowę pewna myśl, całkowicie
nieodpowiednia w chwili poprzedzającej tak ważną decyzję. Druga szklanka nadal
nieużywana stała do góry dnem na tacy. Zastanawiałem się, czy znalazła się tam
przypadkowo, dokładnie tak, jak wiele innych przedmiotów w tym pokoju, czy może
nieznajomy czasami też pił z niej wodę.
- A więc? Czy pan już wybrał?
W jego głosie nie było zniecierpliwienia i nie czułem żadnej presji. Tym samym
tonem mógłby mnie zapytać o jakąś drobnostkę.
- Motyl - odparłem miękko. - Chciałbym być motylem, oczywiście.
Przez parę chwil przyglądał mi się bez słów, po czym szybko skinął głową.
- Oczywiście. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej. Gestem wskazał drzwi. - Pan
przodem.
Wstałem nieco chwiejnie i ruszyłem w tym kierunku, lecz po paru krokach
zatrzymałem się zakłopotany. Drzwi nie miały przecież klamki po tej stronie. Jak
mam je otworzyć? Pomyślałem, że odwrócę się i zapytam o to nieznajomego. Jednak
w tym momencie uświadomiłem sobie, że nie ma takiej potrzeby, bowiem przede mną
nie było już żadnych drzwi.
Przełożyła Anna Ścibior-Gajewska