Zimniak Andrzej - Baśń o błędnych ognikach
Szczegóły |
Tytuł |
Zimniak Andrzej - Baśń o błędnych ognikach |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zimniak Andrzej - Baśń o błędnych ognikach PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zimniak Andrzej - Baśń o błędnych ognikach PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zimniak Andrzej - Baśń o błędnych ognikach - podejrzyj 20 pierwszych stron:
ANDRZEJ ZIMNIAK
BAŚŃ O BŁĘDNYCH OGNIKACH
Łomot spiralnych ogni, kłębiących się rozwichrzonymi splotami wokół wirującego
leja, sprawiał władcy Toh prawdziwą rozkosz. Zbliżała się pora przypływu i w
rozbudzonym kraterze narastał różowy pęcherz, prześwitujący od wewnątrz
migotliwą żółcienią ciężkich jak ołów płomieni; już wkrótce otoczą one umęczone
ciało króla kojącym bezmiarem; ukołyszą i nieważkie uniosą daleko w górę, aż do
samego Nwotemalf. A tam, pośród roztrzepanych karminew, wybiegnie na spotkanie
jego najukochańsza córa, księżniczka Taeh, i złoży mu na czole płomienny
pocałunek.
I już nic nie zakłócałoby błogostanu ognistego włodarza, niesionego przez
roziskrzony żywioł, którego ślepą potęgę umiał wykorzystać w sposób niemalże
doskonały, gdyby nie mała acz dokuczliwa myśl, krążąca zrazu daleko niby stado
nachalnych żółcierni, i osaczająca stopniowo umysł podobnie jak zgraja
napastliwych szarkai obiega pływaka piekielnego oceanu stopionego żelaza. Król z
łatwością odgonił żółciernie i przepędził obrzydliwe szarkaje, jednakże nie mógł
nijak poradzić sobie z upartą myślą, pastwiącą się nad jego umysłem jak
żarłupnie nad wystyglakiem.
Skutkiem tego dotarł do Nwotemalf w tak złym nastroju, iż nawet płomienne
powitanie przez najdroższą księżniczkę Taeh, najgorętsze z jego dzieci, nie
sprawiało mu takiej przyjemności, jaką sprawić powinno. Zrezygnował więc z
wypoczynku w cieple domowego ogniska i udał się wprost do pałacu Esuoherif, skąd
rządził swoim królestwem przeważnie mądrze i zwykle sprawiedliwie. Bezzwłocznie
zasiadł na purpurowym tronie i kazał sprowadzić mędrca. Ów przybył natychmiast i
widząc gniewnie zasępione oblicze monarchy począł w trwodze pełzać
wiernopoddańczym płomykiem tuż nad karminową posadzką, albowiem król Toh znany
był z bezwzględności, jak długa, szeroka i głęboka jest Kraina Ognia. Lecz
władca począł opowiadać, wpatrzony niewidzącym wzrokiem w rozpląsane ogliki,
figlujące wokół nich różem swoich gibkich języczków. Mówił o strasznej krainie
rozpościerającej się gdzieś hen w górze, w mrocznych i skutych wiecznym chłodem
ostępach, i o jej agresywnych, odpornych na trudy i niewygody mieszkańcach
łakomie spozierających na cieplejsze, niżej położone tereny. Mówił o okropnej
wojnie, która wydaje się zbliżać nieuchronnie, o miotaczach zimna niszczących
piękne, roziskrzone miasta i o ich gospodarzach, gasnących jeden po drugim w
zabójczym chłodzie.
Gdy skończył, obydwaj milczeli długo, a ciszę zakłócało jedynie jednostajne
buzowanie ozdobnych kolumn królewskiej komnaty.
Wreszcie przemówił mędrzec: wszak musiał to zrobić, chcąc wyjść z Esuoherif cały
i nie przygaszony. Ba, jeśli jego rada przypadłaby do gustu królowi, mógł
spodziewać się miechowania i, co za tym idzie, podniesienia temperatury własnej
przynajmniej o kilka stopni! To nie byle gratka. Opowiedział władcy, starając
się utrzymać mowę w tonie służalczym, skwierczącym i przygasającym, że zwaśnione
monarchie najłatwiej pogodzić przez skoligacenie panujących. Król Looc, rządzący
Krainą Chłodu, ma syna, królewicza imieniem Relooc, więc może by on i
księżniczka Taeh... Jednakże na taką radę władca Toh rozgniewał się wielce, aż
sypnął wokół iskrami i strzelił ogniem Świętego Wita. Przecież żeby małżeństwo
było ważne, musi się spełnić i wydąć potomstwo.
A jak ma się spełnić przy różnicy temperatur obu partnerów dochodzącej do
tysiąca stopni?! Brr, moja płomienna Taeh zgasłaby natychmiast, gdyby tylko
dotknął ją taki przeraźliwy sopel wystyglaka ! Jeśli wszystkie twoje rady,
mędrcze, są takie...
Lecz mędrzec śmiał przerwać królowi w tym momencie, bał się bowiem nawet
słuchania strasznych gróźb, jakimi ponad wszelką wątpliwość zacząłby ziać
włodarz Krainy Ognia. Przeto przerwał mu i zakrzyknął, iż zna on sposób, a
właściwie zna osobę, która ów sposób może przedstawić ze szczegółami ! Władca
uspokoił się nieco, tylko nosem wypłynął mu jeszcze niebieski gazowy płomień, i
zaczął słuchać słów mędrca, który opowiadał długo o Krainie Wiecznych Mrozów,
tajemniczej otchłani, poza którą jest już tylko pustka, leżącej gdzieś w
niezmierzonej dali, jeszcze ponad kresami Krainy Chłodu. Potem snuł opowieść o
mędrcu nad mędrcami imieniem Nezorf, wielkim uczonym i czarowniku, rezydującym w
tym dziwnym kraju właśnie. Nie zdarzyło się jeszcze, by ten wielki umysł i
geniusz pozostawił jakiś problem nie rozwiązany lub by odmówił komuś pomocy.
Może więc pchnąć płomsłańca i nie dać mu popalić, aż przyniesie recepturę na
spełnienie małżeńskie...
Na to władca złagodniał nieco, kazał mędrcowi zamilknąć i oświadczył, iż sam
wyruszy do uczonego Nezorf, albowiem musi upewnić się osobiście, że jego
płomiennej Taeh nie będzie zagrażał nawet cień chłodnego niebezpieczeństwa.
Po czym rzucił zawiedzionemu mędrcowi parę groszy i zaczął gotować się do drogi.
I nie minęły nawet dwa przypływy od tej rozmowy, gdy już gnał w górę swoim
ognistym rydwanem, buchając płomieniami i pozostawiając za sobą kurzawę drobnych
szkarłatnych języczków. Podwójnie izolowane ściany jego pojazdu napierały na
warstwy coraz chłodniejszej materii, aż. w końcu na oknach pojawił się drobny
szron tytanowy, a z dachu zwieszały się dziwaczne sople krystalicznego żelaza.
Lecz władca Toh pozostał nieustraszony również wobec tych nieznanych i
przerażających zjawisk, zwłaszcza że wnętrze rydwanu szczelnie wypełniało
kłębowisko przyjaźnie falującego ognia. I choć król nie bał się wcale, gdzieś na
dnie jego zapiekłej duszy tliło się pragnienie rychłego dotarcia do mędrca
Nezorf i marzenie o prędkim zakończeniu całej wyprawy. Rydwan pędził przez
puste, nie zamieszkane krainy purpurowych mórz toczących swoje leniwe,
przejmujące chłodem fale aż do zimnych brzegów, gdzie półpłynne skały budowały
już zręby pierwotnej struktury krystalicznej, i gnał dalej wskroś skutych
mroźnym gorsetem, lecz jeszcze miękkich granitów i bazaltów, roztapiając je
swoim potężnym tchnieniem i pozostawiając za sobą tunel rozhukanego ognia.
Często również przemykał przez tereny różnych dziwnych plemion i ludów, których
król Toh nie znał nawet ze słyszenia i których obawiał się, tak srogi i dziki
mieli wygląd, a ciała ich musiały być jeszcze zimniejsze od powłok wystyglaków.
Brr... z kimś takim ma współżyć jego ukochana Taeh, biedne dziecko racji stanu
złożone w ofierze! I zaciął się w sobie władca Toh, aż sypnął snopami iskier, i
pognał swój rydwan jeszcze szybciej przez skute śmiertelnym mrozem krainy,
których mieszkańcy ustępowali mu drogi, czy to z szacunku dla monarszego
majestatu, czy po prostu ze strachu przed pędzącą pożogą. Wreszcie temperatura
na zewnątrz osiągnęła tak niewyobrażalnie niskie wartości, że pojazd zaczął, o
zgrozo ! - stygnąć. Rydwan parł teraz przez skały zestalone w kruche struktury,
które jednakże były tak lekkie jak pajęczyna, choć tysiąckroć od niej
chłodniejsze.
I wreszcie, tak jak przepowiadał mędrzec, pojazd wypadł w nicość, w próżnię
niemal doskonałą. Trzymając się delikatnej, iluzorycznej powierzchni
pajęczynowych skał, poza którą rozciągała się już tylko niepojęta pustka, władca
Toh pełzł naprzód niby ognisty smok z czeluści piekielnych rodem, i wciąż
poszukiwał mistrza Nezorf. Kiedy już prawie stracił nadzieję, a jego płomień
czerwieniał z wolna i przygasał, i kiedy sposobił już swój rydwan do zjazdu w
dół, wtedy dopiero tuż nad nim, obok niego, w nim. - rozległ się Głos. Król
oniemiał, a Głos mówił, żeby zatrzymał się i nie ruszał nigdzie, bo jest już na
miejscu. I żeby pytał, a odpowiedź będzie mu udzielona.
Władca Krainy Ognia zająknął się, przygasł i nie zdołał wykrzesać z siebie
żadnej rozsądnej myśli; ba, zapomniał nawet, po co tu przybył. Dopiero gdy Głos
uspokoił go łagodnymi słowy, tak że mógł znów rozniecić pamięć i odczuć kojącą
siłę swoich ciężkich płomieni, począł mówić, a gdy upewnił się, że słuchano go z
uwagą, wyłożył cały swój problem jasno i dobitnie, bez upiększeń i zbędnych
opisów, tak jak zwykł zawsze to czynić. Po czym zamilkł i czekał, drżąc
niecierpliwie w swoim ognistym puklerzu, zawieszonym wśród pozornie martwych,
przeraźliwie zimnych i efemerycznie zwiewnych, a jednak myślących struktur.
Minęła długa chwila, dla porywczego władcy niemal granicząca z wiecznością,
zanim Głos odezwał się znowu, uspokajający, dobrotliwy, przyjazny Głos, który
trwał wokół niego jednostajnym monologiem, wyrażającym zastanowienie i chłodne
myśli. Królem Toh, oczekującym recepty na szczęście zawartej w kilku prostych
zdaniach, wstrząsnęły gniewne erupcje, lecz później wciągnął go ów traktat, bo
tak można by nazwać skierowaną do niego wypowiedź. Wciągnął go i przygasił
jednocześnie, wszystko bowiem komplikowało się i gmatwało jeszcze bardziej, tak
że po posępnym obliczu władcy zaczęły pełzać błędne ogniki zagubienia. Głos zaś
mówił, że rzeczywiście teoretycznie możliwe jest zbliżenie się obszarów dwóch
cywilizacji podążających w głąb stygnącej Ziemi w ślad za swoimi biostrefami
termicznymi, lecz jest to zdarzenie mało prawdopodobne. A to z tego względu, że
odstępy między nimi są zwykle zbyt wielkie, albowiem po wniknięciu jednego
gatunku uchodzącego przed wrogim mrozem kosmosu w głąb rodzinnego globu,
następny przystosowuje się i dojrzewa do takiego kroku przez wiele milionów lat.
Głos w końcu zaproponował królowi Toh, aby ten, jako władca absolutny swojej
Krainy Ognia, przyspieszył i tak nieprzerwanie trwający pochód jej mieszkańców w
dół, w cieplejsze regiony. Dzięki temu jego królestwo oddaliłoby się od
terytorium włodarza Looc i niebezpieczeństwo bezpośredniego konfliktu zostałoby
zażegnane.
Lecz ognisty monarcha, który w końcu niewiele z tej całej mowy rozumiał, a
słuchał tylko po to, aby dotrwać do końcowych praktycznych rad, strzelił
gniewnie jęzorami złych płomieni. Potężny fajerwerk, z pewnością dorównujący
mocą najstraszliwszym erupcjom wulkanicznym, musiał zrobić nie byle jakie
wrażenie na mędrcu Nezorf, Głos przystąpił bowiem niemal natychmiast do
wspomnianej uprzednio przez króla sprawy mariażu księżniczki Taeh i Księcia
Relooc, porzucając dotychczasowe jałowe wywody filozoficzne i nieprzydatne
rozważania ogólne.
Władca - pielgrzym znów zapłonął różową nadzieją.
A mędrzec mówił dalej, że kwestie formalne można zawsze wynegocjować przy
dobrych chęciach obu stron, mających wspólny interes, nawet jeśli te strony
reprezentowane są przez ogień i wodę; gorzej jest natomiast z czynnikami
fizycznymi, które nie dają się dostosować do wymogów chwili. Lecz na wszystko
znajdzie się rada: aby małżeństwo córki króla Toh i syna władcy Looc mogło się
spełnić, a może nawet wydać potomstwo, należy bezwzględnie zrównać temperatury
obojga partnerów, przynajmniej w punkcie zetknięcia i na czas obcowania. W
przypadku niezrealizowania tego warunku następstwa choćby tylko próby współżycia
mogą okazać się katastrofalne, przed czym lojalnie ostrzega on, mistrz Nezorf.
Ale, wracając do współżycia - istnieje wiele pomocnych w tym przypadku
instrumentów, jak wszelkiego rodzaju przedłużacze, reduktory gorąca itd., choć
powszechnie wiadomo, że środki mechaniczne są nieprzyjemne i niezdrowe. On,
mędrzec z Krainy Mrozu, radzi co innego: należy przez koncentrację
psychofizjologiczną, w wyniku odpowiednio długiej gry przygotowawczej, wytworzyć
u obu stron przeciwny gradient temperatury w taki sposób, aby w punkcie
zetknięcia ciepłota była jednakowa! Da się to osiągnąć po specjalnym treningu
obojga partnerów, który to trening on, mistrz Nezorf, gotów jest poprowadzić dla
młodej pary zamiast prezentu ślubnego. Muszą tylko uważać, aby nigdy nie weszli
w kontakt bezpośredni niczym innym, niż organami przeznaczonymi do
podtrzymywania gatunku.
W przeciwnym przypadku grozi katastrofa o nie dających się przewidzieć
następstwach.
Te rady król Toh zrozumiał w pełni i przedstawione sposoby zadowoliły go tak
dalece, że zagrzmiał potężnym słupem dziękczynno - radosnego ognia w czarną
otchłań nicości nad sobą, a potem poderwał swój rydwan i pognał w dół poprzez
kruche, pryskające nawet pod spojrzeniem siatki zmrożonych skał, przez różowe
bagna półpłynnych mas, wśród mórz gorejącej lawy, aż do Krainy Ognia, aby
zakomunikować córce, księżniczce Taeh, radosną nowinę. Pędził jak burza
tektoniczna, jak dzikie podziemne tąpnięcie, a ławice zdumionych szarkai kłębiły
się w rozhuśtanej pożodze znaczącej szlak rydwanu. Wreszcie dotarł szczęśliwie
do Nwotemalf i wziął swoją ognistą córę w ramiona, a ona posłuszna woli rodzica
zgodziła się na wszystko, co zaplanował. Wnet pchnięto płomsłańca do władcy
Krainy Chłodu, króla Looc, i nie minęły cztery przypływy ognistego morza, jak
młoda para kandydatów na mieszane ciepłozimne małżeństwo udała się na kurs
przygotowawczy do mistrza Nezorf. Wkrótce odbyło się huczne i ogniste weselisko,
a niedługo potem płomienna Taeh spłodziła dwoje czarujących dzieci, które mogły
wedle potrzeby z łatwością zmieniać ciepłotę ciała od temperatury matki do
temperatury ojca. I wszyscy byli szczęśliwi: król Toh, bo spokój panował na
górnych rubieżach, księżniczka Taeh, bo jej ojciec był zadowolony, dzieci - bo
mama uśmiechała się i opowiadała bajki o lodowych smokach ziejących śniegiem, no
i książę Relooc, który... właściwie nie był tak zupełnie szczęśliwy. Gdy
rozpoczynali grę miłosną; stał naprzeciwko swojej małżonki pełen rosnącego
napięcia, a ona jawiła się w bezpiecznej od niego odległości jako efemeryczna
postać owiana splątanymi smugami pełgających płomieni. Potem zbliżali się z
wolna do siebie i żar ognia kładł mu się na piersiach łaskotliwym ciężarem. W
drżącym uniesieniu miłosnym musiał być niezwykle precyzyjny. Już po wzlocie
namiętności, ogarniał tęsknym spojrzeniem wciąż pałającą ogniem figurę żony i
kochanki i marzył, aby dotknąć ją i pieścić, aby czuć ją całym ciałem, aby
wesprzeć się czołem o jej czoło i wiedzieć wszystko, co myśli... Marzenia
Relooca, odpychane zawsze piekącym tchnieniem żaru, powracały wciąż uparcie i
zmieniły się wkrótce w obsesję. Męczył się w czasie przypływu i odpływu, nawet
we śnie tulił płomienne ciało żony. Przenikał do jej myśli, czując parzący dotyk
jasnego czoła na swojej skroni, był nią, a ona nim, stanowili parę, lecz także
wspaniałą jedność.
Nazajutrz, po jednym z takich marzeń sennych, książę Relooc, jako że był młody i
porywczy, popełnił głupstwo na skalę iście kosmiczną, głupstwo, które było
jednakże nieubłaganą prawidłowością, albowiem jeśli nie on, to kto inny
popełniłby je niebawem. Bo po prostu nadszedł czas, czas odpowiedni i konieczny,
Ziemia minęła następny słup milowy.
Zaraz po zbliżeniu ze swoją płomienną małżonką, która rozpoczęła już, jak
zwykle, powolne wycofywanie się, książę Relooc, ogarnięty gwałtownym przypływem
uczucia miłości, ciekawości tudzież innymi pragnieniami wyższego rzędu
pulsującymi gwałtownie w jego piersi, schylił się niespodziewanie i,
pogwałciwszy wszystkie zakazy mistrza Nezorf, dotknął swoim chłodnym czołem
skroni księżniczki Taeh.
Nagle ujrzał wszystko. Cała jej dusza stała się przezroczysta, wyrosła przed nim
niby szklany posąg w obcej, trywialnej masce. Miał wrażenie, że dotarł do
przeraźliwie pustego końca tajemniczej drogi, którą dotychczas podążał. Chciał
cofnąć się, uciec, lecz było już za późno. Nastąpiła nieunikniona katastrofa - i
wszystko znikło w oślepiającym rozbłysku iluminacji.
Pod musującym jak czerwony szampan niebem, na pienistych, falujących zmiennym
rytmem ciężkiego oddechu bryłach tkwiących w zwalistych objęciach oceanu,
wylegiwały się w świetle gwiazd galaretowate, lepkie stwory. Wyglądałyby jak
szlam czy piana morska, gdyby nie delikatne rozbłyski międzytkankowe przenoszące
się bezgłośnymi impulsami rozmowy pomiędzy poszczególnymi osobnikami, rozlanymi
na żywych wyspach. Pośród amarantu niespokojnego nieba lśniła dostojnym blaskiem
supernowa.
- Co to? - spytała mała kupka galarety.
- Gwiazda olśnienia - odrzekła większa. - Mieszkańcy pewnej dalekiej planety
dokonali odkrycia.
- A u nas? Przecież ciągle...
- To musi być bardzo wielkie odkrycie. U nas było pięć takich wybuchów, dopiero
po ostatnim przybraliśmy obecną postać. Dawniej byliśmy naprawdę piękni !
Ostatnia eksplozja nastąpiła natychmiast po odkryciu, że najprzyjemniej jest
wylegiwać się w świetle gwiazd.
- A... oni ?
- Są w początkowym stadium rozwoju. Odkryli dopiero pierwszą swoją prawdę,
przypadkowo zresztą, tak jak i my niegdyś.
- Jaką prawdę?
- Ich prawdy są wyłącznie dla nich, mój mały. Sami je zdobywają i sami muszą się
z nimi uporać, nam nic do tego. Poza tym nie odczuwam nawet cienia
zainteresowania, naprawdę dosyć mam już kolejnych eksplozji olśnienia.
Pora na odpoczynek - czyż nie wspaniale jest dawać się pieścić delikatnym
promykom gwiazd?
Tymczasem wściekły impet wybuchu supernowej nieco zelżał, tak że błąkające się w
rozhukanym morzu ognia dusze mogły rozpocząć poszukiwania swoich nowych wcieleń.