Zieliński Jarosław - Oddział zwiadowczy
Szczegóły |
Tytuł |
Zieliński Jarosław - Oddział zwiadowczy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zieliński Jarosław - Oddział zwiadowczy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zieliński Jarosław - Oddział zwiadowczy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zieliński Jarosław - Oddział zwiadowczy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jarosław Zieliński
Oddział zwiadowczy
Redaktor naczelny jej wspaniałego pisma właśnie kończył rozmowę przez
komunikator. Zestaw komunikacyjny - ładną, stylową zabawkę o zaokrąglonych
kształtach - rozłożył po prawej stronie biurka. Obok zestawu leżało kilka
czystych arkuszy papieru, po drugiej stronie stała szklanka i pojemnik z
sokiem. Miał pod ręką jeden z arkuszy, dzięki rozmowie zapełniony do
połowy notatkami.
- Czy możesz mi podać jej adres? - spytała Aliss.
- Nie powinienem tego robić - odparł.
Naczelny wygrzebał z kieszeni pastylki. Połknął dwie z nich i popił
sokiem. Przewidująco nalał sobie jeszcze raz. Popatrzył na Aliss, mówiąc:
- I ty wiesz, dlaczego.
- Oczywiście. Ale wiem, że są możliwe wyjątki. W końcu jestem w klubie,
prawda? Jestem...
- Jesteś wspaniałą reporterką, Aliss - przyznał. - Nie ma miejsca na tej
planecie, do którego nie mogłabyś dotrzec. Nie ma człowieka, z którego nie
wycisnęłabyś ostatniej kropli informacji.
Aliss podczas tej przemowy zbliżyła się do biurka naczelnego.
Usiadła na skraju blatu.
- Dlaczego nie użyjesz do tego siebie? - zakończył naczelny, biorąc do
ręki szklankę soku.
Pochyliła się nad biurkiem i delikatnie wyjęła mu szklankę spomiędzy
palców. Wypiła łyk soku, powoli oblizała wargi i odpowiedziała, omal nie
muskając twarzy naczelnego:
- Masz na myśli moje ciało, kochanie? - wysunęła koniuszek języka i
dotknęła nim czubek jego nosa. - Czy intelekt?
- A jak... - lekko zadrżała mu ręka, gdy znów sięgnął po sok. - A jak
myślisz?
- Nieładnie. To nie jest odpowiedź.
- Zgoda, dam ci ten adres, gdy zabierzesz swój tyłek z mojego biurka,
zatwierdzisz układ graficzny swojego ostatniego kawałka - tu poczuł się
już pewniej, widocznie pastylki zaczęły działać - co powinnaś zrobić dwa
dni temu. I znajdziesz Darnicka.
- A to po co?
- Bo on cię szukał. Przy okazji powiesz mu, że jutro wozi drugi zespół.
- Cała masa tego. Może mam sobie zapisać?
- Użyj swego intelektu, Aliss!
Ruszyła do drzwi. Znalazła się już po ich drugiej stronie, gdy odwróciła
się do naczelnego.
- A adres? - spytała.
- A tekst?
Trzasnęła drzwiami.
W pół godziny później miała z głowy prace redakcyjne, Darnicka i parę
innych zwykłych spraw załatwianych przy okazji każdej wizyty w redakcji.
Co ważniejsze, miała też adres dziewczyny, która napisała o Ven Dorcie.
Ciekawe, kim ona może być, zastanawiała się Aliss, jadąc porterem przez
centrum miasta. Wydawała się znać dobrze Ven Dorta. I skąd to wszystko
dostała? Oczywiście nie można będzie o to tak po prostu zapytać; czy ona
sama odpowiedziałaby na takie pytanie?
Porter wskazał skręt. Podała mu ten adres, by nie bawić się cały czas w
rajdowego pilota. Teraz posłusznie kierowała się wyświetlanym tuż obok jej
prawej ręki planem.
Faktem jest, że zainteresował ją ten tekst, nadesłany prawie poufnie - do
wiadomości redakcji, co sprowadzalo się do utonięcia źródłowych informacji
w archiwum naczelnego - i pod przybranym nazwiskiem na zewnątrz. Aliss
przeczytała go jeszcze przed drukiem, bo oczywiście wydrukowano go, w ich
cyklu Jeszcze jedna prawdziwa opowieść, zgodnie z zawartym w dołączonym
doń w liście życzeniem. Zainteresował? Zaintrygował, to lepsze określenie.
Dlatego właśnie zbliżała się do spotkania z jego autorką.
Porter osiadł na poboczu. Brama na podjazd była otwarta - czy raczej
opuszczona, bo jej istnienie zdradzał tylko metalowy pas przecinający
ścieżkę podjazdową. Mimo to Aliss wolala pozostawić swoją Charissę na
zewnątrz terenu.
W połowie podjazdu stał już wóz; dobrze to wróżyło dla jej łowów. Przebyła
szybko te kilka metrów białej alejki. Nacisnęła klawisz komunikatora.
- Kto tam? - tylko mały fragment kobiecej twarzy wypełniał caly ekran.
Mogła wlaśnie myć włosy albo chciała ukryć nieporządek w sypialni. Aliss
często tak robiła.
- Przyjaciel. Przegląd Wydarzeń.
- A... tak. Proszę.
Dzwi otwarły się przed Aliss. Weszła do sporego przedpokoju, niemal
niezauważalnie przechodzącego w dzienny pokój. Na drugim jego końcu
pojawiła się wysoka kobieta w białej bluzce w delikatne niebieskie linie i
krótkiej spódnicy o pastelowych kolorach.
- Janice Halsen?
- Tak.
Znalazły się już blisko siebie, ale Janice nie odwzajemniła gestu
wyciągniętej przez Aliss ręki.
- Mam mokre ręce - wyjaśniła przepraszająco.
- Co to za różnica! - Aliss niezrażona dotknęła jej ręki: chwyciła
przedramię, zsunęła palce tak, by ich dłonie połączyły się. Janice miała,
prawda, mokrą i trochę śliską dłoń.
- Nikt jeszcze nie pobrudził się płynem do mycia rąk! - stwierdziła Aliss.
- Pewnie tak - uśmiechnęła się Janice.
- Alissan Darkfirne. Mam coś dla ciebie.
Podała jej - stały blisko siebie, więc nie była to daleka droga - mały
prostokącik z winetką Przeglądu. Jak każdy nowy współpracownik Janice
Helsen dostała razem z wypłatą kartę kredytową pisma, niemile widzianą
tylko w trzech czy czterech knajpach obstawianych przez konkurencję.
Aliss mogła teraz lepiej jej się przyjrzeć. Janice miała na bosych stopach
tylko miękkie pantofle; czubki stromych piersi szykowały się do walki o
łyk powietrza z materiałem bluzki.
- Dziękuję. Nie sądziłam, że to będzie aż tyle.
- To jest dobre pismo - podreśliła Aliss. Dotknęła palcami jej ramienia,
jakby zafascynowana geometrycznym labiryntem niebieskich linii na bluzce.
- I to był dobry tekst.
- Usiądźmy - za tymi słowami Janice poszedł gest, wskazujący grupę
potężnych foteli. Aliss z przyjemnością zanurzyła się w otchłań
najbliższego z nich.
- Przepraszam, nie przedstawiłam się... Jestem reporterką Przeglądu. Byłam
jedną z oceniających twój tekst.
- Któżby nie znał pani Darkfirne? Czytam twoje pismo od trzech lat.
Polecenie nadane przez sterownik przysłało im niemal pod nogi barek. Był
wcale upalny dzień i Aliss bez dodatkowego zaproszenia skorzystała z jego
zawartości.
Janice usiadła na sąsiednim fotelu.
- Pomyślałam, że warto by było zobaczyć naszą nową gwiazdę Prawdziwych
historii - ciągnęła dalej Aliss.
- Czy tylko? - krótkie, ostre pytanie wyrwało Aliss z pewnego
rozleniwienia, w jakie wprawiła ją gościnośc Janice. Popatrzyła na Janice.
- Dlaczego pytasz?
- Nie podałam zbyt wielu informacji redakcji; niełatwo byłoby je zdobyć.
Jestem szefem bezpieczeństwa szpitala w Hamstreat. Poznałam już w życiu
masę ludzi, Alissan. Nie przyjechałabyś tutaj wręczyć mi kartę i popatrzeć
w twarz anonimowego autora. Moje dane były zastrzeżone do wiadomości
zarządu pisma, a ty do niego nie należysz, czyż nie tak?
- Tak - przejechała palcami po krawędzi barku. Ten odsunął się nieco,
pozwalając je wyciągnąć na powrót nogi. - Możesz mówić do mnie Aliss,
zgoda?
- Zgoda. Zgoda, Aliss.
- Czasem łamię różne przepisy bezpieczeństwa próbując dostać ciekawe
informacje. To zwykły element pracy. Ale teraz... przyjachałam tu dla
Jennieh Ven Dorta.
- Znasz go?
- Interesuje mnie. Powiedzmy, że spotkałam go pośrednio. Gdzieś u mnie
leży sporo informacji o kapitanie Ven Dorcie.
- To ciekawe.
- Możemy się spotkać dziś wieczorem? Przyniosę je, porozmawiamy. O ile
chcesz to dalej ciągnąć.
Janice zamyśliła się.
- Następny reportaż?
- Może... kiedyś. Na razie to szukanie, drążenie w przeszłości. Możemy to
zrobić razem.
- Spotkajmy się dziś wieczorem - zgodziła się Janice. - Powiedz mi tylko,
Aliss... Ile masz lat?
- Wystarczająco dużo. Ja widziałam wojnę, może inaczej niż ty. Miałam
prawie piętnaście lat w chwili lądowania. To bardzo moja sprawa: wojna i
kapitan Ven Dort.
- Więc kiedy i gdzie?
- Na pół godziny przed zachodem słońca, przed wejściem do Crystal. Będę
miała wszystko, Janice - po raz drugi wymówiła jej imię, teraz, jakby na
nowo je odkrywając.
To co najmniej dziwne - twierdzić, że każdy dzień może się skończyć o tej
samej godzinie. I zaraz po nim nastąpi nowy. Czasomierz Aliss miał
oczywiście i opcję czasu ogólnego; zbyt dużo jej obowiązków wiązało się z
dalekimi kontaktami. Ale umieściła ją gdzieś w tle, zwykle mało widoczną.
Pozostawiła w klasycznej postaci dwunastu cyfr.
Patrzyła akurat na tarcze czasomierza - na kolorową klepsydrę oddającą
upływ słonecznego czasu kształtem i barwą, kolorem tła równym natężeniu
dziennego światła - gdy podeszła do niej Janice Helsen. Nie miała żadnych
powodów do wymówki: czas spotkania dopiero nadchodził, ale Janice spytała
odruchowo:
- Czy się spoźniłam?
- Nie, oczywiście, że nie - tym razem bez zbędnych komplikacji podały
sobie dłonie. - Wyglądasz wspaniale.
- Dziękuję.
Miała na sobie ciemnoniebieską suknię, a ton ciemniejsze buty z rojem
złotych gwiazd rozrzuconych po wewnętrznych stronach. Na szyi - pośrodku
szerokiego, daleko sięgającego wycięcia sukni - zawiesiła spory płaski
klejnot, mieszczący pewnie całą osobistą elektronikę, bo ręce miała
doskonale gładkie i puste.
Zaraz gdy przekroczyły próg Crystal zjawił się właściciel. Skłonił się
najpierw Aliss, potem - z zauważalną różnicą - Janice.
- Czym mogę slużyć?
- Czy narożne stanowisko jest zajęte?
- Jak mogłoby być zajęte, skoro pani wyraziła chęć zjawienia się u nas?
Kto mógłby w tym przeszkodzić?
- A czy karta prasowa jest nadal honorowana?
- Czy oboje mamy na myśli kartę Przeglądu? Kto mógłby chcieć w tym
przeszkodzić? - powtórzył właściciel. - Jeśli tylko mogę liczyć na jeszcze
parę krytycznych uwag...
- Kto wie?
Szybko znalazły się na czwartym stanowisku, w pomieszczeniu
przypominającym ksztaltem kawałek tortu. Półkolista ściana była w pełni
oszklona. Zachodzące słońce rzucało czerwone cienie na stolik zajmujący
środek stanowiska.
- Jesteś tu mile widziana - stwierdziła Janice.
- Mhm.
- Coż za wstrzemiężliwość! Czytałam ten tekst... Kryształową wazę z
owocami.
Aliss, sadowiąc się naprzeciw Janice, złożyła usta tak, jakby miała się
zamiar zaraz rozpłakać.
- I nikt mnie nie wierzy! Nie widziałam właściciela na oczy, gdy to
pisałam, zresztą w całej serii o nowych pomysłach w miejskiej rozrywce.
Trzy pełne kolumny tekstu, pięć wraz ze zdjęciami. I tam było jedno
zdanie, nie wiem czy dobrze pamiętam: Z okien nie można zobaczyć całego
parku Qeentowe, tylko trochę drzew. Coś w tym sensie. Alec Crystalone
przeczytał to i, wierz czy nie, w jedną noc przebudował narożnik Crystal,
także i to stanowisko. Później zamieścił w czterech źródłach
informacyjnych reklamę: przestrzenne rzuty obiektu przed i po, a pomiędzy
nimi zadowolony Alec czytający Przegląd, obżerając się windrekami z wazy,
wyglądającej na dziecko najlepszej hodowli kryształu w górach.
Przeciągnęła palcami po stole.
- Myślałam, że go powieszę - mówiła dalej. - Przyszłam tu zaraz, by
znaleźć choć najmniejsze pęknięcie. I wtedy powitał mnie jak dziś,
zaprowadził tutaj. Trzeba przyznać, że wiedział, co robi. Teraz często tu
przychodzę. Stanowisko czwarte tak naprawdę nigdy nie jest wolne; jak
słyszałam. Kto może w tym przeszkodzić... to taka zabawa słowami. Pewnie
połączył się z kolejnym na liście szczęśliwców i powiedział wprost, że
bardzo chciał, ale niestety, to panna Darkfirne będzie dziś oglądać zachód
słońca. Zachód słońca, właśnie! Janice, ty jesteś bliżej. 624!
Janice wystukała kod polecenia. Skąpe i tak oświetlenie zniknęło, nie
rozpraszało już uwagi, pozwalając skupić się na panoramicznym obrazie
parku i zachodzącego zań słońca.
- To wygląda zupełnie nienaturalnie - zauważyła Janice.
- Zbyt piękne, by było prawdziwe? Coś muszą robić z barwami, bo
rzeczywiście są zbyt piękne na bezpośredni przekaz. Ale to specjalność
zakładu; jak nasza kolacja. Dziękuję!
Obsługujący ją mężczyzna tylko skinął głową. Potrawy pojawiły się tak
szybko, że Janice ledwie dostrzegła w pólmorku dwóch mężczyzn wnoszacych
je na czwarte stanowisko. Ciemny strój i ruchy, ciche i oszczędne,
pozwolily im pojawić się i zniknąć niemal niepostrzeżenie.
Czerwona tarcza słońca zniknęła za horyzontem, przekazując swą barwę
smugom chmur na niebie. Powróciło łagodne, rozproszone światło wewnątrz.
Zaczęły jeść kolację.
- Tak naprawdę to nie wiem zbyt wiele o Ven Dorcie - przyznała Aliss. -
Tylko wszystko, co można się oficjalnie dowiedzieć. Przekopałam wszystkie
dostępne informacje o Brygadzie. Znam w przybliżeniu jego drogę bojową, to
znaczy, może raczej jednostek, w których służył. Jest kilkakrotnie
wymieniany, są zdjęcia, jakiś urywek filmu. To było tylko bierne zbieranie
informacji. Nie pytałam nikogo o niego oficjalnie. Dopiero twój tekst...
Racja, może i byłby z tego reportaż; tylko że nikt nie chce dziś czytać o
Brygadzie.
- Na pewno? Dlaczego więc wydrukowaliście Chłopca? - spytała Janice.
- To nie jest tekst o Brygadzie. To nie jest nawet tekst o wojnie. Wiesz,
głównym zarzutem, o ile można tu mówić o zaruztach, było to, że za mało w
nim wojennego tła, za słabo jest umiejscowiony w tamtej rzeczywistości.
Tylko, że przecież wszyscy wiedzą, czym było wojna. Pamiętają, jak
wyglądały walki w mieście, jak działała Brygada... Dla mnie to historia o
człowieku, o sytuacji, w której się znalazł. O Ven Dorcie. Nie wiem... czy
to tak miało być?
- Tak to wygląda?
- Czy miało być inaczej? Wiesz, mnie uczono, że przekaz będzie całkowity
dopiero po dotarciu do odbiorcy, że dopiero wtedy jest... dopełniony, o
to, co chciałby on tam odczytać, jego zasób wiedzy, skojarzenia. Może ja
właśnie za dużo dopowiadam, ale... Ten tekst nie jest też obojętny.
Oczywiście, to co napisałaś w imieniu tej dziewczyny, może być znakomitą
fabularną otoczką. Ale ja czuję, że tak nie jest. Tam było coś...
naprawdę. Bo to ty jesteś Cathreen, prawda?
- Tak.
- Kochałaś go?
- Chyba... tak.
- Coś w tym musi być - mruknęła Aliss.
- Co mówisz?
- Nie, nic... mam dla ciebie kilka materiałów o Ven Dorcie. Może jak
skończymy kolację...
- Dlaczego nie teraz? Wybierz te najbardziej smakowite - rzuciła Janice.
- Czy myślimy o tym samym? - spytała wolno Aliss.
- Czyżby było tego tam tak dużo, że nie możesz się zdecydować, co wybrać?
- Może...
Lekki transporter oddziału zwiadowczego zatrzymał się obok dziewczyny z
koszem pełnym owoców. Zwolnił i stanął, na poboczu szerokiej ale
zapuszczonej drogi przez dżunglę. Dziewczyna zapytała, czy nie chcą ich
kupić. Mówiła szybko, z wiejskim akcentem tego regionu, tak, że Jean,
żołnierz, który siedział bliżej niej, zrozumiał niewiele ponad dość wysoką
cenę.
- Dobrze, bierzemy - zdecydował Jennieh wysuwając się zza kierownicy
transportera. Choc był dowódcą tego oddziału, lubił być w pierwszej linii:
za kierownicą pierwszego pojazdu, w szpicy patrolu. Wyskoczył ze swego
stanowiska, podszedł do dziewczyny. Wyciągnął plik banknotów, odliczył
kilka i włożył do kieszonki na jej bluzce. Wyjął z jej ręki koszyk.
Jean popatrzył uważniej na dziewczynę. Stała może o metr od wozu. Była
zbyt wysoka i zbyt szczupła, jak na gust Jeana.
Jennieh położył dłonie na jej biodrach, jednym ruchem podwinął do góry
bluzkę. Nie zdziwiony wcale niczym oprócz opalonego ciała, dotknął piersi.
Jean obserwował twarz dziewczyny. Mieszanina zaskoczenia i niepewności,
ginąca w miarę coraz szybszych ruchów dłoni Jennieha. Ten obrócił ją,
podprowadził do wozu, oparł o przednią płytę. Odrzucił niepotrzebną
bluzkę, ściągniętą łatwo, bardzo łatwo z ramion poddającej się jego woli
dziewczyny.
Poderwała się na chwilę, gdy nagie plecy zetknęły się z rozgrzanym
metalem; ręce Jennieha uspokoiły ją. Jej twarz znalazla się blisko szyby,
na wysokości oczu Jeana. Dziewczyna patrzyła w niebo, na chwilę - gdy
zabawa palców Jenieha skończyła się, oderwały się odo jej ciała, by mógł
ze swej strony dopełnić przygotowań - spojrzała w bok. Trafiała na zwrok
Jeana, lekko już rozbawionego całą sceną.
Zaczynał właśnie pierwszy z jej owoców.
Kończył drugi, uważając, by tryskającym przy każdym kęsie sokiem nie
zabrudzić zbytnio wnętrza, gdy Jenieh zajął swoje stanowisko. Najpierw
umieścił dziewczynę z tyłu. Nie minął kwadrans nużącego, monotonego
posuwania się naprzód, gdy zasnęła, układając się na dwóch fotelach
pustych stanowisk desantowych.
Ton głosu Aliss zmienił się trochę.
- Była z nim długo. Była... taką maskotką oddziału Ven Dorta. Nawet nie
myślala o tym, żeby odejść. Mówiła, że był szalony...
- Szalony? Zwariowany? - pytała Janice.
- Nie, to nie tak. To było daleko na zachodzie. Oni tam nazywają tak
zwierzęta, które nagle zmieniają zwyczaje, nie wiem, niszczą uprawy,
atakują ludzi, choć nigdy dotąd tego nie robiły. Tak określała Ven Dorta:
szalony. Część tego musiała przejść na jego oddział. Nie działali w zwykły
sposób, nawet jak na Brygadę... nie zachowywali się tak. Chcesz posłuchać
drugiego fragmentu?
- Tak. Masz dobry głos do opowiadania, czy ktoś ci to już mówił? Powinnaś
spróbować...
- ...w sieciach? Tak, miałam niezłe wyniki testów. Ale tylko na głos. Nie
chciałam, by składali mi wizję z dopasowanych elementów.
- Coś nie w porządku z twoją twarzą? Mnie się ona podoba - położyła dłoń
na policzku Aliss.
- Dziękuję - Aliss bezwiednie zakryła ją swoją. Palce Janice wyślizgnęły
się, pobiegły w dół, ku szyi. - Powiedzieli, że za bardzo zwraca uwagę,
jest zbyt oryginalna. Zbyt wiele uwagi na sposób, zbyt mało na przekaz.
- Nikt by ciebie nie słuchał, tylko wzdychał do każdego uśmiechu?
- Coś w tym stylu - potwierdziła Aliss, odchylając głowę dotyłu pod jej
dotknięciem. - Odesłali mnie do sekcji reklamy. A ja wolę przekazywać
informacje, niż zachwalać nowy wielopłaszczyznowy rozpryskacz.
- To też informacja - przekornie stwierdziała Janice.
- Ma większy niż zwykle procent kłamstwa.
Roześmiały się. Janice ułożyła się lepiej na siedzeniu, nalała kolejną
porcję koktajlu. Jej ręka obejmowała teraz wysoką szklankę z równą
dbałością, co szyję Aliss.
- Opowiadaj dalej - poprosiła. Porzuciła już jedzenie, podobnie jak
reporterka, pozostawiając sobie do dyspozycji tylko napoje. Obie nie miały
już ochoty zajmować się czymś innym.
Młody żołnierz o jasnych włosach czyścił mały automat o lufie zakończonej
jak ustnik saksofonu - wielka srebrna pokręcona rura wisząca na cienkich
jak włos nitkach przy ścianie, nad jej ulubionym fotelem. Zawsze bała się,
że odwinie się, upadnie na jej spalone słońcem ramiona, przygniecie włosy.
Wstał i podszedł do niej, przysiadł na piętach, uspokajającym gestem
położył jej głowę na trawie. Dotyk stali. Pistolet dotyka nagiego,
rozgrzanego ciała. Osiada pomiędzy piersiami; lufa jest skierowana w je
głowę. Dziewczyna myśli tylko o tym, czy tam wewnątrz jakaś sprężynka nie
poruszy się, nie wypuści kuli prosto w jej głowę. Właśnie teraz po
wewnętrznej stronie uda dotyk... dotyk dłoni żołnierza. Trochę zimny i
stalowy, jeszcze od pistoletu, trochę zbyt wolny... Zaczyna brakować jej
oddechu, prawie zamiera pod ciężarem stali.
Żołnierz wybucha śmiechem, obraca lufę w swoją stronę. Mały Mark ci nic
nie zrobi.: to tylko jego przyjaciel ma na ciebie ochotę, mówi.
Wchodzi w nią szybko. Zdejmuje wreszcie z piersi pistolet. Dziewczyna
odbiera to jako nieoczekiwaną pieszczotę, poddaje się rytmowi jego ciała.
Żołnierz strzela na nad jej głową, pojedyncze kule uderzają w gałęzie,
przelatują pomiędzy liśćmi raniąc drzewa.
Janice poprawiła się na siedzeniu. Wyciągnęła przed siebie nogi. Zsunęła z
nich buty dla większej wygody.
- Jak się nazywał?
- Ten żołnierz? Nie pamiętała nawet. Zginął nie dalej jak tydzień później.
Przyleciał z dalekiej planety, by kochać się i umierać pod tym samym
niebem.
- I zabijać.
- Tak... To był jeden ze zwykłych członków oddziału Ven Dorta. Łączylo go
z nim tylko to... i fakt, że kochali się z tą samą dziewczyną.
- Jak ją znalazłaś? - zainteresowała się Janice.
- Moje źródło? Nie ma w tym nic z niezwykłych talentów szpiegowskich.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że Ven Dort istnieje. Aż do któregoś
wieczora, gdy opowiedziała mi o nim. Od tego spotkania na drodze była z
nim wszędzie. Na wybrzeżu... na Wzgórzach, ale nie w samym ataku, mieli
inne zadania... aż do początków walk w mieście, gdy oddział Ven Dorta
został rozbity. O ile wiem, Ven Dort brał dalej udział w walce.
- Tak, objął inny oddział po jego rannym dowódcy. Spotkałam go jako
dowódcę kompanii desantowej. Miałam, szczęście, bo zaraz po tym, jak
zjawił się w szpitalu...
- Kiedy to było?
- Na początku marca. Drugi, może trzeci. Dzień później Obrońcy wycofali
się z miasta.
- Czwarty. Czwarty marca - poprawiła ją Aliss.
- Może czwarty. Na pewno piątek. Wiesz, żyję w innym świecie. Stałe
godziny pracy, lunch przy tym samym stoliku od dziesięciu lat. Czas
odmierza się kolejnymi dniami, godzinami, jakie pozostały do weekendu -
mówiła Janice.
Sięgnęła po koktajl. Wyłowiła z niego cytrynkę i chwyciła pomiędzy dwa
palce. Wrzuciła zaraz do popielniczki.
- Do tego odmierzona dawka szaleństwa. Raz na jakiś czas, byle nie za dużo
- dokończyła.
- Coś jak zachód słońca w Crystal, tak? - roześmiała się Aliss.
- Coś jak kolacja z tak interesującą kobietą jak pani Darkfirne.
- Interesującą? - w glosie Aliss zabrzmialo zdziwienie.
Wstała. Pierwsze kroki postawiła niezbyt pewnie - ona też nie oszczędzała
zawartości szklanic. Podeszła do Janice, przysiadla na piętach o cal od
jej wyciągniętych nóg. Przykryła dłonią kostki prawej. Palce poruszaly
się, muskając skórę przez pajęczy materiał, wędrując do skraju pięty, to
znów opuszczając się w stronę paznokci.
- Co to znaczy: interesującą?
Janice poruszyła się lekko po dotykiem jej palców.
- Wszystko, co pod to podciągniesz.
- Pojedziesz ze mną szukać Ven Dorta? - zaproponowała Aliss, nie
przerywając swej wędrówki palców. - Będzie się nam dobrze razem pracowało.
- Tak.
To była dobra odpowiedź na oba pytania.
Nazajutrz Aliss przyniosła kopię Chłopca w lotniczej kurtce.
- To będzie nasz punkt wyjścia.
Janice wzięla ją do ręki, przejrzała, jakby widziała po raz pierwszy.
Uśmiechała się lekko, czytając jakieś fragmenty. Oddała Aliss.
- Zmieniłaś. Wszedzie jest Jennieh, a nie Alan... Alan Latrone.
To właśnie Chłopiec w lotniczej kurtce był tekstem, zamieszczonym w
Przeglądzie. Było w nim obok prawdy trochę fikcji - choćby imię głównego
bohatera. Aliss zamieniła je na prawdziwe jednym poleceniem wydanym
edytorskiej aplikacji.
- Tak. Tak będzie to bliższe prawdy - wyjaśniła Aliss.
- A Cathreen? Wiele by trzeba poprawić, by odsłonić prawdę.
- Chcesz i to zmienić?
- Nie - wzruszyła ramionami Janice. - Może to tylko Cathreen kochała
oficera Brygady... a ktoś inny jedzie go odnaleźć. Czasem tak mnie się
wydaje. Myślisz, że się uda?
- Tak, na pewno się nam uda - powiedziała Aliss.
- Dlaczego?
- Zawsze mam to, czego bardzo chcę. I już nie mogę się doczekać, kiedy
ujrzę go na własne oczy.
Zdarzyło się to w dziesięć dni poźniej. W sali lokalnego klubu rozrywki,
daleko od miasta, ale i daleko od miejsc, gdzie Aliss spodziewała się go
zastać.
Usiadły naprzeciw niego.
- Czy znasz tę dziewczynę na parkiecie? - spytała Janice.
Zanim dostrzegły go, obserwowała przez chwilę tańczących. Ta dziewczyna
przyciągnęła jej uwagę. Sama kiedyś próbowała tańca; potrafiła jeszcze
odróżnić kogoś naprawdę dobrego.
Ocierał właśnie brodę z piwnej pianki.
- Czy znam? To moja żona.
- Niemożliwe - rzuciła Aliss. Zwróciła teraz większą uwagę na to, co tam
się działo.
Skończył się ów długi kawałek, trwający od momentu ich wejścia. Przejście
od następnego. Drobną dziewczynę znów ktoś prosił do tańca, jej
dotychczasowy parner nie zgadzał się na to.
- Nie przedstawiłaś mi jeszcze swojej przyjaciółki - powiedział Ven Dort
do Janice i zaraz odwrócił się do Aliss. Dostrzegła skierowany na siebie
oceniający wzrok, wsparty z lekka kpiącym uśmiechem.
- Alissan Darkfirne, reporterka Przeglądu Wydarzeń. To bodajże najlepszy
tygodnik w Mieście.
- Nie przesadzajmy. Najbardziej poczytny, a to niekoniecznie to samo -
zaprzeczyła.
- Witamy na prowincji, Alissan - wyciągnął do niej rękę.
Uścisnęła ją. Pomyślała nagle, że te dziesięć dni poszukiwań zbiegło się w
tym geście. Tylko, czy to bylo ostatecznym jej celem? Znaleźć Jennieh Ven
Dorta czy poznać prawdę o kapitanie Ven Dorcie z Brygady?
Zwykła sprzeczka między tancerzami zdawała się przeradzać w bójkę.
Przeciwnicy stanęli naprzeciw siebie po tym, gdy dotychczasowy partner
dziewczyny nie chciał jej opuścić. Pojawiło się poparcie dla obu stron, na
razie tylko słowne.
- Nie pomożesz swojej żonie, Ven Dort? - spytała Aliss.
- Po co? - ledwie spojrzał na nabierającą rozmachu scenę i wypił następny
łyk piwa. - Jeszcze mogę oberwać.
Dziewczyna stanęła pomiędzy przeciwnikami. Któryś odepchnął ją... próbowal
to zrobić, bo w chwili znalazł się na ziemi. Natępny bohater dołączył do
niego, po bezbłednym trafieniu w kolano.
Pojedynek z półtuzinem pozostałych na nogach mógłby być ciekawym widokiem,
gdyby Ven Dort nie rozpiął jednej z licznych kieszeni swej szarej kurtki,
nie wyjął z niej sterownika i skierował w stronę największego z
reflektorów.
Strumień światła zachwiał się, wypadł z kompozycji.
Przebiegł po podłodze, zatrzymując się na sylwetce dziewczyny. Znalazla
się w jego centrum, ale i dalsze kręgi wystarczyły, by rozproszyć powstałe
zbiegowisko.
Dziewczyna nieśpiesznie skierowała się w stronę ich boksu.
Ven Dort położył sterownik, uniwersalną i oczywiście nieseryjną zabawkę,
przed Janice, obok jej dłoni. W takim położeniu zastało go dwóch
pracowników obsługi.
- Czy czesto miewacie tu takie zabawy? - spytala Janice, w duchu ciągle
pełna podziwu dla zręczności Ven Dorta. Nie mogła teraz popsuć mu zabawy.
Jedno spojrzenie na przegub dłoni Janice - komunikatory informacyjne
wyróżniają się trochę, szczególnie dla wprawnego oka, a ich stosowanie
jest ograniczone - powstrzymało tamtych od zamierzonych uwag.
- Nie. To dzisiaj... wyjątkowo - mówiący zauważył pewnie ten sam
komunikator na ręce Aliss. Dostała go od Janice na czas poszukiwań.
Pomogły im bardzo; zaczęła się od razu zastanawiać, skąd by tu zdobyć tę
zabawkę służb bezpieczeństwa.
- Przepraszamy. Przepraszam panią - zwrócił się do dziewczyny, która
właśnie zajęła wolne miejsce obok Ven Dorta.
Odeszli.
- Nasi nowi znajomi, Anno - powiedział do niej Ven Dort. - Pewnie nieźle
się napracowali, żeby nas poznać.
Przywitała się z Aliss i Janice.
- Chodźmy już. To nieprzyjemne.
- Dobrze.
Aliss podeszła do niego, gdy już skończyli kolację.
- Dlaczego to robisz? - spytała. - Ciągle walka?
- Nie - to go wyraźnie rozśmieszyło. - Nie wysadzam stacji sieci
informacyjnych. Nie strzelam do satelitów. Ale mam prawo do własnego
rozwiązania.
- Przez brak identyfikacji? To przecież stwarza zagrożenie dla innych.
Łańcuch bezpieczeństwa musi być pełny. To jedna z podstawowych zasad, na
których opiera się nasz system.
Tak naprawdę to każdego człowieka na tej planecie można znaleźć, gdy tylko
ma się odpowiednio wysoki poziom dostępu. Janice skorzystała ze swych
uprawnień bez specjalnych wyrzutów sumienia: w końcu nie chcieli nic
zmieniać, a tylko znaleźć i zobaczyć. Ale Ven Dorta nie dało się tak
znaleźć; tak naprawdę nie istniał dla systemu informatycznego, który
zapewniał im opiekę i bezpieczeństwo. Musiały więc kontynuować
psozukiwania znacznie starszymi metodami.
- A inne?
- Co inne? Zasady?
- Mhm - mruknął. - Czy chociaż je znasz?
- Jasne.
- Z kursu historii?
- Nie tylko - prychnęła jak kotka.
- Bądżmy szczerzy. Historia to dobry przykład. Osobisty. Czy wiesz, jak
poznalem Annę? Pracowalem wtedy w szkole...
- Bez identyfikatora? - wtrąciła Aliss.
- Miałem fałszywy. Pracowalem jako konserwator sprzętu. Dobra posada. To
była mała szkoła na prowinicji, dobrze wyposażona. Nic poważnego się nie
psuło, a części zapasowych tyle, że w razie potrzeby można by złożyć
drugie pudełko. Anna uczyła tam historii. Kiedyś zachorowała. Nie mieli
nikogo dla zastępstwa, więc przełożony poprosił mnie. To prosta rzecz,
powiedział, posiedzi pan z dzieciakami i przerobi ten i ten temat. Prosta
jak prosta. Byłem na tyle ambitny, że wziąłem to sobie do domu, żeby
najpierw przejrzeć. To było coś o okresie odbudowy. Stek bzdur.
- Przesada - włączyła się Anna.
- Kochanie, wiesz przecież, że nie. Oczywiście, wygłosiłem to wszystko bez
najmniejszej poprawki. Nawet powieka mi nie drgnęła. Wtedy jeszcze bałem
się, że mogę zostać odkryty. Teraz już nie - powiedział do Aliss, jakby
uprzedzając jej następne pytanie. - W pewnym momencie uznano system
bezpieczeństwa za pełny i nie omieszkano tego ogłosić. Poźniej nikt nie
podejmował ofensywnych dzialań, by to sprawdzić.
- To prawda - przyznała Janice. - Byłoby to nieekonomiczne. Teraz
doskonali się system z punktu widzenia zadań dla objętych nim jednostek...
- Wygłosiłem... - podjął Ven Dort - ale oddając te materiały Annie nie
mogłem powstrzymać się od paru krytycznych uwag. Zaczęliśmy rozmawiać...
- Rozmawiać? - Anna po raz pierwszy roześmiała się. - Raczej kłócić.
Pamiętam, którejś nocy nie chciał w ogóle ruszyć się z mojego domu. A
byłam wtedy bliższa upieczenia go na wolnym ogniu niż wspólnego łóżka.
- Powiedzmy, że tak było. Właściwie nie wiem, czy do końca ją przekonałem.
Może ona trochę mnie... To nas zbliżyło. Na tyle, by w kilka miesięcy
poźniej przeniosła się do tej farmy. Uprawiamy kilka gatunków roślin. Dwie
z nich używa się jako składników w tych nowych naturalnych tkaninach. Coś
takiego jak to, co masz na sobie.
Aliss mimowolnie dotknęła swojego swetra.
- Tak, kto wie, może masz na sobie cząstkę naszej pracy. Anna robi
eksperymenty z hodowlą jednej z tkanin. Dlanegenu. Ma już jakieś sukcesy.
- Za wcześnie, by o tym mówić.
- Nie bądź taka skromna. Nic innego nie robisz od roku.
- To nie znaczy, że coś z tego wychodzi.
- Mhm. A wracając do historii. Czy wiesz, na czym opierają się twoje
podstawowe zasady, Aliss? Nie obeszło się bez pewnych mutacji, ale u
źródeł leżą trzy dokumenty. Propozycja karty praw, opracowana przez
Obrońców i wydana w kilka dni po lądowaniu Brygady; Standartowa
konstytucja planetarna. Wersja 11.2, sygnowana oczywiście przez
Zgromadzenie Metropolii i Regulamin okupacyjny kontyngentu
metropolitarnego, obowiązujący od dnia zawieszenia broni.
- Słyszałam o regulaminie. O tym wzorcu konstytucyjnym też.
- Ale czy uczyłaś się o tym w szkole?
- No... nie pamiętam już...
Anna słuchała ich niezbyt uważnie. Błądziła wzrokiem po pokoju, popatrzyła
raz na Aliss, potem na Janice. Wstała i podeszła do niej.
Janice siedziała lekko pochylona do przodu, z rękami na oparciu fotela.
Wyglądała na zmęczoną; tak to przynajmniej oceniła Anna.
- Chodź, pokażę ci wasz pokój - powiedziała Anna dotykając jej ramienia. -
Nie jesteś już zmęczona?
- Trochę.
- Ty pewnie też, Alissan? - zwróciła się do dziennikarki.
- Tak, ale...
- Możecie porozmawiać sobie jutro. Zostaniecie przecież na kilka dni.
- Jeśli to nie będzie wam przeszkadzać...
- Wtedy po prostu wyrzucimy was za bramę, jak niby lubię to robić.
- Czytałeś Chłopca? - rzuciła zaskoczona Janice.
- Kochanie, nie żyjemy tak daleko od miasta - rzekł Ven Dort. - Ale Anna
ma rację. Jutro! My też zaraz się położymy.
- Ja nie tak szybko - uzupełniła Anna. - Mam trochę pracy w laboratorium.
W nocy najlepiej mi to idzie.
- Skąd ja to znam? - roześmiała się Aliss.
Wyszły razem z pokoju. Anna zaprowadziła ja do sypialni. Życzyła dobrej
nocy.
Aliss nie mogła jednak zasnąć; myśli i obrazy z całych tych poszukiwań
przesuwały sie przed jej oczami. Nie sprzyjała też pora: zwykle o tej
porze zaczynała dopiero przyrządzać obiad - a na czas poszukiwań wszystkie
normy snu i czuwania zostały zawieszone.
Raz jechały Charissą całą noc, by szybko dostać się do Wodstonn, miejsca,
gdzie Ven Dorta zastało zakończenie wojny. Kiedy indziej, w połowie
poszukiwań, zrobiły sobie następny szalony wieczór w wystawnej restauracji
na Wzgórzach. Obudziła się wtedy koło południa, czując oddech Janice na
swoim policzku.
Otworzyła w końcu oczy, przerywając walkę ze snem. Spojrzała na zegarek -
miała taki zwyczaj zostawiania zegarka tuż koło łóżka; w tej sypialni nie
byłó nic w stylu stolika nocnego, więc przysunęła krzesło sprzed lustra,
by go zastąpić - minęła ponad godzina.
Janice ciągle nie było.
Wstała, narzuciła na ramiona koszulę. Zaczęła swój spacer od salonu, w
którym spędzili wieczór. Zaraz były schody na wyższe poziomy...
- Cześć - powiedziała wchodząc do laboratorium. - Nie przeszkadzam?
- Nie. Jasne, że nie - Anna odwróciła się do niej z uśmiechem.
Aliss przypomniała sobie, że w Chłopcu nosiła imię Bariel; takie
egzotyczne, górskie imię. Tak naprawdę nie pasowało do żony Ven Dorta -
była zupełnie zwyczajna i przez to wspaniała - więc Aliss łatwo zastąpiła
je w myślach Anną.
- Alisson... nie możesz spać?
- Szok podróżny. Wiesz, wystarczy za bardzo oddalić się od swojej strefy
czasowej...
- Myślałam, że dziennikarze nie mają takich problemów.
- Kto, powiedział, że dziennikarz nie jest takim samym człowiekiem jak ty?
- zbliżyła się do niej. - Nie byłoby dobrze, gdyby byli inni.
Okrążyła stół, przy którym pracowała Anna.
- Przyszłam ci tylko powiedzieć... Powiedzieć, że Janice... - nie mogła
znaleźć słów.
- ...jest z nim. Kochają się - dokończyła Anna spokojnie, nawet tym nie
zaskoczona.
- Nie wiem, czy się kochają. Sa razem. Czy...
- Byłoby dobrze, gdyby się kochali - przerwała jej Anna. - Tak, to byłoby
dobre zakończenie tej historii. Wiesz, gdy Jenni opowiedział mi o Janice,
dawno temu, pomyślałam sobie: dlaczego właściwie tak to się nie skończyło?
Wiem, była wojna i nie było czasu. Ale później? Janice łatwo znaleźć...
tylko, że Jenni jej nie szukał.
- Może nie chciał.
- Wiesz, nie można zostawiać rzeczy w połowie, niedokończonych. Tylko
niepotrzebnie zaprzątają twoje myśli. Jeśli nawet Janni... to był to
winien tej dziewczynie. Doprowadzić sprawę do końca. Sa różne rodzaje
miłości; są i takie, które kończą się po pierwszej nocy. Jak ta.
- A jeśli nie? Skąd możesz to wiedzieć?
- Po prostu wiem. A jeśli się mylę... - przerwała na chwilę. - Zobaczymy
to jutro.
Dwa poziomy nad nimi Jennieh i Janice kochali się pośród ciemności. Prawie
zupełnej: na ich ciała padało tylko światło gwiazd, przenikające przez
delikatne szyby zastępujące dwie ściany i sufit pokoju.
Gdy wiatr wzmagał sie, czasem zdarzało się, że silne uderzenie wybijało
którąś z kwadratowych szybek. Dlatego gospodarze nie używali tego pokoju,
bo kto chciałby brodzić w kawałkach szkła? Anna ostro sprzeciwiła się, gdy
chciał je zastąpić jedną, mocniejszą taflą. Chciała zachować nastrój tego
wnętrza.
Otaczały ich sprzęty jeszcze z innej epoki - ten pokój był jedynym, który
pozostał nienaruszonym od czasów poprzednich właścicieli farmy. Prawie
nienaruszonym: kilka pozostawionych już samym sobie hodowli Anny
korzystało tu ze wspaniałego słońca i spokoju.
Hodowle stały pod oknem; łóżko, na którym kochali się Janice i Jennieh, w
samym środku. Janice miała teraz za plecami wejscie; przed soba ciało
meżczyzny. Była pośrodku czegoś, na co czekała tyle lat.
Chciała stąd wyjechać. Jutro rano, ani godziny dłużej. Nagle uświadomiła
sobie, żę doszła do celu - i nagroda okazała się czymś innym, niż sobie to
wyobrażała. Nie wygrała. Choć on - też nie.
Więc nikt nie przegrał. Czy tak mogło być?
Czy tak miało być?
- Anno, chciałam cię o coś zapytać. Teraz będzie najlepiej, jak nie ma tu
Janice... O coś z Chłopca. Poczekaj, tylko pobiegnę po notatnik.
Wróciła szybko, ze swoim reporterskim notatnikiem w jednej ręce i zapisem
w drugiej. Włożyła szybko dysk zapisu do środka, przesunęła licznik prawie
na sam koniec
- Chciałam zapytać cię, co to znaczy - powiedziała Aliss. - Nie, inaczej:
co to znaczy dla ciebie. Posłuchaj, dobrze?
Właczyła odtwarzanie. Notatnik odczytywał tekst i przetwarzał go na słowa,
wyraźne i spokojne słowa Aliss.
Zobaczyła jeszcze start jego transportera, początek lotu. Miał ciagle
przeciw sobie pogodę, ale i ona nie mogła mu przeszkodzić. Znów
przegraliśmy, pomyślała Cathreen. Tak jak wtedy - z człowiekiem i maszyną
z innej planety, z innego czasu. I znów zyskaliśmy tylko mniej krwi.
Kosztem prawa i wolności.
Aliss przerwała odtwarzanie.
- Sam koniec, prawda? - powiedziała Anna. - Tak, to było na końcu. Myślę,
że to dość jednoznaczne.
- Co?
- Puść to jeszcze raz.
- Tak jak wtedy, z człowiekiem i maszyną z innej planety - powtarzała za
nagraniem. To oznacza również Jenniego i jego transporter... Tak, to
transporter Brygady, jest niesamowicie wytrzymały, a wiesz, jaką tu mamy
pogodę... Ale przed tym, ponad tym... dowódcę Brygady, generała MacKenly,
to on jest tym człowiekiem. Druga rzecz, maszyna, to oczywiście Kondotier,
kuter rakietowy Kondotier... Wiesz, on stał się prawie legendą, i to po
obu stronach... Po bitwie o Wzgórza opowiadano o nim niesamowite historie,
i część była niestety prawdą... Jedna maszyna, która zmieniła przebieg
starcia.
- A dalej?
- Gdy podpisano zawieszenie broni, mówiono, że to po to, by zaoszczędzić
krwi. Później, wiesz, co było później... To dobre słowa - powiedziała
Anna. - Nie myślałam tak o nich do tej pory, ale kryją w sobie dużo
więcej, niż na pierwszy rzut oka. Przedtem myślałam, że to nic, tylko
zgrabne zakończenie.
- Bo i może nim być.
- Racja - roześmiała się Anna. - Może powinnam była wykładać historię jako
ciąg miłosnych przygód?
Warszawa, kwiecień 1992
04.04.92. Zmiany - 02.04.97
Strona Jaroslawa Zielinskiego | Historie | Settlers