Zajdel Janusz - Jad mantezji
Szczegóły |
Tytuł |
Zajdel Janusz - Jad mantezji |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Zajdel Janusz - Jad mantezji PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Zajdel Janusz - Jad mantezji PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Zajdel Janusz - Jad mantezji - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Janusz A. Zajdel
Jad Mantezji
Duszność kłuła w płucach. Od wydętych ścian pneumatycznego namiotu
wionęło gorącem. Ugo uniósł się na posłaniu. Zapalił światło. Trzy godziny
do świtu. Leper spał, niespokojnie poruszając się co chwila. Oddychał
ciężko, chrapliwie.
Ugo podczołgał się w kierunku zaworu utleniacza i rozkręcił kurek.
Chłodny podmuch tlenu owiał mu twarz, niosąc chwilową ulgę. Odetchnął
głęboko, łapczywie chwytając ustami ożywczy tlen, aż biała mgiełka
przesłoniła oczy, a w końcach palców zaświerzbiły drobne ukłucia. W lekkim
odurzeniu, czując przyjemne rozkołysanie całego ciała, opadł na posłanie.
Sen nie powracał jednak. Ściany namiotu jaśniały coraz wyraźniej. Ugo
sięgnął do apteczki. Ostatnia. - pomyślał przełykając tabletkę.
Gwałtowne, rozpaczliwe szarpanie za ramię wyrwało go z głębokiego
narkotycznego snu. Obudź się, szybko! Ugo, obudź się!
Leper pochylał się nad posłaniem Ugo. W jego spojrzeniu czaił się
paniczny lęk.
- Co? Co się stało?
- Weź sznur! - Leper wetknął mu w dłoń zwój mocnej, grilonowej linki. -
Wiąż mnie, prędko!
- Miałeś wstrząs?
- Wiąż, nie pytaj o nic... To aubercja, to samo, co u Thuna... Miałem
wstrząs, to zapowiedź ataku... Aaa!!!
- Leper!
Nieludzki, upiorny wrzask Lepera wypełnił cały namiot. Ugo zaciągał
sznury na szarpiących się, wierzgających nogach lekarza. Półprzymknięte
oczy, szeroko otwarte usta...
Właśnie teraz... Właśnie teraz musiało się to zdarzyć! - myślał z
wściekłością Ugo. - Teraz, gdy przeklęta dżungla zamknęła się wokół nas...
Jeśli Leper umrze... Nie, nie... On teraz nie może umrzeć!
Na myśl o pozostaniu sam na sam z bagnami Ugo zadrżał ze strachu. Dwa
tygodnie wędrówki, tragiczna śmierć Thuna... Wszystko to rozstroiło go
wewnętrznie. Wyruszając na wyprawę z Leperem, Ugo spodziewał się czegoś
zupełnie innego. Zetknięcie z brutalną przyrodą planety zniechęciło go
całkowicie. Nigdy nie był zbyt wytrwały w swych poczynaniach...
Powtórzyło się wszystko, tak samo, jak z Thunem: najpierw wstrząs,
potem atak furii... Thun siedział wtedy przed namiotem, przy radiostacji.
Ni stąd, ni zowąd podskoczył jak rażony prądem... Zdążył tylko
powiedzieć... Tak, nawet dosłownie tak to określił: "Miałem uczucie,
jakbym dotknął głową przewodu pod napięciem..." Leper zrozumiał
natychmiast, co to znaczy. Pobiegł po sznur; zanim jednak zdążył z nim
wrócić, Thun zerwał się gwałtownie, chwycił w obie ręce nadajnik i rozbił
o pień rosnącego w pobliżu krautusa. Potem wyrwał się z rąk trzymających
go współtowarzyszy, zdarł maskę tlenową i pognał na oślep przez krzewy,
nad brzeg bagna. Wystarczyło oddalić się o kilka kroków od brzegu wysepki,
by bagno wessało człowieka w ciągu paru sekund. Stali bezradni w pobliżu
miejsca, gdzie czarna, martwa powierzchnia bagna zamknęła się nad głową
Thuna. Leper powiedział wtedy, że nigdy nie udało się odszukać żadnej
ofiary bagien. Opowiedział o wypadkach, które sam widział, i o tych, o
których słyszał.
Straszliwa choroba bagienna, nazwana aubercją - od imienia Auberta,
dowódcy pierwszej wyprawy badającej bagna; Aubert zachorował w trzecim
miesiącu pobytu na planecie. Zginął przy pierwszym ataku. Potem było
jeszcze kilku z innych, kolejnych wypraw. Wszyscy, porażeni atakiem furii,
jeśli nie zostali w porę związani przez współtowarzyszy, gnali na oślep
poprzez bagna. Ci, których udało się w początkowej fazie ataku
obezwładnić, po kilkunastu minutach przychodzili do siebie nie pamiętając
niczego... Atak ponawiał się po dwunastu mniej więcej godzinach. Najpierw
silny wstrząs całego organizmu, potem obłędna ucieczka... Ci, którym udało
się przeżyć trzy ataki, byli zwykle tak wyczerpani fizycznie, że czwarty
ścinał ich zupełnie z nóg. Piąty atak przeżył tylko jeden człowiek.
"Medycyna zna obecnie tylko jeden środek przeciw aubercji: odpowiednio
mocny sznurek" - mawiano w Stacji.
Nie było w tym żadnej przesady. Nikt - nawet Leper, który był tu
lekarzem jeszcze za czasów Auberta - nie potrafił określić ani przyczyn,
ani środków zaradczych przeciwko chorobie. Jedyną prawdopodobną hipotezą
było wysunięte przez niego przypuszczenie, że poza planetą, na przykład na
Ziemi, choroba ta mogłaby ustąpić. Niestety, żadnego z tych, którzy
uprzednio na nią zapadali, nie udało się dowieźć nawet do Stacji...
Wszystkie wypadki zachorowań miały miejsce w głębi bagien, gdzie docierały
tylko powolne błotołazy.
Ugo był tu od trzech miesięcy. W terenie orientował się bardzo słabo, a
miejscowe niebezpieczeństwa dopiero stopniowo odsłaniały przed nim swoje
oblicze. Teraz, gdy Leper zachorował na aubercję, sytuacja Ugo stała się
niezmiernie ciężka. Radiostacja była unieruchomiona, a nawet sam Leper nie
bardzo chyba wiedział, jaką drogą najszybciej dotrzeć można do Stacji.
Jeśli stanie mu się coś... Ugo będzie skazany na błąkanie się błotołazem
wśród tysięcy identycznych niemal kęp i wysepek, wyzierających gęsto z
błotnej toni.
Skrępowany sznurem Leper szarpał się i wrzeszczał przez kilka minut.
Ugo nie mógł tego znieść. Założywszy lekki kombinezon izolacyjny, butlę z
tlenem przewiesił przez plecy. Włożył maskę i wyszedł z namiotu.
Stał przez chwilę niezdecydowany w szarym świetle wstającego poranka.
Tu, na bagnach, nie widać było fantastycznych zórz, które obserwował z
okien Stacji na płaskowyżu. Mleczny opar, podnoszący się znad połyskującej
powierzchni bagien, zasnuwał niebo gęstymi obłokami.
Przez wypełnione powietrzem ściany namiotu dochodziły tu jeszcze
tłumione wprawdzie, lecz drażniące krzyki chorego. Ugo zrobił kilka kroków
w głąb wysepki. Przez cienki kombinezon czuł ciepławy powiew znad bagien.
Wzrok grzązł w odległości paru metrów w zbitym gąszczu roślinności:
brunatnozielone, grube i wielkie liście krautusów słały się szeroką ławą
na wysokości dwóch, trzech metrów. Ponad nimi wystrzelały cienkie jak
bambus, długie pnie amadelii, rozszczepiające się u wierzchołka w szare,
puszyste wachlarze. Oplatające wszystko, wężowate, z mnóstwem bocznych
odgałęzień wiły się nisko kolpaty. Drobne listki parastersji migotały na
wietrze, ukazując na przemian ciemną i srebrzystą powierzchnię. Dołem, nad
samą powierzchnią wilgotnego gruntu, pleniły się setki odmian drobnej
roślinności, nie nazwane chyba jeszcze i nie opisane. Leper znał wiele z
nich. Ugo pamiętał tylko nieliczne nazwy.
Najniższe piętro roślinności - te wszystkie wijące się łodygi i wąsy -
utrudniało znacznie poruszanie się w dżungli. Chwytało za stopy, oplatało
się wokół łydek idącego. Ugo zagłębiał się ostrożnie w gąszcz, gotów w
każdej chwili uskoczyć przed każdym nieznanym niebezpieczeństwem, które
czaić się mogło za pniem lub krzewem.
Zza pnia wielkiego krautusa błysnęło jaskrawym fioletem. Ugo,
oswobadzając nogi z gąszczu łodyg, posunął się jeszcze o krok do przodu.
Przed nim - nisko nad ziemią, z pokurczonego jak obnażony korzeń badyla -
wyrastał ogromny, fioletowy kielich. Kształtem przypominał Kwiat konwalii,
lecz w stokrotnym powiększeniu. Brzegi ogromnych płatków były szczelnie
zwarte, tylko u góry, gdzie wszystkie schodziły się razem, widniał
niewielki otwór. Ugo pochylił się nad kielichem, chcąc zajrzeć do wnętrza
Ujął przez rękawicę mięsisty brzeg płatka, usiłując odchylić go w bok.
Kwiat drgnął, płatki rozchyliły się szybko, jak na przyspieszonym filmie.
Z mrocznego wnętrza kwiatu zaczął pęcznieć ku górze bury kłębek. Ugo
cofnął się gwałtownie, grzęznąc w kępie zarośli. Bury kłębek wydobył się
na zewnątrz i miękko zeskoczył na ziemię, ukazując dwa mackowate odnóża i
dość długi, cienki ogon. Błysnęły ogromne, jasnożółte oczy. Ugo szamotał
się z krzewami, nie spuszczając wzroku ze zwierzątka. Ono również patrzyło
na człowieka. Spomiędzy żółtych oczu wynicowała się na zewnątrz długa na
kilkanaście centymetrów wypustka, przypominająca trąbkę miniaturowego
słonia. Ugo zdołał wyswobodzić jedną nogę, druga więzła wciąż w uchwycie
poskręcanych łodyg. Trąbka zwierzątka skierowała się w stronę Ugo.
Piłeczkowate ciało, pokryte błyszczącymi jak łuska cętkami, skurczyło się
na ziemi. Ugo poczuł, że nogi wiotczeją pod nim, i upadł na miękki dywan
roślinności.
Budził się z wolna, prostując obolałe stawy. Było jasno. Słońce musiało
stać wysoko. Uniósł się powoli. Rozglądając się usiłował przypomnieć
sobie, co się stało. Przed nim fioletowił się nieznany kwiat. Płatki jego
były rozwarte, wnętrze puste.
Ugo spojrzał na zegarek. Z niemałym zdziwieniem stwierdził, że
przeleżał tak jedenaście prawie godzin.
Pędem wbiegł do namiotu. Leper był przytomny.
- Gdzie byłeś? Rozwiąż mnie wreszcie! Zdążyłem się wyspać... Tylko...
sznury mnie uwierają. Daj mi trochę od nich odpocząć. Niedługo może
nastąpić nowy atak. Co się z tobą działo?
- Później ci powiem - Ugo rozplątał zaciągnięte mocno węzły - na razie
musimy jechać dalej. W takim tempie nie zdołamy dotrzeć do Stacji,
zanim...
- Zanim nastąpi czwarty atak - podsunął Leper. - Masz słuszność, trzeba
się spieszyć. Wydaje mi się jednak, że... ja i tak nie zdążę... Chciałbym
tylko doprowadzić cię w znajomy teren.
- Jak daleko jesteśmy?
- Nie wiem dokładnie, myślę jednak, że nie więcej, jak dwadzieścia
cztery godziny jazdy do płaskowyżu - powiedział Leper. - Gdyby silnik
pracował, jak należy, bylibyśmy tam za pięć godzin.
Ugo zamilkł. Obliczał szansę. Chyba dotrą... Gdy zwinęli namiot i
znaleźli się w błotołazie, Leper zapytał ponownie:
- Gdzie byłeś, Ugo?
Błotołaz, wprawnie prowadzony przez Lepera, omijał zręcznie kępy,
wystające tu i ówdzie z bagna pokraczne łodygi jakichś roślin i zwalone
pnie.
- Widziałeś kiedy - zaczął Ugo - taki ogromny, fioletowy kwiat?
- A ty... widziałeś? - Leper odwrócił się nagle i spojrzał na Ugo. - I
co? Co się potem stało?
- Wydaje się, że sam wiesz!
- Tak. Domyślam się, co było dalej - Leper mówił swobodnie, chwilami
nawet wesoło, jakby zupełnie nie pamiętał o grożącej mu strasznej śmierci.
- Nie bój się, to zupełnie nieszkodliwe.
To była m a n t e z j a, przemiły zwierzak! Nikomu krzywdy nie robi.
Swoich wrogów oraz tych, którzy zakłócają jej spokój - usypia w sposób
wielce taktowny i delikatny, po czym sama oddala się dyskretnie.
- Czy ona, ta... mantezja, tak? Czy ona.... hipnotyzuje?
- Bzdury! - zaśmiał się Leper. - I ty dałeś się nabrać na te jej piękne
oczy. Nie, ona nie ucieka się do takich jarmarcznych sztuczek. Oczy służą
jej tylko do patrzenia, ale za to w bardzo szerokim zakresie widmowym: od
głębokiej podczerwieni aż po górny nadfiolet.
- Skąd znasz tak dobrze to zwierzę?
- Badam mantezję od paru lat. Można poznać! Dwa razy dałem się jej
podejść, ale podpatrzyłem wreszcie jej tajemnicę... Przede mną kilka osób
miewało z nią spotkania, na ogół bez żadnych przykrych następstw, jeśli
nie liczyć tego biedaka, Tiffa, którego uśpiła z pustą prawie butlą
tlenową. Udusił się we śnie; ale to nie była wina mantezji - Tiff oddalił
się od obozu, nie sprawdziwszy zapasu tlenu. Zanim go znaleźli, było po
nim. Ty spałeś przez nią chyba... około dziesięciu godzin, prawda? To
dlatego nie wracałeś...
- Więc jeśli to nie jest hipnoza, to jak ona... Leper, jakby się nad
czymś głęboko zastanawiał, wpatrywał się z roztargnieniem w powierzchnię
bagna, rozcinaną dziobem błotołazu.
Nagle podniósł wzrok i powiódł nim wzdłuż widocznej teraz linii
horyzontu.
- Mgła zrzedła, widzisz? -- powiedział. Tam, trochę na prawo, ta kępa
wysokich drzew... Poznajesz? Płaskowyż osiągniemy za dwadzieścia parę
godzin. Stąd już trafisz, gdybym ja...
Ugo patrzył uradowany na znajomy punkt w terenie, odległy znacznie,
lecz osiągalny. Lęk jego przemienił się w radosną nonszalancję. Teraz
stary może sobie umierać, jeśli ma ochotę! - pomyślał.
- Posłuchaj, Ugo. Lada chwila mogę mieć nowy atak. Gdybym nie dotarł do
Stacji... Nie, to na nic... Muszę ci powiedzieć wszystko...
Ugo nadstawił pilnie ucha. Zanosiło się na jakieś ciekawe zwierzenia.
- Ugo, daj słowo, że nie powiesz nikomu oprócz doktora Melmina tego, co
ci powiem za chwilę.
- Daję słowo.
- Wiedział o tym tylko Thun i ja. Teraz wiem tylko ja. Słuchaj uważnie.
Wszystkie moje notatki, które znajdziesz w mojej torbie i w moim pokoju w
Stacji, przekażesz na Ziemi Melminowi. Osobiście. Doręczysz mu także
butelkę, oznaczoną literą "A", którą mam w szafce z lekami. Powiem ci, jak
to jest z mantezją. Badaliśmy ją z Thunem przez długie lata. Teraz wiemy,
że ona usypia żywe organizmy pewną substancją, wytwarzaną w jej
organizmie...
- Jak to? -- przerwał Ugo. - Przecież mnie nie pokąsała?
- W tym tkwi cała tajemnica! Ona wstrzykuje swój jad na odległość.
Kiedyś czytałem o ciekawym przypadku choroby zawodowej. To miało miejsce
dość dawno: ludzie zatrudnieni przy konserwacji przewodów olejowych pod
wysokim ciśnieniem dostawali na dłoniach ropni nie wiadomo było, z czego.
Ukazało się potem, że przez mikroskopijne nieszczelności przewodów
tryskały z nich cieniutkie, niewidoczne strumyczki oleju. Bezboleśnie
przebijając skórę dłoni wstrzykiwały olej do mięśni... Wykorzystano potem
to zjawisko przy konstrukcji "bezbolesnych strzykawek", które jednak nie
znalazły zbyt szerokiego zastosowania. Teraz chyba rozumiesz, jak mantezja
wstrzykuje swój jad, który nazwałem mantezyną... Tropiłem mantezje w
zwykłym, grubym skafandrze próżniowym zamiast kombinezonu, jakiego używa
się na planecie. To wystarczyło. Strumień mantezyny nie przebija takiego
skafandra. Zebrałem trochę tej substancji, robiłem próbne analizy, wydaje
mi się, że trudno będzie przy obecnym poziomie syntezy organicznej
stworzyć sztucznie mantezynę. Ponieważ jednak jest to idealny środek
usypiający, wprowadzający w stan niemal letargiczny na dłużej lub krócej,
zależnie od dawki wydaje mi się, że może być bardzo przydatny w
lecznictwie. Ma jednak swe wady: praktycznie jest niewykrywalny w
organizmie, nawet jeśli zastosowano , dawkę śmiertelną. Bo oczywiście
przedawkowanie grozi zatrzymaniem akcji serca... Tak mała ilość, jaka
wystarczy dla zabicia człowieka, nie daje żadnych zauważalnych zmian we
krwi! Rozumiesz, co to znaczy... Nie może dostać się w niepowołane ręce,
to groźny środek! Powierzam go tobie, nie znając cię prawie, ale nie mam
wyboru. Nie wiem, czy dobrze robię. Ale przy tym chciałem cię jeszcze
prosić o jedno... Kiedyś pomyślałem sobie, że zastrzyknięcie drobnej
ilości roztworu mantezyny choremu na aubercję może - poprzez uśpienie -
powstrzymać ataki... Nigdy nie miałem możności tego sprawdzić. Zresztą,
nie odważyłbym się robić doświadczeń na człowieku. To mogłoby pomóc albo
zabić... Ale na sobie... chyba mogę wypróbować... Dlatego proszę cię,
Ugo... Nie tym razem, ten atak przetrzymam, jeśli mnie w porę zwiążesz...
ale za następnym... Wstrzykniesz mi centymetr tego roztworu - znajdziesz
go w mojej torbie, to rozcieńczony roztwór. Albo coś z tego wyjdzie,
albo... Nie mam wyboru, Ugo! A teraz mnie zwiążesz, pamiętaj, gdy ci tylko
powiem...
Stary lekarz mówił coraz niespokojniej, urywanymi zdaniami.
- Nie myśl, że się boję śmierci... Jestem, czterdzieści lat lekarzem...
A lata na tej okrutnej planecie trzeba liczyć chyba dziesięciokrotnie...
Ze śmiercią znamy się osobiście, to nie o to chodzi, Ugo... Chciałbym żyć,
to prawda... Ale nie o to chodzi... Pozaczynałem wiele rzeczy... Szkoda
odchodzić. Kto za mnie skończy te badania?
Ugo, z obojętną twarzą, tępo patrzył przed siebie na coraz lepiej
widoczną kępę drzew na horyzoncie.
Myślami był daleko.
"Proszę cię, porozmawiaj z nim wreszcie!" mawiała zwykle matka,
wracając ze szkoły.
Ojciec był wyrozumiały i opanowany. Przemawiał łagodnie, rzeczowo.
Niewiele to jednak pomagało. Ugo był niepoprawny. Ciągłe skargi
wychowawców i kolegów stały się istnym utrapieniem, odkąd zaczął chodzić
do szkoły. Uczył się miernie, raczej gorzej niż przeciętnie. Choć nikt o
tym nie wiedział, bolało go to bardzo. Nie potrafił jednak zmusić się do
uczciwej nauki; zamiast systematycznie przygotowywać zadania, Ugo wolał
szukać sposobów oszukania nauczycieli. Taką już miał naturę - nie lubił
prostych dróg. Czasem jego zabiegi, zmierzające do oszustwa przy
egzaminie, zajmowały mu więcej czasu, niż gdyby po prostu nauczył się
przedmiotu...
Wśród kolegów nie był lubiany. Nie mogąc wyróżnić się w nauce, starał
się chociaż w inny sposób wybić ponad przeciętność. Nie mogąc być
najlepszym, starał się być pod jakimś względem najgorszym. Udało mu się to
w pełni, jeśli chodzi o zachowanie w szkole. Prędko jednak zorientował
się, że w ten sposób nie zajdzie daleko. Wtedy się nieco uspokoił.
Przytaił się, ucichł - czekał. Przemykał się chyłkiem z klasy do klasy,
wysilając cały swój dowcip, by nikt nie mógł mieć do niego pretensji. Był
zawsze jednym z wielu, którymś tam z kolei. Wszędzie: na zawodach
szkolnych, w konkursach, na egzaminach... Nienawidził tego. Z czasem - nie
wiadomo, skąd mu to przyszło - uwierzył, że kiedyś... na pewno uda mu się
coś takiego, że wszyscy rozdziawią gęby -z podziwu. Nie robił jednak nic w
tym kierunku. Nie wiedział nawet, w jakiej dziedzinie, w jaki sposób się
wyróżni... Koledzy podśmiewali się z niego: "Cichy geniusz", "On tylko
udaje, że nie umie..." Był na nich wściekły.
Matka mówiła zawsze: "Ugo jest po prostu głupi. Nie jest może
najzdolniejszy z naszych synów, ale mógłby przecież coś osiągnąć. W ten
sposób jednak nie osiągnie niczego".
Ojciec protestował zwykle: "Nie mów tak przy nim, bo będzie miał
kompleksy".
Ugo był wciąż jednym z wielu. Raz tylko udało mu się być pierwszym: na
zawodach szermierczych, gdy dwóch jego przeciwników w eliminacjach
równocześnie zachorowało, a w czasie walki finałowej zawodnik, z którym
walczył, spadł z planszy i złamał nogę. Formalnie rzecz biorąc, Ugo wygrał
turniej szpady. Inna sprawa, że dla wszystkich widzów zwycięstwo to było
wielce problematyczne: prawie wszyscy widzieli, że Ugo pchnął przeciwnika
po zatrzymaniu walki przez sędziego. Trudno powiedzieć, czy zrobił to
umyślnie, czy też przypadkowo. Dla tych, którzy lepiej go znali, sprawa
była jasna. On sam jednak nie przywiązywał wagi do komentarzy kolegów.
Wygrał i już!
Dzięki sprytnemu oszustwu uzyskał niezły wynik testu egzaminacyjnego i
rozpoczął studia. Wybrał pneumatykę precyzyjną, dziedzinę, która "miała
przyszłość", lecz nim po wielokrotnych potknięciach ukończył studia,
okazało się, że tylko najlepsi mogą kontynuować pracę badawczą w
instytucie; Ugo pozostał w dalszym ciągu nie zauważonym przez nikogo,
"szarym" członkiem społeczeństwa.
Okazja wyjazdu nadarzyła się nagle i Ugo uchwycił się jej z nadzieją i
uporem. Jeśli na Ziemi nie może, to tam... na pewno znajdzie okazję
wyróżnienia się...
Niestety, wśród kandydatów na stanowisko Głównego Mechanika Stacji
Badawczej był trzeci na liście.
Ugo postanowił. On MUSI polecieć... Swój plan przeprowadził niezwykle
precyzyjnie. Na krótko przed planowanym odlotem rakiety, będąc w ośrodku
treningowym, wyciągnął swych dwu konkurentów na wycieczkę w góry. Podczas
wspinaczki lina asekuracyjna wyśliznęła mu się z rąk... Jeden z towarzyszy
złamał rękę, obydwaj ulegli silnym potłuczeniom... W takich przypadkach z
reguły nie dochodzi się, kto ponosi winę za wypadek. Ugo był zresztą
najbardziej doświadczonym alpinistą z owej trójki...
Tym sposobem Ugo znalazł się w Stacji. Tu jednak czekało go
rozczarowanie. Główny Mechanik był w rzeczywistości jedynym mechanikiem w
Stacji. Do obowiązków jego należało utrzymanie urządzeń w należytym
stanie. Ot, i wszystko. Dlatego Ugo czuł się zawiedziony.
I tu nie był "kimś", wręcz przeciwnie: był nowicjuszem, praktykantem
nieledwie w nowych dla siebie warunkach, uzależnionym od całego szeregu
osób mających większe niż on doświadczenie i rozeznanie w sprawach Stacji.
Dlatego ciągnęła go dżungla, bagna, niezbadane tereny... Miał nadzieję, że
może tam nadarzy się jakaś okazja dokonania wielkich rzeczy...
Teraz, po tym co usłyszał, wiedział już, jak postąpi. Okazja odwetu za
wszystkie niepowodzenia! Ugo nie znosił ludzi - szczególnie tych, którym
wszystko się udawało. Teraz on będzie pierwszy. Słodka świadomość, że
wszystko, absolutnie wszystko zależy od niego, wynagrodzi mu w zupełności
gorycz niepowodzeń i lata oczekiwania. Nie układał żadnych szczegółowych
planów - wszystko ułoży się samo i będzie takie proste, a zarazem
wspaniałe... "Nikt nigdy nie litował się nade mną. Ja także nie muszę..."
Z zamyślenia wyrwał go głos Lepera. - Wiąż mnie, szybko... Pospiesz
się!
Leper zatrzymał błotołaz. Ugo skrępował go sznurem i doprowadził pojazd
do najbliższej wysepki. Zanim zdążył wyciągnąć lekarza na brzeg; nastąpił
atak. Ugo czekał chwilę, wahał się. Patrzył na szamocącego się w pętach
człowieka...
On już i tak prawie nie żyje! - pomyślał, jakby się usprawiedliwiając
przed samym sobą. Sięgnął do pasa po nóż. Pochylił się i dwoma cięciami
wyswobodził Lepera z pęt. Ten zerwał się natychmiast na nogi. Ugo uskoczył
za pień krautusa, lecz Leper nie zwracał na niego uwagi. W ataku furii
rzucił się w kierunku bagna. Wielkimi krokami zaczął oddalać się od
brzegu. W odległości czterech metrów od wysepki ponad powierzchnią bagna
wystawały już tylko zawory aparatu tlenowego. Potem powierzchnia wyrównała
się. Czarna, połyskująca maź pokryła wszelki ślad. Ugo stał, oparty o pień
plecami. Przez szybę maski błyszczały szeroko otwarte oczy. W dłoni wciąż
trzymał nóż.
Odczekawszy chwilę, zepchnął błotołaz na bagno i ruszył z maksymalną
szybkością, na jaką pozwalał uszkodzony silnik, w kierunku niedalekiej już
grupy wysokich drzew.
Dowódca Stacji stał dłuższą chwilę, nie mówiąc ni słowa. Potem, nie
patrząc na Ugo, powiedział cicho:
- Biedny Leper. Przyszło to i na niego... Zawsze mówił, że nie ma czasu
chorować. Tak, on był zawsze zajęty. Wydzierał tej okrutnej planecie jej
zagadki... Teraz zemściła się za to. I Thun... To straszne. Dwaj najlepsi
ludzie w Stacji. Dobrze, że ty wróciłeś, Ugo. Trzeba natychmiast zażądać z
Ziemi uzupełnienia załogi. Mimo wszystko musimy przecież pracować dalej,
choć takiego człowieka, jakim był Leper, nikt chyba nie zastąpi.
- Dowódco - przerwał mu ostrożnie Ugo proszę zażądać także mechanika...
na moje miejsce. Ja nie mogę tu dłużej zostać. Widziałem śmierć ich
obydwu. To zbyt okrutne, moje nerwy nie wytrzymują tego. Jestem widocznie
przewrażliwiony, nie nadaję się... - opuścił głowę, mówił cicho, jakby
zawstydzony. - Możecie to nazwać, jak chcecie, ale ja się wycofuję. Boję
się. Wydaje mi się dziwne, że właśnie ja ocalałem. Ta choroba wybrała ich,
przyzwyczajonych do tutejszych warunków. Dlaczego miałaby mnie ominąć
Leper wspominał mi, że... ta choroba... na Ziemi nie powinna się rozwijać.
Ja stąd odlatuję. Za trzydzieści godzin startuje Milev, polecę z nim.
Proszę mnie nie zatrzymywać. Dwa tygodnie wytrzymacie bez mechanika.
Zostawiam wszystkie urządzenia w stanie pełnej sprawności.
- Cóż... Masz prawo tego żądać, a ja nie mogę cię zatrzymywać. Jeśli
Leper coś mówił na temat tej piekielnej choroby, to miał jakieś podstawy.
Jedno jest pewne: z aubercją nie ma żartów. Nie należy zaprzepaścić żadnej
szansy ani zaniedbać jakiegokolwiek środka ostrożności. Zwalniam cię
przygotuj raport o stanie urządzeń i... możesz lecieć z Milevem.
- Dziękuję, dowódco! - powiedział Ugo, z trudem ukrywając rozsadzającą
go radość, że wszystko dotąd tak doskonale się układa.
- Mało. Stanowczo za mało! - mruczał do siebie Ugo, oglądając pod
światło zawartość płaskiej butelki. Schował ją do torby z osobistymi
rzeczami i wyszedł z pokoju w kierunku hangaru. Wyprowadził błotołaz,
uruchomił silnik i widząc kątem oka, że ktoś nadchodzi, zaczął pilnie
majstrować przy desce rozdzielczej.
- Wyjeżdżasz podobno ze mną? - spytał Milev nadchodząc od strony
wyrzutni rakietowej.
- Tak. Na razie sprawdzam błotołaz. Musiałem wymienić sporo części po
tej nieszczęsnej wyprawie. Masz próbnik napięcia? Swój utopiłem niechcący
w tych przeklętych moczarach.
Milev sięgnął do kieszeni kombinezonu i wydobył próbnik. Ugo sprawdził
napięcie w kilku punktach układu, zamknął pokrywę i wsiadł do pojazdu.
- Muszę przejechać się po bagnistym terenie. Wrócę nad ranem. Gdyby coś
się stało, wystrzelę rakiety. Start mamy w południe?
- Tak. Nie spóźnij się.
Ugo ruszył z największą szybkością. Na stałym lądzie pojazd rozwijał
zupełnie niezłą szybkość dwustu kilometrów na godzinę, poruszając się na
kołach. Dopiero na bagnach, gdzie trzeba było wysunąć pływaki, szybkość
spadała znacznie. Ugo, zanim po raz pierwszy wyruszył na bagna, dziwił się
trochę, że właśnie takiego pojazdu się na nich używa. O wiele prościej
myślał - byłoby używać helikoptera lub innego pojazdu atmosferycznego.
Potem zrozumiał. To była jedyna metoda poruszania się od wysepki do
wysepki, od kępy do kępy - w celu ich dokładnego zbadania.
Płaskowyż wokół Stacji porośnięty był z rzadka tylko wysokopienną
roślinnością. Stosunkowo suchy teren sprawiał, że rosły tu głównie przy
ziemne, o rozłożystych liściach porosty, a gdzieniegdzie wśród nich
wystrzelały cienkie łodygi o drobnych liściach - Leper nazywał je "malwą".
Właściwie nie wiadomo, dlaczego tak je sobie nazwał... Może chciał mieć tu
coś, co choć z nazwy przypominałoby mu ojczystą planetę?
Ugo mknął po dywanie porostów, roztrącając co chwilę kępy tych
nieprawdziwych malw, które z suchym trzaskiem siekły kadłub pojazdu. Było
późne popołudnie. Nad widoczną już z daleka linią bagien powietrze było
względnie czyste. Gdzieniegdzie tylko snuły się strzępy białawej mgły.
Wysoko, w górze, tworzyły się złotawe, warstwowe obłoczki. Gdyby Ugo znał
się nieco lepiej na tutejszej pogodzie, powiedziałby, co to oznacza. Ale
nie wiedział, więc przyglądał się im obojętnie.
Nad brzegiem, w miejscu gdzie wjechał na moczary, pozostawił kontrolny
nadajnik, wyznaczający azymut powrotu. Omijając pierwsze wysepki,
zatrzymał błotołaz dopiero w odległości kilku kilometrów od brzegu, przy
jednej z większych, obficie zarośniętych kęp. Naciągnąwszy gruby skafander
próżniowy wyskoczył na brzeg wyspy. Przez ramię przewiesił torbę z kilkoma
drobiazgami, a w kieszeni skafandra umieścił sporą butelkę. Obchodził
zaroślat przyświecając sobie latarką. Postępował ściśle według zaleceń
wyczytanych w notatkach Lepera: ostrożnie zbliżył się do pierwszego
napotkanego fioletowego kwiatu. Szybkim ruchem zagłębił rękę w otworze
kielicha... Pusty! Dłoń nie natrafiła na żaden opór. Ugo zaklął. Szedł
dalej, rozglądając się uważnie. Mimo to o mało nie nadepnął na następny
kielich. Zatrzymał się gwałtownie w momencie, gdy płatki zaczęły się już
rozchylać. Otwartą rękawicą chwycił mocno miękki kłąb, porośnięty jakby
krótkim futerkiem. Żółte oczy patrzyły na niego z wyrazem prawie ludzkiego
przerażenia... Starał się nie patrzeć w te oczy. Szybkim ruchem wyszarpnął
z kieszeni butelkę. Przytrzymując zwierzątko między kolanami, zwolnił
nieco chwyt dłoni; spomiędzy jego placów trzymających przód zwierzęcia,
jak słabo napompowaną piłkę, zaczęła wynicowywać się cienka "trąbka".
Szybko podstawił szyjkę butelki i ścisnął mantezję kolanami. Na
wewnętrznej ściance butelki pojawiło się kilkanaście kropel różowawej,
mętnej cieczy. Ugo ścisnął mocniej, lecz mantezyny w butelce nie przybyło.
Spojrzał krytycznie na tę drobną ilość, którą udało mu się zdobyć, i
odrzucił na bok na wpół uduszoną, rozbrojoną mantezję, która nieporadnie
pokusztykała w stronę krzaków, podpierając się cienkim płaskim ogonkiem.
Przez kilka godzin Ugo myszkował po kępach, zagłębiając się coraz
bardziej w krainę bagien. Udało mu się zgromadzić zaledwie kilkanaście
mililitrów mantezyny, teraz dopiero zdał sobie sprawę, ile czasu Leper
musiał poświęcić na zgromadzenie tej ilości, jaką pozostawił w swej
butelce... Przeświadczony o nierealności swego planu podwojenia zapasu
mantezyny w ciągu tych ostatnich godzin pobytu na planecie, Ugo postanowił
wracać. Gdy dobijał do kolejnej wysepki, zauważył nad bagnami dziwne,
przeciągłe błyski. Czyżby wyładowania atmosferyczne? - pomyślał. Słyszał,
że burze bywają tutaj dość rzadko, sam nie widział dotąd żadnej.
Grzmot nadbiegł w ślad za błyskiem - daleki i stłumiony. Ugo wyszedł na
kępę, obiecując sobie, że to już ostatnia, na której zapoluje. Ściemniło
się zupełnie, tylko coraz częstsze i bliższe błyskawice rozświetlały co
chwila zarośla. Ugo poczuł się nieswojo. Nie chcąc wyruszać w drogę
powrotną podczas wyładowań atmosferycznych - odbiór sygnału nadajnika
kontrolnego był słaby i co chwilę przerywany trzaskami w obawie by nie
zmylić kierunku, postanowił poczekać.
Siedział nad brzegiem, tyłem do zarośli. W przerwach między grzmotami
łowił narastający szum wichru, kołyszącego wierzchołkami amadelii. Grzmoty
ogłuszały go jednak i już miał wyłączyć zewnętrzny mikrofon skafandra, gdy
nagle wydało mu się, że słyszy jakiś obcy, nie wiadomo skąd pochodzący
dźwięk. To był trzask łamanych zarośli. Zwierzę? - przemknęło mu przez
myśl. - Nie. Przecież tutaj nie ma większych zwierząt! Odwrócił się
gwałtownie, sięgając odruchowo do pasa. Broni jednak nie miał - na bagnach
nie była potrzebna... Wytężył wzrok. Nagła, bardzo bliska błyskawica
rozdarła na chwilę zasłonę czerni i wtedy Ugo dostrzegł ciemną, niewyraźną
plamę na tle podświetlonej roślinności. Zerwał się na nogi. Następna,
dłuższa błyskawica oświetliła wynurzające się zza rosnącego o kilka kroków
krautusa - widmo...
Czarny cień o zarysach ludzkiej sylwetki, lecz o kształtach
nienaturalnie wyokrąglonych jak prymitywne eskimoskie posążki kamienne,
sunął z wolna, potykając się, w kierunku Ugo, który osadzony na miejscu
przerażeniem nie był w stanie zrobić ani kroku. Jeszcze jedna błyskawica.
Głowa widma uniosła się nieco, ukazując w miejscu twarzy - owalną,
połyskującą plamę. Zwisające dotąd bezwładnie ręce zjawy wyciągnęły się
nagle do przodu, rozwarte niby szpony palce chwytały jakby przestrzeń
dzielącą ją od Ugo.
Ugo wrzasnął przeraźliwie i rzucił się w panicznym strachu do
błotołazu, pozostawiając na kępie torbę z narzędziami. Dopiero z
odległości kilkudziesięciu metrów odważył się spojrzeć za siebie. Słabnące
błyskawice ukazały stojącą nieruchomo postać, po pas zanurzoną w bagnie, z
dłońmi wciąż wyciągniętymi przed siebie gestem bezgranicznej, skamieniałej
rozpaczy...
Ugo przerzucił dźwignię rozruchu w krańcowe położenie i pomknął po
bagnie w kierunku płaskowyżu. Dłonie na kole sterowym drżały jak galareta.
- I tu... I tu także, wraz z ludźmi... przyszło to...
Niewytłumaczone... Upiór? Wcielenie ofiar tej planety? Nie, nie... Uciec
stąd co prędzej! mamrotał bezładnie pośród wycia silnika.
Maleńką butlę sprężonego powietrza Ugo umieścił w kieszeni spodni, a
połączony z nią miękkim przewodem mały, wydłużony jak ołówek przedmiocik
przewlókł przez rękaw marynarki i ujął lewą dłonią. Spojrzał w lustro.
Dobrze! - pomyślał. - Nic nie widać.
Wyszedł na pustą o tej porze ulicę. Ruszył bez określonego celu w
kierunku śródmieścia. Na pierwszym skrzyżowaniu spojrzał na światło. Było
zielone, więc śmiało wszedł na jezdnię. W tej samej chwili rozległ się
gwizdek policjanta. Stróż porządku, zaczajony za rogiem, wyszedł teraz
leniwie, sięgając do tylnej kieszeni po bloczek.
- Pan j e s z c z e się nie przyzwyczaił? powiedział ze złośliwym
uśmieszkiem, zbliżając się do Ugo, który posłusznie zawrócił na chodnik. -
Do wczoraj jeszcze uczyliśmy. Od dziś pobieramy mandaty.
- Przecież było zielone?
- No, właśnie! Zielone światło jest dla poduszkowców i elektrobusów.
Przechodzić pieszo wolno dopiero wtedy, gdy po żółtym zapali się
fioletowe, a niebieskie jeszcze nie zgasło, chyba że równocześnie pali się
zielone, które nastąpiło po czerwonym. Gdy natomiast zielone pali się po
żółtym, a fioletowe już zgasło, przechodzić nie wolno. Chyba że
równocześnie pali się białe migające. Nowy kodeks drogowy wprowadził to
cenne usprawnienie... Inaczej nie poradzilibyśmy sobie z tym bałaganem na
jezdniach!
- Ależ... Przecież jezdnia była zupełnie pusta! - zaprotestował Ugo.
- Pusta? To co z tego? Zobaczyłby pan, co się dzieje koło szesnastej
albo o ósmej rano!
- Przecież nie mogę czekać tyle czasu na każdym skrzyżowaniu!
- M u s i pan! Porządek musi być. Płaci pan mandat.
Policjant wyrwał kartkę z bloczka. Ugo sięgnął do kieszeni niby po
pieniądze, kierując równocześnie swój przyrządzik w brzuch
funkcjonariusza. Teraz j a wprowadzę porządek!" pomyślał i nacisnął spust.
Policjant miękko osunął się na ziemię.
Działa! - pomyślał Ugo. Zatrzymał przejeżdżający pojazd.
- Pan władza zasłabł. Pewnie od tego upału... Niech go pan podwiezie do
szpitala - powiedział do kierowcy.
Szedł dalej zadowolony. Przyrząd działał doskonale. Wystarczy zwiększyć
jednorazową dawkę mantezyny, by bez śladów zlikwidować człowieka...
Teraz dopiero zaczął zastanawiać się, jak użyć tej wspaniałej broni.
Można na przykład... obrabować bank! Tak. To niezła myśl, ale... po co
marnować tak cenną substancję na drobiazgi? Czy nie lepiej zagrać od razu
o wyższą stawkę?
Wszedł w alejkę parku, odnalazł ocienioną ławkę i usiadł. Przemyślny
plan dojrzewał w jego głowie. Tak! To będzie wspaniałe! Uśmiechał się na
samą myśl o swej potędze.
To tu. Prof . R. T. Holm - odczytał Ugo na drzwiach. Nacisnął dzwonek,
drzwi otworzyły się po chwili automatycznie. Wszedł do małego przedpokoju.
- Proszę! - usłyszał przez otwarte drzwi gabinetu.
Poprawił maskę na twarzy, ścisnął mocniej w dłoni swą niezawodną broń.
Pewnym krokiem przestąpił próg.
Profesor siedział za stołem, przed nim leżał plik papierów. Pracował.
- Proszę się nie ruszać! - powiedział Ugo cicho lecz stanowczo.
- O co chodzi? - profesor podniósł głowę i spokojnym, zupełnie nie
przestraszonym spojrzeniem ogarnął zamaskowaną postać.
- Jestem uzbrojony, ale nic panu nie grozi pod warunkiem, że zachowa
pan spokój. Przyszedłem do pana w pewnej bardzo dyskretnej sprawie. Nie
chciałbym, aby ktokolwiek wmieszał się do naszej rozmowy. Czy może mi pan
to zagwarantować?
- Jestem sam w domu - powiedział Holm. Twarz miał poważną, prawie
nieruchomą. Patrzył na lewą dłoń Ugo, trzymającą wydłużoną, lśniącą rurkę.
- Czym mnie pan raczy straszyć? Co to za broń?
- Na razie nie będę tego tłumaczył. Niech panu wystarczy, że jest to
broń niezawodna i zupełnie dotąd nieznana. Przy tym nie pozostawia żadnych
śladów. Dlatego radzę zachowywać się... z umiarem!
- Ależ oczywiście! - Holm jakby się lekko uśmiechnął. - Słucham pana!
- Przystąpmy do rzeczy. Chcę zaproponować spółkę. Ale przedtem proszę
mi pokrótce opowiedzieć o stanie pańskich prac. Pan wie, o co mi chodzi?
- Proszę pytać! Prowadzę wiele prac, nie wiem, które z nich interesują
szanownego gościa. Holm mówił z narastającą nutą ironii w głosie. Trochę
to drażniło Ugo, ale starał się zachować spokój. Ten człowiek był mu
potrzebny - przynajmniej do czasu.
- Czytałem ostatnio, że skonstruował pan nowy typ protezy sterowanej
bioprądami. Na czym polega pańskie osiągnięcie? Czy nie stosowano
dotychczas takich protez?
- Owszem. Ale moje opierają się na zupełnie innej zasadzie. Działają
bez żadnych ciężkich i kłopotliwych urządzeń pomocniczych. Proteza taka po
prostu zastępuje brakującą kończynę; przymocowuje się ją pacjentowi; łączy
odpowiednio z systemem nerwowym, a hydrauliczny mechanizm wykonawczy
reaguje na bioprądy. Tyle mogę panu powiedzieć. Reszta stanowi na razie
tajemnicę.
- Proszę nie żartować! - zawołał Ugo groźnie. - Potrzebna mi jest cała
dokumentacja do pańskich wynalazków.
- Co mi chce pan zaproponować?
- Udział w realizacji moich planów. Chcę stworzyć pewien szczególny
rodzaj p r o t e z y dla współczesnej cywilizacji. Nazwijmy to "czynnikiem
interwencyjnym"...
- Na czym to ma polegać? I co ja mogę mieć z tym wspólnego?
- Powiedziałem już, profesorze: jestem w posiadaniu broni, która działa
dyskretnie i niezawodnie. Czy nie zdaje pan sobie sprawy, jak wiele można
zdziałać przy pomocy takiego środka?! Można dyktować swój punkt widzenia.
Przy braku podporządkowania się mojej woli mogę... rozumie pan?
- Coś w rodzaju tajemniczej mafii? - podchwycił Holm z
zainteresowaniem.
- Mniejsza o to, jak to nazwiemy...
- Czy chce pan w ten sposób podporządkować sobie... cały świat?
- To byłoby zbyt kłopotliwe. Ograniczę się raczej do korygowania
pewnych błędów cywilizacji ziemskiej.
- Tak bardzo jest pan pewien swej nieomylności?
- Mam własny model stosunków społecznych i chcę go realizować. Z
historii wiemy, że dawniej dokonywano takich rzeczy metodą wojen lub
przewrotów... Obecnie dysponujemy o wiele lepszymi środkami. Ponieważ
jednak działanie osobiście byłoby dla mnie bardzo niebezpieczne, zwracam
się do pana.
- I chce pan posłużyć się... mną?
- W pewnym sensie. Chcę, aby pan wykonał dla mnie człowieka-makietę,
kierowany zdalnie m o d e 1 człowieka. Taki, abym za jego pośrednictwem
mógł wykonywać wszelkie czynności jak własnymi rękami... Zewnętrznie musi
on do złudzenia przypominać żywego człowieka. Krótko mówiąc, chcę, aby pan
opracował mechanizm wykonawczy, sterowany bezprzewodowo przy pomocy
bioprądów. Rozumie pan? Ja siedzę spokojnie w domu, a on się za mnie
naraża. Ja widzę i słyszę to, co on, a on wykonuje to, o czym pomyślę.
- Tak, rozumiem. Muszę jednak rozczarować pana: w obecnym stanie moich
prac nie potrafię raczej sprostać pańskim wymaganiom.
- To już mnie nie obchodzi. Daję panu czas na opracowanie dokumentacji.
Pieniądze też się znajdą, jeśli będą potrzebne.
Holm milczał wpatrzony w blat biurka.
- Nie rozumiem wciąż, po co to panu? Czy koniecznie m u s i pan wtrącać
się w bieg historii?
- Nie muszę. Po prostu chcę i mogę! Mając w ręku to - Ugo wymachiwał
przed nosem profesora swoim przyrządem - nareszcie mogę robić, co mi się
podoba! Wszyscy wielcy politycy i wodzowie robili to samo, tylko że z
większym rozgłosem i innymi środkami. Mnie wystarczy anonimowa
satysfakcja...
- Jak dotąd, widzę tylko jedno niewątpliwie pożyteczne zastosowanie
pańskiej broni: gdyby tak ciężko przestraszyć paru najzatwardzialszych
biurokratów, może nareszcie udałoby się uzdrowić naszą "kochaną"
administrację... Choć i to nie jest takie pewne - od starożytności nikomu
się to nie udało. Już za czasów Imperium Rzymskiego były z tym kłopoty.
Gdyby pan oddał ludzkości tę przysługę, miałby pan zapewnione miejsce w
historii powszechnej - powściągliwie uśmiechnął się Holm.
- Czy nie miał pan nigdy do czynienia z różnymi upartymi komisjami? Czy
nie miał pan trudności z uzyskiwaniem funduszów na pańskie badania?
- Owszem, miałem. Ale badania te, jak się pan zapewne domyśla, miały na
celu niesienie pomocy ludziom. A pan chce je zastosować w zupełnie
przeciwnym celu.
- Jak to? - oburzył się Ugo. - Przecież to będzie najwspanialsze z
pańskich dzieł: model mądrego człowieka! Gdyby jakikolwiek, najmądrzejszy
nawet człowiek chciał w tej chwili naprawić świat, ci wszyscy przemądrzali
panowie, od których wszystko zależy, zniszczą go natychmiast! Trzeba
działać, radykalnie!
- Ten "mądry człowiek" to niby... pan? Holm wyglądał na ubawionego. -
Wydaje mi się, że chce pan po prostu wyrównać swoje osobiste rachunki,
młody człowieku.
- Nie pański interes! - warknął Ugo wściekły. - Albo pan przystępuje do
współpracy, albo...
- A jeśli nie przystąpię?
- Nie radzę. Lekarz stwierdzi udar serca. - Niech się pan zastanowi -
powiedział Holm spokojnie. - Załóżmy, że się zgodzę, a gdy pan wyjdzie ode
mnie, natychmiast zawiadomię odpowiednie władze o pańskiej wizycie. Cóż
wtedy?
- Widzę, że pan nie wierzy w siłę mojej broni. Przed wyjściem uśpię
pana na kilka godzin. Wystarczy?
- Rzeczywiście. Widzę, że nie mam wyboru. W takiej sytuacji zmuszony
jestem przyjąć p r o p o z y c j ę. Dokumentacja techniczna moich protez
leży tu, przede mną. Może pan sobie przejrzeć. W zamian za to mam nadzieję
usłyszeć kilka informacji na temat pańskiej wspaniałej broni!
- To pewna substancja chemiczna. Wstrzykuje się ją na odległość, pod
ciśnieniem. Chemicznie nie do wykrycia w organizmie. Na skórze pozostawia
mikroskopijny ślad. Więcej pan nie musi wiedzieć.
- Chce pan wyposażyć w tę broń zdalnie kierowanego manekina?
- Tak. Będzie on mógł, coraz to inaczej ucharakteryzowany,
niepostrzeżony przebywać między ludźmi.
- A jeśli go zdemaskują? Przecież wtedy pańska broń przestanie być
tajemnicą! - zauważył Holm.
- Ale a m u n i c j ę do tej broni mam tylko ja. A pan wykona mi
zapasowego sztucznego człowieka.
- Widzę, że obmyślił pan wszystko szczegółowo. Nasze plany mają duże
szanse powodzenia.
- Jestem tego pewien. Pan nie wyobraża sobie nawet skuteczności
mantezyny...
- Czego?
- To nazwa tej substancji. - Aha!
Holm zamyślił się patrząc tępo przed siebie. Twarz jego przez cały czas
trwania rozmowy nie zmieniła prawie wyrazu. Nieznaczne tylko grymasy
symbolizowały uśmiech, ironię czy oburzenie. Głęboko osadzone oczy
połyskiwały szklistym, nienaturalnym blaskiem.
- To chyba wszystko - powiedział Ugo wstając.
- Chwileczkę - Holm wstrzymał go ruchem ręki. - Zastanawiam się
jeszcze...
- Nad czym? Przecież doszliśmy już do porozumienia!
- Zastanawiam się, czy mam oddać cię w ręce policji, czy tylko
kopniakiem zrzucić ze schodów, głupi szczeniaku.
- Coo? Jak śmiesz, ty... Ja cię tu zaraz... Twarz Ugo oblała fala
gorąca. - Czy wiesz, kogo obrażasz, stary durniu?!
Dokumentacja leży na stole - przebiegło przez myśl Ugo. - Obejdę się
bez niego.
- Jesteś już trupem - powiedział głośno. Dam sobie radę bez takich...
Są na szczęście ludzie, którzy potrafią skorzystać z szansy, jaką im daję.
- Strzelaj! - Twarz profesora przebiegł dziwny uśmieszek. Wstał z
krzesła i obchodząc stół zbliżał się do Ugo. - Na co czekasz? Odwagi
pętakowi zabrakło?
Ugo wymierzył wylot rurki w brzuch Holma. - Jeszcze krok i zginiesz!
Profesor powoli, wbijając oczy w twarz Ugo, postąpił krok naprzód. Ugo
nacisnął spust. Holm zrobił następny krok. "Ma pancerną koszulkę!" -
pomyślał Ugo. Z odległości dwóch metrów wycelował w twarz. Nacisnął spust
trzykrotnie, raz po raz. Poczuł silne uderzenie w żołądek, twarda dłoń
chwyciła przegub ręki, która, wykręcona, puściła broń. Upadł na podłogę.
Holm przygniótł go kolanem i wydobył z kieszeni Ugo resztę urządzenia do
wstrzykiwania mantezyny.
Drzwi sąsiedniego pokoju otworzyły się. Stanął w nich człowiek w dużym,
kulistym kasku. Ugo spojrzał w jego stronę, potem na twarz tego, który
kolanem przygwoździł go do podłogi, i dopiero teraz zrozumiał wszystko.
W drzwiach stał uśmiechnięty ironicznie drugi profesor Holm!
- Moje uszanowanie! - powiedział. - Pan wybaczy, ale zachował się pan
zbyt agresywnie. Poza tym... te pańskie plany... Nie, proszę pana, nie
nadaje się pan do roli "czynnika interwencyjnego" naszej cywilizacji.
Spryt nie wystarczy. Trzeba również trochę zdolności, trochę wyobraźni. A
pan był tak pewien siebie, że nawet nie przyszło panu do głowy sprawdzić,
co dzieje się w sąsiednim pokoju.
Podszedł do leżącego Ugo i zatrzasnął kajdanki na jego przegubach. Jego
"sobowtór", który dotąd trzymał schwytanego, zwolnił chwyt i odszedł na
bok.
- Jeśli już ktokolwiek miałby poprawiać bieg historii ludzkości - kpił
Holm - to ja znacznie lepiej nadaję się do tego niż pan.
Ugo leżał na dywanie. Zamknął oczy. Wściekłość rozsadzała go. Znowu nie
byłem pierwszy Ten Holm, przede mną wpadł na pomysł sztucznego sobowtóra.
- Ja, co prawda, zrobiłem swego sobowtóra z zupełnie innym
przeznaczeniem - gawędził Holm sadowiąc się w fotelu. - Początkowo
skonstruowałem go z myślą o... konferencjach. Tak, tak! Nie ma pan
pojęcia, ile czasu zabierają człowiekowi różne zebrania, narady,
uczestniczenie W komisjach, itepe. Chcąc spokojnie popracować, wysyłałem
mojego "sobowtóra" na takie zebranie. Siadał sobie na krześle i
uczestniczył nie mniej aktywnie niż większość zebranych, to znaczy "spał",
jeśli tak można się wyrazić o mechanizmie, który został wyłączony. Z
czasem udoskonaliłem go nieco - tak że potrafił samodzielnie, nie
kierowany przeze mnie, podać sąsiadowi, który o to prosił, pióro albo
zapalniczkę. Gdy trzeba było zabrać głos, włączałem się ja, ma się
rozumieć zdalnie, siedząc sobie spokojnie w domu.
Holm przerwał na chwilę, potem zdjął z głowy swój ogromny kask; w tej
samej chwili sobowtór jego oklapł, jakby pozbawiono go szkieletu, i osiadł
miękko w kącie na podłodze.
- Właściwie nie wiem, po co się męczyłem do tej pory w tym hełmie.
Kwestia przyzwyczajenia! Ostatnio bardzo często posługuję się moją
imitacją... Nie dlatego aby szczególną przyjemność sprawiało mi
wprowadzenie ludzi w błąd. Oni sami mnie do tego zmuszają. Tacy jak pan na
przykład...
Ugo słuchał leżąc bez ruchu. Przez półprzymknięte powieki rozglądał się
ostrożnie po pokoju. Jego "cudowna broń" leżała jednak zbyt daleko, by
mógł jednym skokiem dopaść jej i skutymi dłońmi zaatakować mantezyną
Holma.
- Pan się zapewne dziwi - ciągnął Holm przesadnie uprzejmym tonem -
dlaczego panu to wszystko opowiadam? To zupełnie proste: muszę bawić
gościa rozmową, dopóki nie zjawi się komisarz policji, którego wezwałem
telefonicznie, zanim miałem przyjemność przyjść tu, do pana, z tamtego
pokoju. O czym to ja mówiłem? Aha, otóż różni ludzie o przedziwnych
zainteresowaniach zaczęli odwiedzać mnie od czasu opublikowania notatki o
moich pracach w dziedzinie protetyki. Oprócz pana - na pomysł zbudowania
sterowanej kukły wpadło kilku innych. Rozumowali, zresztą zupełnie
słusznie, że taki sztuczny osobnik może się w wielu sytuacjach przydać, a
zbudować go znacznie łatwiej niż samodzielnego, "myślącego" robota. Z
takim robotem to nigdy nic nie wiadomo, a ponadto... do tej pory go nie
skonstruowano. Co innego model sterowany bioprądami: na takim polegać
można jak na sobie samym, o czym miał pan okazję przekonać się osobiście.
Po pierwszej wizycie pewnego pana (z zawodu, zdaje się, był
włamywaczem), który podobnie jak pan straszył mnie bronią, tylko że
bardziej, powiedziałbym; "konwencjonalną", bo nożem kuchennym,
postanowiłem przyjmować gości za pośrednictwem mojej imitacji. Muszę się
tu pochwalić. Nikt dotąd nie wpadł na to, że ma przed sobą manekin