Wolski Marcin - Piąty odcień zieleni
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Wolski Marcin - Piąty odcień zieleni |
Rozszerzenie: |
Wolski Marcin - Piąty odcień zieleni PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Wolski Marcin - Piąty odcień zieleni pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Wolski Marcin - Piąty odcień zieleni Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Wolski Marcin - Piąty odcień zieleni Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Marcin Wolski
Piąty odcień zieleni
Dla Wiki
4 marca
- Głupie dzieciaki! - Marcel Bonnard opuścił żaluzję i odwrócił się do
siedzących
współpracowników.
- Na co jeszcze czekamy? - wicekomisarz Gelder nie taił podenerwowania. - Moi
ludzie są
przygotowani od godziny.
Komisarz Bonnard milcząco wskazał cywila zapadniętego w fotel obok pulpitu
operacyjnego. Cywil, mężczyzna o zmiętoszonej twarzy, zarówno strukturą jak i
karnacją
przypominającą wyciśniętą, zleżałą cytrynę, nie rzucał się w oczy. Piękny
Gelder, w nowiutkiej
bluzie polowej i ze starannie ułożonymi włosami, dotychczas właściwie go nie
zauważał, nie został
mu też przedstawiony. Widać jednak był to ktoś ważny, ktoś, bez którego decyzji
uruchomienie
rezerwy specjalnej nie wchodziło w grę.
- Mamy czas - odezwał się cywil, mówił lekko sepleniąc, a wąskie wargi za każdym
słowem odsłaniały żółte, nierówne zęby. - Za dużo telewizji, żebyśmy mogli
zacząć nie
sprowokowani. Brakuje nam tylko konfliktu z opinią publiczną.
- A jeśli rozejdą się - w głosie Geldera pojawił się element żalu jak u dziecka,
które nie
może wypróbować najnowszych zabawek.
- Nie rozejdą się, niech pan będzie spokojny - do rozmowy włączył się Levecque i
wstał.
Profesor Levecque był jak zawsze gładko wygolony, elegancki, o tułowiu
nieprawdopodobnie krótkim w porównaniu z arystokratyczną czaszką. Na tych,
którzy widzieli
eksperta po raz pierwszy, nieodparcie sprawiał wrażenie przypadkowej kombinacji
dwóch różnych
ludzi. Zresztą owa nieproporcjonalność anatomiczna szła w parze z dychotomią
jego charakteru.
Wyrafinowany intelektualista, był równocześnie człowiekiem małym, zawistnym,
chciwym
zaszczytów i pieniędzy. Potrafił też być okrutny, choć ostrożny.
- To tylko czoło fali - powiedział - garstka desperatów, groźna dopiero wtedy,
gdy utożsami
się z nimi szary człowiek z ulicy.
- Ale to przecież niemożliwe - odezwała się mała pani Loosinhorn z zarządu
miasta - któż
zdrowy na umyśle chciałby utożsamiać się z tymi wariatami. Już sam ich wygląd...
- Zgoda - uśmiechnął się Levecque, a właściwie pogardliwie wykrzywił mięsiste
usta. -
Dzisiaj są obcy, ale jutro? Proszę spojrzeć na gapiów, te luźne grupy
zdezorientowanych,
zaciekawionych. Na razie to pojedynczy ludzie, zawsze jednak pod wpływem emocji
gotowi zebrać
się w groźny tłum lub wejść w skład określonych grup nacisku. „Synowie Arkadii",
dziś raczej
groteskowi, jutro mogą stać się przyczółkami. Tym bardziej że wielu podświadomie
przyznaje im
rację. Mieliśmy ostatnio dość nieszczęśliwy ciąg wydarzeń. Awaria elektrowni
atomowej pod
Kassel, skażenie chemiczne po eksplozjach w Manchesterze, pierwsze strefy
śmierci ekologicznej
na wschód od Rudaw.
- Ale mamy też sukcesy - nie wytrzymała pani Loosinhorn. - W Tamizie są pstrągi,
a w
górnej Sekwanie obserwowano nawet raki. Oficjalne partie zielonych od paru lat
zasiadają w
parlamentach...
- Wielu uważa, że to zbyt mało. Bilans trzech lat rządów Partii Ekologicznej w
Danii
zakończył się kompromitacją.
Komisarz Bonnard przysłuchuje się rozmowie, chociaż nie bierze w niej udziału.
Stary,
choć krzepko trzymający się funkcjonariusz, w ogóle nie lubi dyskusji, nie znosi
też całej generacji
tych inteligencików, którzy wpychają się na wszystkie możliwe szczeble ze swoimi
„naukowymi
metodami" i bezdusznym pragmatyzmem.
- Dlaczego właściwie „Cytryna" wziął ze sobą tego bubka, któż stworzył tak
dziwaczną
grupę operacyjną i o co właściwie toczy się gra? - niespokojne myśli kłębią się
pod czaszką
komisarza. - Oficjalnie Levecque występuje w roli samodzielnego eksperta
rządowego, specjalisty
od „nowych ruchów" i ich międzynarodowych powiązań. Kim jest naprawdę? Do tej
pory Marcel
spotkał się z profesorem kilkakrotnie, zawsze wynikały z tego kłopoty, przed
rokiem w Wiedniu
Steiner omal nie zginął...
- Dlaczego musimy skończyć z pobłażaniem wobec „Synów Arkadii"? - kontynuuje
Levecque. - Mamy powody do podejrzewania ich o rozległe powiązania z
ugrupowaniami
terrorystycznymi. A program, czytali państwo manifest: Piąty odcień zieleni?
Pozwólcie, że
zacytuję: „Trzeba użyć radykalnych środków, aby zawrócić bieg dziejów".
- To akurat utopia, rojenie pętaków o potędze - zauważa Gelder.
- Ostatnie sto lat pokazało nam, że nie ma takiej utopii, która nie pociągnęłaby
za sobą dość
wyznawców zdolnych do eksperymentów na kontynentalną Skalę. Musimy być
ostrożniejsi.
Kiedyś grupkę fanatyków z monachijskiej piwiarni mógł zlikwidować jeden patrol,
później trzeba
było wojny światowej. Tolerancja, bojaźliwość wobec końskiej kuracji na wczesnym
etapie
choroby, kosztuje potem zbyt wiele lekarza i pacjenta.
- Ależ ten człowiek lubi brylować - myśli komisarz, Levecque tymczasem reguluje
monitor
sprzężony z zainstalowaną w oknie kamerą. Jedno przybliżenie, drugie, ustalenie
kadru. Oto i cały,
skąpany w ciepłym przedwiosennym słońcu, plac.
Plac i rosnący stos. Wokół niego uwija się około setki ludzi w bieli. Są to
młodzi chłopcy i
dziewczęta, w chodakach, przepasani powrozami. W rozcięciach szat widać mocne
ramiona i
krągłe piersi. Niektóre z dziewcząt noszą wianki. Kilkanaście osób gra
hałaśliwie. Drągal o długich
włosach przeplatanych siwizną trzyma przy ustach podręczny megafon - wykrzykuje
coś, może
śpiewa...
Bonnard przekręca jakąś gałkę. Pokój Centrum zalewa muzyka i mocny, czysty, choć
trochę gardłowy, głos współczesnego Savonaroli.
... Zaprawdę mówię wam śmierć chodzi wokół nas śmierć atomowa śmierć plastikowa
samochodowa elektronowa śmierć!
Zaprawdę mówię wam porzućcie maszyny które uczyniły was niewolnikami rzeczy
opuśćcie miasta cmentarze waszych snów spalcie tworzywa sztuczność która nas
oplata zniszczcie
komputery...
Stos rośnie. Tłum znosi telewizory i roboty domowe, przytoczono parę
samochodowych
wraków, chlusta benzyna z kanistrów. Kamera kierowana przez Levecque'a wędruje
po placu. Na
chodnikach gęstnieje tłum bardziej zaciekawiony niż przerażony. Tu i ówdzie
widać rozbawione
twarze. Kierunkowe mikrofony agentów rozstawionych w ciżbie wyłapują szepty i
słowa
przechodniów - „trick reklamowy", ,,to lepsze niż wyprzedaż bubli", „wszystko
jest ubezpieczone".
Nieliczni mundurowi policjanci gapią się dość bezradnie. Prorok odrzuca megafon
na sam szczyt
stosu i bierze z rąk dziewczyny o aparycji praprawnuczki Isadory Duncan, mała
wygląda najwyżej
na piętnaście lat, pochodnię. Przypala. Muzyka przechodzi w nerwowe tremolo.
Rzucona
pochodnia leci jak kometa. Stos z cudami dwudziestego wieku staje w płomieniach.
Synowie i
córki Arkadii krzyczą, wyrzucając w górę ramiona, a potem rozbiegają się. Pękają
witryny
okolicznych sklepów. Zaparkowane samochody popychane przez dziesiątki rąk suną w
stronę
stosu. Profesor Levecque czuje biust małej pani Loosinhorn wbijający mu się w
plecy.
- Okropne, okropne - trzeszczy mu przy uchu.
- To chyba wystarczy, szefie - Gelder spogląda na komisarza. Na pulpicie zapala
się
pomarańczowe światełko. Człowiek-Cytryna unosi słuchawkę i po paru sekundach
odkłada ją bez
słowa, potem odwraca się do Bonnarda.
- W porządku, ruszajcie.
Sytuacja na placyku zmienia się. Z bocznych uliczek wypadają postacie
przypominające
średniowiecznych wojowników. Tyle że ich tarcze wykonano z tworzyw sztucznych.
Tnąc pałkami
w prawo i lewo posuwają się w stronę fontanny, przy której przed chwilą
znajdowała się
zaimprowizowana trybuna proroka.
Tłum gapiów pierzcha. Ubrana na biało młodzież pozostaje. Śpiew wzmaga się.
Brzmi
wyraźnie, mimo burzy ognia rozlewającego się szeroko na placu. Płoną kałuże
benzyny, eksplodują
samochody. Tymczasem przy proroku pojawiło się dwóch mężczyzn w cywilnych
ubraniach.
Chwycili go pod ramiona i wloką na spotkanie rycerzy z plastiku. Zaraz żywy klin
wchłonie
mówcę. Ale nie. Między płonącymi samochodami nieoczekiwanie wyrasta drobna
dziewczyna.
Dziecinna twarzyczka, osmalone peplum. Tak, to mała „Isadora". Nie tańczy
jednak. Ściska w
dłoniach niewielki pistolet automatyczny. Tryskają iskry serii. Agenci osuwają
się na ziemię.
Równocześnie w oknie nad zdemolowanym salonem hi-fi rozszczekują się karabiny
automatyczne.
Spod białych strojów wyskakują jak orzeszki granaty.
- Cholera! - woła Bonnard. - Pan przekonywał, że nie będą uzbrojeni. Oto do
czego
prowadzą pańskie eksperymenty profesorze.
Levecque nie odpowiada, obserwuje widowisko pełen rezerwy. Człowiek-Cytryna
łączy się
z grupą operacyjną. Wrzeszczy coś na temat wydania ostrej amunicji. Na tarasie
kawiarni
niezmordowanie pracują kamery. Parę stacji przerwało normalny program i
transmituje batalię na
żywo. Dobrze, ludziom przyda się ten wstrząs. Nareszcie zobaczą prawdziwą twarz
ekologistów.
Dziewczyna i prorok zniknęli już z pola widzenia. Gelder klnie.
- Do diabła, nie można pozwolić, żeby się wymknęli! Tymczasem plastikowa fala
załamała
się. Na asfalcie leżą drgające trupy niczym konające kraby pozostawione przez
odpływ na plaży.
Wyją syreny nadjeżdżających karetek. Druga część placu usłana jest białymi
strojami
Arkadyjczyków. Zrzucili przebrania, wtopili się w uciekającą ciżbę. Daleko nie
ujdą, ulice
zablokowane.
W głębi pokoju zaadaptowanego na Centrum dyspozycyjne odzywa się wideotelefon.
Bonnard krzywi się. Akurat teraz przypomniała sobie o nim rodzina. Na ekranie
pojawia się
skromna postać gosposi. Jest wyraźnie zaniepokojona. Czując na sobie wzrok,
komisarz szybko
gasi ekran i bierze słuchawkę.
- O co chodzi, jestem zajęty.
- Panienka, panienka - powtarza jękliwie służąca.
- Co znowu?
- Nie wróciła do domu...
- To się zdarza, ma już skończone szesnaście lat.
- Ale zabrała z sobą, zabrała z sobą...
- Co znów takiego zabrała?
- Białe prześcieradło i własnoręcznie sporządzony wianek...
Lion Groner biegł wąskim pasażem, a właściwie wielkomiejską rozpadliną na tyłach
magazynów. Przewidział tę drogę ewakuacji, czyjaś usłużna ręka usunęła w
odpowiednim
momencie remontowe szalunki przegradzające przesmyk, ktoś otworzył zamknięte od
lat stalowe
drzwi. Toteż wystarczyło kilkanaście minut, aby oddalić się od placyku
ogarniętego pożogą i palbą.
Wysoko w górze krążył helikopter. Czy mógł jednak wypatrzeć dwie postacie
przemykające w
głębokim cieniu wielkomiejskich zakamarków? Za Lionem biegła Diana. Podobnie jak
on pozbyła
się kostiumu, nie przypominała już Greczynki. Była normalną dziewczyną w
dżinsach i
tenisówkach. Sam prorok odrzucił siwą perukę, nałożył okulary. Wyglądał jak
schludny urzędnik
niższej kategorii. W jego stroju trudno byłoby dostrzec jakikolwiek element
ekstrawagancji. Groner
zwolnił kroku i po chwili oboje znaleźli się na normalnej wielkomiejskiej ulicy.
Trwał na niej
codzienny ruch i tylko przelatujące karetki, a później naładowane wojskiem
ciężarówki, wzbudzały
zainteresowanie i niepokój przechodniów. Obok snack baru MacDonalda Lion
pożegnał Dianę -
wskoczyła do podjeżdżającej taksówki. Potem rozejrzał się. Nie dostrzegł nic
podejrzanego,
przeszedł więc na drugą stronę ulicy i minął dom towarowy. Sto metrów dalej
dojrzał jak dwa
wozy policyjne hamują z piskiem, tarasując ulicę. Aha, zdecydowali się na
obławę. Bez namysłu
skręcił ku wejściu do podziemnego garażu. I wtedy zauważył, że ktoś za nim
idzie. Musiał to być
młody, niedoświadczony funkcjonariusz. Groner pozwolił mu iść za sobą aż na
dolny poziom
garaży, potem zaczekał. Cios noża załatwił sprawę. Całkiem spokojnie wjechał
windą na
kondygnację C. Zapalił papierosa. Popatrzył na zegarek. Spóźniali się. Ale już
na zakręcie błysnęły
światła. Jeszcze chwila, a tuż przed nim zahamowała lśniąca limuzyna.
- Wsiadaj i kładź się na tylnym siedzeniu - warknął sierżant za kierownicą.
Ekologiczny prorok posłuchał.
Wyjechali na sygnale. Prowadzący wóz podoficer machał tylko ręką mijanym
patrolom,
przenikał przez blokady, nie zatrzymywany, nie kontrolowany, swój. Przez
włączone radio słychać
było krzyżujące się meldunki w rodzaju - „Uciekają ku rzece"! Co pewien czas
odzywał się
charakterystyczny głos Bonnarda: - „Brać żywcem, broni używać w ostateczności".
Ponawiały się
wezwania o posiłki i karetki. Poza miastem kierujący wozem funkcjonariusz
pozwolił Gronerowi
usiąść, poza tym milczał. Z autostrady skręcili w boczną szosę, następnie drogę,
aby zatrzymać się
przy jakiejś szopie czy stajni. Lion wysiadł, sierżant odjechał. Zmierzchało. W
stajni pachniało
końskim nawozem. Lion ponownie zapalił papierosa. Włączył małe radio wmontowane
w zegarek.
Po raz kolejny podawano oficjalny komunikat. Zginęło trzydziestu trzech
funkcjonariuszy,
jedenastu ekologistów i siedem osób przypadkowych. Aresztowano kilkaset osób. Za
znaczną
liczbą przestępców, którym udało się zbiec, trwał pościg.
Pierwsze komentarze redakcyjne atakowały wprawdzie obie strony, ale więcej
dostało się
policji. Lion uśmiechnął się.
Około dziewiątej znów zawarczał motor samochodu. Wrócił sierżant. Przyniósł
termos i
kanapki. Za nim wsunęła się jeszcze jedna postać. Uścisnęła dłoń proroka.
- Dobra robota! Sądzę, że wywoła piorunujące efekty.
Groner wzruszył ramionami.
- Nie wiem, o co wam chodziło. Przestraszyć mieszczucha, zmobilizować przeciwko
nam
opinię publiczną... Chociaż to tylko jedna strona zagadnienia. Sympatykom,
zapaleńcom, akcja
posłuży za przykład... Jak to kiedyś ładnie mówiono: za nami pójdą inni... O co
wam jednak
chodzi, o pierwsze czy o drugie?
- Nie filozofuj, Lion - padła odpowiedź. - Może o trzecie i czwarte.
- Rozumiem, potrzebna wam pożywka kontrolowanego ekstremizmu dla sterowania
ludzkimi nastrojami... To jednak kosztuje. Straciłem jedenastu ludzi!
- Sam mówiłeś, za nimi pójdą inni, ale do rzeczy. Wprawdzie należy ci się
wypoczynek, na
razie jednak nic z biletu do Las Vegas czy Montreux. Wiesz, że jutro zbiera się
Konwent w
Sztokholmie?
- Nie zostałem zaproszony.
- Jesteś bohaterem dnia.
- Van Thorp nazwie mnie prowokatorem.
- Kończy się jego epoka. A poza tym Konwent nie składa się z samych van Thorpów.
Większość uważa, że sprawa dojrzała do zmian strukturalnych ruchu. Wszyscy
oglądają się na
Komitet Doradczy...
- Mam pomóc w zamachu pałacowym?
- Masz tam być. Większość uważać cię będzie za bohatera. Jednego z tych, którzy
nie
zawahali się złożyć daniny swej krwi, aby wstrząsnąć opinią industrialnej
cywilizacji.
- Pisuje pan w Dzienniku Postępowym, jakbym słyszał wstępniak?...
- Dziennik Postępowy jeszcze dziś zdemaskuje prowokacje policji, przedstawi
waszą
strzelaninę jako konieczną samoobronę. A dla młodych aktywistów będzie to i tak
natchnienie, od
miesięcy narzekają, że stoją z bronią u nogi.
- Chciałbym wiedzieć, co tu naprawdę jest grane?
- Za godzinę zabierze cię nasz helikopter. Papiery są załatwione. W Szwecji
będziesz koło
południa.
- Listy gończe pojawią się wcześniej!
- Spokojnie, Lion. I jeszcze jedno, musisz trzymać się jak najbliżej Komitetu.
Czuję przez
skórę, że coś knują. I że to nie tylko sprawa wysiudania van Thorpa. Musimy
wiedzieć, co mają w
zanadrzu...
- Te mięczaki na jarzynowej diecie?
- Zbadaj to Lion... I słuchaj uważnie...
W tym momencie Groner doszedł do wniosku, że pora na zapalenie trzeciego
papierosa w
tym dniu. Płomyk zapalniczki oświetlił twarz jego rozmówcy. Szlachetne lico
profesora
Levecque'a.
Komisarz Bonnard stał w magazynie damskiej bielizny, między przewróconymi
wieszakami i powaloną szafą jak wrośnięty w ziemię. Jego wzrok skierowany był na
pakamerę.
Cienką ścianę przestebnowały serie automatów. Funkcjonariusze goniący za
uciekinierami uznali
za stosowne wpierw strzelać, a później sprawdzić, kto ukrył się za ścianą.
Sanitariusze wynosili na
noszach zmasakrowane ciała młodych ludzi. Twarz Pauliny pozostała nie
uszkodzona. Jedyny
pocisk trafił ją w serce. Piękna, teraz kredowobiała twarz przypominała rzeźbę
jej imienniczki,
siostry Napoleona, którą Marcel widział ongiś w rzymskiej Villi Borghese. To
było jeszcze przez
urodzinami małej. A teraz nie żyła.
Marcel wiele lat był dobrym, a nawet bardzo dobrym policjantem. Wypełniał
rozkazy, sam
rozkazywał. Nie zastanawiał się dlaczego, a co najwyżej - jak.
Miał bronić społeczeństwa. Więc go bronił. Ścigał gangsterów, gwałcicieli,
handlarzy
narkotyków i politycznych dewiantów. Ścigałby ich i dalej. Teraz jednak zwątpił
we wszystko. Nie
wiedział, kogo bardziej nienawidzi, Arkadyjczyków, którzy pierwsi otworzyli
ogień, swych
nadgorliwych podwładnych, Levecque'a, którego agenci przysięgali, że ekologiści
nie będą
uzbrojeni, czy siebie?
- Panie komisarzu!
Odwraca się półprzytomny. Jak przez mgłę widzi szczupłą sylwetkę Geldera.
- Nasi ludzie zgubili prowodyra. Mikę, który go śledził, dostał nożem pod żebro
w garażu.
W tej chwili Marcela nie obchodzi ani prowodyr, ani wszyscy ekologiści świata.
Rzuca
machinalnie.
- Roześlijcie rysopis, nie może wymknąć się z kraju.
Chwilę później dostaje następny meldunek. Karetka z dziesiątką Arkadyjczyków,
którzy
poddali się policji, została zatrzymana przez zamaskowanych terrorystów.
Aresztowani zbiegli.
Pozostałe oczka sieci też okazywały się za szerokie. „Bezbronna młodzież" nazbyt
łatwo wymykała
się uzbrojonym łapaczom.
I wtedy, po raz kolejny, Bonnard zastanowił się nad możliwością prowokacji.
Na południowy wschód od Sztokholmu, opodal osad Tyraso i Bolmura, rozciąga się
przepiękna okolica pełna zatok, jezior, strumyków i wodospadów, przy czym
jedynie smakując
wody można ustalić, czy jest to już morze czy jeszcze jezioro? Lesista okolica
obfituje w ryby i jest
rajem dla wędkarzy. W zieleni kryją się rzadko rozsiane wille czy raczej małe
pałacyki. W jednym
z nich czwartego marca spotkało się pięciu dżentelmenów i jedna dama -
nieformalny Komitet
Doradczy Konwentu Ekologistów zrzeszający kilkadziesiąt organizacji o różnych
odcieniach
zieleni z wszystkich 'kontynentów. Od czasu kiedy partie ekologiczne stały się w
wielu krajach
liczącą siłą, powstała konieczność synchronizowania ich działań. Zadanie było
trudne i napotykało
olbrzymie opory. Debaty Konwentu wlokły się, opóźniane przez nie kończące się
dyskusje
proceduralne i spory kompetencyjne. Prawdę mówiąc - sami ekologiści znajdowali
się między
młotem swych haseł a kowadłem rzeczywistości. Nie udało im się zamknąć ani
jednej większej
elektrowni atomowej, a wdrażane przepisy o ochronie środowiska miały bardziej
spektakularny niż
konstruktywny charakter. Świat zanieczyszczał się, rozmnażał i ogałacał z
surowców oraz puszcz
może o ułamek ułamka wolniej.
Wielu obwiniało o to van Thorpa. Flegmatyczny Holender, systematyczny i
rygorystyczny
wobec przepisów, był człowiekiem kompromisu i nie nadawał się zdecydowanie na
przywódcę
antyprzemysłowej krucjaty. Nic dziwnego, że Komitet Doradczy, ciało z założenia
usługowe,
musiał stać się z czasem konkurencją prezydium.
Ziu-Dong z Korei Południowej, Burt Denningham z Los Angeles, ostra jak piła
widiowa
Włoszka Maria Bernini, Alberto Tardi z Argentyny, Szwajcar Helmut Lindorf i
czarnoskóry Red
Gardiner reprezentujący Wielką Brytanię - oto szóstka gniewnych ludzi, którzy
coraz wyraźniej
dominowali w ruchu.
Panna Bernini objawiała się opinii publicznej jako demaskatorka wielkich trustów
w
Lombardii. Pastor Lindorf prowadził wzorową gminę ekologiczną w kantonie
Vallais. Tardi,
maniakalny wręcz zwolennik rozwiązań biologicznych w gospodarce, był wykładowcą
na
uniwersytecie w Rosario. Red Gardiner zaczynał w ruchach mniejszości rasowych,
później dość
zręcznie zmieniał barwy polityczne i obecnie zasiadał w parlamencie z ramienia
Królewskiej Partii
Naturystycznej i stowarzyszonego z nią ugrupowania Wyzwolenia Homoseksualistów.
Ziu-Dong
do niedawna był przywódcą światowej Federacji do Walki z Narkomanią, ale
pokłócił się z
zarządem i ostentacyjnie wystąpił z organizacji, unosząc archiwum i doskonałą
znajomość
azjatyckich mafii, tajnych związków, kanałów przerzutu ludzi i idei.
Najciekawszą postacią w całym tym towarzystwie był chyba Denningham. Pisarz,
podróżnik, wizjoner, bywał na zmianę ozdobą snobistycznych salonów i zakazanych
melin. Swego
czasu kandydował do Literackiej Nagrody Nobla, ale odpadł, powinęła mu się noga
również w
polityce. Do ekologistów przystał niedawno, ale od razu dał się poznać biorąc
udział w
błyskotliwych kampaniach przeciwko zbyt liberalnemu, wobec wielkich korporacji,
ustawodawstwu w USA. Złośliwi twierdzili, że uwodzi pannę Bernini, żyje z
Gardinerem, modli
się u Lindorfa, robi interesy z Ziu-Dongiem i z przyjemnością nabija się z
safandułowatego
Tardiego. Może była to prawda. Żywy jak rtęć Burt lubił wszystko, od wyścigów
konnych do rybek
akwariowych, i w równym stopniu znał się na filatelistyce jak i na uprawie
orzeszków ziemnych.
Ochotniczo walczył na Bliskim Wschodzie, przeżył parę lat w gminie wegetarianów,
a nawet grał
w dwóch filmach jako kaskader.
- Panowie, przepraszam Mario, pani i panowie - mówił, niedbale wymachując
cygarem -
pozwoliłem sobie zaprosić was tutaj w trybie pilnym, ponieważ mam dla was ofertę
nie do
odrzucenia.
- Nasze spotkania są źle widziane w Konwencie - zarzucają nam nieformalne
konspiratorstwo - bąknął Lindorf.
- Konwent? Proszę nie wspominać mi o tych nudziarzach. Moja oferta dotyczy
stawki, o
jakiej nie śniło się nikomu z nas.
- To znaczy?
- Możemy dokonać wielkiej zmiany. Doprowadzić do odwrócenia biegu wydarzeń
prowadzącego nas dzisiaj do ekologicznej zagłady.
- Tak od razu? - uśmiechnął się ironicznie Gardiner - przecież to niewykonalne.
- Wykonalne. Potrzebujemy do tego małego drobiażdżku.
- Jakiego?
- Władzy, nieograniczonej władzy nad światem.
- Bagatela - uśmiechnęła się Maria.
- Zwołałem państwa tutaj, ponieważ możemy zdobyć ją w ciągu miesiąca -
powiedział Burt
takim tonem, jakby chodziło o pół butelki whisky.
Przez moment panowała cisza, wszystkie oczy wpatrywały się w Denninghama z
podziwem, niedowierzaniem, zazdrością.
- Czy moglibyśmy dowiedzieć się czegoś konkretniejszego? - zapytał w końcu
Tardi.
- Jutro dokonamy małego eksperymentu na potwierdzenie prawdziwości mych słów,
dzisiaj
chciałbym jedynie prosić was o wybaczenie.
Lekki szmerek.
- Działałem samowolnie, bez waszych upoważnień. Gdybym przegrał - sam oddałbym
się
do dyspozycji sądu organizacji. Ale nie przegrałem. Otóż ponad rok temu pewien
mój przyjaciel z
dawnych lat, więcej niż przyjaciel, prawie brat z brudnego zaułka w San
Francisco, przekazał mi
informacje o pewnym wynalazku. Dopiero we wrześniu zeszłego roku udało mi się
wysłać na
miejsce mojego człowieka. W październiku mogłem przystąpić do konkretnych
działań.
- Mówisz okropnymi zagadkami, Burt - niezadowolenie przebijało z głosu panny
Bernini.
Nie masz do nas zaufania? Co to za wynalazek, na czym polega?
- Zobaczycie jutro. I ręczę wam, że od piątego marca zacznie się liczyć nową
epokę.
- W takim razie - przerwał emfatyczne zapewnienia nie tający zniecierpliwienia
Gardiner -
po co nas tu dzisiaj ściągnąłeś?
- Żeby ustalić linie postępowania na posiedzenie Konwentu oraz przygotować
jutrzejsze
spotkanie.
- Przeholowałeś profesorku - mówi Admirał gryząc cybuch fajki, bez zmieniania
swego
stałego tonu łagodnej perswazji - ofiary, zniszczenia... Tego nie
przewidzieliśmy.
Levecque nerwowo kręci się na fotelu. Nie znosi dymu, który szkodzi przecież
zdrowiu,
podrażnia śluzówki, a u niego osobiście powoduje zaparcie stolca. Ekspert jest
hipochondrykiem i
nerwusem. Nie lubi też, jak przekwalifikowani, z grubsza ociosani sierżanci, bo
do takiej kategorii
zalicza Admirała, pouczają jego, arcymózgowca.
- Wszystko rozegrało się zgodnie ze scenariuszem. Upiekliśmy równocześnie dwie
pieczenie. Opinia publiczna zaaprobuje wypalenie ekstremistycznej zarazy do
końca, a akcje
Gronera w Zielonej Międzynarodówce wzrosną jak temperatura na termometrze
wrzuconym do
herbaty.
- Jesteś pewny Gronera, to przecież wariat?
- Pracuje dla mnie od lat. Mamy go w ręku. A teraz ma szansę wejść do
kierowniczych
gremiów Konwentu. A tam nie mieliśmy dotąd swoich ludzi. Ciągle brakowało nam
informacji.
- Czy pan nie przecenia zagrożenia ze strony tych jaroszy?
- Obawiam się, że coś knują. Groner ma to wyjaśnić.
- Cóż mogą knuć? Według najbardziej zawyżonych danych stanowią znikomy odsetek
wyborców, a tam gdzie dostali się do rządów - mieszczanieją i odchodzą od
skrajności.
Prawdziwych ekstremistów jest niewielu. Cóż mogliby nam zrobić?
Levecque macha rękami, odpędzając od siebie kłęby dymu.
- Chcę zachować ostrożność. Jutro, pojutrze, będę wiedział, co chowają w
zanadrzu.
- Jeszcze jedna sprawa - mówi Admirał. - Komisarz Bonnard robi bezsensowne
afery.
Oskarża pana o prowokację, o niepotrzebne inspirowanie zamieszek.
- Bonnardowi dawno należy się emerytura. To funkcjonariusz ze starej szkoły. I
to
podstawowej. Żadnych szerszych horyzontów. Prawo, porządek, to jedyne kategorie,
które do
niego trafiają.
- To idealny policjant.
- Idealni policjanci mogą funkcjonować w idealnym społeczeństwie, a tu idzie o
wielką
stawkę.
- Przesadzasz, Levecque. Owszem, załatwimy mu teraz urlop, Gelder przejmie jego
sprawy,
ale czy emerytura?
Profesor zastanawia się nad argumentem, który wstrząsnąłby kanciastym mężczyzną
w
mundurze, ale rezygnuje, żal mu nerwów. Mówi więc tylko:
- Jutro lecę do Sztokholmu. Jeśli się omyliłem w moich podejrzeniach, złożę
dymisję.
- Dobra, dobra - mówi pojednawczo zwierzchnik. Mamy do ciebie pełne zaufanie.
Tylko
nie przesadzaj. A Bonnardem się nie przejmuj. Wypocznie, zmieni zdanie...
Levecque nie lubił głównych wejść. Nie leżało to w jego naturze. Od czasu kiedy
w
college'u został osobistym informatorem rektora, co zresztą nie przeszkodziło mu
być aktywistą
studenckiej rewolty, starał się zawsze wchodzić od tyłu. Nie lubił szerokich
oświetlonych
przestrzeni, przedkładając nad nie kuchenne schody, wąskie pasaże lub intymne
gabinety.
Opuszczając Kwaterę wejściem aprowizacyjnym przeszedł wąską willową uliczkę, aby
przy
szerokiej alei kiwnąć na pierwszą przejeżdżającą taksówkę. Dochodziła północ,
ale dzień pracy
profesora najwyraźniej jeszcze się nie skończył. Wysiadł w pobliżu ulicy
rozrywkowej,
rozbłyskującej teraz tysięczną mozaiką neonów - krzykliwymi reklamami
najnowszych filmów, z
których większość, jak „Piraci II" lub „Rambo XXIV", powtarzały schematy
głośnych szlagierów
lat osiemdziesiątych. Ekspert nie skręcił jednak do żadnego z kin, pogardził
kabaretami, których
zalety nachalnie polecali naganiacze, i zaledwie przez mgnienie oka przypatrywał
się ordynarnej
reklamie live-showu. Profesor lubił załatwiać te sprawy intymniej, w zaciszu
swej garsoniery lub
na jachcie któregoś z wysoko postawionych przyjaciół. Jak każdy kurdupel
uwielbiał wysokie,
bujne blondyny, najlepiej w okularach, po których zdjęciu ich twarze przybierały
bezmyślny i
bezbronny wyraz kobiecej głupoty. Ta nigdy nie przestała go zachwycać.
W ciemnawym zaułku na zapleczu teatrzyku Fotele cicho otworzyły się drzwi
ciemnogranatowej limuzyny. Levecque wsiadł. Wóz ruszył prawie bezszelestnie. Na
oświetlonej
tablicy można było zauważyć numery i litery wskazujące, że jest to samochód
należący do korpusu
konsularnego. Ktoś obserwujący to wszystko zza węgła, nie miał wątpliwości do
biura jakiego
radcy handlowego należy limuzyna.
- Ładnie Levecque, bardzo ładnie - powiedział do siebie stojący w mroku
mężczyzna
zamykając notes, po czym skierował się do pobliskiego baru. Tam wykręcił znajomy
numer
telefonu.
- Nie pomyliłeś się, Marcel, był w Direction du Surveillance, a teraz informuje
pana radcę z
ambasady naszych przeciwników. Nie ma co, obrotny kurdupel.
- Czy to wszystko, Loulou?
- Sprawdziłem w SAS-ie, ma wykupiony bilet do Sztokholmu. Aha, odwołał swoje
spotkanie z małą Madeleine. Nawał pracy.
- Brawo mój drogi, dziękuję.
Bonnard odkłada słuchawkę. Stoi w pidżamie w środku wielkiego przedpokoju. Obok
są
uchylone drzwi do pokoju Pauliny, pokoju, który zawsze pozostanie już pusty.
Przez takich jak
Levecque...
Obsesja, nie, to coś więcej niż obsesja. To już nie pierwszy raz spotkał się z
dwuznaczną
rolą profesorka. Krach operacji wiedeńskiej, afera w Instytucie Lotniczym.
Bonnard należał do
tych funkcjonariuszy, którzy lubią robotę zabierać do domu. Wiedział wprawdzie,
że Levecque
działa na innej płaszczyźnie, lecz jako uczciwy obywatel nie mógł być obojętny
wobec jego
zdrady. Jeśli podejrzenie było niesłuszne, to i tak wymagało sprawdzenia.
Dlatego, choć
zmiażdżony bólem, postarzały w ciągu paru godzin o dobre dziesięć lat, komisarz
nie omieszkał
jeszcze z domu towarowego zadzwonić do swego przyjaciela i zlecić mu śledzenie
rządowego
doradcy.
- Jest pan przemęczony, drogi komisarzu. Przemęczony i przewrażliwiony. -
Człowiek-
Cytryna najwyraźniej nie jest zachwycony rozmową. Dochodzi szósta rano, siedzą w
małym bistro
i piją kawę. - Wnioskuje pan znając detale, kamyczki mozaiki, a ja nie jestem
upoważniony, aby
wtajemniczać pana w całość subtelnego ornamentu. Kontakt z radcą handlowym i już
zdrada...? A
może tylko posunięcie z zakresu obowiązków. Do nas, szaraków, należy wypełnianie
obowiązków,
politykę robi się gdzie indziej.
- Ależ majorze...
- Bardzo proszę bez tytułów. Pojedzie pan teraz na urlop. Wypocznie, a potem się
zobaczy... Nie myślał pan o dłuższym wypoczynku?
- Czy to propozycja emerytury?
- Skądże... zresztą przecież ja nie jestem pańskim zwierzchnikiem. Pracujemy
jedynie w
zaprzyjaźnionych instytucjach. To znaczy, mam nadzieję, że zaprzyjaźnionych. No,
czas na mnie.
Może gdzieś pana podrzucić, komisarzu?
- Dziękuję, przespaceruję się.
- I proszę nie myśleć więcej o Levecque'u. To człowiek trudny, ale nasz. I
jeszcze raz moje
najszczersze wyrazy współczucia.
Bonnard machinalnie ściska podaną rękę i wychodzi. Na ulicy pojawiły się już
paczki
porannej prasy. Zaczął się piąty marca.
Z notatek doktora
Czasami wydaje mi się, że jestem przerażająco stary. Współczesny Matuzalem z
nogami
zabetonowanymi w ruchomym trotuarze upływającego czasu. Cud, że jeszcze
egzystuję, myślę. A
jednak ciągle żyję, zdrowie chwalić Boga dopisuje, puls równy - sześćdziesiąt na
minutę, ciśnienie
sto dwadzieścia na osiemdziesiąt, innych analiz nie robiłem od lat. Może tylko
trudniej mi chodzić,
natomiast pamięć nadal mam dobrą. Zwłaszcza sprawy odległe widzę z precyzją
dalekowidza, tak
jakbym przeżywał je wczoraj, najdalej przedwczoraj. Gdyby przed laty powiedziano
mi, że
przeżyję własną epokę i parę następnych, zapewne poradziłbym domorosłemu
wróżbicie, aby czym
prędzej zmienił zawód.
Ciężko jest pisać, ciężko rozdrapywać rany, a zarazem przeciwstawiać się całej
oficjalnej
historiografii, podręcznikom, propagandzie. Byłem jednak świadkiem, a obowiązek
świadectwa
prawdy jest nie mniej obligujący jak przysięga Hipokratesa. Myślę również o
tych, co przyjdą po
nas, a kropla przechowanej pamięci, niczym robaczek świętojański, może ukazać im
drogę.
Ludzkość w swej historii dokonała paru rzeczy godnych opisania: ukradła ogień
bogom -
lub jak kto woli, skubnęła z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego - ukrzyżowała
Chrystusa i
wymyśliła postęp. Te trzy fakty doczekały się niezłej literatury. A czwarty?
W nowej chronologii jako dzień pierwszy przyjęto, zresztą dyskusyjnie, piąty
marca.
Równie dobrze można by cofnąć się pół roku czy nawet jeszcze rok. A Poniedziałek
Wielkanocny
owego roku...?
Czy można ustalić co robiła ludzkość owego piątego? Oczywiście. Nic
szczególnego. Ale
tak zawsze dzieje się z nowymi erami. Któż w Imperium Rzymskim, nie licząc paru
pastuszków,
zauważył narodziny Mesjasza, kto oprócz paru zaślepionych Arabów przywiązywał
większą uwagę
do ucieczki jakiegoś obywatela z Mekki do Medyny? A ci, których nawet poruszyła
wiadomość o
wzięciu Bastylii, czyż uświadomili sobie, że żyją już w nowym świecie?
Podobnie ma się rzecz z bohaterami. Jedni sieją, inni zbierają żniwo. Pierwsi
wdzierający
się na mury niwelują swymi ciałami fosy. Drudzy przechodzą do historii.
Rewolucje pożerają
swoje dzieci. I najgorsze, że wszyscy o tym wiedzą, ale niczego się nie uczą.
Niekiedy zdaje mi się, że jestem rówieśnikiem Agamemnona lub przynajmniej Karola
Wielkiego - zresztą jakie to ma znaczenie, wszystko co miało miejsce przed coraz
bardziej stapia
się w bezkształtną magmę. Historia bez historii - ciekawa epoka.
Największym wstrząsem mojego dzieciństwa było ścięcie, nie wiem już z jakiego
powodu,
starej wierzby w kącie mojego ogrodu. Była to pierwsza śmierć, którą oglądałem
na własne oczy, a
wierzyłem jeszcze wtedy, że to co mi najbliższe, jest nieśmiertelne. A tu
tymczasem wszyscy
umarli, rodzice, nauczyciele, dziewczyny, które kochałem, i tych parę, które
mnie kochały, o ile
mówiły prawdę. A ja żyję. Kara czy nagroda?
Jako dziecko byłem drobny, podobno chorowity, choć na nic poważnego nie
chorowałem.
Rozwijałem się jednak wolniej niż moi rówieśnicy. Miałem też liczne kompleksy, z
których
niejeden pozostał mi do dziś. Bałem się, bardzo często się bałem. Czego? Chyba
najbardziej
własnej kompromitacji. Decyzji? A tyle musiałem ich podejmować. Chociaż
ostatecznie o
wszystkim decydował przypadek. Nawet poznanie mych rodziców było przypadkiem.
Przechowalnia bagażu pomyliła walizki, ojciec pojechał na wczasy z neseserem
mojej matki...
Odszukali się po miesiącu, wymienili walizki... A może ta walizka była
wszystkiemu winna?
Miałem ją wtedy w samolocie...
Urodziłem się też przez przypadek. Miałem być dziewczynką. Joanną. I tym razem
nie
spełniłem pokładanych w sobie nadziei. Moi rodzice, urzędnicy tak drobni, że z
trudem zauważani
bez lupy, pragnęli ogromnie, żebym się wybił. Od szóstego roku życia musiałem
grać na
skrzypcach, o rok wcześniej niż rówieśnicy poszedłem do szkoły. Rodzina
twierdziła, że
postąpiono tak dla mego dobra. Nie miałem powodu, żeby im nie wierzyć. W
osiemnastej wiośnie
mego życia zdałem maturę. Nie mając muzycznego powołania, lub raczej nie
znajdując w sobie
zadatków na Menuhina, zdecydowałem się na medycynę. Była to druga ewentualność
dopuszczana
przez rodziców.
Wraz z wyjazdem do Warszawy życie nabrało tempa. Akademia Medyczna, burzliwa
egzystencja akademikowa, nocne brydże i spotkania w ośrodku duszpasterstwa
akademickiego,
kilka nieśmiałych flirtów, potem jedna ostra, rozprawiczająca prywatka.
Wszystko wskazywało na to, że za parę lat wrócę do mego miasteczka, osiądę tam
na stałe,
aby leczyć miejscowych nastolatków i staruszki; ludzie w sile wieku opuszczali
bowiem nasze
nieurodzajne strony, dążąc, niczym ćmy do lampy, do wielkich miast. Pod tym
względem
stanowiłem wyjątek, zupełnie nie pociągały mnie metropolie ze swym zgiełkiem,
pośpiechem i
fałszem zachowań. W betonowych klitkach czułem się jak mucha wdeptana... w
każdym razie nie
w bursztyn.
W myślach o przyszłości nie wybiegałem zanadto do przodu. Marzyłem o kobiecie,
nieważne że po drodze przydarzały się panienki, o tej jednej, wielkiej,
absolutnej miłości. Ale ta
nie przychodziła. Dużo czytałem. Już jako młodzian pochłonąłem wszelkie dostępne
Stulecia
chirurgów czy Łowców mikrobów, później przyszła kolej na Tajemnice immunologii
czy
Medycynę jutra.
Skórzana, coraz bardziej zniszczona walizka towarzyszyła mi cały czas, ale
przypadek
jakoś dotąd się nie odezwał. Mój ojciec, póki żył, a na zawsze został mi w
pamięci jego obraz z
gazetą przed telewizorem przy równocześnie grającym radioodbiorniku, lubił
czasem rzucić jakąś
maksymę. Szczególnie preferował jedną: „Przypadek układa los człowieka". Nie
wierzyłem mu.
Moje życie, tak jak szara rzeczywistość, wydawało się całkowicie przewidywalne,
proste, bez
emocji.
I tak się działo do trzeciego roku studiów.
Przez megafony zapowiedziano odlot samolotu do Wrocławia. Ścisnąłem mocniej
rączkę
skórzanej walizki wypełnionej materiałami naszego koła młodych naukowców, w
którego imieniu
miałem wygłosić sprawozdanie na sympozjum. Skierowałem się w stronę wejścia na
płytę lotniska.
Myślałem o poniedziałkowym kolokwium, o konieczności zreperowania elektrycznego
imbryka i
Dance, która nie odzywała się od tygodnia. Obok mnie w kolejce stanął rudy
mężczyzna pocący się
obficie.
Nie minął kwadrans od opuszczenia Okęcia, kiedy rudy osiłek, siedzący o parę
foteli ode
mnie zakaszlał donośnie. Zaraz potem z przodu i tyłu kabiny doleciał mnie dziwny
trzask. A może
tylko wydawało mi się, że go usłyszałem. Poczułem dziwny zapach, zakręciło mi
się w głowie,
ktoś krzyknął. Siedzący za mną funkcjonariusze usiłowali się poderwać, ale ruchy
ich były
niemrawe, niczym na zwolnionym filmie. Zresztą prędko ustały. Nie, chyba nikt
nie zemdlał, ja też
nie straciłem świadomości. Uległem paraliżującemu uderzeniu gazu, nie mogłem
wołać ani
poruszyć żadną kończyną. Pozostawało przypatrywanie się sytuacji z pozycji
rośliny.
Dosłownie po kilkunastu sekundach podniosło się trzech facetów, rudy w środku,
drugi z
przodu, a trzeci z tyłu samolotu. Cała grupka nosiła na twarzach zaimprowizowane
maski
przeciwgazowe z pochłaniaczami. Zaraz po rozbrojeniu bezwładnych pracowników
ochrony,
używając jako tarczy półprzytomnej stewardesy, ruszyli do kabiny pilota.
Początkowo porywaczom udało się zmusić pilotów do obrania pożądanego kierunku.
Niestety, tuż przed lądowaniem, doszło do jakiegoś zamieszania w kabinie
nawigacyjnej. Samolot
wypadł z pasa, stracił skrzydła, następnie przekoziołkował. Wreszcie stanął w
płomieniach.
Należałem do dwudziestki ocalałych szczęśliwców. Mój stan był jednak na tyle
ciężki, że
przeszło trzy miesiące spędziłem w szpitalach, początkowo w Berlinie, później,
kiedy zaczęły się
komplikacje, w specjalistycznej klinice pod Norymbergą. Podobno wygrzebałem się
dzięki
nieprawdopodobnej woli życia. No cóż, miałem dwadzieścia jeden lat, pragnąłem
żyć,
kontynuować studia i jak najprędzej powrócić do rodziny.
Że tak się nie stało, sprawiła Martha. Dziewiętnastoletnia, szczupła
pielęgniarka z
Norymbergi, która w opiekę nade mną włożyła znacznie więcej wysiłku, niż
wynikałoby to z
zakresu jej obowiązków.
Wyszła z mgły. Dosłownie. Jej twarz, delikatna, może nawet zbyt szczupła, była
pierwszą
rzeczą, jaką dostrzegłem wracając do przytomności po paru tygodniach nirwany.
Przywiązałem się
do niej jak przyniesiony w koszyku psiak do pierwszej poznanej w domu osoby.
Codziennie
czekałem na moment, w którym się pojawi, pokochałem nawet lekarstwa, które
podawały mi jej
szczupłe rączki. Była moją społeczną nauczycielką języka, a gdy mój stan się
poprawił,
towarzyszyła mi w spacerach. Miałem szczęście w nieszczęściu; udzielając
pierwszej pomocy
ekipa pogotowia na lotnisku dokonała błędnego rozpoznania, jeden ze
współtowarzyszy
pechowego lotu zmarł, mnie z trudem utrzymano przy życiu. Dogrzebała się do tego
prasa. Efekt,
zamiast odesłania do Polski, ekskluzywna kuracja na koszt zachodnio-berlińskiego
pogotowia.
Czy Martha zainteresowała się mną przez litość? Czy kierowała nią ciekawość?
Sama nie
potrafiła tego określić. Kiedy mnie poznała, znajdowała się w fatalnym stanie
psychicznym, w
który wpędził ją romans ze starszym, żonatym mężczyzną zakończony brutalnym,
egoistycznym
zerwaniem, a w parę tygodni później skrobanką.
Prawdopodobnie gdybym był zdrowy, nasz kontakt doprowadziłby do flirtu bez
znaczenia,
z krótkim finiszem w przygodnych warunkach. Moje dłuższe unieruchomienie i
osobliwa zależność
sprawiły, że uczucie miało szansę dojrzeć. Poznaliśmy się i polubiliśmy
wcześniej, niż mogliśmy
się kochać. Razem wyszliśmy z życiowego cienia.
No i zgłupiałem. Ledwo uniosłem się z łóżka, zamiast do domu, przyjąłem
propozycję
Marthy i wyjechałem z nią do Garmisch-Partenkirchen.
- Traktuj to jako pożyczkę - śmiała się, gdy opierałem się przed wypoczynkiem na
jej koszt.
- Poza tym należy ci się jakaś rekompensata ze względu na niesprawiedliwy kurs
marki wobec
złotego.
Któż oparłby się takiej ofercie! Martha miała zabawną buzię ze śmiesznym, jakby
wiecznie
zdziwionym, wyrazem. Ale naprawdę zdziwiony byłem ja sam. Walizeczka ze
świńskiej skóry
pojechała z nami do Ga-Pa. Tam jakoś logicznie wynikało, że się pobierzemy.
Odkrycie, czym
może być kobieta na stałe, przerastało zdolność obiektywnego myślenia takiego
żółtodzioba jak ja.
Oczywiście ciągle uważałem za pewny rychły powrót do kraju ojczystego. Martha
zaczęła się
nawet uczyć polskiego. Jeśli nie pojechaliśmy od razu, to tylko dlatego, że
zamierzałem cokolwiek
zarobić. Po prostu nie wypadało wracać z pustymi rękami, a i oszczędności młodej
pielęgniarki nie
były nieograniczone.
Martha podsunęła inne rozwiązanie. Jej stryj kierował pensjonatem dla zasobnych
rencistów w RPA i od dawna proponował jej przyjazd i pracę. Później zaczął
przebąkiwać, że
znalazłaby się posada i dla mnie.
Zamiast do Warszawy - walizeczka poszybowała w przeciwnym kierunku. Pięć
miesięcy po
mojej dramatycznej podróży do Wrocławia, znajdowałem się w krainie diamentów,
złota,
apartheidu, strusiów, i naprawdę dużych możliwości. Pensjonat doktora Rode
mieścił się pod
Johannesburgiem, a moje zajęcia zostały tak ustawione, aby umożliwić kontynuację
studiów.
Pobraliśmy się z Marthą. Południowe słońce opaliło mi twarz na brązowo, tak że
po następnym
półroczu mogłem uchodzić za rodowitego Afrykanera.
Co prawda w owym czasie egzystencja Afrykanera stawała się coraz trudniejsza.
Ulice
miast znów przeistoczyły się w bitewne poligony, po zmierzchu nikt przytomny nie
opuszczał
„białych" dzielnic. Coraz śmielej poczynali sobie partyzanci, a w dyskusjach
toczonych w salonach
dominowały dwie koncepcje - wytruć Murzynów jak robactwo, albo pakować manatki i
spływać.
Nieprzywykły do tego rodzaju podziałów, początkowo uważałem histerię białych
pracowników pensjonatu za przesadzoną. Dopiero gdy po próbie wieczornego,
pieszego spaceru
wróciłem z rozbitą głową i bez portfela, podporządkowałem się ogólnym rygorom.
Nadal jednak
wierzyłem w stabilizację mego życia w RPA, tym bardziej że stara walizka
zawieruszyła się na
dobre. Stało się jednak inaczej.
W jaki sposób spotyka człowieka przygoda?
Czeka zaczajona za węgłem, po drugiej stronie ulicy? Kryje się w oczach
dziewczyny
siedzącej vis-a-vis w przedziale pociągu do Przeworska? Ma postać listu z
egzotycznym
znaczkiem? Wdziera się do zacisznego biura wraz z wrzawą tłumu narastającego na
centralnym
placu miasta? Czy też jest jak zwierzyna leśna w nielicznych matecznikach? Trwa
przyczajona na
marginesie znanego świata? Jest ukryta w Himalajach, w puszczach Nowej Gwinei, w
lodach
północy lub południa, w jaskiniach Pirenejów? Czy trzeba ją wymyślać
przepływając pontonem
Pacyfik, włażąc po linie na Empire State Building lub nurkując w Loch Ness za
plezjozaurem? A
może zaczyna się wtedy, kiedy trzaskamy drzwiami, zamykając za sobą etap
stabilizacji i
konformizmu, ignorując otwarte ze zdumienia usta niedawnych współtowarzyszy,
zaskoczonych,
że stać nas było na ten, ich zdaniem, bezsensowny gest?
Przygoda jest jak miłość. Zdarza się. Choć bywa, że nie przychodzi nigdy. Można
samotnie
opłynąć świat i w dzienniku pokładowym nie odnotować niczego ciekawego -
zwłaszcza jeśli
sztormy były umiarkowane, usterki niewielkie, a piraci, rekiny, ogromne
kałamarnice, drapieżne
ptactwo i choroby przewodu pokarmowego, trzymały się od nas z daleka.
Nie urodziłem się bohaterem. Nie miałem ambicji Kolumba, tym bardziej
Robespierre'a.
Lądując w RPA, żeniąc się i rozmnażając, uważałem, że swoją największą przygodę
mam
już za sobą - a najbliższe lata przeżyję śledząc świat przez szybę, jeżdżąc
landroverem po parku
Krugera i strzelając fotki z kodaka półoswojonym nosorożcom.
W porównaniu z kolegami z ogólniaka swoją dawkę przygody już przyjąłem,
przeżyłem,
przeżułem.
Doktor Rode, wuj mej małżonki, parokrotnie utwierdzał mnie w mniemaniu, że nasz
pobyt
w Johannesburgu ma charakter czasowy. Dogrywał korzystny kontrakt z kliniką na
Nowej
Zelandii, gdzie z dala od jakichkolwiek konfliktów można cieszyć się życiem,
przyrodą, ponoć jest
to raj na ziemi, i dobrobytem. Czyż mogłem przypuszczać, że trwał ostatni rok
naszej ery i ledwie
kilka miesięcy, pięć lub sześć dzieliło nas od punktu ZERO?
Październikowe zamieszki wybuchły w piątek po południu i zastały mnie na
przedmieściu.
Autostradę zamknięto, patrole kierowały ruch inną trasą. Nisko krążyły
helikoptery, a z gęsto
zaludnionych dzielnic kolorowych dolatywały odgłosy kanonady. Sunąłem wolno jak
ślimak na
skraju zwartej kolumny samochodów, wśród zaciętych twarzy kierowców, z których
niejeden
wydobył ze skrytki broń, obawiając się najgorszego.
Znajdowaliśmy się na niskim nasypie. Prędkość podróży spadła do tempa marszu
dziarskiego piechura. Uwagę moją przykuwały kłęby dymu dobywające się ze środka
slumsów,
może dlatego zauważyłem go dopiero wtedy, kiedy już siedział obok mnie. Miał
około trzydziestki
i orzechową twarz przybysza z Dekanu.
- Zjeżdżamy! - rzucił krótko. Jego propozycję popierał policyjny pistolet
wymierzony w
moją pierś. Zatrzasnął za sobą drzwiczki.
- Na bok - powtórzył jeszcze raz z desperacją. Mówił poprawną angielszczyzną i
nie
wyglądał na opryszka czy bandytę. Musiał niedawno zdrowo oberwać, rękaw
płóciennej kurtki
nasiąkł krwią. Bojowiec „Ruchu Równaczy"?
- Gdzie mam zjechać? - spytałem.
- Na bok! Już! - Targnął kierownicą. Nie zdążyłem wyprostować. Wóz przebił
prowizoryczne obramowanie i po pochyłości zjechał ku zabudowaniom. Wpadliśmy w
labirynt
wąskich slumsowych uliczek. Hindus rzucał mi tylko co chwila komendy: prawa,
lewa. Po jakimś
czasie wyjrzał przez okienko.
- Chyba ich zgubiliśmy.
Ja również straciłem orientację. Przedmieścia, tereny przemysłowe, wysypiska
śmieci,
wszystko należało do strefy absolutnie mi nie znanej. Po dłuższej jeździe
dotarliśmy do jakiejś
stojącej na uboczu budy, Hindus kazał mi wysiąść, otworzyć wrota i wprowadzić
wóz do środka.
Znajdował się tam zdezelowany łazik terenowy. Posiadacz spluwy wysiadł i
podszedł do pojazdu.
Zapewne zamierzał się przesiąść. Cały czas krwawił.
- Musiałeś kiepsko zrobić zacisk - powiedziałem. - Daj, zrobię ci opatrunek, bo
wykrwawisz się na śmierć.
Popatrzył na mnie koso.
- Jesteś lekarzem?
- Jak dobrze pójdzie.
Nie wypuszczając z ręki spluwy opartej o