Wolski Marcin - Piąty odcień zieleni

Szczegóły
Tytuł Wolski Marcin - Piąty odcień zieleni
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wolski Marcin - Piąty odcień zieleni PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wolski Marcin - Piąty odcień zieleni PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wolski Marcin - Piąty odcień zieleni - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Marcin Wolski Piąty odcień zieleni Dla Wiki 4 marca - Głupie dzieciaki! - Marcel Bonnard opuścił żaluzję i odwrócił się do siedzących współpracowników. - Na co jeszcze czekamy? - wicekomisarz Gelder nie taił podenerwowania. - Moi ludzie są przygotowani od godziny. Komisarz Bonnard milcząco wskazał cywila zapadniętego w fotel obok pulpitu operacyjnego. Cywil, mężczyzna o zmiętoszonej twarzy, zarówno strukturą jak i karnacją przypominającą wyciśniętą, zleżałą cytrynę, nie rzucał się w oczy. Piękny Gelder, w nowiutkiej bluzie polowej i ze starannie ułożonymi włosami, dotychczas właściwie go nie zauważał, nie został mu też przedstawiony. Widać jednak był to ktoś ważny, ktoś, bez którego decyzji uruchomienie rezerwy specjalnej nie wchodziło w grę. - Mamy czas - odezwał się cywil, mówił lekko sepleniąc, a wąskie wargi za każdym słowem odsłaniały żółte, nierówne zęby. - Za dużo telewizji, żebyśmy mogli zacząć nie sprowokowani. Brakuje nam tylko konfliktu z opinią publiczną. - A jeśli rozejdą się - w głosie Geldera pojawił się element żalu jak u dziecka, które nie może wypróbować najnowszych zabawek. - Nie rozejdą się, niech pan będzie spokojny - do rozmowy włączył się Levecque i wstał. Profesor Levecque był jak zawsze gładko wygolony, elegancki, o tułowiu nieprawdopodobnie krótkim w porównaniu z arystokratyczną czaszką. Na tych, którzy widzieli eksperta po raz pierwszy, nieodparcie sprawiał wrażenie przypadkowej kombinacji dwóch różnych ludzi. Zresztą owa nieproporcjonalność anatomiczna szła w parze z dychotomią jego charakteru. Wyrafinowany intelektualista, był równocześnie człowiekiem małym, zawistnym, chciwym zaszczytów i pieniędzy. Potrafił też być okrutny, choć ostrożny. - To tylko czoło fali - powiedział - garstka desperatów, groźna dopiero wtedy, gdy utożsami się z nimi szary człowiek z ulicy. - Ale to przecież niemożliwe - odezwała się mała pani Loosinhorn z zarządu miasta - któż zdrowy na umyśle chciałby utożsamiać się z tymi wariatami. Już sam ich wygląd... - Zgoda - uśmiechnął się Levecque, a właściwie pogardliwie wykrzywił mięsiste usta. - Dzisiaj są obcy, ale jutro? Proszę spojrzeć na gapiów, te luźne grupy zdezorientowanych, zaciekawionych. Na razie to pojedynczy ludzie, zawsze jednak pod wpływem emocji gotowi zebrać się w groźny tłum lub wejść w skład określonych grup nacisku. „Synowie Arkadii", dziś raczej groteskowi, jutro mogą stać się przyczółkami. Tym bardziej że wielu podświadomie przyznaje im rację. Mieliśmy ostatnio dość nieszczęśliwy ciąg wydarzeń. Awaria elektrowni atomowej pod Kassel, skażenie chemiczne po eksplozjach w Manchesterze, pierwsze strefy śmierci ekologicznej na wschód od Rudaw. - Ale mamy też sukcesy - nie wytrzymała pani Loosinhorn. - W Tamizie są pstrągi, a w górnej Sekwanie obserwowano nawet raki. Oficjalne partie zielonych od paru lat zasiadają w parlamentach... - Wielu uważa, że to zbyt mało. Bilans trzech lat rządów Partii Ekologicznej w Danii zakończył się kompromitacją. Komisarz Bonnard przysłuchuje się rozmowie, chociaż nie bierze w niej udziału. Stary, choć krzepko trzymający się funkcjonariusz, w ogóle nie lubi dyskusji, nie znosi też całej generacji tych inteligencików, którzy wpychają się na wszystkie możliwe szczeble ze swoimi „naukowymi metodami" i bezdusznym pragmatyzmem. - Dlaczego właściwie „Cytryna" wziął ze sobą tego bubka, któż stworzył tak dziwaczną grupę operacyjną i o co właściwie toczy się gra? - niespokojne myśli kłębią się pod czaszką komisarza. - Oficjalnie Levecque występuje w roli samodzielnego eksperta rządowego, specjalisty od „nowych ruchów" i ich międzynarodowych powiązań. Kim jest naprawdę? Do tej pory Marcel spotkał się z profesorem kilkakrotnie, zawsze wynikały z tego kłopoty, przed rokiem w Wiedniu Steiner omal nie zginął... - Dlaczego musimy skończyć z pobłażaniem wobec „Synów Arkadii"? - kontynuuje Levecque. - Mamy powody do podejrzewania ich o rozległe powiązania z ugrupowaniami terrorystycznymi. A program, czytali państwo manifest: Piąty odcień zieleni? Pozwólcie, że zacytuję: „Trzeba użyć radykalnych środków, aby zawrócić bieg dziejów". - To akurat utopia, rojenie pętaków o potędze - zauważa Gelder. - Ostatnie sto lat pokazało nam, że nie ma takiej utopii, która nie pociągnęłaby za sobą dość wyznawców zdolnych do eksperymentów na kontynentalną Skalę. Musimy być ostrożniejsi. Kiedyś grupkę fanatyków z monachijskiej piwiarni mógł zlikwidować jeden patrol, później trzeba było wojny światowej. Tolerancja, bojaźliwość wobec końskiej kuracji na wczesnym etapie choroby, kosztuje potem zbyt wiele lekarza i pacjenta. - Ależ ten człowiek lubi brylować - myśli komisarz, Levecque tymczasem reguluje monitor sprzężony z zainstalowaną w oknie kamerą. Jedno przybliżenie, drugie, ustalenie kadru. Oto i cały, skąpany w ciepłym przedwiosennym słońcu, plac. Plac i rosnący stos. Wokół niego uwija się około setki ludzi w bieli. Są to młodzi chłopcy i dziewczęta, w chodakach, przepasani powrozami. W rozcięciach szat widać mocne ramiona i krągłe piersi. Niektóre z dziewcząt noszą wianki. Kilkanaście osób gra hałaśliwie. Drągal o długich włosach przeplatanych siwizną trzyma przy ustach podręczny megafon - wykrzykuje coś, może śpiewa... Bonnard przekręca jakąś gałkę. Pokój Centrum zalewa muzyka i mocny, czysty, choć trochę gardłowy, głos współczesnego Savonaroli. ... Zaprawdę mówię wam śmierć chodzi wokół nas śmierć atomowa śmierć plastikowa samochodowa elektronowa śmierć! Zaprawdę mówię wam porzućcie maszyny które uczyniły was niewolnikami rzeczy opuśćcie miasta cmentarze waszych snów spalcie tworzywa sztuczność która nas oplata zniszczcie komputery... Stos rośnie. Tłum znosi telewizory i roboty domowe, przytoczono parę samochodowych wraków, chlusta benzyna z kanistrów. Kamera kierowana przez Levecque'a wędruje po placu. Na chodnikach gęstnieje tłum bardziej zaciekawiony niż przerażony. Tu i ówdzie widać rozbawione twarze. Kierunkowe mikrofony agentów rozstawionych w ciżbie wyłapują szepty i słowa przechodniów - „trick reklamowy", ,,to lepsze niż wyprzedaż bubli", „wszystko jest ubezpieczone". Nieliczni mundurowi policjanci gapią się dość bezradnie. Prorok odrzuca megafon na sam szczyt stosu i bierze z rąk dziewczyny o aparycji praprawnuczki Isadory Duncan, mała wygląda najwyżej na piętnaście lat, pochodnię. Przypala. Muzyka przechodzi w nerwowe tremolo. Rzucona pochodnia leci jak kometa. Stos z cudami dwudziestego wieku staje w płomieniach. Synowie i córki Arkadii krzyczą, wyrzucając w górę ramiona, a potem rozbiegają się. Pękają witryny okolicznych sklepów. Zaparkowane samochody popychane przez dziesiątki rąk suną w stronę stosu. Profesor Levecque czuje biust małej pani Loosinhorn wbijający mu się w plecy. - Okropne, okropne - trzeszczy mu przy uchu. - To chyba wystarczy, szefie - Gelder spogląda na komisarza. Na pulpicie zapala się pomarańczowe światełko. Człowiek-Cytryna unosi słuchawkę i po paru sekundach odkłada ją bez słowa, potem odwraca się do Bonnarda. - W porządku, ruszajcie. Sytuacja na placyku zmienia się. Z bocznych uliczek wypadają postacie przypominające średniowiecznych wojowników. Tyle że ich tarcze wykonano z tworzyw sztucznych. Tnąc pałkami w prawo i lewo posuwają się w stronę fontanny, przy której przed chwilą znajdowała się zaimprowizowana trybuna proroka. Tłum gapiów pierzcha. Ubrana na biało młodzież pozostaje. Śpiew wzmaga się. Brzmi wyraźnie, mimo burzy ognia rozlewającego się szeroko na placu. Płoną kałuże benzyny, eksplodują samochody. Tymczasem przy proroku pojawiło się dwóch mężczyzn w cywilnych ubraniach. Chwycili go pod ramiona i wloką na spotkanie rycerzy z plastiku. Zaraz żywy klin wchłonie mówcę. Ale nie. Między płonącymi samochodami nieoczekiwanie wyrasta drobna dziewczyna. Dziecinna twarzyczka, osmalone peplum. Tak, to mała „Isadora". Nie tańczy jednak. Ściska w dłoniach niewielki pistolet automatyczny. Tryskają iskry serii. Agenci osuwają się na ziemię. Równocześnie w oknie nad zdemolowanym salonem hi-fi rozszczekują się karabiny automatyczne. Spod białych strojów wyskakują jak orzeszki granaty. - Cholera! - woła Bonnard. - Pan przekonywał, że nie będą uzbrojeni. Oto do czego prowadzą pańskie eksperymenty profesorze. Levecque nie odpowiada, obserwuje widowisko pełen rezerwy. Człowiek-Cytryna łączy się z grupą operacyjną. Wrzeszczy coś na temat wydania ostrej amunicji. Na tarasie kawiarni niezmordowanie pracują kamery. Parę stacji przerwało normalny program i transmituje batalię na żywo. Dobrze, ludziom przyda się ten wstrząs. Nareszcie zobaczą prawdziwą twarz ekologistów. Dziewczyna i prorok zniknęli już z pola widzenia. Gelder klnie. - Do diabła, nie można pozwolić, żeby się wymknęli! Tymczasem plastikowa fala załamała się. Na asfalcie leżą drgające trupy niczym konające kraby pozostawione przez odpływ na plaży. Wyją syreny nadjeżdżających karetek. Druga część placu usłana jest białymi strojami Arkadyjczyków. Zrzucili przebrania, wtopili się w uciekającą ciżbę. Daleko nie ujdą, ulice zablokowane. W głębi pokoju zaadaptowanego na Centrum dyspozycyjne odzywa się wideotelefon. Bonnard krzywi się. Akurat teraz przypomniała sobie o nim rodzina. Na ekranie pojawia się skromna postać gosposi. Jest wyraźnie zaniepokojona. Czując na sobie wzrok, komisarz szybko gasi ekran i bierze słuchawkę. - O co chodzi, jestem zajęty. - Panienka, panienka - powtarza jękliwie służąca. - Co znowu? - Nie wróciła do domu... - To się zdarza, ma już skończone szesnaście lat. - Ale zabrała z sobą, zabrała z sobą... - Co znów takiego zabrała? - Białe prześcieradło i własnoręcznie sporządzony wianek... Lion Groner biegł wąskim pasażem, a właściwie wielkomiejską rozpadliną na tyłach magazynów. Przewidział tę drogę ewakuacji, czyjaś usłużna ręka usunęła w odpowiednim momencie remontowe szalunki przegradzające przesmyk, ktoś otworzył zamknięte od lat stalowe drzwi. Toteż wystarczyło kilkanaście minut, aby oddalić się od placyku ogarniętego pożogą i palbą. Wysoko w górze krążył helikopter. Czy mógł jednak wypatrzeć dwie postacie przemykające w głębokim cieniu wielkomiejskich zakamarków? Za Lionem biegła Diana. Podobnie jak on pozbyła się kostiumu, nie przypominała już Greczynki. Była normalną dziewczyną w dżinsach i tenisówkach. Sam prorok odrzucił siwą perukę, nałożył okulary. Wyglądał jak schludny urzędnik niższej kategorii. W jego stroju trudno byłoby dostrzec jakikolwiek element ekstrawagancji. Groner zwolnił kroku i po chwili oboje znaleźli się na normalnej wielkomiejskiej ulicy. Trwał na niej codzienny ruch i tylko przelatujące karetki, a później naładowane wojskiem ciężarówki, wzbudzały zainteresowanie i niepokój przechodniów. Obok snack baru MacDonalda Lion pożegnał Dianę - wskoczyła do podjeżdżającej taksówki. Potem rozejrzał się. Nie dostrzegł nic podejrzanego, przeszedł więc na drugą stronę ulicy i minął dom towarowy. Sto metrów dalej dojrzał jak dwa wozy policyjne hamują z piskiem, tarasując ulicę. Aha, zdecydowali się na obławę. Bez namysłu skręcił ku wejściu do podziemnego garażu. I wtedy zauważył, że ktoś za nim idzie. Musiał to być młody, niedoświadczony funkcjonariusz. Groner pozwolił mu iść za sobą aż na dolny poziom garaży, potem zaczekał. Cios noża załatwił sprawę. Całkiem spokojnie wjechał windą na kondygnację C. Zapalił papierosa. Popatrzył na zegarek. Spóźniali się. Ale już na zakręcie błysnęły światła. Jeszcze chwila, a tuż przed nim zahamowała lśniąca limuzyna. - Wsiadaj i kładź się na tylnym siedzeniu - warknął sierżant za kierownicą. Ekologiczny prorok posłuchał. Wyjechali na sygnale. Prowadzący wóz podoficer machał tylko ręką mijanym patrolom, przenikał przez blokady, nie zatrzymywany, nie kontrolowany, swój. Przez włączone radio słychać było krzyżujące się meldunki w rodzaju - „Uciekają ku rzece"! Co pewien czas odzywał się charakterystyczny głos Bonnarda: - „Brać żywcem, broni używać w ostateczności". Ponawiały się wezwania o posiłki i karetki. Poza miastem kierujący wozem funkcjonariusz pozwolił Gronerowi usiąść, poza tym milczał. Z autostrady skręcili w boczną szosę, następnie drogę, aby zatrzymać się przy jakiejś szopie czy stajni. Lion wysiadł, sierżant odjechał. Zmierzchało. W stajni pachniało końskim nawozem. Lion ponownie zapalił papierosa. Włączył małe radio wmontowane w zegarek. Po raz kolejny podawano oficjalny komunikat. Zginęło trzydziestu trzech funkcjonariuszy, jedenastu ekologistów i siedem osób przypadkowych. Aresztowano kilkaset osób. Za znaczną liczbą przestępców, którym udało się zbiec, trwał pościg. Pierwsze komentarze redakcyjne atakowały wprawdzie obie strony, ale więcej dostało się policji. Lion uśmiechnął się. Około dziewiątej znów zawarczał motor samochodu. Wrócił sierżant. Przyniósł termos i kanapki. Za nim wsunęła się jeszcze jedna postać. Uścisnęła dłoń proroka. - Dobra robota! Sądzę, że wywoła piorunujące efekty. Groner wzruszył ramionami. - Nie wiem, o co wam chodziło. Przestraszyć mieszczucha, zmobilizować przeciwko nam opinię publiczną... Chociaż to tylko jedna strona zagadnienia. Sympatykom, zapaleńcom, akcja posłuży za przykład... Jak to kiedyś ładnie mówiono: za nami pójdą inni... O co wam jednak chodzi, o pierwsze czy o drugie? - Nie filozofuj, Lion - padła odpowiedź. - Może o trzecie i czwarte. - Rozumiem, potrzebna wam pożywka kontrolowanego ekstremizmu dla sterowania ludzkimi nastrojami... To jednak kosztuje. Straciłem jedenastu ludzi! - Sam mówiłeś, za nimi pójdą inni, ale do rzeczy. Wprawdzie należy ci się wypoczynek, na razie jednak nic z biletu do Las Vegas czy Montreux. Wiesz, że jutro zbiera się Konwent w Sztokholmie? - Nie zostałem zaproszony. - Jesteś bohaterem dnia. - Van Thorp nazwie mnie prowokatorem. - Kończy się jego epoka. A poza tym Konwent nie składa się z samych van Thorpów. Większość uważa, że sprawa dojrzała do zmian strukturalnych ruchu. Wszyscy oglądają się na Komitet Doradczy... - Mam pomóc w zamachu pałacowym? - Masz tam być. Większość uważać cię będzie za bohatera. Jednego z tych, którzy nie zawahali się złożyć daniny swej krwi, aby wstrząsnąć opinią industrialnej cywilizacji. - Pisuje pan w Dzienniku Postępowym, jakbym słyszał wstępniak?... - Dziennik Postępowy jeszcze dziś zdemaskuje prowokacje policji, przedstawi waszą strzelaninę jako konieczną samoobronę. A dla młodych aktywistów będzie to i tak natchnienie, od miesięcy narzekają, że stoją z bronią u nogi. - Chciałbym wiedzieć, co tu naprawdę jest grane? - Za godzinę zabierze cię nasz helikopter. Papiery są załatwione. W Szwecji będziesz koło południa. - Listy gończe pojawią się wcześniej! - Spokojnie, Lion. I jeszcze jedno, musisz trzymać się jak najbliżej Komitetu. Czuję przez skórę, że coś knują. I że to nie tylko sprawa wysiudania van Thorpa. Musimy wiedzieć, co mają w zanadrzu... - Te mięczaki na jarzynowej diecie? - Zbadaj to Lion... I słuchaj uważnie... W tym momencie Groner doszedł do wniosku, że pora na zapalenie trzeciego papierosa w tym dniu. Płomyk zapalniczki oświetlił twarz jego rozmówcy. Szlachetne lico profesora Levecque'a. Komisarz Bonnard stał w magazynie damskiej bielizny, między przewróconymi wieszakami i powaloną szafą jak wrośnięty w ziemię. Jego wzrok skierowany był na pakamerę. Cienką ścianę przestebnowały serie automatów. Funkcjonariusze goniący za uciekinierami uznali za stosowne wpierw strzelać, a później sprawdzić, kto ukrył się za ścianą. Sanitariusze wynosili na noszach zmasakrowane ciała młodych ludzi. Twarz Pauliny pozostała nie uszkodzona. Jedyny pocisk trafił ją w serce. Piękna, teraz kredowobiała twarz przypominała rzeźbę jej imienniczki, siostry Napoleona, którą Marcel widział ongiś w rzymskiej Villi Borghese. To było jeszcze przez urodzinami małej. A teraz nie żyła. Marcel wiele lat był dobrym, a nawet bardzo dobrym policjantem. Wypełniał rozkazy, sam rozkazywał. Nie zastanawiał się dlaczego, a co najwyżej - jak. Miał bronić społeczeństwa. Więc go bronił. Ścigał gangsterów, gwałcicieli, handlarzy narkotyków i politycznych dewiantów. Ścigałby ich i dalej. Teraz jednak zwątpił we wszystko. Nie wiedział, kogo bardziej nienawidzi, Arkadyjczyków, którzy pierwsi otworzyli ogień, swych nadgorliwych podwładnych, Levecque'a, którego agenci przysięgali, że ekologiści nie będą uzbrojeni, czy siebie? - Panie komisarzu! Odwraca się półprzytomny. Jak przez mgłę widzi szczupłą sylwetkę Geldera. - Nasi ludzie zgubili prowodyra. Mikę, który go śledził, dostał nożem pod żebro w garażu. W tej chwili Marcela nie obchodzi ani prowodyr, ani wszyscy ekologiści świata. Rzuca machinalnie. - Roześlijcie rysopis, nie może wymknąć się z kraju. Chwilę później dostaje następny meldunek. Karetka z dziesiątką Arkadyjczyków, którzy poddali się policji, została zatrzymana przez zamaskowanych terrorystów. Aresztowani zbiegli. Pozostałe oczka sieci też okazywały się za szerokie. „Bezbronna młodzież" nazbyt łatwo wymykała się uzbrojonym łapaczom. I wtedy, po raz kolejny, Bonnard zastanowił się nad możliwością prowokacji. Na południowy wschód od Sztokholmu, opodal osad Tyraso i Bolmura, rozciąga się przepiękna okolica pełna zatok, jezior, strumyków i wodospadów, przy czym jedynie smakując wody można ustalić, czy jest to już morze czy jeszcze jezioro? Lesista okolica obfituje w ryby i jest rajem dla wędkarzy. W zieleni kryją się rzadko rozsiane wille czy raczej małe pałacyki. W jednym z nich czwartego marca spotkało się pięciu dżentelmenów i jedna dama - nieformalny Komitet Doradczy Konwentu Ekologistów zrzeszający kilkadziesiąt organizacji o różnych odcieniach zieleni z wszystkich 'kontynentów. Od czasu kiedy partie ekologiczne stały się w wielu krajach liczącą siłą, powstała konieczność synchronizowania ich działań. Zadanie było trudne i napotykało olbrzymie opory. Debaty Konwentu wlokły się, opóźniane przez nie kończące się dyskusje proceduralne i spory kompetencyjne. Prawdę mówiąc - sami ekologiści znajdowali się między młotem swych haseł a kowadłem rzeczywistości. Nie udało im się zamknąć ani jednej większej elektrowni atomowej, a wdrażane przepisy o ochronie środowiska miały bardziej spektakularny niż konstruktywny charakter. Świat zanieczyszczał się, rozmnażał i ogałacał z surowców oraz puszcz może o ułamek ułamka wolniej. Wielu obwiniało o to van Thorpa. Flegmatyczny Holender, systematyczny i rygorystyczny wobec przepisów, był człowiekiem kompromisu i nie nadawał się zdecydowanie na przywódcę antyprzemysłowej krucjaty. Nic dziwnego, że Komitet Doradczy, ciało z założenia usługowe, musiał stać się z czasem konkurencją prezydium. Ziu-Dong z Korei Południowej, Burt Denningham z Los Angeles, ostra jak piła widiowa Włoszka Maria Bernini, Alberto Tardi z Argentyny, Szwajcar Helmut Lindorf i czarnoskóry Red Gardiner reprezentujący Wielką Brytanię - oto szóstka gniewnych ludzi, którzy coraz wyraźniej dominowali w ruchu. Panna Bernini objawiała się opinii publicznej jako demaskatorka wielkich trustów w Lombardii. Pastor Lindorf prowadził wzorową gminę ekologiczną w kantonie Vallais. Tardi, maniakalny wręcz zwolennik rozwiązań biologicznych w gospodarce, był wykładowcą na uniwersytecie w Rosario. Red Gardiner zaczynał w ruchach mniejszości rasowych, później dość zręcznie zmieniał barwy polityczne i obecnie zasiadał w parlamencie z ramienia Królewskiej Partii Naturystycznej i stowarzyszonego z nią ugrupowania Wyzwolenia Homoseksualistów. Ziu-Dong do niedawna był przywódcą światowej Federacji do Walki z Narkomanią, ale pokłócił się z zarządem i ostentacyjnie wystąpił z organizacji, unosząc archiwum i doskonałą znajomość azjatyckich mafii, tajnych związków, kanałów przerzutu ludzi i idei. Najciekawszą postacią w całym tym towarzystwie był chyba Denningham. Pisarz, podróżnik, wizjoner, bywał na zmianę ozdobą snobistycznych salonów i zakazanych melin. Swego czasu kandydował do Literackiej Nagrody Nobla, ale odpadł, powinęła mu się noga również w polityce. Do ekologistów przystał niedawno, ale od razu dał się poznać biorąc udział w błyskotliwych kampaniach przeciwko zbyt liberalnemu, wobec wielkich korporacji, ustawodawstwu w USA. Złośliwi twierdzili, że uwodzi pannę Bernini, żyje z Gardinerem, modli się u Lindorfa, robi interesy z Ziu-Dongiem i z przyjemnością nabija się z safandułowatego Tardiego. Może była to prawda. Żywy jak rtęć Burt lubił wszystko, od wyścigów konnych do rybek akwariowych, i w równym stopniu znał się na filatelistyce jak i na uprawie orzeszków ziemnych. Ochotniczo walczył na Bliskim Wschodzie, przeżył parę lat w gminie wegetarianów, a nawet grał w dwóch filmach jako kaskader. - Panowie, przepraszam Mario, pani i panowie - mówił, niedbale wymachując cygarem - pozwoliłem sobie zaprosić was tutaj w trybie pilnym, ponieważ mam dla was ofertę nie do odrzucenia. - Nasze spotkania są źle widziane w Konwencie - zarzucają nam nieformalne konspiratorstwo - bąknął Lindorf. - Konwent? Proszę nie wspominać mi o tych nudziarzach. Moja oferta dotyczy stawki, o jakiej nie śniło się nikomu z nas. - To znaczy? - Możemy dokonać wielkiej zmiany. Doprowadzić do odwrócenia biegu wydarzeń prowadzącego nas dzisiaj do ekologicznej zagłady. - Tak od razu? - uśmiechnął się ironicznie Gardiner - przecież to niewykonalne. - Wykonalne. Potrzebujemy do tego małego drobiażdżku. - Jakiego? - Władzy, nieograniczonej władzy nad światem. - Bagatela - uśmiechnęła się Maria. - Zwołałem państwa tutaj, ponieważ możemy zdobyć ją w ciągu miesiąca - powiedział Burt takim tonem, jakby chodziło o pół butelki whisky. Przez moment panowała cisza, wszystkie oczy wpatrywały się w Denninghama z podziwem, niedowierzaniem, zazdrością. - Czy moglibyśmy dowiedzieć się czegoś konkretniejszego? - zapytał w końcu Tardi. - Jutro dokonamy małego eksperymentu na potwierdzenie prawdziwości mych słów, dzisiaj chciałbym jedynie prosić was o wybaczenie. Lekki szmerek. - Działałem samowolnie, bez waszych upoważnień. Gdybym przegrał - sam oddałbym się do dyspozycji sądu organizacji. Ale nie przegrałem. Otóż ponad rok temu pewien mój przyjaciel z dawnych lat, więcej niż przyjaciel, prawie brat z brudnego zaułka w San Francisco, przekazał mi informacje o pewnym wynalazku. Dopiero we wrześniu zeszłego roku udało mi się wysłać na miejsce mojego człowieka. W październiku mogłem przystąpić do konkretnych działań. - Mówisz okropnymi zagadkami, Burt - niezadowolenie przebijało z głosu panny Bernini. Nie masz do nas zaufania? Co to za wynalazek, na czym polega? - Zobaczycie jutro. I ręczę wam, że od piątego marca zacznie się liczyć nową epokę. - W takim razie - przerwał emfatyczne zapewnienia nie tający zniecierpliwienia Gardiner - po co nas tu dzisiaj ściągnąłeś? - Żeby ustalić linie postępowania na posiedzenie Konwentu oraz przygotować jutrzejsze spotkanie. - Przeholowałeś profesorku - mówi Admirał gryząc cybuch fajki, bez zmieniania swego stałego tonu łagodnej perswazji - ofiary, zniszczenia... Tego nie przewidzieliśmy. Levecque nerwowo kręci się na fotelu. Nie znosi dymu, który szkodzi przecież zdrowiu, podrażnia śluzówki, a u niego osobiście powoduje zaparcie stolca. Ekspert jest hipochondrykiem i nerwusem. Nie lubi też, jak przekwalifikowani, z grubsza ociosani sierżanci, bo do takiej kategorii zalicza Admirała, pouczają jego, arcymózgowca. - Wszystko rozegrało się zgodnie ze scenariuszem. Upiekliśmy równocześnie dwie pieczenie. Opinia publiczna zaaprobuje wypalenie ekstremistycznej zarazy do końca, a akcje Gronera w Zielonej Międzynarodówce wzrosną jak temperatura na termometrze wrzuconym do herbaty. - Jesteś pewny Gronera, to przecież wariat? - Pracuje dla mnie od lat. Mamy go w ręku. A teraz ma szansę wejść do kierowniczych gremiów Konwentu. A tam nie mieliśmy dotąd swoich ludzi. Ciągle brakowało nam informacji. - Czy pan nie przecenia zagrożenia ze strony tych jaroszy? - Obawiam się, że coś knują. Groner ma to wyjaśnić. - Cóż mogą knuć? Według najbardziej zawyżonych danych stanowią znikomy odsetek wyborców, a tam gdzie dostali się do rządów - mieszczanieją i odchodzą od skrajności. Prawdziwych ekstremistów jest niewielu. Cóż mogliby nam zrobić? Levecque macha rękami, odpędzając od siebie kłęby dymu. - Chcę zachować ostrożność. Jutro, pojutrze, będę wiedział, co chowają w zanadrzu. - Jeszcze jedna sprawa - mówi Admirał. - Komisarz Bonnard robi bezsensowne afery. Oskarża pana o prowokację, o niepotrzebne inspirowanie zamieszek. - Bonnardowi dawno należy się emerytura. To funkcjonariusz ze starej szkoły. I to podstawowej. Żadnych szerszych horyzontów. Prawo, porządek, to jedyne kategorie, które do niego trafiają. - To idealny policjant. - Idealni policjanci mogą funkcjonować w idealnym społeczeństwie, a tu idzie o wielką stawkę. - Przesadzasz, Levecque. Owszem, załatwimy mu teraz urlop, Gelder przejmie jego sprawy, ale czy emerytura? Profesor zastanawia się nad argumentem, który wstrząsnąłby kanciastym mężczyzną w mundurze, ale rezygnuje, żal mu nerwów. Mówi więc tylko: - Jutro lecę do Sztokholmu. Jeśli się omyliłem w moich podejrzeniach, złożę dymisję. - Dobra, dobra - mówi pojednawczo zwierzchnik. Mamy do ciebie pełne zaufanie. Tylko nie przesadzaj. A Bonnardem się nie przejmuj. Wypocznie, zmieni zdanie... Levecque nie lubił głównych wejść. Nie leżało to w jego naturze. Od czasu kiedy w college'u został osobistym informatorem rektora, co zresztą nie przeszkodziło mu być aktywistą studenckiej rewolty, starał się zawsze wchodzić od tyłu. Nie lubił szerokich oświetlonych przestrzeni, przedkładając nad nie kuchenne schody, wąskie pasaże lub intymne gabinety. Opuszczając Kwaterę wejściem aprowizacyjnym przeszedł wąską willową uliczkę, aby przy szerokiej alei kiwnąć na pierwszą przejeżdżającą taksówkę. Dochodziła północ, ale dzień pracy profesora najwyraźniej jeszcze się nie skończył. Wysiadł w pobliżu ulicy rozrywkowej, rozbłyskującej teraz tysięczną mozaiką neonów - krzykliwymi reklamami najnowszych filmów, z których większość, jak „Piraci II" lub „Rambo XXIV", powtarzały schematy głośnych szlagierów lat osiemdziesiątych. Ekspert nie skręcił jednak do żadnego z kin, pogardził kabaretami, których zalety nachalnie polecali naganiacze, i zaledwie przez mgnienie oka przypatrywał się ordynarnej reklamie live-showu. Profesor lubił załatwiać te sprawy intymniej, w zaciszu swej garsoniery lub na jachcie któregoś z wysoko postawionych przyjaciół. Jak każdy kurdupel uwielbiał wysokie, bujne blondyny, najlepiej w okularach, po których zdjęciu ich twarze przybierały bezmyślny i bezbronny wyraz kobiecej głupoty. Ta nigdy nie przestała go zachwycać. W ciemnawym zaułku na zapleczu teatrzyku Fotele cicho otworzyły się drzwi ciemnogranatowej limuzyny. Levecque wsiadł. Wóz ruszył prawie bezszelestnie. Na oświetlonej tablicy można było zauważyć numery i litery wskazujące, że jest to samochód należący do korpusu konsularnego. Ktoś obserwujący to wszystko zza węgła, nie miał wątpliwości do biura jakiego radcy handlowego należy limuzyna. - Ładnie Levecque, bardzo ładnie - powiedział do siebie stojący w mroku mężczyzna zamykając notes, po czym skierował się do pobliskiego baru. Tam wykręcił znajomy numer telefonu. - Nie pomyliłeś się, Marcel, był w Direction du Surveillance, a teraz informuje pana radcę z ambasady naszych przeciwników. Nie ma co, obrotny kurdupel. - Czy to wszystko, Loulou? - Sprawdziłem w SAS-ie, ma wykupiony bilet do Sztokholmu. Aha, odwołał swoje spotkanie z małą Madeleine. Nawał pracy. - Brawo mój drogi, dziękuję. Bonnard odkłada słuchawkę. Stoi w pidżamie w środku wielkiego przedpokoju. Obok są uchylone drzwi do pokoju Pauliny, pokoju, który zawsze pozostanie już pusty. Przez takich jak Levecque... Obsesja, nie, to coś więcej niż obsesja. To już nie pierwszy raz spotkał się z dwuznaczną rolą profesorka. Krach operacji wiedeńskiej, afera w Instytucie Lotniczym. Bonnard należał do tych funkcjonariuszy, którzy lubią robotę zabierać do domu. Wiedział wprawdzie, że Levecque działa na innej płaszczyźnie, lecz jako uczciwy obywatel nie mógł być obojętny wobec jego zdrady. Jeśli podejrzenie było niesłuszne, to i tak wymagało sprawdzenia. Dlatego, choć zmiażdżony bólem, postarzały w ciągu paru godzin o dobre dziesięć lat, komisarz nie omieszkał jeszcze z domu towarowego zadzwonić do swego przyjaciela i zlecić mu śledzenie rządowego doradcy. - Jest pan przemęczony, drogi komisarzu. Przemęczony i przewrażliwiony. - Człowiek- Cytryna najwyraźniej nie jest zachwycony rozmową. Dochodzi szósta rano, siedzą w małym bistro i piją kawę. - Wnioskuje pan znając detale, kamyczki mozaiki, a ja nie jestem upoważniony, aby wtajemniczać pana w całość subtelnego ornamentu. Kontakt z radcą handlowym i już zdrada...? A może tylko posunięcie z zakresu obowiązków. Do nas, szaraków, należy wypełnianie obowiązków, politykę robi się gdzie indziej. - Ależ majorze... - Bardzo proszę bez tytułów. Pojedzie pan teraz na urlop. Wypocznie, a potem się zobaczy... Nie myślał pan o dłuższym wypoczynku? - Czy to propozycja emerytury? - Skądże... zresztą przecież ja nie jestem pańskim zwierzchnikiem. Pracujemy jedynie w zaprzyjaźnionych instytucjach. To znaczy, mam nadzieję, że zaprzyjaźnionych. No, czas na mnie. Może gdzieś pana podrzucić, komisarzu? - Dziękuję, przespaceruję się. - I proszę nie myśleć więcej o Levecque'u. To człowiek trudny, ale nasz. I jeszcze raz moje najszczersze wyrazy współczucia. Bonnard machinalnie ściska podaną rękę i wychodzi. Na ulicy pojawiły się już paczki porannej prasy. Zaczął się piąty marca. Z notatek doktora Czasami wydaje mi się, że jestem przerażająco stary. Współczesny Matuzalem z nogami zabetonowanymi w ruchomym trotuarze upływającego czasu. Cud, że jeszcze egzystuję, myślę. A jednak ciągle żyję, zdrowie chwalić Boga dopisuje, puls równy - sześćdziesiąt na minutę, ciśnienie sto dwadzieścia na osiemdziesiąt, innych analiz nie robiłem od lat. Może tylko trudniej mi chodzić, natomiast pamięć nadal mam dobrą. Zwłaszcza sprawy odległe widzę z precyzją dalekowidza, tak jakbym przeżywał je wczoraj, najdalej przedwczoraj. Gdyby przed laty powiedziano mi, że przeżyję własną epokę i parę następnych, zapewne poradziłbym domorosłemu wróżbicie, aby czym prędzej zmienił zawód. Ciężko jest pisać, ciężko rozdrapywać rany, a zarazem przeciwstawiać się całej oficjalnej historiografii, podręcznikom, propagandzie. Byłem jednak świadkiem, a obowiązek świadectwa prawdy jest nie mniej obligujący jak przysięga Hipokratesa. Myślę również o tych, co przyjdą po nas, a kropla przechowanej pamięci, niczym robaczek świętojański, może ukazać im drogę. Ludzkość w swej historii dokonała paru rzeczy godnych opisania: ukradła ogień bogom - lub jak kto woli, skubnęła z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego - ukrzyżowała Chrystusa i wymyśliła postęp. Te trzy fakty doczekały się niezłej literatury. A czwarty? W nowej chronologii jako dzień pierwszy przyjęto, zresztą dyskusyjnie, piąty marca. Równie dobrze można by cofnąć się pół roku czy nawet jeszcze rok. A Poniedziałek Wielkanocny owego roku...? Czy można ustalić co robiła ludzkość owego piątego? Oczywiście. Nic szczególnego. Ale tak zawsze dzieje się z nowymi erami. Któż w Imperium Rzymskim, nie licząc paru pastuszków, zauważył narodziny Mesjasza, kto oprócz paru zaślepionych Arabów przywiązywał większą uwagę do ucieczki jakiegoś obywatela z Mekki do Medyny? A ci, których nawet poruszyła wiadomość o wzięciu Bastylii, czyż uświadomili sobie, że żyją już w nowym świecie? Podobnie ma się rzecz z bohaterami. Jedni sieją, inni zbierają żniwo. Pierwsi wdzierający się na mury niwelują swymi ciałami fosy. Drudzy przechodzą do historii. Rewolucje pożerają swoje dzieci. I najgorsze, że wszyscy o tym wiedzą, ale niczego się nie uczą. Niekiedy zdaje mi się, że jestem rówieśnikiem Agamemnona lub przynajmniej Karola Wielkiego - zresztą jakie to ma znaczenie, wszystko co miało miejsce przed coraz bardziej stapia się w bezkształtną magmę. Historia bez historii - ciekawa epoka. Największym wstrząsem mojego dzieciństwa było ścięcie, nie wiem już z jakiego powodu, starej wierzby w kącie mojego ogrodu. Była to pierwsza śmierć, którą oglądałem na własne oczy, a wierzyłem jeszcze wtedy, że to co mi najbliższe, jest nieśmiertelne. A tu tymczasem wszyscy umarli, rodzice, nauczyciele, dziewczyny, które kochałem, i tych parę, które mnie kochały, o ile mówiły prawdę. A ja żyję. Kara czy nagroda? Jako dziecko byłem drobny, podobno chorowity, choć na nic poważnego nie chorowałem. Rozwijałem się jednak wolniej niż moi rówieśnicy. Miałem też liczne kompleksy, z których niejeden pozostał mi do dziś. Bałem się, bardzo często się bałem. Czego? Chyba najbardziej własnej kompromitacji. Decyzji? A tyle musiałem ich podejmować. Chociaż ostatecznie o wszystkim decydował przypadek. Nawet poznanie mych rodziców było przypadkiem. Przechowalnia bagażu pomyliła walizki, ojciec pojechał na wczasy z neseserem mojej matki... Odszukali się po miesiącu, wymienili walizki... A może ta walizka była wszystkiemu winna? Miałem ją wtedy w samolocie... Urodziłem się też przez przypadek. Miałem być dziewczynką. Joanną. I tym razem nie spełniłem pokładanych w sobie nadziei. Moi rodzice, urzędnicy tak drobni, że z trudem zauważani bez lupy, pragnęli ogromnie, żebym się wybił. Od szóstego roku życia musiałem grać na skrzypcach, o rok wcześniej niż rówieśnicy poszedłem do szkoły. Rodzina twierdziła, że postąpiono tak dla mego dobra. Nie miałem powodu, żeby im nie wierzyć. W osiemnastej wiośnie mego życia zdałem maturę. Nie mając muzycznego powołania, lub raczej nie znajdując w sobie zadatków na Menuhina, zdecydowałem się na medycynę. Była to druga ewentualność dopuszczana przez rodziców. Wraz z wyjazdem do Warszawy życie nabrało tempa. Akademia Medyczna, burzliwa egzystencja akademikowa, nocne brydże i spotkania w ośrodku duszpasterstwa akademickiego, kilka nieśmiałych flirtów, potem jedna ostra, rozprawiczająca prywatka. Wszystko wskazywało na to, że za parę lat wrócę do mego miasteczka, osiądę tam na stałe, aby leczyć miejscowych nastolatków i staruszki; ludzie w sile wieku opuszczali bowiem nasze nieurodzajne strony, dążąc, niczym ćmy do lampy, do wielkich miast. Pod tym względem stanowiłem wyjątek, zupełnie nie pociągały mnie metropolie ze swym zgiełkiem, pośpiechem i fałszem zachowań. W betonowych klitkach czułem się jak mucha wdeptana... w każdym razie nie w bursztyn. W myślach o przyszłości nie wybiegałem zanadto do przodu. Marzyłem o kobiecie, nieważne że po drodze przydarzały się panienki, o tej jednej, wielkiej, absolutnej miłości. Ale ta nie przychodziła. Dużo czytałem. Już jako młodzian pochłonąłem wszelkie dostępne Stulecia chirurgów czy Łowców mikrobów, później przyszła kolej na Tajemnice immunologii czy Medycynę jutra. Skórzana, coraz bardziej zniszczona walizka towarzyszyła mi cały czas, ale przypadek jakoś dotąd się nie odezwał. Mój ojciec, póki żył, a na zawsze został mi w pamięci jego obraz z gazetą przed telewizorem przy równocześnie grającym radioodbiorniku, lubił czasem rzucić jakąś maksymę. Szczególnie preferował jedną: „Przypadek układa los człowieka". Nie wierzyłem mu. Moje życie, tak jak szara rzeczywistość, wydawało się całkowicie przewidywalne, proste, bez emocji. I tak się działo do trzeciego roku studiów. Przez megafony zapowiedziano odlot samolotu do Wrocławia. Ścisnąłem mocniej rączkę skórzanej walizki wypełnionej materiałami naszego koła młodych naukowców, w którego imieniu miałem wygłosić sprawozdanie na sympozjum. Skierowałem się w stronę wejścia na płytę lotniska. Myślałem o poniedziałkowym kolokwium, o konieczności zreperowania elektrycznego imbryka i Dance, która nie odzywała się od tygodnia. Obok mnie w kolejce stanął rudy mężczyzna pocący się obficie. Nie minął kwadrans od opuszczenia Okęcia, kiedy rudy osiłek, siedzący o parę foteli ode mnie zakaszlał donośnie. Zaraz potem z przodu i tyłu kabiny doleciał mnie dziwny trzask. A może tylko wydawało mi się, że go usłyszałem. Poczułem dziwny zapach, zakręciło mi się w głowie, ktoś krzyknął. Siedzący za mną funkcjonariusze usiłowali się poderwać, ale ruchy ich były niemrawe, niczym na zwolnionym filmie. Zresztą prędko ustały. Nie, chyba nikt nie zemdlał, ja też nie straciłem świadomości. Uległem paraliżującemu uderzeniu gazu, nie mogłem wołać ani poruszyć żadną kończyną. Pozostawało przypatrywanie się sytuacji z pozycji rośliny. Dosłownie po kilkunastu sekundach podniosło się trzech facetów, rudy w środku, drugi z przodu, a trzeci z tyłu samolotu. Cała grupka nosiła na twarzach zaimprowizowane maski przeciwgazowe z pochłaniaczami. Zaraz po rozbrojeniu bezwładnych pracowników ochrony, używając jako tarczy półprzytomnej stewardesy, ruszyli do kabiny pilota. Początkowo porywaczom udało się zmusić pilotów do obrania pożądanego kierunku. Niestety, tuż przed lądowaniem, doszło do jakiegoś zamieszania w kabinie nawigacyjnej. Samolot wypadł z pasa, stracił skrzydła, następnie przekoziołkował. Wreszcie stanął w płomieniach. Należałem do dwudziestki ocalałych szczęśliwców. Mój stan był jednak na tyle ciężki, że przeszło trzy miesiące spędziłem w szpitalach, początkowo w Berlinie, później, kiedy zaczęły się komplikacje, w specjalistycznej klinice pod Norymbergą. Podobno wygrzebałem się dzięki nieprawdopodobnej woli życia. No cóż, miałem dwadzieścia jeden lat, pragnąłem żyć, kontynuować studia i jak najprędzej powrócić do rodziny. Że tak się nie stało, sprawiła Martha. Dziewiętnastoletnia, szczupła pielęgniarka z Norymbergi, która w opiekę nade mną włożyła znacznie więcej wysiłku, niż wynikałoby to z zakresu jej obowiązków. Wyszła z mgły. Dosłownie. Jej twarz, delikatna, może nawet zbyt szczupła, była pierwszą rzeczą, jaką dostrzegłem wracając do przytomności po paru tygodniach nirwany. Przywiązałem się do niej jak przyniesiony w koszyku psiak do pierwszej poznanej w domu osoby. Codziennie czekałem na moment, w którym się pojawi, pokochałem nawet lekarstwa, które podawały mi jej szczupłe rączki. Była moją społeczną nauczycielką języka, a gdy mój stan się poprawił, towarzyszyła mi w spacerach. Miałem szczęście w nieszczęściu; udzielając pierwszej pomocy ekipa pogotowia na lotnisku dokonała błędnego rozpoznania, jeden ze współtowarzyszy pechowego lotu zmarł, mnie z trudem utrzymano przy życiu. Dogrzebała się do tego prasa. Efekt, zamiast odesłania do Polski, ekskluzywna kuracja na koszt zachodnio-berlińskiego pogotowia. Czy Martha zainteresowała się mną przez litość? Czy kierowała nią ciekawość? Sama nie potrafiła tego określić. Kiedy mnie poznała, znajdowała się w fatalnym stanie psychicznym, w który wpędził ją romans ze starszym, żonatym mężczyzną zakończony brutalnym, egoistycznym zerwaniem, a w parę tygodni później skrobanką. Prawdopodobnie gdybym był zdrowy, nasz kontakt doprowadziłby do flirtu bez znaczenia, z krótkim finiszem w przygodnych warunkach. Moje dłuższe unieruchomienie i osobliwa zależność sprawiły, że uczucie miało szansę dojrzeć. Poznaliśmy się i polubiliśmy wcześniej, niż mogliśmy się kochać. Razem wyszliśmy z życiowego cienia. No i zgłupiałem. Ledwo uniosłem się z łóżka, zamiast do domu, przyjąłem propozycję Marthy i wyjechałem z nią do Garmisch-Partenkirchen. - Traktuj to jako pożyczkę - śmiała się, gdy opierałem się przed wypoczynkiem na jej koszt. - Poza tym należy ci się jakaś rekompensata ze względu na niesprawiedliwy kurs marki wobec złotego. Któż oparłby się takiej ofercie! Martha miała zabawną buzię ze śmiesznym, jakby wiecznie zdziwionym, wyrazem. Ale naprawdę zdziwiony byłem ja sam. Walizeczka ze świńskiej skóry pojechała z nami do Ga-Pa. Tam jakoś logicznie wynikało, że się pobierzemy. Odkrycie, czym może być kobieta na stałe, przerastało zdolność obiektywnego myślenia takiego żółtodzioba jak ja. Oczywiście ciągle uważałem za pewny rychły powrót do kraju ojczystego. Martha zaczęła się nawet uczyć polskiego. Jeśli nie pojechaliśmy od razu, to tylko dlatego, że zamierzałem cokolwiek zarobić. Po prostu nie wypadało wracać z pustymi rękami, a i oszczędności młodej pielęgniarki nie były nieograniczone. Martha podsunęła inne rozwiązanie. Jej stryj kierował pensjonatem dla zasobnych rencistów w RPA i od dawna proponował jej przyjazd i pracę. Później zaczął przebąkiwać, że znalazłaby się posada i dla mnie. Zamiast do Warszawy - walizeczka poszybowała w przeciwnym kierunku. Pięć miesięcy po mojej dramatycznej podróży do Wrocławia, znajdowałem się w krainie diamentów, złota, apartheidu, strusiów, i naprawdę dużych możliwości. Pensjonat doktora Rode mieścił się pod Johannesburgiem, a moje zajęcia zostały tak ustawione, aby umożliwić kontynuację studiów. Pobraliśmy się z Marthą. Południowe słońce opaliło mi twarz na brązowo, tak że po następnym półroczu mogłem uchodzić za rodowitego Afrykanera. Co prawda w owym czasie egzystencja Afrykanera stawała się coraz trudniejsza. Ulice miast znów przeistoczyły się w bitewne poligony, po zmierzchu nikt przytomny nie opuszczał „białych" dzielnic. Coraz śmielej poczynali sobie partyzanci, a w dyskusjach toczonych w salonach dominowały dwie koncepcje - wytruć Murzynów jak robactwo, albo pakować manatki i spływać. Nieprzywykły do tego rodzaju podziałów, początkowo uważałem histerię białych pracowników pensjonatu za przesadzoną. Dopiero gdy po próbie wieczornego, pieszego spaceru wróciłem z rozbitą głową i bez portfela, podporządkowałem się ogólnym rygorom. Nadal jednak wierzyłem w stabilizację mego życia w RPA, tym bardziej że stara walizka zawieruszyła się na dobre. Stało się jednak inaczej. W jaki sposób spotyka człowieka przygoda? Czeka zaczajona za węgłem, po drugiej stronie ulicy? Kryje się w oczach dziewczyny siedzącej vis-a-vis w przedziale pociągu do Przeworska? Ma postać listu z egzotycznym znaczkiem? Wdziera się do zacisznego biura wraz z wrzawą tłumu narastającego na centralnym placu miasta? Czy też jest jak zwierzyna leśna w nielicznych matecznikach? Trwa przyczajona na marginesie znanego świata? Jest ukryta w Himalajach, w puszczach Nowej Gwinei, w lodach północy lub południa, w jaskiniach Pirenejów? Czy trzeba ją wymyślać przepływając pontonem Pacyfik, włażąc po linie na Empire State Building lub nurkując w Loch Ness za plezjozaurem? A może zaczyna się wtedy, kiedy trzaskamy drzwiami, zamykając za sobą etap stabilizacji i konformizmu, ignorując otwarte ze zdumienia usta niedawnych współtowarzyszy, zaskoczonych, że stać nas było na ten, ich zdaniem, bezsensowny gest? Przygoda jest jak miłość. Zdarza się. Choć bywa, że nie przychodzi nigdy. Można samotnie opłynąć świat i w dzienniku pokładowym nie odnotować niczego ciekawego - zwłaszcza jeśli sztormy były umiarkowane, usterki niewielkie, a piraci, rekiny, ogromne kałamarnice, drapieżne ptactwo i choroby przewodu pokarmowego, trzymały się od nas z daleka. Nie urodziłem się bohaterem. Nie miałem ambicji Kolumba, tym bardziej Robespierre'a. Lądując w RPA, żeniąc się i rozmnażając, uważałem, że swoją największą przygodę mam już za sobą - a najbliższe lata przeżyję śledząc świat przez szybę, jeżdżąc landroverem po parku Krugera i strzelając fotki z kodaka półoswojonym nosorożcom. W porównaniu z kolegami z ogólniaka swoją dawkę przygody już przyjąłem, przeżyłem, przeżułem. Doktor Rode, wuj mej małżonki, parokrotnie utwierdzał mnie w mniemaniu, że nasz pobyt w Johannesburgu ma charakter czasowy. Dogrywał korzystny kontrakt z kliniką na Nowej Zelandii, gdzie z dala od jakichkolwiek konfliktów można cieszyć się życiem, przyrodą, ponoć jest to raj na ziemi, i dobrobytem. Czyż mogłem przypuszczać, że trwał ostatni rok naszej ery i ledwie kilka miesięcy, pięć lub sześć dzieliło nas od punktu ZERO? Październikowe zamieszki wybuchły w piątek po południu i zastały mnie na przedmieściu. Autostradę zamknięto, patrole kierowały ruch inną trasą. Nisko krążyły helikoptery, a z gęsto zaludnionych dzielnic kolorowych dolatywały odgłosy kanonady. Sunąłem wolno jak ślimak na skraju zwartej kolumny samochodów, wśród zaciętych twarzy kierowców, z których niejeden wydobył ze skrytki broń, obawiając się najgorszego. Znajdowaliśmy się na niskim nasypie. Prędkość podróży spadła do tempa marszu dziarskiego piechura. Uwagę moją przykuwały kłęby dymu dobywające się ze środka slumsów, może dlatego zauważyłem go dopiero wtedy, kiedy już siedział obok mnie. Miał około trzydziestki i orzechową twarz przybysza z Dekanu. - Zjeżdżamy! - rzucił krótko. Jego propozycję popierał policyjny pistolet wymierzony w moją pierś. Zatrzasnął za sobą drzwiczki. - Na bok - powtórzył jeszcze raz z desperacją. Mówił poprawną angielszczyzną i nie wyglądał na opryszka czy bandytę. Musiał niedawno zdrowo oberwać, rękaw płóciennej kurtki nasiąkł krwią. Bojowiec „Ruchu Równaczy"? - Gdzie mam zjechać? - spytałem. - Na bok! Już! - Targnął kierownicą. Nie zdążyłem wyprostować. Wóz przebił prowizoryczne obramowanie i po pochyłości zjechał ku zabudowaniom. Wpadliśmy w labirynt wąskich slumsowych uliczek. Hindus rzucał mi tylko co chwila komendy: prawa, lewa. Po jakimś czasie wyjrzał przez okienko. - Chyba ich zgubiliśmy. Ja również straciłem orientację. Przedmieścia, tereny przemysłowe, wysypiska śmieci, wszystko należało do strefy absolutnie mi nie znanej. Po dłuższej jeździe dotarliśmy do jakiejś stojącej na uboczu budy, Hindus kazał mi wysiąść, otworzyć wrota i wprowadzić wóz do środka. Znajdował się tam zdezelowany łazik terenowy. Posiadacz spluwy wysiadł i podszedł do pojazdu. Zapewne zamierzał się przesiąść. Cały czas krwawił. - Musiałeś kiepsko zrobić zacisk - powiedziałem. - Daj, zrobię ci opatrunek, bo wykrwawisz się na śmierć. Popatrzył na mnie koso. - Jesteś lekarzem? - Jak dobrze pójdzie. Nie wypuszczając z ręki spluwy opartej o