Wolitzer Meg - Pozycja

Szczegóły
Tytuł Wolitzer Meg - Pozycja
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wolitzer Meg - Pozycja PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wolitzer Meg - Pozycja PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wolitzer Meg - Pozycja - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Meg Wolitzer POZYCJA Przełożył Paweł Laskowicz REBIS DOM WYDAWNICZY REBIS P O Z N A Ń 2OO7 Strona 2 Rozdział pierwszy Książka stała normalnie na półce w domowej bibliotece, zu­ pełnie jakby była jedynym egzemplarzem na świecie, i gdyby dzieci jej nie znalazły, na zawsze pozostałyby nieświadome ży­ cia seksualnego swoich rodziców i nigdy nie wiedziałyby, co znaczy przywrzeć do siebie gorącymi ciałami, co znaczą prze­ platające się szepty, co znaczą drżenia i chrobot mosiężnego wezgłowia, które rytmicznie uderza w tynk, wykuwając przez lata bliźniacze zagłębienia w kształcie pęku liści, w ścianie sy­ pialni, w której rodzice spali lub też, w zależności od nocy, nie spali. Stała w zbiorze niepowiązanych ze sobą tytułów, po które nikt już nie sięgał: Wodnikowe wzgórze, Dieta dla małej pla­ nety, Sam zbuduj werandę, Tak, potrafię: Historia Sammy'ego Davisa Jr., Wielka antologia golden retrieverów i tak dalej, i tak dalej. Została tam wsunięta najzwyczajniej w świecie, jedyny egzemplarz, który rodzice trzymali w domu, bo gdyby trzy­ mali u siebie wszystkie wydania, także te w językach obcych, gdyby znieśli je do piwnicy w zaklejonych taśmą pudłach, opi­ sanych jako „Przybory kuchenne" albo „Rupiecie", to dzieci otrzymałyby oczywisty przekaz: seks jest czymś obrzydliwym. No, jeśli nie obrzydliwym, to w każdym razie czymś, co może przyjść do głowy tylko pod kołdrą, w całkowitej ciemności, i tylko parze zgadzających się, kochających, namiętnych, wier­ nych i poślubionych sobie dorosłych ludzi. Strona 3 Takiego poglądu nie podzielali, rzecz jasna, ich rodzice, któ­ rzy od dawna uwielbiali seks i większość jego aspektów - uwiel­ biali z taką pasją, że znaleźli w sobie dość odwagi i czelności, by napisać o t y m książkę. Kiedy sobie wyobrażali, jak tę książkę czyta czwórka ich dzieci, d ł u g o się zastanawiali, jaki wpływ na nich wywrze. Odbije się po prostu od ich czerstwych, rosną­ cych ciał czy też zostanie przez nie wchłonięta razem z u ł a m ­ kami, porcjami spaghetti z puszki i lekcjami jazdy na łyżwach - rzeczami, które nie b ę d ą trwały d ł u g o i nie b ę d ą ważne, lub m o ż e b ę d ą ważne, p o n i e w a ż zleją się w jakąś bezkształtną m a s ę i nabiorą znaczenia w ich w n ę t r z u ? Ufność wyparła j e d n a k większość rodzicielskich o b a w - dlaczego więc nie postawić książki na półce w bibliotece, wy­ sokiej, ale dostępnej, do której dzieci b ę d ą w stanie sięgnąć, jeśli zechcą; p r a w d o p o d o b i e ń s t w o , że zechcą i że n i k o g o ta książka nie uśmierci, że życie p o t o c z y się dalej n o r m a l n y m r y t m e m , było n i e m a ł e . Książkę znalazł Michael, lat trzynaście, drugie według star­ szeństwa dziecko Mellowów. Było p ó ź n e piątkowe p o p o ł u d n i e , w listopadzie tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku. Wszedł do biblioteki dosłownie parę chwil po tym, jak ojciec od­ łożył książkę na wolne miejsce na półce i wrócił do siebie na górę. Michael szukał zszywacza, którym chciał spiąć kartki składające się na szkolne wypracowanie o osmozie jaja. T r u d n o powiedzieć, dlaczego mały, czerwony zszywacz miałby się znaleźć właśnie tutaj, w d o m o w e j bibliotece. W t y m d o m u rzeczy kwitowały, przepływały między pokojami: zszywacz, którego stałe miejsce było w szufladzie biurka chłopca, w niewytłumaczalny sposób mógł się znaleźć, rozwarty na całą szerokość, p o d stolikiem do kawy w bibliotece, p o d o b n i e jak pudełko krakersów, pełne czy puste, m o g ł o się tymczasowo „urządzić" przy umywalce w ła­ zience. Przedmioty się przemieszczały, przesuwały i zamieniały miejscami równie często jak ludzie, którzy je posiadali. Strona 4 Wchodząc do biblioteki, Michael od razu wyczul o b e c n o ś ć czegoś nowego. Jakby m i a ł jakąś n i e p r a w d o p o d o b n ą , foto­ graficzną p a m i ę ć i potrafił się zorientować, że w o t o c z e n i u znajduje się coś, czego wcześniej nie było. Niczym O l b r z y m z Jasia i czarodziejskiej fasoli, „fi, faj, fo, fam!" Michael przez krótką chwilę czuł ludzką krew, a ściślej rzecz biorąc, nieludz­ ką krew, coś zupełnie nieziemskiego. Zszywacz, którego nie mógł znaleźć, nie o d e z w a ł się do niego, ale odezwała się książ­ ka, więc Michael stał, m r u ż y ł oczy i powoli p o d n o s i ł wzrok; coraz wyżej, z półki na półkę, lustrując znajome tytuły, te uspokajające, te, które przez lata definiowały życie rodziny, p o d o b n i e jak k a l e n d a r z U N I C E F - u przypięty p i n e z k a m i d o szafy z m o p a m i , jak j e d n a z k u c h e n n y c h szuflad w y p e ł n i o n a bateriami, które przetaczały się w bezładzie przy k a ż d y m ot­ wieraniu. Życie rodziny Mellowów definiowała również piosenka, którą nieraz śpiewali podczas wspólnych wypraw na wakacje. Przez całe lata, kiedy tłukli się szosami, czy to do s k a n s e n u w Williamsburgu z kolonialnymi warsztatami tkackimi i kot­ łami do lania świec, czy to do sennego, p o d u p a d ł e g o hotelu Trzaskający Ogień w górach P o c o n o , u p a k o w a n i ciasno z tor­ bami i walizami w swoim volvo kombi, śpiewali c h ó r e m : „Hej, Mellowów r o d z i n k a to my, trójka chłopa, dziewczyn trzy..." Potem ciągnęli dalej na tę s a m ą m o d ł ę z użyciem nazwisk ro­ dzin z bliskiego sąsiedztwa. „Hej, r o d z i n k a G a m b l e ' ó w to nie my, bo obrosłyby nas mchy..." Albo: „Hej, r o d z i n k a D r e y e r ó w to nie my, bo nie my r o d z i n k ą frajerów..." Albo: „Hej, r o d z i n ­ ka Rinzlerów to nie my, bo nie my r o d z i n k ą . . . " G ł u c h a cisza zapadła w s a m o c h o d z i e , gdy każdy zaczął się ciężko zastana­ wiać, jak w y b r n ą ć z takiego zadania. „...Pinzlerów!" - wrzas­ nęła raptem Claudia, najmłodsza, i chociaż nie m i a ł o to żadne­ go sensu, r o d z i n a się w a h a ł a przez chwilę, starsze r o d z e ń s t w o wydało drwiące prychnięcie, szybko u r w a n e p o d karcącymi Strona 5 spojrzeniami rodziców, i w k o ń c u wszyscy dali za wygraną i z g o d n y m c h ó r e m wyśpiewali n o w ą r y m o w a n k ę . Każda r o d z i n a na świecie ma własną, p o z b a w i o n ą znacze­ nia, bezsensowną, wesołą piosenkę albo p ó ł k ę z książkami, po które już nikt nie sięga, albo k a l e n d a r z ścienny, albo szufladę z przetaczającymi się bateriami, i u każdej z rodzin wszystko to do p e w n e g o stopnia jest do siebie p o d o b n e . Takie s a m e ele­ m e n t y d a w n o zostały w p r o w a d z o n e d o g o s p o d a r s t w a d o m o ­ wego Mellowów i pozostały w n i m na d o b r e . Michael Mellow wciąż stał w bibliotece, a po chwili wskoczył b o s o na k a n a p ę , skupił się głęboko i wreszcie ją dostrzegł - na drugiej półce od góry. Książka miała biały grzbiet, twardą oprawę, była gruba, ku­ sząca, w logo wydawnictwa wdzięczyła się syrenka, która opie­ rała rękę na b i o d r z e i p o d n o s i ł a b e z t r o s k o widełkowaty ogon. M o g ł o b y się zdawać, że p r z e m ó w i ł a do niego właśnie ta sy­ renka. Co mu powiedziała? Weź ją do ręki, Michael. Dalej. Nie bój się. Nie ma się czego bać prócz samego strachu. To ostatnie zdanie usłyszał w t y m t y g o d n i u na lekcji w y c h o w a n i a o spo­ łeczeństwie. Ciągnąc z całych sił, wyrwał książkę s p o m i ę d z y innych, zerknął z lękiem na swoją zdobycz i wcisnął ją szybko p o d koszulę; poczuwszy na gołej skórze połyskliwą gładź, całkiem już z a p o m n i a ł o zszywaczu i kolejnych etapach o s m o z y jaja. P o t e m w s p r i n t e r s k i m t e m p i e p o g n a ł s c h o d a m i na p i ę t r o i na d o b r ą godzinę zniknął w p ó ł m r o k u swojego pokoju. Michael Mellow zobaczył w tej książce coś, czego - jak u ś w i a d o m i ł sobie w ciągu tej długiej godziny - nie zdoła za­ akceptować w pojedynkę. Musi wciągnąć w to Holly. Często się do niej zwracał, jeśli coś było po p r o s t u zbyt t r u d n e , zbyt niepojęte, zbyt emocjonujące, zbyt niejasne, by s a m m ó g ł z t y m sobie p o r a d z i ć . Holly była starsza, n i e j e d n o wiedziała i m i a ł a szerokie, cyniczne spojrzenie na świat, którego j e m u Strona 6 brakowało. P o t e m j e d n a k przyszło mu do głowy, że tego nie może zobaczyć wyłącznie Holly. Pomyśli, że to dziwne, nawet perwersyjne, jeśli r o d z o n y brat zaprasza ją do swojego p o k o ­ ju na oglądanie takich rzeczy. Będzie musiał zaprosić również pozostałą dwójkę; być m o ż e będzie to chwila wielkiej wagi dla więzi między r o d z e ń s t w e m , dla ich wiecznego przymierza. Tak postanowił zrobić. Bo jeśli rodzice piszą taką książkę, książkę, która jak w y b u c h wdziera się do ich świata, to nie ma mowy, by przeczytać ją zupełnie s a m e m u , by nie przedyskutować jej z innymi, jak i nie ma mowy, by ją zignorować, zachować się wobec niej c h ł o d n o i obojętnie. To niemożliwe, by z taką książ­ ką spokojnie egzystować p o d j e d n y m d a c h e m , mijać ją za każ­ dym r a z e m w bibliotece, p o d c z a s gdy o n a stoi wysoko i spala się na półce, i m ó w i ć sobie: „Jeszcze nie jestem na to gotów". Michael siedział w swoim pokoju na łóżku z o t w a r t ą książ­ ką na kolanach. We wgłębieniu n a d g ó r n ą wargą zebrały mu się krople p o t u , zlizał je szybko, ale już ten n i e w i n n y o d r u c h wydał się Michaelowi w j a k i m ś sensie seksualny, jak s a m s m a k ludzkiego waru, który wydziela gorące ciało. Jego własny pot nabrał nowej jakości, tak s a m o język, który w y d a ł mu się rap­ tem gruby i p e ł e n życia. Co będzie następne? O p u s z k a kciuka? Rzepka kolana? Czy wszystko, co należy do jego ciała, będzie teraz m o ż n a p o d d a ć nowej interpretacji? Po p e w n y m czasie odłożył książkę na miejsce, nic n i k o m u nie powiedziawszy. Plan został już j e d n a k w p r o w a d z o n y w ży­ cie i Michael tylko czekał. Nazajutrz wczesnym p o p o ł u d n i e m powiedział do reszty: - Pojechali. Słyszałem s a m o c h ó d . Była sobota. Stadko dzieci zostało s a m o w zagrodzie. Całe przedmieście W o n t a u k e t zdawało się d r z e m a ć , jakby pogrą­ żone we wczesnym śnie z i m o w y m ; dzieci z innych r o d z i n sie­ działy otępiałe, uwięzione w d o m a c h , wszyscy czuli się jakoś niewytłumaczalnie osłabieni w obliczu deszczu lub s p a d k u Strona 7 temperatury. Latem m i a s t o wiedziało, jak zareagować, jak się w y r w a ć dzięki strzelającym zraszaczom do traw, sztucznym o g n i o m albo grillom z wielkimi p o k r y w a m i w o g r ó d k a c h , jak pokazać d u c h a . W taki dzień jak ten zawsze j e d n a k zdawało się zapadać w ciężką, regionalną depresję. Nic się nie rusza­ ło. Żaluzje pozostawały spuszczone. Za n i m i , w rozmaitych k u c h n i a c h , białych, w kolorze awokado, w y k ł a d a n y c h mie­ d z i a n y m i płytkami, k r o m k i chleba trafiały obojętnie w otwo­ ry tosterów, psy otrzymywały swoją porcję k a r m y z puszki, a gazety rozpościerały się szeroko p r z e d twarzami, n i c z y m ka­ biny oddzielając zebranych przy stole członków rodziny. Rzeczy, które od d a w n a w d o m u szwankowały, dzisiaj m o g ł y b y zostać n a p r a w i o n e , przynajmniej w części. Była inicjatywa, ale za nią postępowało znużenie i porzucenie pomysłu. Taka apatia, na pierwszy rzut oka, zdawała się p a n o w a ć rów­ nież tutaj, w t y m d u ż y m , d r e w n i a n y m d o m u na S w a r t h m o r e Circle. Przed frontem rytmicznie skapywały z brzóz krople deszczu, tworząc na c h o d n i k u g r u b ą warstwę śliskich, skle­ jonych liści, a w środku, w c i e m n o r ó ż o w y m pokoju starszej siostry, Holly, dzieci Mellowów siedziały i leżały na rozrzu­ conych po p o d ł o d z e p o d u s z k a c h w „tureckie" wzory. Mijały długie chwile, podczas których nikt nic nie mówił, choć w p o ­ koju, zwłaszcza zaś w Michaelu, gotowała się jakaś ukryta energia, jakiś zew. Dashiell, ośmiolatek, p r z e d o s t a t n i z czwórki rodzeństwa, nucił p o d n o s e m piosenkę własnej kompozycji, o elektrycz­ n y m otwieraczu do konserw, który ożył i zaczął tańczyć, a p o ­ została trójka grała w „Życie", usypiającą grę z drobiazgowo o p r a c o w a n y m i e t a p a m i : idź na studia, wybierz zawód, k u p s a m o c h ó d , weź ślub. (Dlaczego przez cały czas trzeba coś r o ­ bić? - zastanawiało się to j e d n o , to d r u g i e dziecko. Czego ten świat ciągle chce? Dlaczego nie zostawi człowieka w spokoju, by sobie spokojnie żył?) Strona 8 Michael Mellow, który t a k przebiegle wszystko zaplanował i zadecydował o losie rodzeństwa, był c h u d y m i c i e m n o w ł o ­ sym c h ł o p c e m , już atrakcyjnym, choć posapywał z p o w o d u przerośniętych migdałów, skazanym na to, by przez całe ży­ cie w i d z i a n o w n i m m o l a książkowego, nawet gdyby pracował jako o p e r a t o r wózka widłowego. Michael spojrzał n a d planszą ku starszej siostrze, Holly, osobie często zajmującej jego myśli, ale nie takie, które m ó g ł b y kiedyś wypowiedzieć na głos. Musi je zagrzebać jak psią kość. Piętnastoletnia Holly fascynowa­ ła blond w ł o s a m i o m e t a l i c z n y m o d c i e n i u i m a s ą piegów na twarzy, r a m i o n a c h i dekolcie, które pojawiły się za sprawą let­ nich sesji na s k ł a d a n y m krzesełku w p a r k u Jones Beach, gdzie przesiadywała z r o z ł o ż o n y m p r z e d sobą a l b u m e m , którego nie dawało się słuchać (Mitcha Millera Stars and Stripes Sing- -Along), o w i n i ę t y m a l u m i n i o w y m p a p i e r e m do pakowania. Promienie słońca padały na arkusz a l u m i n i u m i odbijały się na jasną, wrażliwą twarz dziewczyny; było to na d ł u g o p r z e d tym, z a n i m zaczęto ostrzegać p r z e d szkodliwością p r o m i e n i o ­ wania słonecznego i ś m i e r t e l n y m czerniakiem. Słońce b u d o ­ wało p r z e d Holly taką ścianę światła, że nawet po z a m k n i ę c i u oczu widziała coś srebrzyście białego: sypiący śnieg, olbrzy­ mią, spienioną falę. Teraz, c h ł o d n ą p ó ź n ą jesienią, kiedy o lecie d a w n o już za­ p o m n i a n o , a a l u m i n i o w e d w u p ł y t o w e zwierciadło leżało za­ m k n i ę t e w garderobie na d r u g i m piętrze, w ś r ó d starych dę­ tek bez powietrza i o k r u t n i e szorstkich ręczników plażowych, Holly Mellow siedziała na p o d ł o d z e w swoim pokoju, ziewała i wcale nie myślała ani o bracie, ani o n i k i m z rodziny, prócz siebie samej. Jej stopy okrywały grube, żółtozielone skarpe­ ty. N i e u s t a n n i e było jej z i m n o , jak wielu p i ę t n a s t o l a t k o m . To trochę tak, jakby z nadejściem okresu dojrzewania żeńska skóra zatracała grubość, wystawiając b e z b r o n n e dziewczęta na działanie każdej zbłąkanej myśli, każdego lęku, pragnienia, Strona 9 wyzwalając w nich p o t r z e b ę jakiegoś okrycia. Dlatego Holly stwierdziła r a p t e m , że musi się otulać szydełkowanymi szala­ mi lub p o n c h o z d ł u g i m i frędzlami. Natomiast n i e d a w n o za­ częła o d c z u w a ć p o t r z e b ę otulenia ciepłą, owłosioną, chłopięcą ręką, której lekki ucisk da jej uspokojenie, jakiego na p r ó ż n o szukała sama w swoim r ó ż o w y m pokoju. Kolor wybrała oso­ biście d a w n o t e m u , bo tchnął jakąś falbankową, niczym nie­ z m ą c o n ą dziewczęcością - j e d n a k w o s t a t n i m czasie ten róż wydawał się jej k o l o r e m dzikiej rozpaczy. Dojrzewanie d o p a d ł o Holly i Michaela n i e d a w n o , każde z o s o b n a , w towarzystwie zwyczajnej w takich w y p a d k a c h łojotokowej n a d p r o d u k c j i i gwałtownych z m i a n nastroju. Bez p o r o z u m i e w a n i a się przejęli rolę m ł o d e g o ojca i m ł o d e j m a t k i wobec m ł o d s z e g o rodzeństwa, Dashiella i Claudii, któ­ rzy z d u m ą d e m o n s t r o w a l i n o w e zęby wypierające mleczaki, koszulki wypuszczone na wierzch i nieświeży o d d e c h po wi­ t a m i n a c h . Michael i Holly rządzili na d r u g i m piętrze, gdzie mieszkały wszystkie dzieci, współegzystując z całym inwen­ t a r z e m zwierzaków, których nikt nie potrafił p o k o c h a ć : była t a m fretka, był gekon, było a k w a r i u m z m o r s k i m i m a ł p k a m i (tak n a p r a w d ę były to zwykłe krewetki słonaczki, c h o ć w e d ł u g katalogu wysyłkowego miały m i e ć buzię, oczy, a nawet długie, k r ę c o n e rzęsy) i była mieniąca się, niebieska, drapieżna rybka z rozkładającym się o g o n e m , którego cząsteczki zostawiała za sobą, kiedy parła n a p r z ó d jak tnące ostrze w gwałtownie męt­ niejącej wodzie. Rodzice, bardzo kochający swoje dzieci, jakkolwiek ostatnio nazbyt zaprzątnięci niespodziewanym, olbrzymim sukcesem książki, prawie nigdy nie zaglądali na drugie piętro. Skutkiem tego przeistoczyło się o n o w swoistą anarchistyczną m e n a ­ żerię, zagęszczoną stęchłym s m r o d k i e m , śladami b r u d n y c h palców na ścianach i najrozmaitszym sprzętem z dziecięcego i zwierzęcego świata - piętro b a r d z o się różniło od tego p o n i - Strona 10 żej, piętra rodziców, które stanowiło oazę duńskiego m o d e r ­ n i z m u . G o ś c i o m w d o m u Mellowów piętro rodziców zdawa­ ło się kojarzyć z seksem, a przynajmniej z j a k i m ś wysubli­ m o w a n y m środowiskiem, w k t ó r y m seks m ó g ł wzrastać bez przeszkód - t a k i m drżącym, przeświecającym, galaretowatym agarem, w k t ó r y m mężczyzna i kobieta m o g ą się położyć byle gdzie, na łóżku z jasnego d r e w n a czy m o s i ą d z u i rozpocząć u w e r t u r ę ochoczego, r a d o s n e g o i bezcelowego pieprzenia. Po ponagleniach Michaela, który powiedział, że „czas to zo­ baczyć", czas, „abyśmy się stali dorośli, m n i e nie wyłączając", dzieci Mellowów wynurzyły się z pokoju i zeszły na d ó ł trzesz­ czącymi, d ę b o w y m i s c h o d a m i , t u u p - t u u p - t u u p ! , p o których ciągnął się wypłowiały perski c h o d n i k . Przeszły p o t e m o b o k galerii szkolnych zdjęć i r o d z i n n y c h fotografii, wiernych hi­ storycznie, cóż, życie jest krótkie, a nieco dalej, na półpiętrze, o b o k zaznaczonych o ł ó w k i e m na ścianie kresek d o k u m e n t u ­ jących, jak dzieci rosły, od wysokości ulicznego h y d r a n t u do rozmiarów, w p r z y p a d k u Michaela, antylopy. Dashiell i Claudia szli za n i m i w pewnej odległości. Claudia, sześcioletnia, t r z y m a ł a lalkę-trolla za c z u p r y n ę p o m a r a ń c z o ­ wych, p o k u d ł a c z o n y c h włosów i nie b a r d z o r o z u m i a ł a , o co chodzi; po co ta tajemniczość i po co p o t r z e b a zachowania powagi. Rzadko j e d n a k kwestionowała autorytet Michaela czy Holly, którzy wydawali się jej r ó w n i e starzy jak drzewa. Jako najmłodsza czuła się i n n a od reszty, nawet od Dashiella, który był od niej starszy tylko o dwa lata. Kiedy myślała o Holly, miała o c h o t ę zemdleć i u m r z e ć , tak b a r d z o Holly była piękna, tak niezniszczalnie kobieca, p o d c z a s gdy o n a s a m a była tylko rozkoszną, grubiutką, m a ł ą rzeczą o krótkich n ó ż k a c h , pozba­ w i o n ą płci i miłości. Po lekcjach Claudia często oglądała w d o m o w e j bibliotece film o szesnastej trzydzieści na kanale s i ó d m y m - za o k n e m z a p a d a ł już zmierzch, a jej bracia i siostra zajmowali się włas- Strona 11 n y m i sprawami w innych częściach d o m u . Każdy film utwier­ dzał ją w p r z e k o n a n i u , że kiedy człowiek dorasta, kiedy się staje n a p r a w d ę dorosły, to pilnie musi sobie znaleźć kogoś do kochania. W i e c z o r e m w łóżku Claudia niekiedy obejmowała się, całowała i lizała sobie d ł o ń , przemawiając do siebie m ę ­ skim głosem aktora z filmu: „ K o c h a m cię, kobieto, i chcę się z tobą ożenić". Była pewna, że znalezienie kogoś, kto pewnego dnia się z nią ożeni, m o ż e się okazać t r u d n e . Będzie musiała mu zapłacić. Już teraz, mając sześć lat, Claudia zaczęła oszczędzać pieniądze, wrzucając regularnie m o n e t y do twardej, plastikowej, białej skarbonki w kształcie kuchcika Pillsbury. W któryś weekend rodzice spytali ją: - Claudio, czy w ogóle m a s z z a m i a r wydać kiedyś swoje kieszonkowe? - Claudia jest s k n e r ą - obwieściła zaraz Holly i d o d a ł a nie­ p o t r z e b n i e : - Nienawidzę sknerstwa. - Nie jestem s k n e r ą - zaprotestowała Claudia. - W i e m , na co zbieram pieniądze. Co tydzień Claudia Mellow o d k ł a d a ł a po cichu kieszon­ kowe, nic sobie nie kupując; ani czekoladki, ani b a t o n i k ó w o a r b u z o w y m smaku, ani cukierkowej buteleczki z colą, którą należało wypijać j e d n y m h a u s t e m , odchylając głowę. Claudia o d k ł a d a ł a każdy grosz, była jak s a m o t n a zakonnica; jakby cze­ kała na daleką, bogatą przyszłość. Za nią szedł po s c h o d a c h Dashiell, osoba o wiele bardziej skryta niż Claudia i z u p e ł n i e inna. Szedł powoli, dłubiąc w n o ­ sie. Wiedział, co n i e b a w e m mają zobaczyć, i wcale nie chciał brać w tym udziału. P r ó b o w a ł znaleźć pomysł, jak się z tego wywinąć, a w m i a r ę jak myślał, jego palec łowił coraz głębiej w nosie. Dashiell od d n i a n a r o d z i n zdawał się n i e u s t a n n i e szukać skarbu. Potrafił włóczyć się po ś m i e t n i k a c h W o n t a u k e t przez cały dzień, grzebiąc w ś r ó d starych mebli i części samo- Strona 12 c h o d o w y c h . Jakby nie opuszczała go p e w n o ś ć , że gdzieś leży coś niezwykłego, czego w a r t o szukać, bo przecież to śmiertel­ nie p o w a ż n e życie nie m o ż e być tylko tym, czym się wydaje, a jeśli jest, t o . . . mój Boże, co za p o t w o r n e rozczarowanie, co za tragedia. Kiedyś Dashiell przez dwadzieścia cztery godziny krwawił z n o s a i trzeba było p o d d a ć n o s kauteryzacji; nieprzyjemny to zabieg, d o k o n y w a n y skwierczącą, elektryczną igłą. Dashiell chlipał głośno w gabinecie d o k t o r a E n z e l m a n a , ich lekarza ro­ d z i n n e g o , błyszcząca krew plamiła mu d ł o n i e i twarz, szeleścił p o d n i m na kozetce szorstki papier, ale kiedy wracał s a m o ­ c h o d e m d o d o m u i m a m a prawiła m u kazanie, wcale nie czuł skruchy. - Dash, musisz zwalczyć ten nawyk - mówiła ł a g o d n y m głosem, c h o ć wyraźnie zaniepokojona. - Boję się, że ludzie nie b ę d ą chcieli przebywać w t w o i m w towarzystwie, koledzy nie b ę d ą chcieli się z t o b ą bawić. Wiesz, kiedy b y ł a m dzieckiem, w Arkadii... - Już to słyszałem. - Nie, tego jeszcze nie słyszałeś. Nie to. Kiedy byłam dziec­ kiem, w Arkadii, do mojej szkoły c h o d z i ł chłopiec, k t ó r y ro­ bił to samo, m i a ł na imię William, po p r o s t u nie potrafił ode­ rwać palca od nosa. P a m i ę t a m , że na szkolnym boisku od razu s p o t k a ł się z o s t r a c y z m e m . Dashiell nie o d p o w i a d a ł . Nie wiedział, co to znaczy, gdy ktoś „spotyka się z ostracyzmem", wyobrażał sobie jednak, że na p e w n o związali c h ł o p a k a , a m o ż e jeszcze dali mu solidny wycisk. Skulił się w swoim foteliku z tyłu volvo i wlepił wzrok w szosę. Jego m a t k a była sympatyczną, choć czasem zbyt e m o ­ cjonalnie reagującą kobietą, która ku przestrodze lubiła o p o ­ wiadać dzieciom historie z własnego, p o n u r e g o dzieciństwa. - Proszę, patrz na mnie, kiedy do ciebie m ó w i ę - ciągnęła, a Dashiell o d w r ó c i ł się w jej kierunku z p r z e k o r n y m w y r a z e m Strona 13 twarzy, p o d n o s z ą c głowę tak, by n o s ( j e g o nos, jego!) był wy­ sunięty d o p r z o d u , wprost n a m a m ę . Także teraz, idąc po s c h o d a c h z b r a t e m i siostrami, Dashiell czuł w sobie przekorę, tyle że tym r a z e m nikt tego nie zauwa­ żał i nikogo to nie o b c h o d z i ł o . Wiedział, że jeśliby się opierał, to m ł o d s z a siostra wyśmiewałaby się z niego do k o ń c a życia. Wystarczy, że spojrzy na książkę, a ucieszy się, że dowiedziała się czegoś, o czym on wciąż nie wie. Nie chodziło tylko o strach, że książka wzbudzi w n i m n i e s m a k - tego był nawet pewien, m i a ł r a p t e m osiem lat. C h o d z i ł o też o to, że nie znosił, gdy ktoś go do czegoś zmuszał, jak c h o ć b y do skończenia przy­ prawiającego o m d ł o ś c i , niechcianego posiłku. Z o g r o m n e g o o k n a na półpiętrze, tuż n a d p a r t e r e m , dzieci zobaczyły zlany deszczem p u s t y podjazd, na k t ó r y m już nie stało ich kombi. Rodzice rzeczywiście wyjechali do N o w e g o Jorku, pięćdzie­ siąt pięć mil na z a c h ó d a u t o s t r a d ą Long Island. Na tym polega sztuka wychowywania kilkorga dzieci: jeśli człowiek cierpli­ wie poczeka, dzieci organizują sobie własną kolonię i gene­ ralnie potrafią s a m e o siebie zadbać - mniej więcej w czasie l u n c h u starsze dzieciaki rzucają na pajdę chleba plaster szynki i podają ją m ł o d s z y m ; albo rozprawiają n a d j a s n y m i główka­ mi m ł o d s z y c h zaszyfrowanym językiem o przesadnie złożonej składni. Michael sprowadził swoje owieczki z frontowych s c h o d ó w i dalej p r o s t o do biblioteki, do jej jesiennie przystrojonego wnętrza, gdzie od lat cała r o d z i n a wspólnie oglądała filmy Jacques'a C o u s t e a u ( „ T h u u d n o przewidzieć, kiedy hekin zaata- kuuje", przedrzeźniali jego francuski akcent), gdzie nieśmia­ ła C l a u d i a siadywała s a m o t n i e na t k a n y m c h o d n i k u , śpie­ wała i u k ł a d a ł a swoje lalki-trolle w kręgu, jakby w druidycz- n y m obrzędzie, gdzie nie tak d a w n o Holly stała za k o t a r a m i z A d a m e m Seligiem z ulicy P r i n c e t o n C o u r t , poznając, czym jest wzajemna bliskość oddechów, gdzie Michael b r n ą ł z tru- Strona 14 d e m przez większą część lektury Kociej kołyski i Wielkich na­ dziei, gdzie Dashiell, chcąc coś k o m u ś u d o w o d n i ć , ukrył się na długie godziny za o l b r z y m i m w a z o n e m w stylu M i n g , p e ł n y m chrupiących, okrągłych jak m o n e t y liści eukaliptusa, i śpiewał coś do siebie, i gdzie kilka lat wcześniej, p e w n e g o p ó ź n e g o wieczoru, po tym, jak kochali się ze szczególną n a m i ę t n o ś c i ą i e n t u z j a z m e m na starej, brązowej kanapie obitej prążkowa­ n y m a k s a m i t e m , rodzice wpadli na p o m y s ł napisania książki. Dzieci tego teraz potrzebowały: by świat naturalny zniknął, by zniknęli rodzice, by było właśnie tak; rodzice jadą autostradą, m a m a opuszcza lusterko od strony pasażera, którego nikt nigdy nie używa, i nakłada sobie na usta cieniutką warstwę perłowe­ go błyszczyka, ojciec, na z u p e ł n y m luzie, palcami wystukuje na kierownicy rytm melodii stacji jazzowej, a s a m o c h ó d unosi ich daleko od Swarthmore Circle w Wontauket, za miasto, gdzie będą z dala od nienasyconej ciekawości swoich dzieci. - Jeśli raz to zobaczymy - mówiła Holly parę m i n u t wcześ­ niej, kiedy Michael ogłosił swój zamiar - nigdy już nie będzie­ my mogli tego... nie widzieć. Pamiętasz, jak zobaczyliśmy wiewiórkę, którą zabił p r ą d na linii energetycznej, a p o t e m m i a ł a m te p o t w o r n e sny? - Pamiętam. Jej brat p r z y m k n ą ł powieki, mając przed oczami obraz d r o b ­ nego ciałka z d w i e m a b u r y m i p r ę g a m i na plecach, zwisające­ go n a d o g r ó d k i e m z d r u t u energetycznego. Koszmary s e n n e nawiedzały p o t e m Holly każdej nocy; krzyczała o trzeciej n a d r a n e m i była tak przerażona, że m a m a , p r z e b u d z o n a , p o d a w a ­ ła jej łyżeczkę syropu na uspokojenie. - Widziałaś ją, ale żyjesz - stwierdził Michael. - Wciąż je­ steś sobą. Siostra przyjęła tę myśl w milczeniu, przytakując powoli. Ma b i a ł e rzęsy, zauważył. Dla niego była nieziemska; była syrenką. Strona 15 - A p o t e m co? - zapytała. - M a m y im powiedzieć, że wi­ dzieliśmy książkę? - Po co mielibyśmy mówić? - o d p a r ł . - Pewnie b ę d ą chcieli o niej p o r o z m a w i a ć . Zawsze chcą o wszystkim dyskutować. Zresztą, mówisz im jeszcze coś o sobie? Holly zastanawiała się przez chwilę i w k o ń c u musiała przy­ znać, że nie, nie m ó w i już im nic na swój temat, nic o niej nie wiedzą i b a r d z o się jej p o d o b a , że tak jest. Rodzice byli w d r o d z e do wypełnionej po brzegi sali wykła­ dowej w N e w School na M a n h a t t a n i e , gdzie n i e b a w e m d a d z ą pierwszy z wielu, b a r d z o wielu czekających ich wykładów, w których b ę d ą o m a w i a ć genezę p o w s t a n i a książki, szczegóły kwerendy, a także to, w jaki s p o s ó b wypróbowywali pozycje aktów seksualnych i jak je p o t e m opisywali. Będą też m ó ­ wić, czym dla nich było p o z o w a n i e do ilustracji rysownikowi Johnowi Sunsteinowi; m a m a będzie o p o w i a d a ć , jak początko­ wo czuła się skrępowana, bo przecież nie jest ekshibicjonistką, j e d n a k Sunstein okazał się m ł o d y m , d w u d z i e s t o p a r o l e t n i m , b a r d z o s k r o m n y m i k u l t u r a l n y m człowiekiem, z d ł u g i m i , jas- n o b r ą z o w y m i w ł o s a m i , który c h o d z i ł w klapkach z paseczkiem na d u ż y palec i potrafił się o d n i e ś ć do swojej p r a c y z respektem, a j e d n o c z e ś n i e profesjonalizmem - zatem po p e w n y m czasie z m i ł ą chęcią czekała na kolejne sesje. „Oboje wyglądacie p a ń ­ stwo wspaniale", m ó w i ł artysta, a p o t e m znikał za sztalugą, a o n a z a p o m i n a ł a o n i m . „Pozowanie p a n u Sunsteinowi było p e ł n e spokoju", będzie m ó w i ć s ł u c h a c z o m . Z uczonością b ę d ą rozprawiać o erotycznej sztuce C h i n i n a u k a c h Kamasutry, których p e w n ą część zawarli w swojej pracy. Będą też m ó w i ć o nowej pozycji, stworzonej przez nich samych, o tym, ile ucie­ chy p r z y n i o s ł o im jej wymyślanie, a p o t e m dopracowywanie. „Te ćwiczenia to n a p r a w d ę ciężka r o b o t a ! " powie ojciec, czym wywoła salwy ś m i e c h u na sali, z której w k r ó t c e p o p ł y n i e rzeka niekończących się pytań, bo każdy będzie chciał o coś zapytać Strona 16 albo wtrącić swoje trzy grosze, nawet jeśliby nie m i a ł nic istot­ nego d o powiedzenia. Tak więc w tej chwili rodzice m k n ę l i a u t o s t r a d ą w r o d z i n ­ n y m s a m o c h o d z i e , którego już s a m a nazwa, volvo, trąciła na­ miętnością. Jeśli się j e d n a k d o b r z e zastanowić, wszystko już się kojarzyło z seksem: i volvo, i zlizanie p o t u z n a d wargi. Cały świat rozświergotał się i rozkwitł czymś żywym i zmysłowym, p o w s t a ł y m z ziemi, piasku i wody, ożył niespokojnymi ludź­ mi, którzy wypełniali powietrze jękliwymi, nieraz t r u d n y m i do o d r ó ż n i e n i a p o m r u k a m i bólu i p o d n i e c e n i a . Książka nosiła tytuł Jak dać rozkosz: podróż pewnej pary do spełnienia. Tytuł, z chwilą kiedy dzieci go przeczytały i za­ częły r o z u m i e ć , wywołał w n i c h tak silny, palący wstyd, że zdawało się, iż zastygną tu na wieczność, zatrzasną się w tej jednej chwili, w kategorycznej o d m o w i e w k r o c z e n i a w świat dorosłych i jego męczące w y m o g i w o b e c twojego dnia, twoich sił, twoich finansów, twojego ciała. Dzieci skupiły się w o k ó ł książki; Holly i Michael z p r z o d u n a d z o r o w a l i r y t m przewra­ cania stron, Dashiell i Claudia po b o k a c h - wszyscy razem, na pierwszy rzut oka reklama wspólnej n a u k i w d o m u . - Z a c z y n a m y - powiedział Michael, kiedy Holly otworzyła pierwszą stronę i z ust wszystkich wydobyły się jakieś nieokre­ ślone dźwięki; fanfara obwieszczająca nadejście króla, parsk­ nięcie, prychnięcie, dziecięce czknięcie, ale już zaraz nastąpiło gwałtowne, wzajemne uciszanie. Na okładce o p r ó c z tytułu nie było nic, co m o g ł o b y ich prze­ straszyć lub poruszyć. Klasyczny odcień bieli, lśniącej, z pro­ stym rysunkiem wymiętoszonego łóżka, nic więcej, pościel od­ r z u c o n a na bok, jakby miała być n i e p o t r z e b n a i w i a d o m o dla­ czego. Było to łóżko p a r y ludzi, kobiety i mężczyzny, i na razie potrafili to przyjąć do w i a d o m o ś c i . Tytuł, pisany k r ę c o n y m i , złotymi czcionkami, zawisł w powietrzu n a d p u s t y m łóżkiem niczym resztki snu. Na razie nie najgorzej. W ś r o d k u było Strona 17 s p o r o m a ł o wymagającego tekstu, w t y m w p r o w a d z e n i e jakie­ goś n a u k o w c a o nazwisku L. T h o m a s Slocum, z Uniwersytetu Illinois w U r b a n a - C h a m p a i g n . - Slocum - rzuciła Holly z d r w i n ą . - Też mi nazwisko. - Niby jakie? - zapytał Michael, nie rozumiejąc. - Slocum. Z u p e ł n i e jak slow... cum... w o l n o d o c h o d z i . . . - Aa... Tak. Racja - powiedział w k o ń c u , kiwając głową. Uwagi L. Thomasa Slocuma umieszczały przedsięwzięcie Mel- lowów w szerokim kontekście s p o ł e c z n y m , oceniały książkę jako o d w a ż n ą i piękną, będącą czymś „ b a r d z o p o t r z e b n y m w dzisiejszych czasach". Po t y m wstępie n a s t ę p o w a ł rozdział pierwszy p o d tytułem: „Stosunek płciowy, czyli najpierw o rze­ czach podstawowych"; otwierał go zapierający dech w pier­ siach, szczegółowy opis, k t ó r e m u towarzyszyła kolorowa ilu­ stracja, pierwsza z wielu. To byli oni. O n i . Rodzice. Leżeli na w y m i ę t y m przeście­ radle, na t y m s a m y m d u ż y m , białym łóżku, które w i d n i a ł o na okładce książki. On na niej. Uśmiechnięci i o d p r ę ż e n i , ich cia­ ła zespolone, niczym zespawane części jakiejś maszynerii. - Jezu, ja pierdolę - w y r w a ł o się Holly, która w o s t a t n i m czasie coraz częściej używała p o d o b n y c h wyrażeń. Kiedy używała ich w weekendy w c e n t r u m h a n d l o w y m Won- tauket p r z e d wejściem do j e d n e g o lub drugiego butiku - gdzie z g r u p ą przyjaciółek udawały, że przyglądają się bluzeczkom na wystawie, a w rzeczywistości z tlącą się p o g a r d ą w oku zer­ kały w s t r o n ę g r u p y c h ł o p c ó w wałęsających się tu i t a m - ro­ biła to tylko po to, żeby się popisać. Teraz j e d n a k czuła szczerą p o t r z e b ę , by tak powiedzieć, musiała zareagować głośno, bo bała się, że inaczej rozedrze się na dwa kawałki, w z d ł u ż jakie­ goś niewidzialnego szwu, k t ó r y biegł b o k i e m jej ciała. Siedzący o b o k Dashiell o d w r ó c i ł głowę, wściekły, że w ogó­ le tu jest, burcząc coś p o d n o s e m , ale po chwili rzucił szybko o k i e m na książkę. Powtórzył te r u c h y kilkakrotnie, nie m o - Strona 18 gąc ścierpieć, że starszy brat go do tego zmusił, p o d c z a s gdy j e m u s a m e m u zależało dzisiaj tylko na j e d n y m : by się zatopić w łagodnych, wymyślanych przez siebie m e l o d i a c h , przemy­ kających mu n i e u s t a n n i e przez głowę. T y m c z a s e m m u s i tu siedzieć i patrzeć na te strony. Poczuł po chwili, jak zaczynają mu p ł o n ą ć policzki, i nienawidził całego życia, że tak uwięziło go w t y m miejscu, i poprzysiągł sobie, że jeszcze im wszystkim pokaże, p o k a ż e , choć tak n a p r a w d ę nie m i a ł nic d o pokaza­ nia. A jego oczy n i e u c h r o n n i e wracały do książki, przyciągane bezwolnie, jakby ciążył na nich jakiś zły urok. Tak, mistrzu, myślał usłużnie Dashiell, ale kto właściwie miałby być jego m i s t r z e m ? Brat? Siostra Holly? Rodzice ze swoją b e z w s t y d n ą otwartością? Nie s p o s ó b było powiedzieć, więc tylko patrzył i patrzył, p r a g n ą c po cichu, by ktoś go przebudził i uwolnił z okowów. Mała Claudia wydawała z siebie jakieś chichotliwe okrzyki. Dziewczynka myślała teraz o sobie, o tym, jak leży wieczorem w łóżku ze swoim przyszłym m ę ż e m , i po raz pierwszy w ży­ ciu zaczęła się zastanawiać, czy rzeczywiście w a r t o wydać na niego swoje oszczędności. Jaki to ma sens? Żeby tak wypinać plecy i tak pokazywać zęby? To po p r o s t u o k r o p n e i nie m o ż n a tego widzieć inaczej. Jutro wszystkie pieniądze wyda na łako­ cie, na m i n i a t u r o w e butelki coli, na lizaki, na p o m a r a ń c z o w e żelki, które c h o ć mają kształt fistaszków, to nie w i a d o m o dla­ czego smakują jak b a n a n , i na wszystko, co tylko w p a d n i e jej w o k o w małej cukierni, którą od miesięcy omijała z daleka. Nie chciała m i e ć nic w s p ó l n e g o z tym, co jej rodzice robią w łóżku. Cały czas żyła w błędzie. Miłość nie jest dla niej; wca­ le nie jest tym, czym się jej wydawała. Claudia zaczęła się u d e r z a ć lekko po twarzy i p o w t a r z a ć : - Z a d z w o ń c i e po pogotowie! Z a d z w o ń c i e po policję! - O c h , cicho mi tu - rzucił spokojnie Michael. Ż a d n e ze starszych dzieci nie zniosłoby teraz, by ktoś im Strona 19 przeszkadzał - z u p e ł n i e jakby zaczęły r a p t e m zakuwać do ja­ kiegoś nieoczekiwanego e g z a m i n u z życia, c h ł o n ą c wszystko, co tylko m o ż n a , i zachowując to w sobie, by w przyszłości mieć się na co p o w o ł a ć . Jak wszystkie ilustracje w książce, także ta pierwsza naryso­ w a n a była p i ó r e m i tuszem, a n a s t ę p n i e delikatnie w y p e ł n i o ­ na pastelowymi kolorami. Ich a u t o r e m był John Sunstein, ów nieśmiały artysta, który m i a ł już na koncie projekt okładki do jednej z płyt słynnych Rolling Stonesów. Tu utrwalił rodziców w p e ł n i ich człowieczeństwa, narysował ich w różnych ak­ tach seksualnych, zwyczajnych i niezwyczajnych, z a c h o d n i c h i w s c h o d n i c h , starożytnych i współczesnych, o d r ę c z n i e bądź przy użyciu różnych przyborów. Ż a d e n krytyk nigdy nie wystą­ pił publicznie ze stwierdzeniem, że te postacie to rzeczywiście ich rodzice, a Sunstein b a r d z o t a k t o w n i e w o b u postaciach d o ­ k o n a ł nieznacznych retuszy, zmieniając u m a m y jej irlandzki r u d y o d c i e ń włosów w bardziej neutralny, kasztanowy, i prze­ mieniając ojca, który w rzeczywistości m i a ł gęstą, c i e m n ą b r o ­ dę i wąsiska, w mężczyznę idealnie ogolonego, za to z kędzie­ rzawymi w ł o s a m i na głowie. Czy j e d n a k m i a ł o to znaczenie? Każdy wiedział, że to oni. Każdy. Wiedzieli rodzice rodziców, już starsi i słabi z p o w o d u chorych kości i arytmii. Wiedział lekarz rodzinny, d o k t o r E n z e l m a n . Wiedział listonosz, wie­ działa bibliotekarka i wiedzieli sąsiedzi na S w a r t h m o r e Circle, P r i n c e t o n C o u r t i C o r n e l l Avenue. Wiedzieli nauczyciele dzie­ ci. D z i e c i wiedziały. Z m i a n y włosów n a r y s u n k a c h znaczyły tyle co kiepskie przebrania przestępców, którzy n i e ś w i a d o m i e dążą do tego, by ich z ł a p a n o i u k a r a n o . Wszędzie bym p o z n a ł a ciało mamy, pomyślała Holly Mel- low, p o n i e w a ż zwykle przebierały się z m a t k ą w j e d n y m p o ­ koju, c h o ć od jakiegoś r o k u Holly coraz gorzej to znosiła. W sklepie Lord&Taylor w c e n t r u m h a n d l o w y m , z a n i m jeszcze zaczęła o d c z u w a ć skrępowanie, zdejmowały w jednej przy- Strona 20 mierzalni bluzki i dżinsy, i stały o b o k siebie w kabinie nie większej od b o k s u w lokalu wyborczym, za w a h a d ł o w y m i d r z w i a m i , na p r o s t y m dywaniku z o z d o b n y m i ćwiekami; były r a z e m w t y m k o b i e c y m światku, w k t ó r y m starsze kobiety, g r u b e kwoki, z o k u l a r a m i zawieszonymi na koralikach i pę­ k i e m chusteczek wetkniętych za dekolt, patrolowały korytarze przymierzalni, nawołując co chwilę: „Wszystko w p o r z ą d k u , drogie p a n i e ? " • Kiedyś w d o m u , w łazience na pierwszym piętrze, stały z m a m ą r a m i ę przy r a m i e n i u , nagie od pasa w górę i m a m a pokazywała córce, jak zbadać piersi. - N a u c z y ł a m się tego z r y s u n k u w magazynie „Dla pani", p o w i n n a ś wiedzieć, jak to robić, Holly, bo babcia m i a ł a coś złośliwego, r ó w n i e ż węzłów c h ł o n n y c h - wyjaśniała tajem­ niczo m a m a , u n o s z ą c j e d n ą rękę, jakby salutowała, a d r u g ą przekładając w p o p r z e k klatki piersiowej; p o t e m z wprawą, energicznie zaczęła przebierać palcami po piersi, jakby była to harfa. Jednak tutaj, na s t r o n a c h książki, piersi m a m y m ó g ł zo­ baczyć cały świat - jak odchylają się lekko na boki, gdy leży na plecach, a tato u n o s i się n a d nią rozkraczony. Dzieci w lot pojęły, że czym i n n y m jest patrzeć na ciała o d e r w a n e od sie­ bie, pojedyncze, a czym i n n y m patrzeć na ciała b ę d ą c e razem, zespolone ze sobą w taki sposób, w jaki tylko ciała m o g ą być zespolone, i nic nie jest w stanie przygotować człowieka na taki widok. Oczy są na to po p r o s t u nieprzygotowane. Na kolejnych s t r o n a c h ich m a m a i tato oddawali się sobie w każdy możliwy do pomyślenia sposób. Najwyraźniej przy­ bierali te pozycje w p r a c o w n i Johna Sunsteina, a być m o ż e również w d o m u , nieskończenie wiele razy, kiedy dzieci spały i syczał cicho nawilżacz albo kiedy dzieci k a r m i ł y głuche i nie­ me m o r s k i e m a ł p k i , albo kiedy paliły jointa, albo kiedy sunęły d ł o n i ą po ciele, w s p o d n i a c h od piżamy, delikatnie obejmując