467
Szczegóły |
Tytuł |
467 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
467 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 467 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
467 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jack Dann
Niedobre Lekarstwo
T�umaczy�: Mieczys�aw Dutkiewicz
HTML : SASIC
Stephen tkwi� w spoconej ciemno�ci jak w pu�apce, or�y z�era�y go, rozszarpuj�c
cia�o na kawa�ki, trzepocz�c skrzyd�ami i owiewaj�c go orkanem gor�cego
powietrza.
Zbudzi� si�, kaszl�c, i natychmiast zacz�� si� przebija� ze sn w bezpieczne
tereny, w znajom� ciemno�� swojej sypialni. Le��ca obok niego Helena, jego �ona,
poruszy�a si� i przylgn�a do niego plecami. Stephen spojrza� na cyfrowy zegar
stoj�cy na nocnym stoliku. By�a pi�ta trzydzie�ci rano.
Usiad� na ��ku. Czeka�a go d�uga jazda, odczuwa� wi�c podniecenie. Dlatego te�
spa� tej nocy tak �le. Nieopisan� ulg� sprawi�a mu �wiadomo��, �e ju� si�
obudzi�, �e mo�e wreszcie i��. Brzask poranka ukazywa� wszystko w jakiej�
nierealnej postaci. Siedzia� na ��ku, pozbawiony niemal ca�kowicie poczucia
wi�zi ze swojskimi przedmiotami, kt�re przecie� zna� i kocha�. W swoim w�asnym
domu czu� si� jak duch.
Do diab�a, kto by przypuszcza�, �e w�a�nie on da si� wci�gn�� w co� takiego? �e
da si� omota� przez religi� - i to india�ska ... jak gdyby nie wystarcza�a mu
jego w�asna. Jak gdyby nie by� dostatecznym ci�arem fakt, �e jest �ydem. No
c�, pomy�la�, wszystko potoczy�oby si� mo�e inaczej, gdybym nie spotka� Johna.
Wtedy szuka� czego� ... czego� w rodzaju sensu, czego�, co brzmi jak prawda.
Prawdziwie religijnego do�wiadczenia. Razem z Johnem, kt�ry zamieszkiwa�
wynaj�ty pok�j pod biurem maklerskim Stephena, wypali� fajk� - z ciekawo�ci albo
po prostu po to, by zrobi� co�, o czym b�dzie m�g� potem opowiada�. Kiedy jednak
w lesie wypali� z Johnem fajk�, poczu� ... co�, a to co� mia�o posmak w�adzy i
prawdy. Stephen odni�s� wtedy wra�enie, jakby by� w stanie odczu� to wszystko,
co czuje ziemia ... zabrak�o mu s��w, aby to wyrazi�. Nadal nie potrafi�
powiedzie�, czy rzeczywi�cie wierzy. By� jednak zdecydowany wierzy�.
U�miechn�� si� w duchu. Makler ziemski w drodze do mistyki !
- Steve? - mrukn�a niewyra�nie Helena. I dopiero po chwili, jakby w�a�nie
odzyska�a g�os, doda�a : - Dlaczego wsta�e� tak wcze�nie?
- Powiedzia�em ci przecie�, �e razem z Johnem mam dzi� wzi�� udzia� w ceremonii
odszukania wizji.
- M�j Bo�e ... dlaczego po prostu nie p�jdziesz z nami do synagogi? Dzieci by
si� ucieszy�y. Przecie� dzi� jest niedziela!
- Wa�kowali�my to ju� chyba tysi�c razy - odpar� Stephen. - Wiem, co czujesz,
ale musz� to zrobi�, naprawd� musz�. Prosz� ci�, spr�buj mnie zrozumie�! Niech
ci si� zdaje, �e jest to co� chwilowego, co�, co przeminie, tak jak m�skie
klimakterium.
Wyci�gn�a ku niemu r�ce, by� jednak w tej chwili zbyt wzburzony na mi�o��. W
my�lach uczestniczy� ju� w ceremonii, w poszukiwaniu wizji, by� ju� w potni ...
Mia� nadziej�, �e to prze�yje.
Ach, gdyby� m�g� po prostu przespa� si� z Helena i w ten spos�b doprowadzi�
wszystko znowu do porz�dku! Nie by� jednak w stanie tego zrobi�. Nie potrafi�
tak na zawo�anie w��cza� si� i wy��cza�.
Helena odsun�a si� od niego. Wiedzia�, �e jest ura�ona i w�ciek�a.
- Najpierw by� ten buddyzm na uczelni, w odmianie zen - powiedzia�a - nast�pnie
�w pseudowyznawca Junga, guru z w�asnej �aski. Jak on si� nazywa�?
Stephen drgn�� gwa�townie, po czyn potrz�sn�� g�ow�. - Nie pami�tam ju� ...
- Wreszcie zdecydowa�e� si� na medytacj� transcedentaln� i to cholerne EST, w co
uda�o ci si� wci�gn�� nawet mnie. O Bo�e, to ju� byt szczyt wszystkiego! Na tych
spotkaniach nie chciano mnie nawet wypuszcza� do toalety. A teraz wymy�li�e�
znowu co� nowego. Czy naprawd� wierzysz w t� india�ska bzdur�?
- Nie wiem, w co wierz�.
- I twierdzisz, �e nie wiesz, dlaczego przesz�am na inn� wiar� ... najwidoczniej
nie chcesz ju� mie� nic wsp�lnego ze swoj� w�asn� religi�.
- Zrobili�my to dla doba rodziny odpar� niepewnie Stephen. Helena nale�a�a do
kobiet bardzo pobo�nych; wiedzia�a. �e istnieje B�g. Mo�e objawi� si� jej w sali
operacyjnej, pomi�dzy tymi wszystkimi przypadkami nowotworu, z�amaniami ko�ci i
czaszki. By�a siostra asystuj�c� przy operacjach. Kiedy� powiedzia�a mu, �e jest
jej oboj�tne, czy wyznaje wiar� chrze�cija�ska, czy �ydowska. B�g to B�g. Ale
Stephen nie powinien by� prosi� j� o przej�cie na inna wiar�. Teraz czu� si� w
stosunku do niej odpowiedzialny, i to w stopniu, w jakim nie m�g� si� z tego
wywi�za�. By� hipokryt� ... a Helena nie posiada�a ju� niczego. Bez niego nie
czu�a si� dobrze w synagodze; dla niej to miejsce by�o obce.
- Zrobi�am to dla ciebie - powiedzia�a czule. Z rana, kiedy jej bujne, d�ugie
czarne w�osy igra�y wok� dziecinnej twarzy, wydawa�a mu si� zawsze
naj�adniejsza. - Nie wiem w og�le, czego si� spodziewasz po tych Indianach.,
My�l�, �e wpl�tujesz si� w co� bardzo niebezpiecznego. Nie jeste� przecie�
Indianinem.
- Wytrzymaj jeszcze troch�! - poprosi� Stephen. - Mam wra�enie, �e po prostu
musz� tak post�pi�. - Poca�owa� j� i wsta�. - Po�pij sobie jeszcze troch�. Wr�c�
wieczorem i wtedy porozmawiamy.
- Zaczekam na ciebie - powiedzia�a Helena i ziewn�a. Ostatniej nocy mia�a dy�ur
w szpitalu, spa�a zaledwie kilka godzin. - Kocham ci�... i �ycz�, aby� znalaz�
to, czego szukasz,..
John czeka� na niego na metalowych schodach wiod�cych do biura maklerskiego
Stephena. Na sfatygowany podkoszulek na�o�y� bawe�nian� koszul�, wpuszczona w
wyp�owia�e spodnie z p��tna �aglowego, mia� te� na sobie stare buty z cholewami
i kamizelk� z b�yszcz�cymi per�ami, tworz�cymi jakie� geometryczne wzory. By� to
m�czyzna tu� po sze��dziesi�tce, o siwych w�osach, d�ugich - zwyczajem Indian i
potarganych. Nieregularna twarz poorana by�a g��bokimi zmarszczkami, sprawia�a
wra�enie sp�kanej i wysuszonej jak sama Ziemia, jak gdyby przedstawia�a sob�
zagadkowa map� ludzkiej przesz�o�ci. Na kolanach le�a� zwini�ty mi�kki,
wzorzysty koc w kolorze bia�o-niebieskim, w kt�rym chroni� pieczo�owicie swoja
star� fajk� i orle pi�ro.
By� szary poranek, powietrze przesycone by�o jeszcze nocna wilgoci�.
Na widok Stephena John wsta�, jednak natychmiast zatrzyma� si� i wzni�s� wzrok
ku niebu, jak gdyby zamierza� odczyta� tam jaki� tajemniczy napis. Nast�pnie
wsiad� do samochodu.
- Dzi� porzuci�em b��dn� drog� oznajmi�. Stephen zrobi� zdziwiona min�. - No,
wiesz - m�wi� dalej John, podnosz�c d�o� do ust, jakby trzyma� w niej
niewidzialna butelk� - przestaj� pi� w�dk�. B�d� abstynentem ... my�l�, �e
jestem to winien Samowi, skoro jedziemy teraz do niego, a ja mam pom�c podczas
ceremonii.
Stephen dotar� bez trudno�ci do Trasy Siedemnastej; o �wicie, a do tego w
niedziel� ulica by�a niemal pusta. Podr�ni udaj�cy si� na weekend do Catskills
albo wyruszyli ju� poprzedniego dnia wieczorem, albo mieli to uczyni� nieco
p�niej. Lekka mg�a i wczesne promienie s�oneczne sprawi�y, �e g�ry jawi�y si� w
sennej, bajkowej scenerii, jak na obrazach Maxfielda Parrisha.
John opu�ci� szyb�, chocia� powietrze by�o jeszcze dosy� ch�odne. Stephen nie
cierpia� przeci�g�w, nie powiedzia� jednak nic na ten temat. Najwidoczniej John
szuka� czego�, gdy� coraz nachyla� si� i spogl�da� przez okienko w g�r�.
- Czego szukasz? - zapyta� wreszcie Stephen.
- Or��w.
- Co takiego?
- Kiedy zosta�em szamanem - wyja�ni� John - obdarzono mnie umiej�tno�ciami or�a.
- Nie mia�em poj�cia, �e jeste� szamanem.
- Cz�owiek potni mo�e by� r�wnie� szamanem ... i odwrotnie. Ja za� jestem dobrym
cz�owiekiem potni; mo�e w�a�nie dlatego Sam chce, �ebym mu pom�g�.
- Nigdy mi nie m�wi�e�, �e jeste� szamanem - upiera� si� Stephen. Nie zamierza�
dopu�ci� tak �atwo do zmiany tematu.
- Ju� od d�u�szego czasu przesta�em si� tym zajmowa�. W�dka i medycyna nie
toleruj� si� wzajemnie.
- A co robi�e� jako szaman? - zapyta� Stephen.
- Og�lnie rzecz bior�c, to samo co dzi�... z wyj�tkiem picia alkoholu. Pomaga�em
ludziom.
- Co masz na my�li?
- Po prostu im pomaga�em.
- Jako lekarz czy jako duchowny? John roze�mia� si�. - I tak, i tak.
- A co maj� z tym wsp�lnego or�y? - zapyta� Stephen.
- S� lekarstwem.
- Gadasz ci�gle ogr�dkami.
John zachichota�, potem powiedzia�: - Stale si� upija�em. Alkohol i kobiety - to
by�a moja zguba. Potem modli�em si� zawsze jak szalony i szuka�em w�a�ciwej
drogi i wcze�niej czy p�niej wraca�y do mnie or�y, spogl�da�em w niebo i
widzia�em jednego albo dwa, kr���ce gdzie� wysoko, bardzo wysoko. I cz�owieku!
Te or�y utrzymywa�y mnie na w�a�ciwej drodze, pomaga�y mi odstawia� na bok
alkohol, a� wreszcie nadszed� moment, kiedy nie mog�em ju� znie�� tego
porz�dnego �ycia, da�em za wygrana i pozby�em si� ca�ej tej odpowiedzialno�ci,
a� ponownie utraci�em moje or�y. Przez kilka lat nie widzia�em ich, gdy�
bezustannie pi�em w�dk�. Zap�aci�em za to niez�� cen�, mo�esz mi wierzy�. Ale
teraz jestem ju� w porz�dku i mam nadziej�, �e znowu do mnie wr�c�.
- Nadal tego nie rozumiem - powiedzia� Stephen. - Czy�by� chcia� mi wm�wi�, �e
zawsze kr��� nad tob� or�y, gdziekolwiek jeste�? Nawet w centrum miasta?
- W mie�cie widzia�em je tylko raz ... by�em wtedy po raz pierwszy w Nowym Jorku
i ba�em si� panicznie tych wszystkich samochod�w i betonu, i masy ludzi. Jeden z
towarzysz�cych mi ludzi ... dzia�ali�my aktywnie w dziedzinie polityki i
urz�dzali�my obrz�dy ... wskaza� na niebo i - co tu du�o m�wi� - patrz�, a tam
kr��y orze�. I nagle przesta�em si� ba� tego miasta, to znaczy, nie ba�em si� go
bardziej ni� m�j przyjaciel.
- Nie zrozum mnie �le - odpar� Stephen - ale uwierz� ci dopiero wtedy, kiedy
zobacz� to na w�asne oczy.
- Mo�e, kiedy b�dziemy si� poci� ... mo�e jaki� orze� wleci do potni i odgryzie
ci fiuta - powiedzia� John. Czy wtedy mi uwierzysz?
Stephen roze�mia� si�. - Tak, wtedy ci uwierz�.
Wczesnym popo�udniem dotarli na przedmie�cie Binghamton. By� pi�kny, s�oneczny
dzie�, suchy, ale zwiastuj�cy nie�mia�o zbli�aj�c� si� ju� jesie�. Stephen
skr�ci� w wyboist� drog�, na kt�rej widoczne by�y bia�e cementowe obiekty stacji
benzynowej, po czym wjecha� pod g�r� mostem przechodz�cym nad sk�adowiskiem
z�omu. Droga wi�a si� serpentyna, zw�aj�c si� coraz bardziej.
- By�em tu ju� kiedy� - powiedzia� John. - Ten dom wydaje mi si� jaki� znajomy.
- Czy to dom twojego przyjaciela? zapyta� Stephen.
- Nale�y do rodzic�w Sama. To farma, a Sam ... no c�, mo�na powiedzie�, �e
prawie ca�y sw�j czas sp�dza tu.
Jak go pozna�e�?
- Kiedy mieszka�em jeszcze w Po�udniowej Dakocie, Sam zg�osi� si� do mnie,
chc�c, abym nauczy� go r�nych rzeczy - odpar� John. - Pragn�� zosta� szamanem.
- I co, uda�o mu si�?
- W�a�ciwie nigdy nie opanowa� tego tak ca�kowicie. Zszed� na manowce, ale to
zdarza si� te� wielu innym. Zadawa� si� z nieodpowiednimi lud�mi:
- Co masz na my�li? - zapyta� Stephen, zwalniaj�c przed zakr�tem. Z obu stron
drogi wznosi�y si� tu pot�ne drzewa, okolice by�y pi�kne, intryguj�ce, dzikie i
- jakkolwiek znajdowa�y si� w pobli�u miasta - sk�po zasiedlone.
- Pomiesza� problemy szama�skie ze sprawami ludzkimi - wyja�ni� John. Ludzie, z
kt�rymi przebywa�, dopatrywali si� przyczyn wszystkiego w z�ym lekarstwie,
zamiast poszuka� ich w sobie. Kiedy co� si� wydarzy�o, my�leli, �e to sprawka
innych.
- To znaczy, �e co? - zapyta� nerwowo Stephen. Przysz�y mu do g�owy s�owa
Heleny, to, co powiedzia�a mu rano ... �e to mo�e by� niebezpieczne. Mo�e ta
sprawa rzeczywi�cie go przerasta�a .
- Przypisywali wszystko czarom.
- Czarom? A czy ty wierzysz w czary? - Stephen nie wierzy� w nie, ale ju� sama
my�l o tym, �e magia istnieje rzeczywi�cie, �e �ycie kryje w sobie co� wi�cej
ni� tylko wstawanie rano i k�adzenie si� do ��ka wieczorem, sama my�l o tym
wszystkim podnieca�a.
- Czary s� czym� realnym - odpar� John cicho, zd�awionym g�osem. - Leki po
prostu s�, mo�na ich u�y� w dobrym jak r�wnie� w z�ym celu. Jednak mnie si�
wydaje, �e Sam si� zagalopowa�. Przyjecha� na zach�d, aby wzi�� udzia� w Ta�cu
S�o�ca. Zosta� u mnie prawie przez rok. Pocz�tkowo sprawowa� si� w potni nawet
dobrze, by� jednak zbyt niecierpliwy, nie dojrza�o w nim jeszcze wewn�trzne
powo�anie na uzdrowiciela, pomy�la�em wi�c, �e mo�e powinien popracowa� przez
jaki� czas z kim� m�odszym i nauczy� si� czego� od niego. I tak wys�a�em go do
Wirginii. Zna�em tam pewnego Siouxa ... Josepha Whiteshirta. To bardzo
utalentowany m�ody szaman. W ka�dym razie chodzi�o o to, by Sam uzupe�ni� swe
umiej�tno�ci gdzie indziej. Ka�de miejsce ma swoje odr�bne moce, specyficzne
leki. Tak ... zako�czenie tej historii jest takie, �e Sam poszed� do ��ka z
�on� tamtego faceta i o ma�o co nie dosta� no�em w brzuch. Mn�stwo z�ej krwi
by�o pomi�dzy Samem i Whiteshirtem ... mo�e nawet mn�stwo z�ych lek�w. C�,
jakby nie by�o, Whiteshrit obarczy� mnie odpowiedzialno�ci� za to, co zdarzy�o
si� mi�dzy jego �on�, a Samem, my�la�, �e to ja podsun��em Samowi ten pomys�,
czy jak. Wszyscy byli�my chorzy ... wydaje mi si�, �e r�wnie� ja ponosi�em za to
odpowiedzialno��. Kiedy potrzebowali pomocy, ja pi�em sporo i nie mia�em ju�
si�y, by pom�c komukolwiek, nawet sobie samemu. Ale to nie jest �adne
wyt�umaczenie.
- A gdzie jest teraz Whiteshirt? zapyta� Stephen. "Dobry Bo�e - pomy�la� - ta
sprawa naprawd� mnie przerasta !"
- Jest u Sama ... jego �ona te� Jako� si� pogodzili.
- Co takiego?
- Nadal jeszcze dzieli ich mn�stwo z�ej krwi - powiedzia� John - ale je�eli ma
by� z niego dobry szaman.
Whiteshirt musi pom�c Samowi podczas poszukiwa� wizji. W ten spos�b przekona si�
najlepiej, czy lubi Sama, czy nie .., mo�e nawet oni wszyscy powinni odprawi�
kilka ceremonii, my�l�, �e to by im pomog�o.
- A co z tob�? - zapyta� Stephen. Ca�a ta sprawa zacz�a mu ju� dzia�a� na
nerwy, nie m�g� si� jednak wycofa�. Wiedzia�, �e to g�upie, ale czu�, �e do
g�osu dochodzi te� mi�dzy innymi m�ska duma. W takiej sytuacji robi� jeszcze z
siebie bohatera; Helena p�k�aby ze �miechu!
- Mo�e i mnie to si� przyda powiedzia� John, u�miechaj�c si� s�abo. - Nie mo�na
te� jednak wykluczy�, �e ceremonie nie zmieni� ani na jot� Sama, Whiteshirta i
innych, kt�rzy w nich uczestnicz�, �e ich serca pozostan� twarde. Czy jeste�
pewien, �e chcesz by� przy tym obecny? Je�eli si� denerwujesz, mo�esz po prostu
wysadzi� mnie przed domem. Dam sobie jako� red�. To �aden problem.
- Przyjecha�em tu, bo chc� si� poci�, i tak te� zrobi� - odpar� Stephen.
John roze�mia� si�. - Nie martw si�! Nie dopuszcz� do tego, �eby� zgin�� tam, w
�rodku... Zwolnij troch� doda� na widok kolejnego ostrego zakr�tu.
Z lewej strony rozci�ga�y si� rozleg�e pastwiska, przechodz�ce w oddali w
�agodne, poro�ni�te sosnami pag�rki. ��ki by�y na razie zielone, przybiera�y ju�
jednak brunatny odcie�. Na prawo, po tej stronie, gdzie siedzia� John, wznosi�y
si� nowoczesne, drogie domy, nale��ce do miejscowej elity. Wi�ksz� cz��
zabudowa� stanowi�y jednak farmy i pojawiaj�ce si� coraz chaty, kt�rych podw�rza
zape�nione by�y wrakami samochod�w i starymi maszynami. Na werandach widnia�y
prze�arte przez mole materace, sfatygowane kanapy i po�amane szafy.
- Jeste�my na miejscu - powiedzia� John, wyci�gaj�c r�k�. Dom by� czerwony,
ozdobiony drewnianymi gontami i oddalony od drogi o jakie�" pi��dziesi�t st�p. Z
ty�u, gdzie teren zaczyna� si� wznosi�, sta�y wal�ca si� czerwona stodo�a i
kilka szop na narz�dzia. Te ostatnie nie by�y pomalowane, jedna z nich zd��y�a
si� ju� zawali�.
Stephen wjecha� na podjazd i zaparkowa� za zielonym samochodem dostawczym, na
kt�rego tylnej szybie nalepka oznajmia�a, �e jest to pojazd o nazwie "Official
Indian Car". Poni�ej widnia� namalowany du�ymi literami napis: AKWESASNE.
- Co to znaczy? - zapyta� Stephen. - Niedaleko st�d znajduje si� rezerwat
Mohawk�w - wyja�ni� John. Mo�na by powiedzie�, �e przybyli tu biali intruzi ...
k�usownicy. Indianie przegnali ich wsp�lnie z policj�. Sam by� tutaj, Whiteshirt
r�wnie�. Ale teraz nie ma tu ju� �adnych k�usownik�w.
- A ty? - zapyta� Stephen.
- Ja by�em w domu i czyni�em wszystko, by o�lepn��. - Milcza� przez chwil�, po
czym doda�: - Tu rzeczywi�cie mo�e by� kilku ludzi, kt�rzy maj� co� przeciw mnie
. Czy nadal chcesz w tym uczestniczy�?
- M�j Bo�e, przecie� jestem ju� tu! - wykrzykn�� Stephen. Mia� nadziej�, �e nie
b�dzie �a�owa� swej decyzji.
- W ka�dym razie nie wierzysz w te bzdurne zabobony, o kt�rych rozmawiali�my,
co? - u�miechn�� si� John. Jego zachowanie zmieni�o si� tak raptownie, jak gdyby
zdj�� na�o�on� uprzednio mask�.
- Chyba oszala�e� - odpar� Stephen. Na plecach poczu� dreszcz ... a mo�e to by�
tylko pot.
Przeci�li drog�, min�li jak�� zardzewia�� kosiark� i wjechali na pole, za kt�rym
na zachodzie zaczyna� si� las. Tu szli ju� pieszo, a� dotarli do skrytej w�r�d
drzew polany. Z daleka ujrzeli m�czyzn� dobiegaj�cego trzydziestki, o
kruczoczarnych, opadaj�cych mu na ramiona w�osach, wymachuj�cego ku nim d�oni�.
W tym w�a�nie momencie, Stephen u�wiadomi� sobie, �e nawet gdyby postanowi� si�
teraz wycofa�, jest ju� na to za p�no.
- Steve, to jest Sam Got�w-do-ta�ca - powiedzia� John.
"Przecie� on wcale nie wygl�da na Indianina" - pomy�la� Stephen, podaj�c mu
r�k�. Sam by� szczup�y, mia� delikatn�, niemal nordyck� sylwetk�; nosi� jednak
koszul� obszyt� per�ami i przepask� na czole ... no i jeszcze te czarne w�osy.
- Ciesz� si�, �e przyjecha�e� - m�wi� Sam do Johna, kiedy przechodzili po
kamieniach na drug� stron� wyschni�tego potoku, kieruj�c si� ku �cie�ce, kt�ra
wi�a si� �agodnie pod g�r�. - Nie przypuszcza�em, �e ci si� to uda.
- S�ysza�em, �e b�dziesz przy tym odpar� g�ucho John.
- Przygotowali�my ju� potni� - m�wi� dalej Sam - a kobiety s� w drodze po mi�so.
Wkr�tce b�dzie przyrz�dzone. Czy zjesz mi�so?
- A czy Whiteshirt nie jad� mi�sa? zapyta� John. Zatrzyma� si� tu� przed
wzg�rzem.
- Powiedzia�, �e by�oby to dobre r�wnie� dla ciebie.
John skin�� g�ow�. - W porz�dku ... A co poza tym? W dalszym ci�gu z�a krew?
- Whiteshirt robi dok�adnie to, co powinien by� zrobi� - odpar� Sam. Pomaga mi
to przeprowadzi�. Jednak pomi�dzy nami panuje bardzo niedobra atmosfera.
Wi�kszo�� ludzi, kt�rzy byli przy nim w Wirginii, odesz�a. Uda�o mu si� zebra�
nowych, ale za du�o jest w�r�d nich pozer�w.
- Co to za ludzie? - zainteresowa� si� Stephen.
John roze�mia� si�. - Pozerami nazywamy bia�ych, kt�rzy chc� uchodzi� za Indian.
Twarz Stephena nabieg�a krwi�. Ale nie martw si� za bardzo z tego powodu - doda�
John.
- W ka�dym razie s�ysza�em, �e w domu Whiteshirta dziej� si� z�e rzeczy -
oznajmi� Sam.
- Czy pogodzi� si� z Janet? - zapyta� John.
- Tak, ona te� jest tutaj. Czuwa nad innymi kobietami.
- To ... dobrze.
- Cz�sto si� poci�a i poszukiwa�a wizji, a duchy powiedzia�y jej, �eby zosta�a z
Whiteshirtem i pomog�a mu. W ka�dym razie ona tak twierdzi. A to, co istnia�o
mi�dzy nami, min�o bezpowrotnie. Mimo i� nie kocha Whiteshirta, uwa�a, �e
post�pili�my niew�a�ciwie. To moja wina, mia�e� racj�, ale tak po prostu bywa.
- Tak bywa - powt�rzy� John. - Wydaje mi si�, �e teraz mo�ecie to wszystko
pogrzeba�.
- Ale w jaki� spos�b to jeszcze dzia�a.
- Z�a krew nie oznacza wcale, �e musi te� istnie� z�y lek - powiedzia� John.
Sam nie odpowiada� przez d�u�sza chwil�. Skierowa� wzrok na pod�og�, po czym
odpar�: - Janet opowiedzia�a mi to i owo ... �e Whiteshirt zrzuca ca�a win� na
ciebie. My�li, �e to ty mnie wys�a�e�, aby wp�dzi� go w k�opoty.
- Co mu przysz�o do g�owy? - zapyta� John.
- Twierdzi, �e duchy poinformowa�y go, i� za�atwi�e� go nieodpowiednim lekiem,
gdy� straci�e� ju� sw� moc ... bo nie jeste� ju� szamanem. Jest zdania, �e
zosta�e� czarownikiem. - Urwa�, nie kryj�c zak�opotania, i doda�: Wydaje mi si�,
�e Whiteshirt jest o ciebie zazdrosny.
- A to dlaczego?
- Poniewa� wi�kszo�� ludzi maj�cych problemy zwraca si� do ciebie, nawet wtedy,
gdy pijesz ... Wi�kszo�� Indian ho�duj�cych tradycji nie czuje specjalnego
szacunku dla Whiteshirta. Nazywaj� go szamanem bia�ego cz�owieka.
- Mo�e jeszcze o tym porozmawiamy - powiedzia� John - albo si� pomodlimy.
- My�l�, �e tak czy owak powiniene� by� bardzo ostro�ny - zauwa�y� Sam. -
Whiteshirt zmieni� si�, i to w du�ym stopniu. Nie jest to ju� ten cz�owiek,
kt�rego kiedy� zna�e�.
- Nie osadz� go �le, dop�ki nie przekonam si� o tym na w�asne oczy.
- Ciesz� si�, �e jeste� - powiedzia� Sam. - Teraz ju� wszystko b�dzie dla mnie
dobrze, czuj� to wyra�nie.
- C�, wkr�tce dowiemy si� o tym - odpar� John. W nast�pnej chwili zwr�ci� si�
do Stephena: - Czy wiesz, w jaki spos�b Sam otrzyma� swoje nowe imi�? - John
mia� znowu zmieniona twarz, jakby na�o�y� kolejna mask�. Kiedy� w potni dotkn��
kamienia i tak �wawo podskoczy� do g�ry, �e dana mu ten przydomek.
- W ka�dym razie wol� to, ni� �eby inni nazywali mnie Sam Smith - powiedzia�
Sam. Obj�� prowadzenie, oznajmiaj�c wszystkim, �e przyby� John i b�dzie jad�
mi�so.
- Sam bardzo ci� lubi, to wida� zauwa�y� John.
- Jeste� tego pewien? - zapyta� Stephen. Czu� si� nieswojo. Sam i John
rozmawiali o magii tak, jakby istnia�a naprawd�. W og�le nie podawali tego w
w�tpliwo��!
- Chyba nie my�lisz, �e m�wi�by tak, gdyby by�o inaczej? - obruszy� si� John. -
Samem mo�esz si� wcale nie martwi�.
- A co oznacza ta ca�a heca z mi�sem? - zapyta� Stephen. "Je�eli to, co
podejrzewam, musz� natychmiast odej��" - pomy�la�. Fakt, �e m�g� pomy�le� o
odej�ciu, usprawiedliwiaj�c to w spos�b wiarygodny, sprawi� mu ulg�.
- Znowu zrobi�e� t� z�a min� powiedzia� John. - Powiedzia�em ci przecie�, �e nie
musisz z nami i��. Je�eli si� boisz i ...
- Chc� tylko, �eby� mi wyja�ni�, o co chodzi z tym mi�sem. Co wy wyprawiacie?
Rozpruwacie komu� brzuch? Jakkolwiek by� zdecydowany znale�� w gor�cej parze
Boga lub cokolwiek innego, nie mia� zamiaru asystowa� przy zn�caniu si� nad
jakim� cz�owiekiem.
- To taka ceremonia - zacz�� wyja�nia� John. - Rodzaj modlitwy, prezentu ...
Jedyne, - co naprawd� mo�emy zaofiarowa�, to nasze w�asne cia�o. Tylko to nale�y
do nas naprawd�. Dlatego ka�dy, kto ma ochot�, mo�e podarowa� Samowi co� co
pomo�e mu w odnalezieniu dobrej wizji; ka�dy da mu cz�stk� siebie samego. Je�eli
o mnie chodzi, wyd�ubuj� sobie zazwyczaj ig�� troszeczk� cia�a z ramienia. Nie
my�l przypadkiem, �e wycinam sobie ca�e kawa�y.
- A wi�c zrobisz to r�wnie� sobie samemu?
- Mo�liwe, �e kiedy Sam odszuka wizj�, obdaruj� Whiteshirta moim cia�em... o ile
wszystko b�dzie w porz�dku. Ale nie teraz, gdy� ludzie mogliby pomy�le�, �e id�
za g�osem w�asnego Ja, a nie serca. Najlepszy do tego jest moment po odszukaniu
wizji; b�dzie obfity posi�ek, india�ska potrawa... na pewno b�dzie dobrze. Sam
zobaczysz ... mo�e nawet wezm� troch� cia�a od ciebie.
- Diab�a tam we�miesz! - obruszy� si� Stephen. Zeszli ze wzg�rza na plac
obrz�dowy. Stephen rzuci� okiem na niebo: wysoko w g�rze kr��y�a chmara ptak�w.
Mo�e by�y w�r�d nich or�y Johna. Mo�e czeka�y na moment, kiedy John stanie si�
znowu dobrym szamanem.
A mo�e nie.
John przedstawi� Stephena kilku osobom, mi�dzy innymi bia�emu: m�odemu
cz�owiekowi o brudno-jasnych, si�gaj�cych do ramion w�osach, w wyp�owia�ych,
bawe�nianych spodniach, podkoszulku i opasce na czole. Zapyta� Stephena, czy nie
wypali�by z nim fajki, ten jednak odm�wi� grzecznie i usiad� pod du�ym d�bem. Z
zainteresowaniem przypatrywa� si� poczynaniom Johna, kt�ry bra� cia�o
otaczaj�cych go ko�em m�czyzn i kobiet. Stephen by� ca�kowicie wytr�cony z
r�wnowagi, jednak tu, w tym miejscu, czu�, �e jest przej�ty czci�. Zdawa� si�
by� os�oni�ty niczym w grocie. Poprzez ga��zie drzew przedostawa�y si� w�t�e
promyki s�o�ca, oblewaj�c polan� zamglonym, mi�kkim �wiat�em. Na li�ciastym
podszyciu Stephen czu� si� troch� pewniej ... wko�o zdawa� si� te� panowa�
spok�j, chocia� dzieci biega�y tam i z powrotem, bawi�y si� i ha�asowa�y.
M�czy�ni i kobiety krz�tali si�, zaj�ci r�nymi sprawami: rozniecali du�e
ognisko, maj�ce rozgrza� kamienie, rwali sukno na pasy, taszczyli kamienie i
koce - albo siedzieli w niewielkich, zwartych grupach, gaw�dz�c i pal�c fajki.
Siedz�c teraz pod drzewem i czuj�c wilgotny ch��d ziemi oraz zapach trawy,
sza�wi i dymu z ogniska, Stephenowi wyda�o si�, �e czas cofn�� si�, a on znowu
wypala razem z Johnem fajk�.
Spojrza� na Johna, kt�ry w�a�nie rozmawia� z m�od� kobiet� maj�c� na sobie
bluzk� bez r�kaw�w o kwiecistym wzorze. Mia�a rude, kr�cone w�osy, wygl�da�a na
Meksykank�. Na kolanach trzyma�a obur�cz fajk� Johna, wpatruj�c si� w ni�, a jej
wargi porusza�y si�. "Chyba si� modli" - pomy�la� Stephen. W tej samej chwili
John zacz�� przesuwa� �yletk� po jej ramieniu, kre�l�c jakie� linie. Druga r�ka
poda� jej niewielki kawa�ek ��tego materia�u, kt�ry �cisn�a w d�oni, podczas
gdy on wyrywa� ig�� drobne cz�stki cia�a z jej ramienia. Dziewczyna nawet nie
drgn�a, a Stephen zauwa�y� u niej blizny po wcze�niejszych ci�ciach ... pi�kne,
ma�e wy��obienia, pozbawione cia�a. Przywodzi�y na my�l tatua�e.
Na prawo od Stephena, w odleg�o�ci mniej wi�cej trzydziestu st�p, sta�a potnia.
By�a to niedu�a, niska, zaokr�glona konstrukcja z ga��zek wierzby, ob�o�ono
starymi derkami. Jaka� ciemnosk�ra kobieta o sztywnych jak drut, zaczesanych do
ty�u w�osach, gromadzi�a tu� obok koce i p�achty namiotowe. Dziesi�� st�p dalej
kilku m�czyzn dok�ada�o do du�ego, trzaskaj�cego dono�nie ogniska, rozpalonego
przez ros�ego m�czyzn� o pos�pnym spojrzeniu. W p�omieniach le�a�y kamienie
przeznaczone dla potni, a �w kanciasty m�czyzna spogl�da� na nie z ukosa, jakby
czyta� we wn�trzno�ciach �wi�tego zwierz�cia.
- Kamienie s� ju� na pewno gotowe, akurat tak, jak nale�y! - zawo�a� jeden z
m�czyzn do Johna, kt�ry w odpowiedzi skin�� g�ow�.
Stephen zerkn�� nerwowo na potni�. Zastanawia� si�, w jaki spos�b wszyscy ci
ludzie maja si� tam zmie�ci�. Potnia by�a przecie� tak ma�a !
Kobieta, kt�ra uk�ada�a stos koc�w, powiedzia�a co� do kanciastego m�czyzny, po
czym podesz�a do Stephena. Nie mog�a by� wy�sza ni� pi�� st�p; mia�a
sp�aszczona, ciemna twarz, wystaj�ce ko�ci policzkowe, ciemne, migda�owe oczy i
w�skie usta. Brakowa�o jej jednego z�ba, reprezentowa�a jednak �w dziki typ
urody; sprawia�a wra�enie, jakby - dok�adnie jak John wytrysn�a wprost z ziemi.
Twarz przypomina�a map�; te same linie, u�o�one w inne wzory - mimo �e wygl�da�a
dopiero na trzydzie�ci kilka lat. Ta twarz mia�a zmarszczki mimiczne, ale
r�wnie� takie, kt�re wyry�y troski; prawdopodobnie nigdy nie zazna�a dotyku
kosmetyk�w. Kobieta mia�a specyficzny zapach - pachnia�a ogniskiem i potem; by�a
to wo� trawy i b�ota, s�odkawa i zarazem kwa�na.
- Przyjecha�e� razem z Johnem, prawda? - zapyta�a.
- Tak, ... ale czuj� si� jak ryba wyrzucona na brzeg.
Zachichota�a. - Jestem Janet, �ona Joe Whiteshirta. To wspania�e miejsce,
odprawiali�my ju� tu wspania�e obrz�dy i mieli�my wspania�e odczucia, zanim...
zanim wiele spraw si� popsu�o, a ludzie zamkn�li swoje serca przed innymi. Ale
John to dobry cz�owiek... taki sam zreszt� by�... jest Joe. Mo�e Sam potrafi
zbli�y� ich z powrotem ku sobie, dzi�ki swym poszukiwaniom wizji. Wiem, �e Sam
opowiedzia� ci o... o nas. Lubi ci�, nawet bardzo.
- To samo m�wi� mi John - odpar� Stephen - ale wed�ug mnie to niczego nie
dowodzi. On nie zamieni� ze mn� jeszcze nawet s�owa, rozmawia� tylko z Samem.
- Czas poprzedzaj�cy poszukiwanie wizji jest zawsze czasem cichym. Nie nale�y
wtedy du�o m�wi� ani chodzi�. Poszukiwanie wizji mo�e by� nawet niebezpieczne.
Sam przygotowuje si� w�a�nie. Bywa, �e ludzie nie wracaj� ju� ze wzg�rz... m�wi
si�, �e po prostu znikn�li.
- I ty w to wierzysz
- Tak - odpar�a Janet. - Wierz�. "Co za idiotyczna bzdura" - pomy�la� Stephen.
Nasuwa�o mu si� coraz wi�cej w�tpliwo�ci, postanowi� jednak zatrzyma� je dla
siebie. - W takim razie dlaczego to robi�? - zapyta�, nie wiadomo dlaczego
dotkni�ty tym faktem.
- Udajemy si� tam zawsze, kiedy chcemy otrzyma� wizj�. Czasem znajdujemy imi�...
duchy daj� nam tam troch� ... lek�w. Mo�na si� dowiedzie�, kt�re z duch�w nale��
do nas, sk�d si� pochodzi. Czy�by John w og�le ci o tym nie powiedzia�?
- Tylko troch� - odpar� Stephen. Wydawa�o mi si�, �e nie wypada pyta�. - Mog�
zrozumie�, dlaczego ci� lubi. S�ysza�am kiedy�, jak John powiedzia� do Joe, �e
wszyscy jeste�my jak drzewa. Ale kiedy patrzymy na drzewo, widzimy jedynie pie�,
ga��zie i li�cie, a przecie� ca�a nasza �ywotno�� czerpiemy z korzeni, i z tego
w�a�nie kr�lestwa, g��boko pod nami, pochodz� marzenia i wizje ... z powrotem do
korzeni ... i nie martw si� o nic, kiedy. b�dziesz ju� w potni, bez wzgl�du na
to, jak tam b�dzie gor�co pouczy�a go, zmieniaj�c raptem temat. Wr�czy�a mu
wierzbowa witk�. - U�yj jej w potni, wtedy b�dzie ci �atwiej oddycha�. Je�eli
zaczniesz tak oddycha� - zademonstrowa�a- mu - upa� nie b�dzie ci tak bardzo
dokucza�. To naprawd� pomaga.
- Dzi�ki - odpar� Stephen. Poczu� si� nieswojo.
- Wszyscy czuwamy tu nad tob� m�wi�a dalej Janet. - Niezale�nie od tego, co
wydarzy si� pomi�dzy Johnem i Joe, nikt z nas nie dopu�ci, aby� zosta� zraniony.
- M�wiac to, odwr�ci�a od niego oczy, jakby sama chcia�a w to uwierzy�, lecz nie
potrafi�a.
- Gdzie jest tw�j ma�? - zapyta� Stephen. Czu� narastaj�ce podniecenie; wkr�tce
mia� zasi��� wraz z innymi w potni - zupe�nie bezsilny.
- To ten wysoki, kt�ry pilnuje kamieni przy potni.
Stephen przeni�s� wzrok na ognisko i ujrza� Whiteshirta, owego pot�nie
zbudowanego m�czyzn�, na kt�rego zwr�ci� uwag� ju� przedtem. Whiteshirt mia�
du�y brzuch i pot�ne ramiona, d�ugie, czarne w�osy. Przez kr�tk� chwil�, kiedy
spotka�y si� ich spojrzenia, Stephen poczu� zimny dreszcz. Zdawa�o si�, �e
tamten patrzy poprzez niego.
- Kamienie do potni musza by� gor�ce, �arzy� si� jak w�giel - powiedzia�a Janet.
Niemal w tej samej chwili rozleg� si� dono�ny huk i co� uderzy�o o drzewo tu�
obok Stephena. Wraz z Janet odskoczyli na bok.
- To te cholerne kamienie rzeczne powiedzia�a Janet, jakby chc�c si�
usprawiedliwi�. - Czasem eksploduj�. Nast�pnym razem, o ile taki b�dzie,
przyniesiemy tu nasze w�asne kamienie. Ale Stephen nie m�g� oprze� si� wra�eniu,
�e to Whiteshirt si�� swej woli doprowadzi� do wybuchu kamienia... w spos�b tak
naturalny i pewny, jakby odda� z pistoletu strza� ostrzegawczy.
Kobiety przynios�y miseczki z surowym sercem i w�trob�. Ka�dy z obecnych
spr�bowa� po kawa�ku, nawet dzieci. Kiedy przysz�a kolej na Stephena, John
poradzi� mu: - We� kawa�eczek. To ci zrobi dobrze, doda ci si�. - To m�wi�c,
odgryz� z surowej w�troby nieco wi�kszy k�s.
Stephen prze�kn�� w po�piechu twarde, �liskie mi�so. Nie wiedzia�, czy to serce,
czy w�troba, mia� jedynie nadziej�, �e nie zwr�ci zaraz wszystkiego. "Kto wie,
ile bakterii roi si� na tym mi�sie - pomy�la�. - Ciekawe, czy nie zachoruj� od
tego albo nie dostan� robak�w..."
Nadesz�a pora udania si� do potni. Wierzbowy szkielet chaty by� ju� ca�y pokryty
starymi kocami i obszernymi plandekami.
John i Stephen rozebrali si� za drzewem i rzucili swoje ubrania na jeden stos.
Stephen nie mia� dla siebie ani r�cznika, ani koca, ale John da� mu zapasowe.
Okr��yli potni�, bacz�c pilnie, by nie znale�� si� pomi�dzy o�tarzem a chat�.
O�tarz stanowi� niewielki pag�rek, usypany przed wej�ciem do potni. John
poprosi� Stephena, aby zaczeka� a� Janet, kt�ra pe�ni tu rol� stra�niczki - jak
si� wyrazi� - wpu�ci go do �rodka, po czym wczo�ga� si� przez niski, ciasny
otw�r i powiedzia�: - Pila miya, bardzo dzi�kuj�. - Za nim pod��y� Whiteshirt,
rzuciwszy jaszcze przedtem Stephenowi spojrzenie pe�ne nienawi�ci, jak gdyby
mia� mu za z�e, �e przyby� tu z Johnem. Reszta przypisywa�a zapewne to
spojrzenie Whiteshirta jego znanej og�lnie niech�ci wobec bia�ych. Wraz z nim
weszli do potni dwaj biali i dwaj Indianie wygl�daj�cy na braci.
Stephen zosta� na zewn�trz. By� wystraszony i czu� si� nies�ychanie g�upio,
owini�ty w koce i z wierzbow� ga��zk� od Janet w r�ku. Nie chcia� si� poci�...
przynajmniej dop�ki Whiteshirt by� w �rodku.
Sam podszed� do niego. - Chod�! powiedzia�. - Teraz twoja kolej! U�miechn�� si�.
- Nie martw si�, to b�dzie dobre pocenie si�, dobry obrz�d. Jim i George s�
bra�mi, znaj� kilka starych pie�ni, a John jest jednym z najlepszych potniarzy,
jakich znam. Powiedzia�, �e wy obaj macie wiele wsp�lnych cech. - Roze�mia� si�.
- Jeste�cie zupe�nie roztrz�sieni, jeden i drugi.
Stephen zmusi� si� do u�miechu i wczo�ga� do potni, staraj�c si� nie nadepn�� na
sw�j koc. Przezornie trzyma� go kurczowo w pasie. Na pod�odze rozrzucone by�y
sza�wia i miodunka, ich wo� odurza�a. Mimo i� drzwi do chaty by�y jeszcze
uchylone, wpuszczaj�c troch� �wiat�a, Stephen zacz�� cierpie� na klaustrofobi�.
Mia� wra�enie, �e zosta� tu uwi�ziony. Koce, plandeki i wierzbowe witki mog�y
by� r�wnie dobrze wykonane ze stali. Dobiega�y go g�osy kobiet rozmawiaj�cych
przed wej�ciem. Mia�y przys�uchiwa� si� modlitwom i wypatrywa� or��w, kt�re
rzuc� si� z g�ry, aby wedrze� si� do potni.
- Czy John opowiedzia� ci ju� o swoich or�ach? - szepn�� do Stephena Sam.
Siedzia� obok Johna, z prawej strony. - Te or�y to nie byle co. Kiedy� by�y tu,
w tej potni...
"Co ja tu robi�" - my�la� Stephen, odpowiadaj�c Samowi chrz�kni�ciem. Opar� si�
wygodniej o pnie drzew, ale potnia by�a tak ma�a, �e nie m�g� siedzie� prosto.
Zerkn�� na Johna, kt�ry bez s�owa odwzajemni� jego spojrzenie, nast�pnie
przeni�s� wzrok na Whiteshirta wpatruj�cego si� w jam� po�rodku potni. Tu mia�y
by� wkr�tce z�o�one kamienie. Wszyscy siedzieli po turecku, ale nawet w tej
pozycji niemal dotykali nogami jamy.
W ciasnym pomieszczeniu narasta�o namacalne napi�cie. Stephen poczu� ucisk na
oczach. Spojrza� w g�r� i napotka� �widruj�cy wzrok Whiteshirta, kt�ry
momentalnie zwr�ci� oczy ponownie na jam�.
Stephen by� pewien, �e Whiteshirt przysporzy im wszystkim sporo problem�w. Czu�,
�e w�osy staj� mu d�ba, by�o ju� jednak za p�no, aby wyj��.
- Okay - odezwa� si� John. - Dajcie mi jaki� ma�y kamie� ! - Janet wsun�a na
szufli roz�arzony g�az, a John, pomagaj�c sobie rozwidlonym kijem, umie�ci� go w
jamie, po czym poprosi� o swoj� fajk�. Wyczy�ci� j� nad kamieniem i rozsypa�
miodunk�, kt�ra wzlecia�a w g�r� jak iskry.
John pu�ci� fajk� w obieg; zgromadzeni pocz�li odmawia� modlitw�. Stephen modli�
si� tylko o to, by wyj�� st�d �ywym. Po chwili John poprosi� o wi�cej kamieni, a
Janet wsun�a pe�n� szufl�. John wzi�� spory g�az i wepchn�� go kijem w �rodek
jamy, m�wi�c przy tym: - Ho Tunkashila. Wszyscy powt�rzyli te s�owa. Wszyscy
opr�cz Whiteshirta, kt�ry zdawa� si� odmawia� w�asna modlitw�, tak jakby musia�
oczy�ci� potni�, zanieczyszczon� uprzednio przez Johna. Jednak John zignorowa�
go i zrzuci� kamienie z szufli. Stephen czu� ju� pot�guj�cy si� �ar. Wreszcie
John powiedzia�: - Okay, zamknijcie drzwi! - W nast�pnej chwili w potni
zapanowa�a ca�kowita ciemno��, z�agodzona jedynie przez roz�arzone do
czerwono�ci w�gle. Wszystkie szpary, przez kt�re mog�oby wedrze� si� �wiat�o,
uszczelniono kocami.
- Ho! - zawo�a� John. - Dzi�kujemy narodowi kamieni, mieszka�com kamieni, za te
dobre, �wi�te kamienie. M�dlmy si�, �eby nie pop�ka�y i nie zabi�y nas w
ciemno�ciach. To wasze �wi�te tchnienie, tchnienie �ycia, pozwala nam oddycha� i
�y�. O, kamienie, nie macie oczu, nie macie uszu, nie potraficie chodzi�, a mimo
to jeste�cie samym �yciem, �yjecie jak my!
Nast�pnie John wyja�ni�, na czym polega obrz�d. Opowiedzia� o inipi, �a�ni
parowej, najstarszej chyba ceremonii zwi�zanej z religi� india�sk�. Para zbli�a
przyjaci�, rodziny, nawet wrog�w. Ona leczy, jest najsilniejszym lekiem. Pot
czy�ci nas i obdarza du�� moc�. Niezale�nie od tego, jaka ceremonia ma nast�pi�,
Taniec S�o�ca czy poszukiwanie wizji, poddajemy si� najpierw temu obrz�dowi. On
bowiem ��czy nas wszystkich. I dlatego, chocia� Sam b�dzie szuka� bez nas swojej
wizji na wzg�rzu, pocimy si� wszyscy wraz z nim. Wsp�lnie modlimy si� i
cierpimy. Chcemy mu teraz pom�c, a kiedy noc� stanie na wzg�rzu, oddaj�c si�
marzeniom i duchom, przypomni sobie o tym.
S�owa Johna spotka�y si� z og�ln�, dono�n� aprobat�, jedynie Whiteshirt milcza�.
John zm�wi� modlitw� do przodk�w i duch�w czterech stron �wiata, modli� si� do
Wakan-Tanki, do wszystkich istot dwuno�nych i czworono�nych, skrzydlatych i
innych �yj�cych na Ziemi, ale zdawa� si� te� zwraca� do Boga, jak gdyby On
znajdowa� si� w�r�d nich, w potni. Modli� si� za wszystkich zgromadzonych tu, za
Stephena, kt�ry jak si� wyrazi� - szed� w�asn� drog�, podczas gdy inni pod��ali
wsp�lnie ... "Cokolwiek by to mia�o znaczy�" pomy�la� Stephen.
W ciemno�ci trudno si� by�o zorientowa�, czy wszyscy zostali wt�oczeni do
ciasnego pomieszczenia, czy te� zagubili si� gdzie� w rozleg�ym bezkresie.
Stephen odnosi� wra�enie, jakby wszyscy skupili si� wok� niego, on natomiast
straci� wszelkie poczucie szeroko�ci, wysoko�ci i g��boko�ci. Zakr�ci�o mu si� w
g�owie, s�ysza� innych obok siebie... czu� ich zapach. Ju� teraz by�o za gor�co,
brakowa�o mu tchu. Wpatrywa� si� w roz�arzone kamienie, s�ysza� plusk wody w
wiadrze, kiedy John porusza� chochl�... i czu� z�owr�bn� obecno�� Whiteshirta,
jakkolwiek nie m�g� go dojrze�. Ponownie zacz�� mu dokucza� �w ucisk pod oczami
i wtedy u�wiadomi� sobie, �e Whiteshirt obserwuje go uporczywie.
Jednocze�nie zda� sobie spraw� z ogromu swego przera�enia. John odmawia�
modlitw�, ale Whiteshirt modli� si� g�o�niej, pr�buj�c go zag�uszy�.
John zaczerpn�� chochla wody i pola� ni� kamienie.
Efekt by� taki, jakby wystrzelono z karabinu. Stephenowi zabrak�o raptem tchu,
krzykn�� i przechyli� si� na bok, aby unikn�� gor�cej pary. Wszyscy wo�ali co�
jeden przez drugiego: Hi-ye, Pilamaya, dzi�kujemy, dzi�kujemy! - Stephen nie
wiedzia�, co to znaczy, ale zawt�rowa� innym.
Musia� si� st�d wydosta�. W przeciwnym razie grozi�a mu �mier�. Przytkn�� do ust
sza�wi�, ale nadal wydawa�o mu si�, �e wdycha pal�cy p�omie�. Straci�
orientacj�, gdzie si� znajduje, czu� si� tak, jakby cz�� jego duszy wiedzia�a
to, podczas gdy druga cz�� odlatywa�a w dal, ci�gn�c go za sob� w ciemno��,
sk�d prawdopodobnie nie by�o ju� mo�liwo�ci powrotu.
Potem rozleg� si� kolejny huk, kiedy polano kamienie wi�ksz� porcj� wody. Ale
tym razem wra�enie nie by�o ju� tak straszne. Stephen s�ysza� �piew braci. By�a
to dziwaczna melodia, surowa, prastara; dzi�ki czemu�, co uzna� za otw�r w
swojej �wiadomo�ci, Stephen m�g� s�ysze� Johna modl�cego si� za nich wszystkich.
- Je�eli kto� musi uwolni� si� od jakiej� rzeczy, to mo�e to teraz uczyni� -
odezwa� si� g�o�niej John. W tym miejscu oczyszczamy si�, tu chcemy pozby� si�
wszystkiego, co z�e, zrzuci� z siebie ca�y ten brud, jakiego nabawili�my si� w
�wiecie zewn�trznym.
Stephen zani�s� si� kaszlem. Pr�bowa� jeszcze z�apa� oddech, kiedy Whiteshirt
powiedzia�:
- Z�o znajduje si� tu, w�r�d nas, w tej oto potni.
- C�, je�eli to prawda, to musimy je wypali� - odpar� John spokojnym, ale
zdecydowanym tonem.
George roze�mia� si�. - Nie martw si� tym, John... Je�eli si� spalisz, ja
poprowadz� dalej ceremoni�.
Nasta�a chwila milczenia, wreszcie John powiedzia�: - Przyszli�my tu, aby si�
pomodli�, zapomnia�e� ju� o tym? I po to, by si� poci�. - Po tych s�owach pola�
kamienie �wie�� wod�.
Kipi�ca fala b�lu przeszy�a Stephena. Przycisn�� koc do twarzy, usi�uj�c nabra�
tchu i uchroni� si� przed pal�cym �arem. Uda�o mu si� to dopiero po kilku
chwilach. Od�o�y� koc i utkwi� wzrok w ciemno�ci. M�g�by przysi�c, �e dojrza�
nagle migoc�cy p�omyk. John powiedzia�by, �e to duchy.
Sam poda� Stephenowi wiadro wody i Stephen zmoczy� nieco w�osy. By�y tak gor�ce,
�e parzy�y przy dotkni�ciu. Chlusn�� sobie wod� w twarz. "Nie wytrzymam tego
d�u�ej" - pomy�la�. John powiedzia� przedtem, �e je�eli kto� b�dzie musia�
naprawd� wyj��, musi powiedzie�: "Pozdrawiam ca�e �ycie". - Wtedy drzwi stan�
otworem.
Jednak Stephen postanowi� zosta� tu jeszcze troch�.
Wsuni�to do �rodka nowe, roz�arzone do czerwono�ci kamienie i Stephen odni�s�
wra�enie, �e p�onie w ciemno�ciach. Zdawa�o mu si� jednak, �e zaczyna rozumie�
sens obrz�du. Je�eli chcia� si� pomodli� (a nie wiedzia� nawet, czy istnieje w
og�le co� lub kto�, do kogo m�g�by si� modli�), to musia� to uczyni� w ten
spos�b. Modlitwy musia�y by� w jaki� spos�b wywalczane. Nale�a�o znie�� b�l.
Poczu�, �e siedzi w b�ocie. By� cz�ci� Ziemi, by� z ni� zwi�zany.
Kolejna eksplozja pary. Stephen pomy�la� o Helenie i o dzieciach, zacz�� p�aka�
ze wzgl�du na b�l, jaki im sprawi�... i nagle prze�y� wizj�: �e nie oblewa go
pot, lecz krew.
John pouczy� ich, by nie owijali si� w r�czniki i koce, lecz pozwolili, aby para
przenika�a w ich cia�a. - B�l to dobra rzecz - powiedzia�, polewaj�c znowu
kamienie. Stephen us�ysza� syk i poczu� na ciele gor�cy powiew.
- B�l to dobra rzecz tylko wtedy, kiedy pochodzi od duch�w - odezwa� si�
Whiteshirt g�o�no i zaczepnie. - Tylko duchy potrafi� wypala� z�y lek... tylko
one mog� wygna� z potni czarownika...
John nie przerywa� modlitwy, tak jakby niczego nie s�ysza�, jakby nie sta�o si�
nic z�ego. - O, ojcze rodu, Wakan-Tanka, wzywamy Ci�! Prosimy, wys�uchaj naszej
modlitwy... zlituj si� nad nami, gdy� jeste�my s�abi. Obdarz nas moc� i
m�dro�ci�, spraw, by nasze serca zmi�k�y.
R�wnie� Whiteshirt zacz�� si� modli�. Jednak jego modlitwa brzmia�a tak, jakby
walczy� z kim�. By�a szydercza. Oskar�ycielska. Chcia� za�mi� Johna.
Jednak John nie podnosi� g�osu. Napi�cie zdawa�o si� obdarza� par� �adunkiem
elektrycznym, ciemno�� kipia�a.
Wreszcie John oznajmi�, �e cz�� pierwsza dobieg�a ko�ca, po czym pozwoli�
otworzy� drzwi. Janet, kt�ra wygl�da�a na bardzo zatroskan�, odsun�a na bok
koce i plandeki... wpuszczaj�c do �rodka wyczekiwane z takim ut�sknieniem
�wiat�o i ch�odny, rze�ki powiew.
John zapowiedzia�, �e po przerwie nast�pi "gor�ca" runda, maj�ca by� "rund�
duch�w": ka�dy z obecnych powinien prosi� duchy o pomoc albo zada� im pytanie.
Najpierw nale�a�o si� jednak upewni�, �e rzeczywi�cie pragnie si� us�ysze�
odpowied� na swoje pytanie.
- W porz�dku - odezwa� si� Whiteshirt - o ile to naprawd� m�wi� duchy.
John zignorowa� t� uwag�, tak jak i inne uprzednio, i poleci� zamkn�� z powrotem
drzwi. Kobiety os�oni�y potni� kocami i plandekami, zaciemniaj�c pomieszczenie.
Widocznie John nie potrafi� jednak przebole� tak �atwo uwagi Whiteshirta, gdy�
chlusn�� na kamienie wod� w takiej ilo�ci, �e mo�na by stopi� �elazo. Stephen
zagrzeba� si� ca�y w kocu, chroni�c si� przed gor�c� par�, inni natomiast
wykrzykiwali g�o�no s�owa pochwa�y i podzi�ki.
Stephen dusi� si� i dysza� ci�ko. Przez moment wyda�o mu si�, �e traci
przytomno��. Kiedy doszed� do siebie, zacz�� znowu si� modli� i p�aka� za swoj�
rodzin�. Modli� si� i p�aka� z powodu �aru i b�lu. Wierzy� w duchy roj�ce si�
wok� niego, a jednocze�nie nie wierzy� w nie. Cz�� jego �wiadomo�ci zdawa�a
si� kurczy�, a ta cz��, kt�ra pozosta�a, wierzy�a w to, co si� dzia�o.
Znajdowa� si� w centrum, odmawia� w�asn� modlitw� - o siebie i ca�� rodzin�...
ale r�wnie� o drzewa i ska�y, i ptaki, i zwierz�ta, i w og�le o wszystko, co
istnia�o na �wiecie. S�owa by�y rzeczami. Mog�y sprawi� powstanie rzeczy. Mog�y
pom�c lub zrani�. Magia by�a rzeczywisto�ci�.
A modlenie si� by�o rzecz� tak powszednia jak gotowanie posi�ku.
Dopiero po chwili zdo�a� si� opanowa� ... co te� przychodzi�o mu do g�owy!
P�uca zdawa�y si� stanowi� jedna ran�, ale nie kas�a�. W ciemno�ciach widzia�
rzeczy; a mo�e by�y to s�owa albo duchy, albo majaki, jakie dostrzega si�
zamykaj�c oczy i przyciskaj�c je palcami.
Jedna jego cz�� obserwowa�a poruszanie si� duch�w, druga zbywa�a je. Walczy� ze
sob�, wierzy� i nie wierzy�, usi�owa� oddycha�... chcia� �y� - po to, by m�c
stad wyj��. I wiedzia�, �e to mu si� uda�o.
Duchy przelatywa�y w ciemno�ci, zostawiaj�c za sob� �lad jak w komorze mgielnej.
John ponownie pola� kamienie woda - i wszyscy krzykn�li z b�lu. Od tego momentu
Stephen straci� w�a�ciwe poczucie up�ywaj�cego czasu, godziny wydawa�y mu si�
momentami. W tym b�yszcz�cym sznurze czasu kry�y si� godziny pe�ne b��d�w i
okropno�ci, wszystkie wspomnienia z dotychczasowego �ycia. Krzycza� sam na
siebie, krytykowa� za ka�dy b��d, jaki pope�ni�: jako ojciec, jako m�czyzna,
jako syn i ma��onek... i widzia� krew... i wdycha� jej wo�... i smakowa� j�...
stawa� si� para... i kamienie te� by�y z niej, tyle �e zakrzep�y.
A potem rozpocz�y si� pytania. Wszyscy mieli jakie� pytaniu do duch�w; kiedy
przem�wi� John, wydawa�o si�, �e to nie jego g�os. By� jaki� ostry, wskazywa� na
inna osobowo��. John wy�miewa� niemal wszystko, w spos�b b�yskotliwy, ale i
bezczelny, nie przestawa� si� �mia�... i w ko�cu Stephen odni�s� wra�enie, �e
ten, kto teraz m�wi, to naprawd� nie John. S�ysza� rozmaite g�osy, ale nie
rozumia�, co duchy maj� do powiedzenia ludziom zgromadzonym w potni. S�owu, z
wyj�tkiem niekt�rych zwrot�w czy zda�, dobiega�y do niego najcz�ciej jako
d�wi�ki urywane, zniekszta�cone. John uprzedzi� go, �e tak si� przewa�nie dzieje
... �e m�g�by zrozumie� tylko to, co jest dla niego przeznaczone ... co jest
istotne tylko dla niego. Potnia by�a miejscem odosobnienia, jakkolwiek siedzieli
w niej r�wnie� inni, poc�c si� i j�cz�c.
Jednak kiedy nadesz�a kolej na Stephena, nie zada� duchom �adnego pytania; nie
chcia� ryzykowa�, a przecie� gdyby duchy odpowiedzia�y mu, musia�by zastosowa�
si� do ich zalece�. John wyr�czy� go: poprosi� o pomoc w zacie�nieniu wi�zi
Stephena z jego rodzin�. Duchy uzna�y to za �art i Stephen przerazi� si� s�ysz�c
nag�y wybuch �miechu i widz�c w ciemno�ciach migoc�ce �wiate�ka. Zastanawia�
si�, co sta�o si� z Johnem. Poczu� si� obna�ony i osamotniony.
Czy�by John po prostu znikn��? mo�e tylko stroi sobie �arty? ... Tak,
oczywi�cie!
Tak ... i jednocze�nie nie. W �wiadomo�ci Stephena zakorzenia�o si� osobliwe
uczucie. Nawet je�eli te migoc�ce �wiate�ka i g�osy by�y z�udzeniem zrozumia�,
�e jest mu to oboj�tne. By�o to realne, nawet je�eli nie by�o realne. Czu�, �e
sytuacja jest prawdziwa, ale po prostu jej nie rozumia�. A jednak..
Nadesz�a kolej na Whiteshirta. Stephen postanowi� go wys�ucha�. Przypuszcza�, �e
inni nosz� si� z tym samym zamiarem, gdy� napi�cie wtargn�o do potni ponownie,
niczym burza:
W tym momencie Stephen zauwa�y�, �e kamienie spoczywaj�ce w jamie poruszy�y si�.
Whiteshirt uni�s� roz�arzony do czerwono�ci kamie� i w�o�y� go sobie do ust.
Jego twarz zab�ys�a; stwarzaj�c wra�enie, jakby zawis�a swobodnie w
ciemno�ciach. Wydawa�o si�, jakby sam Whiteshirt sta� si� duchem... albo duchy
tkwi�y w nim. Whiteshirt zwr�ci� si� do Stephena, �miej�c si� i �ciskaj�c kamie�
mi�dzy z�bami; rozpalona twarz zdradza�a jego nienawi�� i rozczarowanie, i
chorob�. Wydawa� �mieszne, �a�osne d�wi�ki, jakby przemawia�y przez niego duchy.
"To jaka� cholerna sztuczka!' - pomy�la� Stephen. - To po prostu m u s i..."
W tej samej chwili kamie� ruszy� w stron� Johna, tak jakby Whiteshirt chcia� go
obj��. John wrzasn�� - by� to krzyk zwierz�cy, pe�en m�ki, a w potni rozszed�
si� swad spalonego cia�a.
- Otw�rzcie drzwi, do diabla! krzykn�� Sam. - Zaklinam was na wszystko, co �yje,
otw�rzcie drzwi !
Kobiety �ci�gn�y koce i plandeki z wierzbowych ga��zi, tworz�cych szkielet
potni. �wiat�o niemal ich o�lepi�o. M�czy�ni siedzieli w milczeniu, jakby
oszo�omieni. John upad� do przodu. Z du�ych, nie�adnych ran na plecach sp�ywa�a
krew. Ale to nie roz�arzony kamie� spali� mu cia�o i rozerwa�; kamie� byt
jedynie symbolem mocy Whiteshirta. Rozerwa� je �ar... �ar tkwi�cy w p�on�cym
sercu Whiteshirta.
John j�kn�� i usiad�, potrz�sn�� g�ow�, jak gdyby chcia� odegna� od siebie co�
niewidzialnego. Whiteshirt wpatrywa� si� w niego z bezwzgl�dn� satysfakcja. Nie
powiedzia� ani s�owa. Jego �ona wzi�a sza�wi�, zwil�y�a j� �lina, i przy�o�y�a
Johnowi do plec�w. John drgn�� gwa�townie.
- Nie powiniene� by� tego robi� powiedzia�a do m�a.
- To nie ja zrobi�em - odpar� Whiteshirt zduszonym g�osem. - To duchy. - Nie
powiniene� by� tego robi� powt�rzy�a Janet, a Stephen wyczyta� w jej twarzy, jak
bardzo nienawidzi tego cz�owieka... mo�e jej nienawi�� �ywi�a si� r�wnie�
mi�o�ci� i poczuciem winy.
- Nie mo�emy kontynuowa� obrz�du - o�wiadczy� Sam. - Prze�o�� poszukiwanie wizji
na inny termin. Teraz musz� si� pomodli�, gdy� to si� wydarzy�o ... zapomnijmy o
tym wszystkim.
- Nie - zaoponowa� John dr��cym g�osem. - Zaczniemy ostatnia rund�... a ty
dotrzymasz s�owa, jakie da�e� duchom, i udasz si� na poszukiwanie wizji. Jeszcze
dzi�. Ale najpierw trzeba uregulowa� rachunki pomi�dzy mn� a Joe Whiteshirtem.
Niech wszyscy opuszcza potni�. Duchy rozstrzygn� to nieporozumienie, jakie
zaistnia�o pomi�dzy nami.
- Duchy ju� je rozstrzygn�y - powiedzia� Whiteshirt. - Umie�ci�y sw�j znak na
twoich plecach. Chcesz, �eby jeszcze raz zion�y na ciebie ogniem?
- To by�e� ty, Joe - odpar� John. A wi�c rzeczywi�cie u�ywasz leku, aby osi�gn��
to, co chcesz. Ale to ci si� nie uda. Nikt nie p�jdzie za tob�... jeste�
czarownikiem, a nie szamanem. - John m�wi� cicho, spokojnie, jakby po prostu
wylicza� fakty. Dr�a� jednak na ca�ym ciele, wyra�nie by�o wida� jego gniew i
poni�enie... a mo�e r�wnie� jego strach.
- Tym razem umrzesz - o�wiadczy� Whiteshirt. - To b�dzie wystarczaj�cy dow�d.
- Przekonamy si�...
- Nie zrobisz tego - powiedzia