Jack Dann Niedobre Lekarstwo Tłumaczył: Mieczysław Dutkiewicz HTML : SASIC Stephen tkwił w spoconej ciemności jak w pułapce, orły zżerały go, rozszarpując ciało na kawałki, trzepocząc skrzydłami i owiewając go orkanem gorącego powietrza. Zbudził się, kaszląc, i natychmiast zaczął się przebijać ze sn w bezpieczne tereny, w znajomą ciemność swojej sypialni. Leżąca obok niego Helena, jego żona, poruszyła się i przylgnęła do niego plecami. Stephen spojrzał na cyfrowy zegar stojący na nocnym stoliku. Była piąta trzydzieści rano. Usiadł na łóżku. Czekała go długa jazda, odczuwał więc podniecenie. Dlatego też spał tej nocy tak źle. Nieopisaną ulgę sprawiła mu świadomość, że już się obudził, że może wreszcie iść. Brzask poranka ukazywał wszystko w jakiejś nierealnej postaci. Siedział na łóżku, pozbawiony niemal całkowicie poczucia więzi ze swojskimi przedmiotami, które przecież znał i kochał. W swoim własnym domu czuł się jak duch. Do diabła, kto by przypuszczał, że właśnie on da się wciągnąć w coś takiego? Że da się omotać przez religię - i to indiańska ... jak gdyby nie wystarczała mu jego własna. Jak gdyby nie był dostatecznym ciężarem fakt, że jest Żydem. No cóż, pomyślał, wszystko potoczyłoby się może inaczej, gdybym nie spotkał Johna. Wtedy szukał czegoś ... czegoś w rodzaju sensu, czegoś, co brzmi jak prawda. Prawdziwie religijnego doświadczenia. Razem z Johnem, który zamieszkiwał wynajęty pokój pod biurem maklerskim Stephena, wypalił fajkę - z ciekawości albo po prostu po to, by zrobić coś, o czym będzie mógł potem opowiadać. Kiedy jednak w lesie wypalił z Johnem fajkę, poczuł ... coś, a to coś miało posmak władzy i prawdy. Stephen odniósł wtedy wrażenie, jakby był w stanie odczuć to wszystko, co czuje ziemia ... zabrakło mu słów, aby to wyrazić. Nadal nie potrafił powiedzieć, czy rzeczywiście wierzy. Był jednak zdecydowany wierzyć. Uśmiechnął się w duchu. Makler ziemski w drodze do mistyki ! - Steve? - mruknęła niewyraźnie Helena. I dopiero po chwili, jakby właśnie odzyskała głos, dodała : - Dlaczego wstałeś tak wcześnie? - Powiedziałem ci przecież, że razem z Johnem mam dziś wziąć udział w ceremonii odszukania wizji. - Mój Boże ... dlaczego po prostu nie pójdziesz z nami do synagogi? Dzieci by się ucieszyły. Przecież dziś jest niedziela! - Wałkowaliśmy to już chyba tysiąc razy - odparł Stephen. - Wiem, co czujesz, ale muszę to zrobić, naprawdę muszę. Proszę cię, spróbuj mnie zrozumieć! Niech ci się zdaje, że jest to coś chwilowego, coś, co przeminie, tak jak męskie klimakterium. Wyciągnęła ku niemu ręce, był jednak w tej chwili zbyt wzburzony na miłość. W myślach uczestniczył już w ceremonii, w poszukiwaniu wizji, był już w potni ... Miał nadzieję, że to przeżyje. Ach, gdybyż mógł po prostu przespać się z Helena i w ten sposób doprowadzić wszystko znowu do porządku! Nie był jednak w stanie tego zrobić. Nie potrafił tak na zawołanie włączać się i wyłączać. Helena odsunęła się od niego. Wiedział, że jest urażona i wściekła. - Najpierw był ten buddyzm na uczelni, w odmianie zen - powiedziała - następnie ów pseudowyznawca Junga, guru z własnej łaski. Jak on się nazywał? Stephen drgnął gwałtownie, po czyn potrząsnął głową. - Nie pamiętam już ... - Wreszcie zdecydowałeś się na medytację transcedentalną i to cholerne EST, w co udało ci się wciągnąć nawet mnie. O Boże, to już byt szczyt wszystkiego! Na tych spotkaniach nie chciano mnie nawet wypuszczać do toalety. A teraz wymyśliłeś znowu coś nowego. Czy naprawdę wierzysz w tę indiańska bzdurę? - Nie wiem, w co wierzę. - I twierdzisz, że nie wiesz, dlaczego przeszłam na inną wiarę ... najwidoczniej nie chcesz już mieć nic wspólnego ze swoją własną religią. - Zrobiliśmy to dla doba rodziny odparł niepewnie Stephen. Helena należała do kobiet bardzo pobożnych; wiedziała. że istnieje Bóg. Może objawił się jej w sali operacyjnej, pomiędzy tymi wszystkimi przypadkami nowotworu, złamaniami kości i czaszki. Była siostra asystującą przy operacjach. Kiedyś powiedziała mu, że jest jej obojętne, czy wyznaje wiarę chrześcijańska, czy żydowska. Bóg to Bóg. Ale Stephen nie powinien był prosić ją o przejście na inna wiarę. Teraz czuł się w stosunku do niej odpowiedzialny, i to w stopniu, w jakim nie mógł się z tego wywiązać. Był hipokrytą ... a Helena nie posiadała już niczego. Bez niego nie czuła się dobrze w synagodze; dla niej to miejsce było obce. - Zrobiłam to dla ciebie - powiedziała czule. Z rana, kiedy jej bujne, długie czarne włosy igrały wokół dziecinnej twarzy, wydawała mu się zawsze najładniejsza. - Nie wiem w ogóle, czego się spodziewasz po tych Indianach., Myślę, że wplątujesz się w coś bardzo niebezpiecznego. Nie jesteś przecież Indianinem. - Wytrzymaj jeszcze trochę! - poprosił Stephen. - Mam wrażenie, że po prostu muszę tak postąpić. - Pocałował ją i wstał. - Pośpij sobie jeszcze trochę. Wrócę wieczorem i wtedy porozmawiamy. - Zaczekam na ciebie - powiedziała Helena i ziewnęła. Ostatniej nocy miała dyżur w szpitalu, spała zaledwie kilka godzin. - Kocham cię... i życzę, abyś znalazł to, czego szukasz,.. John czekał na niego na metalowych schodach wiodących do biura maklerskiego Stephena. Na sfatygowany podkoszulek nałożył bawełnianą koszulę, wpuszczona w wypłowiałe spodnie z płótna żaglowego, miał też na sobie stare buty z cholewami i kamizelkę z błyszczącymi perłami, tworzącymi jakieś geometryczne wzory. Był to mężczyzna tuż po sześćdziesiątce, o siwych włosach, długich - zwyczajem Indian i potarganych. Nieregularna twarz poorana była głębokimi zmarszczkami, sprawiała wrażenie spękanej i wysuszonej jak sama Ziemia, jak gdyby przedstawiała sobą zagadkowa mapę ludzkiej przeszłości. Na kolanach leżał zwinięty miękki, wzorzysty koc w kolorze biało-niebieskim, w którym chronił pieczołowicie swoja starą fajkę i orle pióro. Był szary poranek, powietrze przesycone było jeszcze nocna wilgocią. Na widok Stephena John wstał, jednak natychmiast zatrzymał się i wzniósł wzrok ku niebu, jak gdyby zamierzał odczytać tam jakiś tajemniczy napis. Następnie wsiadł do samochodu. - Dziś porzuciłem błędną drogę oznajmił. Stephen zrobił zdziwiona minę. - No, wiesz - mówił dalej John, podnosząc dłoń do ust, jakby trzymał w niej niewidzialna butelkę - przestaję pić wódkę. Będę abstynentem ... myślę, że jestem to winien Samowi, skoro jedziemy teraz do niego, a ja mam pomóc podczas ceremonii. Stephen dotarł bez trudności do Trasy Siedemnastej; o świcie, a do tego w niedzielę ulica była niemal pusta. Podróżni udający się na weekend do Catskills albo wyruszyli już poprzedniego dnia wieczorem, albo mieli to uczynić nieco później. Lekka mgła i wczesne promienie słoneczne sprawiły, że góry jawiły się w sennej, bajkowej scenerii, jak na obrazach Maxfielda Parrisha. John opuścił szybę, chociaż powietrze było jeszcze dosyć chłodne. Stephen nie cierpiał przeciągów, nie powiedział jednak nic na ten temat. Najwidoczniej John szukał czegoś, gdyż coraz nachylał się i spoglądał przez okienko w górę. - Czego szukasz? - zapytał wreszcie Stephen. - Orłów. - Co takiego? - Kiedy zostałem szamanem - wyjaśnił John - obdarzono mnie umiejętnościami orła. - Nie miałem pojęcia, że jesteś szamanem. - Człowiek potni może być również szamanem ... i odwrotnie. Ja zaś jestem dobrym człowiekiem potni; może właśnie dlatego Sam chce, żebym mu pomógł. - Nigdy mi nie mówiłeś, że jesteś szamanem - upierał się Stephen. Nie zamierzał dopuścić tak łatwo do zmiany tematu. - Już od dłuższego czasu przestałem się tym zajmować. Wódka i medycyna nie tolerują się wzajemnie. - A co robiłeś jako szaman? - zapytał Stephen. - Ogólnie rzecz biorąc, to samo co dziś... z wyjątkiem picia alkoholu. Pomagałem ludziom. - Co masz na myśli? - Po prostu im pomagałem. - Jako lekarz czy jako duchowny? John roześmiał się. - I tak, i tak. - A co mają z tym wspólnego orły? - zapytał Stephen. - Są lekarstwem. - Gadasz ciągle ogródkami. John zachichotał, potem powiedział: - Stale się upijałem. Alkohol i kobiety - to była moja zguba. Potem modliłem się zawsze jak szalony i szukałem właściwej drogi i wcześniej czy później wracały do mnie orły, spoglądałem w niebo i widziałem jednego albo dwa, krążące gdzieś wysoko, bardzo wysoko. I człowieku! Te orły utrzymywały mnie na właściwej drodze, pomagały mi odstawiać na bok alkohol, aż wreszcie nadszedł moment, kiedy nie mogłem już znieść tego porządnego życia, dałem za wygrana i pozbyłem się całej tej odpowiedzialności, aż ponownie utraciłem moje orły. Przez kilka lat nie widziałem ich, gdyż bezustannie piłem wódkę. Zapłaciłem za to niezłą cenę, możesz mi wierzyć. Ale teraz jestem już w porządku i mam nadzieję, że znowu do mnie wrócą. - Nadal tego nie rozumiem - powiedział Stephen. - Czyżbyś chciał mi wmówić, że zawsze krążą nad tobą orły, gdziekolwiek jesteś? Nawet w centrum miasta? - W mieście widziałem je tylko raz ... byłem wtedy po raz pierwszy w Nowym Jorku i bałem się panicznie tych wszystkich samochodów i betonu, i masy ludzi. Jeden z towarzyszących mi ludzi ... działaliśmy aktywnie w dziedzinie polityki i urządzaliśmy obrzędy ... wskazał na niebo i - co tu dużo mówić - patrzę, a tam krąży orzeł. I nagle przestałem się bać tego miasta, to znaczy, nie bałem się go bardziej niż mój przyjaciel. - Nie zrozum mnie źle - odparł Stephen - ale uwierzę ci dopiero wtedy, kiedy zobaczę to na własne oczy. - Może, kiedy będziemy się pocić ... może jakiś orzeł wleci do potni i odgryzie ci fiuta - powiedział John. Czy wtedy mi uwierzysz? Stephen roześmiał się. - Tak, wtedy ci uwierzę. Wczesnym popołudniem dotarli na przedmieście Binghamton. Był piękny, słoneczny dzień, suchy, ale zwiastujący nieśmiało zbliżającą się już jesień. Stephen skręcił w wyboistą drogę, na której widoczne były białe cementowe obiekty stacji benzynowej, po czym wjechał pod górę mostem przechodzącym nad składowiskiem złomu. Droga wiła się serpentyna, zwężając się coraz bardziej. - Byłem tu już kiedyś - powiedział John. - Ten dom wydaje mi się jakiś znajomy. - Czy to dom twojego przyjaciela? zapytał Stephen. - Należy do rodziców Sama. To farma, a Sam ... no cóż, można powiedzieć, że prawie cały swój czas spędza tu. Jak go poznałeś? - Kiedy mieszkałem jeszcze w Południowej Dakocie, Sam zgłosił się do mnie, chcąc, abym nauczył go różnych rzeczy - odparł John. - Pragnął zostać szamanem. - I co, udało mu się? - Właściwie nigdy nie opanował tego tak całkowicie. Zszedł na manowce, ale to zdarza się też wielu innym. Zadawał się z nieodpowiednimi ludźmi: - Co masz na myśli? - zapytał Stephen, zwalniając przed zakrętem. Z obu stron drogi wznosiły się tu potężne drzewa, okolice były piękne, intrygujące, dzikie i - jakkolwiek znajdowały się w pobliżu miasta - skąpo zasiedlone. - Pomieszał problemy szamańskie ze sprawami ludzkimi - wyjaśnił John. Ludzie, z którymi przebywał, dopatrywali się przyczyn wszystkiego w złym lekarstwie, zamiast poszukać ich w sobie. Kiedy coś się wydarzyło, myśleli, że to sprawka innych. - To znaczy, że co? - zapytał nerwowo Stephen. Przyszły mu do głowy słowa Heleny, to, co powiedziała mu rano ... że to może być niebezpieczne. Może ta sprawa rzeczywiście go przerastała . - Przypisywali wszystko czarom. - Czarom? A czy ty wierzysz w czary? - Stephen nie wierzył w nie, ale już sama myśl o tym, że magia istnieje rzeczywiście, że życie kryje w sobie coś więcej niż tylko wstawanie rano i kładzenie się do łóżka wieczorem, sama myśl o tym wszystkim podniecała. - Czary są czymś realnym - odparł John cicho, zdławionym głosem. - Leki po prostu są, można ich użyć w dobrym jak również w złym celu. Jednak mnie się wydaje, że Sam się zagalopował. Przyjechał na zachód, aby wziąć udział w Tańcu Słońca. Został u mnie prawie przez rok. Początkowo sprawował się w potni nawet dobrze, był jednak zbyt niecierpliwy, nie dojrzało w nim jeszcze wewnętrzne powołanie na uzdrowiciela, pomyślałem więc, że może powinien popracować przez jakiś czas z kimś młodszym i nauczyć się czegoś od niego. I tak wysłałem go do Wirginii. Znałem tam pewnego Siouxa ... Josepha Whiteshirta. To bardzo utalentowany młody szaman. W każdym razie chodziło o to, by Sam uzupełnił swe umiejętności gdzie indziej. Każde miejsce ma swoje odrębne moce, specyficzne leki. Tak ... zakończenie tej historii jest takie, że Sam poszedł do łóżka z żoną tamtego faceta i o mało co nie dostał nożem w brzuch. Mnóstwo złej krwi było pomiędzy Samem i Whiteshirtem ... może nawet mnóstwo złych leków. Cóż, jakby nie było, Whiteshrit obarczył mnie odpowiedzialnością za to, co zdarzyło się między jego żoną, a Samem, myślał, że to ja podsunąłem Samowi ten pomysł, czy jak. Wszyscy byliśmy chorzy ... wydaje mi się, że również ja ponosiłem za to odpowiedzialność. Kiedy potrzebowali pomocy, ja piłem sporo i nie miałem już siły, by pomóc komukolwiek, nawet sobie samemu. Ale to nie jest żadne wytłumaczenie. - A gdzie jest teraz Whiteshirt? zapytał Stephen. "Dobry Boże - pomyślał - ta sprawa naprawdę mnie przerasta !" - Jest u Sama ... jego żona też Jakoś się pogodzili. - Co takiego? - Nadal jeszcze dzieli ich mnóstwo złej krwi - powiedział John - ale jeżeli ma być z niego dobry szaman. Whiteshirt musi pomóc Samowi podczas poszukiwań wizji. W ten sposób przekona się najlepiej, czy lubi Sama, czy nie .., może nawet oni wszyscy powinni odprawić kilka ceremonii, myślę, że to by im pomogło. - A co z tobą? - zapytał Stephen. Cała ta sprawa zaczęła mu już działać na nerwy, nie mógł się jednak wycofać. Wiedział, że to głupie, ale czuł, że do głosu dochodzi też między innymi męska duma. W takiej sytuacji robił jeszcze z siebie bohatera; Helena pękłaby ze śmiechu! - Może i mnie to się przyda powiedział John, uśmiechając się słabo. - Nie można też jednak wykluczyć, że ceremonie nie zmienią ani na jotę Sama, Whiteshirta i innych, którzy w nich uczestniczą, że ich serca pozostaną twarde. Czy jesteś pewien, że chcesz być przy tym obecny? Jeżeli się denerwujesz, możesz po prostu wysadzić mnie przed domem. Dam sobie jakoś redę. To żaden problem. - Przyjechałem tu, bo chcę się pocić, i tak też zrobię - odparł Stephen. John roześmiał się. - Nie martw się! Nie dopuszczę do tego, żebyś zginął tam, w środku... Zwolnij trochę dodał na widok kolejnego ostrego zakrętu. Z lewej strony rozciągały się rozległe pastwiska, przechodzące w oddali w łagodne, porośnięte sosnami pagórki. Łąki były na razie zielone, przybierały już jednak brunatny odcień. Na prawo, po tej stronie, gdzie siedział John, wznosiły się nowoczesne, drogie domy, należące do miejscowej elity. Większą część zabudowań stanowiły jednak farmy i pojawiające się coraz chaty, których podwórza zapełnione były wrakami samochodów i starymi maszynami. Na werandach widniały przeżarte przez mole materace, sfatygowane kanapy i połamane szafy. - Jesteśmy na miejscu - powiedział John, wyciągając rękę. Dom był czerwony, ozdobiony drewnianymi gontami i oddalony od drogi o jakieś" pięćdziesiąt stóp. Z tyłu, gdzie teren zaczynał się wznosić, stały waląca się czerwona stodoła i kilka szop na narzędzia. Te ostatnie nie były pomalowane, jedna z nich zdążyła się już zawalić. Stephen wjechał na podjazd i zaparkował za zielonym samochodem dostawczym, na którego tylnej szybie nalepka oznajmiała, że jest to pojazd o nazwie "Official Indian Car". Poniżej widniał namalowany dużymi literami napis: AKWESASNE. - Co to znaczy? - zapytał Stephen. - Niedaleko stąd znajduje się rezerwat Mohawków - wyjaśnił John. Można by powiedzieć, że przybyli tu biali intruzi ... kłusownicy. Indianie przegnali ich wspólnie z policją. Sam był tutaj, Whiteshirt również. Ale teraz nie ma tu już żadnych kłusowników. - A ty? - zapytał Stephen. - Ja byłem w domu i czyniłem wszystko, by oślepnąć. - Milczał przez chwilę, po czym dodał: - Tu rzeczywiście może być kilku ludzi, którzy mają coś przeciw mnie . Czy nadal chcesz w tym uczestniczyć? - Mój Boże, przecież jestem już tu! - wykrzyknął Stephen. Miał nadzieję, że nie będzie żałował swej decyzji. - W każdym razie nie wierzysz w te bzdurne zabobony, o których rozmawialiśmy, co? - uśmiechnął się John. Jego zachowanie zmieniło się tak raptownie, jak gdyby zdjął nałożoną uprzednio maskę. - Chyba oszalałeś - odparł Stephen. Na plecach poczuł dreszcz ... a może to był tylko pot. Przecięli drogę, minęli jakąś zardzewiałą kosiarkę i wjechali na pole, za którym na zachodzie zaczynał się las. Tu szli już pieszo, aż dotarli do skrytej wśród drzew polany. Z daleka ujrzeli mężczyznę dobiegającego trzydziestki, o kruczoczarnych, opadających mu na ramiona włosach, wymachującego ku nim dłonią. W tym właśnie momencie, Stephen uświadomił sobie, że nawet gdyby postanowił się teraz wycofać, jest już na to za późno. - Steve, to jest Sam Gotów-do-tańca - powiedział John. "Przecież on wcale nie wygląda na Indianina" - pomyślał Stephen, podając mu rękę. Sam był szczupły, miał delikatną, niemal nordycką sylwetkę; nosił jednak koszulę obszytą perłami i przepaskę na czole ... no i jeszcze te czarne włosy. - Cieszę się, że przyjechałeś - mówił Sam do Johna, kiedy przechodzili po kamieniach na drugą stronę wyschniętego potoku, kierując się ku ścieżce, która wiła się łagodnie pod górę. - Nie przypuszczałem, że ci się to uda. - Słyszałem, że będziesz przy tym odparł głucho John. - Przygotowaliśmy już potnię - mówił dalej Sam - a kobiety są w drodze po mięso. Wkrótce będzie przyrządzone. Czy zjesz mięso? - A czy Whiteshirt nie jadł mięsa? zapytał John. Zatrzymał się tuż przed wzgórzem. - Powiedział, że byłoby to dobre również dla ciebie. John skinął głową. - W porządku ... A co poza tym? W dalszym ciągu zła krew? - Whiteshirt robi dokładnie to, co powinien był zrobić - odparł Sam. Pomaga mi to przeprowadzić. Jednak pomiędzy nami panuje bardzo niedobra atmosfera. Większość ludzi, którzy byli przy nim w Wirginii, odeszła. Udało mu się zebrać nowych, ale za dużo jest wśród nich pozerów. - Co to za ludzie? - zainteresował się Stephen. John roześmiał się. - Pozerami nazywamy białych, którzy chcą uchodzić za Indian. Twarz Stephena nabiegła krwią. Ale nie martw się za bardzo z tego powodu - dodał John. - W każdym razie słyszałem, że w domu Whiteshirta dzieją się złe rzeczy - oznajmił Sam. - Czy pogodził się z Janet? - zapytał John. - Tak, ona też jest tutaj. Czuwa nad innymi kobietami. - To ... dobrze. - Często się pociła i poszukiwała wizji, a duchy powiedziały jej, żeby została z Whiteshirtem i pomogła mu. W każdym razie ona tak twierdzi. A to, co istniało między nami, minęło bezpowrotnie. Mimo iż nie kocha Whiteshirta, uważa, że postąpiliśmy niewłaściwie. To moja wina, miałeś rację, ale tak po prostu bywa. - Tak bywa - powtórzył John. - Wydaje mi się, że teraz możecie to wszystko pogrzebać. - Ale w jakiś sposób to jeszcze działa. - Zła krew nie oznacza wcale, że musi też istnieć zły lek - powiedział John. Sam nie odpowiadał przez dłuższa chwilę. Skierował wzrok na podłogę, po czym odparł: - Janet opowiedziała mi to i owo ... że Whiteshirt zrzuca cała winę na ciebie. Myśli, że to ty mnie wysłałeś, aby wpędzić go w kłopoty. - Co mu przyszło do głowy? - zapytał John. - Twierdzi, że duchy poinformowały go, iż załatwiłeś go nieodpowiednim lekiem, gdyż straciłeś już swą moc ... bo nie jesteś już szamanem. Jest zdania, że zostałeś czarownikiem. - Urwał, nie kryjąc zakłopotania, i dodał: Wydaje mi się, że Whiteshirt jest o ciebie zazdrosny. - A to dlaczego? - Ponieważ większość ludzi mających problemy zwraca się do ciebie, nawet wtedy, gdy pijesz ... Większość Indian hołdujących tradycji nie czuje specjalnego szacunku dla Whiteshirta. Nazywają go szamanem białego człowieka. - Może jeszcze o tym porozmawiamy - powiedział John - albo się pomodlimy. - Myślę, że tak czy owak powinieneś być bardzo ostrożny - zauważył Sam. - Whiteshirt zmienił się, i to w dużym stopniu. Nie jest to już ten człowiek, którego kiedyś znałeś. - Nie osadzę go źle, dopóki nie przekonam się o tym na własne oczy. - Cieszę się, że jesteś - powiedział Sam. - Teraz już wszystko będzie dla mnie dobrze, czuję to wyraźnie. - Cóż, wkrótce dowiemy się o tym - odparł John. W następnej chwili zwrócił się do Stephena: - Czy wiesz, w jaki sposób Sam otrzymał swoje nowe imię? - John miał znowu zmieniona twarz, jakby nałożył kolejna maskę. Kiedyś w potni dotknął kamienia i tak żwawo podskoczył do góry, że dana mu ten przydomek. - W każdym razie wolę to, niż żeby inni nazywali mnie Sam Smith - powiedział Sam. Objął prowadzenie, oznajmiając wszystkim, że przybył John i będzie jadł mięso. - Sam bardzo cię lubi, to widać zauważył John. - Jesteś tego pewien? - zapytał Stephen. Czuł się nieswojo. Sam i John rozmawiali o magii tak, jakby istniała naprawdę. W ogóle nie podawali tego w wątpliwość! - Chyba nie myślisz, że mówiłby tak, gdyby było inaczej? - obruszył się John. - Samem możesz się wcale nie martwić. - A co oznacza ta cała heca z mięsem? - zapytał Stephen. "Jeżeli to, co podejrzewam, muszę natychmiast odejść" - pomyślał. Fakt, że mógł pomyśleć o odejściu, usprawiedliwiając to w sposób wiarygodny, sprawił mu ulgę. - Znowu zrobiłeś tę zła minę powiedział John. - Powiedziałem ci przecież, że nie musisz z nami iść. Jeżeli się boisz i ... - Chcę tylko, żebyś mi wyjaśnił, o co chodzi z tym mięsem. Co wy wyprawiacie? Rozpruwacie komuś brzuch? Jakkolwiek był zdecydowany znaleźć w gorącej parze Boga lub cokolwiek innego, nie miał zamiaru asystować przy znęcaniu się nad jakimś człowiekiem. - To taka ceremonia - zaczął wyjaśniać John. - Rodzaj modlitwy, prezentu ... Jedyne, - co naprawdę możemy zaofiarować, to nasze własne ciało. Tylko to należy do nas naprawdę. Dlatego każdy, kto ma ochotę, może podarować Samowi coś co pomoże mu w odnalezieniu dobrej wizji; każdy da mu cząstkę siebie samego. Jeżeli o mnie chodzi, wydłubuję sobie zazwyczaj igłą troszeczkę ciała z ramienia. Nie myśl przypadkiem, że wycinam sobie całe kawały. - A więc zrobisz to również sobie samemu? - Możliwe, że kiedy Sam odszuka wizję, obdaruję Whiteshirta moim ciałem... o ile wszystko będzie w porządku. Ale nie teraz, gdyż ludzie mogliby pomyśleć, że idę za głosem własnego Ja, a nie serca. Najlepszy do tego jest moment po odszukaniu wizji; będzie obfity posiłek, indiańska potrawa... na pewno będzie dobrze. Sam zobaczysz ... może nawet wezmę trochę ciała od ciebie. - Diabła tam weźmiesz! - obruszył się Stephen. Zeszli ze wzgórza na plac obrzędowy. Stephen rzucił okiem na niebo: wysoko w górze krążyła chmara ptaków. Może były wśród nich orły Johna. Może czekały na moment, kiedy John stanie się znowu dobrym szamanem. A może nie. John przedstawił Stephena kilku osobom, między innymi białemu: młodemu człowiekowi o brudno-jasnych, sięgających do ramion włosach, w wypłowiałych, bawełnianych spodniach, podkoszulku i opasce na czole. Zapytał Stephena, czy nie wypaliłby z nim fajki, ten jednak odmówił grzecznie i usiadł pod dużym dębem. Z zainteresowaniem przypatrywał się poczynaniom Johna, który brał ciało otaczających go kołem mężczyzn i kobiet. Stephen był całkowicie wytrącony z równowagi, jednak tu, w tym miejscu, czuł, że jest przejęty czcią. Zdawał się być osłonięty niczym w grocie. Poprzez gałęzie drzew przedostawały się wątłe promyki słońca, oblewając polanę zamglonym, miękkim światłem. Na liściastym podszyciu Stephen czuł się trochę pewniej ... wkoło zdawał się też panować spokój, chociaż dzieci biegały tam i z powrotem, bawiły się i hałasowały. Mężczyźni i kobiety krzątali się, zajęci różnymi sprawami: rozniecali duże ognisko, mające rozgrzać kamienie, rwali sukno na pasy, taszczyli kamienie i koce - albo siedzieli w niewielkich, zwartych grupach, gawędząc i paląc fajki. Siedząc teraz pod drzewem i czując wilgotny chłód ziemi oraz zapach trawy, szałwi i dymu z ogniska, Stephenowi wydało się, że czas cofnął się, a on znowu wypala razem z Johnem fajkę. Spojrzał na Johna, który właśnie rozmawiał z młodą kobietą mającą na sobie bluzkę bez rękawów o kwiecistym wzorze. Miała rude, kręcone włosy, wyglądała na Meksykankę. Na kolanach trzymała oburącz fajkę Johna, wpatrując się w nią, a jej wargi poruszały się. "Chyba się modli" - pomyślał Stephen. W tej samej chwili John zaczął przesuwać żyletką po jej ramieniu, kreśląc jakieś linie. Druga ręka podał jej niewielki kawałek żółtego materiału, który ścisnęła w dłoni, podczas gdy on wyrywał igłą drobne cząstki ciała z jej ramienia. Dziewczyna nawet nie drgnęła, a Stephen zauważył u niej blizny po wcześniejszych cięciach ... piękne, małe wyżłobienia, pozbawione ciała. Przywodziły na myśl tatuaże. Na prawo od Stephena, w odległości mniej więcej trzydziestu stóp, stała potnia. Była to nieduża, niska, zaokrąglona konstrukcja z gałązek wierzby, obłożono starymi derkami. Jakaś ciemnoskóra kobieta o sztywnych jak drut, zaczesanych do tyłu włosach, gromadziła tuż obok koce i płachty namiotowe. Dziesięć stóp dalej kilku mężczyzn dokładało do dużego, trzaskającego donośnie ogniska, rozpalonego przez rosłego mężczyznę o posępnym spojrzeniu. W płomieniach leżały kamienie przeznaczone dla potni, a ów kanciasty mężczyzna spoglądał na nie z ukosa, jakby czytał we wnętrznościach świętego zwierzęcia. - Kamienie są już na pewno gotowe, akurat tak, jak należy! - zawołał jeden z mężczyzn do Johna, który w odpowiedzi skinął głową. Stephen zerknął nerwowo na potnię. Zastanawiał się, w jaki sposób wszyscy ci ludzie maja się tam zmieścić. Potnia była przecież tak mała ! Kobieta, która układała stos koców, powiedziała coś do kanciastego mężczyzny, po czym podeszła do Stephena. Nie mogła być wyższa niż pięć stóp; miała spłaszczona, ciemna twarz, wystające kości policzkowe, ciemne, migdałowe oczy i wąskie usta. Brakowało jej jednego zęba, reprezentowała jednak ów dziki typ urody; sprawiała wrażenie, jakby - dokładnie jak John wytrysnęła wprost z ziemi. Twarz przypominała mapę; te same linie, ułożone w inne wzory - mimo że wyglądała dopiero na trzydzieści kilka lat. Ta twarz miała zmarszczki mimiczne, ale również takie, które wyryły troski; prawdopodobnie nigdy nie zaznała dotyku kosmetyków. Kobieta miała specyficzny zapach - pachniała ogniskiem i potem; była to woń trawy i błota, słodkawa i zarazem kwaśna. - Przyjechałeś razem z Johnem, prawda? - zapytała. - Tak, ... ale czuję się jak ryba wyrzucona na brzeg. Zachichotała. - Jestem Janet, żona Joe Whiteshirta. To wspaniałe miejsce, odprawialiśmy już tu wspaniałe obrzędy i mieliśmy wspaniałe odczucia, zanim... zanim wiele spraw się popsuło, a ludzie zamknęli swoje serca przed innymi. Ale John to dobry człowiek... taki sam zresztą był... jest Joe. Może Sam potrafi zbliżyć ich z powrotem ku sobie, dzięki swym poszukiwaniom wizji. Wiem, że Sam opowiedział ci o... o nas. Lubi cię, nawet bardzo. - To samo mówił mi John - odparł Stephen - ale według mnie to niczego nie dowodzi. On nie zamienił ze mną jeszcze nawet słowa, rozmawiał tylko z Samem. - Czas poprzedzający poszukiwanie wizji jest zawsze czasem cichym. Nie należy wtedy dużo mówić ani chodzić. Poszukiwanie wizji może być nawet niebezpieczne. Sam przygotowuje się właśnie. Bywa, że ludzie nie wracają już ze wzgórz... mówi się, że po prostu zniknęli. - I ty w to wierzysz - Tak - odparła Janet. - Wierzę. "Co za idiotyczna bzdura" - pomyślał Stephen. Nasuwało mu się coraz więcej wątpliwości, postanowił jednak zatrzymać je dla siebie. - W takim razie dlaczego to robią? - zapytał, nie wiadomo dlaczego dotknięty tym faktem. - Udajemy się tam zawsze, kiedy chcemy otrzymać wizję. Czasem znajdujemy imię... duchy dają nam tam trochę ... leków. Można się dowiedzieć, które z duchów należą do nas, skąd się pochodzi. Czyżby John w ogóle ci o tym nie powiedział? - Tylko trochę - odparł Stephen. Wydawało mi się, że nie wypada pytać. - Mogę zrozumieć, dlaczego cię lubi. Słyszałam kiedyś, jak John powiedział do Joe, że wszyscy jesteśmy jak drzewa. Ale kiedy patrzymy na drzewo, widzimy jedynie pień, gałęzie i liście, a przecież cała nasza żywotność czerpiemy z korzeni, i z tego właśnie królestwa, głęboko pod nami, pochodzą marzenia i wizje ... z powrotem do korzeni ... i nie martw się o nic, kiedy. będziesz już w potni, bez względu na to, jak tam będzie gorąco pouczyła go, zmieniając raptem temat. Wręczyła mu wierzbowa witkę. - Użyj jej w potni, wtedy będzie ci łatwiej oddychać. Jeżeli zaczniesz tak oddychać - zademonstrowała- mu - upał nie będzie ci tak bardzo dokuczał. To naprawdę pomaga. - Dzięki - odparł Stephen. Poczuł się nieswojo. - Wszyscy czuwamy tu nad tobą mówiła dalej Janet. - Niezależnie od tego, co wydarzy się pomiędzy Johnem i Joe, nikt z nas nie dopuści, abyś został zraniony. - Mówiac to, odwróciła od niego oczy, jakby sama chciała w to uwierzyć, lecz nie potrafiła. - Gdzie jest twój maż? - zapytał Stephen. Czuł narastające podniecenie; wkrótce miał zasiąść wraz z innymi w potni - zupełnie bezsilny. - To ten wysoki, który pilnuje kamieni przy potni. Stephen przeniósł wzrok na ognisko i ujrzał Whiteshirta, owego potężnie zbudowanego mężczyznę, na którego zwrócił uwagę już przedtem. Whiteshirt miał duży brzuch i potężne ramiona, długie, czarne włosy. Przez krótką chwilę, kiedy spotkały się ich spojrzenia, Stephen poczuł zimny dreszcz. Zdawało się, że tamten patrzy poprzez niego. - Kamienie do potni musza być gorące, żarzyć się jak węgiel - powiedziała Janet. Niemal w tej samej chwili rozległ się donośny huk i coś uderzyło o drzewo tuż obok Stephena. Wraz z Janet odskoczyli na bok. - To te cholerne kamienie rzeczne powiedziała Janet, jakby chcąc się usprawiedliwić. - Czasem eksplodują. Następnym razem, o ile taki będzie, przyniesiemy tu nasze własne kamienie. Ale Stephen nie mógł oprzeć się wrażeniu, że to Whiteshirt siłą swej woli doprowadził do wybuchu kamienia... w sposób tak naturalny i pewny, jakby oddał z pistoletu strzał ostrzegawczy. Kobiety przyniosły miseczki z surowym sercem i wątrobą. Każdy z obecnych spróbował po kawałku, nawet dzieci. Kiedy przyszła kolej na Stephena, John poradził mu: - Weź kawałeczek. To ci zrobi dobrze, doda ci sił. - To mówiąc, odgryzł z surowej wątroby nieco większy kęs. Stephen przełknął w pośpiechu twarde, śliskie mięso. Nie wiedział, czy to serce, czy wątroba, miał jedynie nadzieję, że nie zwróci zaraz wszystkiego. "Kto wie, ile bakterii roi się na tym mięsie - pomyślał. - Ciekawe, czy nie zachoruję od tego albo nie dostanę robaków..." Nadeszła pora udania się do potni. Wierzbowy szkielet chaty był już cały pokryty starymi kocami i obszernymi plandekami. John i Stephen rozebrali się za drzewem i rzucili swoje ubrania na jeden stos. Stephen nie miał dla siebie ani ręcznika, ani koca, ale John dał mu zapasowe. Okrążyli potnię, bacząc pilnie, by nie znaleźć się pomiędzy ołtarzem a chatą. Ołtarz stanowił niewielki pagórek, usypany przed wejściem do potni. John poprosił Stephena, aby zaczekał aż Janet, która pełni tu rolę strażniczki - jak się wyraził - wpuści go do środka, po czym wczołgał się przez niski, ciasny otwór i powiedział: - Pila miya, bardzo dziękuję. - Za nim podążył Whiteshirt, rzuciwszy jaszcze przedtem Stephenowi spojrzenie pełne nienawiści, jak gdyby miał mu za złe, że przybył tu z Johnem. Reszta przypisywała zapewne to spojrzenie Whiteshirta jego znanej ogólnie niechęci wobec białych. Wraz z nim weszli do potni dwaj biali i dwaj Indianie wyglądający na braci. Stephen został na zewnątrz. Był wystraszony i czuł się niesłychanie głupio, owinięty w koce i z wierzbową gałązką od Janet w ręku. Nie chciał się pocić... przynajmniej dopóki Whiteshirt był w środku. Sam podszedł do niego. - Chodź! powiedział. - Teraz twoja kolej! Uśmiechnął się. - Nie martw się, to będzie dobre pocenie się, dobry obrzęd. Jim i George są braćmi, znają kilka starych pieśni, a John jest jednym z najlepszych potniarzy, jakich znam. Powiedział, że wy obaj macie wiele wspólnych cech. - Roześmiał się. - Jesteście zupełnie roztrzęsieni, jeden i drugi. Stephen zmusił się do uśmiechu i wczołgał do potni, starając się nie nadepnąć na swój koc. Przezornie trzymał go kurczowo w pasie. Na podłodze rozrzucone były szałwia i miodunka, ich woń odurzała. Mimo iż drzwi do chaty były jeszcze uchylone, wpuszczając trochę światła, Stephen zaczął cierpieć na klaustrofobię. Miał wrażenie, że został tu uwięziony. Koce, plandeki i wierzbowe witki mogły być równie dobrze wykonane ze stali. Dobiegały go głosy kobiet rozmawiających przed wejściem. Miały przysłuchiwać się modlitwom i wypatrywać orłów, które rzucą się z góry, aby wedrzeć się do potni. - Czy John opowiedział ci już o swoich orłach? - szepnął do Stephena Sam. Siedział obok Johna, z prawej strony. - Te orły to nie byle co. Kiedyś były tu, w tej potni... "Co ja tu robię" - myślał Stephen, odpowiadając Samowi chrząknięciem. Oparł się wygodniej o pnie drzew, ale potnia była tak mała, że nie mógł siedzieć prosto. Zerknął na Johna, który bez słowa odwzajemnił jego spojrzenie, następnie przeniósł wzrok na Whiteshirta wpatrującego się w jamę pośrodku potni. Tu miały być wkrótce złożone kamienie. Wszyscy siedzieli po turecku, ale nawet w tej pozycji niemal dotykali nogami jamy. W ciasnym pomieszczeniu narastało namacalne napięcie. Stephen poczuł ucisk na oczach. Spojrzał w górę i napotkał świdrujący wzrok Whiteshirta, który momentalnie zwrócił oczy ponownie na jamę. Stephen był pewien, że Whiteshirt przysporzy im wszystkim sporo problemów. Czuł, że włosy stają mu dęba, było już jednak za późno, aby wyjść. - Okay - odezwał się John. - Dajcie mi jakiś mały kamień ! - Janet wsunęła na szufli rozżarzony głaz, a John, pomagając sobie rozwidlonym kijem, umieścił go w jamie, po czym poprosił o swoją fajkę. Wyczyścił ją nad kamieniem i rozsypał miodunkę, która wzleciała w górę jak iskry. John puścił fajkę w obieg; zgromadzeni poczęli odmawiać modlitwę. Stephen modlił się tylko o to, by wyjść stąd żywym. Po chwili John poprosił o więcej kamieni, a Janet wsunęła pełną szuflę. John wziął spory głaz i wepchnął go kijem w środek jamy, mówiąc przy tym: - Ho Tunkashila. Wszyscy powtórzyli te słowa. Wszyscy oprócz Whiteshirta, który zdawał się odmawiać własna modlitwę, tak jakby musiał oczyścić potnię, zanieczyszczoną uprzednio przez Johna. Jednak John zignorował go i zrzucił kamienie z szufli. Stephen czuł już potęgujący się żar. Wreszcie John powiedział: - Okay, zamknijcie drzwi! - W następnej chwili w potni zapanowała całkowita ciemność, złagodzona jedynie przez rozżarzone do czerwoności węgle. Wszystkie szpary, przez które mogłoby wedrzeć się światło, uszczelniono kocami. - Ho! - zawołał John. - Dziękujemy narodowi kamieni, mieszkańcom kamieni, za te dobre, święte kamienie. Módlmy się, żeby nie popękały i nie zabiły nas w ciemnościach. To wasze święte tchnienie, tchnienie życia, pozwala nam oddychać i żyć. O, kamienie, nie macie oczu, nie macie uszu, nie potraficie chodzić, a mimo to jesteście samym życiem, żyjecie jak my! Następnie John wyjaśnił, na czym polega obrzęd. Opowiedział o inipi, łaźni parowej, najstarszej chyba ceremonii związanej z religią indiańską. Para zbliża przyjaciół, rodziny, nawet wrogów. Ona leczy, jest najsilniejszym lekiem. Pot czyści nas i obdarza dużą mocą. Niezależnie od tego, jaka ceremonia ma nastąpić, Taniec Słońca czy poszukiwanie wizji, poddajemy się najpierw temu obrzędowi. On bowiem łączy nas wszystkich. I dlatego, chociaż Sam będzie szukał bez nas swojej wizji na wzgórzu, pocimy się wszyscy wraz z nim. Wspólnie modlimy się i cierpimy. Chcemy mu teraz pomóc, a kiedy nocą stanie na wzgórzu, oddając się marzeniom i duchom, przypomni sobie o tym. Słowa Johna spotkały się z ogólną, donośną aprobatą, jedynie Whiteshirt milczał. John zmówił modlitwę do przodków i duchów czterech stron świata, modlił się do Wakan-Tanki, do wszystkich istot dwunożnych i czworonożnych, skrzydlatych i innych żyjących na Ziemi, ale zdawał się też zwracać do Boga, jak gdyby On znajdował się wśród nich, w potni. Modlił się za wszystkich zgromadzonych tu, za Stephena, który jak się wyraził - szedł własną drogą, podczas gdy inni podążali wspólnie ... "Cokolwiek by to miało znaczyć" pomyślał Stephen. W ciemności trudno się było zorientować, czy wszyscy zostali wtłoczeni do ciasnego pomieszczenia, czy też zagubili się gdzieś w rozległym bezkresie. Stephen odnosił wrażenie, jakby wszyscy skupili się wokół niego, on natomiast stracił wszelkie poczucie szerokości, wysokości i głębokości. Zakręciło mu się w głowie, słyszał innych obok siebie... czuł ich zapach. Już teraz było za gorąco, brakowało mu tchu. Wpatrywał się w rozżarzone kamienie, słyszał plusk wody w wiadrze, kiedy John poruszał chochlą... i czuł złowróżbną obecność Whiteshirta, jakkolwiek nie mógł go dojrzeć. Ponownie zaczął mu dokuczać ów ucisk pod oczami i wtedy uświadomił sobie, że Whiteshirt obserwuje go uporczywie. Jednocześnie zdał sobie sprawę z ogromu swego przerażenia. John odmawiał modlitwę, ale Whiteshirt modlił się głośniej, próbując go zagłuszyć. John zaczerpnął chochla wody i polał nią kamienie. Efekt był taki, jakby wystrzelono z karabinu. Stephenowi zabrakło raptem tchu, krzyknął i przechylił się na bok, aby uniknąć gorącej pary. Wszyscy wołali coś jeden przez drugiego: Hi-ye, Pilamaya, dziękujemy, dziękujemy! - Stephen nie wiedział, co to znaczy, ale zawtórował innym. Musiał się stąd wydostać. W przeciwnym razie groziła mu śmierć. Przytknął do ust szałwię, ale nadal wydawało mu się, że wdycha palący płomień. Stracił orientację, gdzie się znajduje, czuł się tak, jakby część jego duszy wiedziała to, podczas gdy druga część odlatywała w dal, ciągnąc go za sobą w ciemność, skąd prawdopodobnie nie było już możliwości powrotu. Potem rozległ się kolejny huk, kiedy polano kamienie większą porcją wody. Ale tym razem wrażenie nie było już tak straszne. Stephen słyszał śpiew braci. Była to dziwaczna melodia, surowa, prastara; dzięki czemuś, co uznał za otwór w swojej świadomości, Stephen mógł słyszeć Johna modlącego się za nich wszystkich. - Jeżeli ktoś musi uwolnić się od jakiejś rzeczy, to może to teraz uczynić - odezwał się głośniej John. W tym miejscu oczyszczamy się, tu chcemy pozbyć się wszystkiego, co złe, zrzucić z siebie cały ten brud, jakiego nabawiliśmy się w świecie zewnętrznym. Stephen zaniósł się kaszlem. Próbował jeszcze złapać oddech, kiedy Whiteshirt powiedział: - Zło znajduje się tu, wśród nas, w tej oto potni. - Cóż, jeżeli to prawda, to musimy je wypalić - odparł John spokojnym, ale zdecydowanym tonem. George roześmiał się. - Nie martw się tym, John... Jeżeli się spalisz, ja poprowadzę dalej ceremonię. Nastała chwila milczenia, wreszcie John powiedział: - Przyszliśmy tu, aby się pomodlić, zapomniałeś już o tym? I po to, by się pocić. - Po tych słowach polał kamienie świeżą wodą. Kipiąca fala bólu przeszyła Stephena. Przycisnął koc do twarzy, usiłując nabrać tchu i uchronić się przed palącym żarem. Udało mu się to dopiero po kilku chwilach. Odłożył koc i utkwił wzrok w ciemności. Mógłby przysiąc, że dojrzał nagle migocący płomyk. John powiedziałby, że to duchy. Sam podał Stephenowi wiadro wody i Stephen zmoczył nieco włosy. Były tak gorące, że parzyły przy dotknięciu. Chlusnął sobie wodą w twarz. "Nie wytrzymam tego dłużej" - pomyślał. John powiedział przedtem, że jeżeli ktoś będzie musiał naprawdę wyjść, musi powiedzieć: "Pozdrawiam całe życie". - Wtedy drzwi staną otworem. Jednak Stephen postanowił zostać tu jeszcze trochę. Wsunięto do środka nowe, rozżarzone do czerwoności kamienie i Stephen odniósł wrażenie, że płonie w ciemnościach. Zdawało mu się jednak, że zaczyna rozumieć sens obrzędu. Jeżeli chciał się pomodlić (a nie wiedział nawet, czy istnieje w ogóle coś lub ktoś, do kogo mógłby się modlić), to musiał to uczynić w ten sposób. Modlitwy musiały być w jakiś sposób wywalczane. Należało znieść ból. Poczuł, że siedzi w błocie. Był częścią Ziemi, był z nią związany. Kolejna eksplozja pary. Stephen pomyślał o Helenie i o dzieciach, zaczął płakać ze względu na ból, jaki im sprawił... i nagle przeżył wizję: że nie oblewa go pot, lecz krew. John pouczył ich, by nie owijali się w ręczniki i koce, lecz pozwolili, aby para przenikała w ich ciała. - Ból to dobra rzecz - powiedział, polewając znowu kamienie. Stephen usłyszał syk i poczuł na ciele gorący powiew. - Ból to dobra rzecz tylko wtedy, kiedy pochodzi od duchów - odezwał się Whiteshirt głośno i zaczepnie. - Tylko duchy potrafią wypalać zły lek... tylko one mogą wygnać z potni czarownika... John nie przerywał modlitwy, tak jakby niczego nie słyszał, jakby nie stało się nic złego. - O, ojcze rodu, Wakan-Tanka, wzywamy Cię! Prosimy, wysłuchaj naszej modlitwy... zlituj się nad nami, gdyż jesteśmy słabi. Obdarz nas mocą i mądrością, spraw, by nasze serca zmiękły. Również Whiteshirt zaczął się modlić. Jednak jego modlitwa brzmiała tak, jakby walczył z kimś. Była szydercza. Oskarżycielska. Chciał zaćmić Johna. Jednak John nie podnosił głosu. Napięcie zdawało się obdarzać parę ładunkiem elektrycznym, ciemność kipiała. Wreszcie John oznajmił, że część pierwsza dobiegła końca, po czym pozwolił otworzyć drzwi. Janet, która wyglądała na bardzo zatroskaną, odsunęła na bok koce i plandeki... wpuszczając do środka wyczekiwane z takim utęsknieniem światło i chłodny, rześki powiew. John zapowiedział, że po przerwie nastąpi "gorąca" runda, mająca być "rundą duchów": każdy z obecnych powinien prosić duchy o pomoc albo zadać im pytanie. Najpierw należało się jednak upewnić, że rzeczywiście pragnie się usłyszeć odpowiedź na swoje pytanie. - W porządku - odezwał się Whiteshirt - o ile to naprawdę mówią duchy. John zignorował tę uwagę, tak jak i inne uprzednio, i polecił zamknąć z powrotem drzwi. Kobiety osłoniły potnię kocami i plandekami, zaciemniając pomieszczenie. Widocznie John nie potrafił jednak przeboleć tak łatwo uwagi Whiteshirta, gdyż chlusnął na kamienie wodą w takiej ilości, że można by stopić żelazo. Stephen zagrzebał się cały w kocu, chroniąc się przed gorącą parą, inni natomiast wykrzykiwali głośno słowa pochwały i podzięki. Stephen dusił się i dyszał ciężko. Przez moment wydało mu się, że traci przytomność. Kiedy doszedł do siebie, zaczął znowu się modlić i płakać za swoją rodziną. Modlił się i płakał z powodu żaru i bólu. Wierzył w duchy rojące się wokół niego, a jednocześnie nie wierzył w nie. Część jego świadomości zdawała się kurczyć, a ta część, która pozostała, wierzyła w to, co się działo. Znajdował się w centrum, odmawiał własną modlitwę - o siebie i całą rodzinę... ale również o drzewa i skały, i ptaki, i zwierzęta, i w ogóle o wszystko, co istniało na świecie. Słowa były rzeczami. Mogły sprawić powstanie rzeczy. Mogły pomóc lub zranić. Magia była rzeczywistością. A modlenie się było rzeczą tak powszednia jak gotowanie posiłku. Dopiero po chwili zdołał się opanować ... co też przychodziło mu do głowy! Płuca zdawały się stanowić jedna ranę, ale nie kasłał. W ciemnościach widział rzeczy; a może były to słowa albo duchy, albo majaki, jakie dostrzega się zamykając oczy i przyciskając je palcami. Jedna jego część obserwowała poruszanie się duchów, druga zbywała je. Walczył ze sobą, wierzył i nie wierzył, usiłował oddychać... chciał żyć - po to, by móc stad wyjść. I wiedział, że to mu się udało. Duchy przelatywały w ciemności, zostawiając za sobą ślad jak w komorze mgielnej. John ponownie polał kamienie woda - i wszyscy krzyknęli z bólu. Od tego momentu Stephen stracił właściwe poczucie upływającego czasu, godziny wydawały mu się momentami. W tym błyszczącym sznurze czasu kryły się godziny pełne błędów i okropności, wszystkie wspomnienia z dotychczasowego życia. Krzyczał sam na siebie, krytykował za każdy błąd, jaki popełnił: jako ojciec, jako mężczyzna, jako syn i małżonek... i widział krew... i wdychał jej woń... i smakował ją... stawał się para... i kamienie też były z niej, tyle że zakrzepły. A potem rozpoczęły się pytania. Wszyscy mieli jakieś pytaniu do duchów; kiedy przemówił John, wydawało się, że to nie jego głos. Był jakiś ostry, wskazywał na inna osobowość. John wyśmiewał niemal wszystko, w sposób błyskotliwy, ale i bezczelny, nie przestawał się śmiać... i w końcu Stephen odniósł wrażenie, że ten, kto teraz mówi, to naprawdę nie John. Słyszał rozmaite głosy, ale nie rozumiał, co duchy mają do powiedzenia ludziom zgromadzonym w potni. Słowu, z wyjątkiem niektórych zwrotów czy zdań, dobiegały do niego najczęściej jako dźwięki urywane, zniekształcone. John uprzedził go, że tak się przeważnie dzieje ... że mógłby zrozumieć tylko to, co jest dla niego przeznaczone ... co jest istotne tylko dla niego. Potnia była miejscem odosobnienia, jakkolwiek siedzieli w niej również inni, pocąc się i jęcząc. Jednak kiedy nadeszła kolej na Stephena, nie zadał duchom żadnego pytania; nie chciał ryzykować, a przecież gdyby duchy odpowiedziały mu, musiałby zastosować się do ich zaleceń. John wyręczył go: poprosił o pomoc w zacieśnieniu więzi Stephena z jego rodziną. Duchy uznały to za żart i Stephen przeraził się słysząc nagły wybuch śmiechu i widząc w ciemnościach migocące światełka. Zastanawiał się, co stało się z Johnem. Poczuł się obnażony i osamotniony. Czyżby John po prostu zniknął? może tylko stroi sobie żarty? ... Tak, oczywiście! Tak ... i jednocześnie nie. W świadomości Stephena zakorzeniało się osobliwe uczucie. Nawet jeżeli te migocące światełka i głosy były złudzeniem zrozumiał, że jest mu to obojętne. Było to realne, nawet jeżeli nie było realne. Czuł, że sytuacja jest prawdziwa, ale po prostu jej nie rozumiał. A jednak.. Nadeszła kolej na Whiteshirta. Stephen postanowił go wysłuchać. Przypuszczał, że inni noszą się z tym samym zamiarem, gdyż napięcie wtargnęło do potni ponownie, niczym burza: W tym momencie Stephen zauważył, że kamienie spoczywające w jamie poruszyły się. Whiteshirt uniósł rozżarzony do czerwoności kamień i włożył go sobie do ust. Jego twarz zabłysła; stwarzając wrażenie, jakby zawisła swobodnie w ciemnościach. Wydawało się, jakby sam Whiteshirt stał się duchem... albo duchy tkwiły w nim. Whiteshirt zwrócił się do Stephena, śmiejąc się i ściskając kamień między zębami; rozpalona twarz zdradzała jego nienawiść i rozczarowanie, i chorobę. Wydawał śmieszne, żałosne dźwięki, jakby przemawiały przez niego duchy. "To jakaś cholerna sztuczka!' - pomyślał Stephen. - To po prostu m u s i..." W tej samej chwili kamień ruszył w stronę Johna, tak jakby Whiteshirt chciał go objąć. John wrzasnął - był to krzyk zwierzęcy, pełen męki, a w potni rozszedł się swad spalonego ciała. - Otwórzcie drzwi, do diabla! krzyknął Sam. - Zaklinam was na wszystko, co żyje, otwórzcie drzwi ! Kobiety ściągnęły koce i plandeki z wierzbowych gałęzi, tworzących szkielet potni. Światło niemal ich oślepiło. Mężczyźni siedzieli w milczeniu, jakby oszołomieni. John upadł do przodu. Z dużych, nieładnych ran na plecach spływała krew. Ale to nie rozżarzony kamień spalił mu ciało i rozerwał; kamień byt jedynie symbolem mocy Whiteshirta. Rozerwał je żar... żar tkwiący w płonącym sercu Whiteshirta. John jęknął i usiadł, potrząsnął głową, jak gdyby chciał odegnać od siebie coś niewidzialnego. Whiteshirt wpatrywał się w niego z bezwzględną satysfakcja. Nie powiedział ani słowa. Jego żona wzięła szałwię, zwilżyła ją ślina, i przyłożyła Johnowi do pleców. John drgnął gwałtownie. - Nie powinieneś był tego robić powiedziała do męża. - To nie ja zrobiłem - odparł Whiteshirt zduszonym głosem. - To duchy. - Nie powinieneś był tego robić powtórzyła Janet, a Stephen wyczytał w jej twarzy, jak bardzo nienawidzi tego człowieka... może jej nienawiść żywiła się również miłością i poczuciem winy. - Nie możemy kontynuować obrzędu - oświadczył Sam. - Przełożę poszukiwanie wizji na inny termin. Teraz muszę się pomodlić, gdyż to się wydarzyło ... zapomnijmy o tym wszystkim. - Nie - zaoponował John drżącym głosem. - Zaczniemy ostatnia rundę... a ty dotrzymasz słowa, jakie dałeś duchom, i udasz się na poszukiwanie wizji. Jeszcze dziś. Ale najpierw trzeba uregulować rachunki pomiędzy mną a Joe Whiteshirtem. Niech wszyscy opuszcza potnię. Duchy rozstrzygną to nieporozumienie, jakie zaistniało pomiędzy nami. - Duchy już je rozstrzygnęły - powiedział Whiteshirt. - Umieściły swój znak na twoich plecach. Chcesz, żeby jeszcze raz zionęły na ciebie ogniem? - To byłeś ty, Joe - odparł John. A więc rzeczywiście używasz leku, aby osiągnąć to, co chcesz. Ale to ci się nie uda. Nikt nie pójdzie za tobą... jesteś czarownikiem, a nie szamanem. - John mówił cicho, spokojnie, jakby po prostu wyliczał fakty. Drżał jednak na całym ciele, wyraźnie było widać jego gniew i poniżenie... a może również jego strach. - Tym razem umrzesz - oświadczył Whiteshirt. - To będzie wystarczający dowód. - Przekonamy się... - Nie zrobisz tego - powiedziała Janet do Whiteshirta, ale właściwie wszystko było już uzgodnione, a mężczyźni opuszczali potnię. - Co tu się dzieje? - zapytał Stephen. John nie odpowiedział. Skinął tylko głową i dał mu do zrozumienia, że ma wyjść wraz z innymi. Kiedy byli już na zewnątrz, John zawołał - Zakryjcie z powrotem chatę! Na wierzch rzucono znowu koce i plandeki, a jeden z mężczyzn wsunął do środka szuflę z rozżarzonymi kamieniami. John poprosił o jeszcze jedna szuflę ... tak aby wystarczyło na dwie rundy. - Możesz wziąć więcej kamieni, i tak ci to nie pomoże - powiedział Whiteshirt. John nie zwracał na niego uwagi. Modlił się w języku Siouksów. Stephen podszedł do Sama i Janet, prosząc ich, aby odwiedli Johna i Whiteshirta od ich zamiaru, jednak Sam potrząsnął głowa, a Janet dała mu do zrozumienia, aby nie wtrącał się do spraw, których nie rozumie. Stephen dołączył więc do innych stojących przed potnią. Obok niego stała starsza kobieta w bawełnianej sukni z kory. Coraz spoglądała w niebo, jak gdyby wypatrywała orłów .. czekała. Nawet dzieci przestały hałasować. Wszyscy nasłuchiwali, chcieli wiedzieć, co dzieje się w potni. Nikt chyba nie wątpił, że to, co miało teraz nastąpić, wymykało się spod ludzkiej kontroli. W ciągu najbliższych minut o wszystkim miały zadecydować duchy. - Zamknijcie drzwi! - polecił John. Strażnik zasłonił plandeka ostatni otwór potni. Stephen słyszał, jak John miesza wodę aluminiowa chochlą. W następnej chwili rozległ się syk, kiedy polał nią kamienie. Obaj mężczyźni modlili się w języku Siouksów - również teraz Whiteshirt modlił się głośniej niż John, próbując go zagłuszyć. Raptem zaczął mówić po angielsku. Nazwał Johna czarownikiem ... szpiegiem przysłanym tu ze świata białych. Obarczył Johna odpowiedzialnością za to, co wydarzyło się między Samem a Janet, zarzucił mu, że wraz z Samem przywlókł tu chorobę ... zły lek, chorobę, na którą zapadli już wszyscy w obozie Whiteshirta. Teraz jednak duchy zaprowadzą tu z powrotem porządek. Przywołał je z nieba, aby zniszczyły jego wroga. Whiteshirt zapalał się coraz bardziej. Kiedy umilkł na chwilę, aby zaczerpnąć tchu, John powiedział: - Okay, niech rozstrzygną duchy. Zakończmy szybko tę rundę. - Wewnątrz rozległ się ogłuszający huk, jak gdyby coś eksplodowało. Wszyscy odskoczyli w tył. John wylał z pewnością na kamienie większa część wody. Niemal równocześnie nastąpiła kolejna eksplozja. - Ty łajdaku! - krzyknął Whiteshirt. - Za to zginiesz! Ale teraz John zaczął się modlić ... teraz on przywoływał duchy. - O, ojcze rodu, Wakan-Tanka, Tunkashila, wyślij orła, który ocaliłby Święta Fajkę i życia ludu! Ześlij Wakinyan-Tanka, wielkiego ptaka szturmowego, aby wyplenił zło! Śpiewał. - Ześlij nam tego, który ma skrzydła, lecz nie ma postaci ! Ześlij nam tego, który nie ma głowy, ale jego dziób jest za to uzbrojony w zęby wilka! Ześlij tego skrzydlatego, który m pochłonąć to, co jest w nas złe, tak jak pochłania swoje młode! Stephen wsłuchiwał się w ten głos, opierając się rękami o zewnętrzna ścianę potni. Słyszał łopot skrzydeł. Brzmiało to tak, jakby ktoś wprawił w ruch olbrzymi miech. Odgłos stawał się coraz bardziej donośny. Coś uderzało o ściany potni, Stephen słyszał wyraźnie trzepotanie skrzydłami, a pod kocami i plandekami CZUŁ ... Odniósł wrażenie, jak gdyby wewnątrz, tam gdzie byli John i Whiteshirt, znalazł się olbrzymi ptak, który trzepotał gwałtownie skrzydłami, aby wydostać się z ciemności ... aby znaleźć drogę powrotną do chłodnego błękitu nieba. Potem coś poruszyło się w chacie ... rozległ się krzyk. Następnie zapadła raptownie głucha cisza. Stephen przyłożył ucho do szorstkiego płótna okrywającego potnię, aby słyszeć wszystko jeszcze wyraźniej, ale jedynym odgłosem, jaki go dobiegł, było bicie własnego serca w gardle ... niczym niewielkiego, uwięzionego orła. - Otwórzcie drzwi - odezwał się John, tak cicho, że był to właściwe szept. Śpiesznie ściągnięto ze szkieletu chaty plandeki i koce - i oczom wszystkich ukazał się John. Był sam. Oślepiony jaskrawym światłem słońca, mrugał oczyma. Fajka spoczywała na jego kolanach. Chyba nie wiedział nawet, że siedzi na kocu całkiem nagi. Był blady i wyczerpany, jak gdyby wypocił z siebie właśnie sporą część życia. Kamień, który Whiteshirt trzymał uprzednio w ustach, leżał teraz na podłodze, już wygasły. To było wszystko, co pozostało z Whiteshirta. - Czy teraz wierzysz w orły? - zapytał John. Stephen wzruszył ramionami, zdobył się jedynie na ów gest. To przecież tylko jakaś sztuczka, przekonywał sam siebie, mimo iż włosy na karku nadal jeżyły mu się ze strachu. Niemożliwe, żeby Whiteshirt zniknął tuk po prostu, na pewno uciekł stąd. John uśmiechnął się słabo. - Coś mi się zdaje, że następnym razem orły naprawdę odgryza ci fiuta! - Następnie skierował wzrok ku niebu. Nadal się uśmiechał. Stephen z zakłopotaniem wzniósł oczy i wtedy dostrzegł orły krążące wysoko w górze. Pomyślał o Helenie i dzieciach, oraz o krwi, której spróbował w potni. To się już nigdy więcej nie powtórzy, przysiągł sobie w duchu. Był tego pewien. Chciał wrócić do domu. Raptem wybuchł szaleńczym śmiechem, ale John zrozumiał chyba dlaczego