Wolfe Gene - Na pierwszej linii
Szczegóły |
Tytuł |
Wolfe Gene - Na pierwszej linii |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wolfe Gene - Na pierwszej linii PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wolfe Gene - Na pierwszej linii PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wolfe Gene - Na pierwszej linii - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gene Wolfe
Na pierwszej linii
W strumieniach deszczu trzej pracujący w okopie przyjaciele
wyglądali niemal dokładnie tak samo. Wszyscy mieli
kompletnie łyse czaszki i również pozbawione włosów torsy,
pod lśniącą od wilgoci skórą prężyły się gładkie mięśnie.
Dwóm z nich, 2909 i 2911, zupełnie nie przeszkadzała
rozciągająca się dokoła dżungla, choć mieli dość deszczu,
który powodował rdzewienie broni, nie znosili węży i owadów,
a przede wszystkim nienawidzili Nieprzyjaciela. Z tym,
którego nazywano 2910, a który był zarówno oficjalnym, jak i
rzeczywistym dowódcą małej grupki, rzecz miała się zupełnie
inaczej - być może dlatego, że tamci dwaj mieli kości z
nierdzewnej stali, zaś ktoś taki jak 2910 po prostu nie
istniał.
Obóz miał kształt trójkąta. Pośrodku znajdował się
wzniesiony z wypełnionych ziemią skrzyń po amunicji i
częściowo wkopany w grunt barak dowodzenia, pełniący także
funkcję punktu naprawczego, w którym spali porucznik Kyle i
pan Brenner, dokoła niego zaś: stanowisko moździerza (NE),
stanowisko działa bezodrzutowego (NW), stanowisko Pinokia
(S), a dalej proste linie okopów - pluton pierwszy, pluton
drugi i pluton trzeci, do którego należała cała trójka. Po
drugiej stronie okopów zaczynało się pole minowe i zasieki z
drutu kolczastego.
Dalej była już tylko dżungla, choć to "dalej" nie
stanowiło zbyt precyzyjnego określenia; dzięki błyskawicznie
rosnącym bambusom i trawie dżungla bezustannie zdobywała
nowe przyczółki, zaś zamieszkujące ją, pełzające stworzenia
bez przerwy zapuszczały się do okopów. Dawała schronienie
Nieprzyjacielowi, karmiąc go swą bujną piersią, chłonąc
lejący się z nieba deszcz oraz produkując gryzące komary i
stonogi.
2911 nabrał pełną łopatę pokrywającego dno okopu szlamu,
uniósł ją do wysokości ramion i wyrzucił jej zawartość na
zewnątrz. 2910 zrobił to samo, po czym znieruchomiał,
obserwując, jak deszcz rozmywa błotnisty kopczyk, spływając
wraz z nim z powrotem do okopu. 2911 spojrzał w to samo
miejsce, po czym uśmiechnął się i przeniósł wzrok na 2910.
Twarz HORARA była szeroka, bezwłosa, o płaskim nosie i
wystających kościach policzkowych; białe i ostre zęby
przypominały kły psa. 2910 wiedział, że dokładnie tak samo
wygląda także jego twarz. Usiłował sam siebie przekonać, że
to tylko koszmarny sen, ale był zbyt zmęczony, żeby się
obudzić.
Gdzieś w odległej części okopu rozległ się donośny głos
2900 wzywający na wieczorny posiłek; wszyscy odrzucili
narzędzia i ruszyli w kierunku kotłów z parującą breją, ale
2910 był tak wykończony, że na samą myśl o jedzeniu poczuł
gwałtowne nudności i zataczając się poszedł prosto do
bunkra, który dzielił z 2909 i 2911. Leżąc bez ruchu na
pneumatycznym materacu zapomni na chwilę o koszmarze,
wracając myślą do świata, w którym wciąż jeszcze istniały
domy i chodniki lub jeszcze lepiej pogrąży się po prostu w
błogosławionej nicości...
Poderwał się raptownie z posłania i jeszcze zanim zdążył
otworzyć oczy, jego działające zupełnie niezależnie palce
sięgnęły po hełm i broń. Od strony dżungli dolatywał dźwięk
sygnałów, lecz zdążył jeszcze wsunąć dłoń pod materac i
sprawdzić, czy notatki są na miejscu, zanim rozległ się ryk
2900:
- Atak! Wszyscy ludzie na stanowiska!
Był to stary dowcip, tak stary, że właściwie już nikt się
z niego nie śmiał; powinno się właściwie mówić "wszyscy
HORARS na stanowiska", czy gdzie tam akurat byli potrzebni.
HORARS wchodzący w skład oddziału używali właśnie tego
określenia, podobnie jak 2910. Usłyszawszy po raz pierwszy,
jak zwraca się do nich 2900, bardzo się zaniepokoił, ale
potem okazało się, że 2900 niczego nie podejrzewa, tylko po
prostu poważnie traktuje swoją funkcję.
Dotarł na miejsce w chwili, gdy z moździerza wystrzelono
w górę opadającą powoli na spadochronie flarę, która zawisła
nad obozem niczym płomienista róża. Czy to dzięki kilku
chwilom snu, czy w związku z bitewnym podnieceniem, zmęczenie
ulotniło się bez śladu, pozostawiając go w pełnej czujności,
choć trochę osłabionego. Na skraju dżungli ponownie rozległo
się trąbienie sygnałówki i w tej samej chwili pierwszy
pluton otworzył ogień z ciężkiego sprzętu do samobójczego
oddziału, który, jak im się wydawało, dostrzegli na ścieżce
prowadzącej do północno-wschodniej bramy. 2910 wpatrywał się
w tamtą stronę i po mniej więcej pół minucie dostrzegł
jakąś postać, która poderwała się ze ścieżki, a następnie
zgięła się w pół i osunęła na ziemię, przekonując go, że
jednak rzeczywiście był tam jakiś oddział.
To był ktoś, pomyślał, nie coś. K t o ś zgiął się w pół i
osunął na ziemię. Po tamtej stronie walczyli tylko ludzie.
Pierwszy pluton włączył do akcji także broń osobistą;
każde głębokie kaszlnięcie oznaczało pół tuzina
przypominających rzutki strzałek, lecących szeroką na trzy
stopy ławą.
- Patrz przed siebie, 2910! - szczeknął 2900.
Nie było jednak za bardzo na co patrzeć, jeśli nie liczyć
kilku kęp wysokiej trawy. W chwilę potem biała flara nagle
zgasła.
- Powinni wystrzelić jeszcze jedną - powiedział z
niepokojem 2911.
- Gwiazda na wschodnim nieboskłonie dla ludzi nie
zrodzonych z brzucha kobiety... - wyszeptał 2910 bardziej do
siebie, niż do niego, ale natychmiast pożałował
bluźnierstwa.
- Właśnie tam by się przydała - zgodził się 2911. - Ci z
pierwszego muszą mieć niezły młyn, ale i nam nie
zaszkodziłoby trochę światła.
2910 nie słuchał. Nieświadomie przygotowywał się do tego
wszystkiego jeszcze w domu, w Chicago, w tych niewyobrażalnie
odległych czasach zaczynających się od niewyraźnych
wspomnień zabaw na zielonej trawie pod okiem uśmiechniętej
olbrzymki, a kończących na owej chwili przed dwoma laty,
kiedy poddał się operacji usunięcia włosów z całego ciała i
jeszcze kilku innym, mało istotnym zabiegom. Podnoszenie
ciężarów i gra w futbol w celu rozwinięcia mięśni, a
jednocześnie nasączanie umysłu treścią setek książek.
Wszystko po to, żeby teraz od czasu do czasu rzucić jakąś
uwagę, która sprawi, że inni poczują się przez chwilę jakby
gorsi...
Rozbłysła kolejna flara, wydobywając z ciemności trzy
czarne sylwetki przemykające między dwiema najbliższymi
kępami trawy. Nacisnął spust swego M-19, słysząc jak HORARS
po jego obu stronach czynią to samo. Z wierzchołka trójkąta,
w którym stykały się skrzydła dwóch plutonów odezwał się
karabin maszynowy, śląc wąskie kreski pocisków smugowych.
Jedna z kęp trawy poderwała się w powietrze i
przekoziołkowała wśród fontann ziemi.
Zapanowała chwila spokoju, a potem nad ich głowami
przeleciało pięć ciężkich pocisków, wybuchając z tyłu, w
okolicy stanowiska Pinokia. Łup. Łup. Łup... Łup. (Z
pewnością 2900 natychmiast tam pobiegł, żeby zapytać
Pinokia, czy nic mu się nie stało.)
Ktoś szedł w ich stronę okopem, mamrocząc coś
niezrozumiale pod nosem. Kiedy rozległo się pięć detonacji,
głos przycichł, a potem do uszu 2910 dotarły zadawane jedno
po drugim pytania:
- Wszystko w porządku? Jak się czujecie? Żaden nie
został trafiony?
A potem odpowiedzi HORARS:
- W porządku, sir. - Albo: - Nic nam nie jest, sir.
Ponieważ jednak dysponowali poczuciem humoru, niektórzy
z nich odpowiadali:
- W jaki sposób możemy przenieść się do komandosów, sir?
- Lub: - Miałem puls dziewięć tysięcy na minutę, sir. 3000
zmierzył mi go celownikiem od moździerza.
"Często uważa się, że siła jest nierozerwalnie związana z
brakiem poczucia humoru", napisał w czasopiśmie, które, za
zgodą Najwyższego Dowództwa i za pomocą chirurgicznych
zabiegów, upodobniło go do HORARS i umieściło w ich szeregach
- Homologicznych ORganizmów Armijnych Rezerw
Symulacyjnych. "W rzeczywistości jednak sprawa ma się
zupełnie inaczej. Humor stanowi podstawową siłę obronną
umysłu, który, jeśli pozbawić go tej tarczy, nie ma żadnych
szans na przeżycie. Armia i Służba Biologii Syntetycznej
zdawały sobie doskonale z tego sprawę, umieszczając poczucie
humoru w planach konstrukcyjnych tych sztucznych
odpowiedników tradycyjnej, składającej się z ludzi
piechoty".
Dopiero potem dowiedział się, że zarówno Armia jak i SBS
próbowały ze wszystkich sił pozbyć się tej cechy, lecz
przekonały się, że jest to niemożliwe, jeżeli HORARS miały
utrzymać zakładany poziom inteligencji.
Brenner nachylił się nad nim i dotknął jego ramienia.
- Jak się czujesz? Wszystko w porządku?
Korciło go, żeby odpowiedzieć: "Boję się dwa razy mniej
od ciebie, ty durny Holendrze", ale wiedział, że wtedy każdy
mógłby usłyszeć drżenie jego głosu, a poza tym podobny brak
szacunku dla człowieka był u HORARA czymś nie do
pomyślenia.
Miał także ochotę wykpić się zwyczajnym "Tak jest, sir",
ponieważ wtedy Brenner przeszedłby do 2911, a on byłby
bezpieczny. Ponieważ jednak bardzo zależało mu na utrzymaniu
opinii oryginalnego, różniącego się nieco od innych
osobnika, dzięki czemu uchodziło mu na sucho wiele
odbiegających od normy zachowań, powiedział:
- Powinien pan zajrzeć do Pinokia, sir. Wydaje mi się, że
jest bliski załamania.
Nagrodził go cichy chichot 2909 i Brenner, który
najłatwiej ze wszystkich mógł go zdemaskować, ruszył dalej
wzdłuż okopu.
Strach był potrzebny, ponieważ potrzebna była także wola
przetrwania. Z kolei humanoidalna postać okazała się wręcz
niezbędna, jeśli HORARS mieli korzystać z przebogatego
arsenału tworzonego z myślą o ludziach uzbrojenia. Poza tym
ukształtowany na podobieństwo człowieka (homologiczny? Nie,
to oznaczało tyle, co "podobny") HORAR podczas symulowanych
testów przeprowadzonych na moczarach Everglades okazał się
nieporównywalnie lepszy od wszystkich fantastycznych
stworów, jakie udało się wymyśleć fachowcom z SBS.
(A może to wszystko już kiedyś ktoś zrobił? Może w
dawnych czasach, przed jakąś ogromną wojną, ten sam pomysł
pojawił się już w jakimś genialnym umyśle? A może On Sam,
Największy Uczony, istotnie przybrał postać jednego ze swych
stworzeń, aby pokazać, że On też potrafi znieść więcej niż
można sobie wyobrazić?)
- Widzisz? Tam! - szepnął tuż przy jego boku 2909.
Niepostrzeżenie nadszedł świt.
Zdrętwiałymi palcami przestawił swój M-19 na
wystrzeliwanie 40-milimetrowych granatów bezpośredniego
rażenia i nacisnął spust. W miejscu, które wskazał mu 2909,
wykwitła fontanna ognia.
- Nie - odparł. - Teraz już nic nie widzę.
Spokojny, siąpiący przez całą noc deszcz przybrał na
sile. Świat skrył się pod dachem z ciężkich, ołowianych
chmur. (Czyżby miał powtórzyć to, co kiedyś ktoś inny
uczynił dla całej ludzkości? Wcale nie było to wykluczone.
Nieprzyjaciel brał ludzi w niewolę, ale z HORARS rozprawiał
się w bezwzględny, okrutny sposób. Patrole natrafiały nieraz
na ich rozkrzyżowane, poprzebijane bambusowymi prętami
ciała, a w nim przecież nikt nie rozpozna człowieka.
Przypomniał sobie oglądaną kiedyś akwarelę przedstawiającą
ukrzyżowanie. Czy jego krew także będzie miała kolor
głębokiego szkarłatu?)
Z punktu dowodzenia machając skrzydłami wzbił się w
powietrze obserwacyjny ornitokopter.
- Już od dosyć dawna nie wybuchła żadna mina - zauważył
2909. W tej samej chwili rozległa się przytłumiona, głucha
eksplozja, która już od kilku tygodni kończyła zawsze takie
jak ten, rozpoznawcze ataki i na obóz spadła ulewa
niewielkich kartek papieru.
- Bomba propagandowa - powiedział niepotrzebnie 2909, a
2911 wyskoczył nonszalancko z okopu, chwycił jedną z ulotek
i szybko wrócił na miejsce.
- To samo, co w ubiegłym tygodniu - stwierdził,
wygładziwszy przesiąknięty wilgocią, ryżowy papier.
2910 zajrzał mu przez ramię i przekonał się, że jego
podkomendny ma rację. Z jakiegoś powodu Nieprzyjaciel nigdy
nie kierował swej agitacji do HORARS, choć fakt, że
umiejętność czytania była fabrycznie wdrukowana w ich mózgi
nie stanowił dla nikogo żadnej tajemnicy. Adresatem ulotek
byli zawsze ludzie, odwoływano się zaś przede wszystkim do
uczucia odrazy, jakiego powinni doświadczać "będąc
zmuszonymi obcować z na wpół żywymi, śmierdzącymi jeszcze
chemikaliami potworami". Osobiście 2910 uważał, że
Nieprzyjaciel powinien to sobie darować i zamiast tego
położyć większy nacisk na sprawy seksu - jeżeli chodzi o
porucznika Kyle, takie podejście do sprawy na pewno
odniosłoby lepszy skutek. Z takiego, a nie innego
ukierunkowania propagandy można było również wysnuć wniosek,
iż Nieprzyjaciel szacował liczbę ludzi w obozie na znacznie
większą niż było ich tam w istocie.
Cóż, jeśli o to chodzi, to Armia także się myliła.
Wszyscy dowódcy, może z wyjątkiem kilku najwyżej
postawionych generałów, uważali, że ludzki personel składał
się tylko z dwóch osób...
2910 okazał się najlepszy. Teraz miał wrażenie, że było
to nie wiadomo jak dawno temu. Żaden trener ani sprawozdawca
sportowy nie porównał go nigdy do jednego z HORARS. Skończył
dziennikarstwo, wykazał się nieprawdopodobną ambicją. Ilu
ludzi, nawet po chirurgicznych zabiegach, dałoby sobie tu
radę?
- Myślisz, że coś widzi? - zapytał 2911 2909. Obaj
spoglądali w górę, na krążącego nad ich głowami "ptaka".
Ornitokopter potrafił wszystko, co potrafi prawdziwy
ptak, z wyjątkiem składania jajek. Mógł wylądować na
naprężonym drucie, wykorzystywać wstępujące prądy powietrzne
jak sęp i nurkować jak jastrząb. Dzięki ruchom swoich
skrzydeł okazał się nadzwyczaj ekonomiczny, co pozwoliło
obarczyć go ładunkiem teleobiektywów i kamer. 2910 żałował,
że zamiast w błotnistym okopie z oczami wystawionymi
kilkanaście cali nad poziom gruntu nie jest w baraku
dowodzenia wraz z porucznikiem Kyle (pamiętał, że na
Everglades próbowano również stwory z oczami wystawionymi w
górę na długich szypułkach, ale te zostały niemal od razu
zaatakowane przez jakiś grzybek...)
- Zbieraj się, 2910 - jakby na jego życzenie rozległ się
głos 2900. - Mamy iść do Niego do punktu dowodzenia.
Dla 2910 On oznaczał Boga, lecz dla 2900 On to był
porucznik Kyle. Bez wątpienia właśnie dlatego 2900 został
dowódcą plutonu, choć z pewnością przyczynił się do tego
także irracjonalny prestiż, jaki wiązał się z posiadaniem
okrągłego numeru. Wyszedł z okopu i ruszył za dowódcą w
kierunku baraku. Przydałby się rów łączący także i na tym
odcinku, ale jak na razie nie było czasu o tym pomyśleć.
Brenner miał kogoś na stole. (2788? Podobny, ale trudno
było stwierdzić z całą pewnością). Najprawdopodobniej odłamek
granatu. Kiedy weszli, Brenner nie podniósł głowy, ale 2910
i tak dostrzegł, że jego twarz wciąż jeszcze jest blada ze
strachu, choć od zakończenia ataku minęło już piętnaście
minut. Podobnie jak 2900 zignorował pracownika SBS i oddał
honory porucznikowi Kyle.
Dowódca kompanii uśmiechnął się do nich.
- Spocznijcie, HORARS. Mieliście jakieś kłopoty na waszym
odcinku?
- Nie, sir - odparł 2900. - Obsada lekkiego karabinu
maszynowego załatwiła trzech, a 2910 dwóch. Atak nie był
zbyt silny, sir.
Porucznik Kyle skinął głową.
- Twój pluton rzeczywiście miał najłatwiejsze zadanie,
2900, i dlatego wybrałem was do przeprowadzenia zwiadu.
- Tak jest, sir.
- Weźmiecie Pinokia. Pójdziecie wy i drużyna 2910. -
Spojrzał na niego. - Wszyscy sprawni?
- Tak jest, sir - powiedział 2910, z najwyższym trudem
zachowując kamienną twarz. Nie powinienem iść na ten zwiad,
Kyle, pomyślał. Jestem takim samym człowiekiem jak ty, a
takie zadania są wyłącznie dla istot hodowanych w
probówkach, o metalowych szkieletach, nie mających rodzin
ani wspomnień z dzieciństwa.
Dla takich, jak moi przyjaciele.
- Jak dotąd mieliśmy najwięcej szczęścia z całej
kompanii, sir - dodał.
- To dobrze. Mam nadzieję, że szczęście dalej będzie wam
dopisywać. - Kyle ponownie skoncentrował uwagę na 2900. -
Sprowadziłem ornitopokter poniżej koron drzew i kazałem mu
robić wszystko co potrafi z wyjątkiem chodzenia po ziemi.
Nic nie wyśledził i nie ściągnął na siebie ognia, wszystko
więc powinno być w porządku. Okrążycie obóz nie oddalając
się poza zasięg moździerzy, rozumiecie?
2900 i 2910 zasalutowali, zrobili w tył zwrot i
wymaszerowali z baraku. 2910 czuł wyraźne pulsowanie w
karku. Idąc obok 2900 niepostrzeżenie zaciskał i
rozprostowywał dłonie.
- Myślisz, że uda nam się jakiegoś złapać? - zapytał
2900. - Zawsze przed akcją zamieniał się w "swojego
chłopaka".
- Chyba tak. Porucznik wie tylko tyle, że wycofali główne
siły, a oprócz tego mogli przecież kogoś zostawić. W każdym
razie, mam nadzieję, że to zrobili.
Naprawdę mam taką nadzieję, pomyślał. Ostra bitwa
najprawdopodobniej zmieni sytuację w takim stopniu, że będę
wreszcie mógł się stąd wyrwać.
Co dwa tygodnie do obozu przylatywał helikopter,
przywożąc zaopatrzenie a także, w miarę potrzeb, posiłki
osobowe. Za każdym razem w skład załogi wchodził także
dziennikarz, którego oficjalnym zadaniem było
przeprowadzenie wywiadów z dowódcami znajdujących się na
trasie przelotu obozów. Reporter ów, nazwiskiem Keith
Thomas, był przez ostatnie dwa miesiące jedyną ludzką
istotą, przed którą 2910 mógł zdjąć swą maskę.
Odlatując Thomas zabierał ukrywane pod materacem notatki,
a wcześniej zawsze udawało mu się znaleźć jakiś kąt, w
którym mogli przez chwilę spokojnie porozmawiać. 2910 czytał
wówczas skierowane do niego listy i natychmiast je oddawał.
Fakt, że znacznie od niego starszy dziennikarz darzył go
czymś w rodzaju pełnego podziwu uwielbienia, wprawiał go w
lekkie zakłopotanie.
Mogę się stąd wydostać, pomyślał. Wystarczy powiedzieć
Keithowi, żeby zrobił użytek z listu.
- Zbierz swoją drużynę, 2910 - polecił sucho 2900. - Ja
pójdę po Pinokia i spotkamy się przy południowej bramie.
- Tak jest.
Opanowało go nagłe pragnienie podzielenia się z 2900
informacją o liście. Miał go Keith Thomas; list był bez
daty, ale podpisał go ważny generał z Najwyższego Dowództwa.
Zawierał polecenie, żeby natychmiast zwolnić 2910 ze
wszystkich pełnionych dotychczas obowiązków i przekazać go
pod rozkazy akredytowanego przy Sztabie korespondenta, pana
Keitha Thomasa. Keith chciał ujawnić list już podczas swego
ostatniego pobytu.
Nie pamiętał, żeby wydawał jakiś rozkaz, ale drużyna już
ustawiała się w szeregu w strugach padającego deszczu,
równie sprawnie, jak podczas ćwiczeń w koszarach. Wydał
komendę "spocznij" i lustrując ich uważnym spojrzeniem
przedstawił cel i sposób wykonania zadania. Mimo
wszechobecnej wilgoci broń jak zwykle była w nienagannym
stanie, ciała wyprostowane, mundury tak czyste, jak tylko
pozwalały na to warunki.
- Łączność przez słuchawki! - szczeknął i pstryknął
przełącznikiem w hełmie pozwalającym jemu i każdemu
członkowi oddziału na komunikowanie się z 2900 i Pinokiem.
Kolejny rozkaz i HORARS płynnie uformowali szyk dokoła
Pinokia, a w chwilę potem blokujące południową bramę zasieki
zostały rozsunięte i patrol ruszył do akcji.
Ze schowaną wieżyczką zrobotyzowany czołg miał zaledwie
około trzech stóp wysokości i był nie szerszy od samochodu,
ale długością dorównywał trzem, toteż z pewnego oddalenia
przypominał kształtem niską, kolejową platformę. Niewielka
powierzchnia czołowa umożliwiała mu prześlizgiwanie się w
dżungli między pniami potężnych drzew, zaś poruszająca
gąsienice siła była wystarczająca do zgniatania młodych
drzewek i bambusów. Dzięki zastosowaniu elastycznych części
organicznych i spiekanych metali łoskot dawnych,
wymagających ludzkiej załogi czołgów zamienił się w
delikatny szmer. Na odcinkach wolnych od gęstego poszycia
Pinokio poruszał się równie cicho, jak szpitalny wózek.
Jego bezpośredni poprzednik nosił nazwę "Plomba", chyba
dzięki tej samej przekorze, która kazała ochrzcić bojowe
rakiety mianem "Dębowej Pały"; "Plomba", czyli uderzenie
pięścią prosto w zęby.
Jednak Plomba, który podobnie jak Pinokio był wyposażony
w komputerowy mózg i nie potrzebował żadnej załogi (a tym
samym i miejsca dla niej, jeśli nie liczyć odkrytych siedzeń
na powierzchni pancerza), porozumiewał się z towarzyszącą mu
piechotą za pomocą łączności przewodowej. Oczywiście,
próbowano zastosować radio, lecz kłopoty z szumem,
zakłóceniami i fałszywymi rozkazami wydawanymi przez
nieprzyjaciela okazały się niemożliwe do przezwyciężenia.
Potem, kiedy wreszcie udało się skonstruować udoskonalony
model, jakiś pełen wyobraźni oficer przypomniał sobie, że
"Pan Plomba" był znaną postacią z teatru marionetek, więc
wymyślenie nazwy dla nowej, nie wymagającej plątaniny
przewodów wersji czołgu przestało natychmiast, rzecz jasna,
nastręczać jakiekolwiek problemy. Jednak dla Pinokia,
podobnie jak dla jego bajkowego imiennika, samodzielne
wyruszenie w świat wiązało się z wieloma
niebezpieczeństwami.
Odważny człowiek (a tych Nieprzyjacielowi nie brakowało),
mógł ukryć się i dopuścić go na bardzo bliską odległość, a
następnie, jeśli był dobrze wyszkolony, umieścić granat lub
butelkę z benzyną w jego najbardziej wrażliwym miejscu.
Trzycalowej grubości pancerz Pinokia potrzebował żywej
osłony, a ponieważ czołg kosztował tyle, co małe miasto, zaś
odpowiednio zabezpieczony dysponował siłą bojową całego
pułku, zawsze ją otrzymywał.
Dwaj żołnierze szli przed nim przez dżunglę, tworząc
czoło formacji, pozostali zaś ochraniali flanki, w razie
potrzeby zasypując gradem pocisków każdy podejrzany krzak.
Straż tylną tworzyli pogodny, godny zaufania 2909 wraz z
jeszcze jednym żołnierzem. 2900, jako dowódca zwiadu, szedł
za maszyną, zaś dowódca drużyny, czyli 2910, tuż przed nią.
W spowitej półmrokiem dżungli panował całkowity spokój.
"Chociażbym chodził ciemną doliną..."
W słuchawkach rozległ się piskliwy głos 2900:
- Odsunąć dalej lewe skrzydło!
2910 potwierdził przyjęcie rozkazu i potruchtał w lewo,
aby dopilnować jego wykonania, choć 2913, 2914 i 2915 także
go usłyszeli i już zrobili, co należało. Tak wcześnie nie
należało się spodziewać żadnych problemów, ale nie oznaczało
to, że mogli iść jak na spacer. Kiedy przeciskał się między
dwoma drzewami zwrócił uwagę na leżący na ziemi przedmiot;
przystanął na chwilę, żeby mu się dokładniej przyjrzeć. Była
to czaszka, prawdziwa, a nie wykonana z nierdzewnej stali,
najprawdopodobniej więc należała do jednego z Nieprzyjaciół.
Nieprzyjaciel przez duże "N", pomyślał. Człowiek, do
którego nie odnosił się wdrukowany w mózgi HORARS rozkaz
bezwzględnego, graniczącego z uwielbieniem posłuszeństwa.
- Jakieś kłopoty, 2910? - pisnęło w słuchawkach.
- Już wracam. - Rzucił czaszkę na ziemię. Człowiek,
którego może nie posłuchać nawet HORAR, którego nawet HORAR
może zabić. Czaszka sprawiała wrażenie starej, ale z
pewnością taka nie była. Mrówki wyczyściły ją w ciągu kilku
dni, a za kilka tygodni nie pozostanie z niej nawet ślad.
Mogła leżeć jakieś siedemnaście lub osiemnaście dni.
Machając skrzydłami przeleciał nad ich głowami
realizujący własne zadanie ornitokopter. Patrol ruszył
dalej.
- Jak daleko idziemy? - zapytał od niechcenia 2910. - Do
strumienia?
- Ćwierć mili wzdłuż brzegu, a potem na zachód -
zaskrzeczał głos 2900. - Nie masz nic przeciwko temu? -
dodał z wyraźnym sarkazmem.
Niespodziewanie w słuchawkach rozległ się głos porucznika
Kyle.
- 2910 jest twoim zastępcą, 2900. Ma obowiązek znać plan
akcji.
Jednak 2910, który zorientował się, że prawdziwy HORAR
nigdy by nie zadał takiego pytania, przekonał się dzięki
temu, iż wie o HORARS znacznie więcej niż dowódca kompanii.
Nie było w tym nic dziwnego, bowiem jadł z nimi i spał, w
przeciwieństwie do porucznika, lecz odczuwał z tego powodu
pewien niepokój. Możliwe, że wie nawet więcej od Brennera,
oczywiście z wyjątkiem spraw dotyczących bezpośrednio
mechaniki biologicznej.
Szpica zameldowała, że widzi już wijący się między
drzewami strumień, kiedy ponownie odezwał się porucznik
Kyle.
- W obozie alarm czerwony - powiedział tym samym,
spokojnym głosem, którym udzielił reprymendy 2900. - Atak od
północy, najprawdopodobniej w sile jednego batalionu.
Zarządzam natychmiastowy powrót.
Prawa gąsienica Pinokia znieruchomiała; czołg zawrócił o
180 stopni, a wraz z nim cały oddział, zachowując nie
zmieniony szyk.
- Obsługa działa nie może się wstrzelać, idę im pomóc -
oświadczył flegmatycznie Kyle. - Przez kilka minut łączność
będzie utrzymywał pan Brenner.
- Niedługo będziemy z powrotem, sir - odparł 2900.
W tej samej chwili 2910 zobaczył, jak jego żołnierze
padają jeden za drugim, skoszeni serią z karabinu
maszynowego, a w następnym ułamku sekundy w dżungli
rozpętało się prawdziwe piekło.
Za pomocą radaru Pinokio wyśledził miejsce, z którego
oddano serię i posłał tam pocisk kalibru 155 milimetrów, ale
strzały padały już ze wszystkich stron. Pociski odskakiwały
od pancerza czołgu, wyjąc niczym potępione dusze. 2910
dostrzegł spadające szerokimi łukami granaty, a w chwilę
potem coś uderzyło z potworną siłą w jego udo.
- Zostałem trafiony - powiedział z wysiłkiem do
mikrofonu. - 2909, przejmujesz ludzi.
Dopiero potem spojrzał na ranę. Huk eksplodujących
pocisków był tak wielki, że nie dosłyszał odpowiedzi swego
zastępcy.
Ostry odłamek granatu lub moździerzowego pocisku rozciął
całe udo, ale najwyraźniej ominął wszystkie ważniejsze
tętnice. Krew nie tryskała, tylko sączyła się obfitym
strumieniem, zaś dzięki szokowi ból nie dotarł jeszcze do
jego mózgu. Zmusił się, żeby rozewrzeć brzegi rany i upewnić
się, że nie dostało się do niej żadne obce ciało. Była
głęboka, lecz wszystko wskazywało na to, że kość pozostała
nie naruszona.
Starając się nie podnosić zbyt wysoko głowy odciął
bagnetem nogawkę, a następnie sporządził z wojskowego pasa
prowizoryczną opaskę. Pakiet pierwszej pomocy zawierał
tampon z gazy i plaster. Skończywszy zakładać opatrunek
przypadł płasko do ziemi, ściskając w dłoniach swój M-19 i
rozglądając się w poszukiwaniu jakiegoś celu. Pinokio
prowadził ciągły ostrzał z ciężkiego karabinu maszynowego,
neutralizując wszystkie podejrzane skrawki dżungli, poza tym
walka wyraźnie przygasła.
- Są ranni? - zabrzmiał przy jego uchu głos 2900. -
Powtarzam, czy są jacyś ranni?
- 2910 - wykrztusił z trudem. HORARS odczuwali ból, ale w
znacznie mniejszym stopniu niż ludzie. Będzie musiał udawać
odporność najlepiej, jak potrafi. Nagle przyszło mu na myśl,
że jako niezdolny do walki zostanie odesłany na tyły, dzięki
czemu nie będzie musiał ujawniać listu, i poczuł przypływ
ulgi.
- Baliśmy się, że dostałeś na dobre, 2910. Cieszymy się,
że nadal jesteś z nami.
A potem głos ogarniętego paniką Brennera:
- Gniotą nas tutaj! Natychmiast sprowadźcie z powrotem
Pinokia!
Pomimo bólu 2910 skrzywił się pogardliwie.
- Tak jest, sir - odparł 2900 i niespodziewanie znalazł
się tuż przy nim, pomagając mu się podnieść.
2910 usiłował ogarnąć spojrzeniem oddział.
- Jakie mamy straty?
- Czterech zabitych i ty. - Chyba żaden inny człowiek nie
zdołałby dosłyszeć w ostrym głosie dowódcy patrolu nuty
żalu. - Będziesz mógł iść?
- Chyba nie nadążę za wami.
- W takim razie pojedziesz na Pinokiu.
Z zaskakującą delikatnością 2900 podsadził go na metalowe
krzesełko, z którego korzystał sterujący czołgiem operator,
gdy nie musiał biec obok pojazdu. Niedobitki oddziału
utworzyły z przodu rzadką tyralierę. Kiedy ruszyli w drogę
powrotną, 2900 zaczął wzywać obóz.
- Halo baza! Halo baza! Jaką macie sytuację, sir?
- Porucznik Kyle nie żyje - odpowiedział mu głos
Brennera. - 3003 właśnie przyszedł i zameldował, że Kyle nie
żyje!
- Utrzymacie się?
- Nie wiem. - Nieco ciszej, w bok od mikrofonu: -
Utrzymamy się, 3003?
- Proszę skorzystać z peryskopu, sir. Albo z ptaka, jeśli
jeszcze działa.
- Nie wiem, czy się utrzymamy - wyszczękał Brenner. -
3003 właśnie został trafiony i zginął, ale on chyba też nie
wiedział. Musicie się pośpieszyć!
Choć było to wbrew przepisom, 2910 wyłączył słuchawki,
żeby nie słyszeć cierpliwej odpowiedzi 2900. Odgrodziwszy
się w ten sposób od paplaniny Brennera zwrócił uwagę na
niezbyt odległe odgłosy eksplozji, najprawdopodobniej
dobiegające właśnie z obozu. Tło dla wybuchów pocisków i
moździerzowych granatów stanowił niemal nieustający terkot
broni maszynowej.
W następnej chwili wyjechali z dżungli i ujrzeli przed
sobą obóz, w którym co chwila wykwitały wysokie gejzery
błota. Oddział ruszył przed siebie biegiem, zaś Pinokio, ani
na moment nie zmniejszając tempa, rozpoczął ostrzał ze
swojej sto pięćdziesiątki piątki.
Wykołowali nas, pomyślał 2910. Ból w nodze był
dokuczliwy, ale jakby odległy, on sam zaś czuł dziwną
lekkość i zawroty głowy - jakby był ornitokopterem
spoglądającym z góry na swoje ciało przez mglistą zasłonę
deszczu. Jednocześnie jego umysł zaczął pracować z niezwykłą
precyzją.
Wykołowali nas. Przyzwyczaili do codziennych, próbnych
ataków o świcie, a kiedy wysłaliśmy Pinokia, spróbowali
złapać nas w zasadzkę i zdobyć obóz. Nagle uświadomił sobie,
że siedząc na nie chronionym niczym miejscu na pancerzu w
każdej chwili może ponownie znaleźć się w ogniu walki;
zbliżali się już do krawędzi pola minowego, a wysunięci do
przodu HORARS przegrupowali się w kolumnę, żeby nie
przekroczyć granic wolnej od min ścieżki.
- Dokąd jedziemy, Pinokio? - zapytał i w chwilę potem
przypomniał sobie, że ma wyłączony mikrofon. Pstryknąwszy
przełącznikiem powtórzył pytanie.
- Poszkodowany personel HORARS zostanie dostarczony do
punktu naprawczego SBS - zabrzęczał monotonnie głos
komputera, lecz 2910 już go nie słuchał, do jego uszu bowiem
dobiegły dźwięki sygnałówek obwieszczających początek
kolejnego ataku Nieprzyjaciela.
Południowa część trójkątnego obozu była zupełnie pusta,
jakby resztki ich plutonu zostały wezwane na pomoc
pierwszemu i drugiemu, ale zgodnie z absurdalną logiką wojny
nie zjawił się tu ani jeden żołnierz Nieprzyjaciela.
- Proszę przygotować pomoc dla rannego personelu HORARS -
nadał Pinokio, nie zaprzestając ani na chwilę ostrzału ze
swojego działa. Kiedy jednak minęły dwie minuty, a Brenner w
dalszym ciągu się nie zgłaszał, 2910 zsunął się z wysiłkiem
z pancerza, Pinokio zaś natychmiast odjechał w kierunku
najgorętszej walki.
Bunkier mieszczący punkt dowodzenia zdecydowanie zmienił
swój kształt; niewiele brakowało, a kilka bardzo bliskich
trafień zmiotłoby go zupełnie z powierzchni ziemi. W chwili,
gdy miał zamiar pokuśtykać do środka, w wejściu pojawiła się
zbielała twarz Brennera.
- Kto to?
- 2910. Zostałem trafiony. Muszę się położyć.
- Nie przyślą nam wsparcia powietrznego. Rozmawiałem z
nimi przez radio, ale powiedzieli, że nad tym rejonem panuje
tak paskudna pogoda, że nawet nie mogliby nas znaleźć.
- Niech pan odejdzie od drzwi. Jestem ranny. Chcę się
położyć. - W ostatniej chwili przypomniał sobie, żeby dodać:
- Sir.
Brenner z ociąganiem odsunął się na bok. W bunkrze było
mroczno, ale nie ciemno.
- Chcesz, żebym obejrzał ranę?
2910 znalazł puste nosze i położył się ostrożnie,
starając się nie zginać uszkodzonej nogi.
- Nie musi pan - odparł. - Niech pan się zajmie innymi.
Lepiej, żeby Brenner nie przyglądał mu się zbyt uważnie,
bo nawet tak roztrzęsiony jak teraz mógł jednak coś
zauważyć. Jednak człowiek z SBS usiadł ponownie przy
radiostacji. Jego podekscytowany głos zdawał się dobiegać z
bardzo, bardzo daleka. Jak cudownie było wreszcie móc leżeć
bez ruchu.
Z wielkiego oddalenia zaczęły dochodzić spierające się
głosy. Przez chwilę 2910 zastanawiał się, gdzie właściwie
jest, a potem usłyszał kanonadę i już wiedział. Spróbował
przewrócić się na bok; za drugim razem udało mu się, choć
uczucie dziwnej lekkości w głowie jeszcze bardziej się
nasiliło. Na sąsiednich noszach leżał 2893. Był martwy.
W drugim końcu baraku, gdzie teoretycznie mieścił się
punkt dowodzenia, Brenner mówił właśnie do 2900:
- Gdybyśmy mieli jakąkolwiek szansę, wiesz, że starałbym
się ją wykorzystać.
- O co chodzi? - zapytał 2910. - Co się stało? - Był zbyt
oszołomiony, żeby dobrze odgrywać rolę HORARA, ale żaden z
nich nie zwrócił na to uwagi.
- To dywizja - odparł Brenner. - Atakuje nas cała dywizja
Nieprzyjaciela. Nie możemy ich zatrzymać.
2910 uniósł się na łokciu.
- Co pan przez to rozumie?
- Rozmawiałem z nimi przez radio. Mają tu całą dywizję.
Jeden z ich oficerów mówi po angielsku. Chcą, żebyśmy się
poddali.
- To o n i twierdzą, że to dywizja, sir - zauważył
spokojnie 2900.
2910 potrząsnął głową, usiłując zmusić ją do logicznego
myślenia.
- Nawet jeśli to prawda, to przy pomocy Pinokia...
- Pinokio został zniszczony.
- Próbowaliśmy kontrataku, ale trafili Pinokia i zmusili
nas do wycofania - wyjaśnił 2900. - Jak się czujesz, 2910?
- Mają na pewno co najmniej dywizję - powtórzył z uporem
Brenner.
Umysł 2910 pracował na najwyższych obrotach, lecz miał
wrażenie, że jego myśli kręcą się tylko w kółko na
skrzydłach ogromnego wiatraka. Jeżeli Brenner postanowi się
poddać, to 2900 nie zaprotestuje nawet słowem, choćby nie
wiadomo jak bardzo się z tym nie zgadzał. Istniało kilka
sposobów, dzięki którym powinno udać mu się przekonać
Brennera, że jest człowiekiem, ale będzie do tego
potrzebował trochę czasu. Wtedy Brenner powie
Nieprzyjaciołom, żeby go oszczędzili. Wojna kiedyś się
skończy i będzie mógł wrócić do domu. Nikt nie będzie mógł
mu niczego zarzucić. Jeżeli tylko...
- Ilu jeszcze mamy zdolnych do walki? - zapytał Brenner.
- Mniej niż czterdziestu, sir.
W głosie 2900 nie było nic, co by mogło świadczyć o tym,
że dowódca plutonu wie o losie, jaki go czeka w wypadku
poddania się, ale wiedział o tym z całą pewnością.
Nieprzyjaciel brał do niewoli wyłącznie ludzi. (Czy 2900 da
się przekonać? Czy którykolwiek z HORARS będzie w stanie
zrozumieć, po tym, jak wspólnie jedli i żartowali? Żaden z
nich nie miał zielonego pojęcia o fizjologii, natomiast
wszyscy uważali ludzi, oczywiście z wyjątkiem Nieprzyjaciół,
niemal za półbogów. Czy uwierzą mu, gdy spróbuje przejąć
dowództwo?)
Widział, jak Brenner przygryza dolną wargę.
- Poddajemy się - zadecydował wreszcie człowiek SBS. Tuż
przy baraku rozległa się potężna eksplozja, lecz on nie
zwrócił nawet na nią uwagi. W jego głosie słychać było
wyraźnie niepewny, zdziwiony ton, jakby jeszcze sam nie
zdołał przyzwyczaić się do tej myśli.
- Sir... - zaczął 2900.
- Zabraniam ci krytykować moje rozkazy. - Brenner
odzyskał część pewności siebie. - Poproszę ich, żeby tym
razem zgodzili się uczynić wyjątek... - znowu to drżenie w
głosie - i nie robili tego, co zwykle z wami robią.
- Nie o to chodzi - odparł flegmatycznie 2900. - Po
prostu wolelibyśmy umrzeć w walce.
Jeden z rannych jęknął i 2910 pomyślał przelotnie, że
chyba tamten także, tak jak on sam, przysłuchuje się
rozmowie.
Opanowanie, które Brenner narzucił sobie z takim trudem,
prysnęło niczym bańka mydlana.
- Umrzecie tak, jak wam każę, do cholery!
- Czekajcie... - Wypowiedzenie tego jednego słowa okazało
się zdumiewająco trudne, ale udało mu się zwrócić na siebie
ich uwagę. - 2900, pan Brenner nie wydał jeszcze formalnego
rozkazu zaprzestania walki, a ty na pewno jesteś potrzebny
na zewnątrz. Idź i pozwól mi z nim porozmawiać. - Widząc, że
wyższy rangą HORAR zawahał się, dodał: - Jeżeli będzie cię
potrzebował, skontaktuje się z tobą przez radio, ale teraz
idź i walcz.
2900 odwrócił się gwałtownie i wyszedł przez wąskie drzwi
baraku.
- O co chodzi, 2910? - zapytał zdumiony Brenner. - Co ci
się stało?
Spróbował wstać, ale okazało się, że jest na to za słaby.
- Proszę tu podejść, panie Brenner - powiedział, a
widząc, że mężczyzna nawet się nie poruszył, dodał: - Wiem,
jak się stąd wydostać.
- Przez dżunglę? To szaleństwo! - prychnął specjalista
SBS, ale mimo to zbliżył się i nachylił nad noszami. 2910
chwycił go za klapy i przyciągnął do siebie.
- Co ty wyrabiasz, do cholery?
- A nie widzisz? To, co trzymam przy twojej szyi to
ostrze mojego bagnetu.
Brenner usiłował się wyrwać, ale zaprzestał szamotaniny,
gdy zimna stal nacisnęła mocniej na jego gardło.
- Nie możesz... tego... zrobić...
- Mogę, bo nie jestem HORAREM, tylko człowiekiem i
lepiej, żebyś to dobrze zrozumiał. - Raczej wyczuł niż
dostrzegł wyraz niedowierzania na twarzy mężczyzny. - Jestem
reporterem, którego dwa lata temu umieszczono w grupie
świeżo uaktywnionych HORARÓW. Przeszedłem z nimi całe
szkolenie i zostałem skierowany na pierwszą linię. Gdybyś
czytał te gazety, które należało, natrafiłbyś na moje
relacje. Ponieważ jesteś cywilem bez żadnego doświadczenia
bojowego, ja przejmuję dowodzenie.
Brenner przełknął z wysiłkiem ślinę.
- Te korespondencje są sfałszowane. To jeden ze sposobów,
żeby zyskać poparcie opinii publicznej. Wiedzą o tym nawet w
centrali SBS w Waszyngtonie.
Śmiech sprawiał mu ból, lecz mimo to 2910 zmusił się do
ochrypłego rechotu.
- W takim razie jak wytłumaczy pan ten bagnet przy swoim
gardle, panie Brenner?
Specjalista SBS zaczął drżeć na całym ciele.
- Ty tego naprawdę nie rozumiesz, 2910? Żaden człowiek
nie dałby rady żyć jak HORAR, pokonując po kilkanaście mil
dziennie i śpiąc zaledwie parę godzin, więc zabraliśmy się
do tego od drugiej strony. Poinformowali mnie o tym, kiedy
otrzymałem przydział do tego obozu. Wiem o tobie wszystko.
- To znaczy?
- Puść mnie, do cholery! Nie wolno ci w ten sposób
traktować człowieka! - Skrzywił się, gdy ostrze nacisnęło
mocniej na napiętą skórę. - Nie można było zrobić z
reportera HORARA, więc postąpili na odwrót: wzięli ciebie,
2910, i uczynili z ciebie reportera. Jednocześnie ze
wszystkimi standardowymi odruchami wdrukowali ci w mózg
wspomnienia prawdziwego człowieka. Dali ci duszę, jeśli masz
ochotę to tak nazwać, ale to nie zmienia faktu, że w dalszym
ciągu jesteś HORAREM.
- Ta historia miała stanowić dla mnie zasłonę, Brenner.
Powiedzieli ci to, żebyś nie chciał mnie wyłączyć, kiedy
zauważysz, że moje zachowanie odbiega od normy. Jestem
człowiekiem.
- To niemożliwe.
- Ludzie są twardsi niż przypuszczasz, Brenner. Nie wiesz
o tym, bo nigdy nie próbowałeś.
- Powtarzam ci...
- Zdejmij mi opatrunek z nogi.
- Co?
Ponownie nacisnął mocniej na ostrze.
- Opatrunek. Zdejmij go.
Kiedy Brenner wykonał polecenie, 2910 zażądał:
- A teraz rozchyl brzegi rany. - Brenner zrobił to
trzęsącymi się palcami. - Widzisz kość? Zajrzyj głębiej,
jeśli musisz. I co?
Pracownik SBS spojrzał na niego z wysiłkiem.
- Nierdzewna stal.
2910 opuścił wzrok na szeroko rozwartą ranę i na jej dnie
dostrzegł metaliczne lśnienie. Bagnet sam wbił się gładko w
gardło Brennera; zanim przytroczył go z powrotem do pasa,
wytarł starannie ostrze w mundur martwego mężczyzny.
2900 nic nie powiedział, kiedy w dziesięć minut później
zjawił się w punkcie dowodzenia, ale 2910 dostrzegł wyraz
jego oczu i zrozumiał, że dowódca plutonu wie o wszystkim.
- Teraz ty tutaj dowodzisz - powiedział, leżąc bez ruchu
na noszach.
2900 zerknął na nieruchome ciało Brennera.
- On był kimś w rodzaju Nieprzyjaciela, prawda? - zapytał
powoli. - Dlatego, że chciał się poddać, a porucznik Kyle
nigdy by tego nie zrobił.
- Masz rację.
- Kiedy żył, nie potrafiłem w ten sposób o tym myśleć. -
2900 spojrzał z zastanowieniem na 2910. - Wiesz, w tobie
jest coś, czego nam wszystkim brakuje. Jakaś iskra. - Przez
chwilę pocierał brodę swoją dużą dłonią. - Właśnie dlatego
mianowałem cię dowódcą drużyny, a także po to, żeby cię
trochę odciążyć, bo nieraz miałem wrażenie, że nie dajesz
sobie ze wszystkim rady. Ale ta iskra cały czas była
widoczna.
- Wiem - odparł 2910. - Co słychać na zewnątrz?
- Trzymamy się. Jak się czujesz?
- Tak sobie. Kiedy patrzę, po bokach widzę czarne plamy.
Czy możesz mi coś powiedzieć, zanim pójdziesz?
- Jasne.
- Czy człowiekowi, który ma bardzo skomplikowane złamanie
nogi lekarze mogą usunąć część kości i zastąpić ją metalową
szyną?
- Nie wiem - odparł 2900. - Czy to ma jakieś znaczenie?
- Znałem kiedyś pewnego piłkarza, któremu chyba zrobili
coś takiego - powiedział cicho 2910. - A w każdym razie
wydaje mi się, że coś takiego pamiętam...
Z zewnątrz bez przerwy dobiegał huk eksplozji. Gdzieś
blisko rozległ się jęk umierającego HORARA.
W pewnym amerykańskim tygodniku można czasem znaleźć na
drugiej stronie okładki, tuż za reklamami, informacje
dotyczące jego pracowników. W dwa tygodnie po tym, jak
korespondent nazwiskiem Thomas zamieścił ostatni z serii
artykułów, które zdobyły popularność wykraczającą nawet poza
granice kraju, ukazała się tam następująca notatka:
"W historii naszego pisma śmierć wojennego korespondenta
nie jest, niestety, rzadko spotykanym wydarzeniem, ale zgon
tego młodego człowieka, którego relacje były podpisywane
imieniem i nazwiskiem, stanowiącymi w tym przypadku
pseudonim ukrywający jego numer, napełnił nas szczególnym
bólem. Przybyłe zbyt późno drogą lotniczą posiłki nie
zdołały uratować obozu, w którym zrezygnował ze swego
człowieczeństwa, by tam pracować i walczyć. Wszystko
wskazuje na to, że zginął pomagając specjaliście SBS nieść
pomoc istotom, których los na tak długi czas uczynił także i
swoim. Podczas szturmu na obóz zarówno on jak i wspomniany
specjalista zginęli od pchnięcia bagnetem".
Gene WOLFE
Tyle razy gościł na łamach "Fantastyki", że zaprezentował
już wielką skalę swoich możliwości pisarskich. Tym razem
znów jest to inny Wolfe.
Oryginalny tytuł opowiadania "The HORARS of War" w
wymowie brzmi tak samo jak "H o r r o r s of War", czyli
"Okropności wojny", co jest tytułem serii grafik Goi z wojny
francusko-hiszpańskiej. Warto wiedzieć, że Wolfe wojnę zna z
osobistego doświadczenia, bo walczył w wojnie koreańskiej
(choć sceneria opowiadania nawiązuje do bliższej
czytelnikowi amerykańskiemu wojny wietnamskiej).
I jeszcze jedna uwaga. Czytając to opowiadanie trudno nie
pomyśleć o wspaniałym opowiadaniu Williama Tenna z lat
pięćdziesiątych "W otchłani wśród umarłych" z podobnym
konfliktem między ludźmi a "gniotkami" - żołnierzami
sklejanymi ze szczątków ciał zabitych i rannych. Kto może,
niech sięgnie do starożytnego tomu "W stronę czwartego
wymiaru".