4148
Szczegóły |
Tytuł |
4148 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
4148 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 4148 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
4148 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Jeffrey Archer
StaN Czwarty
Rozdzia�y I-XV prze�o�y�a Danuta S�kalska
Rozdzia�y XVI do ko�ca prze�o�y� Arkadiusz Nakoniecznik
Tytu� orygina�u angielskiego:
�The Fourth Estate"
Copyright � Jeffrey Archer 1996,
Published by arrangement with HarperCollins Publishers Ltd.
Projekt ok�adki:
Jerzy Matuszewski
Fotografia na ok�adce:
Agencja fotograficzna EAST NEWS
Redaktor prowadz�cy seri�
i opracowanie merytoryczne:
Ewa Rojewska-Olejarczuk
�amanie:
Korekta:
Teresa Pajdzi�ska
ISBN 83-7180-088-6
Biblioteczka Konesera
Wydanie I
Wydawca:
Pr�szy�ski i S-ka
02-569 Warszawa, ul. R�ana 34
Druk i oprawa:
Wojskowa Drukarnia w �odzi
90-520 ��d�, ul. Gda�ska 130
Michaelowi ijudith
Nota od autora
W maju 1789 roku Ludwik XVI zwo�a� do Wersalu Stany
Generalne.
Stan pierwszy reprezentowa�o trzystu duchownych.
Stan drugi trzystu szlachty.
Stan trzeci sze�ciuset pos��w z gminu.
Kilka lat p�niej, po Rewolucji Francuskiej, Edmund Bur-
ke spogl�daj�c w g�r� na Galeri� Reporter�w w Izbie
Gmin, rzek�: �Oto tam siedzi stan czwarty i on jest wa�-
niejszy ni� tamci wszyscy".
PӏNOWIECZORNY DODATEK NADZWYCZAJNY
Magnaci prasowi walcz�
o ocalenie swoich imperi�w
I
The
GLOBE
5 listopada 1991
Armstrong bankrutem
W�a�ciwie nie mia� szans. Ale Richard Armstrong dotych-
czas nigdy si� nie przejmowa� brakiem szans.
- Faites vos jeux, mesdames et messieurs. Prosz� obsta-
wia�. �
Armstrong spojrza� na zielone sukno. G�ra czerwonych
�eton�w, kt�r� ustawiono przed nim dwadzie�cia minut
wcze�niej, zmala�a do pojedynczego stosiku. Tego wieczo-
ru straci� ju� czterdzie�ci tysi�cy frank�w - ale c� znaczy-
�o czterdzie�ci tysi�cy frank�w, kiedy si� roztrwoni�o mi-
liard dolar�w w ci�gu ostatnich dwunastu miesi�cy?
Pochyli� si� do przodu i wszystkie pozosta�e �etony po-
stawi� na zero.
- Les jeux sont faits. Rien ne va plus - oznajmi� krupier
wprawiwszy p�ynnym ruchem r�ki ko�o ruletki w ruch.
Ma�a bia�a kulka zacz�a kr��y� wok�, po czym podskaku-
j�c wpada�a kolejno w male�kie czarne i czerwone prze-
gr�dki.
Armstrong zapatrzy� si� w przestrze�. Nawet wtedy,
gdy kulka ostatecznie znieruchomia�a, nie opu�ci� wzroku.
- Vingt-six - og�osi� krupier i natychmiast zacz�� zagar-
nia� �etony, kt�re t�oczy�y si� we wszystkich przegr�dkach
opr�cz tej oznaczonej numerem dwadzie�cia sze��.
Armstrong odszed� od stolika nawet nie patrz�c w stro-
n� krupiera. Min�� powoli obl�one sto�y do gry w tryktra-
ka i ruletk�, a� dotar� do dwuskrzyd�owych drzwi, wiod�-
cych do realnego �wiata. Wysoki m�czyzna w b��kitnym
11
surducie otworzy� jedno skrzyd�o i u�miechn�� si� do zna-
nego gracza, oczekuj�c zwyczajowego, stufrankowego na-
piwku. Ale tego wieczoru si� zawi�d�.
Id�c tarasowato opadaj�cym, bujnym parkiem i mijaj�c
fontann�, Armstrong przeci�ga� r�k� po g�stych, czarnych
w�osach. Up�yn�o czterna�cie godzin od nadzwyczajnego
zebrania rady nadzorczej w Londynie i zaczyna� ju� odczu-
wa� zm�czenie.
Mimo swej tuszy - nie sprawdza� wagi od kilku lat -
kroczy� �wawo promenad� i zatrzyma� si� dopiero przed
swoj� ulubion� restauracj� nad zatok�. Wiedzia�, �e
wszystkie stoliki s� zarezerwowane co najmniej na tydzie�
z g�ry i na my�l o k�opocie, jaki sprawi, u�miechn�� si�
pierwszy raz tego wieczoru.
Pchn�� wahad�owe drzwi restauracji. Wysoki, szczup�y
kelner zast�pi� mu drog� i nisko si� sk�oni� usi�uj�c ukry�
zaskoczenie.
- Dobry wiecz�r panu - powiedzia�. - Jak mi�o zn�w pa-
na widzie�. Czy kto� b�dzie panu towarzyszy�?
- Nie, Henri. �
Starszy kelner szybko poprowadzi� niespodziewanego
go�cia przez zat�oczon� restauracj� do ma�ego stolika
w niszy. Gdy tylko Armstrong usiad�, kelner poda� mu
wielk�, oprawn� w sk�r� kart� da�.
Armstrong potrz�sn�� g�ow�.
- Daj spok�j, Henri. Przecie� dobrze wiesz, co lubi�.
Starszy kelner zachmurzy� si�. Europejscy monarcho-
wie, gwiazdy z Hollywood, nawet w�oscy futboli�ci nie pe-
szyli go, ilekro� jednak Richard Armstrong zjawia� si�
w restauracji, wyprowadza� go z r�wnowagi. A teraz jeszcze
��da�, �eby dobra� mu menu. Dobrze chocia�, �e ulubiony
stolik s�awnego go�cia by� wolny. Gdyby Armstrong przy-
szed� kilka minut p�niej, musia�by czeka� przy barze, a�
mu obs�uga pospiesznie ustawi stolik na �rodku sali.
Ledwie Henri roz�o�y� Armstrongowi na kolanach ser-
wet�, kelner serwuj�cy wina ju� mu nalewa� do kieliszka
jego ulubionego szampana. Armstrong spogl�da� przez
okno w dal, ale nie widzia� wielkiego jachtu przycumowa-
12
nego na p�nocnym cyplu zatoki. My�lami by� siedemset
mil st�d, przy �onie i dzieciach. Jak zareaguj�, kiedy us�y-
sz�, co zasz�o?
Postawiono przed nim zup� z homara, o umiarkowanej
temperaturze, tak �e m�g� od razu zacz�� je��. Nie lubi�
czeka�, a� potrawa ostygnie. Ju� wola�by raczej si� popa-
rzy�.
Ku zdziwieniu starszego kelnera jego go�� nadal wpa-
trywa� si� w dal, kiedy po raz drugi nalewano mu szampa-
na. Jak szybko, zastanawia� si� Armstrong, jego koledzy
z rady nadzorczej -.w wi�kszo�ci figuranci z tytu�ami lub
koneksjami zaczn� wycofywa� si� chy�kiem i dystanso-
wa� od "niego, kiedy bilans firmy zostanie podany do wia-
domo�ci publicznej? Tylko sir Paul Maitland, jak przy-
puszcza�, b�dzie w stanie ocali� swoj� reputacj�.
Armstrong schwyci� deserow� �y�eczk�, zag��bi� j�
w czarce i zacz�� czerpa� zup� szybkimi, rytmicznymi*ru-
chami. .
Go�cie przy s�siednich stolikach od czasu do czasu od-
wracali si� i obrzucali go spojrzeniem, po czym szeptali
konspiracyjnie mi�dzy sob�.
- To jeden z najbogatszych ludzi �wiata - informowa�
miejscowy bankier swoj� m�od� towarzyszk�, kt�r� pierw-
szy raz zaprosi� do restauracji. Jego s�owa wywar�y na niej
nale�yte wra�enie. Normalnie Armstrong upaja�by si� my-
�l� o swej popularno�ci. Ale dzi� wiecz�r nawet nie zauwa-
�a� wsp�biesiadnik�w. My�lami by� w sali konferencyjnej
pewnego banku szwajcarskiego, gdzie zdecydowano, �e
przedstawienie zostanie zako�czone - i to z powodu g�u-
pich pi��dziesi�ciu milion�w dolar�w.
Pusta czarka po zupie zosta�a b�yskawicznie sprz�tnie^
ta, gdy Armstrong podni�s� do ust lnian� serwetk�. Star-
szy kelner a� za dobrze wiedzia�, �e ten go�� nie lubi
przerw mi�dzy daniami.
Na stoliku wyl�dowa�a teraz sola z Dover, bez o�ci - Arm-
strong nie cierpia� zb�dnej fatygi. Obok postawiono talerz
z jego ulubionymi frytkami i butelk� pikantnej przyprawy -
t� jedn�, jak� trzymano w kuchni dla jedynego go�cia, kt�-
13
ry jej u�ywa�. Armstrong z roztargnieniem zdj�� nakr�tk�,
przechyli� butelk� i energicznie ni� potrz�sn��. Olbrzymia
br�zowa kropla spad�a na ryb�. Armstrong wzi�� do r�ki n�
i r�wno rozsmarowa� sos na bia�ym mi�sie.
Tego ranka omal nie przerwano obrad rady nadzorczej,
gdy sir Paul zrezygnowa� z prezesury. Kiedy si� uporano
z �innymi sprawami�, Armstrong szybko wyszed� z sali ob-
rad i pojecha� wind� na dach, gdzie czeka� jego w�asny he-
likopter.
Pilot sta� oparty o balustrad� i z lubo�ci� zaci�ga� si� pa-
pierosem.
- Heathrow! - warkn�� Armstrong, nie zastanawiaj�c
si� ani chwili nad uzyskaniem zgody kontroli lot�w czy wy-
znaczeniem momentu startu. Pilot szybko zdusi� papierosa
i pobieg� w kierunku l�dowiska. Kiedy przelatywali nad
londy�skim City, Armstrong zacz�� wyobra�a� sobie seri�
wydarze�, jakie rozegraj� si� w ci�gu najbli�szych kilku
godzin, je�li si� nie uda jakim� cudownym sposobem wy-
trzasn�� pi��dziesi�t milion�w dolar�w.
Pi�tna�cie minut p�niej helikopter wyl�dowa� na pasie
dla samolot�w prywatnych terminalu numer pi��, znanym
jedynie tym, kt�rych sta� na jego u�ywanie. Armstrong opu-
�ci� si� na ziemi� i wolno skierowa� kroki w stron� swojego
prywatnego odrzutowca.
Inny pilot, oczekuj�cy jego rozkaz�w, powita� go u szczy-
tu schodk�w.
- Nicea - rzuci� Armstrong i skierowa� si� ku ty�owi sa-
molotu.
Pilot znik� w swojej kabinie; przypuszcza�, �e �kapitan
Dick" wybiera si� do Monte Carlo, �eby przez kilka dni
pop�ywa� na swym jachcie.
Prywatny ma�y odrzutowiec golfsztrom wzbi� si� w po-
wietrze i skr�ci� na po�udnie.
Podczas dwugodzinnego lotu Armstrong wykona� tylko
jeden telefon, mianowicie do Jacquesa Lacroix w Gene-
wie. Jednak�e, chocia� prosi� i nalega�, odpowied� by�a
niezmienna:
14
- Prosz� pana, musi pan dzisiaj przed zamkni�ciem
banku zwr�ci� pi��dziesi�t milion�w dolar�w, gdy� w prze-
ciwnym wypadku b�d� zmuszony przekaza� spraw� do na-
szego wydzia�u prawnego.
Drug� czynno�ci�, na jak� zdoby� si� Armstrong w cza-
sie lotu, by�o dok�adne podarcie dokument�w z teczki,
kt�r� sir Paul zostawi� na stole w sali obrad. Nast�pnie po-
szed� do ubikacji i spu�ci� z wod� drobne skrawki papieru.
Kiedy samolot ko�owa� na lotnisku w Nicei, pod same
schodki podjecha� mercedes z szoferem. �adne s�owo nie
pad�o, gdy Armstrong sadowi� si� z ty�u: szofer nie musia�
pyta�, dok�d ma zawie�� swego pryncypa�a. Armstrong nie
odezwa� si� podczas ca�ej podr�y z Nicei do Monte Carlo
- w ko�cu szofer nie by� cz�owiekiem, kt�ry m�g�by mu po-
�yczy� pi��dziesi�t milion�w dolar�w.
Zajechali na przysta�. Kapitan jachtu sta� wypr�ony
i czeka�, �eby powita� Armstronga na pok�adzie. Chocia�
Armstrong nie uprzedza� nikogo o swoich zamiarach, trzy-
nastoosobowa za�oga �Sir Lancelota" zosta�a zawczasu po-
wiadomiona, �e szef jest w drodze.
- Ale B�g jeden wie, dok�d - brzmia�y ostatnie s�owa
sekretarki.
Ilekro� Armstrong postanawia�, �e pora jecha� na lotni-
sko, b�yskawicznie informowano jego sekretark�. Tylko
w ten spos�b ludzie z jego personelu rozsianego po ca�ym
�wiecie mogli utrzyma� si� w pracy d�u�ej ni� tydzie�.
Kapitan by� niespokojny. W najbli�szym czasie nikt nie
spodziewa� si� szefa: dopiero za trzy tygodnie mia� przyje-
cha� z rodzin� na dwutygodniowe wakacje. Kiedy rano za-
telefonowano z Londynu, szyper by� akurat w miejscowej
stoczni, pilnuj�c drobnych napraw jachtu. Co prawda nikt
nie wiedzia�, dok�d Armstrong si� udaje, ale kapitan wo-
la� nie ryzykowa�. Uda�o mu si�, sporym kosztem, odebra�
jacht ze stoczni i przycumowa� do nabrze�a na par� minut
przed przybyciem szefa do Francji.
Armstrong przeszed� pomostem obok czterech m�-
czyzn w nienagannych bia�ych mundurach, kt�rzy stali wy-
pr�eni, z palcami przytkni�tymi do czapek. Zrzuci� panto-
15
fle i skierowa� si� w d�, do pomieszcze� prywatnych. Gdy
otworzy� drzwi swojej kabiny, zobaczy� na stoliku przy ��-
ku pi�trz�cy si� stos faks�w; wida� niekt�rzy przewidzieli
jego przyjazd.
Czy�by Jacques Lacroix zmieni� zdanie? Natychmiast
odrzuci� t� my�l. Od lat mia� do czynienia ze Szwajcarami
i zna� ich a� za dobrze. S� konserwatywn� i pozbawion�
wyobra�ni nacj�; najwa�niejsze dla nich by�o saldo dodat-
nie, a �ryzyko" nie istnia�o w ich s�owniku.
Zacz�� przerzuca� arkusze zwijaj�cego si� papieru.
Pierwsza wiadomo�� by�a od nowojorskich bankier�w, kt�-
rzy donosili, �e tego rana po otwarciu gie�dy akcje Arm-
strong Communications nadal spada�y. Prze�lizn�� si�
wzrokiem po zapisanym papierze, zatrzymuj�c si� dopiero
na s�owach, kt�rych si� najbardziej l�ka�: �Nikt nie kupu-
je, wszyscy sprzedaj� - sta�o tam bez os�onek. - Je�li ta
tendencja utrzyma si� d�u�ej, to bank b�dzie zmuszony
ponownie rozwa�y� swoje stanowisko".
Jednym ruchem r�ki zmi�t� na pod�og� zwoje papieru
faksowego i podszed� do ma�ego sejfu ukrytego za wielk�,
oprawion� w ramki fotografi� ukazuj�c� jego i kr�low�,
jak wymieniaj� u�cisk d�oni. Pokr�ci� tarcz� w prawo
i w lewo zatrzymuj�c si� na cyfrach 10-06-23. Ci�kie
drzwiczki odskoczy�y, Armstrong w�o�y� obie r�ce do �rod-
ka i szybko wygarn�� grube pliki banknot�w: trzy tysi�ce
dolar�w, dwadzie�cia dwa tysi�ce frank�w francuskich, sie-
dem tysi�cy drachm i poka�ny zwitek w�oskich lir�w.
Upchn�� pieni�dze w kieszeniach, opu�ci� jacht i skierowa�
si� wprost do kasyna, nie m�wi�c nikomu z za�ogi, dok�d
idzie, na jak d�ugo ani kiedy wr�ci. Kapitan poleci� jedne-
mu z majtk�w i�� za nim i uprzedzi�, kiedy b�dzie wraca�.
Przed Armstrongiem postawiono du�� porcj� lod�w wani-
liowych. Starszy kelner polewa� je gor�c� czekolad�; po-
niewa� Armstrong go nie wstrzymywa�, kelner la� dalej,
p�ki nie opr�ni� srebrnej sosjerki. �y�eczka zn�w posz�a
w ruch, a� ostatnia kropla czekolady zosta�a wygarni�ta
z pucharka.
16
Pucharek zast�pi�a fili�anka dymi�cej, czarnej kawy.
Armstrong nadal wpatrywa� si� w zatok�. Gdy tylko si�
rozniesie, my�la�, �e nie sta� go na zwrot tak drobnej kwo-
ty jak pi��dziesi�t milion�w dolar�w, �aden bank na �wie-
cie nie b�dzie chcia� mie� z nim do czynienia.
Starszy kelner powr�ci� po kilku minutach i ze zdumie-
niem stwierdzi�, �e kawa jest nietkni�ta.
- Czy poda� panu �wie�ej kawy? - spyta� przyciszonym
g�osem.
Armstrong potrz�sn�� g�ow�.
- Tylko rachunek, Henri - odpar�. Wychyli� do dna kie-
liszek z szampanem. Starszy kelner pospiesznie odbieg�
i b�yskawicznie powr�ci� ze z�o�onym bia�ym kartelusz-
kiem na srebrnej tacy. Ten klient nie znosi� czekania, na-
wet na rachunek.
Armstrong rozwin�� karteluszek, ale nie wykaza� zain-
teresowania tym, co zawiera�. Siedemset dwana�cie fran-
k�w, service non compris. Z�o�y� podpis, zaokr�gli� sum� do
tysi�ca. Na twarzy kelnera po raz pierwszy tego wieczoru
wykwit� u�miech - u�miech, kt�ry zniknie, kiedy Henri od-
kryje, �e restauracja znajduje si� na ostatnim miejscu
d�ugiej listy wierzycieli.
Armstrong odsun�� krzes�o, rzuci� zmi�t� serwet� na
st� i bez s�owa wyszed�. Odprowadza�o go kilka par oczu
i czyj� wzrok �ledzi� go jeszcze, kiedy przystan�� na chod-
niku. Nie zauwa�y� majtka, kt�ry pu�ci� si� p�dem w kie-
runku �Sir Lancelota".
Armstrong bekn�� sobie id�c promenad�, mijaj�c dziesi�t-
ki jacht�w zacumowanych na noc ciasno jeden obok drugie-
go. Zazwyczaj czu� przyjemno�� na my�l, �e jego jacht jest
prawie na pewno najwi�kszy w zatoce, o ile oczywi�cie nie za-
win�� swoim jachtem na noc su�tan Brunei lub kr�l Fahd. Ale
tego wieczoru poch�ania�a go tylko jedna my�l, jak� mianowi-
cie cen� m�g�by uzyska�, gdyby wystawi� go na sprzeda�. Jed-
nak kiedy prawda wyjdzie na jaw, czy kto� zechce kupi�
jacht, kt�ry by� w�asno�ci� Richarda Armstronga?
Armstrong wszed� po trapie, trzymaj�c si� lin. Oczeki-
wa� go kapitan i pierwszy oficer.
2. Stan czwarty
17
- Natychmiast wyp�ywamy.
Kapitan wcale si� nie zdziwi�. Wiedzia�, �e Armstrong
nie zechce tkwi� w przystani d�u�ej ni� to konieczne: tylko
�agodne ko�ysanie �odzi mog�o go u�pi�, nawet w �rodku
nocy. Kapitan zacz�� wydawa� polecenia za�odze, Arm-
strong za� zsun�� pantofle i znik� pod pok�adem.
Po otwarciu drzwi kabiny ujrza� zn�w zwoje faks�w.
Schwyci� je skwapliwie, gdy� wci�� jeszcze mia� nadziej�
na ratunek. Pierwszy faks by� od Petera Wakehama, wice-
prezesa Armstrong Communications, kt�ry, mimo p�nej
pory, najwidoczniej nadal czuwa� za swoim biurkiem w Lon-
dynie. �Prosz�, pilnie zadzwo�" - brzmia�a wiadomo��.
Drugi nades�ano z Nowego Jorku. Akcje towarzystwa spa-
d�y jeszcze ni�ej i jego bankierzy �aczkolwiek niech�tnie,
uznali za konieczne" pozby� si� w�asnych udzia��w.
Trzeci przyszed� od Jacquesa Lacroix z Genewy, z po-
twierdzeniem, �e poniewa� bank nie otrzyma� w godzinach
urz�dowych pi��dziesi�ciu milion�w dolar�w, zarz�d nie
mia� innego wyboru, jak...
Zegary w Nowym Jorku wskazywa�y dwana�cie minut
po pi�tej, w Londynie dwana�cie po dziesi�tej i dwana�cie
po jedenastej w Genewie. Do dziewi�tej rano nie b�dzie
mia� ju� wp�ywu na brzmienie nag��wk�w we w�asnych ga-
zetach, nie wspominaj�c tych, kt�re nale�� do Keitha
Townsenda.
Armstrong powoli si� rozebra�, rzucaj�c ubranie bez�ad-
nie na pod�og�. Nast�pnie si�gn�� do szafki po butelk�
brandy, nala� sobie du�� porcj� i opad� na szerokie ��ko.
Le�a� bez ruchu, kiedy zahucza�y silniki, a po chwili us�y-
sza� szcz�k kotwicy wyci�ganej z dna. Manewruj�c, jacht
z wolna wyp�ywa� z portu.
Up�ywa�a godzina za godzin�, ale Armstrong si� nie ru-
sza�, tylko od czasu do czasu dolewa� sobie brandy. Dopie-
ro kiedy zegarek na bocznym stoliku wydzwoni� czwart�,
podni�s� si�, odczeka� par� chwil, po czym opu�ci� stopy
na gruby dywan. Niepewnie wsta� i przez nie o�wietlon�
kabin� przeszed� do �azienki. Dotar� do otwartych drzwi,
zdj�� z wieszaka obszerny kremowy szlafrok, kt�ry na kie-
18
szeni mia� wyhaftowany z�otymi literami napis �Sir Lance-
lot". Pocz�apa� z powrotem do drzwi kabiny, otworzy� je
ostro�nie i stan�� boso w p�mroku korytarza. Chwil� si�
waha�, po czym zamkn�� za sob� drzwi i klucz wsun�� do
kieszeni. Nie poruszy� si�, p�ki si� nie upewni�, �e nie s�y-
szy nic poza znajomym, miarowym warkotem silnika.
Posuwa� si� chwiejnym krokiem w�skim korytarzem,
wreszcie stan�� przed schodkami wiod�cymi na pok�ad.
Powoli zacz�� si� wspina� w g�r�, trzymaj�c si� mocno lin
po obu stronach. Gdy znalaz� si� na pok�adzie, szybko si�
rozejrza� na boki. Nie by�o nikogo. Noc by�a bezchmurna
i ch�odna, jak zazwyczaj o tej porze roku.
Armstrong st�pa� cicho, a� znalaz� si� nad maszynowni�
- najbardziej ha�a�liw� cz�ci� statku.
Odczeka� kr�tk� chwil�, rozwi�za� pasek i pozwoli�, aby
szlafrok opad� na pok�ad.
Nagi, w czu�ej os�onie nocy, utkwi� wzrok w spokojnym,
mrocznym morzu i pomy�la�: czy w chwilach takich jak ta
nie powinno si� cz�owiekowi objawi� w jednym b�ysku ca-
�e �ycie?
II
The Citizen
5 LISTOPADA 1991
Townsend zrujnowany
- Jakie wiadomo�ci? - spyta� lakonicznie Keith Townsend,
przechodz�c obok biurka sekretarki w drodze do swojego
gabinetu.
- Prezydent telefonowa� z Camp David na chwil� przed-
tem, zanim wsiad�e� do samolotu - powiedzia�a Heather.
- Kt�ra z moich gazet zirytowa�a go tym razem? - za-
gadn��, sadowi�c si� za biurkiem.
- �New York Star". Dotar�a do niego pog�oska, �e za-
mierzasz jutro wydrukowa� na pierwszej stronie wyci�g
z jego konta - odpar�a Heather.
- Raczej wyci�g z mojego konta mo�e by� materia�em
na jutrzejsze czo��wki gazet - rzuci� Townsend. Jego au-
stralijski akcent zaznaczy� si� wyra�niej ni� zazwyczaj. -
Co jeszcze?
- Margaret Thatcher przys�a�a faks z Londynu. Zgodzi�a
si� na twoje warunki umowy na dwie ksi��ki, mimo �e
oferta Armstronga by�a korzystniejsza.
- Miejmy nadziej�, �e kto� zaoferuje mi sze�� milion�w
dolar�w, kiedy napisz� swoje pami�tniki.
Heather blado si� u�miechn�a.
- Jeszcze kto�?
- Gary Deakins zn�w dosta� pozew s�dowy.
- O co tym razem?
- Na pierwszej stronie wczorajszej �Prawdy" oskar�y�
arcybiskupa Brisbane o gwa�t.
- Prawda, ca�a prawda i tylko prawda - rzek� Townsend
20
z u�miechem. - Przynajmniej tak d�ugo, jak d�ugo pomaga
sprzedawa� gazety.
-Niestety, okaza�o si�, �e owa kobieta jest znanym
�wieckim kaznodziej� i od lat przyja�ni si� z rodzin� Jego
Ekscelencji. Zdaje si�, �e Gary dobiera� niefortunne rymy
do �arcybiskupa".
Townsend rozsiad� si� wygodnie w swoim krze�le i za-
cz�� si� zapoznawa� z niezliczonymi problemami trapi�cy-
mi ludzi na �wiecie; najcz�ciej by�y to, jak zwykle, skargi
polityk�w, biznesmen�w i ulubie�c�w medi�w, oczekuj�-
cych, �e podejmie natychmiastow� interwencj�, aby rato-
wa� ich cenne, a zagro�one kariery. Jutro o tej porze wi�k-
szo�� z nich och�onie, a na ich miejsce pojawi si� kilkana-
�cie nowych, r�wnie gniewnych, r�wnie wymagaj�cych
gwiazd. Zdawa� sobie spraw�, �e wszyscy ci ludzie byliby
uszcz�liwieni, gdyby odkryli, �e on sam znajduje si�
o krok od katastrofy. A to dlatego, �e prezes ma�ego banku
w Cleveland za��da� zwrotu pi��dziesi�ciu milion�w dola-
r�w po�yczki dzi� przed wieczorem.
Podczas gdy Heather odczytywa�a kolejne wiadomo�ci
- wi�kszo�� od ludzi, kt�rych nazwiska nic mu nie m�wi�y
- Townsend wr�ci� my�lami do mowy, kt�r� wyg�osi� po-
przedniego wieczoru. Tysi�c redaktor�w naczelnych z jego
gazet z ca�ego �wiata zgromadzi�o si� w Honolulu na trzy-
dniow� konferencj�. W ko�cowym przem�wieniu powie-
dzia� im, �e Global Corp jest w doskona�ej formie i z �a-
two�ci� sprosta wyzwaniom nowej rewolucji �rodk�w prze-
kazu. Zako�czy� s�owami: �Tylko Global Corp jest w stanie
poprowadzi� przemys� �rodk�w masowego przekazu
w dwudziesty pierwszy wiek".
Wszyscy wstali i urz�dzili mu kilkuminutow� owacj�.
Spogl�daj�c w d�, na ufne twarze t�umu szczelnie wype�-
niaj�cego sal�, zastanawia� si�, ilu z tych ludzi podejrze-
wa, �e firma stoi u progu bankructwa.
- Co mam odpowiedzie� prezydentowi? - powt�rzy�a
pytania Heather.
- Jakiemu prezydentowi? - zdziwi� si� Townsend nagle
przywo�any do rzeczywisto�ci.
21
-
Stan�w Zjednoczonych.
- Czekaj, a� zadzwoni jeszcze raz - odpar�. - Mo�e do
tego czasu troch� si� uspokoi. Ja tymczasem pogadam z re-
daktorem �Star".
- A co z pani� Thatcher?
- Wy�lij jej du�y bukiet kwiat�w i bilecik ze s�owami:
�Uczynimy pani pami�tniki bestsellerem numer jeden od
Moskwy po Nowy Jork".
- Czy nie powinno si� doda� Londynu?
- Nie, ona wie, �e w Londynie b�dzie najbardziej czy-
tana.
- A co mam zrobi� w sprawie Gary'ego Deakinsa?
- Zatelefonuj do arcybiskupa i powiedz mu, �e zafundu-
j� mu ten nowy dach, tak bardzo potrzebny jego katedrze.
Poczekaj miesi�c, a potem wy�lij mu czek na dziesi�� ty-
si�cy dolar�w.
Heather skin�a g�ow�, zamkn�a notes i zapyta�a:
- Czy mam ci� z kim� ��czy�?
- Tylko z Austinem Piersonem. - Zamilk�. - Natych-
miast, jak zadzwoni - doda�.
Heather odwr�ci�a si� i wysz�a z pokoju.
Townsend obr�ci� si� z krzes�em i spojrza� przez okno.
Usi�owa� przypomnie� sobie rozmow� z doradczyni� do
spraw finansowych, kt�ra zatelefonowa�a do niego, kiedy
lecia� swoim prywatnym odrzutowcem z Honolulu.
-W�a�nie widzia�am si� przed chwil� z Piersonem -
oznajmi�a. -Nasze spotkanie trwa�o ponad godzin�, ale
kiedy odchodzi�am, on jeszcze nie podj�� decyzji.
- Nie podj�� decyzji?
- Nie. Musi jeszcze zasi�gn�� opinii bankowej komisji
finans�w.
- Ale� z pewno�ci� teraz, kiedy wszystkie pozosta�e
banki chc� p�j�� mi na r�k�, Pierson nie mo�e...
- Jak najbardziej mo�e. Pami�taj, �e on jest prezesem
ma�ego banku w Ohio. Nie jest zainteresowany tym, co
uzgodni�y inne banki. A po tych wszystkich k��liwych ar-
tyku�ach prasowych, jakie ukaza�y si� na tw�j temat w ci�-
gu kilku ostatnich tygodni, on my�li tylko o jednym.
22
-
Mianowicie?
- Jak ratowa� w�asn� sk�r� - odpar�a.
- Ale czy nie zdaje sobie sprawy, �e wszystkie inne banki
wycofaj� si�, je�li on nie zastosuje si� do og�lnego planu?
- Owszem, ale kiedy mu to powiedzia�am, wzruszy� ra-
mionami i o�wiadczy�: �W takim razie b�d� musia� zaryzy-
kowa� z wszystkimi innymi".
Townsend zacz�� kl��.
- Ale jedno mi obieca� - doda�a E. B.
- Co takiego?
- �e zatelefonuje, jak tylko komisja podejmie decyzj�.
- To pi�knie z jego strony. Co mam zatem zrobi�, je�li
decyzja b�dzie negatywna?
- Opublikowa� o�wiadczenie, kt�re uzgodnili�my - pa-
d�a odpowied�.
Townsendowi zrobi�o si� niedobrze.
- Czy nie mam innego wyj�cia? - spyta�.
- Nie, �adnego - powiedzia�a stanowczo pani Beresford.
- Po prostu sied� i czekaj na telefon Piersona. Je�li mam
zd��y� na nast�pny samolot do Nowego Jorku, to musz�
si� spieszy�. Powinnam by� u ciebie oko�o po�udnia. - Po-
��czenie si� przerwa�o.
Townsend wsta� i zacz�� kr��y� po pokoju nadal rozwa-
�aj�c to, co mu powiedzia�a E. B. Zatrzyma� si� przed lu-
strem wisz�cym nad kominkiem, �eby poprawi� krawat.
Nie mia� czasu, aby si� przebra� po wyj�ciu z samolotu -
i by�o to wida�.
Po raz pierwszy przysz�o mu na my�l, �e wygl�da starzej
ni� na swoje sze��dziesi�t trzy lata. Ale po tym wszystkim,
co w ci�gu ostatnich sze�ciu tygodni musia� wykona� pod
dyktando E. B., trudno si� by�o dziwi�. To prawda, �e gdy-
by zwr�ci� si� do niej po rad� troch� wcze�niej, nie musia�-
by teraz czeka� z dr�eniem na telefon od prezesa ma�ego
banku w Ohio.
Wpatrywa� si� w telefon, zaklinaj�c go w duchu, �eby
zadzwoni�. Ale telefon milcza�. Townsend nawet nie pr�bo-
wa� upora� si� ze stosem list�w, kt�re Heather zostawi�a
mu do podpisu. Z zamy�lenia wyrwa�o go otwarcie drzwi
23
i pojawienie si� Heather. Poda�a mu pojedynczy arkusz
papieru; zawiera� on spis nazwisk w porz�dku alfabetycz-
nym.
- Pomy�la�am, �e mo�e ci si� to przyda� - powiedzia�a.
Pracowa�a dla niego od trzydziestu pi�ciu lat i wiedzia�a,
�e by� ostatnim cz�owiekiem na �wiecie, kt�ry siedzia�by
z za�o�onymi r�kami i czeka�.
Townsend bardzo wolno przejecha� palcem w d� listy.
�adne z nazwisk nic mu nie m�wi�o. Przy trzech znajdowa�y
si� gwiazdki oznaczaj�ce, �e w przesz�o�ci te osoby praco-
wa�y w Global Corp. Obecnie zatrudnia� trzydzie�ci siedem
tysi�cy ludzi, ale trzydziestu sze�ciu tysi�cy z nich nigdy na-
wet na oczy nie widzia�. Te trzy osoby, kt�re w jakim� mo-
mencie swojej kariery zawodowej pracowa�y u niego, teraz
nale�a�y do personelu �Cleveland Sentinel", gazety, o kt�-
rej nigdy nie s�ysza�.
-Do kogo nale�y �Sentinel"? - spyta� z nadziej�, �e
m�g�by wywrze� presj� na w�a�ciciela.
- Do Richarda Armstronga - powiedzia�a Heather bez-
barwnym g�osem.
- Tylko tego mi trzeba.
- W gruncie rzeczy nie kontrolujesz �adnej gazety
w promieniu stu mil od Cleveland - ci�gn�a Heather. -
Masz tylko stacj� radiow� na po�udnie od miasta, kt�ra
bez przerwy nadaje muzyk� country and western.
W owej chwili Townsend z ch�ci� przehandlowa�by
�New York Star" na �Cleveland Sentinel". Spojrza� zn�w
na trzy nazwiska, ale nadal nic dla niego nie znaczy�y. Obej-
rza� si� na Heather.
- Czy kt�re� z nich nadal mnie kocha? - zapyta�, przy-
muszaj�c si� do u�miechu.
- Barbara Bennett na pewno nie - odpar�a Heather. -
Prowadzi w �Sentinelu" rubryk� mody. Dosta�a wym�wie-
nie z lokalnej gazety w Seattle w kilka dni potem, jak j�
przej��e�. Wnios�a spraw� do s�du o bezprawne zwolnie-
nie z pracy i twierdzi�a, �e jej nast�pczyni ma romans z re-
daktorem. Sko�czy�o si� na tym, �e musieli�my rozstrzy-
gn�� sp�r w drodze post�powania pozas�dowego. Podczas
24
wst�pnego przes�uchania powiedzia�a, �e kupczysz porno-
grafi� i �e interesuje ci� tylko forsa. Wyda�e� polecenie,
�eby �adna z twoich gazet nigdy jej nie zatrudnia�a.
Townsend wiedzia�, �e ta szczeg�lna lista zawiera na-
zwiska ponad tysi�ca os�b i �e ka�da z nich z rozkosz�
umoczy�aby pi�ro w jego krwi, przygotowuj�c jego nekro-
log do pierwszych wyda� jutrzejszych dziennik�w.
- Mark Kendal? - zagadn��.
- Szef rubryki kryminalnej - stwierdzi�a Heather. - Pra-
cowa� przez kilka miesi�cy w �New York Star", ale nie
wiadomo, czy kiedykolwiek si� z nim zetkn��e�.
Oczy Townsenda zatrzyma�y si� na kolejnym, obco
brzmi�cym nazwisku; czeka�, �eby Heather poda�a mu
szczeg�y. Wiedzia�, �e najlepsze zachowa na koniec: nawet
ona lubi�a przytrzyma� go troch� w szachu.
- Malcolm McCreedy. Szef dzia�u publicystyki w �Sen-
tinelu". Pracowa� w korporacji w �Melbourne Courier"
mi�dzy tysi�c dziewi��set siedemdziesi�tym dziewi�tym
i osiemdziesi�tym czwartym. Rozpowiada� wtedy wszyst-
kim w redakcji, �e byli�cie w przesz�o�ci kumplami od kie-
liszka. Zosta� wyrzucony, bo nigdy nie oddawa� materia��w
na czas. Zdaje si�, �e whisky ze s�odu by�a pierwsz� rze-
cz�, po kt�r� si�ga� po porannym kolegium redakcyjnym,
a po lunchu interesowa�y go wy��cznie sp�dniczki. Wbrew
temu, co twierdzi�, nie mog�am znale�� �adnego dowodu,
�e go kiedykolwiek spotka�e�.
Townsenda zdumiewa�o, �e Heather zdoby�a tak wiele
informacji w tak kr�tkim czasie. Ale skoro pracowa�a
u niego tyle lat, by�o zrozumia�e, �e ma niemal tak szero-
kie kontakty jak on sam.
- McCreedy by� dwa razy �onaty - ci�gn�a Heather. -
Ka�de z tych ma��e�stw ko�czy�o si� rozwodem. Z pierw-
szego ma��e�stwa ma dwoje dzieci: dwudziestosiedmioletni�
Jill i dwudziestoczteroletniego Alana. Alan pracuje u nas
w �Dallas Comet", w dziale drobnych og�osze�.
- To �wietnie si� sk�ada - orzek� Townsend. - Stawiam
na McCreedy'ego. Mo�e si� wreszcie doczeka telefonu od
swojego dawno nie widzianego kumpla.
25
- Zaraz go przywo�am do telefonu - powiedzia�a He-
ather z u�miechem. - Miejmy nadziej�, �e jest trze�wy.
Townsend kiwn�� g�ow� i Heather wr�ci�a do siebie.
W�a�ciciel dwustu dziewi��dziesi�ciu siedmiu czaso-
pism czytanych przez ponad miliard ludzi na �wiecie cze-
ka� na po��czenie telefoniczne z redaktorem dzia�u publi-
cystyki lokalnej gazetki w Ohio o nak�adzie poni�ej trzy-
dziestu pi�ciu tysi�cy egzemplarzy.
Townsend wsta� i zacz�� przemierza� pok�j, formu�uj�c
pytania, kt�re nale�a�o zada� McCreedy'emu, i zastanawia-
j�c si�, w jakiej kolejno�ci je postawi�. Kiedy tak kr��y�,
jego wzrok pad� na wisz�ce na �cianach, oprawione w ramy,
egzemplarze gazet z najs�ynniejszymi nag��wkami:
�New York Star", 23 listopada 1963 roku: �Kennedy za-
mordowany w Dallas".
�Continent", 30 lipca 1981: �I �yli d�ugo i szcz�liwie"
nad �lubn� fotografi� Karola i Diany.
�Globe", 17 maja 1991: �Richard Branson zabra� mi
wianek, twierdzi dziewica"1.
Ch�tnie by zap�aci� p� miliona dolar�w, �eby m�c prze-
czyta� nag��wki w jutrzejszych gazetach.
Telefon na biurku ostro zadzwoni�. Townsend dopad�
krzes�a i chwyci� s�uchawk�.
- Mam Malcolma McCreedy'ego na linii numer jeden -
odezwa�a si� Heather. - ��cz�.
- Czy to ty, Malcolmie? - powiedzia� Townsend, gdy tyl-
ko us�ysza� brz�k w s�uchawce.
- We w�asnej osobie, panie Townsend - odpowiedzia�
zdziwiony g�os z wyra�nym australijskim akcentem.
-D�ugo si� nie s�yszeli�my, Malcolmie. Za d�ugo. Co
u ciebie?
-Wszystko dobrze, Keith. Po prostu znakomicie - od-
par� �mielej Malcolm.
- A jak tam dzieci? - zagadn�� Townsend, spogl�daj�c
na kartk� papieru, kt�r� Heather po�o�y�a mu na biurku.
1 Za�o�yciel i w�a�ciciel s�ynnej wytw�rni p�ytowej i linii lotniczych
Virgin (Dziewica) (przyp. t�um.).
26
- Jill i Alan, prawda? Czy Alan nie pracuje przypadkiem
w naszej gazecie w Dallas?
Zapad�o d�ugie milczenie i Townsend zacz�� si� ju� za-
stanawia�, czy nie przerwano po��czenia.
- Zgadza si�, Keith - odezwa� si� w ko�cu McCreedy.
- Oboje �wietnie sobie radz�, dzi�kuj�. A twoje dzieciaki?
Najwyra�niej nie pami�ta�, ile Townsend ich ma, nie
zna� tak�e ich imion.
- Te� �wietnie sobie radz�, dzi�kuj� - rzek� Townsend,
celowo go ma�puj�c. - A jak si� czujesz w Cleveland?
- Dobrze - odpar� McCreedy. - Ale wola�bym by� w kra-
ju na starych �mieciach. Ch�tnie bym sobie popatrzy�, jak
Tygrysy graj� w sobotnie popo�udnie.
- Hm, to jedna ze spraw, w jakich dzwoni� do ciebie -
rzuci� Townsend. - Ale najpierw chcia�bym zasi�gn�� two-
jej rady.
-Ale� prosz�, Keith. Zawsze mo�esz na mnie liczy�
- powiedzia� McCreedy. - Ale mo�e lepiej zamkn� drzwi
mojego pokoju - doda�, gdy� by� teraz pewien, �e ju�
ka�dy dziennikarz na pi�trze wie, kim jest jego roz-
m�wca.
Townsend niecierpliwie czeka�.
- Wi�c co m�g�bym dla ciebie zrobi�, Keith? - odezwa�
si� lekko zadyszany g�os w telefonie.
- Czy znasz nazwisko Austin Pierson?
Zn�w zapad�o d�u�sze milczenie.
- To jaka� gruba ryba w �wiecie finans�w, no nie? Wy-
daje mi si�, �e kieruje jednym z naszych bank�w albo to-
warzystw ubezpieczeniowych. Poczekaj chwil�, sprawdz�
w moim komputerze.
Townsend znowu czeka�, my�l�c sobie przy tym, �e gdyby
jego ojciec zada� takie samo pytanie czterdzie�ci lat wcze-
�niej, znalezienie odpowiedzi zaj�oby wiele godzin, a mo�e
nawet dni.
- Mam go - powiedzia� cz�owiek w Cleveland po paru
chwilach i zawiesi� g�os. - Teraz sobie przypominam. Robi-
li�my o nim materia� mniej wi�cej cztery lata temu, kiedy
zosta� prezesem Manufacturers Cleveland.
27
-
Co mo�esz mi o nim powiedzie�? - spyta� Townsend,
kt�ry nie chcia� ju� marnowa� wi�cej czasu na g�upstwa.
- Nie za wiele - odpar� McCreedy, wpatruj�c si�
w ekran monitora i od czasu do czasu naciskaj�c kolejne
klawisze. - Robi wra�enie wzorowego obywatela. W banku
systematycznie awansowa� ze stanowiska na stanowisko,
jest skarbnikiem w miejscowym klubie rotaria�skim, me-
todystycznym �wieckim kaznodziej�, �onaty z t� sam� ko-
biet� od trzydziestu jeden lat. Ma tr�jk� dzieci, wszystkie
mieszkaj� w mie�cie.
- Czy co� o nich wiadomo?
- Tak - McCreedy wcisn�� kilka klawiszy. - Starszy syn
jest nauczycielem biologii w miejscowej szkole �redniej,
c�rka pracuje jako siostra oddzia�owa w szpitalu miejskim
w Cleveland, a najm�odsza latoro�l w�a�nie awansowa�a na
wsp�lnika w najszacowniejszej kancelarii w stanie. Je�li
chcesz ubi� interes z Austinem Piersonem, Keith, to ucie-
szy ci� wiadomo��, �e ma on nieskaziteln� reputacj�.
Townsend wcale si� nie ucieszy�.
- Wi�c w jego przesz�o�ci nie ma nic, co by...
- W ka�dym razie ja nic o tym nie wiem - rzek� McCre-
edy. Szybko przejrza� rejestr za ostatnie pi�� lat, z nadzie-
j�, �e znajdzie jaki� smakowity k�sek, kt�rym zadowoli
swego by�ego szefa.
- Tak, teraz sobie wszystko przypominam. To straszny
sztywniak. Nie zgodzi� si� nawet na przeprowadzenie wy-
wiadu w godzinach pracy, a kiedy dotar�em wieczorem do
niego do domu, zosta�em nagrodzony za sw�j trud sokiem
ananasowym ochrzczonym wod�.
Townsend uzna�, �e nic ju� wi�cej nie wyci�nie od
McCreedy'ego na temat Piersona i �e nie ma sensu ci�gn��
dalej tej rozmowy.
- Dzi�kuj� ci, Malcolmie - powiedzia�. - Bardzo mi po-
mog�e�. Zadzwo� do mnie, kiedy b�dziesz co� mia� o Pier-
sonie.
Ju� mia� po�o�y� s�uchawk�, kiedy Mc Creedy zapyta�:
- A ta druga sprawa, o kt�rej chcia�e� m�wi�, Keith?
Widzisz, mia�em nadziej�, �e co� si� znajdzie dla mnie
28
w Australii, mo�e nawet w �Courier". - Zamilk� na chwil�.
- Powiem ci, Keith, �e zgodzi�bym si� nawet na ni�sz� pen-
sj�, bylebym m�g� zn�w pracowa� u ciebie.
- B�d� o tym pami�ta� - rzek� Townsend - i mo�esz by�
pewien, Malcolmie, �e zg�osz� si� do ciebie przy pierwszej
okazji.
Od�o�y� s�uchawk� i postawi� krzy�yk na cz�owieku, do
kt�rego na pewno wi�cej w �yciu si� nie odezwie. McCre-
edy by� w stanie powiedzie� mu tylko tyle, �e Austin Pier-
son jest wcieleniem wszelkich cn�t - z tym gatunkiem lu-
dzi Townsend nie mia� du�o wsp�lnego, nie bardzo te� wie-
dzia�, jak si� z nimi post�puje. Rada E. B. jak zwykle
okazywa�a si� s�uszna. M�g� wy��cznie siedzie� i czeka�.
Odchyli� si� do ty�u w swoim krze�le i podwin�� nog�.
Zegary w Cleveland wskazywa�y dwana�cie po jedena-
stej, w Londynie dwana�cie po czwartej, a w Sydney dwa-
na�cie po trzeciej. Do sz�stej wieczorem prawdopodobnie
nie b�dzie ju� mia� wp�ywu na brzmienie nag��wk�w we
w�asnych gazetach, nie m�wi�c ju� o prasie Richarda Arm-
stronga.
Telefon na jego biurku zadzwoni� ponownie - czy mo�li-
we, �e Malcolm McCreedy znalaz� co� ciekawego na temat
Austina Piersona? Townsend zawsze s�dzi�, �e ka�dy ma
cho� jeden szkielet wstydliwie ukrywany w szafie. Chwy-
ci� s�uchawk�.
- Mam prezydenta Stan�w Zjednoczonych na jednej li-
nii - odezwa�a si� Heather - i pana Austina Piersona z Cle-
veland w Ohio na drugiej. Z kim najpierw ��czy�?
PIERWSZE WYDANIE
Narodziny, �luby
i �mierci
III
THE TIMES
6 LIPCA 1923
Komunistyczne fermenty
Je�li cz�owiek urodzi� si� �ydem na Rusi Zakarpackiej,
mia�o to ma�o dobrych i du�o z�ych stron; jednak musia�o
up�yn�� sporo czasu, zanim Lubczy Hoch pozna� te dobre.
Lubczy przyszed� na �wiat w ma�ej, skalnej*wiosce
w pobli�u miasteczka Douski, usytuowanego u zbiegu gra-
nic Czechos�owacji, Rumunii i Polski. Nigdy nie pozna�
swojej prawdziwej daty urodzenia, gdy� rodzina nie pro-
wadzi�a �adnych zapisk�w, ale wiadomo by�o, �e jest
w przybli�eniu o rok starszy od swojego brata i o rok m�od-
szy od siostry.
Matka wzi�a niemowl� na r�ce i u�miechn�a si�. Syn
by� taki, jak trzeba i nawet pod praw� �opatk� mia� jaskra-
woczerwone znami�, jak jego ojciec.
Ma�a cha�upina, w kt�rej mieszkali, by�a w�asno�ci� jego
stryjecznego dziadka, rabbiego. Rabbi wielekro� prosi� Zel-
t�, �eby nie po�lubia�a Siergieja, syna miejscowego handla-
rza byd�a. M�oda dziewczyna wstydzi�a si� przyzna� stryjo-
wi, �e zasz�a w ci���. I chocia� post�pi�a wbrew woli rabbie-
go, ofiarowa� on m�odym chat� w prezencie �lubnym.
Kiedy Lubczy przyszed� na �wiat, w czterech izdebkach
ju� by�o ciasno; kiedy zaczyna� chodzi�, przyby� mu jeszcze
jeden brat i druga siostra.
Rodzina rzadko widywa�a ojca. Co rano wychodzi� z do-
mu tu� po wschodzie s�o�ca i wraca� dopiero o zmierzchu.
Matka t�umaczy�a dziecku, �e ojciec idzie pracowa�.
- Co to za praca? - dopytywa� si� Lubczy.
3. Stan czwarty
33
-
Ojciec dogl�da byd�a, kt�re mu zostawi� tw�j dziadek. -
Matka nie udawa�a, �e par� kr�w z ciel�tami stanowi stado.
- A gdzie ojciec pracuje? - pyta� Lubczy.
- Na polach po drugiej stronie miasta.
- Co to jest miasto? - pada�o kolejne pytanie.
Zelta niezmordowanie odpowiada�a na pytania, p�ki
dziecko nie usn�o jej na r�kach.
Rabbi nigdy nie m�wi� ma�emu o ojcu, za to przy ka�-
dej okazji opowiada� mu, jak to mama w m�odo�ci mia�a
licznych zalotnik�w i uwa�ano j� nie tylko za najpi�kniej-
sz�, ale i za najinteligentniejsz� dziewczyn� w miasteczku.
Z jej talentami powinna by�a zosta� nauczycielk� w tutej-
szej szkole, m�wi� rabbi, a teraz musia�a si� zadowoli�
przekazywaniem swojej wiedzy ci�gle powi�kszaj�cej si�
rodzinie.
Ale ze wszystkich dzieci tylko Lubczy zaspokaja� ocze-
kiwania matki: przesiadywa� u jej st�p, ch�on�c ka�de jej
s�owo i wys�uchuj�c pilnie odpowiedzi na pytania, kt�re
zadawa�. Z czasem rabbi zacz�� si� interesowa� post�pami
ch�opca - i zarazem martwi� si�, kt�ra strona rodziny ode-
gra decyduj�c� rol� w kszta�towaniu jego charakteru.
Po raz pierwszy odczu� niepok�j, gdy malec zacz�� racz-
kowa� i natkn�� si� na drzwi wychodz�ce na dw�r; od tej
chwili odwr�ci� uwag� od matki, tkwi�cej przy piecu ku-
chennym, i zacz�� interesowa� si� ojcem i tym, dok�d on
wychodzi ka�dego ranka.
Kiedy Lubczy m�g� stan�� na w�asnych nogach, si�gn��
do klamki, a kiedy tylko zacz�� chodzi�, przekroczy� pr�g,
wyszed� na �cie�k� i na szeroki �wiat, domen� ojca. Przez
kilka tygodni uczepiony r�ki ojca z rado�ci� przemierza�
brukowane kocimi �bami ulice sennego o �wicie miastecz-
ka w drodze na pola, gdzie ojciec pasa� byd�o.
Ale Lubczego szybko znudzi�y krowy, kt�re sta�y nieru-
chomo i czeka�y, a� zostan� wydojone, a od czasu do czasu
rodzi�y ciel�ta. Chcia� si� dowiedzie�, co dzieje si� w mie-
�cie, kt�re si� dopiero budzi�o, kiedy przechodzili tamt�dy
rankiem. Nazywa� Douski miastem by�oby w istocie grub�
przesad�, sk�ada�o si� bowiem z kilku rz�d�w murowanych
34
dom�w, paru sklep�w, gospody, ma�ej synagogi - dok�d
matka zabiera�a z ca�� rodzin� Lubczego w soboty - i ratu-
sza, kt�rego progu ch�opiec nigdy nie przest�pi�.
Ale dla Lubczego by�o to najciekawsze miejsce na �wiecie.
Pewnego ranka ojciec, bez s�owa wyja�nienia, zwi�za�
dwie krowy i poprowadzi� je w stron� miasta. Lubczy rado-
�nie bieg� obok, zasypuj�c ojca pytaniami, bo ciekaw by�,
co te� zamierza z nimi zrobi�. Ale ojciec, inaczej ni� mat-
ka, nie zawsze udziela� odpowiedzi, a je�li tak, to rzadko
one co� wyja�nia�y.
Wreszcie Lubczy przesta� zadawa� pytania, bo ojciec za
ka�dym razem zbywa� go s�owami:
- Poczekaj, to zobaczysz. Dotarli wreszcie do miastecz-
ka i krowy zosta�y zagonione na targ. Ni st�d, ni zow�d oj-
ciec zatrzyma� si� w rzadko ucz�szczanym rogu placu.
Lubczy doszed� do wniosku, �e nie warto go pyta�, dla-
czego wybra� akurat to miejsce, bo i tak nie odpowie. Oj-
ciec i syn stali w milczeniu. Up�yn�o troch� czasu, zanim
pojawi� si� pierwszy kupiec.
Lubczy patrzy� zafascynowany, jak ludzie okr��aj� kro-
wy, poszturchuj� je b�d� tylko szacuj� ich warto�� w mo-
wie, kt�rej nigdy wcze�niej nie s�ysza�. Pomy�la�, jak to
�le, �e ojciec zna tylko jeden j�zyk w tym mie�cie u zbiegu
granic trzech pa�stw. Spogl�da� biedak t�pym wzrokiem
na wie�niak�w wyra�aj�cych swoje zdanie po ogl�dzinach
mizernych zwierz�t.
Gdy w ko�cu jeden z zainteresowanych przem�wi� do
ojca w jedynym j�zyku, jaki ten rozumia�, przyj�� jego
ofert� bez targ�w. Kilka kolorowych papierk�w przesz�o
z r�k do r�k, krowy zmieni�y w�a�ciciela, a ojciec uda� si�
na rynek, gdzie kupi� worek zbo�a, skrzynk� kartofli, tro-
ch� faszerowanej ryby, troch� odzie�y, par� u�ywanych bu-
t�w wymagaj�cych pilnie reperacji, r�czny w�zek i du��
mosi�n� zapink� dla kogo� z rodziny. Ch�opca dziwi�o, �e
podczas gdy inni uparcie targowali si� z kramarzami, tata
zawsze wr�cza� ��dan� kwot� bez s�owa sprzeciwu.
Po drodze do domu ojciec wst�pi� do jedynej w miastecz-
ku gospody, pozostawiaj�c ch�opca na ulicy, na stra�y spra-
35
wunk�w. Ch�opiec siedzia� na ziemi, u wej�cia do gospody,
i czeka�. Dopiero gdy s�o�ce schowa�o si� za ratuszem, oj-
ciec po kilku butelkach �liwowicy chwiejnym krokiem wy-
toczy� si� z gospody i Lubczy musia� jedn� r�k� ci�gn�� w�-
zek pe�en towar�w, a drug� podtrzymywa� pijanego.
Kiedy matka otworzy�a drzwi, tata min�� j� chwiejnym
krokiem i upad� na ��ko. Po chwili rozleg�o si� chrapanie.
Lubczy pom�g� matce przyci�gn�� w�zek z zakupami
do chaty. Chocia� zachwala� je jak m�g�, matka nie wyda-
wa�a si� zadowolona, �e taki oto jest po�ytek z ca�oroczne-
go trudu. Potrz�sn�a g�ow�, medytuj�c, co nale�y zrobi�
z nabytkami.
Worek z ziarnem ustawi�a w k�cie w kuchni, ziemniaki
zosta�y w drewnianej skrzynce, ryb� po�o�y�a ko�o okna.
Potem przejrza�a odzie� i przeznaczy�a poszczeg�lne sztu-
ki dla ka�dego z dzieci. Buty zostawi�a przy drzwiach. Za-
pink� schowa�a do ma�ego tekturowego pude�ka, kt�re na
oczach ch�opca ukry�a pod lu�n� desk� pod�ogow� po oj-
cowskiej stronie ��ka.
Tej nocy, kiedy wszyscy spali, Lubczy postanowi�, �e nie
b�dzie wi�cej chodzi� z ojcem na pola. Nast�pnego dnia
rano, kiedy ojciec wsta�, Lubczy wzu� buty stoj�ce przy
drzwiach, chocia� by�y na niego za du�e, i wyszed� z domu
za ojcem. Tym razem dotar� tylko na skraj miasteczka
i skry� si� za drzewem. Patrzy�, jak tata znika w oddali, na-
wet nie odwracaj�c g�owy, �eby sprawdzi�, czy dziedzic je-
go kr�lestwa za nim pod��a.
Lubczy odwr�ci� si� i pobieg� na rynek. Ca�y dzie� cho-
dzi� wok� stragan�w i przygl�da� si� wystawionym towa-
rom. Jedni sprzedawali owoce i warzywa, inni meble
i sprz�ty domowe. Zreszt� handlowaliby, czym si� da, byle
tylko mie� zysk.
Lubczy z przyjemno�ci� obserwowa� przer�ne sztuczki
sprzedawc�w: jedni z g�ry traktowali klient�w, inni przy-
milali si�, a prawie wszyscy k�amali, gdy ich pytano o po-
chodzenie towaru. Jeszcze bardziej intryguj�ce by�o to, �e
m�wili r�nymi j�zykami. Lubczy pr�dko spostrzeg�, �e
wi�kszo�� kupuj�cych, podobnie jak jego ojciec, przep�a-
36
ca towary. Przys�uchiwa� si� uwa�nie rozmowom i zaczyna�
ju� chwyta� niekt�re obce s�owa.
Kiedy wr�ci� do domu, mia� ze sto pyta� do matki, ale
po raz pierwszy si� przekona�, �e na niekt�re nawet ona
nie umie odpowiedzie�. Po kt�rym� takim pytaniu matka
uzna�a, �e czas, aby synek poszed� do szko�y. Ale w mia-
steczku nie by�o odpowiedniej szko�y dla malca. Zelta po-
stanowi�a om�wi� ten problem ze stryjem, jak tylko nada-
rzy si� okazja. W ko�cu ch�opiec tak zdolny, jak Lubczy
m�g�by nawet zosta� rabinem.
Nast�pnego ranka Lubczy wsta� jeszcze przed ojcem,
wsun�� na stopy jedyne w domu chodaki i wymkn�� si�
z chaty, nie budz�c braci ani si�str.
Bieg� przez ca�� drog� na targ i od nowa zacz�� obch�d
stragan�w, obserwuj�c jak sprzedawcy wystawiaj� swoje
towary. Przys�uchiwa� si� k��tniom i pogaduszkom handla-
rzy i zaczyna� coraz wi�cej rozumie�. Poj�� teraz, co zna-
czy�y s�owa matki, �e B�g da� mu talent do j�zyk�w. Ale
matka nie wiedzia�a, �e obdarzy� go te� talentem do han-
dlu.
Patrzy� urzeczony, jak kto� wymienia tuzin �wiec na
kurczaka, a inny oddaje komod� w zamian za dwa worki
kartofli. Dalej kto� jeszcze proponowa� koz� za wytarty
dywan oraz fur� drewna za materac. Gdyby tak m�g� kupi�
ten materac! By� szerszy i grubszy od tego, na kt�rym spa-
�a ca�a jego rodzina.
Co rano przychodzi� teraz na plac targowy. Nauczy� si�,
�e powodzenie w handlu nie zale�y tylko od towar�w, jakie
si� ma na sprzeda�, ale tak�e od umiej�tno�ci przekonania
klienta, �e s� mu potrzebne. Ju� po kilku dniach zrozu-
mia�, �e ci, kt�rzy pos�uguj� si� kolorowymi banknotami,
nie tylko s� lepiej ubrani, ale maj� wi�ksze szans� na do-
bry interes ni� ci, kt�rzy wymieniaj� towar na towar.
Kiedy ojciec uzna�, �e pora wystawi� nast�pne dwie krowy
na sprzeda�, jego sze�cioletni syn doskonale ju� wiedzia�,
jak korzystnie dobija si� targu. Wieczorem znowu musia�
prowadzi� spitego ojca do domu. Gdy ten zwali� si� na ��-
37
ko, ch�opak wy�adowa� przed zdumion� matk� ca�� g�r�
towar�w.
Przez ponad godzin� malec pomaga� matce rozdziela�
dobra mi�dzy poszczeg�lnych cz�onk�w rodziny. Nie przy-
zna� si�, �e ma jeszcze kolorowy papierek, na kt�rym wid-
nieje liczba 10. Chcia� sprawdzi�, co mo�na b�dzie za nie-
go kupi�.
Nast�pnego ranka nie od razu poszed� na rynek, ale
pierwszy raz zapu�ci� si� na ulic� Szkoln�, �eby zobaczy�,
co si� sprzedaje w sklepach, kt�re czasami odwiedza� stry-
jeczny dziadek. Zatrzyma� si� kolejno przed piekarni�, ma-
sarni�, sklepem z wyrobami garncarskimi, sklepem z odzie-
�� i wreszcie przed jubilerem: tylko tam nad drzwiami wy-
drukowane by�o z�otymi literami nazwisko w�a�ciciela -
Lekski. Wzrok ch�opca przyci�gn�a broszka le��ca po�rod-
ku wystawy. By�a jeszcze pi�kniejsza od tej, kt�r� matka
wk�ada�a raz w roku na Rosz Haszana - kiedy� wspomnia-
�a, �e to klejnot rodzinny. Wieczorem Lubczy wr�ci� do do-
mu i stan�� przy kuchennym palenisku, na kt�rym matka
szykowa�a dla rodziny skromny posi�ek. Oznajmi� jej, �e
sklepy s� niczym innym, jak nieprzeno�nymi straganami
z wystaw� od frontu. Doda� jeszcze, co zauwa�y�, gdy usi�o-
wa� zajrze� do �rodka rozp�aszczaj�c nos o szyb� - �e pra-
wie wszyscy klienci p�ac� papierowymi banknotami i nie
targuj� si� ze sprzedawc�.
Nazajutrz Lubczy wr�ci� na t� sam� ulic�. Wyj�� z kie-
szeni papierowy banknot i przez d�u�sz� chwil� mu si�
przygl�da�. Nadal nie wiedzia�, co mo�e za niego dosta�.
Przez godzin� wpatrywa� si� w wystawy, a� wreszcie wszed�
pewnym krokiem do piekarni i wr�czy� banknot cz�owieko-
wi stoj�cemu za lad�. Piekarz wzi�� banknot i wzruszy� ra-
mionami. Lubczy ufnie wskaza� bochenek chleba na p�ce
i piekarz poda� mu go. Zadowolony z transakcji ch�opiec
odwr�ci� si� do wyj�cia, ale piekarz zawo�a�, �eby wzi��
reszt�.
Lubczy wr�ci�, niepewny co to znaczy, i z ciekawo�ci�
patrzy�, jak sklepikarz wk�ada banknot do kasetki i doby-
wa z niej monety, kt�re mu nast�pnie wr�cza.
38
Sze�ciolatek wyszed� na ulic� i z wielkim zainteresowa-
niem zacz�� ogl�da� monety. Z jednej strony wyryte na
nich by�y cyfry, z drugiej za� g�owa jakiego� m�czyzny.
O�mielony udan� transakcj� odwiedzi� sklep z wyroba-
mi garncarskimi, gdzie naby� dla matki mis� za po�ow�
monet.
Nast�pnie zatrzyma� si� przy sklepie jubilera i utkwi�
wzrok w pi�knej broszy na �rodku wystawy. Otworzy�
drzwi, podszed� do kontuaru i stan�� przed obliczem star-
szego pana w garniturze i krawacie.
- Czego sobie �yczysz, malcze? - zapyta� pan Lekski
i pochyli� si�, �eby przyjrze� si� ch�opcu.
- Chc� kupi� t� broszk� dla mojej matki - odpar� Lub-
czy, sil�c si� na pewno�� siebie i wskaza� na wystaw�.
Otworzy� zaci�ni�t� pi�stk�, w kt�rej mia� jeszcze trzy
drobne monety. *
Stary pan nie wybuchn�� �miechem, tylko �agodnie wy-
t�umaczy� ch�opcu, �e musia�by mie� du�o wi�cej takich
monet, �eby kupi� broszk�. Lubczy poczerwienia�, zacisn��
pi�stk� i odwr�ci� si� do wyj�cia.
- Ale mo�e by� tu zaszed� jutro? - podsun�� stary pan. -
Spr�buj� co� dla ciebie znale��.
Lubczy, czerwony jak burak, wybieg� na ulic�, nie ogl�-
daj�c si� za siebie.
Tej nocy nie m�g� zasn��. Powtarza� sobie w k�ko s�o-
wa jubilera. Rano sta� ju� przed sklepem na d�ugo przed
pojawieniem si� w�a�ciciela. Z pierwszej lekcji, jakiej
udzieli� mu pan Lekski, malec dowiedzia� si�, �e ludzie ku-
puj�cy bi�uteri� nie wstaj� wcze�nie rano.
Na panu Lekskim, nale��cym do starszyzny miejskiej,
tak piorunuj�ce wra�enie zrobi�a hucpa sze�cioletniego
malca, kt�ry o�mieli� si� wej�� do jego sklepu z kilkoma
drobniakami w gar�ci, �e podczas nast�pnych tygodni czy-
ni� t� �ask� synowi handlarza byd�a i odpowiada� mu na ty-
si�czne pytania. Nie up�yn�o du�o czasu, a Lubczy zacz��
wpada� do sklepu na kilka minut ka�dego popo�udnia.
Ale zawsze czeka� na ulicy, gdy starszy pan kogo� obs�u-
giwa�. Wkracza� dopiero, gdy klient opuszcza� sklep, sta-
39
wa� przy kontuarze i zarzuca� jubilera gradem pyta�, kt�re
sobie obmy�li� poprzedniego dnia.
Pan Lekski odnotowa� z aprobat�, i� Lubczy nigdy nie
zadaje drugi raz tego samego pytania i �e na widok wcho-
dz�cego klienta pr�dko wycofuje si� do k�ta i ukrywa za
p�acht� gazety. Co prawda przewraca� stronice, ale jubiler
nie by� pewien, czy ch�opiec czyta, czy tylko ogl�da foto-
grafie.
Kt�rego� wieczoru po zamkni�ciu sklepu pan Lekski
zaprowadzi� ch�opca na jego ty�y i pokaza� mu automobil.
Lubczy otworzy� szeroko oczy, kiedy us�ysza�, �e ten wspa-
nia�y wehiku� mo�e porusza� si� sam, bez pomocy konia.
- Przecie� on nie ma n�g! - wykrzykn�� z niedowierza-
niem.
Otworzy� drzwiczki wozu i wgramoli� si� na fotel obok
pana Lekskiego. Stary pan wcisn�� guzik i uruchomi� sil-
nik. Lubczy poczu� md�o�ci i strach. Ale chocia� prawie nie
si�ga� wzrokiem ponad desk� rozdzielcz�, ju� po paru
chwilach pragn�� usi��� na miejscu kierowcy.
Pan Lekski przewi�z� ch�opca po mie�cie i zostawi� go
przed drzwiami jego cha�upy. Dziecko p�dem wbieg�o do
kuchni i zawo�a�o do matki: