4148

Szczegóły
Tytuł 4148
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

4148 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 4148 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

4148 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Jeffrey Archer StaN Czwarty Rozdzia�y I-XV prze�o�y�a Danuta S�kalska Rozdzia�y XVI do ko�ca prze�o�y� Arkadiusz Nakoniecznik Tytu� orygina�u angielskiego: �The Fourth Estate" Copyright � Jeffrey Archer 1996, Published by arrangement with HarperCollins Publishers Ltd. Projekt ok�adki: Jerzy Matuszewski Fotografia na ok�adce: Agencja fotograficzna EAST NEWS Redaktor prowadz�cy seri� i opracowanie merytoryczne: Ewa Rojewska-Olejarczuk �amanie: Korekta: Teresa Pajdzi�ska ISBN 83-7180-088-6 Biblioteczka Konesera Wydanie I Wydawca: Pr�szy�ski i S-ka 02-569 Warszawa, ul. R�ana 34 Druk i oprawa: Wojskowa Drukarnia w �odzi 90-520 ��d�, ul. Gda�ska 130 Michaelowi ijudith Nota od autora W maju 1789 roku Ludwik XVI zwo�a� do Wersalu Stany Generalne. Stan pierwszy reprezentowa�o trzystu duchownych. Stan drugi trzystu szlachty. Stan trzeci sze�ciuset pos��w z gminu. Kilka lat p�niej, po Rewolucji Francuskiej, Edmund Bur- ke spogl�daj�c w g�r� na Galeri� Reporter�w w Izbie Gmin, rzek�: �Oto tam siedzi stan czwarty i on jest wa�- niejszy ni� tamci wszyscy". PӏNOWIECZORNY DODATEK NADZWYCZAJNY Magnaci prasowi walcz� o ocalenie swoich imperi�w I The GLOBE 5 listopada 1991 Armstrong bankrutem W�a�ciwie nie mia� szans. Ale Richard Armstrong dotych- czas nigdy si� nie przejmowa� brakiem szans. - Faites vos jeux, mesdames et messieurs. Prosz� obsta- wia�. � Armstrong spojrza� na zielone sukno. G�ra czerwonych �eton�w, kt�r� ustawiono przed nim dwadzie�cia minut wcze�niej, zmala�a do pojedynczego stosiku. Tego wieczo- ru straci� ju� czterdzie�ci tysi�cy frank�w - ale c� znaczy- �o czterdzie�ci tysi�cy frank�w, kiedy si� roztrwoni�o mi- liard dolar�w w ci�gu ostatnich dwunastu miesi�cy? Pochyli� si� do przodu i wszystkie pozosta�e �etony po- stawi� na zero. - Les jeux sont faits. Rien ne va plus - oznajmi� krupier wprawiwszy p�ynnym ruchem r�ki ko�o ruletki w ruch. Ma�a bia�a kulka zacz�a kr��y� wok�, po czym podskaku- j�c wpada�a kolejno w male�kie czarne i czerwone prze- gr�dki. Armstrong zapatrzy� si� w przestrze�. Nawet wtedy, gdy kulka ostatecznie znieruchomia�a, nie opu�ci� wzroku. - Vingt-six - og�osi� krupier i natychmiast zacz�� zagar- nia� �etony, kt�re t�oczy�y si� we wszystkich przegr�dkach opr�cz tej oznaczonej numerem dwadzie�cia sze��. Armstrong odszed� od stolika nawet nie patrz�c w stro- n� krupiera. Min�� powoli obl�one sto�y do gry w tryktra- ka i ruletk�, a� dotar� do dwuskrzyd�owych drzwi, wiod�- cych do realnego �wiata. Wysoki m�czyzna w b��kitnym 11 surducie otworzy� jedno skrzyd�o i u�miechn�� si� do zna- nego gracza, oczekuj�c zwyczajowego, stufrankowego na- piwku. Ale tego wieczoru si� zawi�d�. Id�c tarasowato opadaj�cym, bujnym parkiem i mijaj�c fontann�, Armstrong przeci�ga� r�k� po g�stych, czarnych w�osach. Up�yn�o czterna�cie godzin od nadzwyczajnego zebrania rady nadzorczej w Londynie i zaczyna� ju� odczu- wa� zm�czenie. Mimo swej tuszy - nie sprawdza� wagi od kilku lat - kroczy� �wawo promenad� i zatrzyma� si� dopiero przed swoj� ulubion� restauracj� nad zatok�. Wiedzia�, �e wszystkie stoliki s� zarezerwowane co najmniej na tydzie� z g�ry i na my�l o k�opocie, jaki sprawi, u�miechn�� si� pierwszy raz tego wieczoru. Pchn�� wahad�owe drzwi restauracji. Wysoki, szczup�y kelner zast�pi� mu drog� i nisko si� sk�oni� usi�uj�c ukry� zaskoczenie. - Dobry wiecz�r panu - powiedzia�. - Jak mi�o zn�w pa- na widzie�. Czy kto� b�dzie panu towarzyszy�? - Nie, Henri. � Starszy kelner szybko poprowadzi� niespodziewanego go�cia przez zat�oczon� restauracj� do ma�ego stolika w niszy. Gdy tylko Armstrong usiad�, kelner poda� mu wielk�, oprawn� w sk�r� kart� da�. Armstrong potrz�sn�� g�ow�. - Daj spok�j, Henri. Przecie� dobrze wiesz, co lubi�. Starszy kelner zachmurzy� si�. Europejscy monarcho- wie, gwiazdy z Hollywood, nawet w�oscy futboli�ci nie pe- szyli go, ilekro� jednak Richard Armstrong zjawia� si� w restauracji, wyprowadza� go z r�wnowagi. A teraz jeszcze ��da�, �eby dobra� mu menu. Dobrze chocia�, �e ulubiony stolik s�awnego go�cia by� wolny. Gdyby Armstrong przy- szed� kilka minut p�niej, musia�by czeka� przy barze, a� mu obs�uga pospiesznie ustawi stolik na �rodku sali. Ledwie Henri roz�o�y� Armstrongowi na kolanach ser- wet�, kelner serwuj�cy wina ju� mu nalewa� do kieliszka jego ulubionego szampana. Armstrong spogl�da� przez okno w dal, ale nie widzia� wielkiego jachtu przycumowa- 12 nego na p�nocnym cyplu zatoki. My�lami by� siedemset mil st�d, przy �onie i dzieciach. Jak zareaguj�, kiedy us�y- sz�, co zasz�o? Postawiono przed nim zup� z homara, o umiarkowanej temperaturze, tak �e m�g� od razu zacz�� je��. Nie lubi� czeka�, a� potrawa ostygnie. Ju� wola�by raczej si� popa- rzy�. Ku zdziwieniu starszego kelnera jego go�� nadal wpa- trywa� si� w dal, kiedy po raz drugi nalewano mu szampa- na. Jak szybko, zastanawia� si� Armstrong, jego koledzy z rady nadzorczej -.w wi�kszo�ci figuranci z tytu�ami lub koneksjami zaczn� wycofywa� si� chy�kiem i dystanso- wa� od "niego, kiedy bilans firmy zostanie podany do wia- domo�ci publicznej? Tylko sir Paul Maitland, jak przy- puszcza�, b�dzie w stanie ocali� swoj� reputacj�. Armstrong schwyci� deserow� �y�eczk�, zag��bi� j� w czarce i zacz�� czerpa� zup� szybkimi, rytmicznymi*ru- chami. . Go�cie przy s�siednich stolikach od czasu do czasu od- wracali si� i obrzucali go spojrzeniem, po czym szeptali konspiracyjnie mi�dzy sob�. - To jeden z najbogatszych ludzi �wiata - informowa� miejscowy bankier swoj� m�od� towarzyszk�, kt�r� pierw- szy raz zaprosi� do restauracji. Jego s�owa wywar�y na niej nale�yte wra�enie. Normalnie Armstrong upaja�by si� my- �l� o swej popularno�ci. Ale dzi� wiecz�r nawet nie zauwa- �a� wsp�biesiadnik�w. My�lami by� w sali konferencyjnej pewnego banku szwajcarskiego, gdzie zdecydowano, �e przedstawienie zostanie zako�czone - i to z powodu g�u- pich pi��dziesi�ciu milion�w dolar�w. Pusta czarka po zupie zosta�a b�yskawicznie sprz�tnie^ ta, gdy Armstrong podni�s� do ust lnian� serwetk�. Star- szy kelner a� za dobrze wiedzia�, �e ten go�� nie lubi przerw mi�dzy daniami. Na stoliku wyl�dowa�a teraz sola z Dover, bez o�ci - Arm- strong nie cierpia� zb�dnej fatygi. Obok postawiono talerz z jego ulubionymi frytkami i butelk� pikantnej przyprawy - t� jedn�, jak� trzymano w kuchni dla jedynego go�cia, kt�- 13 ry jej u�ywa�. Armstrong z roztargnieniem zdj�� nakr�tk�, przechyli� butelk� i energicznie ni� potrz�sn��. Olbrzymia br�zowa kropla spad�a na ryb�. Armstrong wzi�� do r�ki n� i r�wno rozsmarowa� sos na bia�ym mi�sie. Tego ranka omal nie przerwano obrad rady nadzorczej, gdy sir Paul zrezygnowa� z prezesury. Kiedy si� uporano z �innymi sprawami�, Armstrong szybko wyszed� z sali ob- rad i pojecha� wind� na dach, gdzie czeka� jego w�asny he- likopter. Pilot sta� oparty o balustrad� i z lubo�ci� zaci�ga� si� pa- pierosem. - Heathrow! - warkn�� Armstrong, nie zastanawiaj�c si� ani chwili nad uzyskaniem zgody kontroli lot�w czy wy- znaczeniem momentu startu. Pilot szybko zdusi� papierosa i pobieg� w kierunku l�dowiska. Kiedy przelatywali nad londy�skim City, Armstrong zacz�� wyobra�a� sobie seri� wydarze�, jakie rozegraj� si� w ci�gu najbli�szych kilku godzin, je�li si� nie uda jakim� cudownym sposobem wy- trzasn�� pi��dziesi�t milion�w dolar�w. Pi�tna�cie minut p�niej helikopter wyl�dowa� na pasie dla samolot�w prywatnych terminalu numer pi��, znanym jedynie tym, kt�rych sta� na jego u�ywanie. Armstrong opu- �ci� si� na ziemi� i wolno skierowa� kroki w stron� swojego prywatnego odrzutowca. Inny pilot, oczekuj�cy jego rozkaz�w, powita� go u szczy- tu schodk�w. - Nicea - rzuci� Armstrong i skierowa� si� ku ty�owi sa- molotu. Pilot znik� w swojej kabinie; przypuszcza�, �e �kapitan Dick" wybiera si� do Monte Carlo, �eby przez kilka dni pop�ywa� na swym jachcie. Prywatny ma�y odrzutowiec golfsztrom wzbi� si� w po- wietrze i skr�ci� na po�udnie. Podczas dwugodzinnego lotu Armstrong wykona� tylko jeden telefon, mianowicie do Jacquesa Lacroix w Gene- wie. Jednak�e, chocia� prosi� i nalega�, odpowied� by�a niezmienna: 14 - Prosz� pana, musi pan dzisiaj przed zamkni�ciem banku zwr�ci� pi��dziesi�t milion�w dolar�w, gdy� w prze- ciwnym wypadku b�d� zmuszony przekaza� spraw� do na- szego wydzia�u prawnego. Drug� czynno�ci�, na jak� zdoby� si� Armstrong w cza- sie lotu, by�o dok�adne podarcie dokument�w z teczki, kt�r� sir Paul zostawi� na stole w sali obrad. Nast�pnie po- szed� do ubikacji i spu�ci� z wod� drobne skrawki papieru. Kiedy samolot ko�owa� na lotnisku w Nicei, pod same schodki podjecha� mercedes z szoferem. �adne s�owo nie pad�o, gdy Armstrong sadowi� si� z ty�u: szofer nie musia� pyta�, dok�d ma zawie�� swego pryncypa�a. Armstrong nie odezwa� si� podczas ca�ej podr�y z Nicei do Monte Carlo - w ko�cu szofer nie by� cz�owiekiem, kt�ry m�g�by mu po- �yczy� pi��dziesi�t milion�w dolar�w. Zajechali na przysta�. Kapitan jachtu sta� wypr�ony i czeka�, �eby powita� Armstronga na pok�adzie. Chocia� Armstrong nie uprzedza� nikogo o swoich zamiarach, trzy- nastoosobowa za�oga �Sir Lancelota" zosta�a zawczasu po- wiadomiona, �e szef jest w drodze. - Ale B�g jeden wie, dok�d - brzmia�y ostatnie s�owa sekretarki. Ilekro� Armstrong postanawia�, �e pora jecha� na lotni- sko, b�yskawicznie informowano jego sekretark�. Tylko w ten spos�b ludzie z jego personelu rozsianego po ca�ym �wiecie mogli utrzyma� si� w pracy d�u�ej ni� tydzie�. Kapitan by� niespokojny. W najbli�szym czasie nikt nie spodziewa� si� szefa: dopiero za trzy tygodnie mia� przyje- cha� z rodzin� na dwutygodniowe wakacje. Kiedy rano za- telefonowano z Londynu, szyper by� akurat w miejscowej stoczni, pilnuj�c drobnych napraw jachtu. Co prawda nikt nie wiedzia�, dok�d Armstrong si� udaje, ale kapitan wo- la� nie ryzykowa�. Uda�o mu si�, sporym kosztem, odebra� jacht ze stoczni i przycumowa� do nabrze�a na par� minut przed przybyciem szefa do Francji. Armstrong przeszed� pomostem obok czterech m�- czyzn w nienagannych bia�ych mundurach, kt�rzy stali wy- pr�eni, z palcami przytkni�tymi do czapek. Zrzuci� panto- 15 fle i skierowa� si� w d�, do pomieszcze� prywatnych. Gdy otworzy� drzwi swojej kabiny, zobaczy� na stoliku przy ��- ku pi�trz�cy si� stos faks�w; wida� niekt�rzy przewidzieli jego przyjazd. Czy�by Jacques Lacroix zmieni� zdanie? Natychmiast odrzuci� t� my�l. Od lat mia� do czynienia ze Szwajcarami i zna� ich a� za dobrze. S� konserwatywn� i pozbawion� wyobra�ni nacj�; najwa�niejsze dla nich by�o saldo dodat- nie, a �ryzyko" nie istnia�o w ich s�owniku. Zacz�� przerzuca� arkusze zwijaj�cego si� papieru. Pierwsza wiadomo�� by�a od nowojorskich bankier�w, kt�- rzy donosili, �e tego rana po otwarciu gie�dy akcje Arm- strong Communications nadal spada�y. Prze�lizn�� si� wzrokiem po zapisanym papierze, zatrzymuj�c si� dopiero na s�owach, kt�rych si� najbardziej l�ka�: �Nikt nie kupu- je, wszyscy sprzedaj� - sta�o tam bez os�onek. - Je�li ta tendencja utrzyma si� d�u�ej, to bank b�dzie zmuszony ponownie rozwa�y� swoje stanowisko". Jednym ruchem r�ki zmi�t� na pod�og� zwoje papieru faksowego i podszed� do ma�ego sejfu ukrytego za wielk�, oprawion� w ramki fotografi� ukazuj�c� jego i kr�low�, jak wymieniaj� u�cisk d�oni. Pokr�ci� tarcz� w prawo i w lewo zatrzymuj�c si� na cyfrach 10-06-23. Ci�kie drzwiczki odskoczy�y, Armstrong w�o�y� obie r�ce do �rod- ka i szybko wygarn�� grube pliki banknot�w: trzy tysi�ce dolar�w, dwadzie�cia dwa tysi�ce frank�w francuskich, sie- dem tysi�cy drachm i poka�ny zwitek w�oskich lir�w. Upchn�� pieni�dze w kieszeniach, opu�ci� jacht i skierowa� si� wprost do kasyna, nie m�wi�c nikomu z za�ogi, dok�d idzie, na jak d�ugo ani kiedy wr�ci. Kapitan poleci� jedne- mu z majtk�w i�� za nim i uprzedzi�, kiedy b�dzie wraca�. Przed Armstrongiem postawiono du�� porcj� lod�w wani- liowych. Starszy kelner polewa� je gor�c� czekolad�; po- niewa� Armstrong go nie wstrzymywa�, kelner la� dalej, p�ki nie opr�ni� srebrnej sosjerki. �y�eczka zn�w posz�a w ruch, a� ostatnia kropla czekolady zosta�a wygarni�ta z pucharka. 16 Pucharek zast�pi�a fili�anka dymi�cej, czarnej kawy. Armstrong nadal wpatrywa� si� w zatok�. Gdy tylko si� rozniesie, my�la�, �e nie sta� go na zwrot tak drobnej kwo- ty jak pi��dziesi�t milion�w dolar�w, �aden bank na �wie- cie nie b�dzie chcia� mie� z nim do czynienia. Starszy kelner powr�ci� po kilku minutach i ze zdumie- niem stwierdzi�, �e kawa jest nietkni�ta. - Czy poda� panu �wie�ej kawy? - spyta� przyciszonym g�osem. Armstrong potrz�sn�� g�ow�. - Tylko rachunek, Henri - odpar�. Wychyli� do dna kie- liszek z szampanem. Starszy kelner pospiesznie odbieg� i b�yskawicznie powr�ci� ze z�o�onym bia�ym kartelusz- kiem na srebrnej tacy. Ten klient nie znosi� czekania, na- wet na rachunek. Armstrong rozwin�� karteluszek, ale nie wykaza� zain- teresowania tym, co zawiera�. Siedemset dwana�cie fran- k�w, service non compris. Z�o�y� podpis, zaokr�gli� sum� do tysi�ca. Na twarzy kelnera po raz pierwszy tego wieczoru wykwit� u�miech - u�miech, kt�ry zniknie, kiedy Henri od- kryje, �e restauracja znajduje si� na ostatnim miejscu d�ugiej listy wierzycieli. Armstrong odsun�� krzes�o, rzuci� zmi�t� serwet� na st� i bez s�owa wyszed�. Odprowadza�o go kilka par oczu i czyj� wzrok �ledzi� go jeszcze, kiedy przystan�� na chod- niku. Nie zauwa�y� majtka, kt�ry pu�ci� si� p�dem w kie- runku �Sir Lancelota". Armstrong bekn�� sobie id�c promenad�, mijaj�c dziesi�t- ki jacht�w zacumowanych na noc ciasno jeden obok drugie- go. Zazwyczaj czu� przyjemno�� na my�l, �e jego jacht jest prawie na pewno najwi�kszy w zatoce, o ile oczywi�cie nie za- win�� swoim jachtem na noc su�tan Brunei lub kr�l Fahd. Ale tego wieczoru poch�ania�a go tylko jedna my�l, jak� mianowi- cie cen� m�g�by uzyska�, gdyby wystawi� go na sprzeda�. Jed- nak kiedy prawda wyjdzie na jaw, czy kto� zechce kupi� jacht, kt�ry by� w�asno�ci� Richarda Armstronga? Armstrong wszed� po trapie, trzymaj�c si� lin. Oczeki- wa� go kapitan i pierwszy oficer. 2. Stan czwarty 17 - Natychmiast wyp�ywamy. Kapitan wcale si� nie zdziwi�. Wiedzia�, �e Armstrong nie zechce tkwi� w przystani d�u�ej ni� to konieczne: tylko �agodne ko�ysanie �odzi mog�o go u�pi�, nawet w �rodku nocy. Kapitan zacz�� wydawa� polecenia za�odze, Arm- strong za� zsun�� pantofle i znik� pod pok�adem. Po otwarciu drzwi kabiny ujrza� zn�w zwoje faks�w. Schwyci� je skwapliwie, gdy� wci�� jeszcze mia� nadziej� na ratunek. Pierwszy faks by� od Petera Wakehama, wice- prezesa Armstrong Communications, kt�ry, mimo p�nej pory, najwidoczniej nadal czuwa� za swoim biurkiem w Lon- dynie. �Prosz�, pilnie zadzwo�" - brzmia�a wiadomo��. Drugi nades�ano z Nowego Jorku. Akcje towarzystwa spa- d�y jeszcze ni�ej i jego bankierzy �aczkolwiek niech�tnie, uznali za konieczne" pozby� si� w�asnych udzia��w. Trzeci przyszed� od Jacquesa Lacroix z Genewy, z po- twierdzeniem, �e poniewa� bank nie otrzyma� w godzinach urz�dowych pi��dziesi�ciu milion�w dolar�w, zarz�d nie mia� innego wyboru, jak... Zegary w Nowym Jorku wskazywa�y dwana�cie minut po pi�tej, w Londynie dwana�cie po dziesi�tej i dwana�cie po jedenastej w Genewie. Do dziewi�tej rano nie b�dzie mia� ju� wp�ywu na brzmienie nag��wk�w we w�asnych ga- zetach, nie wspominaj�c tych, kt�re nale�� do Keitha Townsenda. Armstrong powoli si� rozebra�, rzucaj�c ubranie bez�ad- nie na pod�og�. Nast�pnie si�gn�� do szafki po butelk� brandy, nala� sobie du�� porcj� i opad� na szerokie ��ko. Le�a� bez ruchu, kiedy zahucza�y silniki, a po chwili us�y- sza� szcz�k kotwicy wyci�ganej z dna. Manewruj�c, jacht z wolna wyp�ywa� z portu. Up�ywa�a godzina za godzin�, ale Armstrong si� nie ru- sza�, tylko od czasu do czasu dolewa� sobie brandy. Dopie- ro kiedy zegarek na bocznym stoliku wydzwoni� czwart�, podni�s� si�, odczeka� par� chwil, po czym opu�ci� stopy na gruby dywan. Niepewnie wsta� i przez nie o�wietlon� kabin� przeszed� do �azienki. Dotar� do otwartych drzwi, zdj�� z wieszaka obszerny kremowy szlafrok, kt�ry na kie- 18 szeni mia� wyhaftowany z�otymi literami napis �Sir Lance- lot". Pocz�apa� z powrotem do drzwi kabiny, otworzy� je ostro�nie i stan�� boso w p�mroku korytarza. Chwil� si� waha�, po czym zamkn�� za sob� drzwi i klucz wsun�� do kieszeni. Nie poruszy� si�, p�ki si� nie upewni�, �e nie s�y- szy nic poza znajomym, miarowym warkotem silnika. Posuwa� si� chwiejnym krokiem w�skim korytarzem, wreszcie stan�� przed schodkami wiod�cymi na pok�ad. Powoli zacz�� si� wspina� w g�r�, trzymaj�c si� mocno lin po obu stronach. Gdy znalaz� si� na pok�adzie, szybko si� rozejrza� na boki. Nie by�o nikogo. Noc by�a bezchmurna i ch�odna, jak zazwyczaj o tej porze roku. Armstrong st�pa� cicho, a� znalaz� si� nad maszynowni� - najbardziej ha�a�liw� cz�ci� statku. Odczeka� kr�tk� chwil�, rozwi�za� pasek i pozwoli�, aby szlafrok opad� na pok�ad. Nagi, w czu�ej os�onie nocy, utkwi� wzrok w spokojnym, mrocznym morzu i pomy�la�: czy w chwilach takich jak ta nie powinno si� cz�owiekowi objawi� w jednym b�ysku ca- �e �ycie? II The Citizen 5 LISTOPADA 1991 Townsend zrujnowany - Jakie wiadomo�ci? - spyta� lakonicznie Keith Townsend, przechodz�c obok biurka sekretarki w drodze do swojego gabinetu. - Prezydent telefonowa� z Camp David na chwil� przed- tem, zanim wsiad�e� do samolotu - powiedzia�a Heather. - Kt�ra z moich gazet zirytowa�a go tym razem? - za- gadn��, sadowi�c si� za biurkiem. - �New York Star". Dotar�a do niego pog�oska, �e za- mierzasz jutro wydrukowa� na pierwszej stronie wyci�g z jego konta - odpar�a Heather. - Raczej wyci�g z mojego konta mo�e by� materia�em na jutrzejsze czo��wki gazet - rzuci� Townsend. Jego au- stralijski akcent zaznaczy� si� wyra�niej ni� zazwyczaj. - Co jeszcze? - Margaret Thatcher przys�a�a faks z Londynu. Zgodzi�a si� na twoje warunki umowy na dwie ksi��ki, mimo �e oferta Armstronga by�a korzystniejsza. - Miejmy nadziej�, �e kto� zaoferuje mi sze�� milion�w dolar�w, kiedy napisz� swoje pami�tniki. Heather blado si� u�miechn�a. - Jeszcze kto�? - Gary Deakins zn�w dosta� pozew s�dowy. - O co tym razem? - Na pierwszej stronie wczorajszej �Prawdy" oskar�y� arcybiskupa Brisbane o gwa�t. - Prawda, ca�a prawda i tylko prawda - rzek� Townsend 20 z u�miechem. - Przynajmniej tak d�ugo, jak d�ugo pomaga sprzedawa� gazety. -Niestety, okaza�o si�, �e owa kobieta jest znanym �wieckim kaznodziej� i od lat przyja�ni si� z rodzin� Jego Ekscelencji. Zdaje si�, �e Gary dobiera� niefortunne rymy do �arcybiskupa". Townsend rozsiad� si� wygodnie w swoim krze�le i za- cz�� si� zapoznawa� z niezliczonymi problemami trapi�cy- mi ludzi na �wiecie; najcz�ciej by�y to, jak zwykle, skargi polityk�w, biznesmen�w i ulubie�c�w medi�w, oczekuj�- cych, �e podejmie natychmiastow� interwencj�, aby rato- wa� ich cenne, a zagro�one kariery. Jutro o tej porze wi�k- szo�� z nich och�onie, a na ich miejsce pojawi si� kilkana- �cie nowych, r�wnie gniewnych, r�wnie wymagaj�cych gwiazd. Zdawa� sobie spraw�, �e wszyscy ci ludzie byliby uszcz�liwieni, gdyby odkryli, �e on sam znajduje si� o krok od katastrofy. A to dlatego, �e prezes ma�ego banku w Cleveland za��da� zwrotu pi��dziesi�ciu milion�w dola- r�w po�yczki dzi� przed wieczorem. Podczas gdy Heather odczytywa�a kolejne wiadomo�ci - wi�kszo�� od ludzi, kt�rych nazwiska nic mu nie m�wi�y - Townsend wr�ci� my�lami do mowy, kt�r� wyg�osi� po- przedniego wieczoru. Tysi�c redaktor�w naczelnych z jego gazet z ca�ego �wiata zgromadzi�o si� w Honolulu na trzy- dniow� konferencj�. W ko�cowym przem�wieniu powie- dzia� im, �e Global Corp jest w doskona�ej formie i z �a- two�ci� sprosta wyzwaniom nowej rewolucji �rodk�w prze- kazu. Zako�czy� s�owami: �Tylko Global Corp jest w stanie poprowadzi� przemys� �rodk�w masowego przekazu w dwudziesty pierwszy wiek". Wszyscy wstali i urz�dzili mu kilkuminutow� owacj�. Spogl�daj�c w d�, na ufne twarze t�umu szczelnie wype�- niaj�cego sal�, zastanawia� si�, ilu z tych ludzi podejrze- wa, �e firma stoi u progu bankructwa. - Co mam odpowiedzie� prezydentowi? - powt�rzy�a pytania Heather. - Jakiemu prezydentowi? - zdziwi� si� Townsend nagle przywo�any do rzeczywisto�ci. 21 - Stan�w Zjednoczonych. - Czekaj, a� zadzwoni jeszcze raz - odpar�. - Mo�e do tego czasu troch� si� uspokoi. Ja tymczasem pogadam z re- daktorem �Star". - A co z pani� Thatcher? - Wy�lij jej du�y bukiet kwiat�w i bilecik ze s�owami: �Uczynimy pani pami�tniki bestsellerem numer jeden od Moskwy po Nowy Jork". - Czy nie powinno si� doda� Londynu? - Nie, ona wie, �e w Londynie b�dzie najbardziej czy- tana. - A co mam zrobi� w sprawie Gary'ego Deakinsa? - Zatelefonuj do arcybiskupa i powiedz mu, �e zafundu- j� mu ten nowy dach, tak bardzo potrzebny jego katedrze. Poczekaj miesi�c, a potem wy�lij mu czek na dziesi�� ty- si�cy dolar�w. Heather skin�a g�ow�, zamkn�a notes i zapyta�a: - Czy mam ci� z kim� ��czy�? - Tylko z Austinem Piersonem. - Zamilk�. - Natych- miast, jak zadzwoni - doda�. Heather odwr�ci�a si� i wysz�a z pokoju. Townsend obr�ci� si� z krzes�em i spojrza� przez okno. Usi�owa� przypomnie� sobie rozmow� z doradczyni� do spraw finansowych, kt�ra zatelefonowa�a do niego, kiedy lecia� swoim prywatnym odrzutowcem z Honolulu. -W�a�nie widzia�am si� przed chwil� z Piersonem - oznajmi�a. -Nasze spotkanie trwa�o ponad godzin�, ale kiedy odchodzi�am, on jeszcze nie podj�� decyzji. - Nie podj�� decyzji? - Nie. Musi jeszcze zasi�gn�� opinii bankowej komisji finans�w. - Ale� z pewno�ci� teraz, kiedy wszystkie pozosta�e banki chc� p�j�� mi na r�k�, Pierson nie mo�e... - Jak najbardziej mo�e. Pami�taj, �e on jest prezesem ma�ego banku w Ohio. Nie jest zainteresowany tym, co uzgodni�y inne banki. A po tych wszystkich k��liwych ar- tyku�ach prasowych, jakie ukaza�y si� na tw�j temat w ci�- gu kilku ostatnich tygodni, on my�li tylko o jednym. 22 - Mianowicie? - Jak ratowa� w�asn� sk�r� - odpar�a. - Ale czy nie zdaje sobie sprawy, �e wszystkie inne banki wycofaj� si�, je�li on nie zastosuje si� do og�lnego planu? - Owszem, ale kiedy mu to powiedzia�am, wzruszy� ra- mionami i o�wiadczy�: �W takim razie b�d� musia� zaryzy- kowa� z wszystkimi innymi". Townsend zacz�� kl��. - Ale jedno mi obieca� - doda�a E. B. - Co takiego? - �e zatelefonuje, jak tylko komisja podejmie decyzj�. - To pi�knie z jego strony. Co mam zatem zrobi�, je�li decyzja b�dzie negatywna? - Opublikowa� o�wiadczenie, kt�re uzgodnili�my - pa- d�a odpowied�. Townsendowi zrobi�o si� niedobrze. - Czy nie mam innego wyj�cia? - spyta�. - Nie, �adnego - powiedzia�a stanowczo pani Beresford. - Po prostu sied� i czekaj na telefon Piersona. Je�li mam zd��y� na nast�pny samolot do Nowego Jorku, to musz� si� spieszy�. Powinnam by� u ciebie oko�o po�udnia. - Po- ��czenie si� przerwa�o. Townsend wsta� i zacz�� kr��y� po pokoju nadal rozwa- �aj�c to, co mu powiedzia�a E. B. Zatrzyma� si� przed lu- strem wisz�cym nad kominkiem, �eby poprawi� krawat. Nie mia� czasu, aby si� przebra� po wyj�ciu z samolotu - i by�o to wida�. Po raz pierwszy przysz�o mu na my�l, �e wygl�da starzej ni� na swoje sze��dziesi�t trzy lata. Ale po tym wszystkim, co w ci�gu ostatnich sze�ciu tygodni musia� wykona� pod dyktando E. B., trudno si� by�o dziwi�. To prawda, �e gdy- by zwr�ci� si� do niej po rad� troch� wcze�niej, nie musia�- by teraz czeka� z dr�eniem na telefon od prezesa ma�ego banku w Ohio. Wpatrywa� si� w telefon, zaklinaj�c go w duchu, �eby zadzwoni�. Ale telefon milcza�. Townsend nawet nie pr�bo- wa� upora� si� ze stosem list�w, kt�re Heather zostawi�a mu do podpisu. Z zamy�lenia wyrwa�o go otwarcie drzwi 23 i pojawienie si� Heather. Poda�a mu pojedynczy arkusz papieru; zawiera� on spis nazwisk w porz�dku alfabetycz- nym. - Pomy�la�am, �e mo�e ci si� to przyda� - powiedzia�a. Pracowa�a dla niego od trzydziestu pi�ciu lat i wiedzia�a, �e by� ostatnim cz�owiekiem na �wiecie, kt�ry siedzia�by z za�o�onymi r�kami i czeka�. Townsend bardzo wolno przejecha� palcem w d� listy. �adne z nazwisk nic mu nie m�wi�o. Przy trzech znajdowa�y si� gwiazdki oznaczaj�ce, �e w przesz�o�ci te osoby praco- wa�y w Global Corp. Obecnie zatrudnia� trzydzie�ci siedem tysi�cy ludzi, ale trzydziestu sze�ciu tysi�cy z nich nigdy na- wet na oczy nie widzia�. Te trzy osoby, kt�re w jakim� mo- mencie swojej kariery zawodowej pracowa�y u niego, teraz nale�a�y do personelu �Cleveland Sentinel", gazety, o kt�- rej nigdy nie s�ysza�. -Do kogo nale�y �Sentinel"? - spyta� z nadziej�, �e m�g�by wywrze� presj� na w�a�ciciela. - Do Richarda Armstronga - powiedzia�a Heather bez- barwnym g�osem. - Tylko tego mi trzeba. - W gruncie rzeczy nie kontrolujesz �adnej gazety w promieniu stu mil od Cleveland - ci�gn�a Heather. - Masz tylko stacj� radiow� na po�udnie od miasta, kt�ra bez przerwy nadaje muzyk� country and western. W owej chwili Townsend z ch�ci� przehandlowa�by �New York Star" na �Cleveland Sentinel". Spojrza� zn�w na trzy nazwiska, ale nadal nic dla niego nie znaczy�y. Obej- rza� si� na Heather. - Czy kt�re� z nich nadal mnie kocha? - zapyta�, przy- muszaj�c si� do u�miechu. - Barbara Bennett na pewno nie - odpar�a Heather. - Prowadzi w �Sentinelu" rubryk� mody. Dosta�a wym�wie- nie z lokalnej gazety w Seattle w kilka dni potem, jak j� przej��e�. Wnios�a spraw� do s�du o bezprawne zwolnie- nie z pracy i twierdzi�a, �e jej nast�pczyni ma romans z re- daktorem. Sko�czy�o si� na tym, �e musieli�my rozstrzy- gn�� sp�r w drodze post�powania pozas�dowego. Podczas 24 wst�pnego przes�uchania powiedzia�a, �e kupczysz porno- grafi� i �e interesuje ci� tylko forsa. Wyda�e� polecenie, �eby �adna z twoich gazet nigdy jej nie zatrudnia�a. Townsend wiedzia�, �e ta szczeg�lna lista zawiera na- zwiska ponad tysi�ca os�b i �e ka�da z nich z rozkosz� umoczy�aby pi�ro w jego krwi, przygotowuj�c jego nekro- log do pierwszych wyda� jutrzejszych dziennik�w. - Mark Kendal? - zagadn��. - Szef rubryki kryminalnej - stwierdzi�a Heather. - Pra- cowa� przez kilka miesi�cy w �New York Star", ale nie wiadomo, czy kiedykolwiek si� z nim zetkn��e�. Oczy Townsenda zatrzyma�y si� na kolejnym, obco brzmi�cym nazwisku; czeka�, �eby Heather poda�a mu szczeg�y. Wiedzia�, �e najlepsze zachowa na koniec: nawet ona lubi�a przytrzyma� go troch� w szachu. - Malcolm McCreedy. Szef dzia�u publicystyki w �Sen- tinelu". Pracowa� w korporacji w �Melbourne Courier" mi�dzy tysi�c dziewi��set siedemdziesi�tym dziewi�tym i osiemdziesi�tym czwartym. Rozpowiada� wtedy wszyst- kim w redakcji, �e byli�cie w przesz�o�ci kumplami od kie- liszka. Zosta� wyrzucony, bo nigdy nie oddawa� materia��w na czas. Zdaje si�, �e whisky ze s�odu by�a pierwsz� rze- cz�, po kt�r� si�ga� po porannym kolegium redakcyjnym, a po lunchu interesowa�y go wy��cznie sp�dniczki. Wbrew temu, co twierdzi�, nie mog�am znale�� �adnego dowodu, �e go kiedykolwiek spotka�e�. Townsenda zdumiewa�o, �e Heather zdoby�a tak wiele informacji w tak kr�tkim czasie. Ale skoro pracowa�a u niego tyle lat, by�o zrozumia�e, �e ma niemal tak szero- kie kontakty jak on sam. - McCreedy by� dwa razy �onaty - ci�gn�a Heather. - Ka�de z tych ma��e�stw ko�czy�o si� rozwodem. Z pierw- szego ma��e�stwa ma dwoje dzieci: dwudziestosiedmioletni� Jill i dwudziestoczteroletniego Alana. Alan pracuje u nas w �Dallas Comet", w dziale drobnych og�osze�. - To �wietnie si� sk�ada - orzek� Townsend. - Stawiam na McCreedy'ego. Mo�e si� wreszcie doczeka telefonu od swojego dawno nie widzianego kumpla. 25 - Zaraz go przywo�am do telefonu - powiedzia�a He- ather z u�miechem. - Miejmy nadziej�, �e jest trze�wy. Townsend kiwn�� g�ow� i Heather wr�ci�a do siebie. W�a�ciciel dwustu dziewi��dziesi�ciu siedmiu czaso- pism czytanych przez ponad miliard ludzi na �wiecie cze- ka� na po��czenie telefoniczne z redaktorem dzia�u publi- cystyki lokalnej gazetki w Ohio o nak�adzie poni�ej trzy- dziestu pi�ciu tysi�cy egzemplarzy. Townsend wsta� i zacz�� przemierza� pok�j, formu�uj�c pytania, kt�re nale�a�o zada� McCreedy'emu, i zastanawia- j�c si�, w jakiej kolejno�ci je postawi�. Kiedy tak kr��y�, jego wzrok pad� na wisz�ce na �cianach, oprawione w ramy, egzemplarze gazet z najs�ynniejszymi nag��wkami: �New York Star", 23 listopada 1963 roku: �Kennedy za- mordowany w Dallas". �Continent", 30 lipca 1981: �I �yli d�ugo i szcz�liwie" nad �lubn� fotografi� Karola i Diany. �Globe", 17 maja 1991: �Richard Branson zabra� mi wianek, twierdzi dziewica"1. Ch�tnie by zap�aci� p� miliona dolar�w, �eby m�c prze- czyta� nag��wki w jutrzejszych gazetach. Telefon na biurku ostro zadzwoni�. Townsend dopad� krzes�a i chwyci� s�uchawk�. - Mam Malcolma McCreedy'ego na linii numer jeden - odezwa�a si� Heather. - ��cz�. - Czy to ty, Malcolmie? - powiedzia� Townsend, gdy tyl- ko us�ysza� brz�k w s�uchawce. - We w�asnej osobie, panie Townsend - odpowiedzia� zdziwiony g�os z wyra�nym australijskim akcentem. -D�ugo si� nie s�yszeli�my, Malcolmie. Za d�ugo. Co u ciebie? -Wszystko dobrze, Keith. Po prostu znakomicie - od- par� �mielej Malcolm. - A jak tam dzieci? - zagadn�� Townsend, spogl�daj�c na kartk� papieru, kt�r� Heather po�o�y�a mu na biurku. 1 Za�o�yciel i w�a�ciciel s�ynnej wytw�rni p�ytowej i linii lotniczych Virgin (Dziewica) (przyp. t�um.). 26 - Jill i Alan, prawda? Czy Alan nie pracuje przypadkiem w naszej gazecie w Dallas? Zapad�o d�ugie milczenie i Townsend zacz�� si� ju� za- stanawia�, czy nie przerwano po��czenia. - Zgadza si�, Keith - odezwa� si� w ko�cu McCreedy. - Oboje �wietnie sobie radz�, dzi�kuj�. A twoje dzieciaki? Najwyra�niej nie pami�ta�, ile Townsend ich ma, nie zna� tak�e ich imion. - Te� �wietnie sobie radz�, dzi�kuj� - rzek� Townsend, celowo go ma�puj�c. - A jak si� czujesz w Cleveland? - Dobrze - odpar� McCreedy. - Ale wola�bym by� w kra- ju na starych �mieciach. Ch�tnie bym sobie popatrzy�, jak Tygrysy graj� w sobotnie popo�udnie. - Hm, to jedna ze spraw, w jakich dzwoni� do ciebie - rzuci� Townsend. - Ale najpierw chcia�bym zasi�gn�� two- jej rady. -Ale� prosz�, Keith. Zawsze mo�esz na mnie liczy� - powiedzia� McCreedy. - Ale mo�e lepiej zamkn� drzwi mojego pokoju - doda�, gdy� by� teraz pewien, �e ju� ka�dy dziennikarz na pi�trze wie, kim jest jego roz- m�wca. Townsend niecierpliwie czeka�. - Wi�c co m�g�bym dla ciebie zrobi�, Keith? - odezwa� si� lekko zadyszany g�os w telefonie. - Czy znasz nazwisko Austin Pierson? Zn�w zapad�o d�u�sze milczenie. - To jaka� gruba ryba w �wiecie finans�w, no nie? Wy- daje mi si�, �e kieruje jednym z naszych bank�w albo to- warzystw ubezpieczeniowych. Poczekaj chwil�, sprawdz� w moim komputerze. Townsend znowu czeka�, my�l�c sobie przy tym, �e gdyby jego ojciec zada� takie samo pytanie czterdzie�ci lat wcze- �niej, znalezienie odpowiedzi zaj�oby wiele godzin, a mo�e nawet dni. - Mam go - powiedzia� cz�owiek w Cleveland po paru chwilach i zawiesi� g�os. - Teraz sobie przypominam. Robi- li�my o nim materia� mniej wi�cej cztery lata temu, kiedy zosta� prezesem Manufacturers Cleveland. 27 - Co mo�esz mi o nim powiedzie�? - spyta� Townsend, kt�ry nie chcia� ju� marnowa� wi�cej czasu na g�upstwa. - Nie za wiele - odpar� McCreedy, wpatruj�c si� w ekran monitora i od czasu do czasu naciskaj�c kolejne klawisze. - Robi wra�enie wzorowego obywatela. W banku systematycznie awansowa� ze stanowiska na stanowisko, jest skarbnikiem w miejscowym klubie rotaria�skim, me- todystycznym �wieckim kaznodziej�, �onaty z t� sam� ko- biet� od trzydziestu jeden lat. Ma tr�jk� dzieci, wszystkie mieszkaj� w mie�cie. - Czy co� o nich wiadomo? - Tak - McCreedy wcisn�� kilka klawiszy. - Starszy syn jest nauczycielem biologii w miejscowej szkole �redniej, c�rka pracuje jako siostra oddzia�owa w szpitalu miejskim w Cleveland, a najm�odsza latoro�l w�a�nie awansowa�a na wsp�lnika w najszacowniejszej kancelarii w stanie. Je�li chcesz ubi� interes z Austinem Piersonem, Keith, to ucie- szy ci� wiadomo��, �e ma on nieskaziteln� reputacj�. Townsend wcale si� nie ucieszy�. - Wi�c w jego przesz�o�ci nie ma nic, co by... - W ka�dym razie ja nic o tym nie wiem - rzek� McCre- edy. Szybko przejrza� rejestr za ostatnie pi�� lat, z nadzie- j�, �e znajdzie jaki� smakowity k�sek, kt�rym zadowoli swego by�ego szefa. - Tak, teraz sobie wszystko przypominam. To straszny sztywniak. Nie zgodzi� si� nawet na przeprowadzenie wy- wiadu w godzinach pracy, a kiedy dotar�em wieczorem do niego do domu, zosta�em nagrodzony za sw�j trud sokiem ananasowym ochrzczonym wod�. Townsend uzna�, �e nic ju� wi�cej nie wyci�nie od McCreedy'ego na temat Piersona i �e nie ma sensu ci�gn�� dalej tej rozmowy. - Dzi�kuj� ci, Malcolmie - powiedzia�. - Bardzo mi po- mog�e�. Zadzwo� do mnie, kiedy b�dziesz co� mia� o Pier- sonie. Ju� mia� po�o�y� s�uchawk�, kiedy Mc Creedy zapyta�: - A ta druga sprawa, o kt�rej chcia�e� m�wi�, Keith? Widzisz, mia�em nadziej�, �e co� si� znajdzie dla mnie 28 w Australii, mo�e nawet w �Courier". - Zamilk� na chwil�. - Powiem ci, Keith, �e zgodzi�bym si� nawet na ni�sz� pen- sj�, bylebym m�g� zn�w pracowa� u ciebie. - B�d� o tym pami�ta� - rzek� Townsend - i mo�esz by� pewien, Malcolmie, �e zg�osz� si� do ciebie przy pierwszej okazji. Od�o�y� s�uchawk� i postawi� krzy�yk na cz�owieku, do kt�rego na pewno wi�cej w �yciu si� nie odezwie. McCre- edy by� w stanie powiedzie� mu tylko tyle, �e Austin Pier- son jest wcieleniem wszelkich cn�t - z tym gatunkiem lu- dzi Townsend nie mia� du�o wsp�lnego, nie bardzo te� wie- dzia�, jak si� z nimi post�puje. Rada E. B. jak zwykle okazywa�a si� s�uszna. M�g� wy��cznie siedzie� i czeka�. Odchyli� si� do ty�u w swoim krze�le i podwin�� nog�. Zegary w Cleveland wskazywa�y dwana�cie po jedena- stej, w Londynie dwana�cie po czwartej, a w Sydney dwa- na�cie po trzeciej. Do sz�stej wieczorem prawdopodobnie nie b�dzie ju� mia� wp�ywu na brzmienie nag��wk�w we w�asnych gazetach, nie m�wi�c ju� o prasie Richarda Arm- stronga. Telefon na jego biurku zadzwoni� ponownie - czy mo�li- we, �e Malcolm McCreedy znalaz� co� ciekawego na temat Austina Piersona? Townsend zawsze s�dzi�, �e ka�dy ma cho� jeden szkielet wstydliwie ukrywany w szafie. Chwy- ci� s�uchawk�. - Mam prezydenta Stan�w Zjednoczonych na jednej li- nii - odezwa�a si� Heather - i pana Austina Piersona z Cle- veland w Ohio na drugiej. Z kim najpierw ��czy�? PIERWSZE WYDANIE Narodziny, �luby i �mierci III THE TIMES 6 LIPCA 1923 Komunistyczne fermenty Je�li cz�owiek urodzi� si� �ydem na Rusi Zakarpackiej, mia�o to ma�o dobrych i du�o z�ych stron; jednak musia�o up�yn�� sporo czasu, zanim Lubczy Hoch pozna� te dobre. Lubczy przyszed� na �wiat w ma�ej, skalnej*wiosce w pobli�u miasteczka Douski, usytuowanego u zbiegu gra- nic Czechos�owacji, Rumunii i Polski. Nigdy nie pozna� swojej prawdziwej daty urodzenia, gdy� rodzina nie pro- wadzi�a �adnych zapisk�w, ale wiadomo by�o, �e jest w przybli�eniu o rok starszy od swojego brata i o rok m�od- szy od siostry. Matka wzi�a niemowl� na r�ce i u�miechn�a si�. Syn by� taki, jak trzeba i nawet pod praw� �opatk� mia� jaskra- woczerwone znami�, jak jego ojciec. Ma�a cha�upina, w kt�rej mieszkali, by�a w�asno�ci� jego stryjecznego dziadka, rabbiego. Rabbi wielekro� prosi� Zel- t�, �eby nie po�lubia�a Siergieja, syna miejscowego handla- rza byd�a. M�oda dziewczyna wstydzi�a si� przyzna� stryjo- wi, �e zasz�a w ci���. I chocia� post�pi�a wbrew woli rabbie- go, ofiarowa� on m�odym chat� w prezencie �lubnym. Kiedy Lubczy przyszed� na �wiat, w czterech izdebkach ju� by�o ciasno; kiedy zaczyna� chodzi�, przyby� mu jeszcze jeden brat i druga siostra. Rodzina rzadko widywa�a ojca. Co rano wychodzi� z do- mu tu� po wschodzie s�o�ca i wraca� dopiero o zmierzchu. Matka t�umaczy�a dziecku, �e ojciec idzie pracowa�. - Co to za praca? - dopytywa� si� Lubczy. 3. Stan czwarty 33 - Ojciec dogl�da byd�a, kt�re mu zostawi� tw�j dziadek. - Matka nie udawa�a, �e par� kr�w z ciel�tami stanowi stado. - A gdzie ojciec pracuje? - pyta� Lubczy. - Na polach po drugiej stronie miasta. - Co to jest miasto? - pada�o kolejne pytanie. Zelta niezmordowanie odpowiada�a na pytania, p�ki dziecko nie usn�o jej na r�kach. Rabbi nigdy nie m�wi� ma�emu o ojcu, za to przy ka�- dej okazji opowiada� mu, jak to mama w m�odo�ci mia�a licznych zalotnik�w i uwa�ano j� nie tylko za najpi�kniej- sz�, ale i za najinteligentniejsz� dziewczyn� w miasteczku. Z jej talentami powinna by�a zosta� nauczycielk� w tutej- szej szkole, m�wi� rabbi, a teraz musia�a si� zadowoli� przekazywaniem swojej wiedzy ci�gle powi�kszaj�cej si� rodzinie. Ale ze wszystkich dzieci tylko Lubczy zaspokaja� ocze- kiwania matki: przesiadywa� u jej st�p, ch�on�c ka�de jej s�owo i wys�uchuj�c pilnie odpowiedzi na pytania, kt�re zadawa�. Z czasem rabbi zacz�� si� interesowa� post�pami ch�opca - i zarazem martwi� si�, kt�ra strona rodziny ode- gra decyduj�c� rol� w kszta�towaniu jego charakteru. Po raz pierwszy odczu� niepok�j, gdy malec zacz�� racz- kowa� i natkn�� si� na drzwi wychodz�ce na dw�r; od tej chwili odwr�ci� uwag� od matki, tkwi�cej przy piecu ku- chennym, i zacz�� interesowa� si� ojcem i tym, dok�d on wychodzi ka�dego ranka. Kiedy Lubczy m�g� stan�� na w�asnych nogach, si�gn�� do klamki, a kiedy tylko zacz�� chodzi�, przekroczy� pr�g, wyszed� na �cie�k� i na szeroki �wiat, domen� ojca. Przez kilka tygodni uczepiony r�ki ojca z rado�ci� przemierza� brukowane kocimi �bami ulice sennego o �wicie miastecz- ka w drodze na pola, gdzie ojciec pasa� byd�o. Ale Lubczego szybko znudzi�y krowy, kt�re sta�y nieru- chomo i czeka�y, a� zostan� wydojone, a od czasu do czasu rodzi�y ciel�ta. Chcia� si� dowiedzie�, co dzieje si� w mie- �cie, kt�re si� dopiero budzi�o, kiedy przechodzili tamt�dy rankiem. Nazywa� Douski miastem by�oby w istocie grub� przesad�, sk�ada�o si� bowiem z kilku rz�d�w murowanych 34 dom�w, paru sklep�w, gospody, ma�ej synagogi - dok�d matka zabiera�a z ca�� rodzin� Lubczego w soboty - i ratu- sza, kt�rego progu ch�opiec nigdy nie przest�pi�. Ale dla Lubczego by�o to najciekawsze miejsce na �wiecie. Pewnego ranka ojciec, bez s�owa wyja�nienia, zwi�za� dwie krowy i poprowadzi� je w stron� miasta. Lubczy rado- �nie bieg� obok, zasypuj�c ojca pytaniami, bo ciekaw by�, co te� zamierza z nimi zrobi�. Ale ojciec, inaczej ni� mat- ka, nie zawsze udziela� odpowiedzi, a je�li tak, to rzadko one co� wyja�nia�y. Wreszcie Lubczy przesta� zadawa� pytania, bo ojciec za ka�dym razem zbywa� go s�owami: - Poczekaj, to zobaczysz. Dotarli wreszcie do miastecz- ka i krowy zosta�y zagonione na targ. Ni st�d, ni zow�d oj- ciec zatrzyma� si� w rzadko ucz�szczanym rogu placu. Lubczy doszed� do wniosku, �e nie warto go pyta�, dla- czego wybra� akurat to miejsce, bo i tak nie odpowie. Oj- ciec i syn stali w milczeniu. Up�yn�o troch� czasu, zanim pojawi� si� pierwszy kupiec. Lubczy patrzy� zafascynowany, jak ludzie okr��aj� kro- wy, poszturchuj� je b�d� tylko szacuj� ich warto�� w mo- wie, kt�rej nigdy wcze�niej nie s�ysza�. Pomy�la�, jak to �le, �e ojciec zna tylko jeden j�zyk w tym mie�cie u zbiegu granic trzech pa�stw. Spogl�da� biedak t�pym wzrokiem na wie�niak�w wyra�aj�cych swoje zdanie po ogl�dzinach mizernych zwierz�t. Gdy w ko�cu jeden z zainteresowanych przem�wi� do ojca w jedynym j�zyku, jaki ten rozumia�, przyj�� jego ofert� bez targ�w. Kilka kolorowych papierk�w przesz�o z r�k do r�k, krowy zmieni�y w�a�ciciela, a ojciec uda� si� na rynek, gdzie kupi� worek zbo�a, skrzynk� kartofli, tro- ch� faszerowanej ryby, troch� odzie�y, par� u�ywanych bu- t�w wymagaj�cych pilnie reperacji, r�czny w�zek i du�� mosi�n� zapink� dla kogo� z rodziny. Ch�opca dziwi�o, �e podczas gdy inni uparcie targowali si� z kramarzami, tata zawsze wr�cza� ��dan� kwot� bez s�owa sprzeciwu. Po drodze do domu ojciec wst�pi� do jedynej w miastecz- ku gospody, pozostawiaj�c ch�opca na ulicy, na stra�y spra- 35 wunk�w. Ch�opiec siedzia� na ziemi, u wej�cia do gospody, i czeka�. Dopiero gdy s�o�ce schowa�o si� za ratuszem, oj- ciec po kilku butelkach �liwowicy chwiejnym krokiem wy- toczy� si� z gospody i Lubczy musia� jedn� r�k� ci�gn�� w�- zek pe�en towar�w, a drug� podtrzymywa� pijanego. Kiedy matka otworzy�a drzwi, tata min�� j� chwiejnym krokiem i upad� na ��ko. Po chwili rozleg�o si� chrapanie. Lubczy pom�g� matce przyci�gn�� w�zek z zakupami do chaty. Chocia� zachwala� je jak m�g�, matka nie wyda- wa�a si� zadowolona, �e taki oto jest po�ytek z ca�oroczne- go trudu. Potrz�sn�a g�ow�, medytuj�c, co nale�y zrobi� z nabytkami. Worek z ziarnem ustawi�a w k�cie w kuchni, ziemniaki zosta�y w drewnianej skrzynce, ryb� po�o�y�a ko�o okna. Potem przejrza�a odzie� i przeznaczy�a poszczeg�lne sztu- ki dla ka�dego z dzieci. Buty zostawi�a przy drzwiach. Za- pink� schowa�a do ma�ego tekturowego pude�ka, kt�re na oczach ch�opca ukry�a pod lu�n� desk� pod�ogow� po oj- cowskiej stronie ��ka. Tej nocy, kiedy wszyscy spali, Lubczy postanowi�, �e nie b�dzie wi�cej chodzi� z ojcem na pola. Nast�pnego dnia rano, kiedy ojciec wsta�, Lubczy wzu� buty stoj�ce przy drzwiach, chocia� by�y na niego za du�e, i wyszed� z domu za ojcem. Tym razem dotar� tylko na skraj miasteczka i skry� si� za drzewem. Patrzy�, jak tata znika w oddali, na- wet nie odwracaj�c g�owy, �eby sprawdzi�, czy dziedzic je- go kr�lestwa za nim pod��a. Lubczy odwr�ci� si� i pobieg� na rynek. Ca�y dzie� cho- dzi� wok� stragan�w i przygl�da� si� wystawionym towa- rom. Jedni sprzedawali owoce i warzywa, inni meble i sprz�ty domowe. Zreszt� handlowaliby, czym si� da, byle tylko mie� zysk. Lubczy z przyjemno�ci� obserwowa� przer�ne sztuczki sprzedawc�w: jedni z g�ry traktowali klient�w, inni przy- milali si�, a prawie wszyscy k�amali, gdy ich pytano o po- chodzenie towaru. Jeszcze bardziej intryguj�ce by�o to, �e m�wili r�nymi j�zykami. Lubczy pr�dko spostrzeg�, �e wi�kszo�� kupuj�cych, podobnie jak jego ojciec, przep�a- 36 ca towary. Przys�uchiwa� si� uwa�nie rozmowom i zaczyna� ju� chwyta� niekt�re obce s�owa. Kiedy wr�ci� do domu, mia� ze sto pyta� do matki, ale po raz pierwszy si� przekona�, �e na niekt�re nawet ona nie umie odpowiedzie�. Po kt�rym� takim pytaniu matka uzna�a, �e czas, aby synek poszed� do szko�y. Ale w mia- steczku nie by�o odpowiedniej szko�y dla malca. Zelta po- stanowi�a om�wi� ten problem ze stryjem, jak tylko nada- rzy si� okazja. W ko�cu ch�opiec tak zdolny, jak Lubczy m�g�by nawet zosta� rabinem. Nast�pnego ranka Lubczy wsta� jeszcze przed ojcem, wsun�� na stopy jedyne w domu chodaki i wymkn�� si� z chaty, nie budz�c braci ani si�str. Bieg� przez ca�� drog� na targ i od nowa zacz�� obch�d stragan�w, obserwuj�c jak sprzedawcy wystawiaj� swoje towary. Przys�uchiwa� si� k��tniom i pogaduszkom handla- rzy i zaczyna� coraz wi�cej rozumie�. Poj�� teraz, co zna- czy�y s�owa matki, �e B�g da� mu talent do j�zyk�w. Ale matka nie wiedzia�a, �e obdarzy� go te� talentem do han- dlu. Patrzy� urzeczony, jak kto� wymienia tuzin �wiec na kurczaka, a inny oddaje komod� w zamian za dwa worki kartofli. Dalej kto� jeszcze proponowa� koz� za wytarty dywan oraz fur� drewna za materac. Gdyby tak m�g� kupi� ten materac! By� szerszy i grubszy od tego, na kt�rym spa- �a ca�a jego rodzina. Co rano przychodzi� teraz na plac targowy. Nauczy� si�, �e powodzenie w handlu nie zale�y tylko od towar�w, jakie si� ma na sprzeda�, ale tak�e od umiej�tno�ci przekonania klienta, �e s� mu potrzebne. Ju� po kilku dniach zrozu- mia�, �e ci, kt�rzy pos�uguj� si� kolorowymi banknotami, nie tylko s� lepiej ubrani, ale maj� wi�ksze szans� na do- bry interes ni� ci, kt�rzy wymieniaj� towar na towar. Kiedy ojciec uzna�, �e pora wystawi� nast�pne dwie krowy na sprzeda�, jego sze�cioletni syn doskonale ju� wiedzia�, jak korzystnie dobija si� targu. Wieczorem znowu musia� prowadzi� spitego ojca do domu. Gdy ten zwali� si� na ��- 37 ko, ch�opak wy�adowa� przed zdumion� matk� ca�� g�r� towar�w. Przez ponad godzin� malec pomaga� matce rozdziela� dobra mi�dzy poszczeg�lnych cz�onk�w rodziny. Nie przy- zna� si�, �e ma jeszcze kolorowy papierek, na kt�rym wid- nieje liczba 10. Chcia� sprawdzi�, co mo�na b�dzie za nie- go kupi�. Nast�pnego ranka nie od razu poszed� na rynek, ale pierwszy raz zapu�ci� si� na ulic� Szkoln�, �eby zobaczy�, co si� sprzedaje w sklepach, kt�re czasami odwiedza� stry- jeczny dziadek. Zatrzyma� si� kolejno przed piekarni�, ma- sarni�, sklepem z wyrobami garncarskimi, sklepem z odzie- �� i wreszcie przed jubilerem: tylko tam nad drzwiami wy- drukowane by�o z�otymi literami nazwisko w�a�ciciela - Lekski. Wzrok ch�opca przyci�gn�a broszka le��ca po�rod- ku wystawy. By�a jeszcze pi�kniejsza od tej, kt�r� matka wk�ada�a raz w roku na Rosz Haszana - kiedy� wspomnia- �a, �e to klejnot rodzinny. Wieczorem Lubczy wr�ci� do do- mu i stan�� przy kuchennym palenisku, na kt�rym matka szykowa�a dla rodziny skromny posi�ek. Oznajmi� jej, �e sklepy s� niczym innym, jak nieprzeno�nymi straganami z wystaw� od frontu. Doda� jeszcze, co zauwa�y�, gdy usi�o- wa� zajrze� do �rodka rozp�aszczaj�c nos o szyb� - �e pra- wie wszyscy klienci p�ac� papierowymi banknotami i nie targuj� si� ze sprzedawc�. Nazajutrz Lubczy wr�ci� na t� sam� ulic�. Wyj�� z kie- szeni papierowy banknot i przez d�u�sz� chwil� mu si� przygl�da�. Nadal nie wiedzia�, co mo�e za niego dosta�. Przez godzin� wpatrywa� si� w wystawy, a� wreszcie wszed� pewnym krokiem do piekarni i wr�czy� banknot cz�owieko- wi stoj�cemu za lad�. Piekarz wzi�� banknot i wzruszy� ra- mionami. Lubczy ufnie wskaza� bochenek chleba na p�ce i piekarz poda� mu go. Zadowolony z transakcji ch�opiec odwr�ci� si� do wyj�cia, ale piekarz zawo�a�, �eby wzi�� reszt�. Lubczy wr�ci�, niepewny co to znaczy, i z ciekawo�ci� patrzy�, jak sklepikarz wk�ada banknot do kasetki i doby- wa z niej monety, kt�re mu nast�pnie wr�cza. 38 Sze�ciolatek wyszed� na ulic� i z wielkim zainteresowa- niem zacz�� ogl�da� monety. Z jednej strony wyryte na nich by�y cyfry, z drugiej za� g�owa jakiego� m�czyzny. O�mielony udan� transakcj� odwiedzi� sklep z wyroba- mi garncarskimi, gdzie naby� dla matki mis� za po�ow� monet. Nast�pnie zatrzyma� si� przy sklepie jubilera i utkwi� wzrok w pi�knej broszy na �rodku wystawy. Otworzy� drzwi, podszed� do kontuaru i stan�� przed obliczem star- szego pana w garniturze i krawacie. - Czego sobie �yczysz, malcze? - zapyta� pan Lekski i pochyli� si�, �eby przyjrze� si� ch�opcu. - Chc� kupi� t� broszk� dla mojej matki - odpar� Lub- czy, sil�c si� na pewno�� siebie i wskaza� na wystaw�. Otworzy� zaci�ni�t� pi�stk�, w kt�rej mia� jeszcze trzy drobne monety. * Stary pan nie wybuchn�� �miechem, tylko �agodnie wy- t�umaczy� ch�opcu, �e musia�by mie� du�o wi�cej takich monet, �eby kupi� broszk�. Lubczy poczerwienia�, zacisn�� pi�stk� i odwr�ci� si� do wyj�cia. - Ale mo�e by� tu zaszed� jutro? - podsun�� stary pan. - Spr�buj� co� dla ciebie znale��. Lubczy, czerwony jak burak, wybieg� na ulic�, nie ogl�- daj�c si� za siebie. Tej nocy nie m�g� zasn��. Powtarza� sobie w k�ko s�o- wa jubilera. Rano sta� ju� przed sklepem na d�ugo przed pojawieniem si� w�a�ciciela. Z pierwszej lekcji, jakiej udzieli� mu pan Lekski, malec dowiedzia� si�, �e ludzie ku- puj�cy bi�uteri� nie wstaj� wcze�nie rano. Na panu Lekskim, nale��cym do starszyzny miejskiej, tak piorunuj�ce wra�enie zrobi�a hucpa sze�cioletniego malca, kt�ry o�mieli� si� wej�� do jego sklepu z kilkoma drobniakami w gar�ci, �e podczas nast�pnych tygodni czy- ni� t� �ask� synowi handlarza byd�a i odpowiada� mu na ty- si�czne pytania. Nie up�yn�o du�o czasu, a Lubczy zacz�� wpada� do sklepu na kilka minut ka�dego popo�udnia. Ale zawsze czeka� na ulicy, gdy starszy pan kogo� obs�u- giwa�. Wkracza� dopiero, gdy klient opuszcza� sklep, sta- 39 wa� przy kontuarze i zarzuca� jubilera gradem pyta�, kt�re sobie obmy�li� poprzedniego dnia. Pan Lekski odnotowa� z aprobat�, i� Lubczy nigdy nie zadaje drugi raz tego samego pytania i �e na widok wcho- dz�cego klienta pr�dko wycofuje si� do k�ta i ukrywa za p�acht� gazety. Co prawda przewraca� stronice, ale jubiler nie by� pewien, czy ch�opiec czyta, czy tylko ogl�da foto- grafie. Kt�rego� wieczoru po zamkni�ciu sklepu pan Lekski zaprowadzi� ch�opca na jego ty�y i pokaza� mu automobil. Lubczy otworzy� szeroko oczy, kiedy us�ysza�, �e ten wspa- nia�y wehiku� mo�e porusza� si� sam, bez pomocy konia. - Przecie� on nie ma n�g! - wykrzykn�� z niedowierza- niem. Otworzy� drzwiczki wozu i wgramoli� si� na fotel obok pana Lekskiego. Stary pan wcisn�� guzik i uruchomi� sil- nik. Lubczy poczu� md�o�ci i strach. Ale chocia� prawie nie si�ga� wzrokiem ponad desk� rozdzielcz�, ju� po paru chwilach pragn�� usi��� na miejscu kierowcy. Pan Lekski przewi�z� ch�opca po mie�cie i zostawi� go przed drzwiami jego cha�upy. Dziecko p�dem wbieg�o do kuchni i zawo�a�o do matki: