Jeffrey Archer StaN Czwarty Rozdziały I-XV przełożyła Danuta Sękalska Rozdziały XVI do końca przełożył Arkadiusz Nakoniecznik Tytuł oryginału angielskiego: „The Fourth Estate" Copyright © Jeffrey Archer 1996, Published by arrangement with HarperCollins Publishers Ltd. Projekt okładki: Jerzy Matuszewski Fotografia na okładce: Agencja fotograficzna EAST NEWS Redaktor prowadzący serię i opracowanie merytoryczne: Ewa Rojewska-Olejarczuk Łamanie: Korekta: Teresa Pajdzińska ISBN 83-7180-088-6 Biblioteczka Konesera Wydanie I Wydawca: Prószyński i S-ka 02-569 Warszawa, ul. Różana 34 Druk i oprawa: Wojskowa Drukarnia w Łodzi 90-520 Łódź, ul. Gdańska 130 Michaelowi ijudith Nota od autora W maju 1789 roku Ludwik XVI zwołał do Wersalu Stany Generalne. Stan pierwszy reprezentowało trzystu duchownych. Stan drugi trzystu szlachty. Stan trzeci sześciuset posłów z gminu. Kilka lat później, po Rewolucji Francuskiej, Edmund Bur- ke spoglądając w górę na Galerię Reporterów w Izbie Gmin, rzekł: „Oto tam siedzi stan czwarty i on jest waż- niejszy niż tamci wszyscy". PÓŹNOWIECZORNY DODATEK NADZWYCZAJNY Magnaci prasowi walczą o ocalenie swoich imperiów I The GLOBE 5 listopada 1991 Armstrong bankrutem Właściwie nie miał szans. Ale Richard Armstrong dotych- czas nigdy się nie przejmował brakiem szans. - Faites vos jeux, mesdames et messieurs. Proszę obsta- wiać. » Armstrong spojrzał na zielone sukno. Góra czerwonych żetonów, którą ustawiono przed nim dwadzieścia minut wcześniej, zmalała do pojedynczego stosiku. Tego wieczo- ru stracił już czterdzieści tysięcy franków - ale cóż znaczy- ło czterdzieści tysięcy franków, kiedy się roztrwoniło mi- liard dolarów w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy? Pochylił się do przodu i wszystkie pozostałe żetony po- stawił na zero. - Les jeux sont faits. Rien ne va plus - oznajmił krupier wprawiwszy płynnym ruchem ręki koło ruletki w ruch. Mała biała kulka zaczęła krążyć wokół, po czym podskaku- jąc wpadała kolejno w maleńkie czarne i czerwone prze- gródki. Armstrong zapatrzył się w przestrzeń. Nawet wtedy, gdy kulka ostatecznie znieruchomiała, nie opuścił wzroku. - Vingt-six - ogłosił krupier i natychmiast zaczął zagar- niać żetony, które tłoczyły się we wszystkich przegródkach oprócz tej oznaczonej numerem dwadzieścia sześć. Armstrong odszedł od stolika nawet nie patrząc w stro- nę krupiera. Minął powoli oblężone stoły do gry w tryktra- ka i ruletkę, aż dotarł do dwuskrzydłowych drzwi, wiodą- cych do realnego świata. Wysoki mężczyzna w błękitnym 11 surducie otworzył jedno skrzydło i uśmiechnął się do zna- nego gracza, oczekując zwyczajowego, stufrankowego na- piwku. Ale tego wieczoru się zawiódł. Idąc tarasowato opadającym, bujnym parkiem i mijając fontannę, Armstrong przeciągał ręką po gęstych, czarnych włosach. Upłynęło czternaście godzin od nadzwyczajnego zebrania rady nadzorczej w Londynie i zaczynał już odczu- wać zmęczenie. Mimo swej tuszy - nie sprawdzał wagi od kilku lat - kroczył żwawo promenadą i zatrzymał się dopiero przed swoją ulubioną restauracją nad zatoką. Wiedział, że wszystkie stoliki są zarezerwowane co najmniej na tydzień z góry i na myśl o kłopocie, jaki sprawi, uśmiechnął się pierwszy raz tego wieczoru. Pchnął wahadłowe drzwi restauracji. Wysoki, szczupły kelner zastąpił mu drogę i nisko się skłonił usiłując ukryć zaskoczenie. - Dobry wieczór panu - powiedział. - Jak miło znów pa- na widzieć. Czy ktoś będzie panu towarzyszył? - Nie, Henri. • Starszy kelner szybko poprowadził niespodziewanego gościa przez zatłoczoną restaurację do małego stolika w niszy. Gdy tylko Armstrong usiadł, kelner podał mu wielką, oprawną w skórę kartę dań. Armstrong potrząsnął głową. - Daj spokój, Henri. Przecież dobrze wiesz, co lubię. Starszy kelner zachmurzył się. Europejscy monarcho- wie, gwiazdy z Hollywood, nawet włoscy futboliści nie pe- szyli go, ilekroć jednak Richard Armstrong zjawiał się w restauracji, wyprowadzał go z równowagi. A teraz jeszcze Żądał, żeby dobrać mu menu. Dobrze chociaż, że ulubiony stolik sławnego gościa był wolny. Gdyby Armstrong przy- szedł kilka minut później, musiałby czekać przy barze, aż mu obsługa pospiesznie ustawi stolik na środku sali. Ledwie Henri rozłożył Armstrongowi na kolanach ser- wetę, kelner serwujący wina już mu nalewał do kieliszka jego ulubionego szampana. Armstrong spoglądał przez okno w dal, ale nie widział wielkiego jachtu przycumowa- 12 nego na północnym cyplu zatoki. Myślami był siedemset mil stąd, przy żonie i dzieciach. Jak zareagują, kiedy usły- szą, co zaszło? Postawiono przed nim zupę z homara, o umiarkowanej temperaturze, tak że mógł od razu zacząć jeść. Nie lubił czekać, aż potrawa ostygnie. Już wolałby raczej się popa- rzyć. Ku zdziwieniu starszego kelnera jego gość nadal wpa- trywał się w dal, kiedy po raz drugi nalewano mu szampa- na. Jak szybko, zastanawiał się Armstrong, jego koledzy z rady nadzorczej -.w większości figuranci z tytułami lub koneksjami zaczną wycofywać się chyłkiem i dystanso- wać od "niego, kiedy bilans firmy zostanie podany do wia- domości publicznej? Tylko sir Paul Maitland, jak przy- puszczał, będzie w stanie ocalić swoją reputację. Armstrong schwycił deserową łyżeczkę, zagłębił ją w czarce i zaczął czerpać zupę szybkimi, rytmicznymi*ru- chami. . Goście przy sąsiednich stolikach od czasu do czasu od- wracali się i obrzucali go spojrzeniem, po czym szeptali konspiracyjnie między sobą. - To jeden z najbogatszych ludzi świata - informował miejscowy bankier swoją młodą towarzyszkę, którą pierw- szy raz zaprosił do restauracji. Jego słowa wywarły na niej należyte wrażenie. Normalnie Armstrong upajałby się my- ślą o swej popularności. Ale dziś wieczór nawet nie zauwa- żał współbiesiadników. Myślami był w sali konferencyjnej pewnego banku szwajcarskiego, gdzie zdecydowano, że przedstawienie zostanie zakończone - i to z powodu głu- pich pięćdziesięciu milionów dolarów. Pusta czarka po zupie została błyskawicznie sprzątnie^ ta, gdy Armstrong podniósł do ust lnianą serwetkę. Star- szy kelner aż za dobrze wiedział, że ten gość nie lubi przerw między daniami. Na stoliku wylądowała teraz sola z Dover, bez ości - Arm- strong nie cierpiał zbędnej fatygi. Obok postawiono talerz z jego ulubionymi frytkami i butelkę pikantnej przyprawy - tę jedną, jaką trzymano w kuchni dla jedynego gościa, któ- 13 ry jej używał. Armstrong z roztargnieniem zdjął nakrętkę, przechylił butelkę i energicznie nią potrząsnął. Olbrzymia brązowa kropla spadła na rybę. Armstrong wziął do ręki nóż i równo rozsmarował sos na białym mięsie. Tego ranka omal nie przerwano obrad rady nadzorczej, gdy sir Paul zrezygnował z prezesury. Kiedy się uporano z „innymi sprawami”, Armstrong szybko wyszedł z sali ob- rad i pojechał windą na dach, gdzie czekał jego własny he- likopter. Pilot stał oparty o balustradę i z lubością zaciągał się pa- pierosem. - Heathrow! - warknął Armstrong, nie zastanawiając się ani chwili nad uzyskaniem zgody kontroli lotów czy wy- znaczeniem momentu startu. Pilot szybko zdusił papierosa i pobiegł w kierunku lądowiska. Kiedy przelatywali nad londyńskim City, Armstrong zaczął wyobrażać sobie serię wydarzeń, jakie rozegrają się w ciągu najbliższych kilku godzin, jeśli się nie uda jakimś cudownym sposobem wy- trzasnąć pięćdziesiąt milionów dolarów. Piętnaście minut później helikopter wylądował na pasie dla samolotów prywatnych terminalu numer pięć, znanym jedynie tym, których stać na jego używanie. Armstrong opu- ścił się na ziemię i wolno skierował kroki w stronę swojego prywatnego odrzutowca. Inny pilot, oczekujący jego rozkazów, powitał go u szczy- tu schodków. - Nicea - rzucił Armstrong i skierował się ku tyłowi sa- molotu. Pilot znikł w swojej kabinie; przypuszczał, że „kapitan Dick" wybiera się do Monte Carlo, żeby przez kilka dni popływać na swym jachcie. Prywatny mały odrzutowiec golfsztrom wzbił się w po- wietrze i skręcił na południe. Podczas dwugodzinnego lotu Armstrong wykonał tylko jeden telefon, mianowicie do Jacquesa Lacroix w Gene- wie. Jednakże, chociaż prosił i nalegał, odpowiedź była niezmienna: 14 - Proszę pana, musi pan dzisiaj przed zamknięciem banku zwrócić pięćdziesiąt milionów dolarów, gdyż w prze- ciwnym wypadku będę zmuszony przekazać sprawę do na- szego wydziału prawnego. Drugą czynnością, na jaką zdobył się Armstrong w cza- sie lotu, było dokładne podarcie dokumentów z teczki, którą sir Paul zostawił na stole w sali obrad. Następnie po- szedł do ubikacji i spuścił z wodą drobne skrawki papieru. Kiedy samolot kołował na lotnisku w Nicei, pod same schodki podjechał mercedes z szoferem. Żadne słowo nie padło, gdy Armstrong sadowił się z tyłu: szofer nie musiał pytać, dokąd ma zawieźć swego pryncypała. Armstrong nie odezwał się podczas całej podróży z Nicei do Monte Carlo - w końcu szofer nie był człowiekiem, który mógłby mu po- życzyć pięćdziesiąt milionów dolarów. Zajechali na przystań. Kapitan jachtu stał wyprężony i czekał, żeby powitać Armstronga na pokładzie. Chociaż Armstrong nie uprzedzał nikogo o swoich zamiarach, trzy- nastoosobowa załoga „Sir Lancelota" została zawczasu po- wiadomiona, że szef jest w drodze. - Ale Bóg jeden wie, dokąd - brzmiały ostatnie słowa sekretarki. Ilekroć Armstrong postanawiał, że pora jechać na lotni- sko, błyskawicznie informowano jego sekretarkę. Tylko w ten sposób ludzie z jego personelu rozsianego po całym świecie mogli utrzymać się w pracy dłużej niż tydzień. Kapitan był niespokojny. W najbliższym czasie nikt nie spodziewał się szefa: dopiero za trzy tygodnie miał przyje- chać z rodziną na dwutygodniowe wakacje. Kiedy rano za- telefonowano z Londynu, szyper był akurat w miejscowej stoczni, pilnując drobnych napraw jachtu. Co prawda nikt nie wiedział, dokąd Armstrong się udaje, ale kapitan wo- lał nie ryzykować. Udało mu się, sporym kosztem, odebrać jacht ze stoczni i przycumować do nabrzeża na parę minut przed przybyciem szefa do Francji. Armstrong przeszedł pomostem obok czterech męż- czyzn w nienagannych białych mundurach, którzy stali wy- prężeni, z palcami przytkniętymi do czapek. Zrzucił panto- 15 fle i skierował się w dół, do pomieszczeń prywatnych. Gdy otworzył drzwi swojej kabiny, zobaczył na stoliku przy łóż- ku piętrzący się stos faksów; widać niektórzy przewidzieli jego przyjazd. Czyżby Jacques Lacroix zmienił zdanie? Natychmiast odrzucił tę myśl. Od lat miał do czynienia ze Szwajcarami i znał ich aż za dobrze. Są konserwatywną i pozbawioną wyobraźni nacją; najważniejsze dla nich było saldo dodat- nie, a „ryzyko" nie istniało w ich słowniku. Zaczął przerzucać arkusze zwijającego się papieru. Pierwsza wiadomość była od nowojorskich bankierów, któ- rzy donosili, że tego rana po otwarciu giełdy akcje Arm- strong Communications nadal spadały. Prześliznął się wzrokiem po zapisanym papierze, zatrzymując się dopiero na słowach, których się najbardziej lękał: „Nikt nie kupu- je, wszyscy sprzedają - stało tam bez osłonek. - Jeśli ta tendencja utrzyma się dłużej, to bank będzie zmuszony ponownie rozważyć swoje stanowisko". Jednym ruchem ręki zmiótł na podłogę zwoje papieru faksowego i podszedł do małego sejfu ukrytego za wielką, oprawioną w ramki fotografią ukazującą jego i królową, jak wymieniają uścisk dłoni. Pokręcił tarczą w prawo i w lewo zatrzymując się na cyfrach 10-06-23. Ciężkie drzwiczki odskoczyły, Armstrong włożył obie ręce do środ- ka i szybko wygarnął grube pliki banknotów: trzy tysiące dolarów, dwadzieścia dwa tysiące franków francuskich, sie- dem tysięcy drachm i pokaźny zwitek włoskich lirów. Upchnął pieniądze w kieszeniach, opuścił jacht i skierował się wprost do kasyna, nie mówiąc nikomu z załogi, dokąd idzie, na jak długo ani kiedy wróci. Kapitan polecił jedne- mu z majtków iść za nim i uprzedzić, kiedy będzie wracał. Przed Armstrongiem postawiono dużą porcję lodów wani- liowych. Starszy kelner polewał je gorącą czekoladą; po- nieważ Armstrong go nie wstrzymywał, kelner lał dalej, póki nie opróżnił srebrnej sosjerki. Łyżeczka znów poszła w ruch, aż ostatnia kropla czekolady została wygarnięta z pucharka. 16 Pucharek zastąpiła filiżanka dymiącej, czarnej kawy. Armstrong nadal wpatrywał się w zatokę. Gdy tylko się rozniesie, myślał, że nie stać go na zwrot tak drobnej kwo- ty jak pięćdziesiąt milionów dolarów, żaden bank na świe- cie nie będzie chciał mieć z nim do czynienia. Starszy kelner powrócił po kilku minutach i ze zdumie- niem stwierdził, że kawa jest nietknięta. - Czy podać panu świeżej kawy? - spytał przyciszonym głosem. Armstrong potrząsnął głową. - Tylko rachunek, Henri - odparł. Wychylił do dna kie- liszek z szampanem. Starszy kelner pospiesznie odbiegł i błyskawicznie powrócił ze złożonym białym kartelusz- kiem na srebrnej tacy. Ten klient nie znosił czekania, na- wet na rachunek. Armstrong rozwinął karteluszek, ale nie wykazał zain- teresowania tym, co zawierał. Siedemset dwanaście fran- ków, service non compris. Złożył podpis, zaokrąglił sumę do tysiąca. Na twarzy kelnera po raz pierwszy tego wieczoru wykwitł uśmiech - uśmiech, który zniknie, kiedy Henri od- kryje, że restauracja znajduje się na ostatnim miejscu długiej listy wierzycieli. Armstrong odsunął krzesło, rzucił zmiętą serwetę na stół i bez słowa wyszedł. Odprowadzało go kilka par oczu i czyjś wzrok śledził go jeszcze, kiedy przystanął na chod- niku. Nie zauważył majtka, który puścił się pędem w kie- runku „Sir Lancelota". Armstrong beknął sobie idąc promenadą, mijając dziesiąt- ki jachtów zacumowanych na noc ciasno jeden obok drugie- go. Zazwyczaj czuł przyjemność na myśl, że jego jacht jest prawie na pewno największy w zatoce, o ile oczywiście nie za- winął swoim jachtem na noc sułtan Brunei lub król Fahd. Ale tego wieczoru pochłaniała go tylko jedna myśl, jaką mianowi- cie cenę mógłby uzyskać, gdyby wystawił go na sprzedaż. Jed- nak kiedy prawda wyjdzie na jaw, czy ktoś zechce kupić jacht, który był własnością Richarda Armstronga? Armstrong wszedł po trapie, trzymając się lin. Oczeki- wał go kapitan i pierwszy oficer. 2. Stan czwarty 17 - Natychmiast wypływamy. Kapitan wcale się nie zdziwił. Wiedział, że Armstrong nie zechce tkwić w przystani dłużej niż to konieczne: tylko łagodne kołysanie łodzi mogło go uśpić, nawet w środku nocy. Kapitan zaczął wydawać polecenia załodze, Arm- strong zaś zsunął pantofle i znikł pod pokładem. Po otwarciu drzwi kabiny ujrzał znów zwoje faksów. Schwycił je skwapliwie, gdyż wciąż jeszcze miał nadzieję na ratunek. Pierwszy faks był od Petera Wakehama, wice- prezesa Armstrong Communications, który, mimo późnej pory, najwidoczniej nadal czuwał za swoim biurkiem w Lon- dynie. „Proszę, pilnie zadzwoń" - brzmiała wiadomość. Drugi nadesłano z Nowego Jorku. Akcje towarzystwa spa- dły jeszcze niżej i jego bankierzy „aczkolwiek niechętnie, uznali za konieczne" pozbyć się własnych udziałów. Trzeci przyszedł od Jacquesa Lacroix z Genewy, z po- twierdzeniem, że ponieważ bank nie otrzymał w godzinach urzędowych pięćdziesięciu milionów dolarów, zarząd nie miał innego wyboru, jak... Zegary w Nowym Jorku wskazywały dwanaście minut po piątej, w Londynie dwanaście po dziesiątej i dwanaście po jedenastej w Genewie. Do dziewiątej rano nie będzie miał już wpływu na brzmienie nagłówków we własnych ga- zetach, nie wspominając tych, które należą do Keitha Townsenda. Armstrong powoli się rozebrał, rzucając ubranie bezład- nie na podłogę. Następnie sięgnął do szafki po butelkę brandy, nalał sobie dużą porcję i opadł na szerokie łóżko. Leżał bez ruchu, kiedy zahuczały silniki, a po chwili usły- szał szczęk kotwicy wyciąganej z dna. Manewrując, jacht z wolna wypływał z portu. Upływała godzina za godziną, ale Armstrong się nie ru- szał, tylko od czasu do czasu dolewał sobie brandy. Dopie- ro kiedy zegarek na bocznym stoliku wydzwonił czwartą, podniósł się, odczekał parę chwil, po czym opuścił stopy na gruby dywan. Niepewnie wstał i przez nie oświetloną kabinę przeszedł do łazienki. Dotarł do otwartych drzwi, zdjął z wieszaka obszerny kremowy szlafrok, który na kie- 18 szeni miał wyhaftowany złotymi literami napis „Sir Lance- lot". Poczłapał z powrotem do drzwi kabiny, otworzył je ostrożnie i stanął boso w półmroku korytarza. Chwilę się wahał, po czym zamknął za sobą drzwi i klucz wsunął do kieszeni. Nie poruszył się, póki się nie upewnił, że nie sły- szy nic poza znajomym, miarowym warkotem silnika. Posuwał się chwiejnym krokiem wąskim korytarzem, wreszcie stanął przed schodkami wiodącymi na pokład. Powoli zaczął się wspinać w górę, trzymając się mocno lin po obu stronach. Gdy znalazł się na pokładzie, szybko się rozejrzał na boki. Nie było nikogo. Noc była bezchmurna i chłodna, jak zazwyczaj o tej porze roku. Armstrong stąpał cicho, aż znalazł się nad maszynownią - najbardziej hałaśliwą częścią statku. Odczekał krótką chwilę, rozwiązał pasek i pozwolił, aby szlafrok opadł na pokład. Nagi, w czułej osłonie nocy, utkwił wzrok w spokojnym, mrocznym morzu i pomyślał: czy w chwilach takich jak ta nie powinno się człowiekowi objawić w jednym błysku ca- łe życie? II The Citizen 5 LISTOPADA 1991 Townsend zrujnowany - Jakie wiadomości? - spytał lakonicznie Keith Townsend, przechodząc obok biurka sekretarki w drodze do swojego gabinetu. - Prezydent telefonował z Camp David na chwilę przed- tem, zanim wsiadłeś do samolotu - powiedziała Heather. - Która z moich gazet zirytowała go tym razem? - za- gadnął, sadowiąc się za biurkiem. - „New York Star". Dotarła do niego pogłoska, że za- mierzasz jutro wydrukować na pierwszej stronie wyciąg z jego konta - odparła Heather. - Raczej wyciąg z mojego konta może być materiałem na jutrzejsze czołówki gazet - rzucił Townsend. Jego au- stralijski akcent zaznaczył się wyraźniej niż zazwyczaj. - Co jeszcze? - Margaret Thatcher przysłała faks z Londynu. Zgodziła się na twoje warunki umowy na dwie książki, mimo że oferta Armstronga była korzystniejsza. - Miejmy nadzieję, że ktoś zaoferuje mi sześć milionów dolarów, kiedy napiszę swoje pamiętniki. Heather blado się uśmiechnęła. - Jeszcze ktoś? - Gary Deakins znów dostał pozew sądowy. - O co tym razem? - Na pierwszej stronie wczorajszej „Prawdy" oskarżył arcybiskupa Brisbane o gwałt. - Prawda, cała prawda i tylko prawda - rzekł Townsend 20 z uśmiechem. - Przynajmniej tak długo, jak długo pomaga sprzedawać gazety. -Niestety, okazało się, że owa kobieta jest znanym świeckim kaznodzieją i od lat przyjaźni się z rodziną Jego Ekscelencji. Zdaje się, że Gary dobierał niefortunne rymy do „arcybiskupa". Townsend rozsiadł się wygodnie w swoim krześle i za- czął się zapoznawać z niezliczonymi problemami trapiący- mi ludzi na świecie; najczęściej były to, jak zwykle, skargi polityków, biznesmenów i ulubieńców mediów, oczekują- cych, że podejmie natychmiastową interwencję, aby rato- wać ich cenne, a zagrożone kariery. Jutro o tej porze więk- szość z nich ochłonie, a na ich miejsce pojawi się kilkana- ście nowych, równie gniewnych, równie wymagających gwiazd. Zdawał sobie sprawę, że wszyscy ci ludzie byliby uszczęśliwieni, gdyby odkryli, że on sam znajduje się o krok od katastrofy. A to dlatego, że prezes małego banku w Cleveland zażądał zwrotu pięćdziesięciu milionów dola- rów pożyczki dziś przed wieczorem. Podczas gdy Heather odczytywała kolejne wiadomości - większość od ludzi, których nazwiska nic mu nie mówiły - Townsend wrócił myślami do mowy, którą wygłosił po- przedniego wieczoru. Tysiąc redaktorów naczelnych z jego gazet z całego świata zgromadziło się w Honolulu na trzy- dniową konferencję. W końcowym przemówieniu powie- dział im, że Global Corp jest w doskonałej formie i z ła- twością sprosta wyzwaniom nowej rewolucji środków prze- kazu. Zakończył słowami: „Tylko Global Corp jest w stanie poprowadzić przemysł środków masowego przekazu w dwudziesty pierwszy wiek". Wszyscy wstali i urządzili mu kilkuminutową owację. Spoglądając w dół, na ufne twarze tłumu szczelnie wypeł- niającego salę, zastanawiał się, ilu z tych ludzi podejrze- wa, że firma stoi u progu bankructwa. - Co mam odpowiedzieć prezydentowi? - powtórzyła pytania Heather. - Jakiemu prezydentowi? - zdziwił się Townsend nagle przywołany do rzeczywistości. 21 - Stanów Zjednoczonych. - Czekaj, aż zadzwoni jeszcze raz - odparł. - Może do tego czasu trochę się uspokoi. Ja tymczasem pogadam z re- daktorem „Star". - A co z panią Thatcher? - Wyślij jej duży bukiet kwiatów i bilecik ze słowami: „Uczynimy pani pamiętniki bestsellerem numer jeden od Moskwy po Nowy Jork". - Czy nie powinno się dodać Londynu? - Nie, ona wie, że w Londynie będzie najbardziej czy- tana. - A co mam zrobić w sprawie Gary'ego Deakinsa? - Zatelefonuj do arcybiskupa i powiedz mu, że zafundu- ję mu ten nowy dach, tak bardzo potrzebny jego katedrze. Poczekaj miesiąc, a potem wyślij mu czek na dziesięć ty- sięcy dolarów. Heather skinęła głową, zamknęła notes i zapytała: - Czy mam cię z kimś łączyć? - Tylko z Austinem Piersonem. - Zamilkł. - Natych- miast, jak zadzwoni - dodał. Heather odwróciła się i wyszła z pokoju. Townsend obrócił się z krzesłem i spojrzał przez okno. Usiłował przypomnieć sobie rozmowę z doradczynią do spraw finansowych, która zatelefonowała do niego, kiedy leciał swoim prywatnym odrzutowcem z Honolulu. -Właśnie widziałam się przed chwilą z Piersonem - oznajmiła. -Nasze spotkanie trwało ponad godzinę, ale kiedy odchodziłam, on jeszcze nie podjął decyzji. - Nie podjął decyzji? - Nie. Musi jeszcze zasięgnąć opinii bankowej komisji finansów. - Ależ z pewnością teraz, kiedy wszystkie pozostałe banki chcą pójść mi na rękę, Pierson nie może... - Jak najbardziej może. Pamiętaj, że on jest prezesem małego banku w Ohio. Nie jest zainteresowany tym, co uzgodniły inne banki. A po tych wszystkich kąśliwych ar- tykułach prasowych, jakie ukazały się na twój temat w cią- gu kilku ostatnich tygodni, on myśli tylko o jednym. 22 - Mianowicie? - Jak ratować własną skórę - odparła. - Ale czy nie zdaje sobie sprawy, że wszystkie inne banki wycofają się, jeśli on nie zastosuje się do ogólnego planu? - Owszem, ale kiedy mu to powiedziałam, wzruszył ra- mionami i oświadczył: „W takim razie będę musiał zaryzy- kować z wszystkimi innymi". Townsend zaczął kląć. - Ale jedno mi obiecał - dodała E. B. - Co takiego? - Że zatelefonuje, jak tylko komisja podejmie decyzję. - To pięknie z jego strony. Co mam zatem zrobić, jeśli decyzja będzie negatywna? - Opublikować oświadczenie, które uzgodniliśmy - pa- dła odpowiedź. Townsendowi zrobiło się niedobrze. - Czy nie mam innego wyjścia? - spytał. - Nie, żadnego - powiedziała stanowczo pani Beresford. - Po prostu siedź i czekaj na telefon Piersona. Jeśli mam zdążyć na następny samolot do Nowego Jorku, to muszę się spieszyć. Powinnam być u ciebie około południa. - Po- łączenie się przerwało. Townsend wstał i zaczął krążyć po pokoju nadal rozwa- żając to, co mu powiedziała E. B. Zatrzymał się przed lu- strem wiszącym nad kominkiem, żeby poprawić krawat. Nie miał czasu, aby się przebrać po wyjściu z samolotu - i było to widać. Po raz pierwszy przyszło mu na myśl, że wygląda starzej niż na swoje sześćdziesiąt trzy lata. Ale po tym wszystkim, co w ciągu ostatnich sześciu tygodni musiał wykonać pod dyktando E. B., trudno się było dziwić. To prawda, że gdy- by zwrócił się do niej po radę trochę wcześniej, nie musiał- by teraz czekać z drżeniem na telefon od prezesa małego banku w Ohio. Wpatrywał się w telefon, zaklinając go w duchu, żeby zadzwonił. Ale telefon milczał. Townsend nawet nie próbo- wał uporać się ze stosem listów, które Heather zostawiła mu do podpisu. Z zamyślenia wyrwało go otwarcie drzwi 23 i pojawienie się Heather. Podała mu pojedynczy arkusz papieru; zawierał on spis nazwisk w porządku alfabetycz- nym. - Pomyślałam, że może ci się to przydać - powiedziała. Pracowała dla niego od trzydziestu pięciu lat i wiedziała, że był ostatnim człowiekiem na świecie, który siedziałby z założonymi rękami i czekał. Townsend bardzo wolno przejechał palcem w dół listy. Żadne z nazwisk nic mu nie mówiło. Przy trzech znajdowały się gwiazdki oznaczające, że w przeszłości te osoby praco- wały w Global Corp. Obecnie zatrudniał trzydzieści siedem tysięcy ludzi, ale trzydziestu sześciu tysięcy z nich nigdy na- wet na oczy nie widział. Te trzy osoby, które w jakimś mo- mencie swojej kariery zawodowej pracowały u niego, teraz należały do personelu „Cleveland Sentinel", gazety, o któ- rej nigdy nie słyszał. -Do kogo należy „Sentinel"? - spytał z nadzieją, że mógłby wywrzeć presję na właściciela. - Do Richarda Armstronga - powiedziała Heather bez- barwnym głosem. - Tylko tego mi trzeba. - W gruncie rzeczy nie kontrolujesz żadnej gazety w promieniu stu mil od Cleveland - ciągnęła Heather. - Masz tylko stację radiową na południe od miasta, która bez przerwy nadaje muzykę country and western. W owej chwili Townsend z chęcią przehandlowałby „New York Star" na „Cleveland Sentinel". Spojrzał znów na trzy nazwiska, ale nadal nic dla niego nie znaczyły. Obej- rzał się na Heather. - Czy któreś z nich nadal mnie kocha? - zapytał, przy- muszając się do uśmiechu. - Barbara Bennett na pewno nie - odparła Heather. - Prowadzi w „Sentinelu" rubrykę mody. Dostała wymówie- nie z lokalnej gazety w Seattle w kilka dni potem, jak ją przejąłeś. Wniosła sprawę do sądu o bezprawne zwolnie- nie z pracy i twierdziła, że jej następczyni ma romans z re- daktorem. Skończyło się na tym, że musieliśmy rozstrzy- gnąć spór w drodze postępowania pozasądowego. Podczas 24 wstępnego przesłuchania powiedziała, że kupczysz porno- grafią i że interesuje cię tylko forsa. Wydałeś polecenie, żeby żadna z twoich gazet nigdy jej nie zatrudniała. Townsend wiedział, że ta szczególna lista zawiera na- zwiska ponad tysiąca osób i że każda z nich z rozkoszą umoczyłaby pióro w jego krwi, przygotowując jego nekro- log do pierwszych wydań jutrzejszych dzienników. - Mark Kendal? - zagadnął. - Szef rubryki kryminalnej - stwierdziła Heather. - Pra- cował przez kilka miesięcy w „New York Star", ale nie wiadomo, czy kiedykolwiek się z nim zetknąłeś. Oczy Townsenda zatrzymały się na kolejnym, obco brzmiącym nazwisku; czekał, żeby Heather podała mu szczegóły. Wiedział, że najlepsze zachowa na koniec: nawet ona lubiła przytrzymać go trochę w szachu. - Malcolm McCreedy. Szef działu publicystyki w „Sen- tinelu". Pracował w korporacji w „Melbourne Courier" między tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym dziewiątym i osiemdziesiątym czwartym. Rozpowiadał wtedy wszyst- kim w redakcji, że byliście w przeszłości kumplami od kie- liszka. Został wyrzucony, bo nigdy nie oddawał materiałów na czas. Zdaje się, że whisky ze słodu była pierwszą rze- czą, po którą sięgał po porannym kolegium redakcyjnym, a po lunchu interesowały go wyłącznie spódniczki. Wbrew temu, co twierdził, nie mogłam znaleźć żadnego dowodu, że go kiedykolwiek spotkałeś. Townsenda zdumiewało, że Heather zdobyła tak wiele informacji w tak krótkim czasie. Ale skoro pracowała u niego tyle lat, było zrozumiałe, że ma niemal tak szero- kie kontakty jak on sam. - McCreedy był dwa razy żonaty - ciągnęła Heather. - Każde z tych małżeństw kończyło się rozwodem. Z pierw- szego małżeństwa ma dwoje dzieci: dwudziestosiedmioletnią Jill i dwudziestoczteroletniego Alana. Alan pracuje u nas w „Dallas Comet", w dziale drobnych ogłoszeń. - To świetnie się składa - orzekł Townsend. - Stawiam na McCreedy'ego. Może się wreszcie doczeka telefonu od swojego dawno nie widzianego kumpla. 25 - Zaraz go przywołam do telefonu - powiedziała He- ather z uśmiechem. - Miejmy nadzieję, że jest trzeźwy. Townsend kiwnął głową i Heather wróciła do siebie. Właściciel dwustu dziewięćdziesięciu siedmiu czaso- pism czytanych przez ponad miliard ludzi na świecie cze- kał na połączenie telefoniczne z redaktorem działu publi- cystyki lokalnej gazetki w Ohio o nakładzie poniżej trzy- dziestu pięciu tysięcy egzemplarzy. Townsend wstał i zaczął przemierzać pokój, formułując pytania, które należało zadać McCreedy'emu, i zastanawia- jąc się, w jakiej kolejności je postawić. Kiedy tak krążył, jego wzrok padł na wiszące na ścianach, oprawione w ramy, egzemplarze gazet z najsłynniejszymi nagłówkami: „New York Star", 23 listopada 1963 roku: „Kennedy za- mordowany w Dallas". „Continent", 30 lipca 1981: „I żyli długo i szczęśliwie" nad ślubną fotografią Karola i Diany. „Globe", 17 maja 1991: „Richard Branson zabrał mi wianek, twierdzi dziewica"1. Chętnie by zapłacił pół miliona dolarów, żeby móc prze- czytać nagłówki w jutrzejszych gazetach. Telefon na biurku ostro zadzwonił. Townsend dopadł krzesła i chwycił słuchawkę. - Mam Malcolma McCreedy'ego na linii numer jeden - odezwała się Heather. - Łączę. - Czy to ty, Malcolmie? - powiedział Townsend, gdy tyl- ko usłyszał brzęk w słuchawce. - We własnej osobie, panie Townsend - odpowiedział zdziwiony głos z wyraźnym australijskim akcentem. -Długo się nie słyszeliśmy, Malcolmie. Za długo. Co u ciebie? -Wszystko dobrze, Keith. Po prostu znakomicie - od- parł śmielej Malcolm. - A jak tam dzieci? - zagadnął Townsend, spoglądając na kartkę papieru, którą Heather położyła mu na biurku. 1 Założyciel i właściciel słynnej wytwórni płytowej i linii lotniczych Virgin (Dziewica) (przyp. tłum.). 26 - Jill i Alan, prawda? Czy Alan nie pracuje przypadkiem w naszej gazecie w Dallas? Zapadło długie milczenie i Townsend zaczął się już za- stanawiać, czy nie przerwano połączenia. - Zgadza się, Keith - odezwał się w końcu McCreedy. - Oboje świetnie sobie radzą, dziękuję. A twoje dzieciaki? Najwyraźniej nie pamiętał, ile Townsend ich ma, nie znał także ich imion. - Też świetnie sobie radzą, dziękuję - rzekł Townsend, celowo go małpując. - A jak się czujesz w Cleveland? - Dobrze - odparł McCreedy. - Ale wolałbym być w kra- ju na starych śmieciach. Chętnie bym sobie popatrzył, jak Tygrysy grają w sobotnie popołudnie. - Hm, to jedna ze spraw, w jakich dzwonię do ciebie - rzucił Townsend. - Ale najpierw chciałbym zasięgnąć two- jej rady. -Ależ proszę, Keith. Zawsze możesz na mnie liczyć - powiedział McCreedy. - Ale może lepiej zamknę drzwi mojego pokoju - dodał, gdyż był teraz pewien, że już każdy dziennikarz na piętrze wie, kim jest jego roz- mówca. Townsend niecierpliwie czekał. - Więc co mógłbym dla ciebie zrobić, Keith? - odezwał się lekko zadyszany głos w telefonie. - Czy znasz nazwisko Austin Pierson? Znów zapadło dłuższe milczenie. - To jakaś gruba ryba w świecie finansów, no nie? Wy- daje mi się, że kieruje jednym z naszych banków albo to- warzystw ubezpieczeniowych. Poczekaj chwilę, sprawdzę w moim komputerze. Townsend znowu czekał, myśląc sobie przy tym, że gdyby jego ojciec zadał takie samo pytanie czterdzieści lat wcze- śniej, znalezienie odpowiedzi zajęłoby wiele godzin, a może nawet dni. - Mam go - powiedział człowiek w Cleveland po paru chwilach i zawiesił głos. - Teraz sobie przypominam. Robi- liśmy o nim materiał mniej więcej cztery lata temu, kiedy został prezesem Manufacturers Cleveland. 27 - Co możesz mi o nim powiedzieć? - spytał Townsend, który nie chciał już marnować więcej czasu na głupstwa. - Nie za wiele - odparł McCreedy, wpatrując się w ekran monitora i od czasu do czasu naciskając kolejne klawisze. - Robi wrażenie wzorowego obywatela. W banku systematycznie awansował ze stanowiska na stanowisko, jest skarbnikiem w miejscowym klubie rotariańskim, me- todystycznym świeckim kaznodzieją, żonaty z tą samą ko- bietą od trzydziestu jeden lat. Ma trójkę dzieci, wszystkie mieszkają w mieście. - Czy coś o nich wiadomo? - Tak - McCreedy wcisnął kilka klawiszy. - Starszy syn jest nauczycielem biologii w miejscowej szkole średniej, córka pracuje jako siostra oddziałowa w szpitalu miejskim w Cleveland, a najmłodsza latorośl właśnie awansowała na wspólnika w najszacowniejszej kancelarii w stanie. Jeśli chcesz ubić interes z Austinem Piersonem, Keith, to ucie- szy cię wiadomość, że ma on nieskazitelną reputację. Townsend wcale się nie ucieszył. - Więc w jego przeszłości nie ma nic, co by... - W każdym razie ja nic o tym nie wiem - rzekł McCre- edy. Szybko przejrzał rejestr za ostatnie pięć lat, z nadzie- ją, że znajdzie jakiś smakowity kąsek, którym zadowoli swego byłego szefa. - Tak, teraz sobie wszystko przypominam. To straszny sztywniak. Nie zgodził się nawet na przeprowadzenie wy- wiadu w godzinach pracy, a kiedy dotarłem wieczorem do niego do domu, zostałem nagrodzony za swój trud sokiem ananasowym ochrzczonym wodą. Townsend uznał, że nic już więcej nie wyciśnie od McCreedy'ego na temat Piersona i że nie ma sensu ciągnąć dalej tej rozmowy. - Dziękuję ci, Malcolmie - powiedział. - Bardzo mi po- mogłeś. Zadzwoń do mnie, kiedy będziesz coś miał o Pier- sonie. Już miał położyć słuchawkę, kiedy Mc Creedy zapytał: - A ta druga sprawa, o której chciałeś mówić, Keith? Widzisz, miałem nadzieję, że coś się znajdzie dla mnie 28 w Australii, może nawet w „Courier". - Zamilkł na chwilę. - Powiem ci, Keith, że zgodziłbym się nawet na niższą pen- sję, bylebym mógł znów pracować u ciebie. - Będę o tym pamiętał - rzekł Townsend - i możesz być pewien, Malcolmie, że zgłoszę się do ciebie przy pierwszej okazji. Odłożył słuchawkę i postawił krzyżyk na człowieku, do którego na pewno więcej w życiu się nie odezwie. McCre- edy był w stanie powiedzieć mu tylko tyle, że Austin Pier- son jest wcieleniem wszelkich cnót - z tym gatunkiem lu- dzi Townsend nie miał dużo wspólnego, nie bardzo też wie- dział, jak się z nimi postępuje. Rada E. B. jak zwykle okazywała się słuszna. Mógł wyłącznie siedzieć i czekać. Odchylił się do tyłu w swoim krześle i podwinął nogę. Zegary w Cleveland wskazywały dwanaście po jedena- stej, w Londynie dwanaście po czwartej, a w Sydney dwa- naście po trzeciej. Do szóstej wieczorem prawdopodobnie nie będzie już miał wpływu na brzmienie nagłówków we własnych gazetach, nie mówiąc już o prasie Richarda Arm- stronga. Telefon na jego biurku zadzwonił ponownie - czy możli- we, że Malcolm McCreedy znalazł coś ciekawego na temat Austina Piersona? Townsend zawsze sądził, że każdy ma choć jeden szkielet wstydliwie ukrywany w szafie. Chwy- cił słuchawkę. - Mam prezydenta Stanów Zjednoczonych na jednej li- nii - odezwała się Heather - i pana Austina Piersona z Cle- veland w Ohio na drugiej. Z kim najpierw łączyć? PIERWSZE WYDANIE Narodziny, śluby i śmierci III THE TIMES 6 LIPCA 1923 Komunistyczne fermenty Jeśli człowiek urodził się Żydem na Rusi Zakarpackiej, miało to mało dobrych i dużo złych stron; jednak musiało upłynąć sporo czasu, zanim Lubczy Hoch poznał te dobre. Lubczy przyszedł na świat w małej, skalnej*wiosce w pobliżu miasteczka Douski, usytuowanego u zbiegu gra- nic Czechosłowacji, Rumunii i Polski. Nigdy nie poznał swojej prawdziwej daty urodzenia, gdyż rodzina nie pro- wadziła żadnych zapisków, ale wiadomo było, że jest w przybliżeniu o rok starszy od swojego brata i o rok młod- szy od siostry. Matka wzięła niemowlę na ręce i uśmiechnęła się. Syn był taki, jak trzeba i nawet pod prawą łopatką miał jaskra- woczerwone znamię, jak jego ojciec. Mała chałupina, w której mieszkali, była własnością jego stryjecznego dziadka, rabbiego. Rabbi wielekroć prosił Zel- tę, żeby nie poślubiała Siergieja, syna miejscowego handla- rza bydła. Młoda dziewczyna wstydziła się przyznać stryjo- wi, że zaszła w ciążę. I chociaż postąpiła wbrew woli rabbie- go, ofiarował on młodym chatę w prezencie ślubnym. Kiedy Lubczy przyszedł na świat, w czterech izdebkach już było ciasno; kiedy zaczynał chodzić, przybył mu jeszcze jeden brat i druga siostra. Rodzina rzadko widywała ojca. Co rano wychodził z do- mu tuż po wschodzie słońca i wracał dopiero o zmierzchu. Matka tłumaczyła dziecku, że ojciec idzie pracować. - Co to za praca? - dopytywał się Lubczy. 3. Stan czwarty 33 - Ojciec dogląda bydła, które mu zostawił twój dziadek. - Matka nie udawała, że parę krów z cielętami stanowi stado. - A gdzie ojciec pracuje? - pytał Lubczy. - Na polach po drugiej stronie miasta. - Co to jest miasto? - padało kolejne pytanie. Zelta niezmordowanie odpowiadała na pytania, póki dziecko nie usnęło jej na rękach. Rabbi nigdy nie mówił małemu o ojcu, za to przy każ- dej okazji opowiadał mu, jak to mama w młodości miała licznych zalotników i uważano ją nie tylko za najpiękniej- szą, ale i za najinteligentniejszą dziewczynę w miasteczku. Z jej talentami powinna była zostać nauczycielką w tutej- szej szkole, mówił rabbi, a teraz musiała się zadowolić przekazywaniem swojej wiedzy ciągle powiększającej się rodzinie. Ale ze wszystkich dzieci tylko Lubczy zaspokajał ocze- kiwania matki: przesiadywał u jej stóp, chłonąc każde jej słowo i wysłuchując pilnie odpowiedzi na pytania, które zadawał. Z czasem rabbi zaczął się interesować postępami chłopca - i zarazem martwić się, która strona rodziny ode- gra decydującą rolę w kształtowaniu jego charakteru. Po raz pierwszy odczuł niepokój, gdy malec zaczął racz- kować i natknął się na drzwi wychodzące na dwór; od tej chwili odwrócił uwagę od matki, tkwiącej przy piecu ku- chennym, i zaczął interesować się ojcem i tym, dokąd on wychodzi każdego ranka. Kiedy Lubczy mógł stanąć na własnych nogach, sięgnął do klamki, a kiedy tylko zaczął chodzić, przekroczył próg, wyszedł na ścieżkę i na szeroki świat, domenę ojca. Przez kilka tygodni uczepiony ręki ojca z radością przemierzał brukowane kocimi łbami ulice sennego o świcie miastecz- ka w drodze na pola, gdzie ojciec pasał bydło. Ale Lubczego szybko znudziły krowy, które stały nieru- chomo i czekały, aż zostaną wydojone, a od czasu do czasu rodziły cielęta. Chciał się dowiedzieć, co dzieje się w mie- ście, które się dopiero budziło, kiedy przechodzili tamtędy rankiem. Nazywać Douski miastem byłoby w istocie grubą przesadą, składało się bowiem z kilku rzędów murowanych 34 domów, paru sklepów, gospody, małej synagogi - dokąd matka zabierała z całą rodziną Lubczego w soboty - i ratu- sza, którego progu chłopiec nigdy nie przestąpił. Ale dla Lubczego było to najciekawsze miejsce na świecie. Pewnego ranka ojciec, bez słowa wyjaśnienia, związał dwie krowy i poprowadził je w stronę miasta. Lubczy rado- śnie biegł obok, zasypując ojca pytaniami, bo ciekaw był, co też zamierza z nimi zrobić. Ale ojciec, inaczej niż mat- ka, nie zawsze udzielał odpowiedzi, a jeśli tak, to rzadko one coś wyjaśniały. Wreszcie Lubczy przestał zadawać pytania, bo ojciec za każdym razem zbywał go słowami: - Poczekaj, to zobaczysz. Dotarli wreszcie do miastecz- ka i krowy zostały zagonione na targ. Ni stąd, ni zowąd oj- ciec zatrzymał się w rzadko uczęszczanym rogu placu. Lubczy doszedł do wniosku, że nie warto go pytać, dla- czego wybrał akurat to miejsce, bo i tak nie odpowie. Oj- ciec i syn stali w milczeniu. Upłynęło trochę czasu, zanim pojawił się pierwszy kupiec. Lubczy patrzył zafascynowany, jak ludzie okrążają kro- wy, poszturchują je bądź tylko szacują ich wartość w mo- wie, której nigdy wcześniej nie słyszał. Pomyślał, jak to źle, że ojciec zna tylko jeden język w tym mieście u zbiegu granic trzech państw. Spoglądał biedak tępym wzrokiem na wieśniaków wyrażających swoje zdanie po oględzinach mizernych zwierząt. Gdy w końcu jeden z zainteresowanych przemówił do ojca w jedynym języku, jaki ten rozumiał, przyjął jego ofertę bez targów. Kilka kolorowych papierków przeszło z rąk do rąk, krowy zmieniły właściciela, a ojciec udał się na rynek, gdzie kupił worek zboża, skrzynkę kartofli, tro- chę faszerowanej ryby, trochę odzieży, parę używanych bu- tów wymagających pilnie reperacji, ręczny wózek i dużą mosiężną zapinkę dla kogoś z rodziny. Chłopca dziwiło, że podczas gdy inni uparcie targowali się z kramarzami, tata zawsze wręczał żądaną kwotę bez słowa sprzeciwu. Po drodze do domu ojciec wstąpił do jedynej w miastecz- ku gospody, pozostawiając chłopca na ulicy, na straży spra- 35 wunków. Chłopiec siedział na ziemi, u wejścia do gospody, i czekał. Dopiero gdy słońce schowało się za ratuszem, oj- ciec po kilku butelkach śliwowicy chwiejnym krokiem wy- toczył się z gospody i Lubczy musiał jedną ręką ciągnąć wó- zek pełen towarów, a drugą podtrzymywać pijanego. Kiedy matka otworzyła drzwi, tata minął ją chwiejnym krokiem i upadł na łóżko. Po chwili rozległo się chrapanie. Lubczy pomógł matce przyciągnąć wózek z zakupami do chaty. Chociaż zachwalał je jak mógł, matka nie wyda- wała się zadowolona, że taki oto jest pożytek z całoroczne- go trudu. Potrząsnęła głową, medytując, co należy zrobić z nabytkami. Worek z ziarnem ustawiła w kącie w kuchni, ziemniaki zostały w drewnianej skrzynce, rybę położyła koło okna. Potem przejrzała odzież i przeznaczyła poszczególne sztu- ki dla każdego z dzieci. Buty zostawiła przy drzwiach. Za- pinkę schowała do małego tekturowego pudełka, które na oczach chłopca ukryła pod luźną deską podłogową po oj- cowskiej stronie łóżka. Tej nocy, kiedy wszyscy spali, Lubczy postanowił, że nie będzie więcej chodził z ojcem na pola. Następnego dnia rano, kiedy ojciec wstał, Lubczy wzuł buty stojące przy drzwiach, chociaż były na niego za duże, i wyszedł z domu za ojcem. Tym razem dotarł tylko na skraj miasteczka i skrył się za drzewem. Patrzył, jak tata znika w oddali, na- wet nie odwracając głowy, żeby sprawdzić, czy dziedzic je- go królestwa za nim podąża. Lubczy odwrócił się i pobiegł na rynek. Cały dzień cho- dził wokół straganów i przyglądał się wystawionym towa- rom. Jedni sprzedawali owoce i warzywa, inni meble i sprzęty domowe. Zresztą handlowaliby, czym się da, byle tylko mieć zysk. Lubczy z przyjemnością obserwował przeróżne sztuczki sprzedawców: jedni z góry traktowali klientów, inni przy- milali się, a prawie wszyscy kłamali, gdy ich pytano o po- chodzenie towaru. Jeszcze bardziej intrygujące było to, że mówili różnymi językami. Lubczy prędko spostrzegł, że większość kupujących, podobnie jak jego ojciec, przepła- 36 ca towary. Przysłuchiwał się uważnie rozmowom i zaczynał już chwytać niektóre obce słowa. Kiedy wrócił do domu, miał ze sto pytań do matki, ale po raz pierwszy się przekonał, że na niektóre nawet ona nie umie odpowiedzieć. Po którymś takim pytaniu matka uznała, że czas, aby synek poszedł do szkoły. Ale w mia- steczku nie było odpowiedniej szkoły dla malca. Zelta po- stanowiła omówić ten problem ze stryjem, jak tylko nada- rzy się okazja. W końcu chłopiec tak zdolny, jak Lubczy mógłby nawet zostać rabinem. Następnego ranka Lubczy wstał jeszcze przed ojcem, wsunął na stopy jedyne w domu chodaki i wymknął się z chaty, nie budząc braci ani sióstr. Biegł przez całą drogę na targ i od nowa zaczął obchód straganów, obserwując jak sprzedawcy wystawiają swoje towary. Przysłuchiwał się kłótniom i pogaduszkom handla- rzy i zaczynał coraz więcej rozumieć. Pojął teraz, co zna- czyły słowa matki, że Bóg dał mu talent do języków. Ale matka nie wiedziała, że obdarzył go też talentem do han- dlu. Patrzył urzeczony, jak ktoś wymienia tuzin świec na kurczaka, a inny oddaje komodę w zamian za dwa worki kartofli. Dalej ktoś jeszcze proponował kozę za wytarty dywan oraz furę drewna za materac. Gdyby tak mógł kupić ten materac! Był szerszy i grubszy od tego, na którym spa- ła cała jego rodzina. Co rano przychodził teraz na plac targowy. Nauczył się, że powodzenie w handlu nie zależy tylko od towarów, jakie się ma na sprzedaż, ale także od umiejętności przekonania klienta, że są mu potrzebne. Już po kilku dniach zrozu- miał, że ci, którzy posługują się kolorowymi banknotami, nie tylko są lepiej ubrani, ale mają większe szansę na do- bry interes niż ci, którzy wymieniają towar na towar. Kiedy ojciec uznał, że pora wystawić następne dwie krowy na sprzedaż, jego sześcioletni syn doskonale już wiedział, jak korzystnie dobija się targu. Wieczorem znowu musiał prowadzić spitego ojca do domu. Gdy ten zwalił się na łóż- 37 ko, chłopak wyładował przed zdumioną matkę całą górę towarów. Przez ponad godzinę malec pomagał matce rozdzielać dobra między poszczególnych członków rodziny. Nie przy- znał się, że ma jeszcze kolorowy papierek, na którym wid- nieje liczba 10. Chciał sprawdzić, co można będzie za nie- go kupić. Następnego ranka nie od razu poszedł na rynek, ale pierwszy raz zapuścił się na ulicę Szkolną, żeby zobaczyć, co się sprzedaje w sklepach, które czasami odwiedzał stry- jeczny dziadek. Zatrzymał się kolejno przed piekarnią, ma- sarnią, sklepem z wyrobami garncarskimi, sklepem z odzie- żą i wreszcie przed jubilerem: tylko tam nad drzwiami wy- drukowane było złotymi literami nazwisko właściciela - Lekski. Wzrok chłopca przyciągnęła broszka leżąca pośrod- ku wystawy. Była jeszcze piękniejsza od tej, którą matka wkładała raz w roku na Rosz Haszana - kiedyś wspomnia- ła, że to klejnot rodzinny. Wieczorem Lubczy wrócił do do- mu i stanął przy kuchennym palenisku, na którym matka szykowała dla rodziny skromny posiłek. Oznajmił jej, że sklepy są niczym innym, jak nieprzenośnymi straganami z wystawą od frontu. Dodał jeszcze, co zauważył, gdy usiło- wał zajrzeć do środka rozpłaszczając nos o szybę - że pra- wie wszyscy klienci płacą papierowymi banknotami i nie targują się ze sprzedawcą. Nazajutrz Lubczy wrócił na tę samą ulicę. Wyjął z kie- szeni papierowy banknot i przez dłuższą chwilę mu się przyglądał. Nadal nie wiedział, co może za niego dostać. Przez godzinę wpatrywał się w wystawy, aż wreszcie wszedł pewnym krokiem do piekarni i wręczył banknot człowieko- wi stojącemu za ladą. Piekarz wziął banknot i wzruszył ra- mionami. Lubczy ufnie wskazał bochenek chleba na półce i piekarz podał mu go. Zadowolony z transakcji chłopiec odwrócił się do wyjścia, ale piekarz zawołał, żeby wziął resztę. Lubczy wrócił, niepewny co to znaczy, i z ciekawością patrzył, jak sklepikarz wkłada banknot do kasetki i doby- wa z niej monety, które mu następnie wręcza. 38 Sześciolatek wyszedł na ulicę i z wielkim zainteresowa- niem zaczął oglądać monety. Z jednej strony wyryte na nich były cyfry, z drugiej zaś głowa jakiegoś mężczyzny. Ośmielony udaną transakcją odwiedził sklep z wyroba- mi garncarskimi, gdzie nabył dla matki misę za połowę monet. Następnie zatrzymał się przy sklepie jubilera i utkwił wzrok w pięknej broszy na środku wystawy. Otworzył drzwi, podszedł do kontuaru i stanął przed obliczem star- szego pana w garniturze i krawacie. - Czego sobie życzysz, malcze? - zapytał pan Lekski i pochylił się, żeby przyjrzeć się chłopcu. - Chcę kupić tę broszkę dla mojej matki - odparł Lub- czy, siląc się na pewność siebie i wskazał na wystawę. Otworzył zaciśniętą piąstkę, w której miał jeszcze trzy drobne monety. * Stary pan nie wybuchnął śmiechem, tylko łagodnie wy- tłumaczył chłopcu, że musiałby mieć dużo więcej takich monet, żeby kupić broszkę. Lubczy poczerwieniał, zacisnął piąstkę i odwrócił się do wyjścia. - Ale może byś tu zaszedł jutro? - podsunął stary pan. - Spróbuję coś dla ciebie znaleźć. Lubczy, czerwony jak burak, wybiegł na ulicę, nie oglą- dając się za siebie. Tej nocy nie mógł zasnąć. Powtarzał sobie w kółko sło- wa jubilera. Rano stał już przed sklepem na długo przed pojawieniem się właściciela. Z pierwszej lekcji, jakiej udzielił mu pan Lekski, malec dowiedział się, że ludzie ku- pujący biżuterię nie wstają wcześnie rano. Na panu Lekskim, należącym do starszyzny miejskiej, tak piorunujące wrażenie zrobiła hucpa sześcioletniego malca, który ośmielił się wejść do jego sklepu z kilkoma drobniakami w garści, że podczas następnych tygodni czy- nił tę łaskę synowi handlarza bydła i odpowiadał mu na ty- sięczne pytania. Nie upłynęło dużo czasu, a Lubczy zaczął wpadać do sklepu na kilka minut każdego popołudnia. Ale zawsze czekał na ulicy, gdy starszy pan kogoś obsłu- giwał. Wkraczał dopiero, gdy klient opuszczał sklep, sta- 39 wał przy kontuarze i zarzucał jubilera gradem pytań, które sobie obmyślił poprzedniego dnia. Pan Lekski odnotował z aprobatą, iż Lubczy nigdy nie zadaje drugi raz tego samego pytania i że na widok wcho- dzącego klienta prędko wycofuje się do kąta i ukrywa za płachtą gazety. Co prawda przewracał stronice, ale jubiler nie był pewien, czy chłopiec czyta, czy tylko ogląda foto- grafie. Któregoś wieczoru po zamknięciu sklepu pan Lekski zaprowadził chłopca na jego tyły i pokazał mu automobil. Lubczy otworzył szeroko oczy, kiedy usłyszał, że ten wspa- niały wehikuł może poruszać się sam, bez pomocy konia. - Przecież on nie ma nóg! - wykrzyknął z niedowierza- niem. Otworzył drzwiczki wozu i wgramolił się na fotel obok pana Lekskiego. Stary pan wcisnął guzik i uruchomił sil- nik. Lubczy poczuł mdłości i strach. Ale chociaż prawie nie sięgał wzrokiem ponad deskę rozdzielczą, już po paru chwilach pragnął usiąść na miejscu kierowcy. Pan Lekski przewiózł chłopca po mieście i zostawił go przed drzwiami jego chałupy. Dziecko pędem wbiegło do kuchni i zawołało do matki: - Ja też będę miał kiedyś auto! Zelta uśmiechnęła się na tę myśl, ale nie powiedziała, że nawet sam rabin ma tylko rower. Karmiła swoją naj- młodszą latorośl i zarzekała się, że to już jej ostatnia. Po przyjściu na świat nowego potomka, dla szybko rosnącego Lubczego zabrakło miejsca na wspólnym materacu. Matka musiała rozkładać mu na zapiecku stare gazety dziadka. Gdy tylko zapadał zmierzch, dzieci zaczynały walkę o miejsce na legowisku. Rodzina nie mogła sobie pozwolić na zastąpienie światła dziennego światłem świec. Lubczy całymi nocami rozmyślał o aucie pana Lekskiego i o tym, jak przekonać matkę, że pewnego dnia on też będzie miał takie. Potem przypomniał sobie o broszce, którą matka no- siła tylko z okazji święta Rosz Haszana. Zaczął liczyć na palcach i wyszło mu, że musi odczekać sześć tygodni, żeby przeprowadzić plan, który zaczynał świtać mu w głowie. 40 Lubczy czuwał prawie całą noc poprzedzającą święto Rosz Haszana. Kiedy rano matka się ubrała, nie spuszczał jej z oka; je- go wzrok przykuwała broszka, którą matka przypięła do sukni. Zelta zdziwiła się, kiedy po skończonym nabożeń- stwie, gdy wyszli z synagogi, chłopiec schwycił ją za rękę i nie wypuścił do samego domu: nie robił tego od ukończe- nia trzeciego roku życia. Kiedy znaleźli się w chacie, Lub- czy usiadł w swoim kącie ze skrzyżowanymi nogami i pa- trzył, jak matka odpina małe cacko. Zelta spojrzała na ro- dzinny skarb, a następnie przyklękła, uniosła luźną deskę w podłodze za materacem, pieczołowicie umieściła brosz- kę w starym tekturowym pudełku i opuściła deskę z po- wrotem. Lubczy był tak cichy, że matka zaniepokoiła się i spyta- ła, czy coś mu nie dolega. * - Nic mi nie jest, matko - odparł. - Ale dziś jest Rosz Haszana i myślałem o tym, co powinienem robić w nowym roku. Matka uśmiechnęła się, gdyż wciąż miała nadzieję, że to jej dziecko zostanie rabinem. Lubczy więcej się nie od- zywał, gdyż pochłaniał go problem tekturowego pudełka. Nie czuł się winny, nie uważał, że popełnia grzech, jak po- wiedziałaby matka, gdyż przekonał sam siebie, że na długo przed końcem roku zwróci wszystko i nikt o niczym się nie dowie. Nocą, kiedy cała rodzina ułożyła się na legowisku, Lub- czy zwinął się w kłębek w swoim kącie i udawał, że śpi, do- póki się nie upewnił, że wszyscy zasnęli. Wiedział, że sze- ścioro niespokojnych, stłoczonych ludzi - czwórka dzieci pośrodku, w tym dwoje w nogach, oraz matka i ojciec po bokach - rzadko doznaje łaski snu dłużej niż przez parę minut. Kiedy był całkiem pewny, że nikt nie czuwa, zaczął bez- szelestnie się skradać pod ścianami, aż dosięgnął drugiego brzegu materaca. Zamierał ze strachu, bo chrapanie ojca było tak rozgłośne, że lada chwila któreś z braci lub sióstr mogło się obudzić i go zauważyć. 41 Wstrzymał oddech i zaczął obmacywać deski podłogi, sprawdzając, która da się podważyć. Sekundy przeradzały się w minuty, ale nagle jedna z desek nieznacznie drgnęła. Lubczy nacisnął prawą dło- nią z jednego końca i lekko deskę uniósł. Wsunął lewą rę- kę w otwór i poczuł coś pod palcami. Schwycił przedmiot i powoli wydobył spod deski. Było to tekturowe pudełko. Opuścił deskę z powrotem. Trwał nieruchomo, póki się nie upewnił, że nikt go nie obserwuje. Jeden z młodszych braci przekręcił się na drugi bok, siostry jęknęły i Lubczy skorzystał z okazji i umknął chył- kiem pod ścianą. Zatrzymał się dopiero przy frontowych drzwiach. Wyprostował się i zaczął po omacku szukać gałki u drzwi. Uchwycił ją spoconą dłonią i powoli przekręcił. Wysłużony zamek głośno zgrzytnął, na co wcześniej Lub- czy nigdy nie zwrócił uwagi. Przestąpił próg, wyszedł na dróżkę, postawił pudełko na ziemi, wstrzymał oddech i po- woli zamknął za sobą drzwi. Popędził przed siebie, przyciskając pudełko do piersi. Gdyby się obejrzał, zobaczyłby stryjecznego dziadka, który przyglądał mu się ze swojego dużego domu ponad chatą. - Tego właśnie się bałem - mruknął do siebie rabin. - Wdał się w rodzinę ojca. Kiedy Lubczy oddalił się na bezpieczną odległość, zaj- rzał pierwszy raz do pudełka, ale mimo że świecił księżyc, nie mógł nic zobaczyć. Zatrzymał się wreszcie w środku miasta i usiadł na stopniach bezwodnej fontanny, dygoczący i podniecony. Dopiero po kilku minutach mógł się wreszcie dokładnie zorientować, jakie skarby kryje pudełko. Znajdowały się w nim dwie mosiężne zapinki, kilka gu- zików różnych rodzajów, w tym jeden wielki i błyszczący, oraz stara moneta, na której widniała głowa cara. A w ką- ciku pudełka spoczywała upragniona zdobycz: mała, okrą- gła srebrna broszka okolona drobnymi kamieniami, które błyszczały w blasku porannego słońca. Kiedy zegar na wieży ratusza wybił sześć razy, Lubczy wsadził pudełko pod pachę i skierował się na plac targowy. 42 Znalazłszy się wśród kupców, usiadł między dwoma straga- nami i wyjął wszystko z pudełka. Odwrócił je następnie do góry dnem i ułożył na nim wszystkie przedmioty, przy czym broszkę umieścił pośrodku. Ledwie to uczynił, gdy przystanął przy nim człowiek z workiem kartofli na ple- cach i zaczął oglądać towar. - Ilę cenisz? - spytał po czesku, wskazując wielki, błysz- czący guzik. Chłopiec pamiętał, że pan Lekski nigdy nie odpowiadał na pytanie inaczej jak pytaniem. - A ile dacie? - spytał językiem tamtego. Chłop postawił worek na ziemi. - Sześć kartofli - odparł. - Taka cenna rzecz - rzekł Lubczy potrząsając głową - jest warta najmniej dwanaście. - Podniósł guzik w górę, ku słońcu, żeby klient mógł go lepiej zobaczyć. * Chłop rzucił mu spojrzenie spode łba. - Dziewięć - wydusił po dłuższej chwili. - Nie - odparł stanowczo Lubczy. - Moja pierwsza cena jest najlepsza. - Silił się, żeby mówić tak jak pan Lekski, kiedy miał do czynienia z trudnym klientem. Chłop potrząsnął przecząco głową, chwycił worek karto- fli, zarzucił na plecy i skierował się ku centrum miasta. Lubczy zastanowił się, czy nie popełnił błędu, nie przyjąw- szy dziewięciu kartofli. Zaklął i ułożył efektownie przed- mioty na pudełku, pozostawiając broszkę w środku. - Ile byś za nią chciał? - zagadnął go inny klient, poka- zując broszkę. -A co macie na zamianę? - zapytał Lubczy, przecho- dząc na węgierski. - Worek mojej najlepszej pszenicy - rzekł wieśniak z dumą, zdjął wór z grzbietu obładowanego osiołka i rzucił go na ziemię przed chłopcem. -Po co wam ta broszka? - zapytał Lubczy, przypo- mniawszy sobie jeszcze jedną sztuczkę pana Lekskiego. - Żona ma jutro urodziny, a w zeszłym roku zapomnia- łem dać jej prezent. - Oddam ten piękny klejnot, własność mojej rodziny od 43 kilku pokoleń - rzekł Lubczy, podsuwając broszkę pod oczy wieśniakowi - za pierścień, który macie na palcu... - Ale mój pierścień jest złoty - zauważył ze śmiechem chłop -a ta broszka tylko srebrna. - ...i za worek pszenicy - powiedział Lubczy, jakby koń- czył przerwane zdanie. - Chyba zwariowałeś? - zdumiał się chłop. - Tę broszkę nosiła kiedyś wielka arystokratka, ale mu- siała się z nią rozstać, gdy nastały ciężkie czasy. Więc py- tam was, czy kobieta, która wam urodziła dzieci, nie jest jej warta? - Lubczy nie miał pojęcia, czy wieśniak ma w ogóle dzieci, ale nacierał dalej. - A może ma czekać do następnego roku? Węgier w milczeniu rozważał słowa malca. Lubczy poło- żył broszkę z powrotem na środku pudełka i patrzył tylko na nią, a nie na pierścień. - Dobrze, dam pierścień - oznajmił zdecydowanie wie- śniak - ale bez pszenicy. Lubczy zmarszczył czoło udając, że zastanawia się, czy przyjąć ofertę. Wziął do ręki broszkę i obejrzał ją w sło- necznym świetle. - Zgoda - powiedział z westchnieniem. - Ale tylko dla- tego, że wasza żona ma urodziny. - Pan Lekski pouczał go, że zawsze należy pozostawić klienta w mniemaniu, że zro- bił dobry interes. Wieśniak prędko zdjął z palca ciężki zło- ty pierścień i chwycił broszkę. Skoro tylko dobito targu, powrócił pierwszy klient. Niósł na ramieniu starą łopatę. Upuścił na ziemię obok chłopca w połowie próżny worek kartofli. - Namyśliłem się - odezwał się Czech. - Dam ci dwana- ście kartofli za ten błyszczący guzik. Ale Lubczy potrząsnął głową. - Teraz chcę piętnaście - powiedział, nie podnosząc oczu. - Ale rano żądałeś dwanaście! - Tak, ale potem przehandlowaliście połowę kartofli - i to pewnie lepszą połowę - za tę łopatę - stwierdził Lub- czy. Wieśniak stał niezdecydowany. 44 - Przyjdźcie jutro - rzekł Lubczy - to dacie dwadzieścia. Czech zachmurzył się, ale tym razem nie zabrał worka i nie odszedł. - Zgoda - rzucił gniewnie i zaczął wyjmować kartofle z worka. Lubczy znowu potrząsnął głową. - Co znowu? - wrzasnął wieśniak. - Myślałem, żeśmy się ugodzili. -Wyście widzieli guzik, ale ja nie widziałem kartofli. To ja powinienem je wybrać, nie wy. Czech wzruszył ramionami, otworzył worek i pozwolił malcowi sięgnąć w głąb i wybrać piętnaście kartofli. Lubczy nie zawarł już tego dnia żadnej transakcji i kie- dy handlarze zaczęli zwijać stragany, pozbierał swoje to- wary - stare i nowe - i umieścił w pudełku. Pierwszy raz pomyślał ze strachem, że matka może odkryć jego kombi- nacje. Przeciął plac targowy i powoli podążył na drugą stronę miasta. Zatrzymał się w miejscu, gdzie droga rozwidlała się w dwie ścieżki. Jedna prowadziła na pola, gdzie ojciec pasał bydło, druga do lasu. Lubczy sprawdził, czy nikt nie idzie drogą, którą przed chwilą przemierzył, i dał nura w las. Wkrótce stanął przy drzewie, które, jak mniemał, bez trudu później rozpozna. Wykopał w pobliżu gołymi rękami jamę i schował w niej pudełko oraz dwanaście kartofli. Dokładnie zatarł ślady i powoli wrócił na drogę, licząc przy tym kroki. Naliczył ich dwieście siedem. Obejrzał się jeszcze do tyłu na las i puścił się biegiem przez miasto. Za- trzymał się dopiero przed drzwiami małej chaty. Odczekał chwilę, złapał oddech i wkroczył do środka. Matka właśnie nalewała chochlą do misek wodnistą zupę z rzepy i na pewno zaczęłaby się dopytywać, dlaczego wraca tak późno, gdyby nie wyciągnął szybko trzech kartofli. Na ten widok bracia i siostry zaczęli piszczeć z zachwytu. Matka upuściła chochlę do garnka i spojrzała na syna. - Czy je ukradłeś, Lubczy? - spytała, kładąc ręce na biodrach. - Nie, matko - odparł. - Nie ukradłem. 45 Zelta odetchnęła z ulgą i wzięła od chłopca kartofle. Umyła je po kolei w wiadrze, które przeciekało, jeśli napeł- nione było więcej niż do połowy. Usunąwszy z kartofli reszt- ki ziemi, zaczęła je zręcznie oskrobywać kciukami. Następ- nie pokroiła wszystkie na kawałki, przy czym mężowi dała największą porcję. Siergiej nawet nie pomyślał, żeby zapy- tać syna, w jaki sposób udało mu się zdobyć takie specjały. Lubczy mocno zasnął jeszcze przed wieczorem, zmęczo- ny po swoim pierwszym dniu pracy na targu. Rankiem wyszedł z domu, zanim ojciec się przebudził. Biegł przez całą drogę do lasu, odliczył dwieście siedem kroków, zatrzymał się przed drzewem i zaczął kopać. Wy- dobył z ziemi pudełko i wrócił^ do miasteczka; kupcy wła- śnie rozstawiali stragany. Tym razem ulokował się pomiędzy dwoma straganami, w głębi placu targowego, ale gdy docierali tam jacyś zabłą- kani klienci, to albo wcześniej zrobili zakupy, albo nie mieli już ochoty na targi. Wieczorem pan Lekski tłumaczył chłopcu, że trzy podstawowe zasady dobrego handlu to miejsce, miejsce i jeszcze raz miejsce. Następnego dnia rano Lubczy usadowił się ze swoim pudełkiem u wejścia na targ. Szybko się okazało, że przy- staje przy nim o wiele więcej ludzi; kilku zapytywało w różnych językach, co chciałby dostać za złoty pierścień. Niektórzy nawet go przymierzali, ale mimo że Lubczy otrzymał kilka ofert, żadna z proponowanych transakcji nie wydawała mu się korzystna. Właśnie usiłował zamienić dwanaście kartofli i trzy gu- ziki na wiadro, z którego nie cieknie, kiedy dostrzegł dys- tyngowanego pana w długim czarnym surducie, który stał z boku i cierpliwie czekał na zakończenie targów. Gdy chłopiec podniósł wzrok w górę i zobaczył, że to pan Lekski, wstał, przywitał się i prędko odprawił klienta. Stary pan podszedł bliżej, pochylił się i brał kolejno do rę- ki przedmioty umieszczone na pudełku. Lubczy wprost nie mógł uwierzyć, że jubiler zwrócił uwagę na jego towary. Pan Lekski najpierw zainteresował się monetą z głową ca- ra. Przez pewien czas obracał ją i oglądał. 46 Lubczy zdał sobie sprawę, że naprawdę nie chodzi mu o monetę: była to po prostu sztuczka, którą jubiler wielo- krotnie stosował na jego oczach, zanim spytał o cenę rze- czy, na której mu rzeczywiście zależało. Chyba sto razy po- wtarzał chłopcu, żeby nigdy nie dał poznać po sobie, na czym naprawdę mu zależy. Lubczy czekał cierpliwie, kiedy stary pan zwróci uwagę na środek pudełka. - A ile spodziewasz się dostać za to? - zagadnął w koń- cu jubiler, podnosząc złoty pierścień. - Ilę pan proponuje? - spytał chłopiec, bijąc go jego własną bronią, - Sto koron - odparł stary pan. Lubczy nie był pewien, jak zareagować, wcześniej nikt bowiem nie proponował mu za nic więcej niż dziesięć ko- ron. Wtem przypomniał sobie radę swego nauCzyciela: „Żądaj trzykrotnie wyższej kwoty, zgódź się na dwa razy wyższą". Spojrzał w górę na swojego mentora. - Trzysta - rzucił. Jubiler pochylił się i odłożył pierścień na miejsce, na środku pudełka. - Dwieście to wszystko, co mogę dać - powiedział kate- gorycznie. - Dwieście pięćdziesiąt - targował się jeszcze Lubczy. Pan Lekski nie odzywał się przez chwilę, ciągle wpatru- jąc się w pierścień. - Dwieście dwadzieścia pięć - powiedział w końcu. - Ale pod warunkiem, że dorzucisz tę starą monetę. Lubczy natychmiast kiwnął głową. Usiłował nie dać po- znać po sobie, jak bardzo zadowolony jest z transakcji. Pan Lekski wyjął portfel z wewnętrznej kieszeni surdu- ta, wręczył chłopcu dwieście dwadzieścia pięć koron i scho- wał do kieszeni starą monetę i złoty pierścień. Lubczy pod- niósł wzrok na starego pana i pomyślał, że chyba już niewie- le może go nauczyć. Tego popołudnia chłopiec nie przeprowadził już żadnej transakcji, więc wcześnie pozbierał swoje manatki i zado- wolony z całego dnia skierował się do miasteczka. Na 47 głównej ulicy zakupił nowiutkie wiadro za dwanaście ko- ron, za pięć kurczaka i w piekarni za jedną bochenek świe- żego chleba. Mały: handlarz pogwizdywał sobie, idąc główną ulicą. Mijając sklep pana Lekskiego spojrzał na wystawę, żeby sprawdzić, czy piękna broszka, którą zamierzał kupić mat- ce przed Rosz Haszana, jest jeszcze na sprzedaż. Ze zdumienia aż upuścił na ziemię nowe wiadro. Oczy otwierały mu się coraz szerzej. Broszka została zastąpiona starą monetą, obok której leżała karteczka z wyjaśnie- niem, że znajduje się na niej głowa cara Mikołaja I i że po- chodzi ona z 1829 roku. Spojrzał na cenę widniejącą poni- żej: Tysiąc pięćset koron. IV MELBOURNE COURIER 25 października 1929 Krach na Wall Street: Załamanie giełdy Jeśli człowiek rodzi się Australijczykiem w drugim pokole- niu, ma to dużo dobrych i mało złych stron. Nie upłynęło wiele czasu, nim Keith Townsend poznał te złe. Keith przyszedł na świat o drugiej trzydzieści "siedem po południu dziewiątego lutego 1928 roku w wielkim kolo- nialnym dworze w Toorak. Matka, nim wstała z łóżka po połogu, zatelefonowała do dyrektora gimnazjum im. św. Andrzeja z prośbą, żeby zarezerwował synowi miejsce w 1941 roku. Z kolei ojciec zadzwonił ze swego biura do sekretarza klubu krykietowego w Melbourne i zgłosił kan- dydaturę syna; na przyjęcie w poczet członków klubu cze- kało się piętnaście lat. Ojciec Keitha, sir Graham Townsend, wywodził się z Dundee w Szkocji, lecz na przełomie wieków przypłynął wraz z rodzicami na statku przewożącym bydło. Mimo po- zycji sir Grahama jako właściciela „Melbourne Courier" i „Adelaide Gazette", pozycji ukoronowanej tytułem szla- checkim rok wcześniej, sfery towarzyskie miasta Melbour- ne - a znajdowali się tam ludzie od około stu lat zakorze- nieni w Australii, którzy przy każdej okazji przypominali, że nie pochodzą od skazańców - bądź ignorowały go, bądź też zwracały się do niego w trzeciej osobie. Sir Graham miał w nosie ich opinię, a jeśli nawet nie, to nigdy tego nie okazywał. Ludzie, z którymi lubił prze- stawać, pracowali w gazetach, ci zaś, których zaliczał do swoich przyjaciół, zazwyczaj spędzali przynajmniej jeden 4. Stan czwarty 49 dzień w tygodniu na torze wyścigowym. Konie czy charty, nie czyniło to sir Grahamowi żadnej różnicy. Ale matki Keitha towarzystwo miasta Melbourne nie mogło tak łatwo zlekceważyć; jej rodowód sięgał wstecz do wyższego oficera marynarki Pierwszej Floty. Gdyby uro- dziła się o jedno pokolenie później, ona mogłaby być bo- haterką tej opowieści, a nie jej syn. Keith był jedynym synem - przyszedł na świat jako dru- gi z trojga dzieci, pozostała dwójka to były dziewczynki - i sir Graham uznał od momentu jego urodzenia, że chło- piec pójdzie w jego ślady i zostanie wydawcą prasowym. Z tą też myślą zaczął go przygotowywać do wejścia w real- ny świat. Keith pierwszy raz odwiedził drukarnię ojca w redakcji „Melbourne Courier" w wieku trzech lat i od razu zafascynował go zapach farby drukarskiej, stukot ma- szyn do pisania i szum maszyn drukarskich. Od tego czasu, jeśli mógł, towarzyszył ojcu do biura. Sir Graham nigdy nie zniechęcał syna, a nawet pozwa- lał mu towarzyszyć sobie z oddali w sobotnie popołudnia, gdy znikał z domu i spędzał czas na wyścigach. Lady Town- send z dezaprobatą odnosiła się do takiego postępowania i żądała, żeby mały Keith następnego ranka szedł do ko- ścioła. Ku rozczarowaniu matki wcześnie się okazało, że je- dyny syn przedkłada rozgwar wyścigów nad modlitewny spokój świątyni. Lady Townsend postanowiła odwrócić ów zgubny trend i podjęła kontrofensywę. Kiedy sir Graham udał się do Perth w dłuższą podróż w interesach, zatrudniła opiekun- kę imieniem Florrie, której wydała krótkie i proste pole- cenie: proszę trzymać dzieci silną ręką. Ale Florrie, pięć- dziesięcioletnia wdowa, nie była godnym przeciwnikiem dla czteroletniego Keitha. Nim upłynęło kilka tygodni, Florrie ukrywała przed matką, kiedy malca zabierano na wyścigi. Gdy lady Townsend w końcu odkryła te matactwa, poczekała aż mąż wybierze się, jak co roku, w podróż do Nowej Zelandii, po czym zamieściła ogłoszenie w londyń- skim „Timesie". Trzy miesiące później panna Steadman wysiadła na ląd australijski na głównym nabrzeżu porto- 50 wym i podjęła obowiązki w Toorak. Okazała się dokładnie taka, jak zapowiadały jej referencje. Druga córka szkockiego duchownego prezbiteriańskiego, absolwentka szkoły św. Leonarda w Dumfries, dokładnie wiedziała, czego się od niej oczekuje. Florrie równie mocno kochała dzieci, jak one ją, zaś panna Steadman zdawała się oddana wyłącznie swojej misji i spełnianiu obowiązków, które uważała za święte. Domagała się, żeby wszyscy, niezależnie od stanowiska i zawsze zwracali się do niej per „panno Steadman" i niko- mu nie pozostawiła cienia wątpliwości co do tego, jaką kto pozycję zajmuje na jej własnej skali towarzyskiej. Szofer recytując ów grzecznościowy zwrot lekko się skłaniał, sir Graham wypowiadał go z respektem. Już w dniu, w którym przybyła, panna Steadman narzu- ciła w pokoju dziecinnym reżim, który zaimponowałby ofi- cerom pułku szkockiego Black Watch. Keith próbował wszystkiego: to czarował ją, to pokazywał humory, to wrzeszczał, ale prędko odkrył, że panna Steadman jest niewzruszona. Ojciec pewno pospieszyłby chłopcu na ratu- nek, gdyby nie to, że żona wprost piała z zachwytu, gdy by- ła mowa o nowej guwernantce, a zwłaszcza o jej heroicz- nych wysiłkach nauczenia młodego dżentelmena popraw- nej angielszczyzny. W wieku pięciu lat Keith zaczął chodzić do szkoły i pod koniec pierwszego tygodnia poskarżył się pannie Steadman, że żaden z chłopców nie chce się z nim bawić, ale guwernant- ka uznała, że nie byłoby na miejscu tłumaczyć dziecku, iż je- go ojciec w ciągu lat narobił sobie licznych wrogów. Drugi tydzień w szkole okazał się jeszcze gorszy, gdyż Keith stał się obiektem nieustannych zaczepek ze strony chłopca nazwiskiem Desmond Motson, którego ojciec był ostatnio zamieszany w szwindel kopalniany; przez kilka dni krzyczały o tym nagłówki na tytułowej stronie „Melbo- urne Courier". Sytuację pogarszał fakt, że Motson był znacznie wyższy i ważył więcej niż Keith. Keith zastanawiał się często, czy nie porozmawiać na ten temat z ojcem. Ponieważ jednak widywali się tylko 51 podczas weekendów, zadowalał się spotkaniami z ojcem w niedzielne poranki w jego gabinecie i wysłuchiwaniem jego opinii o ubiegłotygodniowych numerach „Couriera" i „Gazette" i porównań z konkurencyjnymi gazetami. - „Uczynny dyktator" to słaby tytuł - oznajmił ojciec pewnego niedzielnego ranka rzuciwszy okiem na „Adela- ide Gazette" z poprzedniego dnia. Po chwili dodał: - I jesz- cze słabszy artykuł. Ci ludzie nie powinni być dopuszczani do pierwszej strony gazety. - Ale tam jest tylko jedno nazwisko na górze - powie- dział Keith, który bacznie śledził słowa ojca. - To prawda, moje dziecko - odparł ze śmiechem ojciec - ale tytuł został wysłany do składu przez pomocnika redak- tora, gdy autora artykułu już dawno nie było w redakcji. Keith nadal nic nie rozumiał, póki ojciec nie wyjaśnił mu, że nagłówki można zmieniać tuż przed drukowaniem gazety. - Trzeba przykuwać uwagę czytelników za pomocą na- główka, bo inaczej nie przeczytają artykułu. Sir Graham przeczytał na głos materiał o nowym nie- mieckim szefie państwa i wtedy to właśnie Keith po raz pierwszy usłyszał nazwisko Adolfa Hitlera. - Ale fotografia jest kapitalna - przyznał ojciec, wska- zując zdjęcie małego człowieczka ze szczotką pod nosem, z prawą ręką wyrzuconą wysoko w powietrze. - Nigdy nie zapominaj, synu, starej maksymy: „Fotografia jest warta tysiąca słów". Rozległo się ostre stukanie do drzwi; obaj wiedzieli, że mogła to być jedynie panna Steadman. Sir Graham miał pewność, że jej coniedzielne stukanie do drzwi - od pierw- szego dnia jej pobytu u nich - rozlega się z punktualnością do kilku sekund. - Proszę wejść - powiedział oficjalnym tonem sir Gra- ham. Odwrócił się i mrugnął do syna. Żaden z Townsen- dów płci męskiej nikomu nigdy nie zdradził, że między so- bą nazywali pannę Steadman Gruppenfuhrerem. Panna Steadman, wchodząc do gabinetu, wyrecytowała tę samą kwestię, jaką powtarzała co niedziela od roku: 52 - Czas, żeby panicz Keith szykował się do kościoła, sir Grahamie. - Wielkie nieba! Czy jest już tak późno, panno Stead- man? - niezmiennie odpowiadał sir Graham i odprawiał syna. Keith z ociąganiem opuszczał bezpieczne zacisze oj- cowskiego gabinetu i podążał za panną Steadman. - Czy pani wie, co ojciec mi właśnie powiedział, panno Steadman? - zagadnął z wyraźnym australijskim akcen- tem, co, jak wiedział, podziała na guwernantkę jak płach- ta na byka. - Nie mam pojęcia, paniczu Keith - odpowiedziała. - Ale miejmy nadzieję, że cokolwiek to jest, nie przeszkodzi paniczowi skupić się na kazaniu wielebnego Davidsona. Keith popadł w ponure milczenie, podążając za guwer- nantką w górę po schodach do swojej sypialni. Nie odzy- wał się już ani słowem aż do chwili, kiedy siadł obok ojca i matki na tylnym siedzeniu rolls-royce'a. Keith wiedział, że będzie musiał się skoncentrować na każdym słowie kapłana, gdyż panna Steadman zawsze wy- pytywała jego oraz siostry o najdrobniejsze szczegóły ka- zania przed położeniem się do łóżek. Sir Graham w duchu dziękował Bogu, że nie jest narażony na podobne męki. Trzy noce w domku na drzewie - który panna Steadman zbudowała w ciągu kilku tygodni po swoim przyjeździe - by- ły karą dla dziecka, które udzieliło mniej niż 80 procent prawidłowych odpowiedzi w teście dotyczącym kazania. - To dobra szkoła charakteru - powtarzała panna Stead- man. Keith nigdy się jej nie przyznał, że czasami specjalnie udzielał złej odpowiedzi, gdyż trzy noce spędzone w dom- ku na drzewie dawały upragnioną szansę ucieczki spod jej tyranii. Kiedy Keith miał jedenaście lat, zapadły dwie decyzje, które wpłynęły na jego przyszłe losy; obydwie doprowadzi- ły go do łez. Po wypowiedzeniu wojny Niemcom rząd australijski po- wierzył sir Grahamowi specjalne zadanie, które, jak ten 53 wyjaśnił synowi, będzie wymagało spędzenia dłuższego czasu za granicą. To była pierwsza decyzja. Drugą podjęto kilka dni po wyjeździe sir Grahama do Londynu, kiedy Keith za namową matki rozpoczął naukę w gimnazjum im. św. Andrzeja - męskiej szkole z interna- tem, położonej na przedmieściach Melbourne. Keith sam nie wiedział, która z tych decyzji przysporzy- ła mu więcej udręki. Ubrany w pierwsze w życiu długie spodnie, zapłakany chłopiec został odwieziony do szkoły na rozpoczęcie nowe- go trymestru. Matka oddała go w ręce opiekunki, która wyglądała jak wykuta z tego samego kamienia, co panna Steadman. Pierwszym chłopakiem, którego ujrzał Keith, był Desmond Motson. Ku przerażeniu Keitha okazało się, że umieszczono ich nie tylko w tym samym budynku, ale i w tej samej sypialni. Pierwszej nocy Keith w ogóle nie spał. Nazajutrz rano Keith stał z tyłu auli szkolnej i słuchał przemowy dyrektora pana Jessopa, który pochodził z ja- kiejś miejscowości w Anglii zwanej Winchester. Po paru dniach chłopiec odkrył, jak wygląda zdrowa rozrywka w pojęciu pana Jessopa; był to dziesięciomilowy bieg na przełaj, po którym następował lodowaty prysznic. Tak na- gradzał grzecznych chłopców, którzy, gdy tylko się przebra- li i wrócili do swych pokoi, powinni czytać Homera w ory- ginale. Natomiast Keith czytywał ostatnio niemal wyłącz- nie relacje „Couriera" o „naszych dzielnych bohaterach wojennych" i ich brawurowych wyczynach na froncie. Po miesiącu spędzonym w gimnazjum im. św. Andrzeja chęt- nie by się z nimi zamienił miejscami. Podczas pierwszych wakacji Keith powiedział matce, że jeśli czasy szkolne należą do najszczęśliwszych w życiu człowieka, to czeka go ponura przyszłość. Nawet ona zda- wała sobie sprawę z tego, że Keith ma niewielu przyjaciół i że staje się trochę samotnikiem. Jedynym dniem, którego Keith z utęsknieniem oczeki- wał, była środa, kiedy mógł w południe wyrwać się ze szko ły i nie musiał wracać aż do pory wieczornego gaszenia 54 świateł. Zaraz po dzwonku wsiadał na rower i jechał siedem mil do najbliższego toru wyścigowego, gdzie spędzał beztro- skie popołudnie, wałęsając się między barierką a padokiem dla zwycięzców. Mając dwanaście lat uważał się już za znaw- cę toru wyścigowego i żałował, że nie ma więcej własnych pieniędzy, żeby stawiać poważne kwoty. Po ostatniej goni- twie jechał rowerem do budynku „Couriera" i przyglądał się, jak pierwsze wydanie gazety schodzi z maszyny, po czym w ostatniej chwili zdążał do szkoły. Podobnie jak ojciec, Keith czuł się o wiele swobodniej z dziennikarzami i z bractwem z wyścigów niż w towarzy- stwie synów socjety z Melbourne. Gdyby mógł powiedzieć swojemu nauczycielowi przygotowującemu go do wyboru zawodu, że tak naprawdę po ukończeniu szkoły pragnie zo- stać sprawozdawcą z wyścigów w jednej z gazet ojca - „Sporting Globe"! Jednak nikogo nie dopuścił do sekretu ze strachu, że wiadomość dojdzie do matki, która już wspominała, że ma dla niego inne plany. Kiedy ojciec zabierał Keitha na wyścigi - nigdy nie in- formując żony czy panny Steadman, dokąd się wybierają - na oczach chłopca wysoko obstawiał każdą gonitwę, od czasu do czasu dając mu sześć pensów, żeby spróbował szczęścia. Na początku Keith stawiał, kierując się gustami ojca, ale ku swemu zdumieniu wracał potem do domu z pustymi kieszeniami. Po kilku takich środowych wypadach na wyścigi i stwier- dzeniu, że większość sześciopensówek znika bezpowrotnie w pękatej skórzanej torbie bukmachera, Keith postano- wił zainwestować jednego pensa tygodniowo w „Sporting Globe". Wertując stronice gazety, przyswoił sobie informa- cje na temat każdego dżokeja, trenera i właściciela uznawa- nych przez Klub Jeździecki stanu Wiktoria, ale mimo tej nowo nabytej wiedzy przegrywał tak samo regularnie jak przedtem. Często się zdarzało, że podczas trzech pierwszych tygodni trymestru tracił na wyścigach całe kieszonkowe na ten okres. Życie Keitha zmieniło się z chwilą, gdy w „Sporting Globe" zauważył reklamę książki „Jak przechytrzyć buk- 55 machera" pióra Joego Szczęściarza. Nakłonił Florrie, żeby pożyczyła mu pół korony, i wysłał przekaz pocztowy na ad- res zamieszczony u dołu reklamy. Co rano wyglądał listonosza, aż wreszcie po dziewiętna- stu dniach książka nadeszła. W momencie, gdy Keith otworzył ją na pierwszej stronie, Joe Szczęściarz zajął miejsce Homera w godzinach wieczornych, przeznaczo- nych na obowiązkowe lektury. Po dwukrotnym przeczyta- niu książki Keith uznał, że opanował system, który zawsze zapewni mu wygraną. W najbliższą środę pojechał na wy- ścigi niezmiernie zdziwiony, iż jego ojciec nie skorzystał z niezawodnych metod Joego. Wieczorem Keith wracał do szkoły, zaprzepaściwszy kie- szonkowe na cały trymestr w ciągu jednego popołudnia. Nie winił jednak Szczęściarza za swe niepowodzenie, lecz uznał, że nie zrozumiał do końca jego systemu. Przeczytał książkę trzeci raz i odkrył swój błąd. Joe Szczęściarz tłu- maczył na stronie siedemdziesiątej pierwszej, że aby za- cząć, trzeba dysponować pewnym kapitałem, w przeciw- nym wypadku należy porzucić marzenia o przechytrzeniu bukmachera. Minimalna kwota wedle strony siedemdzie- siątej pierwszej wynosiła dziesięć funtów szterlingów, ale ponieważ ojciec Keitha nadal był za granicą, a ulubiona maksyma matki brzmiała „dobry zwyczaj - nie pożyczaj", chłopiec nie mógł zatem prędko dowieść, że Joe Szczę- ściarz ma rację. Po skończonym trymestrze Keith wrócił do Toorak i przedyskutował swoje problemy finansowe z Florrie, któ- ra opowiedziała mu, w jaki sposób jej bracia zarabiali pie- niądze podczas wakacji. Stosując się do rad niani, Keith następnej soboty wybrał się na wyścigi, nie po to jednak, żeby grać - nadal nie miał ani pensa - ale żeby zebrać koń- ski nawóz, który nakładał szufelką do torby po cukrze, do- starczonej przez Florrie. Następnie wracał do Melbourne z ciężką torbą na kierownicy i rozsypywał gnój na klom- bach krewniaków. Po wykonaniu czterdziestu siedmiu ta- kich rajdów tam i z powrotem w ciągu dziesięciu dni Keith zarobił trzydzieści szylingów, zaspokoił zapotrzebowanie 56 wszystkich krewnych i zaczął dostarczać nawóz ich sąsia- dom. Pod koniec wakacji miał uskładane trzy funty, siedem szylingów i cztery pensy. Gdy zaś matka wręczyła mu kie- szonkowe na następny trymestr w wysokości jednego fun- ta, nie mógł się doczekać, kiedy znów znajdzie się na wy- ścigach i wygra fortunę. Problem jednak tkwił w tym, że na stronie siedemdziesiątej drugiej, a potem siedemdzie- siątej trzeciej stało wyraźnie napisane: „Nie stosuj syste- mu, jeśli masz mniej niż dziesięć funtów". Keith przestudiowałby książeczkę po raz dziewiąty, gdy- by kierownik internatu, pan Clarke, nie przyłapał go na jej wertowaniu podczas godzin przeznaczonych na odra- bianie lekcji. Nie dość, że jego najdroższy skarb został skonfiskowany i pewno zniszczony, ale Keith musiał jesz- cze znieść upokorzenie publicznej kary chłosty, jaką wy- mierzył mu dyrektor wobec wszystkich uczniów. Kiedy chłopiec pochylał się nad stołem, dostrzegł siedzącego w pierwszym rzędzie Desmonda Motsona, który nie zdołał opanować głupawego uśmieszku. Pan Clarke powiedział wieczorem Keithowi, że gdyby się za nim nie wstawił, prawdopodobnie usunięto by go ze szko- ły. Keith wiedział, że nie ucieszyłoby to ojca - który znajdo- wał się w drodze powrotnej z miejsca zwanego Jałtą na Kry- mie - ani matki, która zaczęła mówić, że powinien pójść na studia w Anglii w jakimś Oksfordzie. Ale Keitha najbardziej zajmowała kwestia powiększenia swoich trzech funtów, sied- miu szylingów i czterech pensów do dziesięciu funtów. W trzecim tygodniu trymestru Keith wpadł na pomysł podwojenia swoich pieniędzy, do którego, jak sądził, dy- rekcja szkoły nie będzie mogła się przyczepić. Szkolny sklepik ze słodyczami otwierano co piątek, od piątej do szóstej, potem zamykano aż do następnego piąt- ku. Nim nastał poniedziałek, chłopcy zdążyli pochłonąć wszystkie tabliczki czekolady z nadzieniem wiśniowym, przeżuć kilka torebek ziemniaczanych chrupek i wyżłopać mnóstwo butelek lemoniady. Wprawdzie na razie byli na- syceni, ale Keith nie wątpił, że będą mieli ochotę na wię- 57 cej. Doszedł do wniosku, że w tej sytuacji między wtor- kiem a czwartkiem wytwarza się silny popyt na te towary. Wystarczyło zmagazynować trochę najbardziej chodliwych produktów ze szkolnego sklepiku, a potem opchnąć je z zy- skiem, jak tylko chłopcy skonsumują tygodniowe zapasy. Kiedy w następny piątek otworzono sklepik, Keith był pierwszy w kolejce. Nauczyciel dyżurny dziwił się, że mały Townsend wydał trzy funty, za które nabył wielkie pudło miętusów, jeszcze większe z trzydziestoma sześcioma opa- kowaniami chrupek, dwa tuziny tabliczek czekolady i dwie skrzynki lemoniady. Dyżurny powiedział o tym panu Clarke'owi, który zdzi- wił się tylko, że lady Townsend daje synowi tak wysokie kieszonkowe. Keith przydźwigał swoje łupy do szatni, gdzie ukrył wszystko w głębi swojej szafki ze sprzętem sportowym. Po- tem czekał cierpliwie, aż minie weekend. W sobotnie popołudnie Keith pojechał rowerem na wy- ścigi, chociaż pierwotnie zamierzał oglądać pierwszą re- prezentację szkolną w dorocznym meczu z drużyną gimna- zjum z Geelong. Denerwował się, bo nie mógł stawiać za- kładów. Ciekawe, myślał, jak człowiek typuje zwycięzcę za zwycięzcą, kiedy nie ma pieniędzy. Po niedzielnym nabożeństwie Keith sprawdził świetlicę młodszych i starszych uczniów i z radością stwierdził, że zapasy picia i jedzenia już są skąpe. Na przerwie w ponie- działek rano obserwował kolegów stojących na korytarzu i widział, jak wymieniają się resztkami słodyczy, rozpako- wują ostatnie tabliczki czekolady i dopijają do końca le- moniadę. We wtorek rano spostrzegł szeregi pustych butelek przy pojemnikach na śmieci na dziedzińcu. Po południu był go- tów teorię zamienić w praktykę. W czasie przeznaczonym na zajęcia sportowe zamknął się w małej szkolnej drukarence, którą jego ojciec wy- posażył w zeszłym roku. Wprawdzie maszyna drukarska by- ła przedpotopowa i trzeba było obsługiwać ją ręcznie, ale Keithowi wystarczyła. 58 Godzinę później wyłonił się, dzierżąc trzydzieści egzem- plarzy swojej pierwszej szkolnej gazetki. Na jednej stro- nie ogłosił, że zostaje otwarty drugi szkolny sklepik, który będzie czynny w każdą środę od godziny piątej do szóstej przy szafce numer dziewiętnaście w szatni dla uczniów starszych klas. Na drugiej stronie podał, jakie produkty oferuje, i wymienił ich „skorygowane" ceny. Keith rozdał po jednym arkuszu uczniom w swojej kla- sie przed ostatnią lekcją tego popołudnia, zdążywszy tuż przed wejściem nauczyciela geografii. Już teraz planował kolejne wydanie w przyszłym tygodniu, jeśli przedsięwzię- cie się powiedzie. Gdy stawił się w szatni parę minut przed piątą po połu- dniu następnego dnia, zobaczył, że przed jego szafką stoi już kolejka. Szybko otworzył metalowe drzwiczki ^wysta- wił pudełka na podłogę. Wyprzedał cały swój zapas na dłu- go przed szóstą. Podbicie ceny większości towarów o 25 procent przyniosło mu ponad funt czystego zysku. Tylko Desmond Motson, który stał w kącie i obserwo- wał, jak pieniądze przechodzą z rąk do rąk, utyskiwał na wygórowane ceny. - Masz wybór: albo stań w kolejce, albo czekaj do piąt- ku - odparował mały przedsiębiorca. Motson wyszedł wściekły z szatni, miotając pod nosem groźby. W piątek po południu Keith znowu stał na początku ko- lejki przed szkolnym sklepikiem. Zapamiętał, które towa- ry najszybciej się sprzedały, i wziął to pod uwagę przy na- stępnych zakupach. Kiedy pan Clarke został powiadomiony, że Townsend wydał w ten piątek cztery funty i dziesięć szylingów na słodycze, zdumiał się i postanowił wspomnieć o tym dyrek- torowi. W to sobotnie popołudnie Keith nie wybrał się na wy- ścigi, ale wykorzystał czas na wydrukowanie stu arkuszy drugiego wydania swojej gazetki. Rozprowadził ją w po- niedziałek - nie tylko w swojej klasie, ale i w dwóch niż- szych. 59 We wtorek rano, podczas lekcji historii Wielkiej Bryta- nii w latach 1815-1867, obliczył sobie na odwrocie egzem- plarza ustawy o reformie z 1832 roku, że w takim tempie zarobkowania zdoła w ciągu trzech tygodni zebrać dziesięć funtów potrzebnych do wypróbowania niezawodnego sys- temu Joego Szczęściarza. Tymczasem podczas lekcji łaciny w środę po południu zachwiał się niezawodny system Keitha. Do klasy wkroczył niespodzianie dyrektor i wywołał Keitha na korytarz. - I weź klucz do swojej szafki - dodał złowieszczo. Gdy w milczeniu przemierzali długi, ponury korytarz, pan Jessop wręczył chłopcu arkusz papieru. Keith przestu- diował spis, który mógłby wyrecytować o wiele bardziej płynnie niż deklinacje i koniugacje z podręcznika łaciny: „Miętówki - 8 pensów, chrupki - 4 pensy, czekolada z wi- śniami - 4 pensy, lemoniada - 1 szyling. Proszę o punktu- alne stawienie się w czwartek o piątej przy szafce numer 19, w szatni dla starszych klas. Nasze hasło: Kto pierwszy, ten lepszy". Keith usiłował zachować obojętną minę, gdy go prowa- dzono korytarzem. Kiedy weszli do szatni, zobaczył kierownika interna- tu i nauczyciela gimnastyki, którzy tkwili już obok jego szafki. - Otwórz drzwiczki - polecił dyrektor. Keith wsunął mały kluczyk do zamka i wolno go prze- kręcił. Otworzył drzwi. Wszyscy czterej zajrzeli do środka. Pan Jessop ze zdumieniem stwierdził, że wewnątrz nie ma nic poza kijem do krykieta, parą starych ochraniaczy i wy- miętoszoną białą koszulką, która wyglądała, jakby nie by- ła noszona od kilku tygodni. Dyrektor miał wściekłą minę, kierownik internatu był zaskoczony, a nauczyciel gimnastyki - zakłopotany. - Czy możliwe, że panowie pomyliliście ucznia? - zapy- tał Keith tonem skrzywdzonego niewiniątka. - Zamknij drzwiczki, Townsend, i natychmiast wracaj do klasy - powiedział dyrektor szkoły. Keith zuchwale kiw- nął głową i powoli oddalił się korytarzem. 60 Usiadłszy w swojej ławce, uświadomił sobie, że musi zdecydować, jak postąpić. Czy odzyskać swoje towary i wy- cofać pieniądze, czy też szepnąć tu i ówdzie, gdzie znajdu- ją się najprawdopodobniej słodycze ze szkolnego sklepiku i raz na zawsze załatwić stare porachunki. Desmond Motson odwrócił się i spojrzał na niego. Był zdziwiony i rozczarowany, że Townsend wrócił na swoje miejsce. Keith szeroko się do niego uśmiechnął. Już wiedział, którą z dwóch możliwości wybierze. V THE TIMES 9 MARCA 1936 Wojska niemieckie w Nadrenii Lubczy po raz pierwszy usłyszał nazwisko Adolfa Hitlera dopiero przy okazji demilitaryzacji Nadrenii. Zelta ze skamieniałą twarzą czytała w tygodniowym wydaniu gazety użyczonym przez rabbiego o wyczynach Fuhrera. Po przeczytaniu każdej strony przekazywała ją najstarszemu synowi. Dopiero zapadająca ciemność zmusi- ła ją do przerwania lektury, ale Lubczy był w stanie czytać jeszcze przez parę minut. / - Czy wszyscy będziemy musieli nosić żółtą gwiazdę, je- śli Hitler przekroczy naszą granicę? - spytał chłopiec. Zelta udała, że śpi. Od pewnego czasu matka nie umiała ukryć przed resztą rodziny, że Lubczy jest jej ulubieńcem - chociaż podejrze- wała, że to on zaprzepaścił jej cenną broszkę - i z dumą patrzyła, jak wyrasta na wysokiego, przystojnego mło- dzieńca. W jednej wszakże sprawie pozostawała nieugięta: mimo jego handlowych sukcesów, na których, jak przyzna- wała, korzystała cała rodzina, nadal przeznaczała go na ra- bina. Ona mogła zmarnować swoje życie, ale jemu na to nie pozwoli. Od sześciu lat Lubczy co rano pobierał nauki u wuja w domu na wzgórzu. W południe był wolny i mógł pójść na plac targowy; od niedawna miał tam własny stragan. Kilka tygodni po ceremonii bar micwa stary rabbi wręczył Zelcie list powiadamiający, że Lubczy otrzymał stypendium na studia w szkole rabinackiej w Ostrawie. Był to najszczę- 62 śliwszy dzień w życiu Zelty. Wiedziała, że jej syn jest zdol- ny, może nawet wyjątkowy, ale zdawała też sobie sprawę, że propozycję tę zawdzięczają wyłącznie reputacji wuja. Usłyszawszy wiadomość o stypendium, Lubczy starał się nie okazać przerażenia. Wprawdzie pozwolono mu przebywać na targu tylko popołudniami, ale zarabiał już dostatecznie dużo, aby wszystkim w rodzinie zapewnić po parze butów i po dwa posiłki dziennie. Gdybyż matka zro- zumiała, że nie ma sensu, żeby szkolił się na rabina, skoro jego marzeniem jest postawienie sklepu na pustej działce obok sklepu pana Lekskiego! Jubiler zafundował sobie wolny dzień, żeby odwieźć przyszłego studenta do Ostrawy i podczas długiej podróży oznajmił mu, iż pragnie, żeby objął jego sklep, gdy skoń- czy naukę. Lubczy najchętniej wróciłby od razu i dopiero po długich perswazjach wziął do ręki niewielką skórzaną torbę - swoją ostatnią zdobycz na targu poprzedniego dnia - i znikł pod imponującym kamiennym sklepieniem szko- ły. Gdyby pan Lekski nie dodał, że nie przyjmie go do pra- cy, póki nie skończy pięciu lat nauki, wskoczyłby z powro- tem do samochodu. Wkrótce Lubczy spostrzegł, że żaden z jego rówieśni- ków nie wywodzi się z równie niskiego stanu jak on. Kilku nowych kolegów bądź mu wprost powiedziało, bądź dało do zrozumienia, że nie życzą sobie jego towarzystwa. Już po kilku tygodniach zaczął też zdawać sobie sprawę, że umiejętności, jakich nabył na placu targowym, w tej insty- tucji są bezużyteczne - chociaż nawet najbardziej do niego uprzedzeni nie przeczyli, że ma wrodzone zdolności do ję- zyków. Z pewnością jednak dzień do późna wypełniony pracą, krótki sen i sztywna dyscyplina nie przerażały chłopca z Dousek. Pod koniec pierwszego roku spędzonego w Ostrawie Lubczy znalazł się wśród najlepszych uczniów na swoim ro- ku. Był pierwszy w matematyce i trzeci w węgierskim, któ- ry obecnie stał się jego drugim językiem. Ale nawet pryn- cypał szkoły nie mógł nie zauważyć, że to zdolne dziecko ma niewielu przyjaciół i jest raczej samotnikiem. Dobrze 63 przynajmniej, że nikt nie zaczepiał małego barbarzyńcy - jedyny, który spróbował, mocno oberwał. Kiedy Lubczy wrócił do Dousek, zdumiało go, że są tak małe, że rodzina żyje w takiej biedzie, i że tak bardzo jest od niego zależna. Każdego ranka po wyjściu ojca na pastwisko Lubczy wędrował na wzgórze do domu rabbiego, gdzie kontynu- ował naukę. Stary mędrzec nie mógł się nadziwić, że chło- piec tak biegle opanował języki, i sam przyznał, że prześci- gnął go w matematyce. Po południu Lubczy szedł na targ i jak się zdarzył dobry dzień, przynosił do domu tyle żyw- ności, że starczało dla całej rodziny. Usiłował nauczyć braci handlu, żeby radzili sobie sami przed południem i podczas jego nieobecności w domu. Prędko jednak doszedł do wniosku, że to beznadziejne za- jęcie, i pragnął, żeby matka pozwoliła mu zostać w domu i rozwinąć interesy, na czym wszyscy by skorzystali. Ale Zelty nie interesowały jego sukcesy handlowe, wypytywa- ła go tylko o szkołę i naukę. Wciąż od nowa odczytywała jego świadectwa szkolne i pod koniec wakacji na pewno znała je na pamięć. Lubczy postanowił, że w przyszłym ro- ku przyniesie jej świadectwo, które jeszcze bardziej ją ucieszy. Sześciotygodniowe wakacje dobiegły końca i Lubczy niechętnie spakował rzeczy do małej skórzanej torby. Do Ostrawy odwoził go pan Lekski. -Moja oferta jest nadal aktualna - przypomniał mło- dzieńcowi. - Przyjmę cię do sklepu, ale dopiero wtedy, kiedy skończysz szkołę. Podczas drugiego roku nauki Adolf Hitler był niemal tak często wymieniany w szkole jak Mojżesz. Żydzi napły- wający co dzień przez granicę donosili o potwornościach dziejących się w Niemczech i Lubczy mógł wyobrażać so- bie, co jeszcze Fuhrer wymyśli. Chłopak czytał każdą ga- zetę, która wpadała mu w ręce, niezależnie od tego, w ja- kim była języku i z jaką datą. „Hitler spogląda na Wschód" - głosił tytuł na pierwszej stronie miejscowego dziennika „Ostrawa". Kiedy Lubczy 64 otworzył gazetę na stronie siódmej, żeby przeczytać dalszy ciąg relacji, stwierdził, że jej nie zamieszczono, mimo to jednak uparcie nurtowała go myśl, czy prędko czołgi nie- mieckie wjadą do Czechosłowacji. Jednego był pewien: ra- sa panów nie uzna takich jak on. Jeszcze tego samego ranka próbował powiedzieć o swo- ich lękach nauczycielowi historii, ale umysł tamtego nie po- trafił sięgnąć poza Hannibala i problem, czy zdoła on prze- kroczyć Alpy. Lubczy zamknął swój stary podręcznik histo- rii i, nie zastanawiając się nad konsekwencjami, opuścił klasę i pomaszerował korytarzem do mieszkania pryncypa- ła. Stanął przed progiem, którego nigdy do tej pory nie przekroczył, chwilę się zawahał, a potem śmiało zastukał. - Wejść - odezwał się głos. Lubczy powoli otworzył drzwi i wszedł do gabinetu. Świątobliwy rektor odziany był w ceremonialną togę w ko- lorach czerwieni i szarości, a na czarnych, kędzierzawych włosach miał czarną myckę. Podniósł głowę znad biurka. - Domyślam się, że to coś nadzwyczaj ważnego, Hoch? - zapytał. - Tak - odparł Lubczy pewnym siebie tonem i naraz stracił odwagę. - No więc? - zachęcił go starzec po dłuższej chwili mil- czenia. - Powinniśmy w każdej chwili być gotowi do wyjazdu - w końcu wyrzucił z siebie Lubczy. - Musimy założyć, że już niedługo Hitler... Starzec uśmiechnął się do piętnastolatka i lekceważąco machnął ręką. - Hitler setki razy nam mówił, że nie ma zamiaru okupo- wać żadnych więcej ziem - powiedział, jakby poprawiał drob- ny błąd popełniony przez ucznia na egzaminie z historii. - Proszę mi wybaczyć, że tu wtargnąłem - rzekł Lubczy, który zdał sobie sprawę, że choćby użył najbardziej oczy- wistych argumentów, nie przekona tak oderwanego od ży- cia człowieka. Ale z upływem tygodni najpierw bezpośredni opiekun chłopca, potem kierownik internatu, a w końcu sam rektor 5. Stan czwarty 65 musieli przyznać, że historia rozgrywa się wprost na ich oczach. Pewnego wiosennego wieczoru rektor podczas obchodu sal zaalarmował wychowanków, polecając, żeby się pako- wali, gdyż nazajutrz o świcie muszą opuścić miasto. Nie zdziwił się, że pokój Lubczego Hocha jest już pusty. Kilka minut po północy niemiecka dywizja pancerna przekroczyła granicę i bez przeszkód zbliżała się do Ostra- wy. Żołnierze splądrowali szkołę rabinacką, zanim za- dźwięczał dzwonek oznajmiający śniadanie, a studentów zawleczono do czekających ciężarówek. Tylko jeden nie stawił się na ostatni apel. Lubczy Hoch ulotnił się po- przedniego wieczoru. Upchnął cały swój dobytek w nie- wielkiej skórzanej torbie i włączył się w strumień uchodź- ców podążających ku granicy węgierskiej. Miał nadzieję, iż matka nie tylko czytała gazety, ale przewidziała także zamysły Hitlera i uciekła wraz z resztą rodziny. Słyszał ostatnio, że Niemcy spędzali razem Żydów i zamykali ich w gettach. Wolał nie myśleć o tym, co stałoby się z jego ro- dziną, gdyby ich schwytano. Kiedy Lubczy wymykał się wieczorem przez bramę szkoły, nie przystanął, aby przyglądać się ludziom biegają- cym od domu do domu w poszukiwaniu krewnych lub ładu- jącym swój dobytek na furmanki, które i tak mógł wyprze- dzić najpowolniejszy wojskowy pojazd. To nie była noc na zabiegi wokół majątku; majątku nie można zastrzelić - chciałby powiedzieć tym ludziom Lubczy. Ale i tak nikt by nie słuchał postawnego młodzieńca z długimi, czarnymi pejsami, w szatach szkoły rabinackiej. Kiedy czołgi nie- mieckie podjechały pod szkołę, on już przebył spory kawa- łek drogi, która prowadziła na południe, do granicy. Lubczy nawet nie myślał o śnie. Słyszał już huk dział nieprzyjaciela od zachodu nacierającego na miasto. Kro- czył uparcie naprzód, pozostawiając za sobą tych, którzy ciągnęli lub pchali dobytek całego życia. Wyprzedzał obła- dowane osiołki, wozy, którym odpadały koła, oraz rodziny z małymi dziećmi i starszymi krewnymi, które musiały do- stosować tempo do poruszających się najwolniej. Widział, 66 jak matki obcinają synom pejsy i wyzbywają się wszyst- kiego, co mogłoby zdradzać ich żydostwo. Zatrzymałby się, żeby je upomnieć, ale nie chciał tracić cennego czasu. Przysiągł sobie, że nigdy nie wyrzeknie się swojej religii. Dyscyplina, jaką wpajano Lubczemu w szkole podczas dwu ostatnich lat, pozwoliła mu wytrwać bez jedzenia i od- poczynku aż do świtu. Zdrzemnął się wreszcie na furmance oraz w ciężarówce, którymi go podwieziono. Postanowił, że nic nie przeszko- dzi mu w dotarciu do przyjaznego kraju. Chociaż wolność oddalona była zaledwie o sto osiem- dziesiąt kilometrów, Lubczy obejrzał trzy wschody i zacho- dy słońca, zanim usłyszał okrzyki ludzi idących z przodu, którzy znaleźli się już na terytorim niezawisłych Węgier. Zatrzymał się na końcu rozwleczonej kolejki przyszłych imigrantów. W ciągu trzech godzin posunął się zaledwie o kilkaset kroków, a ludzie przed nim zaczęli układać się do snu. Pełne lęku oczy śledziły dymy unoszące się z tyłu wysoko na niebie^ uszy łowiły odgłos dział nieubłaganie zbliżających się wojsk niemieckich. Lubczy odczekał, aż zapadła głęboka noc, i wówczas cich- cem zaczął się przemykać obok śpiących rodzin. Wreszcie zobaczył światła posterunku granicznego. Przycupnął w ro- wie, starając się nie zwracać niczyjej uwagi, głowę ułożył na swojej skórzanej torbie. Kiedy rano celnik podniósł szlaban graniczny, Lubczy był na początku kolejki. Ludzie, którzy pobudziwszy się ujrzeli młodzieńca w szatach szkoły rabinackiej wyśpiewu- jącego półgłosem psalmy, nie śmieli pytać, skąd się wziął przed nimi. Przeszukanie torby Lubczego nie zajęło celnikowi dużo czasu. Po przekroczeniu granicy chłopiec trzymał się drogi do Budapesztu, jedynego miasta węgierskiego, o jakim sły- szał. Jeszcze dwa dni i dwie noce wędrówki, podczas której dzieliły się z nim pożywieniem hojne rodziny, szczęśliwe, że nie wpadły w ręce Niemców, i wreszcie stanął u wrót stolicy. Nie mógł uwierzyć własnym oczom: to musi być naj- większe miasto na świecie! Przez kilka godzin wędrował 67 ulicami i z każdym krokiem wzrastało jego zauroczenie. W końcu znużony osunął się na schody okazałej synagogi, a kiedy się ocknął następnego ranka, pierwsze, co zrobił, to zapytał o drogę na targ. Lubczy stanął jak urzeczony na widok nie kończących się rzędów krytych straganów, ciągnących się jak okiem sięgnąć. Na jednych sprzedawano tylko warzywa, na in- nych owoce, w kilku handlowano meblami, a w jednym ob- razami - niektóre miały nawet ramy. Jednakże, chociaż Lubczy mówił płynnie po węgiersku, kiedy proponował kupcom swoje usługi, pytali go jedynie, czy ma coś na sprzedaż. Drugi raz w życiu znalazł się w sy- tuacji, kiedy nie miał żadnego towaru do zaoferowania. Stał i przyglądał się, jak uchodźcy wyzbywają się bezcen- nych pamiątek rodzinnych, czasami otrzymując w zamian zaledwie bochenek chleba albo worek kartofli. Prędko po- jął, że dzięki wojnie niektórzy ludzie zbijają fortuny. Dzień za dniem Lubczy szukał pracy. Wieczorami padał na bruk, głodny i wyczerpany, ale nadal pełen determina- cji. Gdy wszyscy kupcy na targu odprawili go z kwitkiem, zaczął żebrać na rogach ulic. Pewnego późnego popołudnia, już na skraju rozpaczy, przechodził cichą uliczką, przy której stał kiosk z gazeta- mi. Zauważył, że sprzedawczyni, stara kobieta, ma na szyi gwiazdę Dawida na cienkim złotym łańcuszku. Uśmiech- nął się z nadzieją, że wzbudzi litość, lecz ona zignorowała niechlujnego młodego imigranta. Lubczy miał już ruszyć dalej, kiedy jakiś młodzian, nie- wiele od niego starszy, podszedł do kiosku, wybrał paczkę papierosów i pudełko zapałek - i odszedł nie zapłaciwszy. Sprzedawczyni wybiegła na ulicę, wymachiwała rękami i wykrzykiwała: - Złodziej! Złodziej! Młodzian wzruszył lekceważąco ramionami, wyjął pa- pierosa z paczki i zapalił. Lubczy pobiegł za nim, dogonił go i położył mu rękę na ramieniu. Młodzian odwrócił się. - Nie zapłacił pan za papierosy - rzekł Lubczy. - Odwal się, ty cholerny Słowaku - wycedził mężczyzna, 68 odepchnął Lubczego i poszedł dalej ulicą. Lubczy znów do niego podbiegł i chwycił go za ramię. Mężczyzna drugi raz się odwrócił i bez ostrzeżenia wymierzył mu cios. Lubczy zrobił unik i zaciśnięta pięść rozpruła powietrze. Mężczy- zna poleciał do przodu i wtedy Lubczy zdzielił go hakiem w splot słoneczny z taką siłą, że tamten zatoczył się do ty- łu, a potem runął na ziemię, upuszczając papierosy i zapał- ki. Lubczy odkrył u siebie coś jeszcze, co pewnie odziedzi- czył po ojcu. Tak zdumiała go własna siła, że wahał się chwilę, zanim podniósł skradzione przedmioty. Zostawił mężczyznę leżą- cego na bruku i trzymającego się za brzuch i pobiegł z po- wrotem do kiosku. - Dziękuję - powiedziała stara kobieta, gdy wręczył jej papierosy i zapałki. - Nazywam się Lubczy Hoch - oznajmił i ukłonił się nisko. - A ja Cerani. Kiedy kobieta poszła wieczorem do domu, Lubczy uło- żył się do snu za kioskiem. Nazajutrz rano zdumiała się, zastając go nad stosem pakietów gazet. Gdy nadchodziła, przystąpił do rozcinania paczek. Przy- glądał się, jak kobieta następnie sortuje gazety i wykłada je na stojaku, żeby przyciągały uwagę robotników wcześnie rano idących do pracy. W ciągu dnia pani Cerani opowiada- ła Lubczemu o różnych rodzajach gazet i dziwiła się, że młodzieniec potrafi czytać w tak wielu językach. Wkrótce się przekonała, że potrafi też się porozumieć z każdym uchodźcą, który przychodzi spragniony wiadomości o wła- snym kraju. Następnego dnia Lubczy posortował i ułożył gazety na stojaku na długo przed przyjściem pani Cerani. Nawet kil- ka sprzedał pierwszym klientom. Pod koniec tygodnia czę- sto się widywało panią Cerani beztrosko drzemiącą w kąci- ku kiosku; tylko od czasu do czasu, kiedy Lubczy nie umiał odpowiedzieć na pytanie klienta, musiała śpieszyć z pomocą. Zamknąwszy kiosk w piątek wieczorem, skinęła, żeby szedł za nią. Przez pewien czas szli w milczeniu, wreszcie 69 zatrzymali się przed małym domkiem, sporo oddalonym od kiosku. Stara pani poprosiła go do środka i wprowadzi- ła do pokoju frontowego, żeby przedstawić swemu mężowi. Pan Cerani był wstrząśnięty widokiem brudnego młodego osiłka, ale trochę zmiękł, kiedy się dowiedział, że Lubczy jest żydowskim uchodźcą z Ostrawy. Zaprosił go, żeby zjadł z nimi kolację. Lubczy zasiadł za stołem pierwszy raz od czasu, kiedy pożegnał się ze szkołą. Podczas kolacji dowiedział się, że pan Cerani prowadzi sklep z gazetami, który zaopatruje kiosk, gdzie pracuje je- go żona. Zaczął wypytywać gospodarza o zwroty, artykuły reklamowe po obniżonej cenie, marże i zapasy towarów. Sklepikarz prędko pojął, dlaczego zyski w kiosku gwałtow- nie wzrosły w tym tygodniu. Kiedy Lubczy zmywał naczy- nia, państwo Cerani odbywali naradę w kącie kuchni. Po- tem pani Cerani dała znak Lubczemu, który potraktował to jako sygnał do odejścia. Ale gospodyni zamiast odpro- wadzić go do drzwi, skierowała się schodami w górę. Od- wróciła się i znów skinęła na Lubczego, żeby szedł za nią. Stanąwszy na górnym podeście, pani Cerani otworzyła drzwi do malutkiego pokoiku. Podłoga nie była niczym przykryta, z mebli znajdowało się tam tylko wąskie łóżko, podniszczona komoda i mały stolik. Stara kobieta ze smutkiem popatrzyła na puste łóż- ko, wskazała je gestem i prędko odeszła bez słowa. Tak wielu imigrantów z tylu różnych krajów przychodziło po- rozmawiać z młodym człowiekiem - który czytał chyba wszystkie możliwe gazety - o tym, co dzieje się w ich wła- snych krajach, że pod koniec pierwszego miesiąca wpływy małego kiosku prawie się podwoiły. Ostatniego dnia miesią- ca pan Cerani wręczył Lubczemu pierwszą kopertę z pensją. Wieczorem przy kolacji oznajmił młodzieńcowi, że od ponie- działku weźmie go do siebie do sklepu, żeby mógł się więcej nauczyć. Pani Cerani wyglądała na rozczarowaną, mimo za- pewnień męża, że po tygodniu Lubczy wróci do kiosku. W sklepie chłopiec prędko wyuczył się nazwisk stałych klientów, zapamiętał, jakie kupują gazety i jakie są ich 70 ulubione marki papierosów. W drugim tygodniu dowie- dział się o istnieniu pana Farkasa, który prowadził konku- rencyjny sklep po przeciwnej stronie ulicy, ale ponieważ ani pan, ani pani Cerani nigdy nie wymieniali jego nazwi- ska, sam o nim nie wspominał. W niedzielę wieczorem pan Cerani oświadczył żonie, że Lubczy na stałe przechodzi do jego sklepu. Wcale nie była zdziwiona. Co rano Lubczy wstawał o czwartej i wychodził z domu, żeby otworzyć sklep. Nie upłynęło dużo czasu, a już dostar- czał gazety do kiosku i obsługiwał pierwszych klientów, za- nim państwo Cerani skończyli jeść śniadanie. Z czasem pan Cerani zaczął coraz później przychodzić do sklepu, a po zrobieniu kasy wieczorem często wsuwał Lubczemu do ręki parę monet. Lubczy układał monety w stosik na stoliku obok łóżka, a kiedy zgromadził dziesięć sztuk, zamieniał je na mały zielony banknot. Spędzał bezsenne noce, marząc o tym, że kiedy państwo Cerani przejdą na emeryturę, obejmie po nich sklep i kiosk. Ostatnio zaczęli go traktować jak wła- snego syna: ofiarowywali mu drobne prezenty, a pani Ce- rani nawet go ściskała, kiedy szedł spać, co przypominało mu matkę. Kiedy pan Cerani wziął sobie wolny dzień, potem week- end, a po powrocie do pracy stwierdził, że wpływy nie- znacznie wzrosły, Lubczy zaczął wierzyć, że jego marzenia się spełnią. Pewnego sobotniego ranka w drodze powrotnej z syna- gogi Lubczy odniósł wrażenie, że ktoś za nim idzie. Przy- stanął, odwrócił się i zobaczył w odległości zaledwie paru kroków Farkasa, właściciela sklepu z gazetami z naprze- ciwka. - Dzień dobry panu, panie Farkas - rzekł Lubczy, uno- sząc czarny kapelusz z szerokim rondem. - Dzień dobry panu, panie Hoch - odparł tamten. Lub- czy do tej pory nigdy nie myślał o sobie jako o „panu Ho- chu". Niedawno skończył dopiero siedemnaście lat. - Czy pan chce ze mną mówić? - zagadnął Lubczy. - Owszem, panie Hoch - odparł Farkas i podszedł bliżej. 71 Niespokojnie przestępował z nogi na nogę. Lubczy przy- pomniał sobie wskazówkę pana Lekskiego: „Ilekroć klient wygląda na zdenerwowanego, nie mów nic". - Chciałem panu zaproponować pracę w jednym z mo- ich sklepów - odezwał się Farkas, zadzierając głowę w gó- rę i spoglądając na młodzieńca. Pierwszy raz Lubczy usłyszał, że Farkas ma nie tylko je- den sklep. - W jakim charakterze? - spytał. - Zastępcy kierownika. - Z jaką pensją? Kiedy Lubczy usłyszał wymienioną kwotę, nie zareago- wał, chociaż sto pengo tygodniowo stanowiło niemal dwu- krotność pensji, jaką płacił mu pan Cerani. - A gdzie bym mieszkał? - Nad sklepem jest pokój - powiedział Farkas - na pew- no o wiele większy od tego na poddaszu u Ceranich, w któ- rym pan teraz mieszka. Lubczy spojrzał na niego z góry. - Zastanowię się nad pańską propozycją, proszę pana - powiedział i znowu uchylił kapelusza. Idąc do domu posta- nowił, że zrelacjonuje całą rozmowę panu Ceraniemu, za- nim zrobi to ktoś inny. Kiedy Lubczy skończył swoją opowieść, stary człowiek musnął palcami gęsty wąs i westchnął, ale nie odezwał się ani słowem. - Oczywiście wyraźnie mu powiedziałem, że nie jestem zainteresowany pracą u niego - rzekł Lubczy, ciekaw reak- cji szefa. Pan Cerani nie odezwał się wcale, ale wrócił do tego tematu następnego wieczoru, kiedy zasiedli do kola- cji. Lubczy z uśmiechem przyjął wiadomość, że z końcem tygodnia dostanie podwyżkę. Ale gdy w piątek otworzył małą, brązową kopertę, bardzo się rozczarował, że podwyż- ka jest tak niewielka. Kiedy Farkas podszedł do niego w następną sobotę i zapytał, czy już podjął decyzję, Lubczy po prostu od- powiedział, że zadowala go wynagrodzenie, jakie obec- nie otrzymuje. Nisko się skłonił i odszedł z nadzieją, że 72 pozostawił wrażenie, iż chętnie usłyszy następną propozy- cję. Przez parę następnych tygodni po drodze do pracy Lub- czy od czasu do czasu spoglądał w górę na okna dużego po- koju nad sklepem z gazetami po przeciwnej stronie ulicy. Nocami, leżąc w łóżku, próbował sobie wyobrazić, jak tam jest w środku. Lubczy zdołał zaoszczędzić prawie wszystkie pieniądze, ja- kie zarobił w ciągu sześciu miesięcy pracy u Ceranich. W istocie jedynym jego poważniejszym wydatkiem był za- kup używanego dwurzędowego garnituru, dwu koszul i krawata w cętki; strój ten dopiero ostatnio zastąpił mu szatę studenta szkoły rabinackiej. Jednak mimo osiągnię- tego ostatnio poczucia stabilizacji coraz bardziej się lękał następnego ataku Hitlera. Po napaści na Polskę Hitler na- dal wygłaszał mowy, w których zapewniał Węgrów, iż uwa- ża ich za sojuszników. Ale sądząc po jego dotychczasowym postępowaniu, „sojusznik" nie było słowem, którego szu- kał w polskim słowniku. Lubczy usiłował nie myśleć o ponownej ucieczce, ale z dnia na dzień budziła się w nim bolesna świadomość, że ludzie wytykają go jako Żyda, trudno też było nie zauwa- żyć, że niektórzy miejscowi obywatele oczekują nadejścia nazistów. Któregoś ranka, gdy Lubczy szedł do pracy, jakiś prze- chodzień syknął na jego widok. Chłopak stanął jak wryty; po paru dniach zaczęło się to regularnie powtarzać. A po- tem pierwsze kamienie poleciały w okno wystawowe sklepu pana Ceraniego i niektórzy ze stałych klientów zaczęli prze- chodzić na drugą stronę ulicy do sklepu Farkasa. Jednakże Cerani uparcie powtarzał, że Hitler kategorycznie stwier- dził, iż nigdy nie naruszy terytorialnej integralności Węgier. Lubczy przypomniał swemu szefowi, że dokładnie ta- kich samych słów Hitler użył przed napaścią na Polskę. Po- wiedział mu też o angielskim dżentelmenie nazwiskiem Chamberlain, który zaledwie kilka miesięcy wcześniej zło- żył rezygnację z urzędu premiera. 73 Lubczy wiedział, że nie zaoszczędził jeszcze dość pie- niędzy, żeby przedostać się za kolejną granicę, więc na- stępnego poniedziałku, wcześnie rano, nim państwo Cera- ni zdążyli zejść na śniadanie, śmiało przeciął ulicę i wkro- czył do sklepu konkurenta. Farkas zdziwił się na jego widok. - Czy posada zastępcy kierownika jest nadal aktualna? - spytał od razu Lubczy, który nie chciał, żeby go przyłapa- no po niewłaściwej stronie drogi. - Dla Żydziaka nie - odparł Farkas, patrząc mu prosto w twarz. - Nawet jeśli ma się za orła. Zresztą, kiedy Hitler tu wkroczy, i tak przejmę wasz sklep. Lubczy odszedł bez słowa. Kiedy pan Cerani godzinę później przyszedł do sklepu, Lubczy oznajmił mu, że Far- kas ponowił swoją propozycję. - Ale odpowiedziałem, że mnie nie można kupić. Pan Cerani kiwnął głową, lecz się nie odezwał. Lubczy nie zdziwił się, kiedy następnego piątku, po otwarciu ko- perty, stwierdził, że otrzymał kolejną niewielką podwyżkę. Odkładał dalej prawie wszystkie swoje zarobki. Kiedy Żydów zaczęto aresztować za niewielkie wykroczenia, za- czął obmyślać trasę ucieczki. Co noc, kiedy państwo Cerani kładli się spać, Lubczy schodził na palcach na dół, zakradał się do malutkiego gabinetu pana domu i studiował stary atlas. Kilkakrotnie rozważał różne trasy. Przekroczenie gra- nicy jugosłowiańskiej nie wchodziło w grę: na pewno wcze- śniej czy później kraj ten spotka ten sam los, co Polskę i Czechosłowację. Włochy odpadały, tak samo Rosja. W koń- cu zdecydował się na Turcję. Wprawdzie nie miał żadnych dokumentów, ale postanowił, że pod koniec tygodnia pój- dzie na stację kolejową i spróbuje jakoś się dostać do po- ciągu jadącego przez Rumunię i Bułgarię do Istambułu. Tuż po północy po raz ostatni zamknął stary atlas z mapami Eu- ropy i wrócił do swojej klitki na poddaszu. Wiedział, że niedługo będzie musiał wtajemniczyć pań- stwa Ceranich w swoje plany, ale postanowił odłożyć to do piątku, kiedy wypłacano mu wynagrodzenie. Położył się do łóżka i zasnął, próbując sobie przedtem wyobrazić, ja- 74 kie życie czeka go w Istambule. Czy mają tam targ i czy Turcy lubią handlować? Z głębokiego snu zbudził go głośny łomot. Wyskoczył z łóżka i podbiegł do małego okienka, które wychodziło na ulicę. Roiło się na niej od żołnierzy z karabinami. Niektó- rzy walili kolbami w drzwi domów. Za chwilę będą pod do- mem Ceranich. Lubczy prędko narzucił ubranie, wydobył spod materaca zwitek banknotów i wetknął je do spodni, zaciskając szeroki, skórzany pas. Zbiegł w dół na pierwszy podest schodów i wpadł do ła- zienki, którą dzielił z gospodarzami. Chwycił brzytwę pa- na Ceraniego i szybko ściął długie, zwisające przy policz- kach czarne pejsy. Wrzucił skręcone kosmyki do muszli klozetowej i spuścił wodę. Potem otworzył małą szafkę, wyjął brylantynę pana Ceraniego i posmarował nią obfi- cie włosy w nadziei, że zamaskuje w ten sposób niedawne postrzyżyny. Przejrzał się w lustrze i westchnął do Boga, aby w swo- im jasnoszarym, dwurzędowym garniturze z szerokimi klapami, w białej koszuli i niebieskim, cętkowanym kra- wacie mógł ujść w oczach napastników za węgierskiego handlowca, który odwiedził stolicę. W końcu posługiwał się teraz tym językiem bez śladu obcego akcentu. Chwilę stał bez ruchu, po czym wyszedł znowu na podest. Zbie- gając bezszelestnie ze schodów, słyszał łomotanie do drzwi w sąsiednim domu. Prędko zajrzał do frontowego pokoju, ale gospodarzy tam nie było. Otworzył drzwi do kuchni i ujrzał parę skulonych staruszków, tulących się do siebie pod stołem. Siedmioramienny świecznik Dawi- dowy stojący w kącie nieodparcie nasuwał myśl, że są Ży- dami. Lubczy bez słowa podszedł na palcach do okna wycho- dzącego na podwórko za domem. Ostrożnie je uchylił i wy- tknął głowę na zewnątrz. Nie dostrzegł żołnierzy. Spojrzał w prawo i zobaczył kota wdrapującego się na drzewo. Od- wrócił głowę w lewo i ujrzał utkwione w siebie oczy żołnie- rza. Obok stał Farkas, który skinął głową. - To on! - potwierdził. 75 Lubczy uśmiechnął się przymilnie, ale żołnierz brutal- nie uderzył go kolbą w podbródek. Chłopak wypadł przez okno głową w dół i runął na ścieżkę. Spojrzał w górę i zobaczył nad sobą błysk ostrza ba- gnetu. ~ - Nie jestem Żydem! - zawołał. - Nie jestem Żydem! Może by przekonał żołnierza, gdyby nie wykrzykiwał tych słów w jidysz. VI Daily Mail 8 lutego 1945 Jałta: Konferencja Wielkiej Trójki Kiedy Keith powrócił po wakacjach do gimnazjum św. An- drzeja, nikogo nie zdziwiło, że dyrektor mu nie zapropono- wał, aby został starostą szkoły. Było jednak pewne znaczące stanowisko, na które Keith miał chrapkę, chociaż żaden z kolegów nie dawał mu naj- mniejszej szansy na wybór. Keith mianowicie chciał zostać redaktorem, jak przed nim jego ojciec, magazynu szkolnego „St Andy". Jedynym jego rywalem był uczeń z tej samej klasy, Tomkins, przezy- wany „Kujonem", który poprzedniego roku pełnił funkcję zastępcy redaktora i dyrektor miał go za chłopca godnego zaufania. Tomkins, któremu zaproponowano już miejsce w Cambridge na anglistyce, uważany był za faworyta przez sześćdziesięciu trzech sześcioklasistów, którzy mieli prawo głosu. Ale tak było, zanim ktokolwiek sobie uświadomił, jak daleko Keith gotów jest się posunąć, byle dopiąć celu. Niedługo przed wyborami Keith przedyskutował pro- blem z ojcem na spacerze wokół wiejskiej posiadłości ro- dzinnej. - Wyborcy często zmieniają zdanie w ostatniej chwili - powiedział ojciec - i większość z nich można przekupić lub zastraszyć. Tak wynika z moich doświadczeń, zarówno w polityce, jak i biznesie. Nie widzę powodu, żeby w szó- stej klasie gimnazjum św. Andrzeja miało być inaczej. - Sir Graham zamilkł, gdy stanęli na szczycie wzgórza, z któ- rego rozciągał się widok na całą posiadłość. - I nie zapomi- 77 naj - dodał po chwili - że masz pewną przewagę nad więk- szością kandydatów w innych wyborach. - Co to za przewaga? - spytał siedemnastolatek, gdy schodzili ze wzgórza, kierując się w stronę domu. -Dzięki temu, że twój elektorat jest tak nieliczny, znasz wszystkich wyborców osobiście. - Byłaby to zaleta, gdybym był bardziej popularny niż Tomkins - rzekł Keith. - Ale tak nie jest. - Niewielu polityków uzależnia swoją wygraną wyłącz- nie od popularności - zapewnił go ojciec. - Gdyby tak by- ło, połowa przywódców światowych nie pełniłaby swoich urzędów. Nie ma lepszego przykładu niż Churchill. Keith przysłuchiwał się pilnie słowom ojca w drodze po- wrotnej do domu. Po powrocie z wakacji Keith miał przed wyborami tylko dziesięć dni na wprowadzenie w życie zaleceń ojca. Próbo- wał wszelkich sposobów kaptowania zwolenników, jakie wpadły mu do głowy, od rozdawania biletów na stadion krykieta do butelek piwa i czarnorynkowych papierosów. Jednemu wyborcy obiecał nawet randkę ze swą starszą sio- strą. Ale kiedy próbował obliczyć, ile głosów pozyskał, wciąż nie był pewny przewagi. Po prostu nie sposób było przewidzieć, kto na kogo odda głos w tajnych wyborach. Nie działał na korzyść Keitha fakt, że dyrektor szkoły wy- raźnie opowiedział się po stronie jego rywala. Na czterdzieści osiem godzin przed wyborami Keith za- czął myśleć o drugim wariancie sugerowanym przez ojca - zastraszeniu. Ale mimo że długo w nocy próbował coś wy- myślić, nic nie wpadło mu do głowy. Następnego popołudnia odwiedził go Duncan Alexan- der, nowo wyznaczony starosta szkoły. - Potrzebne mi są dwa bilety na mecz Wiktoria kontra Australia Południowa. - A czego mogę się spodziewać w zamian? - zapytał Keith podnosząc głowę znad pulpitu. - Mojego głosu - odparł Duncan Alexander. - Nie wspo- minając o tym, że mogę wpłynąć na innych wyborców. 78 - Przy tajnym głosowaniu? - zdziwił się Keith. - Chyba żartujesz. - Czy chcesz powiedzieć, że nie wierzysz mi na słowo? - Coś w tym rodzaju - odparł Keith. - A zmieniłbyś zdanie, gdybym ci podrzucił coś na Cyri- la Tomkinsa? - To zależy co - rzekł Keith. - Coś takiego, co by go wkopało i zmusiło do spasowa- nia. -Wtedy nie tylko dałbym ci dwa bilety na miejsca na trybunie dla członków klubu, ale osobiście bym cię przed- stawił każdemu zawodnikowi, jakiego byś zapragnął po- znać. Ale zanim w ogóle pomyślę o tym, żeby rozstać się z biletami, muszę wiedzieć, co masz na Tomkinsa. - Najpierw chciałbym zobaczyć te bilety. - Czy to znaczy, że nie wierzysz mi na słowo? -* zapytał Keith, szczerząc zęby w uśmiechu. - Coś w tym rodzaju - odparł Alexander. Keith otworzył górną szufladę biurka i wyjął z niej ma- łą metalową kasetkę. Wziął najmniejszy kluczyk, wsadził w zameczek i przekręcił. Podniósł wieczko i zaczął prze- rzucać zawartość kasetki. W końcu wydobył dwa długie, cienkie paski papieru. Podniósł je w górę, żeby Alexander mógł się im przyj- rzeć z bliska. - No więc - spytał Keith, widząc, jak na twarzy chłopca pojawia się uśmiech - co masz takiego na Tomkinsa, co go może zmusić do wycofania się z wyborów? - On jest homoseksualistą - powiedział Alexander. - Każdy o tym wie - mruknął Keith. - Ale nikt nie wie - ciągnął Alexander - że o mało go nie wylali w ostatnim trymestrze. - Mnie też - powiedział Keith. - Ale co to za rewelacja. - Odłożył bilety z powrotem do kasetki. - Ale nikt cię nie przyłapał tak jak jego w wychodku z małym Julianem Wellsem. - Alexander na chwilę za- milkł. - Obaj mieli spuszczone portki. - Jak to było takie oczywiste, to czemu go nie wyrzucili? 79 - Brakowało wystarczających dowodów. Podobno na- uczyciel, który ich nakrył, otworzył drzwi chwilę za późno. - Albo chwilę za wcześnie - podsunął Keith. - I wiem również z pewnego źródła, że dyrektor uznał, że szkole nie jest potrzebna akurat teraz tego rodzaju re- klama. Zwłaszcza że Tomkins uzyskał stypendium na stu- dia w Cambridge, Keith uśmiechnął się jeszcze szerzej, wsadził znowu rę- kę do kasetki i wyciągnął jeden bilet. - Obiecałeś mi obydwa - rzekł Alexander. - Dostaniesz drugi jutro; jeżeli wygram. W ten sposób zyskam stuprocentową pewność, że postawisz krzyżyk na właściwym miejscu. Alexander prędko schwycił bilet. - Jutro przyjdę po drugi - oznajmił. Gdy za Alexandrem zamknęły się drzwi, Keith zaczął w szalonym tempie pisać na maszynie. Wystukał kilkaset słów na małym remingtonie, który ojciec dał mu na Gwiazdkę. Sprawdził gotowy tekst, wprowadził kilka po- prawek, a następnie udał się do szkolnej drukarni. Po pięćdziesięciu minutach wyszedł, dzierżąc w ręku od- bitkę szczotkową tytułowej strony świeżo spod prasy. Spojrzał na zegarek. Cyril Tomkins należał do tych uczniów, którzy za- wsze między piątą a szóstą tkwili w swoich pokojach i odra- biali lekcje. Dzisiejszy dzień z pewnością nie był wyjątkiem. Keith przespacerował się korytarzem i zapukał do drzwi. - Proszę wejść - odpowiedział Tomkins. Pilny uczeń na widok Keitha przekraczającego próg podniósł głowę znad biurka. Nie zdołał ukryć zaskoczenia. Keith nigdy dotychczas go nie odwiedzał. Nie zdążył spy- tać, czego chce, bo Keith go uprzedził. - Pomyślałem sobie, że może chciałbyś zobaczyć pierw- szy numer magazynu szkolnego pod moją redakcją - po- wiedział. - Przekonasz się - Tomkins odął grube wargi — że zwy- ciężę w przedbiegach, jeśli wolno mi użyć jednego z two- ich wyświechtanych zwrotów. - Nie wygrasz, skoro się wycofujesz - rzekł Keith. 80 - Dlaczego miałbym się wycofać? - zapytał Tomkins zdejmując okulary i przecierając je końcem krawata. - Mnie nie przekupisz, jak to próbujesz zrobić z całą resztą szóstej klasy. - To prawda - rzekł Keith. - Ale ciągle wydaje mi się, że jednak dasz sobie spokój, kiedy to przeczytasz. - Podał mu pierwszą stronę. Tomkins z powrotem nałożył okulary, ale ledwo przeczy- tał tytuł i kilka pierwszych słów artykułu, zebrało mu się na wymioty. Zapaskudził książki i zeszyty rozłożone na biurku. Keith musiał przyznać, że tak fantastycznej reakcji nie oczekiwał. Ojciec by nie zaprzeczył, że udało mu się przy- kuć uwagę czytelnika wymyślonym przez siebie tytułem. UCZEŃ SZÓSTEJ KLASY PRZYŁAPANY W WYCHODKU Z PIERWSZOKLASISTĄ. PORTKI ŚCIĄGNIĘTE, ZARZUTY COFNIĘTE. * Keith odratował tytułową stronę i zaczął ją drzeć na ka- wałeczki. Tomkins, kredowoblady, usiłował się opanować. - Naturalnie - powiedział Keith, wrzucając skrawki pa- pieru do kosza na śmieci - chciałbym, żebyś zachował sta- nowisko zastępcy redaktora, o ile wycofasz swoją kandyda- turę przed jutrzejszym głosowaniem. „Obrona socjalizmu" - tak brzmiał biegnący przez całą pierwszą stronę tytuł pierwszego numeru magazynu szkol- nego „St Andy" pod rządami nowego redaktora. - Jakość papieru i staranność druku jest o wiele lepsza niż kiedykolwiek dotąd - zauważył dyrektor szkoły na spo- tkaniu z gronem nauczycielskim następnego ranka. - Na- tomiast trudno byłoby to samo powiedzieć o zawartości. Wydaje mi się, że powinniśmy być zadowoleni, bo musimy ścierpieć tylko dwa numery w ciągu trymestru. - Inni na- uczyciele pokiwali twierdząco głowami. Następnie pan Clarke poinformował obecnych, że Cyril Tomkins zrezygnował ze stanowiska zastępcy redaktora za- ledwie w kilka godzin po opublikowaniu pierwszego nu- meru pisma. 6. Stan czwarty 81 - Szkoda, że to nie on został redaktorem - powiedział dyrektor. - Przy okazji, czy może ktoś z państwa wie, dla- czego w ostatniej chwili wycofał się z walki? Keith wybuchnął śmiechem, kiedy następnego popołu- dnia osoba, która usłyszała te słowa przy śniadaniu, wła- śnie mu je powtórzyła. - Ale czy będzie próbował coś w tej sprawie zrobić? - spytał Keith. •» - Ojciec nic więcej nie mówił na ten temat - odparła dziewczyna zapinając spódniczkę - poza tym, że jest zado- wolony, bo nie apelowałeś, żeby Australia została republiką. - Wiesz, że to jest pomysł - rzekł Keith. - Czy będziesz mógł się spotkać ze mną o tej samej po- rze w przyszłą sobotę? - zapytała Penny, wciągając golf przez głowę. « . - Spróbuję - odparł Keith. - Ale następnym razem nie w sali gimnastycznej, bo już jest zarezerwowana na mecz bokserski. Chyba że chciałabyś, żebyśmy to robili na środ- ku ringu, na oczach rozentuzjazmowanych kibiców. - Myślę - powiedziała Penny - że bardziej podnieci ich widok boksera leżącego na deskach. Czy masz jakąś inną propozycję? - Proszę, wybieraj - rzekł Keith. - Albo kryta strzelni- ca, albo pawilon krykietowy. - Pawilon - powiedziała Penny bez wahania. - A dlaczego nie strzelnica? - zdziwił się Keith. - Tam jest zawsze zimno i ciemno. - Naprawdę? - spytał Keith. Po chwili milczenia dodał: - A więc niech będzie pawilon. - Ale jak się tam dostaniemy? - spytała. - Za pomocą klucza - odparł. - To niemożliwe - powiedziała, chwytając przynętę. - Tam jest zawsze zamknięte, kiedy pierwsza reprezentacja jest na wyjeździe. - Weź pod uwagę, że syn dozorcy terenów sportowych pracuje w jednej z naszych gazet - poinformował ją Keith. Penny objęła go, gdy zapinał rozporek. - Kochasz mnie, Keith? 82 Keith usiłował wymyślić przekonującą odpowiedź, któ- ra nie byłaby zarazem zobowiązująca. - Czy nie poświęciłem popołudnia na wyścigach, żeby tylko być z tobą? Penny zmarszczyła czoło, gdy uwolnił się z jej uścisku. Właśnie chciała mocniej przyprzeć go do muru, ale on był szybszy. - Do zobaczenia w przyszłym tygodniu - rzucił. Otwo- rzył kluczem drzwi sali gimnastycznej, wyjrzał na ze- wnątrz i odwracając się powiedział z uśmiechem: - Nie ruszaj się z miejsca przynajmniej przez pięć minut. Wrócił okrężną drogą do internatu i dostał się do środ- ka przez kuchenne okno. Wśliznął się po cichu do swojego pokoju i na biurku znalazł kartkę od dyrektora, który prosił, żeby go odwie- dzić o ósmej. Keith sprawdził godzinę. Za dziesięć ósma. Jak to dobrze, pomyślał, że nie uległ urokom Penny i nie został dłużej w sali gimnastycznej. Ciekawiło go, na co tym razem będzie się uskarżał dy- rektor, ale podejrzewał, iż Penny już mu wskazała właści- wy trop. Spojrzał w lustro nad umywalką, sprawdzając, czy nie zostały jakieś ślady po nadobowiązkowych zajęciach, któ- rym się oddawał przez ostatnie dwie godziny. Wygładził krawat i starł odrobinę różowej szminki z policzka. Idąc do domu dyrektora dróżką wysypaną chrzęszczą- cym pod butami żwirem, powtarzał sobie argumenty obronne na wypadek reprymendy, którą przewidywał od kilku dni. Próbował ułożyć myśli w logiczny ciąg i nabierał coraz większej pewności, że zdoła odparować wszelkie możliwe napomnienia dyrektora. Wolność prasy, zło cenzu- ry, demokratyczne swobody jednostki - oto, na co się po- woła. A jeśli dyrektor po tym wszystkim jeszcze będzie go łajał, przypomni mu jego własne przemówienie do rodzi- ców wygłoszone z okazji Foundation Day1 w zeszłym roku, 1 Foundation Day - narodowe święto 26 stycznia w Australii, rocznica przybycia Artura Philippa do Sydney Cove w 1788 r. (przyp. tłum.). 83 kiedy potępił Hitlera za podobną taktykę kneblowania prasy niemieckiej. Większość tych argumentów usłyszał przy śniadaniu od ojca po jego powrocie z Jałty. Keith stał przed domem dyrektora kiedy zegar na szkolnej kaplicy wydzwonił osiem uderzeń. Na jego puka- nie do drzwi wyszła pokojówka, - Dobry wieczór panu, panie Townsend - powitała go. Po raz pierwszy w życiu ktoś do niego się zwrócił per pan. Pokojówka zaprowadziła go wprost do gabinetu dy- rektora. Pan Jessop podniósł głowę znad biurka zarzucone- go papierami. - Dobry wieczór, Townsend - powiedział, odchodząc od utartego zwyczaju zwracania się do ucznia z ostatniej kla- sy po imieniu. Keitha najwyraźniej czekały grube nieprzy- jemności. . - Dobry wieczór panu - odparł, $*j#y czym udało mu się to powiedzieć tonem protekcjonalnym. - Usiądź, proszę - rzekł pan Jessop, wskazując krzesło naprzeciwko biurka. Keith się zdumiał. Jeśli proponują ci, żebyś usiadł, to zazwyczaj znaczy, że nie czekają cię żadne nieprzyjemno- ści. Chyba nie ma zamiaru zaproponować mu... - Napiłbyś się sherry, Townsend? - Nie, dziękuje - odparł Keith z niedowierzaniem. Tyl- ko starostę szkoły zazwyczaj częstowano sherry. Aha, pomyślał, chce mnie przekupić. Chce mi powie- dzieć, że zapewne byłoby mądrze na przyszłość złagodzić moje inklinacje do prowokowania... Na to też mam gotową odpowiedź. Idź do diabła. - Zdaję sobie naturalnie sprawę, Townsend, jak wiele trzeba wysiłku, żeby zabiegać o miejsce w Oksfordzie i jednocześnie redagować magazyn szkolny. A więc o to idzie gra! On chce, żebym zrezygnował. Ni- gdy! Najpierw musi mnie usunąć. A jeśli to^zrobi, wydam nielegalny magazyn na tydzień przed ukazaniem się ofi- cjalnego. - Niemniej mam nadzieję, że może czułbyś się na siłach podjąć jeszcze dodatkowe obowiązki. 84 Chyba nie zrobi mnie starostą? Nigdy w to nie uwierzę! - Zapewne się zdziwisz, Townsend, ale uważam, że pa- wilon krykietowy jest nieodpowiedni... - ciągnął dyrektor. Keith zrobił się czerwony jak piwonia. - Nieodpowiedni, panie dyrektorze? - wyjąkał. - ...dla pierwszej reprezentacji szkoły o tej renomie. Cóż, dobrze wiem, że nie odniosłeś w gimnazjum specjal- nych sukcesów sportowych. Jednakże rada szkolna posta- nowiła, że tegoroczną zbiórkę powinno się przeznaczyć na nowy pawilon. Nie mają co liczyć na jakąkolwiek pomoc z mojej stro- ny, pomyślał Keith. Ale niech jeszcze poględzi, zanim mu odmówię. - Na pewno cię ucieszy wiadomość, że twoja matka zgo- dziła się przejąć patronat nad zbiórką. - Na chwilę za- milkł. - Mam więc nadzieję, że ty zechcesz zostać preze- sem komitetu z ramienia uczniów. Keith nawet nie próbował się odezwać. Wiedział, że kie- dy staruszek się rozgada, nie ma sensu mu przerywać. - Ponieważ zaś nie ciążą na tobie absorbujące obowiązki starosty, nie reprezentujesz też szkoły w żadnej drużynie sportowej, pomyślałem, że zechcesz podjąć to wyzwanie... Keith nadal nic nie mówił. - Członkowie rady ustalili kwotę zbiórki na pięć tysięcy funtów i gdyby ci się udało zebrać tak imponującą sumę, uznałbym za stosowne poinformować kolegium w Oksfor- dzie, do którego pragniesz się dostać, o twoich wysiłkach. - Zajrzał do notatek. - Kolegium Worcester, o ile mnie pa- mięć nie myli. Myślę, że mogę śmiało powiedzieć, iż moja osobista rekomendacja przemawiałaby wielce na twoją ko- rzyść. I te słowa, pomyślał Keith, słyszę od faceta, który co niedzielę grzmi z kazalnicy o grzechu przekupstwa i ko- rupcji. - Dlatego też mam nadzieję, Townsend, że potraktujesz tę sprawę z należytą uwagą. Zapadło milczenie trwające dłużej niż trzy sekundy, z czego Keith wywnioskował, że dyrektor zakończył swoją 85 przemowę. W pierwszej chwili chciał powiedzieć starusz- kowi, żeby sobie poszukał innego naiwniaka do zbierania forsy - choćby dlatego, że on absolutnie nie interesuje się ani krykietem, ani studiami w Oksfordzie. Twardo posta- nowił,"że z chwilą ukończenia szkoły pójdzie pracować do „Couriera" jako stażysta. Na razie godził się z tym, że mat- ka jest górą w tym szczególnym sporze, chociaż gdyby roz- myślnie oblał egzamin wstępny, nic nie mogłaby poradzić. Mimo to uznał, że z kilku powodów powinien postąpić zgodnie z życzeniem dyrektora. Kwota nie była znowu tak wielka, a kwestowanie w imieniu szkoły mogło mu otwo- rzyć kilkoro drzwi, do tej pory przed nim zamkniętych. No i jeszcze musiał liczyć się z matką; trzeba będzie wielu sta- rań, żeby ją ułagodzić, kiedy się okaże, że nie dostał się do Oksfordu. - To niepodobne do ciebie, żeby tak długo zastanawiać się nad decyzją - powiedział dyrektor, przerywając mu tok myśli. - Poważnie rozważałem pańską propozycję, panie dy- rektorze - rzekł Keith z powagą. Nie miał absolutnie za- miaru pozostawić staruszka w przekonaniu, że da się tak łatwo kupić. Tym razem dyrektor zamilkł. Keith policzył do trzech. - Dam panu później odpowiedź w tej sprawie, jeśli pan pozwoli - oznajmił, starając się mówić tonem, ja- kim dyrektor banku zwraca się do klienta proszącego o drobną pożyczkę. -A kiedy to będzie, Townsend? - zapytał dyrektor z lekka poirytowanym głosem. - Najwyżej za dwa do trzech dni, proszę pana. - Dziękuję ci, Townsend - powiedział dyrektor, wstając z krzesła na znak, że rozmowa skończona. Keith odwrócił się, żeby odejść, ale zanim dotarł do drzwi, dyrektor do- dał: - Porozmawiaj z matką przed podjęciem decyzji. - Twój ojciec chce, żebym się zajął przeprowadzeniem do- rocznej zbiórki - powiedział Keith, rozglądając się wokół za spodenkami. 86 - A co chcą tym razem zbudować? - spytała Penny na- dal wpatrując się w sufit. - Nowy pawilon krykietowy. - Nie widzę, żeby mu coś brakowało. - Wiadomo, że używa się go do innych celów - rzekł Keith, naciągając spodnie. - Nie mam pojęcia, dlaczego - zakpiła. Spojrzał na jej szczupłe nagie ciało. - No i co mu zamierzasz odpowie- dzieć? - Że się zgadzam. - Ale dlaczego? To ci zajmie cały wolny czas. - Wiem. Ale dzięki temu nie będzie się mnie czepiał, a poza tym będzie to swego rodzaju polisa ubezpieczeniowa. - Polisa ubezpieczeniowa? - zdziwiła się Penny. - Tak. Gdyby mnie kiedyś przyłapano na wyścigach al- bo gorzej... - Znowu na nią spojrzał. » - ...z córką dyrektora szkoły w magazynku ze sprzętem do krykieta? - Podniosła się i zaczęła znowu go całować. - Mamy jeszcze czas? - zapytał. - Nie bądź taki panikarz, Keith. Jeśli pierwsza drużyna gra dzisiaj w Wesley, a mecz nie skończy się przed szóstą, to wrócą dopiero przed dziewiątą i mamy mnóstwo czasu. - Opadła na kolana i zaczęła rozpinać mu spodnie. - Pod warunkiem, że nie pada - zauważył Keith. Penny była pierwszą dziewczyną, z którą Keith się ko- chał. Uwiodła go pewnego wieczoru, który miał spędzić na koncercie muzycznym; nigdy by nie uwierzył, że w dam- skiej ubikacji może być aż tak dużo miejsca. Cieszył się, że nie dał poznać dziewczynie, iż właśnie przestał być pra- wiczkiem. Był pewien, że nie była to pierwsza erotyczna przygoda Penny, gdyż niczego nie potrzebował jej uczyć. Ale to wszystko działo się na początku ubiegłego tryme- stru, a teraz Keith miał na oku Betsy, dziewczynę, która pracowała na miejscowej poczcie. Jego matka bardzo się dziwiła, że syn ostatnio tak regularnie pisuje do domu. Keith leżał na materacu z równo ułożonych ochraniaczy i wyobrażał sobie, jak może wyglądać naga Betsy. Postano- wił, że więcej z Penny się nie spotka. 87 - O tej samej porze za tydzień? - rzuciła lekko Penny, zapinając stanik. - Niestety, nie dam rady w przyszłym tygodniu - rzekł Keith. •» Jestem umówiony w Melbourne. - Z kim? - spytała Penny. - Tylko mi nie mów, że grasz w pierwszej reprezentacji. - Nie, nie jest z nimi aż tak źle - zaśmiał się Keith. - Ale muszę się stawić na rozmowę przed komisją kwalifiku- jącą na studia w Oksfordzie. - Po co sobie zawracasz głowę? - zdziwiła się Penny. - Gdybyś tam miał w końcu się znaleźć, potwierdziłyby się tylko twoje najgorsze obawy, jeśli chodzi o Anglików. -Wiem o tym, ale moja... - zaczął, naciągając po raz drugi spodnie. - Zresztą słyszałam, jak ojciec powiedział panu Clar- ke'owi, że dopisał twoje nazwisko do ostatecznej listy kan- dydatów tylko po to, żeby sprawić przyjemność twojej matce. Penny pożałowała tych słów w chwili, gdy je wypowie- działa. Keithowi zwęziły się oczy, gdy spojrzał na dziewczynę, która rzadko kiedy oblewała się rumieńcem. Keith wykorzystał drugi numer szkolnego magazynu do prezentacji swoich poglądów na temat prywatnego szkol- nictwa. „U progu drugiej połowy dwudziestego wieku pienią- dze nie powinny być jedyną gwarancją dobrego wykształ- cenia - głosił artykuł wstępny. - Możliwość uczęszczania do najlepszych szkół powinna być dana dzieciom o spraw- dzonych zdolnościach, a nie tym, które spały w lepszej ko- łysce". • Keith czekał, kiedy spadnie na niego gniew dyrektora, ale z tamtej strony trwała cisza. Pan Jessop nie podjął wyzwania. Być może nie bez znaczenia pozostawał fakt, iż Keith zebrał już tysiąc czterysta siedemdziesiąt funtów na poczet pięciu tysięcy potrzebnych na budowę nowego pa- wilonu, w którym pomieści się szatnię dla drużyny krykie- 88 ta. Większość owej kwoty wydobyta została, co prawda, od znajomków ojca, którzy, jak podejrzewał Keith, wysupłali forsę w nadziei, że dzięki temu nie dostaną się w przyszło- ści na pierwsze strony gazet. Okazało się, że opublikowanie artykułu nie pociągnęło za sobą żadnych skarg, natomiast Keith otrzymał propozy- cję od „Melbourne Agę" - głównego rywala gazet sir Gra- hama - przedrukowania w całości tekstu zawierającego pięćset słów za honorarium dziesięciu funtów. Z radością zainkasował swoje pierwsze honorarium dziennikarskie, ale stracił wszystko następnej środy, zdo- bywając tym samym ostateczny dowód na to, że system Jo- ego Szczęściarza jest zawodny. Niemniej Keith z niecierpliwością oczekiwał ukazania się gazety; ciekaw był reakcji ojca na ten mały zamach stanu. W sobotę przeczytał swój tekst w „Melbourne Agę". Nie zmienili wprawdzie żadnego słowa, ale drastycz- nie okroili tekst i opatrzyli go mylącym tytułem: „Dziedzic sir Grahama domaga się stypendiów dla abo- rygenów". Połowę strony poświęcono prezentacji radykalnych po- glądów Keitha, drugą połowę zajmował artykuł publicysty gazety specjalizującego się w zagadnieniach edukacji, przytaczający nieodparte argumenty na rzecz prywatnego szkolnictwa. Zwracano się do czytelników o wyrażenie opi- nii i w następną sobotę „Melbourne Agę" urządził sobie igrzyska kosztem sir Grahama. Keith cieszył się, że ojciec nigdy nie poruszył tego te- matu, chociaż podsłuchał, jak mówił do matki: - Chłopak odebrał niezłą nauczkę. Ale tak czy owak zgadzam się z wieloma jego poglądami. Matka Keitha nie była równie pobłażliwa. W czasie ferii szkolnych Keith każde przedpołudnie spę- dzał z panną Steadman na przygotowaniach do końcowych egzaminów. - Wiedza jest jedną z odmian tyranii - oświadczył pod koniec jednej nadzwyczaj wyczerpującej sesji. 89 - To nic w porównaniu z tyranią ignorancji do końca ży- cia - zapewniła go panna Steadman. Kiedy już panna Steadman wyznaczyła Keithowi na- stępne tematy do opracowania, mógł wyjść z domu i resztę dnia spędzić w redakcji „Couriera". Podobnie jak ojciec czuł się swobodniej wśród dziennikarzy niż w towarzystwie bogatych i wpływowych dawnych absolwentów gimnazjum św. Andrzeja, od których nadal usiłował wy dębić fundusze na budowę pawilonu. Na początek Keith został przydzielony jako pomocnik Barry'emu Evansowi, szefowi rubryki kryminalnej „Co- uriera". Evans wysyłał go każdego popołudnia do sądu, że- by relacjonował sprawy o drobne kradzieże, włamania, kradzieże w sklepach, czasami nawet o bigamię. - Szukaj ludzi o nazwiskach, które będą brzmiały znajo- mo - mówił mu Evans. - Albo lepiej takich, którzy mają powiązania ze sławami. A najlepiej samych sław. Keith pilnie pracował, ale bez specjalnych rezultatów. Kiedy już udało mu się coś zamieścić w gazecie, często by- wało to okrutnie okrojone. - Nie chcę znać twoich opinii - mawiał mu stary repor- ter. - Chcę faktów. Evans odbywał staż dziennikarski w „Manchester Guar- dian" i nigdy nie miał dość powtarzania słów C. P. Scotta: „Komentarz jest dowolny, ale fakty - święte". Keith postano- wił, że jeśli kiedyś będzie właścicielem gazety, nigdy nie za- trudni człowieka, który pracował w „Manchester Guardian". Wrócił po feriach do gimnazjum św. Andrzeja na drugi trymestr i w pierwszym numerze magazynu szkolnego za- mieścił wstępniak, w którym sugerował, że nadszedł czas, aby Australia zerwała swoje więzy z Wielką Brytanią. Ar- tykuł głosił, że Churchill pozostawił Australię swojemu lo- sowi, koncentrując się na wojnie w Europie. Ponownie „Melbourne Agę" zaoferował Keithowi możli- wość zaprezentowania poglądów o wiele szerszej publicz- ności, ale tym razem odmówił - pomimo honorarium w wy- sokości dwudziestu funtów, czyli czterokrotnie przewyż- szającego jego wynagrodzenie za dwa tygodnie pracy 90 w charakterze początkującego reportera „Couriera". Po- stanowił zaproponować artykuł jednej z gazet ojca, „Ade- laide Gazette", ale redaktor odrzucił go, zanim dobrnął do drugiego akapitu. W ciągu dwóch pierwszych tygodni po powrocie z ferii Keith zdał sobie sprawę, że największym jego problemem jest pozbycie się Penny, która nie wierzyła już jego wy- mówkom, gdy mówił, że nie może się z nią spotkać, zresztą nie wierzyła również wtedy, kiedy mówił prawdę. Zaprosił już Betsy do kina na następną sobotę. Wciąż jednak pozo- stawał nie rozwiązany problem: jak umawiać się na randkę z dziewczyną, zanim spławiło się jej poprzedniczkę. Podczas ostatniego spotkania z Penny w sali gimna- stycznej, gdy dał jej do zrozumienia, że może nadszedł czas, żeby... Penny napomknęła, że powie ojcu, w jaki spo- sób spędzali sobotnie popołudnia. Keith nie dbał o to, ko- mu Penny co powie, zależało mu jednak na tym, aby nie przynieść wstydu matce. Przez cały tydzień tkwił w swoim pokoju, pracując niezwykle pilnie i unikając miejsc, gdzie mógłby wpaść na Penny. W sobotę po południu udał się okrężną drogą do miasta i spotkał się z Betsy przed kinem Roxy. Nie ma to jak na- ruszyć trzy reguły szkolne jednego dnia, pomyślał. Kupił dwa bilety na „Szczury Tobruku" z Chipsem Raffertym i poprowadził Betsy do dwuosobowego fotela w tylnym rzę- dzie. Kiedy na ekranie rozbłysł napis „Koniec", Keith stwierdził, że prawie nie widział filmu i że ma obolały ję- zyk. Nie mógł się doczekać następnej soboty, kiedy pierw- sza reprezentacja szkolna wybierze się na mecz wyjazdo- wy, a on będzie mógł wtajemniczyć Betsy w rozkosze pawi- lonu krykietowego. Z ulgą stwierdził, że Penny nie próbuje się z nim spo- tkać w następnym tygodniu. Tak więc w czwartek, kiedy poszedł nadać kolejny list do matki, umówił się z Betsy na randkę w sobotę po południu. Obiecał zabrać ją gdzieś, gdzie jeszcze nigdy nie była. Gdy odjechał autobus z drużyną krykietową, Keith za- czął się kręcić za drzewami po północnej stronie terenów 91 sportowych, wyglądając Betsy. Po pół godzinie, gdy już zwątpił, czy dziewczyna w ogóle się pojawi, zobaczył z da- leka, jak idzie przecinając boiska, i natychmiast zapo- mniał o swoim zniecierpliwieniu. Długie włosy miała ścią- gnięte w koński ogon obwiązany elastyczną opaską. Miała na sobie żółty sweterek, który tak ściśle przylegał do ciała, że przypominało mu to Lane Turner, a czarna spódniczka tak bardzo ograniczała jej ruchy, że mogła stawiać tylko małe kroki. Keith czekał za drzewem, póki dziewczyna nie podeszła do niego, po czym wziął ją pod rękę i prędko poprowadził w kierunku szatni dla krykiecistów. Co parę kroków przy- stawał, żeby ją pocałować, i jeszcze w sporej odległości od pawilonu zdołał wymacać zamek jej spódniczki. Gdy stanęli przed tylnymi drzwiami, Keith wydobył z kieszeni marynarki olbrzymi klucz i włożył go do zamka. Wolno go przekręcił i pchnął drzwi, szukając po omacku kontaktu. Nacisnął go i wtedy usłyszał jęki. Spojrzał z nie- dowierzaniem na scenę, która go powitała. Patrzyły na niego dwie pary oślepionych światłem oczu. Jedna z osób zasłaniała się przed światłem nagiej żarówki, ale Keith rozpoznał nogi dziewczyny, choć nie widział jej twarzy. Zwrócił uwagę na ciało leżące na wierzchu. Duncan Alexander pewno do końca życia nie zapomni dnia, kiedy stracił cnotę. VII THE TIMES 21 LISTOPADA 1940 Węgry wciągnięte w sieć Osi Ribbentrop chełpi się: „inni pójdą za nimi" Lubczy leżał zgięty na ziemi, trzymając się za szczękę. Żoł- nierz, który stał nad nim celując bagnetem między oczy chłopca, ruchem głowy wskazał mu, żeby dołączył»do in- nych w czekającej ciężarówce. Lubczy próbował nadal protestować, tyle że po węgier- sku, ale wiedział, że jest za późno. - Przestań mleć ozorem, Żydzie, bo wtłoczę ci go do gardła - syknął żołnierz i przejechał ostrzem bagnetu po spodniach chłopca, rozdzierając mu skórę na prawej no- dze. Lubczy pokuśtykał najszybciej jak potrafił ku cięża- rówce i grupie oszołomionych, bezradnych ludzi, których łączyło tylko jedno: wzięto ich wszystkich jako Żydów. Zanim ciężarówka ruszyła za miasto, wepchnięto do niej jeszcze państwa Ceranich. Po godzinie jazdy ciężarówka wtoczyła się na dziedziniec miejscowego więzienia, gdzie Lubczego wraz z resztą pasażerów wyładowano niczym by- dło. Mężczyzn ustawiono w szereg i zaprowadzono do wiel- kiej kamiennej hali. Po paru minutach wkroczył tam sier- żant SS z grupą niemieckich żołnierzy. Warknął coś w swo- im rodzimym języku. - Mówi, że mamy się rozebrać do naga - szepnął Lub- czy, tłumacząc rozkaz esesmana na węgierski. Więźniowie zdjęli ubrania i żołnierze zaczęli ustawiać nagich ludzi w szeregi; większość dygotała, niektórzy pła- kali. Lubczy obrzucił salę spojrzeniem, szukając możliwo- 93 ści ucieczki. Były tylko jedne drzwi - strzeżone przez żoł- nierzy - oraz trzy małe okienka wysoko pod sufitem. Kilka minut później na salę wkroczył oficer SS w nie- skazitelnym mundurze, z cienkim cygarem w ręku. Stanął na środku i zwięźle, od niechcenia zakomunikował zgroma- dzonym, że obecnie są jeńcami. - Heil Hitler! - rzucił i odwrócił się do wyjścia. Kiedy przechodził koło Lubczego, ten wystąpił do przo- du i uśmiechnął się do niego. - Dzień dobry panu - powiedział. Oficer stanął i z obrzydzeniem spojrzał na młodzieńca. Lubczy zaczął łamaną niemczyzną dowodzić, że popełnio- no okropny błąd, a następnie rozwarł zaciśniętą dłoń, w której miał plik węgierskich banknotów. Oficer uśmiechnął się do młodzieńca, wziął do ręki banknoty i przytknął do nich żarzący się koniuszek cygara. Zaczęły się palić coraz większym płomieniem, aż wreszcie oficer nie mógł utrzymać ich w ręku i rzucił płonący zwi- tek na podłogę u stóp Lubczego, po czym odmaszerował. Lubczy mógł tylko pomyśleć o tym, ile miesięcy trwało zgromadzenie takiej sumy. Więźniowie stali i dygotali z zimna w lodowatym po- mieszczeniu. Strażnicy nie zwracali na nich uwagi; jedni palili papierosy, inni rozmawiali ze sobą, jakby nagich lu- dzi po prostu nie było. Upłynęła kolejna godzina, aż wresz- cie do sali weszła grupa mężczyzn w długich białych ki- tlach i gumowych rękawiczkach. Chodzili tam i z powro- tem wzdłuż szeregów i sprawdzali penis każdego więźnia. Trzem mężczyznom kazano się ubrać i pozwolono wrócić do domów. Próba ta uznana została za wystarczającą. Lub- czy zastanawiał się, w jaki sposób badają kobiety. Po wyjściu mężczyzn w białych kitlach więźniom kaza- no się ubrać, a następnie wyprowadzono ich z hali. Gdy przecinali dziedziniec, oczy Lubczego obiegły całą prze- strzeń w poszukiwaniu możliwości ucieczki, ale co kilka kroków stali żołnierze z nastawionymi bagnetami. Więź- niowie zostali zagonieni wąskimi, kamiennymi schodami w dół, w długi korytarz z rzadka oświetlony gazowymi lam- 94 pami rzucającymi widmowe światło. Lubczy mijał cele za- tłoczone ludźmi, słyszał krzyki i błagania w tak wielu róż- nych językach, że nawet nie śmiał odwrócić się i spojrzeć. Potem nagle drzwi jednej z cel zostały otwarte, ktoś schwycił go za kołnierz i wepchnął do środka głową do przodu. Uderzyłby o kamienną podłogę, gdyby nie to, że padł na stos ciał. Przez chwilę leżał bez ruchu, następnie podniósł się i wytężył wzrok, usiłując zobaczyć współwięźniów. Ponie- waż jednak światło sączyło się tylko przez jedno małe, okratowane okienko, dopiero po pewnym czasie mógł roz- różnić poszczególne twarze. Rabin zaintonował psalm - ale oddźwięk był mizerny. Lubczy usiłował odsunąć się na bok, kiedy jakiś starszy człowiek na niego zwymiotował. Uciekając od fetoru^wpadł na więźnia, który miał spuszczone spodnie. Usiadł w kącie i plecami wsparł się o ścianę - w ten sposób nikt nie mógł go zaskoczyć. Lubczy nie miał pojęcia, jak długo już tkwi w tej cuch- nącej celi, kiedy drzwi otworzyły się znowu. Żołnierze we- szli do środka z latarkami i skierowali je w mrużące się od światła oczy. Jeśli oczy pozostawały nieruchome, ciało wy- wlekano na korytarz, a stamtąd zabierano je nie wiadomo dokąd. Lubczy ostatni raz widział wtedy Ceraniego. Obserwując przez szparę w murze, jak jasność następu- je po ciemności, i licząc posiłki, które podawano raz na do- bę, można się było zorientować w upływie dni. Co kilka godzin do celi wchodzili żołnierze i zabierali kolejnych zmarłych: tylko najwytrzymalsi mieli przetrwać. Lubczy doszedł do wniosku, że on też po pewnym czasie umrze, gdyż wydawało się to jedyną drogą ucieczki z tego więzie- nia. Z każdym przemijającym dniem jego garnitur stawał się luźniejszy i trzeba było coraz bardziej, dziurka po dziurce, zaciskać pasek. Pewnego ranka do celi wpadło kilku żołnierzy; zaczęli wywlekać tych, którzy jeszcze żyli. Kazali im maszerować korytarzem, a następnie wspinać się po kamiennych scho- dach prowadzących na dziedziniec. Gdy Lubczy stanął 95 w porannym świetle, musiał osłonić oczy ręką. Spędził w ciemnym lochu dziesięć, piętnaście, może dwadzieścia dni i teraz cierpiał na przypadłość zwaną przez więźniów „kocim okiem". Do jego uszu dobiegły uderzenia młota. Zwrócił głowę na lewo i ujrzał grupę więźniów wznoszących drewniane rusztowanie. Naliczył osiem pętli. Zwymiotowałby, ale miał pusty żołądek. Poczuł na biodrze ukłucie bagnetu i prędko podążył za innymi więźniami, którzy ustawiali się w kolejce do przepełnionych już ciężarówek. Roześmiany strażnik poinformował więźniów w czasie jazdy do miasta, że zostaną zaszczyceni procesem sądo- wym, po czym wrócą do więzienia i zawisną wszyscy na szubienicy. Nadzieja zmieniła się w rozpacz i Lubczy znów pomyślał, że czeka go śmierć. Ale, po raz pierwszy, nie był pewien, czy go to obchodzi. Ciężarówki zatrzymały się przed budynkiem sądu i więź- niów wprowadzono do środka. Lubczy nagle sobie uświado- mił, że nie czuje na karku bagnetu i że żołnierze trzymają się na dystans. Więźniom pozwolono usiąść na drewnianych ław- kach w jasno oświetlonym korytarzu i nawet podano im kromki chleba na blaszanych talerzach. Wzbudziło to czuj- ność Lubczego, który zaczął się przysłuchiwać, o czym mówią strażnicy. Ze strzępków rozmów zorientował się, że Niem- cy zadają sobie trud „udowodnienia", iż wszyscy Żydzi są kryminalistami, ze względu na obecność w sądzie tego ran- ka przedstawiciela Międzynarodowego Czerwonego Krzyża z Genewy. Na pewno, pomyślał Lubczy, taki człowiek uzna, iż to więcej niż przypadek, że każdy z oskarżonych jest Żydem. Zanim się połapał, jaki z tego mógłby być pożytek, kapral schwycił go za ramię i zaprowadził na salę sądową. Lubczy stanął przed obliczem starego sędziego, który siedział wyso- ko na krześle. Rozprawa - jeśli tak można ją nazwać - trwała zaledwie parę minut. Nim jeszcze sędzia wydał wyrok śmier- ci, urzędnik musiał poprosić Lubczego, żeby przypomniał są- dowi swoje nazwisko. Wysoki, wychudły młodzieniec spojrzał na obserwatora z Genewy, który siedział po jego prawej stronie ze wzro- 96 kiem wbitym w ziemię. Był najwyraźniej znudzony i tylko wtedy podnosił głowę, kiedy ogłaszano wyrok śmierci. Inny niż poprzednio żołnierz schwycił Lubczego pod ra- mię, żeby wyprowadzić go i zwolnić miejsce na ławie oskarżonych dla następnego więźnia. Nagle obserwator wstał i zadał sędziemu pytanie w języku, którego Lubczy nie rozumiał. Sędzia z grymasem niezadowolenia zwrócił się ponow- nie do oskarżonego. - Ile masz lat? - zapytał po węgiersku. - Siedemnaście - odparł Lubczy. Oskarżyciel podszedł do sędziego i coś mu szepnął. Sędzia spojrzał na młodzieńca, skrzywił się i oznajmił: - Zamieniam wyrok na karę dożywotniego więzienia. - Uśmiechnął się i dodał: - Rewizja procesu za rok. Obserwator zdawał się usatysfakcjonowany efektem swojej pracy tego przedpołudnia i z aprobatą pokiwał gło- wą. Strażnik, który widocznie uważał, że Lubczego potrak- towano stanowczo zbyt łagodnie, złapał go za ramię i wy- prowadził z powrotem na korytarz. Chłopaka zakuto w kaj- danki, odprowadzono pod strażą na dziedziniec i we- pchnięto do otwartej ciężarówki. Pozostali więźniowie milcząc czekali na niego, jakby był ostatnim pasażerem wsiadającym do miejscowego autobusu. Zatrzaśnięto tylną klapę i po chwili ciężarówka ruszyła. Lubczego rzuciło na podłogę, gdyż nie był w stanie utrzy- mać równowagi. Pozostał na kolanach i rozejrzał się dokoła. W ciężarów- ce było dwóch strażników; siedzieli naprzeciw siebie tuż przy tylnej klapie. Obaj mieli karabiny, ale jednemu bra- kowało prawej ręki. Zdawał się niemal równie zrezygnowa- ny jak więźniowie. Lubczy przeczołgał się z powrotem na tył ciężarówki i usiadł na podłodze przy strażniku z obiema rękami. Opu- ścił głowę i usiłował się skoncentrować. Jazda do więzienia potrwa około czterdziestu minut. Lubczy czuł, że ma teraz ostatnią szansę ucieczki, jeśli nie chce wraz z innymi zawi- 7. Stan czwarty 97 snąć na szubienicy. Kiedy zaczął rozmyślać nad sposobem ucieczki, ciężarówka zwolniła przed wjazdem do tunelu. Gdy z niego wyjechali, Lubczy usiłował sobie przypo- mnieć, przez ile tuneli przejeżdżali w drodze z więzienia do sądu. Przez trzy, może cztery, nie pamiętał dokładnie. Gdy ciężarówka parę minut później przejeżdżała przez następny tunel, Lubczy zaczął wolno liczyć. - Jeden, dwa, trzy... Niemal przez cztery sekundy pogrążeni byli w całkowi- tej ciemności. Miał jedną przewagę nad strażnikami w cią- gu tych paru sekund: po trzech tygodniach w lochu poru- szał się po ciemku sprawniej niż oni. Za to miał do czynie- nia z nimi dwoma. Spojrzał na drugiego strażnika. No, może półtora. Lubczy patrzył przed siebie, żeby zorientować się w oko- licy. Doszedł do wniosku, że muszą się znajdować mniej więcej w połowie drogi między miastem a więzieniem. Po jednej stronie drogi płynęła rzeka. Przebycie jej mogło być trudne, o ile nie niemożliwe, nie wiedział bowiem, jak jest głęboka. Z drugiej strony pola ciągnęły się aż po leśne zbo- cze, oddalone o jakieś trzysta, czterysta metrów. Ile czasu może mu zająć przebiegnięcie trzystu metrów, skoro ma ograniczone ruchy? Odwrócił głowę, żeby zoba- czyć, czy nie zbliżają się do następnego tunelu, ale nic nie było widać. Lubczy się zląkł, że może minęli już ostatni tu- nel przed więzieniem. Czy ryzykować ucieczkę w pełnym świetle dnia? Doszedł do wniosku, że nie będzie miał inne- go wyboru, jeśli w najbliższym czasie nie wjadą znowu w tunel. Po kolejnym kilometrze uznał, że za następnym zakrę- tem musi podjąć decyzję. Wolno podciągnął nogi pod bro- dę, ręce w kajdankach położył na kolanach. Oparł się moc- no plecami o tył ciężarówki i przeniósł ciężar ciała na palce. Wpatrywał się w drogę, gdy nagle ciężarówka wjechała w zakręt! Omal nie wykrzyknął „mazel tow!" ujrzawszy tu nel w odległości mniej więcej pięciuset metrów. Sądząc po maleńkiej kropeczce światła prześwitującego z jego wylotu, przejazd przez tunel zajmie co najmniej cztery sekundy. 98 Nadal trwał skulony, z ciężarem ciała na koniuszkach palców, napięty, gotów do skoku. Czuł bicie serca tak gło- śne, że strażnicy z pewnością musieli wyczuć zbliżające się niebezpieczeństwo. Spojrzał w górę na oburęcznego straż- nika, który akurat wyjmował papierosa z wewnętrznej kie- szonki, leniwie wkładał go do ust i zaczynał szukać zapa- łek. Lubczy przeniósł uwagę na tunel, od którego dzieliło ich teraz tylko sto metrów. Wiedział, że kiedy wjadą w ciemność, będzie miał tylko kilka sekund. Pięćdziesiąt metrów...czterdzieści...trzydzieści...dwadzie- ścia...dziesięć. Lubczy zaczerpnął tchu, odliczył do jednego, po czym skoczył w górę, zarzucił dłonie w kajdankach na szyję dwurękiemu strażnikowi i zacisnął w półobrocie z ta- ką siłą, że Niemiec przeleciał ponad boczną burtą ciężarów- ki i z wrzaskiem runął na jezdnię. Ciężarówka zahamowała z piskiem, wytoczywszy się z tunelu. Lubczy wyskoczył w bok i natychmiast pobiegł z powrotem schronić się na chwilę w bezpiecznej ciemno- ści. Biegło za nim dwóch lub trzech współwięźniów. Wy- padł z tunelu, skoczył w prawo i pognał w pola, nie ogląda- jąc się za siebie. Musiał przebiec ze sto metrów, zanim pierwsza kula gwizdnęła mu koło głowy. Usiłował przebiec następne sto metrów z tą samą szybkością, ale teraz nie- ustannie towarzyszyły mu salwy wystrzałów. Poruszał się zakosami. Nagle usłyszał krzyk. Obejrzał się i zobaczył, że jeden z więźniów, który za nim wyskoczył z ciężarówki, le- ży bez ruchu na ziemi, a drugi nadal pędzi tuż za nim. Lub- czy pocieszał się, że to strzela ten jednoręki. Zamajaczyły przed nim drzewa, odległe zaledwie o sto metrów. Każda kula działała na niego jak wystrzał pistole- tu startowego i podrywała do biegu jego ciało, które dygo- tało z wysiłku, gdy zmuszał je do pokonania jeszcze jedne- go metra. Potem usłyszał drugi krzyk. Tym razem się nie obejrzał. Zostało mu jeszcze blisko pięćdziesiąt metrów do przebiegnięcia, kiedy sobie przypomniał słowa pewnego więźnia, że karabiny niemieckie mają zasięg niespełna trzystu metrów. Zatem tylko osiem lub dziewięć sekund dzieliło go od ocalenia. Nagle nadlatująca kula trafiła go 99 w ramię. Siła uderzenia sprawiła, że zrobił jeszcze kilka kroków, ale zaraz potem padł twarzą w błoto. Leżał, nie podnosząc głowy, gotowy na śmierć. Po chwili poczuł, że czyjeś ręce brutalnie chwytają go pod ramiona, inne zaś zaciskają się na kostkach nóg. Zdzi- wił się, że Niemcy tak prędko go dogonili. Doczekałby się odpowiedzi, gdyby nie to, że stracił przytomność. Lubczy nie miał pojęcia, która to godzina, gdy się zbu- dził. Mógł tylko przypuszczać, gdyż ciemno było choć oko wykol, że jest z powrotem w swej celi i czeka na egzeku- cję. Wtedy poczuł dotkliwy ból w ramieniu. Usiłował unieść się na dłoniach, ale nie mógł wykonać żadnego ru- chu. Poruszył palcami i ze zdziwieniem stwierdził, że zdję- to mu kajdanki. Zamrugał powiekami i usiłował krzyknąć, ale wydał z siebie tylko dźwięk przypominający skowyt rannego zwierzęcia. Znowu spróbował się podnieść i znowu mu się nie udało. Zamrugał ponownie, nie wierząc własnym oczom. Młoda dziewczyna, która stała obok, uklękła przy nim i otarła mu czoło szorstkim, wilgotnym płótnem. Prze- mówił do niej w kilku językach, lecz potrząsnęła tylko gło- wą. Kiedy wreszcie się odezwała, nie zrozumiał, nie słyszał nigdy tego języka. Uśmiechnęła się więc, wskazała na sie- bie i po prostu powiedziała: - Mari. Lubczy zasnął. Kiedy się zbudził, światło słoneczne świeciło mu w oczy, ale teraz mógł unieść głowę. Otaczały go drzewa. Spojrzał w lewo i zobaczył krąg kolorowych wo- zów, na których piętrzyły się sterty dobytku. Z tyłu trzy, może cztery konie skubały trawę wokół drzewa. Spojrzał w prawo i zatrzymał wzrok na dziewczynie stojącej kilka kroków dalej i rozmawiającej z mężczyzną z karabinem na ramieniu. Dopiero teraz mógł ocenić, jak jest piękna. Gdy zawołał, oboje się odwrócili. Mężczyzna szybko podszedł do Lubczego i powitał go w jego własnym języku. - Mam na imię Rudi - przedstawił się, a następnie opo- wiedział, jak on i jego mała czereda umknęli przed Niem- cami przez czeską granicę kilka miesięcy wcześniej, ale 100 jak się okazało, i tu nie byli bezpieczni. Musieli ciągle zmieniać miejsce pobytu, gdyż rasa panów miała Cyganów za coś jeszcze gorszego od Żydów. - Kim jesteś? Gdzie ja jestem? Gdzie są Niemcy? - Lub- czy zasypywał go pytaniami, przy czym odpowiedź na to ostatnie była dla niego najważniejsza. Przestał dopiero wte- dy, gdy Mari - Rudi wytłumaczył, że dziewczyna jest jego siostrą - wróciła z parującą miską i pajdą chleba. Uklękła przy chłopcu i zaczęła go karmić rzadkim kiełkiem. Robiła co chwilę przerwy, żeby mógł spokojnie przełknąć, a od cza- su do czasu podawała mu skibkę chleba, tymczasem zaś Ru- di opowiadał Lubczemu, w jaki sposób u nich się znalazł. Rudi usłyszał strzały i pobiegł na skraj lasu w przekonaniu, że Niemcy odkryli jego tabor, ujrzał zaś więźniów biegną- cych w jego stronę. Wszyscy padli od kul, tylko Lubczy był na tyle blisko, że Cyganie go mogli uratować. Niemcy nie zapuścili się za nimi w głąb lasu. - Może się przestraszyli, że zostaną napadnięci, chociaż jest nas tylko dziesięciu i mamy wszystkiego dwa karabi- ny, pistolet i cały arsenał broni od wideł po nóż do ryb - zaśmiał się Rudi. - Chyba się bali, że stracą więcej więź- niów, jeśli będą ciebie szukać. Ale jedno było pewne: że jak tylko wzejdzie słońce, powrócą w większej liczbie. Dla- tego wydałem polecenie, że zaraz po wyjęciu kuli z twoje- go ramienia ruszamy dalej i zabieramy cię z sobą. - Jak ja wam się odwdzięczę? - wyszeptał Lubczy. Kiedy Mari skończyła go karmić, dwójka Cyganów pod- niosła go i ułożyła ostrożnie na wozie. Tabor ruszył w głąb lasu. Jechali przed siebie, omijając wioski, a nawet drogi, oddalając się od miejsca strzelaniny. Dzień po dniu Mari pielęgnowała Lubczego do chwili, kiedy mógł się podnieść o własnych siłach. Zachwyciło ją, że tak prędko nauczył się ich języka. Przez kilka godzin ćwiczył jedno szczególne zdanie, które pragnął jej powiedzieć. Potem, kiedy przy- szła wieczorem go nakarmić, oznajmił jej płynnie po cy- gańsku, że jest najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział. Spąsowiała i uciekła; wróciła dopiero nazajutrz ze śniadaniem. 101 Pod troskliwą opieką Mari Lubczy szybko wracał do zdrowia i wkrótce mógł zasiąść ze swoimi zbawcami wokół wieczornego ogniska. Dni zamieniały się w tygodnie i Lub- czy nie tylko już nie wyglądał w swoim ubraniu jak strach na wróble, ale musiał poluzowywać pasek. Któregoś wieczoru, kiedy wraz z Rudim wrócili z polo- wania, Lubczy oznajmił swojemu gospodarzowi, że już nie- długo będzie musiał odejść. - Muszę dotrzeć do jakiegoś portu i uciec jak najdalej od Niemców - powiedział. Siedzieli przy ognisku i jedli pieczonego dzikiego króli- ka. Rudi pokiwał głową. Ani jeden, ani drugi nie zauważył smutku, jakim wypełniły się oczy Mari. Gdy Lubczy wrócił na noc do wozu, Mari na niego cze- kała. Ułożył się obok niej i zaczął jej tłumaczyć, że rana mu się prawie zagoiła i że już potrafi się sam rozebrać. Dziewczyna uśmiechnęła się i zaczęła delikatnie zdejmo- wać mu koszulę, po czym odwinęła bandaże i oczyściła ra- nę. Zajrzała do płóciennej torby, zmarszczyła brwi, wahała się przez chwilę, a następnie zaczęła oddzierać z dołu su- kienki pas materiału na bandaż. Lubczy zapatrzył się na długie, smagłe nogi dziewczyny, ona zaś wolno musnęła palcami jego pierś, zatrzymując rę- kę przy pasku spodni. Uśmiechnęła się do niego i zaczęła rozpinać guziki. On dotknął zimną dłonią jej uda i oblał się czerwienią, gdy podniosła sukienkę i okazało się, że nie ma nic pod spodem. Mari trwała w oczekiwaniu, kiedy Lubczy przesunie rę- kę, ale on nadal wpatrywał się nieruchomo. Pochyliła się i ściągnęła mu spodnie, potem powoli usiadła na nim okra- kiem. Lubczy leżał tak nieruchomo, jak wówczas, kiedy powaliła go kula. Potem Mari zaczęła powoli podnosić się i opadać, głowę miała odrzuconą w tył. Ujęła jego drugą dłoń i położyła ją sobie pod staniczkiem; przebiegł ją dreszcz, kiedy dotknął pierwszy raz jej gorącej piersi. Zo- stawił tam rękę, nadal się nie poruszył, choć ona przyspie- szała swój rytm. W momencie, kiedy chciał już krzyknąć, pospiesznie przyciągnął ją do siebie i niezdarnie pocało- 102 wał w usta. Potem leżał bez ruchu, wyczerpany, w lęku, czy jej nie zadał bólu, do chwili, kiedy otworzył oczy i zoba- czył wyraz jej twarzy. Przylgnęła do jego ramienia, ułożyła się na boku i zapadła w głęboki sen. Lubczy nie spał i myślał, że mógł umrzeć nie doświad- czywszy takiej przyjemności. Obudził dziewczynę dopiero po kilku godzinach. Teraz nie leżał bez ruchu, jego ręce niezmordowanie odkrywały różne tajemnice jej ciała i tym razem Lubczy doznał większej rozkoszy niż za pierwszym razem. Wreszcie oboje zasnęli. Gdy wozy ruszyły w dalszą drogę następnego dnia, Rudi powiedział Lubczemu, że nocą przekroczyli następną gra- nicę i obecnie znajdują się w Jugosławii. - A jak się nazywają te pagórki okryte śniegiem? - spy- tał Lubczy. - Z tej odległości wyglądają niewinnie - rzekł Rudi. - Ale to są zdradliwe Góry Dynarskie. Moje wozy nie przed- rą się tamtędy na wybrzeże. - Po chwili milczenia dodał: - Ale człowiek zdecydowany na wszystko mógłby. Podróżowali jeszcze przez trzy dni, odpoczywając po pa- rę godzin nocami, omijając miasta i wsie, aż wreszcie sta- nęli u podnóża gór. Tej nocy Lubczy nie zmrużył oka. Mari spała przytulona do niego, a on myślał o swoim nowym życiu i szczęściu, ja- kiego doświadczył podczas kilku ostatnich tygodni. Zasta- nawiał się, czy rzeczywiście chce opuścić mały tabor cy- gański i żyć znów na własną rękę. W końcu doszedł do wniosku, że jeśli ma uniknąć losu, jaki mogą mu zgotować Niemcy, musi jakimś sposobem przedostać się na drugą stronę gór i znaleźć statek, który zabierze go jak najdalej stąd. Rano ubrał się szybko, nim Mari się przebudziła. Po śniadaniu obszedł wokół obóz, wymieniając uściski rąk i żegnając się z każdym, na Rudim kończąc. Mari czekała na niego w swoim wozie. Wziął ją w ra- miona i pocałował ostatni raz. Nie mogła się od niego ode- rwać, nawet kiedy już ją puścił. Wreszcie odsunęła go od siebie i podała mu spore zawiniątko z żywnością. Uśmiech- nął się, a potem prędko opuścił obóz i skierował się w stro- 103 nę gór. I choć słyszał, że dziewoja idzie za nim kilka kro- ków, nie obejrzał się za siebie. Lubczy wędrował w głąb gór, aż zrobiło się tak ciemno, że nie widział nic przed sobą ani na krok. Wyszukał dużą skałę, za którą skrył się przed przejmującym wiatrem, ale mimo że zwinął się w kłębek, omal przemarzł do szpiku kości. Spędził bezsenną noc, jedząc wiktuały od Mari i ma- rząc o cieple jej ciała. Kiedy wzeszło słońce, znowu wędrował, z rzadka przy- stając na dłużej niż kilka chwil. Z nadejściem nocy myślał z lękiem, czy przy ostrym przenikliwym wietrze nie zamar- znie we śnie na śmierć, ale co rano budziło go słońce świe- cące mu w oczy. Pod koniec trzeciego dnia nie miał już nic do jedzenia, w którymkolwiek zaś kierunku spojrzał, widział tylko góry. Zastanawiał się, dlaczego właściwie nie został z Rudim i jego małą bandą Cyganów. Rankiem czwartego dnia ledwo powłóczył nogami; być może głód dokona tego, co nie udało się Niemcom? Piąte- go dnia pod wieczór jeszcze wędrował przed siebie, zobo- jętniały na swój los, gdy wydało mu się, że w oddali spo- strzegł dym. Jednak musiał przetrwać jeszcze jedną przej- mująco zimną noc, nim migotliwe światła potwierdziły, że się nie mylił. W dole rozpościerała się przed jego oczyma wioska, daleko zaś za nią połyskiwało morze. Schodzenie z gór trwało krócej niż wspinaczka, ale oka- zało się nie mniej zdradliwe. Wędrowiec kilkakrotnie pa- dał, i nim dotarł na płaską, zieloną równinę, nastała noc. Księżyc to wyglądał zza chmur, to się za nie chował, kapry- śnie oświetlając przebyty przez Lubczego szlak. Gdy Lubczy doszedł na skraj wioski, prawie wszystkie światełka w domostwach pogasły, wlókł się jednak dalej wiedziony nadzieją, że znajdzie kogoś, kto czuwa. Dotarł- szy do pierwszego gospodarstwa, miał zamiar zastukać do drzwi, zrezygnował jednak, gdyż okna były ciemne. Pocze- kał, aż księżyc wyjdzie zza chmury i wtedy dojrzał stodołę po drugiej stronie podwórza. Wolnym krokiem poszedł ku walącej się budowli. Zabłąkane kurczęta z piskiem umy- 104 kały mu spod nóg, a niewiele brakowało, żeby wszedł na czarną krowę, która nie miała zamiaru ustąpić drogi obce- mu. Drzwi stodółki były na wpół uchylone. Lubczy wśli- znął się do środka, runął na słomę i głęboko zasnął. Gdy się obudził następnego dnia rano, stwierdził, że ma unieruchomioną szyję; nie mógł oderwać jej od ziemi. Przemknęła mu myśl, że pewnie jest z powrotem w więzie- niu, ale kiedy otworzył oczy, zobaczył nad sobą chłopa po- tężnej postury. Wieśniak trzymał w ręku długie stylisko wideł, którymi przyszpilił Lubczego i wykrzykiwał coś w jeszcze jednym obcym języku. Lubczy ucieszył się, że nie po niemiecku. Wzniósł oczy ku niebu i podziękował w duchu swym nauczycielom za swe rozległe wykształcenie. Powiedział wieśniakowi, że przyszedł przez góry po ucieczce z rąk Niemców. Chłop zrazu nie bardzo mu wierzył, przekonała go dopiero szra- ma na ramieniu chłopca. Ojciec wieśniaka, który przed nim był tu gospodarzem, mówił, że nie pamięta, by komuś się udało przeprawić przez te góry. Gospodarz zaprowadził Lubczego do chałupy, mocno dzierżąc widły w ręku. Przy podanym przez gospodynię śniadaniu, składającym się z jajek na boczku i grubych pajd chleba, Lubczy opowiedział parze wieśniaków, bar- dziej na migi niż słowami, przez co przeszedł w ciągu ostat- nich miesięcy. Żona gospodarza miała współczującą minę i nakładała nowe porcje na pusty talerz gościa. Gospodarz nie mówił wiele i nadal wyglądał na nie przekonanego. Kiedy Lubczy skończył swoją opowieść, wieśniak prze- strzegł go, że pomimo buńczucznych słów Tity, jego zda- niem już wkrótce Niemcy zaatakują Jugosławię. Lubczy pomyślał, że chyba nie ma na świecie kraju, który nie był- by narażony na zakusy Hitlera. Niewykluczone, że do koń- ca życia będzie musiał przed nim uciekać. - Muszę się dostać na wybrzeże - powiedział. - Potem, jeśli uda mi się zakraść na statek i przepłynąć ocean... - Wszystko jedno, dokąd dopłyniesz - rzekł wieśniak. - Byleś się znalazł jak najdalej od tej wojny. - Wbił zęby w jabłko. - Jak oni dostaną cię w swoje łapy, drugi raz nie 105 pozwolą ci zwiać. Znajdź statek, jaki bądź statek. Popłyń do Ameryki, do Meksyku, do Indii Zachodnich, a choćby nawet do Afryki. - Jak^dotrzeć do najbliższego portu? - Dubrownik znajduje się o dwieście kilometrów stąd na południowy wschód - powiedział wieśniak, zapalając fajkę. - Tam znajdziesz niejeden statek chętnie stąd od- pływający, byle dalej od wojny. - Muszę natychmiast ruszać w drogę - powiedział Lub- czy, zrywając się z miejsca. - Powoli, młody człowieku - rzekł wieśniak, wydmuchu- jąc dym z fajki. - Niemcy nie sforsują tak prędko tych gór. Lubczy usiadł z powrotem, a gospodyni odkroiła piętkę z drugiego bochenka chleba, posmarowała wystudzonym sosem z pieczeni i podała gościowi. Kiedy Lubczy wreszcie wstał od stołu i z gospodarzem wyszedł z kuchni, na talerzu zostały same okruszyny. Przy drzwiach gospodyni obdarowała go jabłkami, serem i chle- bem. Potem Lubczy wskoczył na traktor i gospodarz od- wiózł go na skraj wioski. Zostawił go przy drodze, która, jak zapewnił, prowadzi na wybrzeże. Lubczy wędrował drogą, wystawiając kciuk w górę, ile- kroć widział jakiś nadjeżdżający pojazd. Ale przez pierwsze dwie godziny wszystkie, czy szybkie, czy powolne, zwyczajnie go ignorowały. Dopiero późnym popołudniem mocno sfatygo- wana stara tatra zahamowała parę metrów przed nim. Podbiegł do kierowcy, gdy ten odsunął szybę. - Dokąd się wybierasz? - spytał kierowca. - Do Dubrownika - odparł Lubczy z uśmiechem. Kierowca wzruszył ramionami, zasunął szybę i odjechał bez słowa. Przejechało kilka traktorów, dwa auta osobowe i cięża- rówka, zanim zatrzymał się następny samochód. Powtórzy- ło się pytanie i odpowiedź. - Nie jadę tak daleko - powiedział kierowca - ale mogę cię kawałek podwieźć. Jeden samochód osobowy, dwie ciężarówki, trzy furman- ki oraz motocykl, którego kierowca zabrał Lubczego na sio- 106 dełko - oto środki lokomocji, dzięki którym Lubczy po trzech dniach dotarł do Dubrownika. W tym czasie pochło- nął całą żywność, jaką obdarowała go żona wieśniaka, i zdo- był trochę wiadomości o tym, jak znaleźć w Dubrowniku statek, na którym będzie mógł uciec przed Niemcami. Wysadzono go na przedmieściach gwarnego portu i już po kilku minutach zorientował się, że obawy wieśniaka by- ły słuszne: gdziekolwiek się zwrócił, widział ludzi przygo- towujących się na atak Niemców. Lubczy nie miał zamiaru czekać i witać ich, jak będą paradnym krokiem maszero- wać ulicami następnego cudzoziemskiego miasta. W tym mieście nie da się przyłapać we śnie. Wedle rad wieśniaka kierował się w stronę portu. Do- tarł na nabrzeże i następne godziny spędził, spacerując tam i z powrotem i usiłując dociec, które statki skąd przy- były i dokąd zmierzają. Wytypował trzy, ale nie było sposo- bu dowiedzieć się, kiedy odpływają i dokąd. Ciągle kręcił się po nabrzeżu. Jeśli zobaczył kogoś w mundurze, błyska- wicznie krył się w cieniu licznych zaułków portowych, a raz nawet wszedł do zatłoczonego baru, mimo że nie miał grosza przy duszy. Przycupnął w najdalszym kącie obskurnej tawerny, ukrywając się przed ludzkim wzrokiem i zaczął się przysłu- chiwać rozmowom prowadzonym w różnych językach przy stolikach dokoła. Dowiedział się, gdzie można kupić kobie- tę, kto płaci najwyższe stawki palaczom na parowcu, a na- wet gdzie można sobie wytatuować wizerunek Neptuna po obniżonej cenie, ale z rozgwaru przekomarzań i żartów wy- łowił także informację, że następnym statkiem, który wy- płynie, jak tylko załaduje pszenicę, jest „Arridin". Nie do- słyszał jednak, jaki będzie jego port przeznaczenia. Jeden z marynarzy bezustannie powtarzał: Egipt, Egipt. Lubczemu od razu przyszedł na myśl Mojżesz i Ziemia Obiecana. Wymknął się z baru i wrócił na nabrzeże. Tym razem dokładnie przyglądał się każdemu statkowi, aż natknął się na grupkę mężczyzn, którzy nosili worki do ładowni małe- go statku handlowego o widocznej na dziobie nazwie „Ar- 107 ridin". Lubczy przypatrywał się oklapniętej fladze wiszą- cej na maszcie. Nie było wiatru, nie mógł więc odczytać, pod jaką banderą pływa statek. Ale jednego był pewien: na fladze nie było swastyki. Lubczy stał z boku i obserwował, jak ładowacze zarzu- cają sobie worki na plecy, dźwigają je po trapie do góry, a potem wrzucają do luku na środku pokładu. U góry stał nadzorca i zaznaczał na kartce papieru każdy niesiony ła- dunek. Co parę chwil rytmiczny pochód ładowaczy rwał się, gdyż jeden z nich schodził po trapie w innym niż wszy- scy tempie. Lubczy czekał cierpliwie na właściwy moment, żeby niepostrzeżenie włączyć się do kolejki mężczyzn. Ru- szył do przodu spokojnym krokiem niczym przypadkowy przechodzień, potem nagle się zgiął, zarzucił jeden z wor- ków na lewe ramię i skierował się ku statkowi, twarz przed wzrokiem nadzorcy kryjąc za workiem. Gdy znalazł się na pokładzie, wrzucił worek w czeluść otworu. Parokrotnie powtórzył tę czynność, za każdym nawro- tem rozeznając się lepiej w rozkładzie statku. Nasunął mu się pewien pomysł. Po kilkunastu turach zoriento- wał się, że jeśli przyspieszy tempo, to się przybliży do ła- dowacza przed sobą a oddali znacznie od tego z tyłu. Kie- dy sterta worków na nabrzeżu zmalała, zdał sobie sprawę, że czasu ma coraz mniej. Wybór momentu będzie decydu- jący. Zarzucił kolejny wór na plecy i szybko zbliżył się do po- przednika, który zwalił swój wór do luku i wracał po tra- pie w dół. Kiedy Lubczy zaraz po nim znalazł się na pokładzie, także wrzucił worek do luku i, nie ważąc się oglądać do ty- łu, wskoczył sam, niezdarnie lądując na szczycie sterty. W popłochu pierzchnął w najdalszy kąt i pełen lęku czekał na podniesione głosy mężczyzn spieszących mu z pomocą. Ale upłynęło kilka sekund, nim następny ładowacz poja- wił się nad lukiem, pochylił się, żeby zrzucić worek, i na- wet nie spojrzał, gdzie spadł. Lubczy tak się ulokował, żeby nie dostrzegł go nikt z gó- ry, a zarazem, żeby wór z pszenicą nie spadł mu na głowę. 108 Gdyby chciał się ukryć bezpiecznie, pewnie by się mię- dzy workami udusił. Za każdym razem, kiedy do luku spa- dał z łoskotem wór, wychylał się, żeby odetchnąć świeżym powietrzem i błyskawicznie chował się z powrotem. Do czasu, kiedy skończono ładować pszenicę, Lubczy był nie tylko potłuczony od stóp do głów, ale dyszał niczym tonący szczur. Myślał już, że jest u kresu wytrzymałości, kiedy opuszczo- no pokrywę luku i zaklinowano ją drewnianym klockiem. Lubczy usiłował rozpaczliwie przedostać się na wierzch ster- ty worków, aby przywrzeć ustami do mikroskopijnych szcze- lin w pokrywie i zaczerpnąć świeżego powietrza. Usadowił się tam dopiero wówczas, kiedy z dołu rozległ się szum silników. Kilka minut później odczuł łagodne ko- łysanie statku powoli wychodzącego z portu. Słyszał głosy na pokładzie i od czasu do czasu dudnienie stóp na de- skach tuż nad głową. Gdy mały statek handlowy oddalił się od portu i wpływał na głębsze wody, kołysanie i drga- nia zamieniły się w głębokie przechyły i gwałtowne szarp- nięcia. Lubczy ulokował się między dwoma workami i roz- łożonymi rękoma trzymał oba, żeby się na niego nie zwali- ły. I nim, i workami rzucało nieustannie z jednej strony na drugą, aż chciał wołać o ratunek, ale zapadła noc, miał nad sobą tylko gwiazdy, wszyscy marynarze zniknęli pod pokładem. Wątpił, czy ktoś usłyszałby jego krzyk. Nie miał pojęcia, jak długo może trwać podróż do Egip- tu, i ogarnęły go wątpliwości, czy zdołałby przeżyć burzę. Kiedy wschodziło słońce, był szczęśliwy, że jeszcze żyje. Gdy zmierzchało, pragnął umrzeć. Nie wiedział, ile minęło dni, nim wpłynęli na spokoj- niejsze wody, pewien był tylko, że prawie cały czas czuwał. Czy wchodzą do portu? Statek prawie się nie poruszał, sil- niki ledwo się obracały. Słysząc zgrzyt opuszczanej kotwi- cy, pomyślał, że statek się zatrzymał, chociaż żołądek na- dal podchodził mu do gardła, jakby znajdowali się na środ- ku oceanu. Upłynęła jeszcze co najmniej godzina, zanim marynarz usunął belkę przytrzymującą klapę luku. Po chwili Lubczy 109 usłyszał gwar głosów w języku, którego nigdy nie słyszał. Pomyślał, że to egipski i ucieszył się, że nie niemiecki. Zdjęto pokrywę luku i w otworze zobaczył dwóch krzep- kich mężczyzn. Oni też na niego patrzyli. - No i co my tu widzimy? - zapytał jeden z nich, kiedy chłopiec w rozpaczy wzniósł ręce ku niebu. - Szpiega niemieckiego - z ochrypłym śmiechem powie- dział jego towarzysz. Ten pierwszy pochylił się, chwycił chłopca za uniesione ręce i szarpnąwszy wyciągnął go na pokład niczym worek pszenicy. Lubczy klapnął na deski z nogami wyciągniętymi przed siebie i zachłystywał się powietrzem w oczekiwaniu, kiedy go wsadzą do jakiegoś nowego więzienia. Spojrzał w górę i zmrużył oczy w porannym słońcu. - Gdzie jestem? - zapytał po czesku. Ale dokerzy nie rozumieli ani słowa. Próbował przemó- wić do nich po węgiersku, rosyjsku i, niechętnie, po nie- miecku, ale jedyną odpowiedzią był śmiech i wzruszanie ramionami. Wreszcie podnieśli go z pokładu i powlekli w dół trapem, nie próbując się z nim porozumieć w jakim- kolwiek języku. Stopy chłopca prawie nie dotykały ziemi, kiedy dwóch mężczyzn ciągnęło go ze statku na nabrzeże. Następnie popę- dzili go do białego budynku na końcu pirsu. Nad drzwiami widniał napis, niezrozumiały dla nielegalnego imigranta: POLICJA PORTOWA, LIVERPOOL, ANGLIA. VIII S t Andy 12 września 1945 Świt nowej republiki „Znieśmy tytuły honorowe" - obwieszczał na całą stronicę tytuł w trzecim numerze „St Andy". W opinii redaktora system tytułów honorowych był ni- czym więcej jak pretekstem dla zgrai wypadłych z obiegu polityków, żeby obdarzali siebie samych i swoich przyja- ciół tytułami, na które nie zasłużyli. Owo irytujące wywyż- szanie się to jeszcze jeden przykład pozostałości imperium kolonialnego, z którym powinno się skończyć przy pierw- szej sposobności. Powinniśmy odrzucić ten przestarzały system na śmietnik historii. Kilku uczniów z tej samej klasy napisało do redaktora, wytykając mu, że jego ojciec przyjął tytuł szlachecki, a bar- dziej zorientowani w historii dodawali, że Keith ostatnie zdanie powtórzył za kimś, kto wypowiedział je w lepszej sprawie. Keith nie był w stanie stwierdzić, jaki pogląd wyraził dyrektor szkoły na cotygodniowym kolegium nauczyciel- skim, ponieważ Penny przestała z nim rozmawiać. Duncan Alexander i inni otwarcie mówili o nim jako o zdrajcy swo- jej klasy. Ku ich rozdrażnieniu Keith miał wyraźnie w no- sie, co sobie o nim myślą. Mijały tygodnie i Keith zaczął myśleć, że prędzej zosta- nie wezwany przed komisję poborową, niż doczeka się miejsca w Oksfordzie. Mimo to przestał popołudniami cho- dzić do „Courier", żeby mieć więcej czasu na naukę; po- dwoił wysiłki, kiedy ojciec obiecał kupić mu samochód 111 sportowy, jeśli zda egzamin. Chęć udowodnienia, że dy- rektor szkoły się myli, i pokusa posiadania własnego samo- chodu dodawały mu skrzydeł. Panna Steadman, która na- dal udzielała mu nauk w długie, ponure wieczory, zdawała się rozkwitać pod podwójnym brzemieniem obowiązków. Keith powrócił do szkoły na ostatni trymestr gotów sta- wić czoło zarówno egzaminatorom, jak i dyrektorowi: zbiór- ka na nowy pawilon była niemal ukończona, brakowało tyl- ko kilkuset funtów, i Keith postanowił, że wykorzysta ostat- ni numer „St Andy", żeby ogłosić jej sukces. Liczył, że utrudni to dyrektorowi jakąkolwiek interwencję w sprawie artykułu, jaki zamierzał zamieścić w następnym numerze pisma, wzywającym do obalenia monarchii. „Australia nie potrzebuje rządów mieszczańskiej nie- mieckiej rodziny, znajdującej się dziesięć tysięcy mil stąd. Czemu mielibyśmy wkraczać w drugą połowę dwudzieste- go wieku jako podpora tak elitarnego systemu? Pozbądź- my się tego towarzystwa - nawoływał wstępniak - razem z hymnem, flagą brytyjską i funtem. Wraz z końcem wojny nadszedł czas, żeby Australia ogłosiła się republiką". Dyrektor milczał jak grób, natomiast „Melbourne Agę" zaproponował Keithowi za artykuł pięćdziesiąt funtów, którą to ofertę odrzucił po dłuższych wahaniach. Duncan Alexander rozgłosił, że ktoś bliski dyrektorowi zdradził mu, iż jest mało prawdopodobne, aby Townsend dotrwał do końca trymestru. Podczas pierwszych tygodni ostatniego szkolnego try- mestru Keith nadal spędzał wiele czasu na przygotowa- niach do egzaminu i tylko od czasu do czasu odrywał się od nauki, by spotkać się z Betsy lub spędzić środowe popołu- dnie na wyścigach, gdy inni oddawali się sportowym roz- rywkom. Nie wybrałby się tej szczególnej środy na wyścigi, gdyby nie cynk o „pewniaku" od jednego z chłopaków z miejsco- wej stajni. Keith obliczył swoje finanse. Miał jeszcze trochę oszczędności z pracy wakacyjnej oraz kieszonkowe na cały trymestr. Zdecydował, że zagra tylko w pierwszej gonitwie i, po zgarnięciu wygranej, wróci do szkoły i nadal będzie się 112 uczył. W środę po południu wsiadł na rower, który trzymał za budynkiem poczty, i pojechał na wyścigi obiecawszy Bet- sy, że wpadnie do niej przed powrotem do szkoły. „Pewniak" zwał się Rum Punch i miał wziąć udział w gonitwie o godzinie drugiej. Informator był tak pewien doskonałego rodowodu klaczy, że Keith postawił na nią pięć funtów według stawki siedem do jednego. Jeszcze za- nim konie wystartowały, zastanawiał się, jak i na co wyda wygraną. Rum Punch cały czas prowadziła aż do ostatniej prostej i chociaż inny koń wysuwał się do przodu przy barierce, Keith triumfalnie wzniósł ręce w górę, kiedy konie minęły celownik, i pospieszył odebrać wygraną. - Ogłoszenie wyniku pierwszej gonitwy dzisiejszego po- południa - zahuczał głośnik - będzie opóźnione o kilka mi- nut, gdyż o zwycięstwie Rum Punch bądź Colomisa roz- strzygnie fotografia. Z miejsca, z którego patrzył Keith, wyraźnie było widać, że zwyciężyła Rum Punch, i chłopiec nie rozumiał, dlaczego w ogóle zwrócono się do fotografa. Prawdopodobnie dlate- go, uznał, by wyglądało na to, że obsługa wyścigów nie le- niuchuje. Spojrzał na zegarek i zaczął myśleć o Betsy. - Oto rezultaty pierwszej gonitwy - zadudnił głośnik. - Zwyciężył Colonus, numer jedenasty, przy stawkach pięć do czterech, który o krótki łeb wyprzedził Rum Punch, no- towaną jak siedem do jednego. Keith głośno zaklął. Gdyby postawił na Rum Punch z góry i z dołu, i tak podwoiłby swoje pieniądze. Podarł bi- let i skierował się do wyjścia. W drodze do szopy po rower spojrzał na program z zapowiedzią drugiej gonitwy. Wśród koni biorących w niej udział była klacz Drumstick, dobrze usytuowana na starcie. Keith zwolnił kroku. Kiedyś dwu- krotnie wygrał, stawiając na tę klacz i był pewien, że wy- gra trzeci raz z rzędu. Jedyny problem, że wszystkie swoje oszczędności postawił na Rum Punch. Idąc po rower przypomniał sobie, że wolno mu podjąć pieniądze z konta w Banku Australii, na którym znajdowa- ło się ponad cztery tysiące funtów. 8. Stan czwarty 113 Sprawdził zestawienie wyników ostatnich startów in- nych koni i doszedł do wniosku, że jego faworytka nie mo- że przegrać. Jeśli teraz postawi na nią po pięć funtów z gó- ry i z dołu, to przy stawkach trzy do jednego i tak wyjdzie na swoje, nawet jeśli klacz przyjdzie trzecia. Keith pchnął obrotową furtkę, wyprowadził swój rower i pognał na nim jak szalony do najbliższego banku. Wbiegł do środka i wy- pisał czek na dziesięć funtów. Do rozpoczęcia drugiej gonitwy było jeszcze piętnaście minut, sądził więc, że bez trudu zdąży podjąć pieniądze i wrócić na czas, aby ustawić zakład. Urzędnik spoza kratki zlustrował klienta, obejrzał czek i następnie zatele- fonował do banku Keitha w Melbourne, gdzie potwierdzo- no, że pan Townsend ma prawo dysponowania rzeczonym rachunkiem i że saldo jest dodatnie. O drugiej pięćdzie- siąt trzy urzędnik wypłacił niecierpliwemu młodzieńcowi dziesięć funtów gotówką. Keith popedałował z powrotem na wyścigi z prędkością, która zaimponowałaby kapitanowi drużyny sportowej, od- stawił rower i pobiegł do najbliższego bukmachera. Posta- wił po pięć funtów z góry i z dołu na Drumstick, na której miał jechać Honest Syd. Gdy konie wystartowały, Keith podszedł dziarskim krokiem do barierki w samą porę, żeby zobaczyć zwartą grupę wierzchowców na pierwszym okrą- żeniu. Nie wierzył swoim oczom - Drumstick musiała wy- startować z opóźnieniem, gdyż pozostała w tyle za resztą koni, gdy weszły w drugie okrążenie i mimo brawurowego finiszu na ostatniej prostej zajęła dopiero czwarte miejsce. Keith odczytał listę wierzchowców i jeźdźców biorących udział w trzeciej gonitwie i popędził z powrotem na rowerze do banku; tak zawzięcie pedałował, że ani razu nie dotknął siodełka. Wypisał czek na dwadzieścia funtów. Znowu tele- fonowano do Melbourne, a tym razem zastępca kierownika tamtego banku chciał mówić osobiście z Keithem i po upewnieniu się co do jego tożsamości, polecił uznać czek. W trzeciej gonitwie Keithowi nie powiodło się lepiej, a do momentu gdy ogłaszano zwycięzcę szóstej, zdążył podjąć sto funtów z rachunku pawilonu krykietowego. 114 Wracał niespiesznie i zastanawiał się nad konsekwencja- mi tego popołudnia. Wiedział, że pod koniec miesiąca ra- chunek zostanie skontrolowany przez szkolnego skarbni- ka i jeśli ten będzie miał wątpliwości dotyczące wpłat bądź wypłat, zgłosi je dyrektorowi, który z kolei zażąda wyjaśnień od banku. Wtedy zastępca kierownika poinfor- muje go, że pan Townsend pięciokrotnie telefonował z fi- lii banku w pobliżu wyścigów środowego popołudnia, za każdym razem domagając się honorowania czeku. Keitha z pewnością wydalą ze szkoły - w zeszłym roku wyrzucono chłopca za kradzież butelki atramentu. Ale co gorsze, i to o wiele gorsze, każda gazeta w Australii, która nie jest własnością jego ojca, zamieści tę wiadomość na tytułowej stronie. Betsy zdziwiło, że Keith nawet nie wpadł na krótką po- gawędkę, zostawiając rower za pocztą. Wracał do szkoły na piechotę, cały czas myśląc o tym, że ma tylko trzy tygodnie na zdobycie stu funtów. Poszedł prosto do swojego pokoju i usiłował się skoncentrować na testach egzaminacyjnych z ubiegłych lat, ale myślami wciąż wracał do swoich nie- godnych postępków. Wymyślił z dziesięć historyjek, które w innych okolicznościach mogłyby być wiarygodne. Ale ja- kim cudem wytłumaczy, dlaczego czeki były realizowane w odstępach trzydziestominutowych, w banku położonym tak blisko toru wyścigów? Nad ranem zastanawiał się, czy nie zaciągnąć się do wojska i nie odpłynąć do Birmy, zanim ktokolwiek odkry- je, co uczynił. Może gdyby poległ zdobywszy Krzyż Wikto- rii, w jego nekrologu nie wspomniano by o brakujących stu funtach. Jedyne, czego nie brał pod uwagę, to gra na wyścigach w następnym tygodniu, chociaż ten sam stajen- ny dał mu znowu cynk o „pewniaku". Nie poprawił sobie humoru, kiedy w czwartkowej „Sporting Globe" przeczy- tał, że ów „pewniak" z łatwością zwyciężył przy stawkach dziesięć do jednego. Następnego poniedziałku w porze odrabiania lekcji, kiedy Keith usiłował uporać się z wypracowaniem na te- mat parytetu złota, doręczono mu odręcznie napisaną 115 zwięzłą wiadomość: „Dyrektor prosi o natychmiastowe przybycie do jego gabinetu”. Keithowi zrobiło się słabo. Zostawił na biurku nie do- kończone wypracowanie i wolnym krokiem poszedł do do- mu dyrektora. Jak to możliwe, żeby tak prędko się dowie- dzieli? Czy bank, żeby być w porządku, poinformował skarbnika o kilku nieformalnych wypłatach? Skąd mogą mieć pewność, że pieniądze zostały użyte na niewłaściwy cel? Słyszał już głos dyrektora zadającego mu sarkastycz- ne pytanie: - A więc, Townsend, jakież były te „legalne wydatki", na które w środę po południu podejmowałeś pieniądze w trzydziestominutowych odstępach w banku oddalonym tylko o milę od wyścigów konnych? Keith wchodząc po schodach do domu dyrektora czuł się chory i przybity. Zanim zdążył zastukać, drzwi otworzy- ła mu pokojówka. Bez słowa zaprowadziła go do gabinetu pana Jessopa. Wszedłszy do pokoju Keith pomyślał, że ni- gdy jeszcze nie widział u dyrektora tak srogiej miny. Objął spojrzeniem pokój i zobaczył kierownika internatu siedzą- cego na kanapie. Keith pozostał na stojąco, świadom, że przy tej okazji nikt mu nie zaproponuje, żeby usiadł, ani nie poczęstuje go sherry. - Townsend - zaczął dyrektor. - Prowadzę śledztwo w bardzo poważnej sprawie, w jaką - przykro mi to zako- munikować - jesteś, jak się zdaje, osobiście zamieszany. Keith wbił paznokcie w dłonie, żeby nie dygotać. - Jak widzisz, jest z nami pan Clarke. Znajduje się on tutaj w charakterze świadka na wypadek, gdyby zaszła ko- nieczność oddania sprawy w ręce policji. Pod Keithem ugięły się nogi i zląkł się, że upadnie, jeśli nie pozwolą mu usiąść. - Przejdę od razu do rzeczy, Townsend. - Dyrektor za- milkł, jakby szukając właściwych słów. Keith cały się trząsł. - Moja córka, Penny, jest., jest... w ciąży - rzekł pan Jessop - i poinformowała mnie, że została zgwałcona. Jak się okazało, ty byłeś - Keith już chciał zaprzeczyć - jedy- nym świadkiem tego incydentu. A ponieważ oskarżony nie 116 tylko mieszka z tobą w jednym internacie, ale jest również starostą, twoją pełną współpracę w naszym śledztwie uwa- żam za rzecz najwyższej wagi. Keith wydał dosłyszalne westchnienie ulgi. - Zrobię, co będę mógł - powiedział, gdy tymczasem dy- rektor znowu pochylił głowę nad kartką papieru, na któ- rej, jak podejrzewał Keith, miał przygotowany wcześniej tekst. - Czy miałeś powód, żeby w sobotę szóstego październi- ka około trzeciej po południu wejść do pawilonu krykieto- wego? - Tak, panie dyrektorze - odparł Keith bez wahania. - Często muszę odwiedzać pawilon w związku z prowadzoną przeze mnie zbiórką. - Tak, naturalnie - przytaknął dyrektor. - To* słuszne i właściwe z twojej strony. - Pan Clarke z poważną miną pokiwał głową. - A czy możesz opowiedzieć mi własnymi słowami, na co się natknąłeś, gdy wszedłeś do pawilonu tamtej soboty? Keith miął ochotę parsknąć śmiechem, ale udało mu się zachować poważną minę. - Nie spiesz się chłopcze - rzekł pan Jessop. - I cokol- wiek czujesz, nie uważaj się za skarżypytę. Nie martw się, pomyślał Keith, na pewno tak o sobie nie pomyślę. Zastanowił się, czy oto nie nadarza się oka- zja, żeby załatwić dwa stare porachunki za jednym zama- chem. Ale może więcej zyska, jeśli... - Może zechciałbyś także wziąć pod uwagę, że reputa- cja paru osób zależy od tego, jak przedstawisz wydarzenia owego niefortunnego popołudnia. - Słowo „reputacja" po- mogło Keithowi powziąć decyzję. Zmarszczył brwi, jakby głęboko rozważał następstwa swoich słów, i zastanowił się, jak długo może jeszcze przeciągać udrękę dyrektora. - Kiedy wszedłem do pawilonu, panie dyrektorze - za- czął tonem człowieka niezwykle odpowiedzialnego - w po- mieszczeniu panowała kompletna ciemność, co mnie w pierwszej chwili zdziwiło, póki nie stwierdziłem, że wszystkie rolety są opuszczone. Jeszcze bardziej zdziwiłem 117 się, kiedy usłyszałem dźwięki dochodzące z szatni dla go- ści, gdyż wiedziałem, że pierwszy skład jest tego dnia na wyjeździe. Wymacałem kontakt i kiedy go przekręciłem, ze zgrozą zobaczyłem... Keith zawahał się, usiłując zrobić wrażenie zbyt zakłopotanego, żeby kontynuować. - Nie przejmuj się, że zdradzasz przyjaciela, Townsend - pospiesznie wtrącił się dyrektor. - Możesz liczyć na naszą dyskrecję. Ale wy na moją nie, pomyślał Keith. - ...zobaczyłem pańską córkę i Duncana Alexandra leżą- cych nago w magazynku^ na sprzęt krykietowy. - Keith znów zamilkł i tym razem dyrektor go nie naglił. Więc mil- czał jeszcze dłużej niż poprzednio. - Cokolwiek się działo - podjął - musiało ustać w chwili, kiedy zapaliłem światło. - Znowu się zawahał. - Dla mnie to też nie jest łatwe, Townsend, jak się za- pewne domyślasz - rzekł dyrektor. - Owszem, domyślam się, proszę pana - oświadczył Ke- ith, zadowolony, że tak ładnie wychodzi mu ta scenka. - Czy twoim zdaniem byli w trakcie lub mieli wcześniej stosunek seksualny? - Jestem przekonany, panie dyrektorze, że stosunek seksualny miał miejsce wcześniej — rzekł Keith starając się, żeby słowa te nie zabrzmiały zbyt kategorycznie. - Ale czy możesz być pewien? - spytał dyrektor. - Tak, myślę, że tak - powiedział Keith po długiej prze- rwie - ponieważ... - Nie krępuj się, Townsend. Musisz zrozumieć, że jedy- ne, co mnie interesuje, to prawda. Ale mnie nie tylko to interesuje, pomyślał Keith, który wcale nie czuł się skrępowany, aczkolwiek tamci dwaj - aż nadto. -Musisz nam dokładnie powiedzieć, co zobaczyłeś, Townsend. - Nie tyle zobaczyłem, co usłyszałem, proszę pana - rzekł Keith. Dyrektor opuścił głowę i upłynęło trochę czasu, zanim przyszedł do siebie. 118 - Następne pytanie jest dla mnie nadzwyczaj nieprzy- jemne, Townsend. Ponieważ będę musiał zdać się nie tylko na twoją pamięć, lecz także na twój sąd. - Postaram się pana nie zawieść, panie dyrektorze. Z kolei dyrektor się zawahał i Keith omal nie ugryzł się w język, tak wielką teraz on miał ochotę powiedzieć: „Nie spiesz się pan". - Czy twoim zdaniem, Townsend, a pamiętaj, że mówi- my poufnie, odniosłeś wrażenie, że moja córka, by tak rzec - znów się zawahał - czy ona się podporządkowywała? -Keith pomyślał, że dyrektor w całym swoim życiu nie sklecił równie pokracznego zdania. Pozwolił trwać mu w niepewności jeszcze kilka sekund, nim przemówił zdecydowanym tonem: - Nie mam co do tego wątpliwości. - Obaj mężczyźni spojrzeli mu prosto w twarz. - To nie był gwałt. - Skąd ta pewność? - spytał pan Jessop udając obojęt- ność. - Stąd, proszę pana, że głosy, które słyszałem przed za- paleniem światła, nie wyrażały gniewu ani strachu. Były to głosy dwojga ludzi, którzy najwyraźniej - jak to powie- dzieć? - cieszyli się sobą. - Townsend, czy jesteś tego pewien ponad wszelką wąt- pliwość? - Tak, proszę pana. Myślę, że tak. - A dlaczegóż to? - spytał pan Jessop. - Bo... bo ja doznałem tej samej przyjemności z pańską córką tylko dwa tygodnie wcześniej. - W pawilonie? - wybełkotał z niedowierzaniem dyrektor. - Nie, jeśli mam być szczery, to była sala gimnastyczna. Wydaje mi się, że pańska córka wolała salę gimnastyczną od pawilonu. Zawsze mówiła, że przyjemniej się jej leży na gumowych matach niż na materacu z ochraniaczy. Dyrektorowi odjęło mowę. - Dziękuję ci, Townsend, za szczerość - wykrztusił w końcu. - Nie ma za co, proszę pana. Czy będę panom jeszcze do czegoś potrzebny? 119 - Nie, nie w tej chwili, Townsend. - Keith zwrócił się do wyjścia. - W każdym razie będę ci zobowiązany za całkowi- tą dyskrecję w tej sprawie. - Naturalnie, panie dyrektorze <- rzekł Keith i odwrócił się, żeby na niego spojrzeć. Lekko się zaczerwienił. - Pro- szę mi wybaczyć, panie dyrektorze, jeśli sprawiłem panu przykrość, ale, jak pan to sam przypomniał w kazaniu ostatniej niedzieli, niezależnie od sytuacji zawsze powin- niśmy pamiętać słowa George'a Waszyngtona: „Nie umiem skłamać". Przez kilka następnych tygodni Penny nigdzie nie było wi- dać. Kiedy spytano o nią dyrektora, odpowiedział po pro- stu, że razem z matką pojechała odwiedzić ciotkę w Nowej Zelandii. Keith prędko zapomniał o zgryzocie dyrektora i za- jął się własnymi problemami. Ciągle nie wiedział, w jaki sposób zwróci sto funtów, które podjął z konta banko- wego. Któregoś ranka, po nabożeństwie w kaplicy szkolnej, do pokoju Keitha zapukał Duncan Alexander. -Wpadłem tylko, żeby ci podziękować - oznajmił. - Jakże szlachetnie z twojej strony, stary - dodał, bardziej brytyjski niż Brytyjczyk. - Do usług, kolego - odparł Keith z dobitnym austra- lijskim akcentem. - W końcu powiedziałem tylko praw- de. - No właśnie - rzekł starosta szkolny. - Niemniej je- stem ci bardzo wdzięczny, stary. My, Alexandrowie, mamy długą pamięć. - My, Townsendowie, też - rzekł Keith, nie patrząc na niego. - W każdym razie, gdybym ci mógł się do czegoś kiedy- kolwiek przydać, nie krępuj się i powiedz. - Dobrze, nie będę się krępował - obiecał Keith. Duncan otworzył drzwi i obejrzał się na Keitha. - Muszę powiedzieć, że wcale nie jesteś taka szuja, jak o tobie mówią. 120 Kiedy drzwi się zamknęły, Keith wymamrotał pod no- sem słowa Asquitha cytowane w wypracowaniu, nad któ- rym pracował: „Poczekajmy, to zobaczymy". -Jest do ciebie telefon w gabinecie pana Clarke'a - po- wiedział dyżurny, chłopiec z młodszej klasy. W miarę jak miesiąc zbliżał się do końca, Keith coraz bardziej bał się nadchodzącej poczty, a już szczególnie nie- spodziewanych telefonów. Za każdym razem przypuszczał, że jego sprawka się wydała. Co dzień czekał, kiedy skon- taktuje się z nim zastępca kierownika banku i poinformu- je go, że czas przedstawić stan rachunku skarbnikowi. „Ale ja zebrałem ponad cztery tysiące funtów" - powta- rzał sobie wciąż na głos. „Nie w tym rzecz, Townsend" - słyszał głos dyrektora. Usiłował nie okazać młodszemu koledze swojego zde- nerwowania. Idąc korytarzem widział otwarte drzwi gabi- netu kierownika internatu. Coraz bardziej zwalniał kroku. Wszedł wreszcie do gabinetu i pan Clarke podał mu słu- chawkę. Keith wolałby, żeby pan Clarke wyszedł z pokoju, ale ten dalej siedział i oceniał prace z poprzedniego dnia. - Keith Townsend - przedstawił się. - Dzień dobry, Keith. Tu Mikę Adams. Był to redaktor „Sydney Morning Herald". W jaki spo- sób dowiedział się o brakujących pieniądzach? - Jesteś tam jeszcze? - spytał Adams. - - Tak - odparł Keith. - O co chodzi? - Cieszył się, że Adams nie widzi, jak się trzęsie. -Właśnie przeczytałem ostatni numer „St Andy", a zwłaszcza twój kawałek o tym, że Australia powinna być republiką. Myślę, że jest pierwszorzędny, i chciałbym przedrukować go w całości w mojej gazecie, jeśli zgodzimy się co do honorarium. - Ten artykuł nie jest na sprzedaż - powiedział zdecy- dowanie Keith. - Myślałem, żeby ci zaproponować siedemdziesiąt pięć funtów - rzekł Adams. 121 - Nie zgodziłbym się na przedrukowanie nawet gdyby mi zaproponowano... - Gdyby ci zaproponowano ile? Na tydzień przed egzaminem do Oksfordu Keith wrócił do Toorak na szybką powtórkę z panną Steadman. Razem przej- rzeli prawdopodobne pytania i przeczytali wzory odpowiedzi przez nią przygotowane. Nie udało się jej tylko jedno: nie zdołała sprawić, żeby się odprężył. Ale Keith nie mógł jej po- wiedzieć, że to nie przez egzaminy jest taki spięty. - Jestem pewna, że zdasz - powiedziała mu matka przy niedzielnym śniadaniu. - Mam nadzieję - rzekł Keith, który dobrze pamiętał, że następnego dnia „Sydney Morning Herald" opublikuje „Świt nowej republiki". Ale tego samego ranka zaczynają się egzaminy, liczył więc, że ojciec i matka wstrzymają się z morałami przynaj- mniej przez dziesięć dni, a może do tego czasu... - A jeśli sprawa będzie wisiała na włosku - odezwał się ojciec, przerywając tok myśli Keitha - to na pewno pomo- że ci poparcie dyrektora w związku z zadziwiającym sukce- sem twojej zbiórki. Przy okazji, zapomniałem ci powie- dzieć, że babka wpadła w taki zachwyt, kiedy o tym usły- szała, że wpłaciła sto funtów w twoim imieniu. Po raz pierwszy matka Keitha usłyszała wtedy, jak syn klnie. Keith przyszedł na egzaminy w poniedziałek rano obkuty na blachę i kiedy dziesięć dni później pisał ostatni test egzaminacyjny, z podziwem myślał o pannie Steadman, która przewidziała tak wiele pytań. Wiedział, że dobrze mu poszło z historii i geografii, i miał nadzieję, że komisja oksfordzka nie będzie przywiązywała zbytniej uwagi do przedmiotów klasycznych. Zatelefonował do matki i zapewnił ją, że poszło mu tak dobrze, jak tylko mógł się spodziewać. Nawet jeśli nie do- stanie się do Oksfordu, to przynajmniej nie będzie mógł narzekać, że nie poszczęściło mu się z pytaniami. 122 - Ja też nie będę narzekać - brzmiała natychmiastowa odpowiedź matki. - Ale mam dla ciebie jedną radę, Keith. Nie pokazuj się ojcu na oczy przez kilka najbliższych dni. Spadek napięcia po zakończeniu egzaminów był nie- unikniony. Czekając na wyniki, Keith wypełniał czas sta- raniami o zebranie kilkuset funtów brakujących do pełnej kwoty na budowę nowego pawilonu krykietowego. Trochę wygrał na wyścigach, stawiając niewielkie kwoty własnych pieniędzy, pięćdziesiąt funtów ofiarowała żona bankiera, z którą spędził wieczór. W ostatni poniedziałek trymestru pan Jessop poinfor- mował personel podczas cotygodniowej konferencji, że gimnazjum im. św. Andrzeja będzie kontynuować wielką tradycję wysyłania swoich najlepszych absolwentów do Oksfordu i Cambridge, utrzymując w ten sposób więzy z tymi dwoma szacownymi uniwersytetami. Odczytał gło- śno nazwiska tych, którzy zostali przyjęci: Alexander, D. T. L. Tomkins, C. Townsend, K. R. - Szuja, kujon i gwiazda, aczkolwiek niekoniecznie w tej kolejności - mruknął dyrektor pod nosem. DRUGIE WYDANIE Łupy zwycięzcy IX DAILY MIRROR 7 CZERWCA 1944 Udane lądowanie w Normandii Kiedy Lubczy Hoch opowiedział komisji swoją historię, wszyscy spojrzeli na niego z niedowierzaniem. Nie sposób było stwierdzić, czy jest kimś w rodzaju bohatera, czy ra- czej patologicznym kłamcą. - Niektóre z tych opowieści trzymają się kupy - ze wzruszeniem ramion powiedział czeski tłumacz oficerowi prowadzącemu śledztwo - ale wiele z nich robi wrażenie naciąganych. Przewodniczący komisji zastanawiał się przez parę chwil nad sprawą Lubczego Hocha, po czym wybrał proste rozwiązanie. - Odesłać go z powrotem do obozu dla internowanych - i niech się tu ponownie stawi za sześć miesięcy. Wtedy drugi raz opowie nam swoją historię i będziemy mogli sprawdzić, jak bardzo ją zmienił. Lubczy siedział podczas posiedzenia komisji nie rozu- miejąc ani słowa z tego, co mówi przewodniczący, ale teraz przydzielono mu tłumacza, mógł więc śledzić tok postępo- wania. W drodze powrotnej do obozu dla internowanych podjął decyzję: kiedy będą ponownie badać jego sprawę za pół roku, nie będzie potrzebował tłumacza. Wprowadzenie owej decyzji w czyn okazało się nie tak łatwe, jak przypuszczał, gdy się bowiem znalazł z powro- tem w obozie wśród rodaków, żaden z nich nie chciał mó- wić inaczej niż po czesku. Prawdę mówiąc, jedyne, czego go nauczyli, to pokera; bardzo prędko wygrywał z każdym 127 z nich w ich własnej grze. Większość internowanych sądzi- ła, że wrócą do domów, jak tylko wojna się skończy. Lubczy wstawał pierwszy każdego ranka i był utrapie- niem swoich współtowarzyszy, gdyż zawsze pragnął ich przegonić, wyprzedzić i pracować więcej i lepiej niż inni. Przeważnie Czesi mieli go za rusińskiego zbója, ale ponie- waż było z niego wielkie chłopisko, które zresztą nadal ro- sło, żaden z nich nie śmiał powiedzieć mu tego w oczy. Lubczy przebywał w obozie około tygodnia, gdy wracając do swojego baraku po śniadaniu, zobaczył starą kobietę pro- wadzącą pod górę rower objuczony gazetami. Nie widział wy- raźnie jej twarzy, gdy przechodziła przez bramę obozu, gdyż miała głowę obwiązaną chustką, co stanowiło symboliczną tylko osłonę przed przenikliwym wiatrem. Doręczała gazety, najpierw do kasyna oficerskiego, a potem kolejno do małych domków zajmowanych przez podoficerów. Lubczy obszedł do- koła plac apelowy i podążał za nią, licząc, że okaże się osobą, która mu pomoże. Kiedy torba zawieszona z przodu roweru została opróżniona, kobieta skierowała się z powrotem do bramy obozu. Gdy mijała Lubczego, pozdrowił ją. - Dzień dobry - odpowiedziała, wsiadła na rower i zje- chała po zboczu. Następnego ranka Lubczy nie tracił czasu na śniadanie, tylko stanął przy bramie, spoglądając w dół. Gdy zobaczył gazeciarkę, jak pcha obładowany rower pod górę, pobiegł do niej, zanim wartownik zdążył go zatrzymać. - Dzień dobry - przywitał ją i odebrał jej rower z bagażem. - Dzień dobry - odpowiedziała. - Nazywam się Sweet- man. Jak się pan dzisiaj miewa? Lubczy chętnie by jej powiedział, gdyby zrozumiał choć jedno słowo. Kiedy robiła swój obchód, gorliwie nosił paczki z gaze- tami. „Gazeta" była jednym z pierwszych słów, jakich się nauczył po angielsku. Teraz postawił sobie zadanie opano- wania każdego dnia dziesięciu słów. Pod koniec miesiąca wartownik przy bramie obozu na- wet nie mrugał okiem, gdy Lubczy co rano prześlizgiwał się obok niego i zbiegał do starej kobiety na sam dół. 128 Po następnym miesiącu siadywał już na progu sklepiku pani Sweetman codziennie o szóstej rano, żeby posortować gazety przed zawiezieniem ich na górę. Kiedy pani Sweet- man na początku trzeciego miesiąca pomówiła z komen- dantem obozu, ten wyraził zgodę, aby Lubczy Hoch praco- wał kilka godzin dziennie w wiejskim sklepie, jeśli zawsze będzie wracał przed wieczornym apelem. Pani Sweetman prędko się zorientowała, że jej sklep nie jest pierwszym sklepem z gazetami, w jakim pracuje młody człowiek. Nie powstrzymywała go, kiedy zmieniał układ półek, reorganizował harmonogram doręczeń i po miesiącu przejął rachunki. Nie zdziwiła się, gdy po kilku tygodniach rządów Lubczego jej obroty wzrosły pierwszy raz od 1939 roku. Kiedy sklep był pusty, pani Sweetman pomagała mło- dzieńcowi w nauce angielskiego, czytając na głos jeden z artykułów z pierwszej strony „Citizena". Potem Lubczy z kolei próbował go odczytać. Często śmiała się do rozpuku z popełnianych przez niego „byków", jak je zwała. Lubczy włączył także to wyrażonko do swojego leksykonu. Nim po zimie nastąpiła wiosna, „byków" było już mniej, a wkrótce Lubczy siadał cicho w kącie i czytał sam, pytając panią Sweetman tylko wtedy, kiedy trafił na nie znane sobie słowo. Na długo przed terminem ponownego przesłuchania zaczął czytywać kolumnę z artykułem wstępnym w „Manchester Guardian" i pewnego ranka, gdy pani Sweetman, wpatrując się długo w słowo „niefra- sobliwy", nie próbowała wyjaśnić mu jego znaczenia, po- stanowił oszczędzić jej zakłopotania i w przyszłości zaglą- dać do pokrytego kurzem nietkniętego „Oksfordzkiego Słownika Kieszonkowego", który leżał pod ladą. - Czy potrzebuje pan tłumacza? - zapytał przewodniczący komisji. - Nie, dziękuję - odparł natychmiast Lubczy. Przewodniczący uniósł brwi ze zdziwienia. Był pewny, że kiedy ostatnio badał tego osiłka zaledwie pół roku temu, nie rozumiał on ani słowa po angielsku. Czy to ten sam, który ich 9. Stan czwarty 129 wszystkich zahipnotyzował nieprawdopodobną opowieścią o tym, co przeszedł, nim znalazł się w Liverpoolu? Teraz po- wtórzył dokładnie tę samą opowieść i, mimo paru błędów gramatycznych i okropnego akcentu z okolic Liverpoolu, wy- warł na komisji jeszcze większe wrażenie niż poprzednio. - Co więc chciałby pan teraz robić, panie Hoch? - zapy- tał przewodniczący, kiedy młody Czech skończył mówić. - Chcę być przyjęty do porządnego pułku i przyczynić się do zwycięstwa - padła wielokrotnie przećwiczona od- powiedź. - To wcale nie będzie łatwe, Hoch - rzekł przewodniczą- cy, dobrotliwie uśmiechając się do młodzieńca. - Jeśli nie dacie mi karabinu, będę zabijał Niemców go- łymi rękami - rzekł Lubczy buntowniczym tonem. - Dajcie mi tylko szansę, żebym mógł się sprawdzić. Przewodniczący znów się do niego uśmiechnął, a na- stępnie skinął na dyżurnego sierżanta, który wyprężył się i żwawo wyprowadził młodzieńca z sali. Lubczy przez kilka dni pozostawał w nieświadomości co do wyniku obrad komisji. Właśnie doręczał gazety do kwa- ter oficerskich, gdy podszedł do niego kapral i oznajmił bez żadnych wyjaśnień: - Komendant chce cię widzieć, Hoch. - Kiedy? - spytał Lubczy. - Teraz - odparł kapral, bez słowa wykonał w tył zwrot i odmaszerował. Lubczy rzucił resztę gazet na ziemię i po- gnał za znikającym w porannej mgle kapralem do komen- dantury obozu. Obaj z kapralem zatrzymali się" przed drzwiami, na których widniał napis: „Komendant". Kapral zastukał i w chwili, gdy usłyszał: „Wejść!", otwo- rzył drzwi, wkroczył do środka, stanął na baczność przed biurkiem pułkownika i zasalutował. - Hoch melduje się według rozkazu, panie pułkowniku! - ryknął, jakby znajdował się na placu apelowym. Lubczy stanął tuż za kapralem i omal nie został przez niego stara- nowany, kiedy tamten cofnął się o krok. Lubczy przyjrzał się eleganckiemu oficerowi siedzące- mu za biurkiem. Widział go poprzednio raz lub dwa, ale 130 tylko na odległość. Wyprężył się i przytknął rękę do czoła, usiłując wiernie naśladować kaprala. Komendant podniósł oczy i spojrzał na niego, po czym znów pochylił głowę nad kartką papieru na biurku. - Hoch - zaczął. - Zostajecie przeniesieni z tego obozu do ośrodka szkoleniowego w Staffordshire, gdzie będziecie przydzieleni do oddziałów pionierów jako szeregowiec. - Tak jest, panie pułkowniku! - wrzasnął radośnie Lub- czy. Pułkownik nadal miał oczy utkwione w kartce papieru leżącej na biurku. - Opuścicie obóz o siódmej zero zero jutro rano. - Tak jest! - Przedtem zgłoście się do kancelisty, który wam wyda wszystkie stosowne dokumenty z rozkazem wyjazdu włącz- nie. » -Tak jest! - Czy macie jakieś pytania, Hoch? - Tak, panie pułkowniku - rzekł Lubczy. - Czy oddział pionierów zabija Niemców? - Nie, Hoch - odparł śmiejąc się pułkownik - ale wa- szym obowiązkiem będzie niesienie bezcennej pomocy tym, którzy to robią. Lubczy wiedział, co znaczy „cenny", ale nie całkiem był pewny znaczenia słowa „bezcenny". Zanotował to natych- miast po powrocie do swojego baraku. Po południu zgłosił się, jak mu polecono, do kancelarii, gdzie otrzymał rozkaz wyjazdu i dziesięć szylingów. Po spa- kowaniu skromnego dobytku zszedł ostatni raz ze zbocza, aby podziękować pani Sweetman za wszystko, co dla niego zrobiła podczas ostatnich siedmiu miesięcy, i za pomoc w nauce angielskiego. Odszukał nowe słówko w słownicz- ku leżącym pod kontuarem i oznajmił pani Sweetman, że jej pomoc była bezcenna. Nie miała ochoty przyznawać młodemu cudzoziemcowi, że teraz jej językiem mówi le- piej niż ona sama. Nazajutrz rano Lubczy wsiadł do autobusu jadącego na stację na tyle wcześnie, żeby złapać pociąg odjeżdżający 131 o siódmej dwadzieścia do Staffordu. Nim dotarł na miej- sce, po trzech przesiadkach i sporych opóźnieniach, zdążył przeczytać „Timesa" od deski do deski. W Staffordzie czekał na niego dżip. Za kierownicą siedział kapral z Pułku Północnego Staffordshire, tak szykowny, że Lubczy traktował go jak oficera. W drodze do koszar kapral przekonywał go, że „pariasi" - Lubczemu niektóre słowa wciąż nastręczały trudności - są najniższą formą istnienia. - To banda wałkoni, którzy zrobiliby wszystko, byle się wymigać od udziału w prawdziwej akcji. - Ja chcę wziąć udział w prawdziwej akcji - stanowczo powiedział Lubczy - i nie jestem wałkoniem. - Zawahał się. - Prawda? - Żeby kogoś poznać, trzeba z nim zjeść wór soli - rzekł kapral, hamując przed magazynem kwatermistrza. Kiedy Lubczy wyfasował mundur szeregowca, przykrót- kie spodnie, dwie koszule koloru khaki, dwie pary szarych skarpet, brązowy krawat (z bawełny), menażkę, nóż, wide- lec i łyżkę, dwa koce, jedno prześcieradło i jedną poszew- kę, został odprowadzony do koszar. Okazało się, że przy- dzielono mu kwaterę razem z dwudziestoma rekrutami z rejonu Staffordshire, którzy przed powołaniem do woj- ska zajmowali się garncarstwem lub pracowali w kopal- niach węgla. Dopiero po pewnym czasie Lubczy zoriento- wał się, że mówią oni tym samym językiem, jakiego uczyła go pani Sweetman. W ciągu następnych tygodni Lubczy zajmował się głów- nie kopaniem rowów, czyszczeniem latryn, a od czasu do czasu wywoził śmieci na wysypisko kilka mil za obozem. Koledzy patrzyli krzywym okiem, że Lubczy pali się do ro- boty, pracuje ciężej i dłużej niż którykolwiek z nich. Wkrótce przekonał się, co miał na myśli kapral, mówiąc o bandzie wałkoni. Ilekroć Lubczy opróżniał pojemniki na śmieci za kasy- nem oficerskim, starał się odratować wyrzucone gazety, nawet bardzo nieaktualne. Leżał sobie wieczorem na wą- skim łóżku, dyndając nogami, które wystawały poza kra- wędź, i wolno przewracał stronę za stroną. Przede wszyst- 132 kim interesowały go relacje z wojny, a im więcej czytał, tym bardziej się bał, że działania wojenne się skończą i że ostatnia batalia rozegra się na długo, nim nadarzy mu się sposobność zabijania Niemców. Przez prawie sześć miesięcy Lubczy był „pariasem", aż do- wiedział się z rozkazu dziennego, że będzie rozegrany co- roczny pułkowy turniej bokserski, który wyłoni reprezen- tantów na wojskowe mistrzostwa ogólnokrajowe mające się odbyć z końcem roku. Sekcji Lubczego polecono wznieść ring i rozstawić krzesła w hali gimnastycznej, aby cały pułk móg} się przyglądać finałom. Rozkaz był podpisany przez oficera dyżurnego, porucznika Wakehama. Kiedy na środku hali gimnastycznej stanął ring, Lubczy zaczął wokoło rozstawiać krzesła w rzędach. O godzinie dzie- siątej drużynie zezwolono na piętnastominutową "przerwę i ludzie wymknęli się na papierosa, ale Lubczy pozostał na miejscu i patrzył, jak bokserzy przygotowują się do treningu. Gdy na ring wszedł ponad stukilogramowy mistrz wagi ciężkiej, trener nie mógł dobrać mu odpowiedniego spar- ring-partnera, i mistrz musiał się zadowolić waleniem w worek treningowy podtrzymywany przez największego żołnierza, jakiego udało się znaleźć. Nikt jednak nie mógł utrzymać przez dłuższy czas olbrzymiego wora i kiedy mistrz zmęczył kilku mężczyzn, podjął walkę z „cieniem", której towarzyszyły wskazówki trenera, jak znokautować niewidzialnego przeciwnika. Lubczy patrzył, urzeczony, gdy do hali gimnastycznej wszedł drobny dwudziestoparoletni mężczyzna z jedną gwiazdką na ramieniu, który wyglądał, jakby świeżo skoń- czył szkołę. Lubczy prędko przystąpił do rozstawiania na- stępnych krzeseł. Porucznik Wakeham przystanął obok ringu i skrzywił się, kiedy zobaczył, że bokser walczy z „cieniem". - O co chodzi, sierżancie? Czy nie możecie znaleźć prze- ciwnika dla Matthewsa? - Nie, panie poruczniku - padła odpowiedź. - Nikt o właściwej wadze nie wytrzyma dłużej niż parę minut. 133 - Szkoda - rzekł porucznik. - Zaśniedzieje bez prawdzi- wej rywalizacji. Spróbujcie znaleźć kogoś, kto miałby ochotę stawić mu czoło przez kilka rund. Lubczy upuścił krzesło, które właśnie niósł, i podbiegł do ringu: Wyprężył się przed porucznikiem i oznajmił: - Ja mogę się z nim boksować tak długo, jak pan sobie życzy panie poruczniku. Mistrz wagi ciężkiej spojrzał z ringu w dół i wybuchnął śmiechem. - Z pariasami nie walczę - powiedział. - Ani z dziewczy- nami z żeńskich oddziałów rolnych, jakby kto pytał. Lubczy błyskawicznie wdrapał się na ring i z nastawio- nymi pięściami ruszył na boksera. - Dobrze już, dobrze - rzekł porucznik Wakeham, spo- glądając na Lubczego. - Jak się nazywacie? - Szeregowiec Hoch, panie poruczniku. - Idźcie się przebrać w strój gimnastyczny i zaraz się okaże, jak długo dacie radę Matthewsowi. Gdy Lubczy wrócił po kilku minutach, Matthews nadal boksował się z niewidzialnym przeciwnikiem. Udawał, że nie widzi swojego, pożal się Boże, partnera, kiedy ten wszedł na ring. Trener pomógł Lubczemu włożyć rękawice. -Zobaczymy, jaki z ciebie chojrak - rzekł porucznik Wakeham. Lubczy śmiało ruszył na pułkowego mistrza i, kiedy był od niego o krok, spróbował trafić go w nos ciosem zama- chowym. Matthews zrobił unik w prawo, po czym zdecydo- wanie ulokował pięść w samym środku twarzy Lubczego. Lubczy zatoczył się do tyłu, uderzył o liny, odbił się od nich i skoczył na mistrza. Udało mu się uchylić przed pierwszym ciosem, który niemal musnął mu bark, ale nie poszczęściło mu się przy drugim, który trafił go w sam podbródek. Wytrwał jeszcze kilka sekund, po czym pierw- szy raz upadł na deski. Pod koniec pierwszej rundy miał złamany nos i przecięty łuk brwiowy, co wywoływa- ło ryki śmiechu kolegów, którzy przestali rozstawiać krze- sła i dobrze się bawili, obserwując walkę z ostatniego rzędu. 134 Kiedy porucznik Wakeham położył wreszcie kres po- tyczce, spytał Lubczego, czy walczył już kiedyś na ringu. Lubczy potrząsnął przecząco głową. - Przy odpowiednim treningu - rzekł porucznik - mo- żesz się okazać całkiem przydatny. Zostaw na razie prace, do których cię przydzielono, i przez najbliższe dwa tygo- dnie zgłaszaj się codziennie o szóstej rano w sali gimna- stycznej. Jestem pewny, że przydasz nam się do czegoś więcej, niż rozstawianie krzeseł. Z czasem koledzy Lubczego przestali się z niego śmiać. Nawet Matthews musiał przyznać, że Hoch jest o wiele lepszym partnerem, niż worek treningowy, i że prawdopo- dobnie pomógł mu dotrzeć do półfinałów. W dniu zakończenia mistrzostw Lubczy został odko- menderowany do swoich poprzednich obowiązków. Poma- gał rozbierać ring i odnosić krzesła z powrotem do*sali wy- kładowej. Zwijał właśnie gumową matę, kiedy do sali wszedł sierżant, rozejrzał się i krzyknął: -Hoch! - Jestem, panie sierżancie - odkrzyknął Lubczy, prężąc się na baczność. - Nie czytacie kompanijnych rozkazów, Hoch? - wrza- snął sierżant z drugiego końca sali. - Tak, panie sierżancie. To znaczy, nie, panie sierżancie. - Zdecydujcie się, Hoch, boście piętnaście minut temu mieli się stawić przed oficerem do spraw uzupełnień - oznajmił sierżant. - Nie wiedziałem... - zaczął Lubczy. - Nie chcę słuchać waszych wymówek, Hoch - rzekł sierżant. - Ruszcie się, biegiem! Lubczy wypadł z hali gimnastycznej, nie mając pojęcia, dokąd ma biec. Dogonił sierżanta, który wrzasnął: - Migiem, Hoch! - Migiem - powtórzył Lubczy. To było dla niego pierw- sze nowe słówko od kilku dni. Lubczy podążając za sierżantem szybko przemierzył plac apelowy i w dwie minuty zdyszany stanął przed obli- czem oficera do spraw uzupełnień. Porucznik Wakeham 135 również powrócił do swoich normalnych obowiązków. Zdu- sił papierosa, którego palił. - Hoch - odezwał się, gdy Lubczy stanął na baczność i zasalutował. - Zaleciłem, żeby was przeniesiono do pułku w charakterze szeregowca. Lubczy stał bez ruchu, oniemiały. - Tak jest, panie poruczniku. Dziękuję, panie poruczni- ku - wyrecytował sierżant. - Tak jest, panie poruczniku. Dziękuję, panie poruczni- ku - powtórzył Lubczy. - W porządku - rzekł Wakeham. - Czy macie jakieś py- tania? - Nie, panie poruczniku. Dziękuję, panie poruczniku - powtórzył Lubczy. - Poza tym, że... Sierżant się skrzywił. - Tak? - spytał Wakeham, podnosząc głowę. - Czy to znaczy, że będę miał szansę tłuc Niemców? -Jak ja was wpierw nie utłukę, Hoch - zagroził mu sierżant. - Owszem - uśmiechnął się młody oficer. - A teraz trze- ba wypełnić formularz werbunkowy. - Porucznik Wake- ham zanurzył pióro w butelce z atramentem i spojrzał w górę na Lubczego. - Podajcie swoje nazwisko w pełnym brzmieniu. - Poradzę sobie, panie poruczniku - rzekł Lubczy i po- stąpił krok do przodu, żeby wziąć pióro z ręki porucznika. - Sam wypełnię formularz. Dwaj mężczyźni przyglądali się, jak Lubczy wypełnia wszystkie rubryki i na końcu podpisuje się zakrętasem. - Imponująco - rzekł porucznik po przejrzeniu formula- rza. - Ale czy mógłbym dać wam jedną radę? - Tak, panie poruczniku. Dziękuję, panie poruczniku - odparł Lubczy. - Chyba czas, żebyście zmienili nazwisko. Nie wiem, czy się długo uchowacie w Pułku Północnego Staffordshire z takim nazwiskiem jak Hoch. Lubczy z wahaniem spojrzał na biurko przed sobą. Za- trzymał wzrok na pudełku papierosów ze słynnym wize- 136 runkiem brodatego marynarza, który patrzył wprost na niego. Przekreślił słowa „Lubczy Hoch" i wpisał „John Player". Gdy tylko szeregowiec Player z Pułku Północnego Staf- fordshire wyfasował nowy mundur, obszedł z chełpliwą mi- ną całe koszary, salutując wszystkiemu, co się poruszało. Następnego poniedziałku wyekspediowano go do Al- dershot na dwunastotygodniowe podstawowe przeszkole- nie wojskowe. Nadal wstawał co rano o szóstej, i choć wy- żywienie się nie poprawiło, miał przynajmniej świado- mość, że uczy się czegoś sensownego - zabijać Niemców. Podczas pobytu w Aldershot nauczył się posługiwać kara- binem, pistoletem maszynowym sten, granatem ręcznym, kompasem i mapą w dzień i w nocy. Nauczył się, marszu zwykłego i szybkiego, pływania na jedną milę i wytrwania przez trzy dni bez jedzenia. Gdy po trzech miesiącach wró- cił do macierzystego obozu, porucznik Wakeham zauważył, że ten imigrant z Czechosłowacji jakby zadziera nosa; nie zdziwił się też znajdując w raportach rekomendację, aby ów najświeższy pułkowy nabytek awansować przy pierw- szej okazji. Na początek szeregowy John Player dostał przydział do Drugiego Batalionu stacjonującego w Cliftonville. Już w pa- rę godzin po zakwaterowaniu zorientował się, że wraz z kil- kunastoma innymi pułkami przygotowują się do inwazji na Francję. Do Wiosny 1944 roku południową Anglię zamienio- no w jeden wielki plac ćwiczeń i szeregowiec Player regu- larnie uczestniczył w pozorowanych bojach wraz z Amery- kanami, Kanadyjczykami i Polakami. Nocami i dniami brał udział w ćwiczeniach swojej dywi- zji, z niecierpliwością oczekując rozkazu generała Eisen- howera; pragnął znów stanąć twarzą w twarz z Niemcami. Chociaż nieustannie przypominano mu, że przygotowuje się do decydującej bitwy tej wojny, nie kończące się cze- kanie omal nie przywiodło go do szału. W Cliftonville do swojej wiedzy zdobytej w Aldershot dodał znajomość hi- storii pułku, wybrzeża Normandii, a nawet zasad krykieta, 137 ale mimo tych wszystkich przygotowań ciągle jeszcze tkwił w koszarach, czekając, aż bomba pójdzie w górę. I nagle, bez uprzedzenia, w środku nocy piątego czerw- ca1, obudził go hałas tysiąca ciężarówek i zdał sobie spra- wę, że faza przygotowań się zakończyła. Przez głośniki Tannoya popłynęły ponad placem apelowym rozkazy i sze- regowiec Player wiedział, że wreszcie rozpoczyna się inwa- zja. Wspiął się wraz z innymi żołnierzami ze swojej drużyny na wojskową ciężarówkę; nie mógł przy tym oprzeć się wspomnieniu, jak po raz pierwszy został zapędzony na lo- rę. Kiedy zegar wydzwonił pierwszą godzinę szóstego czerwca, Pułk Północnego Staffordshire wyjechał konwo- jem z koszar. Szeregowiec Player spojrzał w gwiazdy i wy- wnioskował, że kierują się na południe. Jechali przez noc nie oświetlonymi drogami, mocno ści- skając w dłoniach karabiny. Prawie nic nie mówili; wszy- scy się zastanawiali, czy za dwadzieścia cztery godziny bę- dą jeszcze żywi. Kiedy przejeżdżali przez Winchester, świeżo ustawione drogowskazy skierowały ich ku wybrze- żu. Inni też się przygotowywali na szóstego czerwca. Szeregowiec Player spojrzał na zegarek. Było kilka mi- nut po trzeciej. Wciąż jechali, ale nie wiedzieli, jaki bę- dzie ich ostateczny punkt przeznaczenia. - Pocieszam się, że ktoś wie, dokąd nas wiozą - piskli- wym głosem powiedział kapral z naprzeciwka. Upłynęła jeszcze godzina, zanim konwój zatrzymał się na nadbrzeżu w Portsmouth. Masy ludzi wysypywały się z kolejnych ciężarówek i prędko formowały oddziały cze- kające na rozkazy. Drużyna Playera stała w trzech milczących szeregach. Jedni dygotali przeniknięci chłodem porannego powietrza, 1 Lądowanie wojsk sprzymierzonych w Normandii rozpoczęło się o godzinie 7.30 rano we wtorek 6 czerwca 1944 r. Początkowo wyzna- czone na poniedziałek, odłożone zostało w ostatniej chwili, gdyż na Kanale szalała największa czerwcowa burza, jaką pamiętano od czterdziestu lat (przyp. tłum.)- 138 inni trzęśli się ze strachu, a wszyscy wyczekiwali, kiedy wejdą na pokład okrętów, których cała flotylla stała przed nimi w porcie. Dywizja za dywizją czekały na rozkaz za- okrętowania. Miały przemierzyć sto mil drogą morską i wylądować na francuskiej ziemi. Kiedyś szeregowiec Player szukał statku, aby jak najda- lej uciec od Niemców. Tym razem przynajmniej nie będzie się dusił w ładowni, mając wory pszenicy za towarzyszy. Zatrzeszczał głośnik i wszyscy na nadbrzeżu zamarli. - Mówi do was brygadier Hampson - oznajmił głos. - Za chwilę wszyscy rozpoczniemy Operację Overlord, inwazję Francji. Zgromadziliśmy największą w historii flotę wojen- ną, na której przeprawicie się przez Kanał. Będzie was wspierało dziewięć okrętów bojowych, dwadzieścia trzy krążowniki, sto cztery niszczyciele i siedemdziesiąt jeden korwet, nie wspominając o chmarze statków marynarki handlowej. Dowódca waszego plutonu wyda wam teraz roz- kazy. Słońce właśnie zaczęło wschodzić, kiedy porucznik Wa- keham zakończył odprawę i wydał plutonowi rozkaz wejścia na pokład niszczyciela „Undaunted". Wkrótce rozległ się huk silników i rozpoczęła się niespokojna, pełna wstrząsów i drgań przeprawa przez Kanał, przy czym nadal nie było wiadomo, gdzie ostatecznie wylądują. Przez pierwsze pół godziny podróży po wzburzonym mo- rzu - Eisenhower wybrał tę niespokojną noc wbrew radom swojego głównego meteorologa - żołnierze śpiewali, żarto- wali i opowiadali nieprawdopodobne historie o jeszcze bardziej nieprawdopodobnych podbojach. Kiedy szerego- wiec Player uraczył ich wszystkich opowieścią o tym, jak stracił cnotę z Cyganką, która wyjęła mu niemiecką kulę z ramienia, wybuchnęli gromkim śmiechem, sierżant zaś orzekł, że tak nieprawdopodobnej historii jeszcze dotych- czas nie słyszeli. Porucznik Wakeham, który tkwił klęcząc na samym dziobie okrętu, nagle podniósł prawą rękę wysoko w górę i wszyscy zamilkli. Tylko chwile dzieliły ich od lądowania na niegościnnej plaży. Szeregowiec Player skontrolował 139 swój ekwipunek. Był wyposażony w maskę przeciwgazową, karabin, dwa pasy z nabojami, żelazną rację żywnościową i manierkę z wodą. Ruchy miał prawie tak skrępowane, jak wówczas, gdy był w kajdankach. Kiedy niszczyciel opu- ścił kotwicę, za porucznikiem Wakehamem przeszedł z okrętu na barkę desantową, która natychmiast popłynęła ku plażom Normandii. Rozejrzawszy się wokół stwierdził, że wielu jego towarzyszy nadal cierpi na chorobę morską. Spadł na nich grad pocisków z karabinów maszynowych i moździerzy i na oczach szeregowca Playera padli zabici i ranni żołnierze w sąsiedniej barce, nim wysiedli na brzeg. Kiedy barka przybiła do brzegu, Player skoczył na ląd za porucznikiem Wakehamem. Z jego prawej i lewej stro- ny plażą biegli koledzy pod nawałą ognia. Pierwszy pocisk artyleryjski spadł po lewej stronie, zanim przebiegli dwa- dzieścia jardów. Po kilku sekundach Player zobaczył, jak kapral ugodzony w pierś serią zrobił kilka chwiejnych kro- ków i upadł. W naturalnym odruchu zapragnął przypaść za jakąś osłoną, ale nie było żadnej, zmusił więc nogi do dal- szego wysiłku. Cały czas strzelał, chociaż nie miał pojęcia, gdzie jest nieprzyjaciel. Pędził plażą przed siebie, niezdolny ocenić, ilu towarzy- szy, którzy biegli z tyłu, poległo, ale piasek był już usiany ciałami w ten czerwcowy poranek. Player nie mógłby po- wiedzieć, przez ile godzin był przyparty do plaży, ale za każdym razem, gdy posunął się o kilka jardów do przodu, musiał potem dwukrotnie dłużej leżeć bez ruchu, dopóki ogień nieprzyjacielski nie przeszedł nad jego głową. Ile- kroć powstał, żeby iść dalej, towarzyszyło mu mniej kole- gów. Porucznik Wakeham w końcu stanął, dotarłszy do skał, które mogły zapewnić osłonę, ale tak mocno dygotał, że dopiero po pewnym czasie zdołał wydać dalsze rozkazy. Kiedy ostatecznie sforsowali plażę, porucznik Wakeham doliczył się jedenastu żołnierzy z dwudziestu ośmiu, któ- rzy znajdowali się na barce desantowej. Radiotelegrafista przekazał mu, że mają rozkaz nie zatrzymywać się, ale przeć do przodu. Tylko Player wyglądał na zadowolonego. 140 Przez następne dwie godziny wolno posuwali się w głąb lą- du pod ostrzałem nieprzyjaciela. Szli i szli, a częstokroć jedyną ich osłonę stanowiły żywopłoty lub rowy; padali po każdym skoku. Dopiero kiedy słońce chyliło się ku zacho- dowi, zezwolono im na wypoczynek. Prędko rozłożyli się obozem, ale tylko nieliczni mogli zasnąć przy dudnieniu nieprzyjacielskich dział. Jedni grali w karty, inni odpoczy- wali, martwi leżeli bez ruchu. Szeregowiec Player pragnął być pierwszym, który sta- nie twarzą w twarz z Niemcami. Gdy miał pewność, że nikt nie patrzy, wymknął się z namiotu i podążył w kierunku nieprzyjaciela, kierując się świecącymi smugami pocisków nieprzyjacielskich. Po czterdziestu minutach, w trakcie których to biegł, to szedł, to się czołgał, usłyszał wreszcie niemieckie głosy. Obszedł wokoło wysuniętą placówkę nie- przyjacielską, aż dostrzegł niemieckiego żołnierza, który się załatwiał w krzakach. Podczołgał się blisko i gdy tam- ten się pochylił, aby naciągnąć spodnie, skoczył na niego. Zacisnął Niemcowi ramię wokół szyi i skręcił mu kark. Żołnierz bezwładnie osunął się w krzaki. Player zabrał je- go znaczek identyfikacyjny i hełm, i wyruszył w drogę po- wrotną do swojego obozu. Kiedy zbliżył się na odległość około stu jardów, usłyszał głos: - Kto idzie? - Czerwony Kapturek - powiedział Player, w samą porę przypominając sobie hasło. - Zbliż się! Player postąpił kilka kroków do przodu i nagle poczuł ostrze bagnetu na plecach i drugie na gardle. Bez słowa zo- stał odprowadzony do namiotu porucznika Wakehama. Młody oficer z uwagą wysłuchał opowieści Playera, przery- wając mu czasem, aby sprawdzić jakąś informację. - No, dobrze Player - odezwał się porucznik, gdy samo- wolny zwiadowca skończył swoje sprawozdanie. - Chcę, abyście sporządzili dokładny szkic terenu, gdzie waszym zdaniem okopał się nieprzyjaciel. Zależy mi na takich szczegółach, jak opis terenu, odległość, liczby, cokolwiek 141 pamiętacie, a co może być przydatne, kiedy ruszymy na nieprzyjaciela. Jak skończycie ten szkic, spróbujcie trochę się przespać. Będziecie nam służyć za przewodnika, kiedy jutro świtem wymaszerujemy. - Czy mam go podać do raportu karnego za opuszczenie obozu bez zezwolenia oficera? *• zapytał sierżant, który miał służbę. - Nie - odrzekł Wakeham. - W rozkazie kompanijnym podaję go do natychmiastowego awansu na kaprala. Kapral Player uśmiechnął się, zasalutował i wrócił do swojego namiotu. Jeszcze przed snem naszył po dwie belki na każdym rękawie swojego munduru. Kiedy pułk powoli wdzierał się w głąb Francji, Player nadal robił wypady poza linie nieprzyjacielskie, zawsze wracając z bezcennymi informacjami. Jego największą zdobyczą był oficer niemiecki, którego zaskoczył, kiedy tamten miał spuszczone spodnie, i, przyprowadził ze sobą do obozu. Porucznikowi Wakehamowi zaimponowało, że Player schwytał jeńca, a kiedy rozpoczął przesłuchanie i stwier- dził, iż kapral radzi sobie w roli tłumacza, spojrzał na nie- go z jeszcze większym podziwem. Nazajutrz o świcie zaatakowali wioskę Orbec, którą za- jęli o zmierzchu. Porucznik wysłał do dowództwa depeszę powiadamiającą, że informacje zdobyte przez kaprala Playera skróciły walkę. W trzy miesiące po tym, jak szeregowiec John Player wy- lądował na plaży w Normandii, Pułk Północnego Stafford- shire maszerował Polami Elizejskimi, a świeżo awansowa- ny sierżant Player tylko jedno miał na myśli: jak znaleźć kobietę, która spędziłaby z nim trzy noce urlopu, albo le- piej - trzy kobiety, każdą na jedną noc. Zanim jednak wypuszczono ich na miasto, wszystkim podoficerom kazano wpierw stawić się przed komitetem powitalnym wojsk alianckich, gdzie mieli uzyskać infor- mację, jak się poruszać po Paryżu. Sierżant Player nie wy- obrażał sobie większej straty czasu. Doskonale wiedział, 142 jak sobie radzić w każdej stolicy europejskiej. Pragnął tyl- ko być wolny, zanim żołnierze amerykańscy obłapią wszyst- kie paryżanki poniżej czterdziestki. Przybywszy do siedziby komitetu, mieszczącej się w za- rekwirowanym budynku przy Place de la Madeleine, sier- żant Player zajął miejsce w kolejce po folder zawierający informacje o tym, jak powinien się poruszać na sojuszni- czym terytorium - jak zlokalizować wieżę Eiffla, jakie klu- by i restauracje są na jego kieszeń i jak uniknąć złapania choroby wenerycznej. Wyglądało, że porady owe zostały sporządzone przez towarzystwo starszych paniuś, których noga nie stanęła w nocnym klubie w ciągu ostatnich dwu- dziestu lat. Kiedy w końcu sierżant Player przesunął się na czoło kolejki, stanął jak urzeczony, niezdolny wymówić słowa w żadnym języku. Smukła młoda dziewczyna o brązowych oczach i ciemnych kędzierzawych włosach uśmiechała się zza stołu do nieśmiałego, wysokiego sierżanta. Podała mu folder, ale on ani drgnął. - Czy ma pan jakieś pytania? - zagadnęła po angielsku z wyraźnym akcentem francuskim. - Tak - odparł. - Jak pani na imię? - Charlotte - powiedziała, oblewając się rumieńcem, chociaż pytano ją dziś o to już kilkanaście razy. - Czy jest pani Francuzką? - zapytał. Pokiwała twierdząco głową. - Pospieszcie się, sierżancie - zniecierpliwił się kapral stojący z tyłu. - Czy jest pani zajęta przez następne trzy dni? - zapy- tał, przechodząc na jej ojczysty język. - Niespecjalnie. Ale muszę tu być jeszcze dwie godziny. - To ja na panią poczekam - oznajmił. Obrócił się i usiadł na drewnianej ławce pod ścianą. Przez następne sto dwadzieścia minut John Player pra- wie nie spuszczał wzroku z dziewczyny o kręconych, ciem- nych włosach, chyba że sprawdzał właśnie położenie leni- wej wskazówki minutowej na wielkim zegarze wiszącym nad jej głową. Był zadowolony, że został, a nie zdecydował 143 się przyjść później, gdyż w czasie tych dwu godzin widział, jak kilku innych żołnierzy próbuje się z nią umówić. Za każdym razem spoglądała w stronę sierżanta, uśmiechała się i przecząco kręciła głową. Kiedy wreszcie przekazała swoje obowiązki starszej matronie, podeszła wprost do niego. Teraz ona z kolei zadała mu pytanie: - Od czego chciałby pan zacząć? Nie powiedział jej tego, ale chętnie przystał na zwie- dzanie Paryża. Przez następne trzy dni prawie nie rozstawał się z Char- lotte; rozchodzili się tylko wtedy, gdy nad ranem wracała do swojego małego mieszkanka. Wdrapywali się na wieżę Eiffla, spacerowali bulwarami nad Sekwaną, odwiedzili Luwr, stosownie do pouczeń zawartych w folderze, a pra- wie zawsze towarzyszyła im świta samotnych żołnierzy, którzy, ilekroć koło nich przechodzili, patrzyli na niego z zazdrością. Jadali w zatłoczonych restauracyjkach, tańczyli w noc- nych klubach, w których panował taki ścisk, że mogli tylko kołysać się w miejscu, i rozmawiali o wszystkim z wyjąt- kiem wojny, która mogła nie dać im więcej wspólnych dni prócz tych trzech drogocennych. Przy kawie w Hotel Can- celier opowiedział jej o swej rodzinie w Douskach, której nie widział od czterech lat. Mówił jej o wszystkim, co mu się przydarzyło od czasu, kiedy uciekł z Czechosłowacji, zataiwszy jedynie epizod z Mari. Ona opowiedziała mu o swoim życiu w Lyonie, gdzie jej rodzice mieli mały sklepik z warzywami, i o tym, jaka była szczęśliwa, kiedy wojska sprzymierzone odbiły jej ukochaną Francję. Ale teraz chciałaby, żeby wojna już się skończyła. - Ale przedtem muszę zdobyć Krzyż Wiktorii. Zadrżała, czytała bowiem, że wielu ludzi, których uho- norowano tym odznaczeniem, otrzymało je pośmiertnie. - A gdy skończy się wojna - spytała - co wtedy będziesz robił? Zawahał się, gdyż zadała mu wreszcie pytanie, na które nie umiał natychmiast odpowiedzieć. 144 - Wrócę do Anglii - odparł w końcu - i tam dorobię się majątku. - Na czym? - zagadnęła. - Z pewnością nie na sprzedaży gazet - odpowiedział. Podczas tych trzech dni i trzech nocy oboje spędzili nie- wiele godzin w łóżku - tylko wtedy byli osobno. Kiedy sierżant Player ostatecznie rozstawał się z Char- lotte przed drzwiami jej mieszkania, obiecał: - Jak tylko zdobędziemy Berlin, wrócę do ciebie. Charlotte zachmurzyła się, kiedy mężczyzna, którego pokochała, oddalił się, gdyż przyjaciółki ostrzegały ją, że kiedy żołnierz odejdzie, nigdy więcej się go nie zobaczy. Okazało się, że miały rację. Charlotte Reville nie zobaczyła już nigdy Johna Playera. Sierżant Player zameldował się na wartowni na parę minut przed apelem. Prędko się ogolił, zmienił koszulę i przej- rzał kompanijne rozkazy, z których wynikało, że dowódca oczekuje, aby się stawił u niego w biurze o dziewiątej zero zero. Sierżant Player wkroczył do biura, wyprężył się i zasa- lutował w chwili, kiedy zegar na placu wybijał dziewiątą. Przychodziło mu do głowy sto powodów, dlaczego dowódca go wzywa. Żaden nie okazał się trafny. Pułkownik podniósł głowę znad biurka. - Przykro mi, Player - miękko powiedział - ale będzie- cie musieli, rozstać się z naszym pułkiem. - Dlaczego, panie pułkowniku? - spytał Player z niedo- wierzaniem. - Co ja złego zrobiłem? - Nic - powiedział ze śmiechem dowódca. - Absolutnie nic. Wręcz przeciwnie. Mój wniosek, żeby wam nadano pa- tent oficerski, został właśnie zatwierdzony przez Najwyż- sze Dowództwo. Będziecie musieli przenieść się do innego pułku, żeby nie rozkazywać ludziom, z którymi pełniliście służbę na równej stopie. Sierżant Player stał na baczność, z otwartymi ustami. - Po prostu stosuję się do regulaminu wojskowego - wy- jaśnił dowódca. - Naturalnie pułkowi będzie brak waszych 10. Stan czwarty 145 szczególnych umiejętności i talentów. Ale nie wątpię, że niedługo usłyszymy o was znowu. Jedyne, co mogę teraz dla was zrobić, Player, to życzyć wam powodzenia w no- wym pułku. - Dziękuję, panie pułkowniku - rzekł Player sądząc, że rozmowa jest skończona. - Bardzo panu dziękuje. Właśnie chciał zasalutować, kiedy pułkownik zapytał: - Czy mógłbym coś wam poradzić, zanim odejdziecie do nowego pułku? - Bardzo proszę, panie pułkowniku - odparł świeżo mia- nowany porucznik. - John Player to trochę śmieszne nazwisko. Zmieńcie je na inne, które nie będzie pobudzać podkomendnych do kpinek za waszymi plecami. Podporucznik Richard Ian Armstrong stawił się w kasynie oficerskim Pułku Jego Królewskiej Mości nazajutrz rano o siódmej zero zero. Kiedy przecinał plac apelowy w swoim doskonale skro- jonym mundurze, dopiero po dłuższej chwili przywykł do tego, że salutuje mu każdy przechodzący żołnierz. Gdy przybył do kasyna i zasiadł do śniadania z innymi oficera- mi, pilnie obserwował, w jaki sposób trzymają nóż i wide- lec. Po śniadaniu, które ledwie skubnął, zgłosił się do puł- kownika Oakshotta, swego nowego dowódcy. Oakshott był to czerwony na twarzy, bezceremonialny, przyjacielski mężczyzna, który przy powitaniu podporucznika nie taił, że wie o jego wyczynach na polu bitwy. Richard bądź Dick, jak wkrótce zwało go bractwo ofi- cerskie, był dumny, że służy w tak sławnym, znamienitym pułku. Ale jeszcze więcej satysfakcji sprawiał mu fakt, iż jest oficerem brytyjskim o czystej, wyraźnej wymowie, która zadawała kłam jego pochodzeniu. Daleko zaszedł od czasu, gdy mieszkał w dwuizbowej, zatłoczonej chacie w Douskach. Pławiąc się w luksusie i cieple kasyna oficer- skiego Pułku Jego Królewskiej Mości, popijając porto, myślał o tym, że nic nie stoi na przeszkodzie, żeby zaszedł dużo dalej. 146 Wkrótce każdy oficer Pułku Jego Królewskiej Mości wie- dział o czynach wojennych porucznika Armstronga, a gdy pułk ruszył na Niemcy, dzielność i przykład, jaki dawał po- rucznik na polu walki, przekonały nawet sceptyków, że nie zmyślił niczego. Nawet jego własną drużynę zdumiała od- waga, jaką odznaczył się w Ardenach ledwo w trzy tygo- dnie po wstąpieniu do pułku. Szpica dowodzona przez Armstronga ostrożnie dotarła na skraj małej wioski, w przekonaniu, że Niemcy już się wycofa- li, aby umocnić swoje pozycje na dookolnych wzgórzach. Jed- nak pluton Armstronga zdołał posunąć się tylko kilkaset jar- dów główną ulicą, gdy przywitał go ogień zaporowy nieprzy- jaciela. Porucznik Armstrong, uzbrojony tylko w pistolet automatyczny i ręczny granat, natychmiast rozpoznał, skąd pochodzi ogień i, „z narażeniem własnego życia" - jak póź- niej ujęto to w meldunku - natarł na okopy nieprzyjaciela. Zastrzelił trzech Niemców, stanowiących obsługę pierw- szego stanowiska bojowego, zanim jeszcze sierżant zdołał go dogonić. Następnie zaatakował drugie umocnione sta- nowisko nieprzyjaciela i wrzucił do środka granat, zabija- jąc na miejscu dwóch Niemców. Z ostatniego okopu wysu- nęła się biała flaga i powoli wyłoniło się z niego trzech młodych żołnierzy z rękoma uniesionymi wysoko w górę. Jeden zrobił krok do przodu i uśmiechnął się. Armstrong odpowiedział uśmiechem, a potem strzelił mu w głowę. Dwaj pozostali Niemcy zwrócili ku niemu twarze, na któ- rych odmalował się błagalny wyraz, gdy ich towarzysz osu- nął się martwy na ziemię. Armstrong nie przestając się uśmiechać strzelił kolejno każdemu w pierś. Zdyszany sierżant dogonił przełożonego. Młody porucz- nik odwrócił się ku niemu płynnym ruchem, z uśmiechem jakby przytwierdzonym do twarzy. Sierżant spojrzał w dół na martwe ciała. Armstrong schował pistolet i powiedział: - Nie mogłem ryzykować z tymi draniami. - Jasne, panie poruczniku - powiedział cicho sierżant. Wieczorem, gdy pułk rozłożył się obozem, Armstrong wsiadł na zarekwirowany niemiecki motocykl i pojechał do Paryża 147 na dwudniową przepustkę. Gnał przez całą noc i przed do- mem Charlotte był o siódmej rano. Kiedy konsjerżka powiedziała Dziewczynie, że chce się z nią widzieć porucznik Armstrong, ta odpowiedziała, że nie zna nikogo o tym nazwisku, sądząc, że to pewno jesz- cze jeden oficer, który chce być oprowadzony po Paryżu. Ale kiedy go zobaczyła, zarzuciła mu ręce na szyję. Przez cały ten dzień i noc nie wychodzili z jej pokoju. Konsjerż- ka, choć Francuzka, była zbulwersowana. - Rozumiem, że jest wojna - powiedziała mężowi - ale przecież oni nawet się przedtem nie widzieli. Kiedy Dick w niedzielę wieczorem rozstawał się z Char- lotte, żeby wrócić na front, powiedział dziewczynie, że przyjedzie po zdobyciu Berlina i wtedy się z nią ożeni. Wskoczył na motocykl i odjechał. Ona stała w nocnej ko- szuli przy oknie w swoim mieszkaniu i patrzyła, póki nie zniknął jej z oczu. - Jeśli nie zginiesz, nim zdobędziesz Berlin, kochany - dopowiedziała w myśli. Pułk Jego Królewskiej Mości znalazł się wśród formacji, które miały ruszyć na Hamburg, i Armstrong pragnął być pierwszym oficerem, który wejdzie do miasta. Po trzech dniach zawziętego oporu miasto ostatecznie upadło. Następnego ranka marszałek polny sir Bernard Montgo- mery wskoczył do miasta i przemówił do połączonych wojsk ze swojego dżipa. Nazwał tę bitwę decydującą i za- pewnił żołnierzy, że wkrótce wojna się skończy i wrócą do domu. Kiedy żołnierze skończyli wiwatować na cześć do- wódcy, zszedł z dżipa i wręczył medale za odwagę. Wśród odznaczonych Krzyżem Wojennym był kapitan Richard Armstrong. Dwa tygodnie później bezwarunkowa kapitulacja Nie- miec została podpisana przez generała Jodla i przyjęta przez Eisenhowera. Nazajutrz kapitan Richard Armstrong, kawaler Krzyża Wojennego, dostał tygodniową przepust- kę. Dick popędził na łeb na szyję swoim motocyklem do Paryża, przybywając pod drzwi starego domu czynszowego, 148 w którym mieszkała Charlotte, parę minut przed północą. Tym razem konsjerżka zaprowadziła go prosto do jej po- koju. Następnego ranka Charlotte w białym kostiumie i Dick w galowym mundurze powędrowali do dzielnicowego ma- gistratu. Po trzydziestu minutach wyszli stamtąd jako pań- stwo Armstrong. Konsjerżka była świadkiem na ślubie. Miesiąc miodowy zredukowany do trzech dni spędzili pań- stwo młodzi przeważnie w malutkim mieszkanku Charlot- te. Gdy Dick żegnał się z żoną, aby powrócić do pułku, po- wiedział jej, że teraz, kiedy wojna się skończyła, zamierza odejść z wojska, zabrać ją do Anglii i stworzyć tam wielkie finansowe imperium. - Czy masz jakieś plany, Dick, teraz, kiedy wojna się skoń- czyła? - spytał pułkownik Oakshott. - Tak, panie pułkowniku. Mam zamiar wrócić do Anglii i rozejrzeć się za pracą - odparł Armstrong. Oakshott otworzył pękatą teczkę, która leżała przed nim na biurku. - Może miałbym coś dla ciebie tu w Berlinie. - To znaczy, panie pułkowniku? -Najwyższe Dowództwo poszukuje odpowiedniego czło- wieka na szefa Biura Nadzoru Obsługi Prasowej i Informa- cji. To praca w sam raz dla ciebie. Szukamy kogoś, kto po- trafi przekonująco zaprezentować argumenty strony brytyj- skiej, a zarazem dopilnować, żeby prasa nie przedstawiała fałszywie sytuacji. Wygranie wojny to jedna sprawa, nato- miast przekonanie świata, że traktujemy wroga sprawiedli- wie, może się okazać o wiele trudniejsze. Amerykanie, Ro- sjanie i Francuzi mianują własnych przedstawicieli, więc ktoś od nas też musi mieć na nich oko. Mówisz kilkoma ję- zykami i masz wszelkie kwalifikacje na to stanowisko. No i jeszcze jedno, Dick: nie masz w Anglii rodziny, do której musiałbyś się spieszyć. Armstrong pokiwał głową. Po dłuższej chwili powiedział: - Żeby zacytować Montgomery'ego: jaką mi dacie broń, bym mógł wykonać tę robotę? 149 - Gazetę - odparł Oakshott. - „Der Telegraf", jeden z berlińskich dzienników. Obecnie kieruje nim Niemiec nazwiskiem Arno Schultz. Cały czas się skarży, że maszyny drukarskie stoją. A to brak mu papieru, a to wyłączony prąd. Chcemy, żeby „Der Telegraf" był codziennie na uli- cach i żeby przedstawiał rzeczy z naszego punktu widze- nia. Nie wyobrażam sobie, by ktoś lepiej od ciebie potrafił tego dopilnować. - „Der Telegraf" nie jest jedyną berlińską gazetą - rzekł Armstrong. - Owszem - przytaknął pułkownik. - Inny Niemiec wy- daje w sektorze amerykańskim drugą, „Der Berliner". To dodatkowy powód, żeby „Der Telegraf" zdobył sobie więk- szą popularność. Obecnie „Der Berliner" dwukrotnie prze- wyższa „Der Telegraf" pod względem sprzedaży, a chcieli- byśmy, żeby było na odwrót. - Jakie uprawnienia dostanę? - Damy ci wolną rękę. Będziesz mógł zorganizować wła- sne biuro i dobrać sobie tak liczny personel, jaki będzie niezbędny do sprawnego funkcjonowania. Dostaniesz też mieszkanie, co oznacza, że mógłbyś sprowadzić żonę. - Oakshott zrobił przerwę. - Może potrzebujesz trochę cza- su, żeby się zastanowić, Dick? - Nie potrzebuję się zastanawiać, panie pułkowniku. Pułkownik uniósł brwi. - Z chęcią przyjmę tę pracę. - Doskonale. Zacznij od nawiązania kontaktów. Dotrzyj do każdego, kto może być użyteczny. Jeśli ktoś będzie ci robił trudności, powiedz mu, żeby porozumiał się ze mną. Gdybyś naprawdę utknął, to pamiętaj, że słowa „Sojuszni- cza Komisja Kontroli" na ogół otwierają najszczelniej za- mknięte drzwi. Kapitanowi Armstrongowi udało się w ciągu zaledwie tygodnia znaleźć w centrum sektora brytyjskiego odpo- wiednie pomieszczenie na biuro, poniekąd dlatego, że raz po raz powoływał się na Sojuszniczą Komisję Kontroli. Zwerbowanie jedenastoosobowego personelu potrwało tro- chę dłużej, gdyż najlepsi ludzie już byli zaangażowani 150 w komisji. Na początek podkradł generałowi sekretarkę Sally Carr, która przed wojną pracowała w „Daily Chronic- le" w Londynie. Z pojawieniem się Sally biuro ożyło i w ciągu kilku dni zaczęło funkcjonować. Kiedy Armstrong się dowiedział, że porucznik Wakeham stacjonuje w Berlinie w służbie trans- portowej, złowił następną zdobycz. Sally mu powiedziała, że Wakehamowi do cna się znudziło wypełnianie doku- mentów podróży. Armstrong zaproponował mu stanowisko swojego zastępcy i ku jego zdziwieniu dawny przełożony chętnie się zgodził. Potrwało kilka dni, zanim Armstrong przywykł mówić do niego Peter. Do kompletu Armstrong dobrał jeszcze sierżanta, dwóch kaprali i kilku szeregowców z Pułku Jego Królewskiej Mo- ści, którzy mieli tę jedną kwalifikację, jakiej potrzebował. Wszyscy byli dawnymi londyńskimi swojakami z East Endu. Najbystrzejszego z nich, szeregowca Rega Bensona, uczynił swoim szoferem. Następnym krokiem Armstronga była re- kwizycja mieszkania na Paulstrasse, poprzednio zajmowa- nego przez dowódcę brygady, który wracał do Anglii. Kiedy pułkownik podpisał stosowne papiery, Armstrong polecił Sally wysłać telegram do Charlotte do Paryża. - Co mam w nim napisać? - spytała, odwracając kartkę swojego notatnika. - Znalazłem odpowiednie lokum. Pakuj wszystko i na- tychmiast przyjeżdżaj. - Mówiąc to Armstrong wstał z krzesła. - Idę do redakcji „Der Telegraf" dowiedzieć się czegoś o Arno Schultzu. Dopilnuj tu wszystkiego, póki nie wrócę. - Co mam z tym zrobić? - spytała Sally, podając mu list. - O co chodzi? - zapytał, pobieżnie rzuciwszy nań wzro- kiem. - Jakiś dziennikarz z Oksfordu chce odwiedzić Berlin i napisać o tym, jak Brytyjczycy traktują Niemców pod okupacją. - Cholernie dobrze - powiedział Armstrong już przy drzwiach. - Chyba powinnaś umówić go ze mną na spotka- nie. X DAILY CHRONICLE 1 PAŹDZIERNIKA 1946 Wyrok norymberski: Wina Goeringa bezprzykładna w swej potworności Kiedy Keith Townsend przyjechał «do Anglii, żeby w Kole- gium Worcester w Oksfordzie studiować politykę, filozofię i ekonomię, pierwsze jego wrażenia potwierdziły to, czego się spodziewał: był to kraj zadowolony z siebie, snobistycz- ny, pompatyczny i nadal żyjący w epoce wiktoriańskiej. Albo się było oficerem, albo plebejuszem, a ponieważ Ke- ith przybywał z kolonii, dawano mu nader wyraźnie do zro- zumienia, do jakiej kategorii się zalicza. Prawie wszyscy studenci, jego koledzy, przypominali mu młodsze wydanie pana Jessopa i po tygodniu Keith chętnie wróciłby do domu, gdyby nie jego opiekun. Trud- no byłoby znaleźć większe przeciwieństwo dawnego dyrek- tora Keitha niż doktor Howard, który nie okazał cienia zdziwienia, gdy młody Australijczyk powiedział mu przy kieliszku sherry w swoim pokoju, jak bardzo pogardza bry- tyjskim systemem klasowym wciąż popieranym przez większość studentów. Doktor Howard powstrzymał się na- wet od komentarza na temat popiersia Lenina, które Ke- ith ustawił w widocznym miejscu nad kominkiem, gdzie poprzedniego roku królował lord Salisbury, Doktor Howard nie zaproponował żadnego natychmia- stowego rozwiązania kwestii klasowej. Poradził tylko Ke- ithowi, żeby udał się na giełdę dla pierwszoroczniaków, gdzie dowie się wszystkiego o klubach i stowarzyszeniach, do których mogą wstąpić świeżo upieczeni studenci i być może znajdzie coś, co mu będzie odpowiadało. 152 Keith postąpił zgodnie z jego radą i następne przedpo- łudnie spędził na wysłuchiwaniu argumentów, dlaczego powinien wstąpić do klubu wioślarskiego, towarzystwa fi- latelistycznego, kółka dramatycznego, klubu szachistów, korpusu szkolenia oficerskiego, a zwłaszcza zostać współ- pracownikiem gazety studenckiej. Jednak gdy Keith spo- tkał się z nowo wybranym redaktorem „Cherwell" i usły- szał jego opinie na temat tego, jak powinno się kierować gazetą, postanowił się skoncentrować na polityce. Opuścił giełdę, dzierżąc w ręku formularze Oxford Union i Klubu Laburzystowskiego. Następnego wtorku Keith odnalazł pub „Pod Murarza- mi", gdzie barman wskazał mu schody prowadzące do ma- łego pokoju, miejsca zebrań Klubu Laburzystowskiego. Przewodniczący klubu, Rex Siddons, od razu nabrał po- dejrzeń wobec brata Keitha, jak z uporem tytułował go od samego początku. Townsend posiadał wszystkie atrybuty typowego torysa - miał ojca ze szlacheckim tytułem, cho- dził do prywatnej szkoły, miał własne fundusze, a nawet przechodzony samochód MG magnette. Ale mijały tygodnie i członkowie Klubu Laburzystowskie- go, którzy w każdy wtorek wysłuchiwali poglądów Keitha na temat monarchii, szkół prywatnych, systemu tytularnego i elitaryzmu Oksfordu i Cambridge, nadali mu przydomek to- warzysz Keith. Dwóch nawet kiedyś zaszło do niego po zebra- niu i długo w noc rozmawiali o tym, jak zmienią świat, kiedy już wydostaną się z „tego okropnego miejsca". Podczas pierwszego trymestru Keith ze zdziwieniem stwierdził, że jeśli nie pojawi się na wykładzie albo nawet opuści czasem zajęcia z tutorem, na których miał odczytać swą cotygodniową pracę, ani nie pociąga to automatycznie kary, ani nawet reprymendy. Dopiero po kilku tygodniach przyzwyczaił się do systemu, który polegał wyłącznie na samodyscyplinie i pod koniec pierwszego trymestru ojciec groził mu, że jeśli nie przysiądzie fałdów, cofnie mu fundu- sze, sprowadzi z powrotem do domu i wyśle do pracy. W drugim trymestrze Keith w każdy piątek pisał długi list do ojca, szczegółowo relacjonując, jak przykłada się 153 do nauki, co hamowało trochę potok złorzeczeń. Pokazy- wał się nawet czasem na wykładach, w czasie których pró- bował zgłębić system gry w ruletkę oraz na zajęciach z tu- torem, na których usiłował nie zasypiać. W letnim trymestrze Keith odkrył Cheltenham, New- market, Ascot, Doncaster i Epsom, co pociągnęło za sobą ten skutek, że nigdy nie miał dość pieniędzy, żeby kupić sobie nową koszulę albo choćby parę skarpetek. Podczas ferii musiał kilka razy zjeść posiłki na dworcu kolejowym, który ze względu na bliskość Kolegium Worce- ster traktowany był przez niektórych studentów jak uni- wersytecka stołówka. Pewnego wieczoru, kiedy Keith wy- pił trochę za dużo w pubie „Pod Murarzami", nabazgrał na osiemnastowiecznym murze Kolegium: C'est magnifique, mais ce n'est pas la gare. Po dwunastu miesiącach spędzonych na uniwersytecie Keith nie mógł się niczym pochwalić, chyba tylko małą grupką przyjaciół, którzy, podobnie jak on, byli zdecydo- wani zmienić system dla dobra większości, gdy tylko skoń- czą studia. Matka Keitha, która regularnie do niego pisywała, za- proponowała, aby skorzystał z wakacji i zwiedził Europę, gdyż może nie mieć drugiej takiej szansy w życiu. Wziął pod uwagę te rady i zaplanował trasę podróży, w którą by się wybrał, gdyby w pubie przy kieliszku nie natknął się na redaktora działu publicystyki „Oxford Mail". Droga Matko! Właśnie otrzymałem Twój list, w którym podsuwasz mi pomysły, co powinienem robić w wakacje. Myślałem począt- kowo o tym, żeby postąpić według Twojej rady i objechać całe wybrzeże francuskie, przypuszczalnie kończąc na Deauville - ale potem szef działu publicystyki „Oxford Mail" zapropono- wał mi wyjazd do Berlina. Chcą, żebym napisał dla nich cztery artykuły o życiu^ w Niemczech pod okupacją aliancką, a potem pojechał do Drezna i zrelacjonował, jak odbudowuje się to miasto. Propo- nują mi dwadzieścia gwinei za każdy artykuł w chwili dorę- 154 czenia. Ze względu na opłakany stan moich finansów - z mo- jej, nie z waszej winy - Berlin bierze górę nad Deauville. Wyślę Wam z Niemiec pocztówkę - jeśli można tam coś ta- kiego dostać - wraz z rękopisami czterech artykułów dla ojca do oceny. Może „Courier" zechce je wydrukować? Szkoda, że nie zobaczę Was tego lata. Uściski! Keith Z chwilą rozpoczęcia wakacji Keith wyruszył w tym sa- mym kierunku, co inni studenci. Dojechał swoim MG do Dover i następnie wsiadł na prom do Calais. Ale kiedy in- ni wysiedli na ląd, żeby zwiedzać historyczne miasta euro- pejskie, Keith skierował swój mały kabriolet na północny wschód, w stronę Berlina. Było tak gorąco, że pierwszy raz mógł jechać ze złożonym dachem. * Jadąc krętymi drogami Francji i Belgii Keith ani na chwi- lę nie mógł zapomnieć, że przez Europę tak niedawno prze- toczyła się wojna. Widział zmiażdżone żywopłoty i zniszczone pola, po których jeździły czołgi zamiast traktorów, zrównane z ziemią przez bomby wiejskie domy, które znalazły się po- między nacierającymi i wycofującymi się wojskami, i rzeki pełne rdzewiejącego sprzętu wojskowego. Gdy mijał zbom- bardowane budynki i jechał kilometr za kilometrem przez spustoszony krajobraz, jawił mu się coraz bardziej nęcący ob- raz Deauville z kasynem i torem wyścigów konnych. Kiedy zrobiło się na tyle ciemno, że nie widział dziur na drodze, skręcił z głównej arterii i wjechał w spokojną boczną dróżkę. Ujechał kawałek, zaparkował na skraju i zasnął mocnym snem. Było jeszcze ciemno, gdy obudziło go dudnienie ciężarówek wolno sunących ku granicy nie- mieckiej. Sięgnął po pióro i skreślił zdanie: „Wojsko wsta- je nie bacząc na słońce". Musiał kilka razy przekręcić klu- czyk, zanim silnik z rykiem ożył. Keith przetarł oczy, za- wrócił samochód i wyjechał na główną drogę starając się pamiętać, aby trzymać się prawej strony. Po kilku godzinach dotarł do granicy i musiał czekać w długiej kolejce; wszyscy udający się do Niemiec byli 155 drobiazgowo kontrolowani. W końcu nadeszła jego kolej. Oficer służby granicznej sprawdził jego paszport, a kiedy zorientował się, że Keith jest Australijczykiem, zrobił ką- śliwą uwagę na temat Donalda Bradmana1 i ruchem dłoni nakazał mu odjazd. '-•*> Nic, co Keith słyszał lub czytał, nie mogło dać pojęcia, co to znaczy pokonany kraj. Musiał coraz bardziej zwal- niać, gdyż pęknięcia na szosie zmieniły się w wyrwy, te zaś w kratery. Jeśli można było kilkaset metrów przejechać normalnie, to dalsza droga przypominała jazdę oszalałym elektrycznym samochodzikiem w nadmorskim wesołym miasteczku. I zaledwie zdołał przyspieszyć, musiał zjechać na bok, żeby przepuścić następny konwój ciężarówek - te ostatnie z gwiazdami na drzwiach -* sunący środkiem szosy. Postanowił wykorzystać jeden z tych nie planowanych postojów, aby coś zjeść w przydrożnej gospodzie, którą do- strzegł. Potrawa, którą mu podano, była niejadalna, piwo słabe, a ponure twarze oberżysty i innych gości nie pozwa- lały wątpić, że nie jest tu mile widziany. Nie zamówił już nic więcej, zapłacił i wyszedł. Jechał do stolicy Niemiec z trudem pokonując kilometr za kilometrem i na przedmieściach Berlina znalazł się na parę minut przed zapaleniem gazowych latarni. Zaczął od razu szukać w bocznych uliczkach małego hoteliku. Wie- dział, że im bliżej centrum, tym będzie drożej, a na duży wydatek nie mógłby sobie pozwolić. Wreszcie znalazł hotelik na rogu zrównanej z ziemią uli- cy. Stał samotny, jakby nieświadom, co wydarzyło się wokół. To złudzenie rozwiało się, gdy tylko Keith otworzył drzwi. Zaniedbany hol był oświetlony jedną świeczką, a za kontu- arem smętnie tkwił portier w workowatych spodniach i sza- rej koszuli. Nie reagował na słowa anglojęzycznego klienta. Wreszcie Keith, który znał zaledwie kilka słów niemieckich, podniósł do góry dłoń z rozstawionymi palcami, sądząc, że portier zrozumie, iż pragnie tu zostać pięć nocy. 1 Sir Donald George Bradman, znany australijski krykiecista (przyp.tłum.). 156 Portier bez entuzjazmu kiwnął głową, sięgnął do tyłu, żeby zdjąć klucz z kołka, i poprowadził gościa niczym nie okrytymi schodami do narożnego pokoju na drugim pię- trze. Keith postawił swój kufer na podłodze i spojrzał na małe łóżko, jedno jedyne krzesło, komodę z trzema uchwy- tami zamiast ośmiu i podniszczony stół. Przemierzył pokój, wyjrzał przez okno na stosy gruzów i pomyślał o sielanko- wym stawie, -na który miał widok z okna swojego studenc- kiego mieszkania w Oksfordzie. Odwrócił się, żeby podzię- kować, ale portiera już nie było. Keith rozpakował kuferek, postawił krzesło przy stole obok okna i przez parę godzin - trapiony niejasnym poczu- ciem winy - spisywał swoje pierwsze wrażenia na temat pokonanego kraju. Obudził się rano, gdy słońce zaświeciło przez pozbawione zasłon okno. Z trudem się umył w umywalce bez zatyczki, pod skąpym strumyczkiem zimnej wody. Postanowił się nie golić. Ubrał się, zszedł na dół i otworzył kilkoro drzwi w poszukiwaniu kuchni. Kobieta stojąca przy piecu obróci- ła się i zdobyła na uśmiech. Wskazała mu stół. - Brak wszystkiego oprócz mąki - wyjaśniła łamaną an- gielszczyzną. Podała mu dwie wielkie kromki chleba leciutko maźnięte omastą. Podziękował jej i został nagrodzony uśmie- chem. Po wypiciu drugiej szklanki płynu, który kobieta na- zwała mlekiem, wrócił do swojego pokoju i usiadł na łóżku, sprawdzając na starej mapie miasta, którą znalazł w księgar- ni Blackwella w Oksfordzie, adres, gdzie miał się stawić na spotkanie. Kiedy wychodził z hotelu, było zaledwie kilka mi- nut po ósmej, ale na to spotkanie nie mógł się spóźnić. Keith postanowił tak ułożyć czas, aby spędzić przynaj- mniej jeden dzień w każdym sektorze podzielonego mia- sta; uznał, że najlepiej będzie odwiedzić sektor rosyjski na końcu, żeby móc porównać go z sektorami zarządzanymi przez zachodnich sojuszników. Wydawało mu się, że po tym, co widział dotychczas, tam może być tylko lepiej, co - jak wiedział - ucieszyłoby innych członków oksfordzkiego Klubu Laburzystowskiego, którzy uważali, że „wujek So- 157 so" robi o wiele lepszą robotę niż Attlee, Auriol i Truman razem wzięci - chociaż najdalej wysuniętym na wschód punktem, do którego dotarli, było Cambridge. Keith parokrotnie się zatrzymywał w drodze do śródmie- ścia, pytając, jak dojechać do Siemensstrasse. Kilka minut przed dziewiątą znalazł wreszcie siedzibę brytyjskiego Biu- ra Nadzoru Obsługi Prasowej i Informacji. Zaparkował sa- mochód i włączył się w strumień mężczyzn i kobiet w mun- durach różnej barwy, prący w górę po szerokich kamien- nych stopniach i przeciskający się przez wahadłowe drzwi. Ujrzawszy wywieszkę, że winda nie działa, wdrapał się na piąte piętro do Biura Nadzoru. Mimo że przyszedł przed czasem, zgłosił się do podoficera dyżurnego w recepcji. - Czym mogę szanownemu panu służyć? - spytała mło- da dziewczyna w mundurze kaprala. Do Keitha żadna kobieta do tej pory nie zwracała się per „szanowny panie" i wcale mu się to nie podobało. Wyjął list z wewnętrznej kieszeni marynarki i wręczył dziewczynie. - Mam umówione spotkanie z dyrektorem o dziewiątej -oznajmił. - Sądzę, że go jeszcze nie ma, proszę pana, ale spraw- dzę. - Podniosła słuchawkę telefonu i zamieniła z kimś pa- rę słów, po czym zwróciła się do Keitha. - Ktoś do pana przyjdzie za kilka minut - powiedziała. - Proszę usiąść. Kilka minut przeciągnęło się prawie do godziny i w tym czasie Keith zdążył przeczytać od deski do deski obydwie gazety leżące na stoliku do kawy - ale kawy nikt mu nie podał. „Der Berliner" nie był dużo lepszy od „Cherwell", gazety studenckiej, z której tak się wyśmiewał w Oksfor- dzie, a „Der Telegraf" był jeszcze gorszy. Natomiast dyrek- tor Biura wymieniany był niemal na każdej stronie, więc Keith wolałby, żeby nie pytano go o zdanie. Nareszcie po- jawiła się jakaś kobieta i zapytała o pana Townsenda. Keith skoczył z miejsca i podszedł do recepcji. - Jestem Sally Carr - powiedziała kobieta z żywym cockneyowskim akcentem. - Sekretarka dyrektora. Co mo- gę dla pana zrobić? ź 158 - Pisałem tutaj z Oksfordu - odparł Keith, starając się mówić tonem człowieka całkiem dorosłego. - Jestem dziennikarzem z „Oxford Mail" i mam napisać cykl arty- kułów o warunkach życia w Berlinie. Mam umówione spo- tkanie z... - odwrócił napisany przez nią list - .. kapita- nem Armstrongiem. - O tak, przypominam sobie - powiedziała Sally Carr. - Ale niestety, kapitan Armstrong pojechał rano do sektora rosyjskiego i nie spodziewam się go dzisiaj w biurze. Gdy- by zechciał pan przyjść jutro rano, jestem pewna, że chęt- nie się z panem zobaczy. Keith starał się nie okazać rozczarowania i zapewnił se- kretarkę, że przyjdzie nazajutrz o dziewiątej rano. Cał- kiem by zrezygnował ze spotkania z Armstrongiem, gdyby mu nie mówiono, że ten właśnie kapitan więcej wie o tym, co naprawdę się dzieje w Berlinie, niż wszyscy oficerowie sztabowi razem wzięci. Spędził resztę dnia na oglądaniu sektora brytyjskiego, zatrzymując się często, żeby notować wszystko, co wydawa- ło mu się warte opisania. A więc sposób, w jaki Anglicy odnosili się do przegranych Niemców; puste sklepy usiłu- jące obsłużyć natłok klientów; kolejki po żywność na każ- dym rogu ulicy; pochylone głowy, ilekroć próbowałeś spoj- rzeć Niemcom w oczy. Daleki zegar wybił dwunastą, gdy Keith wstąpił do hałaśliwego baru pełnego żołnierzy w mundurach i usiadł w samym kącie przy kontuarze. Kie- dy wreszcie kelner zapytał, co mu podać, zamówił kufel pi- wa i kanapkę z serem - przynajmniej tak mu się zdawało, lecz nie mógł być całkiem pewny, bo za słabo znał niemiec- ki. Siedząc przy barze zaczął znowu robić notatki. Obser- wując uwijających się wokół kelnerów, zorientował się, że człowiek w cywilu jest obsługiwany na szarym końcu, po wszystkich w mundurach. Wszystkich, co do jednego. Różne rodzaje wymowy w tej sali uświadomiły Keitho- wi, że system klasowy zachowany zostaje nawet wówczas, kiedy Brytyjczycy okupują obce miasto. Niektórzy żołnie- rze utyskiwali - tonem, który nie spodobałby się pannie Steadman - na przeciągające się w nieskończoność formal- 159 ności, co uniemożliwiało im wcześniejszy powrót do kraju. Inni zdawali się pogodzeni z życiem w mundurze, mówili tylko o następnej wojnie i o tym, gdzie może wybuchnąć. Keith skrzywił się, jak usłyszał, kiedy jeden z nich powie- dział: „ - Wystarczy lekko poskrobać i zaraz wyłazi z nich cho- lerny nazista. Ale po lunchu, kiedy kontynuował swoją wędrówkę po sektorze brytyjskim, uznał, że przynajmniej na pierwszy rzut oka żołnierze wyglądają na zdyscyplinowanych i że większość okupantów zdaje się traktować okupowanych powściągliwie i uprzejmie. Gdy sklepikarze zaczęli zapuszczać żaluzje i ryglować drzwi, Keith wrócił do swojego MG. Samochód otaczał krąg gapiów, których zazdrosne miny zmieniły się w gniew- ne, gdy zobaczyli, że właściciel tego cuda jest cywilem. Po- woli pojechał do hotelu. Zjadł w kuchni talerz kartofli z kapustą i wrócił do swojego pokoju, gdzie przez dwie go- dziny spisywał wszystko, co zapamiętał z tego dnia. Potem położył się do łóżka i czytał „Folwark zwierzęcy", póki nie wypaliła się świeca. Tej nocy Keith spał dobrze. Rano, po umyciu się w lo- dowatej wodzie, bez zapału przystąpił do golenia. Następ- nie zszedł do kuchni, gdzie •czekało na niego kilka pajd chleba ze skąpą omastą. Po śniadaniu Keith pozbierał swoje papiery i wyruszył na przełożone z wczoraj spotkanie. Gdyby bardziej skupił się na prowadzeniu samochodu, a mniej na pytaniach, któ- re pragnął zadać kapitanowi Armstrongowi, może nie skrę- ciłby w lewo na rondzie. Czołg jadący z przeciwka nie był w stanie z miejsca zahamować, a chociaż Keith wcisnął ha- mulce i tylko zawadził o brzeg potężnego błotnika, MG okręcił się wokół własnej osi, wpadł na krawężnik i ude- rzył w betonowy słup latarni. Keith siedział za kierownicą i cały się trząsł. Wszystkie pojazdy stanęły, z czołgu wyskoczył młody porucznik, żeby sprawdzić, czy Keith nie jest ranny. Keith ostrożnie wygramolił się z samochodu, trochę zszokowany, 160 ale po wykonaniu podskoku, przysiadu i machnięciu ręko- ma stwierdził, że nic mu nie jest poza lekkim skalecze- niem prawej dłoni i otarciem łokcia. Po obejrzeniu czołgu okazało się, że nie ma na nim żadne- go śladu poza zadrapaniem lakieru na błotniku. Natomiast MG wyglądał jak po bitwie na śmierć i życie. W tym mo- mencie Keith uprzytomnił sobie, że będąc za granicą mógłby uzyskać odszkodowanie jedynie z ubezpieczenia od odpowiedzialności cywilnej. Jednakże zapewnił czołgi- stę, że to absolutnie nie jego wina, i gdy porucznik wska- zał mu drogę do najbliższego warsztatu, rozstali się. Keith zostawił MG i wolnym biegiem ruszył w stronę warsztatu. Dotarł tam po dwudziestu minutach, świadom swej słabej formy. W końcu znalazł jedynego mechanika, który mówił po angielsku i który obiecał, że ostatecznie zajmie się samochodem. * - Co to znaczy „ostatecznie"? - zapytał Keith. - To zależy - odparł mechanik pocierając znacząco kciukiem o palce. - Widzi pan, kto lepiej posmaruje, ten szybciej jedzie. Keith wyjął portfel i dobył z niego banknot dziesięcio- szylingowy. - Ma pan dolary? - spytał mechanik. - Nie - uciął Keith. Opisawszy, gdzie znajduje się samochód, pospieszył na Siemensstrasse. Już był spóźniony dziesięć minut na spo- tkanie w mieście, gdzie było niewiele środków komunika- cji miejskiej, a jeszcze mniej taksówek. Nim wreszcie do- tarł na miejsce, tym razem on dał na siebie czekać czter- dzieści minut. Dziewczyna w recepcji od razu go poznała, ale nie mia- ła dla niego dobrych wiadomości. - Kapitan Armstrong parę minut temu wyszedł na spo- tkanie w sektorze amerykańskim - oznajmiła. - Czekał po- nad godzinę. -Niech to diabli! - zaklął Keith. - Miałem po drodze wypadek i dotarłem, jak mogłem najwcześniej. Czy mógł- bym się z nim spotkać dzisiaj o późniejszej porze? 11. Stan czwarty 161 - Obawiam się, że nie - odparła. - W porze popołudnio- wej ma spotkania w sektorze amerykańskim. Keith wzruszył ramionami. - Czy mogłaby mi pani powiedzieć, jak dotrzeć do sek- tora francuskiego? - zapytał. Wędrówka ulicami drugiego sektora Berlina nie wnio- sła nic nowego do jego wrażeń z poprzedniego dnia, uświa- domiła mu tylko, że w tym mieście mówi się przynajmniej dwoma językami, jakich nie znał. W rezultacie zamówił danie, na które nie miał ochoty, i butelkę wina, na które nie było go stać. Po obiedzie postanowił wrócić do warszta- tu, żeby sprawdzić, jak postępuje praca przy jego samo- chodzie. Kiedy tam dotarł, zapalano gazowe latarnie, a mechanik, który znał angielski, już poszedł do domu. MG stał w kącie podjazdu w takim samym opłakanym stanie, w jakim zostawił go rano. Jedyne, co mógł zrobić pracownik na nocnym dyżurze, to pokazać mu na zegarku cyfrę osiem. Następnego rana Keith był w warsztacie kwadrans przed ósmą, ale mechanik znający angielski pojawił się dopiero trzynaście po ósmej. Kilkakrotnie obszedł w koło MG, nim wyraził swoje zdanie. - Potrwa tydzień, żeby go doprowadzić do stanu używal- ności - powiedział ze smutkiem. Tym razem Keith wsunął mu więcej niż funta. - Ale może mi się uda uwinąć w parę dni... To wszystko kwestia odpowiedniej zachęty - dodał mechanik. Keith uznał, że nie stać go na odpowiednią zachętę. Stojąc w zatłoczonym tramwaju, zastanawiał się nad stanem swoich funduszy albo raczej ich niedostatkiem. Je- śli miał tu przeżyć jeszcze dziesięć dni, zapłacić za hotel i reperację samochodu, będzie musiał spędzić resztę czasu rezygnując z luksusów hotelowych i spać w MG. Wyskoczył z tramwaju na dobrze już znanym przystan- ku, wbiegł po schodach i parę minut przed dziewiątą sta- nął przed recepcją. Tym razem musiał czekać dwadzieścia minut, czytając te same gazety, co poprzednio, zanim uka- zała się sekretarka dyrektora. Miała zakłopotaną minę. 162 - Tak mi przykro, proszę pana - powiedziała - ale kapi- tan Armstrong musiał niespodziewanie wyjechać do An- glii. Jego zastępca, porucznik Wakeham, chętnie pana przyjmie. Keith spędził blisko godzinę z porucznikiem Wakeha- mem, który zwracał się do niego „stary", wyjaśnił, dlacze- go Keith nie może uzyskać wstępu do Spandau, i pozwolił sobie na parę żarcików z Dona Bradmana. Wychodząc Ke- ith wiedział więcej o stanie krykieta angielskiego, niż o tym, co się dzieje w Berlinie. Resztę dnia spędził w sek- torze amerykańskim, przystając co chwilę na rogach ulic, żeby rozmawiać z amerykańskimi żołnierzami. Mówili mu z dumą, że nie opuszczą swojego sektora, póki nie nadej- dzie czas powrotu do Stanów Zjednoczonych. Kiedy późnym popołudniem Keith zajrzał do warsztatu, anglojęzyczny mechanik obiecał mu, że samochód będzie gotowy nazajutrz wieczorem. Następnego dnia Keith pojechał tramwajem do sektora rosyjskiego. Prędko pojął, jak bardzo się mylił, przypusz- czając, że nie dowie się tu niczego nowego. Członkowie Klubu Laburzystowskiego Uniwersytetu Oksfordzkiego nie będą zadowoleni, gdy usłyszą, że wschodni berlińczycy są bardziej zgarbieni, mają niżej opuszczone głowy i wol- niejszy krok niż ich pobratymcy z sektorów administrowa- nych przez zachodnich aliantów, i że nie kwapią się nawet do rozmów między sobą, a co dopiero do rozmowy z Ke- ithem. Na głównym placu statua Hitlera została zastąpio- na przez jeszcze większy posąg Lenina, a na każdym na- rożniku ulic widniało olbrzymie oblicze Stalina. Po kilku godzinach przemierzania tam i z powrotem smętnych ulic ze sklepami bez ludzi i bez towarów, nie natrafiwszy choć- by na jeden bar czy restaurację, Keith wrócił do sektora brytyjskiego. Doszedł do wniosku, że jeśli następnego dnia rano poje- dzie samochodem do Drezna, będzie mógł skończyć zamó- wiony cykl artykułów, a potem być może spędzi kilka dni w Deauville, uzupełniając topniejące fundusze. Pogwizdu- jąc wskoczył do tramwaju jadącego w stronę warsztatu. 163 Mechanik wręczył mu kluczyk. Keith usiadł za kierow- nicą i włączył silnik. Natychmiast zapalił. - Fantastycznie! - zachwycił się. Mechanik pokiwał głową. Kiedy Keith wysiadł z samo- chodu, inny pracownik warsztatu pochylił się i wyjął klu- czyk ze stacyjki. - Ile się więc należy? - zapytał Keith otwierając port- fel. - Dwadzieścia funtów - rzekł mechanik. Keith obrócił się do tyłu i wlepił w niego wzrok. - Dwadzieścia funtów? - wyjąkał. - Ale ja nie mam tyle pieniędzy. Wyciągnęliście ode mnie już trzydzieści szylin- gów, a cały ten cholerny samochód kosztował mnie trzy- dzieści funtów. Ta informacja nie zrobiła najmniejszego wrażenia na mechaniku. - Musieliśmy wymieniać wał korbowy i naprawić gaź- nik - wyjaśnił. - I o części zamienne też nie było łatwo. Nie wspominając o karoserii. W Berlinie nie ma zapotrze- bowania na takie luksusy. Dwadzieścia funtów - powtó- rzył. Keith otworzył portfel i zaczął liczyć banknoty. - Ile to będzie w markach niemieckich? - My nie przyjmujemy marek - oświadczył mechanik. - Dlaczego nie? - Brytyjczycy ostrzegają nas przed sfałszowanymi bank- notami. Keith uznał, że czas inaczej zażyć faceta. - To wymuszenie! Rozbój na równej drodze! - ryknął. - Mogę spowodować, że zamkną wam warsztat! Mechanik był nieporuszony. -Mogliście wygrać wojnę, proszę pana - powiedział z sarkazmem - ale to nie znaczy, że nie musi pan płacić ra- chunków. - Myślicie, że to wam ujdzie na sucho? - wrzasnął Ke- ith. - Zgłoszę całą sprawę mojemu przyjacielowi, kapita- nowi Armstrongowi z Biura Nadzoru Obsługi Prasowej i Informacji. Wtedy zobaczycie, kto tu rządzi. 164 - A może lepiej wezwijmy policję i niech ona rozstrzy- gnie, kto tu rządzi. Na takie diktum Keith zamilkł. Chodził tam i z powro- tem po podjeździe, wreszcie przyznał: - Nie mam dwudziestu funtów. - To będzie pan musiał sprzedać samochód. - Nigdy - rzekł Keith. - W takim razie będziemy trzymać go w garażu za usta- loną dzienną opłatą, dopóki pan nie zapłaci należności. Keith robił się coraz bardziej czerwony, tymczasem dwaj mężczyźni stali nad jego samochodem jak sępy. Za- chowywali kamienny spokój. - Ile byście za niego dali? - wykrztusił w końcu. - Hm, w Berlinie nie ma wielkiego zapotrzebowania na przechodzone samochody sportowe z kierownicą z prawej strony - stwierdził mechanik. - Ale chyba moglibyśmy się szarpnąć na sto tysięcy marek. - Ale przedtem pan mówił, że nie załatwia pan transak- cji w markach. - To wtedy, kiedy sprzedajemy, a nie kiedy kupujemy. - Czy te sto tysięcy marek dostanę bez potrącenia ra- chunku za naprawę? - Z potrąceniem - rzekł mechanik. Zamilkł na chwilę, uśmiechnął się i dodał: - Ale postaramy się, żeby pan je dostał po korzystnym kursie. - Przeklęci naziści - mruknął Keith pod nosem. Kiedy Keith rozpoczął drugi rok studiów w Oksfordzie, przyjaciele z Klubu Laburzystów naglili go, żeby kandydo- wał do komitetu. Keith prędko się zorientował, że chociaż klub liczy ponad sześciuset członków, to właśnie komitet spotyka się z ministrami, ilekroć odwiedzają uniwersytet, a także uchwala rezolucje. Komitet wybiera delegatów na konferencję partyjną i może wpływać na politykę partii. Po ogłoszeniu wyników głosowania Keith był zaskoczo- ny, że wygrał tak przeważającą większością głosów. W na- stępny poniedziałek uczestniczył po raz pierwszy w zebra- niu komitetu w pubie „Pod Murarzami". Siedział z tyłu 165 i z osłupieniem patrzył na to, co się rozgrywa przed jego oczyma. Wszystko to, czym najbardziej gardził w Anglii, uosabiał właśnie ów komitet. Jego przedstawiciele byli re- akcyjni^, kierowali się uprzedzeniami i, jeśli trzeba było podjąć jakąkolwiek istotną decyzję; okazywali się ultra- konserwatywni. Jeśli ktoś wystąpił z oryginalnym pomy- słem, dyskutowano nad nim bez końca, a następnie szybko o nim zapominano, gdy zebranie przenosiło się do baru po- niżej. Keith doszedł do wniosku, że samo wejście do komi- tetu nie wystarczy, aby zrealizować jego co radykalniejsze koncepcje. Zatem na ostatnim roku studiów postanowił, że będzie musiał zostać przewodniczącym Klubu Laburzy- stów. Kiedy wspomniał o tym zamiarze w liście do ojca, sir Graham odpisał, że bardziej go interesuje, aby Keith zdo- był dyplom uniwersytetu, gdyż funkcja przewodniczącego Klubu Laburzystów nie jest rzeczą o kapitalnym znaczeniu dla kogoś, kto zostanie po nim dziedzicem prasowej grupy1 wydawniczej. Jedynym rywalem Keitha na przewodniczącego klubu był obecny wiceprzewodniczący, Gareth Williams, który jako syn górnika i stypendysta gimnazjum z Neath miał z pewnością wszystkie pożądane atuty. Wybory do zarządu zaplanowano w drugim tygodniu trymestru św. Michała. Keith rozumiał, że każda godzina pierwszego tygodnia będzie miała decydujące znaczenie, jeśli chce być wybrany przewodniczącym. Ponieważ Ga- reth Williams cieszył się większą popularnością w komi- tecie, niż wśród szeregowych członków klubu, Keith do- kładnie wiedział, na czym się skupić. Przez dziesięć pierw- szych dni trymestru zapraszał kilku pełnoprawnych członków klubu, w tym pierwszoroczniaków, do swojego pokoju na poczęstunek. Noc po nocy na koszt Keitha spija- li całe skrzynki piwa i młodego, cierpkiego wina z piwnic Kolegium. 1 Grupa - zrzeszenie firm pod jednym kierownictwem i z jednym właścicielem, z holdingiem mającym większość udziałów w spółkach zależnych składających się na tę grupę (przyp. tłum.). 166 Na dwadzieścia cztery godziny przed wyborami Keith uznał, że wszystko jest zapięte na ostatni guzik. Przejrzał listę członków klubu, stawiając ptaszek obok tych, z który- mi miał do czynienia i którzy, jak był pewien, oddadzą gło- sy na niego, przy tych zaś, którzy byli zwolennikami Wil- liamsa - krzyżyk. Cotygodniowe zebranie komitetu odbywające się w przed- dzień wyborów ciągnęło się bez końca, ale Keithowi spra- wiała dużą przyjemność myśl, że oto ostatni raz musi ścier- pieć czcze obrady nad kolejnymi rezolucjami, które i tak wylądują w koszu na śmieci. Siedział z tyłu, nie wnosząc żadnego wkładu w uchwalanie niezliczonych poprawek do podpunktów, co było ulubionym zajęciem Garetha William- sa i jego kumpli. Prawie godzinę trwała dyskusja na te- mat godnego pożałowania poziomu bezrobocia - według najnowszych danych liczba bezrobotnych przekroczyła wła- śnie trzysta tysięcy. Keith chętnie by wypalił braciom, że w Anglii co najmniej trzysta tysięcy ludzi nie nadaje się do absolutnie żadnej pracy, ale pomyślał, że byłoby to niemą- dre, skoro zależy mu na ich poparciu w jutrzejszych wybo- rach. Rozsiadł się wygodnie i zapadł w drzemkę, kiedy nagle wybuchła bomba. Właśnie omawiano „pozostałe sprawy", kiedy Hugh Jenkins z Kolegium Św. Piotra, osobnik, do którego Keith rzadko się odzywał - nie tylko dlatego, że przy nim Lenin wyglądał na liberała, ale też dlatego, iż był to najgorliwszy sojusznik Williamsa - podniósł się nie- zgrabnie ze swojego miejsca w pierwszym rzędzie. - Bracie przewodniczący - zaczął. - Doniesiono mi, że nastąpiło pogwałcenie dziewiątego punktu statutu partii, podpunkt c, dotyczącego wyborów do zarządu. - Załatwmy się z tym szybko - rzucił Keith, który już miał wobec brata Jenkinsa plan, jakiego nie było w pod- punkcie c żadnego istniejącego statutu. -Taki mam zamiar, bracie Townsend - rzekł Jenkins obracając się ku niemu - zwłaszcza że sprawa was dotyczy. Keith aż podskoczył i po raz pierwszy tego wieczoru za- czął słuchać z uwagą. 167 - Otóż, bracie przewodniczący, brat Townsend w ciągu ostatnich dziesięciu dni zabiegał o poparcie w wyborach na stanowisko przewodniczącego tego klubu. Pewnie, że tak - powiedział Keith. - Jak inaczej mógł- bym liczyć na wygraną? - Hm, jestem zachwycony szczerością brata Townsenda, bracie przewodniczący, gdyż zaoszczędzi nam ona wszczę- cia wewnętrznego śledztwa. Zdumiony Keith czekał na wyjaśnienia. - Aż nadto jest jasne - ciągnął Jenkins - że brat Town- send nie zadał sobie trudu, aby zapoznać się z regulami- nem partyjnym, który niedwuznacznie stanowi, że wszel- kie formy agitacji przy wyborze na stanowisko w partii są surowo wzbronione pod rygorem dziewiątego punktu sta- tutu, podpunkt c. Keith musiał przyznać, że nie posiada statutu partyjne- go i niewątpliwie nie zapoznał się z żadnym jego fragmen- tem, nie wyłączając punktu numer dziewięć i jego pod- punktów. - Żałuję, ale mam obowiązek zaproponować rezolucję - ciągnął Jenkins - aby brata Townsenda wykluczyć z jutrzej- szych wyborów i jednocześnie usunąć z tego komitetu. - W kwestii formalnej, bracie przewodniczący - zgłosił się inny członek komitetu. - To są dwie, a nie jedna rezo- lucja. Komitet teraz dyskutował przez następne czterdzieści minut, czy należy głosować nad jedną, czy nad dwiema re- zolucjami. Sprawę ostatecznie rozstrzygnęła poprawka do wniosku: stosunkiem głosów jedenaście do siedmiu roz- strzygnięto, że powinny to być dwie rezolucje. Teraz wy- głoszono kilka mów i zgłoszono kilka punktów porządku w kwestii, czy bratu Townsendowi należy pozwolić na udział w głosowaniu. Keith oznajmił, że nie zależy mu na głosowaniu nad pierwszą rezolucją. - To wielce wspaniałomyślne - rzekł Williams z nieprzy- jemnym uśmieszkiem. Komitet stosunkiem głosów dziesięć do siedmiu, przy jednym wstrzymującym się, przyjął rezolucję, że brata 168 Townsenda należy zdyskwalifikować jako kandydata na przewodniczącego. Williams nalegał, żeby wynik głosowania zaprotokoło- wano na wypadek, gdyby w przyszłości ktoś chciał wnieść odwołanie. Gdy Keith wyraźnie stwierdził, że nie ma tego zamiaru, Williamsowi uśmieszek sam wypłynął na twarz. Keith nie czekał na rezultat drugiej rezolucji, lecz wrócił do swojego pokoju w Kolegium na długo przed poddaniem jej pod głosowanie. Ominęła go długa dyskusja o tym, czy te- raz, kiedy został tylko jeden kandydat na przewodniczącego, nie należałoby wydrukować nowych kart do głosowania. Następnego dnia kilku studentów wyraziło żal, że Keith został wykluczony. Ale on już doszedł do wniosku, że par- tia laburzystowska nie wkroczy w realny świat na długo przed końcem wieku i że on niewiele albo nic na to nie po- radzi - choćby nawet został przewodniczącym klubu. Pryncypał Kolegium zgodził się z jego sądem przy sher- ry, którą popijali wieczorem w jego siedzibie. Potem zaś dodał: - Wcale nie martwi mnie, że odszedłeś z klubu, Town- send, gdyż twój opiekun uważa, że jeśli nadal będziesz się uczył od przypadku do przypadku, jak przez poprzednie dwa lata, to mało prawdopodobne, żebyś uzyskał dyplom tego uniwersytetu. Zdaję sobie naturalnie sprawę - cią- gnął, zanim Keith zdołał coś powiedzieć w swojej obronie - że dyplom oksfordzki może nie mieć znaczenia w wybra- nym przez ciebie zawodzie, ale pozwolę sobie zauważyć, że twoi rodzice byliby zawiedzeni, gdybyś po trzech latach odszedł stąd z pustymi rękoma. Tej nocy Keith nie spał i poważnie zastanawiał się nad sło- wami pryncypała. Ale dopiero list, który nadszedł kilka dni później, nakłonił go do działania. Matka pisała, że oj- ciec przeszedł lekki atak serca i że liczy na to, iż niedługo Keith weźmie na swoje barki część obowiązków. Keith natychmiast zamówił rozmowę z Toorak. Kiedy w końcu uzyskał połączenie, od razu zapytał, czy matka chce, żeby wrócił do domu. 169 - Nie - odpowiedziała stanowczo. - Ale ojciec ma na- dzieję, że teraz skoncentrujesz się na zdobyciu dyplomu, bo inaczej twój pobyt w Oksfordzie pójdzie na marne. I znów Keith postanowił sprawić niespodziankę egzami- natorom. Przez następne osiem miesięcy chodził na każdy wykład i nigdy nie opuścił zajęć z tutorem. Z pomocą dok- tora Howarda wkuwał podczas dwu przerw między tryme- strami, dzięki czemu zresztą uświadomił sobie, jak mało pracował w ciągu dwóch poprzednich lat. Żałował, że nie wziął ze sobą do Oksfordu panny Steadman zamiast MG. W poniedziałek, w siódmym tygodniu końcowego tryme- stru, odziany w uroczysty strój akademicki - ciemny garni- tur, wysoki sztywny akademicki kołnierz, biały krawat i to- gę studencką - stawił się w Budynku Egzaminacyjnym przy High Street. Przez pięć kolejnych dni siedział przy wyzna- czonym pulpicie, z pochyloną głową, i starał się odpowie- dzieć na jak najwięcej pytań w jedenastu testach egzami- nacyjnych. Kiedy wreszcie wyszedł na światło dzienne po południu piątego dnia, usiadł z przyjaciółmi na stopniach budynku i jak oni pił szampana z każdym przechodniem, który miał na to ochotę. Sześć tygodni później z ulgą wyczytał swoje nazwisko na liście studentów, którzy uzyskali bakalaureat Uniwer- sytetu Oksfordzkiego z filozofii. Nigdy potem nie przyznał się nikomu, której klasy był to dyplom, aczkolwiek po- dzielał zdanie swojego opiekuna uniwersyteckiego, że nie miało to specjalnego znaczenia w przypadku zawodu, któ- ry zamierzał obrać. Keith wróciłby do Australii tego dnia, kiedy się dowie- dział o wynikach egzaminów, ale ojciec nie chciał o tym słyszeć. - Zależy mi, żebyś mógł pracować pod skrzydłami moje- go starego przyjaciela Maksa Beaverbrooka w „Expressie" - jego głos przedzierał się przez trzaski w telefonie. - Wię- cej „Bóbr"1 cię nauczy przez sześć miesięcy, niż włożyli ci do głowy przez trzy lata w Oksfordzie. 1 Beaver - ang. bóbr (przyp. tłum.). 170 Keith miał ochotę odpowiedzieć, że nie będzie to wiel- kie osiągnięcie. - Martwi mnie tylko, ojcze, stan twojego zdrowia - rzekł. - Wolałbym nie zostawać w Anglii, ale wrócić do do- mu i trochę ulżyć ci w obowiązkach. - Nigdy nie czułem się lepiej, synu - odparł sir Graham. - Lekarz uważa, że jestem prawie zdrowy i jeśli nie będę się przemęczał, to jeszcze długo pobędę na tym świecie. Będziesz dla mnie bardziej przydatny, jeśli nauczysz się fa- chu na Fleet Street, niż gdybyś miał tu plątać mi się pod nogami. Zatelefonuję teraz do „Bobra". Koniecznie napisz do niego parę słów, i to dzisiaj. Keith napisał tego popołudnia do lorda Beaverbrooka i trzy tygodnie później właściciel „Expressu" przyjął syna sir Grahama Townsenda na piętnastominutową rozmowę. Keith przybył przed Arlington House kwadrans za wcześnie i spacerował po St James Street kilka minut, nim wszedł do imponującego gmachu. Czekał jeszcze dwadzie- ścia minut, zanim sekretarka wprowadziła go do olbrzy- miego gabinetu lorda Beaverbrooka z oknami wychodzący- mi na St James's Park. - Jak się trzyma twój ojciec? - to były pierwsze słowa lorda Beaverbrooka. - Całkiem dobrze, proszę pana - odparł Keith, stojąc przed biurkiem, gdyż nie zaproponowano mu, żeby usiadł. - A ty chcesz robić to co on? - spytał stary pan podno- sząc głowę. - Tak, proszę pana. - Dobrze. Zgłoś się do Franka Butterfielda w „Expres- sie" jutro przed dziesiątą. To najlepszy zastępca redaktora naczelnego na całej Fleet Street. Masz jakieś pytania? - Nie, proszę pana - odrzekł Keith. - To dobrze - powiedział Beaverbrook. - Proszę, po- zdrów swego ojca. Schylił głowę, co miało oznaczać, że rozmowa jest skoń- czona. Trzydzieści sekund później Keith był z powrotem na ulicy, nie całkiem pewny, czy spotkanie rzeczywiście się odbyło. 171 Nazajutrz zgłosił się do Franka Butterfielda na Fleet Street. Wydawało się, że zastępca naczelnego cały czas biega od jednego dziennikarza do drugiego. Keith próbo- wał dotrzymywać mu kroku i wkrótce zrozumiał, dlaczego Butterfield jest trzykrotnie rozwiedziony. Niewiele kobiet przy zdrowych zmysłach mogłoby znieść taki tryb życia. Butterfield co noc szedł do łóżka z gazetą, a była to wyma- gająca pani i kochanka. Po kilku tygodniach Keitha znudziło bieganie za Fran- kiem; chciał jak najprędzej wyrobić sobie szerszy pogląd o tym, jak powstaje gazeta i w jaki sposób jest zarządza- na. Frank zdawał sobie sprawę z energii rozsadzającej mło- dego człowieka i obmyślił program, który nie pozostawiał mu wolnej chwili. Keith spędził trzy miesiące w dziale kol- portażu, następne trzy w dziale reklamy i kolejne trzy w drukarni. Tam zetknął się z niezliczonymi przypadkami, kiedy związkowcy grali w karty zamiast obsługiwać prasy drukarskie albo robili sobie czasem przerwę na pracę mię- dzy piciem kawy a stawianiem zakładów u najbliższego bukmachera. Niektórzy nawet markowali pracę pod dwo- ma lub trzema nazwiskami, pobierając kilka pensji. Po sześciu miesiącach praktyki w „Expressie" Keith za- czynał wątpić, czy to artykuły zamieszczane w gazecie decy- dują przede wszystkim o jej powodzeniu. Czy przypadkiem nie powinni razem z ojcem spędzać tamtych niedzielnych poranków, przyglądając się równie wnikliwie kolumnom ogłoszeń w „Courierze", co stronom tytułowym? A kiedy przesiadywali w gabinecie staruszka, krytykując nagłówki w „Gazette", czy nie powinni raczej zwrócić uwagi na to, czy personel redakcyjny nie jest zbyt liczny, a wydatki dziennikarzy nie wymykają się spod kontroli? Przecież w końcu, jakkolwiek wielki byłby nakład gazety, najważ- niejszą sprawą jest maksymalny zysk z zainwestowanego kapitału. Często rozmawiał na ten temat z Frankiem Butter- fieldem, który uważał, że mocno zakorzenionych praktyk wśród drukarzy prawdopodobnie nie uda się zwalczyć. Keith pisywał do domu regularnie i szczegółowo, pre- zentując swoje teorie. Teraz, gdy bezpośrednio stykał się 172 z wieloma problemami, z jakimi miał do czynienia ojciec, niepokoił się, że praktyki związkowców powszechne wśród drukarzy na Fleet Street, niedługo mogą się rozpowszech- nić i w Australii. Pod koniec pierwszego roku w „Expressie" Keith wy- słał długie sprawozdanie Beaverbrookowi do Arlington Ho- use, mimo że Frank Butterfield mu to odradzał. Wyraził swój pogląd, że w gazecie jest trzy razy za dużo drukarzy i zecerów i że przy tak wygórowanych wydatkach na pen- sje nowoczesna grupa prasowa nie ma szans na zysk. W przyszłości ktoś będzie musiał stawić czoło związkom. Beaverbrook nie potwierdził, że otrzymał raport. Nie zrażony, Keith rozpoczął swój drugi rok w „Expres- sie", przesiadując do tak późna, że w czasach Oksfordu wydawałoby mu się to niewyobrażalne. Umocniło to tylko jego przekonanie, że wcześniej czy później muszą nastąpić przełomowe zmiany w produkcji prasowej; przygotował długi raport dla ojca, na temat którego chciał z nim poroz- mawiać zaraz po przybyciu do Australii. Wyszczególniał w nim dokładnie, jakie zmiany jego zdaniem należy wpro- wadzić w „Courierze" i „Gazette", jeśli mają one pozostać wypłacalne w drugiej połowie dwudziestego wieku. Keith siedział w pokoju Butterfielda przy telefonie, re- zerwując sobie lot do Melbourne, kiedy posłaniec doręczył mu telegram. XI THE TIMES 5 CZERWCA 1945 Ustanowienie kontroli nad Niemcami: Wstępne spotkanie głównodowodzących wojsk sprzymierzonych Kiedy kapitan Armstrong pierwszy raz odwiedził redakcję „Der Telegraf", zdumiał się na widok brudnych, ciasnych klitek w suterenie. Powitał go mężczyzna, który się przed- stawił jako Arno Schultz, redaktor gazety. Schultz był niski, krótko ostrzyżony i miał szare oczy o posępnym spojrzeniu. Ubrany był w garnitur z kamizel- ką, szyty, kiedy musiał być o wiele tęższy. Kołnierzyk i mankiety koszuli miał wystrzępione i nosił wąski, wy- świecony krawat. Armstrong spojrzał na niego w dół z uśmiechem. - Mamy z sobą coś wspólnego - rzekł. Schultz przestąpił nerwowo z nogi na nogę przed wyso- kim jak tyczka oficerem brytyjskim. - Co takiego? - zapytał. - Obydwaj jesteśmy Żydami - odrzekł Armstrong. - Nigdy bym się nie domyślił - powiedział Schultz z nie udanym zdziwieniem. Armstrong nie zdołał powstrzymać uśmiechu satysfakcji. - Postawmy od razu sprawę jasno - oznajmił. - Zamie- rzam udzielić panu wszelkiej pomocy, tak, żeby „Der Tele- graf" był dostępny w całym mieście. Mam jeden długofa- lowy cel: zdystansować pod względem liczby sprzedawa- nych egzemplarzy „Der Berliner". Schultz miał minę pełną powątpiewania. - Oni obecnie sprzedają dwa razy więcej egzemplarzy niż my. Nawet przed wojną tak było. Mają lepsze maszyny, 174 liczniejszy personel i tę przewagę, że znajdują się w sekto- rze amerykańskim. Nie sądzę, żeby to był realistyczny cel, kapitanie. - No to po prostu trzeba to wszystko zmienić, prawda? - powiedział Armstrong. - Od tej chwili niech pan mnie traktuje jak właściciela gazety, a ja zostawię pana na sta- nowisku redaktora. Proszę mi najpierw powiedzieć, jakie ma pan trudności. - Od czego zacząć? - rzekł Schultz, spoglądając do góry na swojego nowego szefa. - Nasze prasy drukarskie są przestarzałe. Wiele części jest zużytych, a nie sposób do- stać nowych na ich miejsce. - Proszę zrobić spis wszystkiego, co potrzebne. Dopilnu- ję, żeby pan to dostał. Schultz wyglądał na nieprzekonanego. Zaczął czyścić grube szkła chusteczką wyjętą z kieszeni. * - Są też ciągłe kłopoty z elektrycznością - powiedział. - Jak tylko przyszykuję maszyny do pracy, wyłączają prąd. W rezultacie co najmniej dwa razy w tygodniu gazeta wca- le nie wychodzi. - Dopilnuję, żeby to się więcej nie powtórzyło - obiecał Armstrong, nie mając pojęcia, jak to zrobi. - Co jeszcze? - Względy bezpieczeństwa - rzekł Schultz. - Cenzor za- wsze sprawdza każde słowo artykułów przygotowanych do druku i kiedy się wreszcie ukazują, są o dwa, trzy dni spóź- nione, zresztą po cięciach cenzora, który wyrzuca najcie- kawsze fragmenty, niewiele zostaje do czytania. - W porządku - powiedział Armstrong. - Od tej chwili ja będę kontrolował materiały. Pogadam też z cenzorem, żeby nie miał pan takich problemów w przyszłości. Czy to wszystko? - Nie, kapitanie. Największy kłopot mam wtedy, gdy prąd jest włączony przez cały tydzień. - Nie rozumiem - powiedział Armstrong. - Co to za kłopot? - Wtedy zawsze brakuje mi papieru. - Jaki ma pan obecnie nakład? - Sto tysięcy, w najlepszym razie sto dwadzieścia tysię- cy egzemplarzy dziennie. 175 - A „Der Berliner"? - W przybliżeniu ćwierć miliona egzemplarzy. Dzień w dzień - dodał po chwili Schultz. - Dopilnuję, żeby miał pan dość papieru na druk ćwierć miliona egzemplarzy dziennie. Proszę mi dać czas do końca miesiąca. Schultz, zazwyczaj uprzejmy, nawet nie powiedział sło- wa podziękowania, gdy kapitan Armstrong odchodził do swego biura. Mimo całej pewności siebie brytyjskie- go oficera, po prostu nie wierzył, by to wszystko było moż- liwe. Armstrong po powrocie do biura polecił Sally, żeby spo- rządziła na maszynie spis wszystkich pozycji wymienio- nych przez Schultza. Kiedy skończyła, sprawdził spis, a na- stępnie poprosił, żeby przygotowała kilkanaście egzempla- rzy i zwołała zebranie całego zespołu. Godzinę później wszyscy stłoczyli się w jego biurze. Sally wręczyła każdemu spis. Armstrong krótko wymie- nił każdą pozycję i na końcu powiedział: - Chcę mieć wszystko, co jest w tym spisie, i chcę to mieć migiem. Kiedy każdy z tych punktów będzie odfajko- wany, wszyscy dostaniecie trzy dni urlopu. Ale do tego cza- su macie pracować od rana do nocy, z weekendami włącz- nie. Jasne? Kilka osób kiwnęło głowami, ale nikt się nie odezwał. Dziesięć dni później Charlotte przybyła do Berlina i Arm- strong wysłał po nią na stację Bensona. - Gdzie jest mój mąż? - zapytała, kiedy bagaże zostały umieszczone w dżipie. - Ma ważne spotkanie, od którego nie mógł się wykrę- cić, proszę pani. Mówił, że przyjedzie do domu późnym wieczorem. Kiedy Dick wrócił do domu, Charlotte była już rozpako- wana i przygotowała mu kolację. Gdy stanął w progu, za- rzuciła mu ręce na szyję. - Cudownie, że jesteś w Berlinie, kochanie - przemówił. -Wybacz, że nie mogłem wyjść po ciebie na dworzec. - 176 Wypuścił ją z objęć i zajrzał jej w oczy. - Pracuję za sze- ściu. Chciałbym, żebyś to zrozumiała. -Ależ rozumiem - odparła Charlotte. - Opowiesz mi wszystko o swojej pracy przy kolacji. Dick mówił prawie bez przerwy od chwili, kiedy usiedli do stołu, do momentu, gdy zostawili nie pozmywane tale- rze na stole i poszli do łóżka. Nazajutrz spóźnił się do biu- ra pierwszy raz, odkąd przybył do Berlina. Odszukanie wszystkiego, co figurowało w spisie, zajęło chłopakom kapitana Armstronga dziewiętnaście dni, a ko- lejne osiem Dick zużył na rekwizycję owych dóbr, trochę czarując, trochę strasząc oraz przekupując. Kiedy zapie- czętowana skrzynia z sześcioma nowiutkimi remingtonami zjawiła się w biurze bez nakazu rekwizycji, po prostu ka- zał porucznikowi Wakehamowi przymknąć oko. * Ilekroć Armstrong natrafił na jakąś przeszkodę, po pro- stu rzucał słowa: „pułkownik Oakshott" i „Komisja Kon- troli". Prawie zawsze oporny urzędnik podpisywał odpo- wiednie pismo w trzech egzemplarzach. Jeśli chodzi o dostawę prądu, to Peter Wakeham zamel- dował, że ze względu na przeciążenie jeden z czterech sek- torów miasta musi być wyłączany z sieci co najmniej przez trzy godziny na każde dwanaście. Decyduje o tym amery- kański kapitan nazwiskiem Max Sackville, który zbył go, że nie ma czasu z nim się spotkać. - Zostaw go mnie - rzekł Armstrong. Ale szybko się przekonał, że na Sackville'a nie działał osobisty urok, zastraszanie ani łapówki, może dlatego, że Amerykanie zdawali się mieć wszystkiego w bród i zawsze uważali, że do nich należy ostatnie słowo. Odkrył jednak, że kapitan ma pewną słabostkę, której folgował w każdy sobotni wieczór. Dick, żeby uzyskać zaproszenie na partię pokera, przez kilka godzin musiał wysłuchiwać jego opo- wieści, jak to pod Anzio został ranny i zdobył Purpurowe Serce. Przez następne trzy tygodnie Dick w każdy sobotni wie- czór przegrywał około pięćdziesięciu dolarów, które w naj- 12. Stan czwarty 177 bliższy poniedziałek odzyskiwał, wpisując jako wydatki na różne cele. Dzięki temu w sektorze brytyjskim nigdy nie przerywano dostawy prądu między trzecią po południu i północą, z wyjątkiem soboty, kiedy nie drukowano „Tele- grafu"? Żądania Arno Schultza spełniono w ciągu dwudziestu sześciu dni i od tego czasu „Der Telegraf" drukował się w stu czterdziestu tysiącach egzemplarzy w ciągu nocy. Po- rucznik Wakeham został mianowany szefem kolportażu i odtąd gazeta pojawiała się na ulicach regularnie o świ- cie. Gdy pułkownik Oakshott został poinformowany przez Dicka, jaki nakład gazeta osiąga, bardzo się ucieszył i zgo- dził się na trzydniowy urlop jego zespołu. Nikt się bardziej nie ucieszył tą wiadomością niż Char- lotte. Od kiedy przyjechała do Berlina, rzadko się zdarza- ło, żeby Dick był w domu przed północą, a często wycho- dził, kiedy jeszcze spała. Ale w to piątkowe popołudnie za- jechał pod dom pożyczonym od kogoś mercedesem i gdy już Charlotte załadowała do samochodu wysłużone waliz- ki, wyruszyli do Lyonu na długi weekend. Charlotte martwiło, że Dick nie jest w stanie odpoczy- wać dłużej niż przez kilka minut, ale cieszyła się, że w ma- łym domku w Lyonie nie ma telefonu. W sobotę wieczorem cała rodzina poszła do kina obejrzeć Davida Nivena w „Małżeństwie doskonałym". Nazajutrz Dick zaczął za- puszczać wąsy. Z chwilą powrotu do Berlina kapitan Armstrong wprowa- dził w czyn radę pułkownika i zabrał się do nawiązywania pożytecznych znajomości w każdym sektorze miasta - za- danie to stawało się łatwiejsze, kiedy ludzie się dowiady- wali, że ma do dyspozycji gazetę czytaną codziennie przez milion ludzi (jego własne dane). Prawie wszyscy Niemcy, z którymi się zetknął, sądzili - na podstawie jego zachowania - że musi być generałem; wszy- scy inni zaś byli święcie przekonani, że ma przynajmniej mocne plecy. Pilnował, żeby niektórych oficerów sztabowych regularnie wymieniać na łamach „Der Telegraf", dzięki cze- 178 mu rzadko potem odmawiali jego żądaniom, choćby nawet zwariowanym. Korzystał też z niewyczerpanych możliwości, jakie stwarzała gazeta, żeby reklamować własną osobę, a po- nieważ potrafił sam pisywać artykuły, prędko stał się znako- mitością w mieście anonimowych mundurów. Po trzech miesiącach od pierwszego spotkania Arm- stronga z Arno Schultzem „Der Telegraf" regularnie wy- chodził sześć dni w tygodniu i Armstrong mógł zameldo- wać pułkownikowi Oakshottowi, iż nakład przekroczył dwieście tysięcy egzemplarzy i że przy tym tempie wkrót- ce dogonią „Berlinera". - Dobra robota, Dick - powiedział z uznaniem pułkow- nik. Nie bardzo wiedział, w jaki sposób Armstrong dopiął swego, ale zauważył, że wydatki młodego kapitana wzrosły i przekraczają już dwadzieścia funtów tygodniowo. Wprawdzie Dick powtórzył żonie pochwalne słowa puł- kownika, ale Charlotte wyczuwała, że praca zaczyna go nu- dzić. „Der Telegraf" sprzedawał się niemal tak dobrze jak „Der Berliner" a wyżsi oficerowie trzech zachodnich sek- torów zawsze chętnie witali kapitana Armstronga w swo- ich kasynach. W końcu wystarczyło mu szepnąć do ucha jakąś historyjkę, żeby nazajutrz ukazała się w druku. Nic dziwnego, że zawsze miał w bród kubańskich cygar, Char- lotte i Sally nigdy nie skarżyły się na brak nylonowych pończoch, Peter Wakeham opływał w swój ulubiony trunek gordon's gin, a chłopaki mieli dość wódki i papierosów, że- by pohandlować na boku. Jednak Dick się czuł zawiedziony, gdyż w jego karierze nastąpił zastój. Wprawdzie często napomykano mu o awansie, ale nic nie działo się w tym mieście, w którym aż nadto było majorów i pułkowników, co tylko siedzieli na swoich zadkach i czekali na powrót do domu. Dick omawiał z Charlotte ewentualność wyjazdu do An- glii, zwłaszcza że nowo obrany premier laburzystowski, Clement Attlee, wezwał żołnierzy do jak najszybszego po- wrotu do ojczyzny, gdzie czekało na nich wiele ofert pracy. Mimo komfortowego życia w Berlinie Charlotte zapaliła się do tego projektu i namawiała Dicka, żeby poprosił 179 o wcześniejsze zwolnienie ze służby. Następnego dnia Dick poprosił o spotkanie z pułkownikiem. - Czy jesteś pewny, że naprawdę tego chcesz? - spytał Oakshott. - Tak, panie pułkowniku - odparł Dick. - Teraz, kiedy wszystko gładko funkcjonuje, Schultz sam sobie poradzi. - W porządku. Wobec tego postaram się przyspieszyć całą tę procedurę. Kilka godzin później Armstrong usłyszał pierwszy raz nazwisko Klaus Lauber i przestało mu się spieszyć. Kiedy Armstrong tego samego przedpołudnia wpadł do drukarni, Schultz poinformował go, że wreszcie udało się sprzedać więcej egzemplarzy gazety niż „Der Berliner" 1 że trzeba by pomyśleć o wydaniu niedzielnym. - Dlaczego nie? - powiedział Dick lekko znudzonym to- nem. - Gdyby tylko można było dać tę samą cenę, co przed wojną - westchnął Schultz. - Przy takim nakładzie mieli- byśmy ładny zysk. Wiem, że trudno będzie panu uwierzyć, kapitanie, ale w tamtych czasach uważano mnie za majęt- nego, szczęśliwego człowieka. - Może znów tak będzie - powiedział Armstrong. - I to szybciej niż pan myśli - dodał, wyglądając przez brudne okno na ludzi o zmęczonych twarzach. Miał już powiedzieć Schultzowi, że zamierza przekazać mu wszystkie obowiąz- ki i wrócić do Anglii, kiedy Niemiec się odezwał. - Nie jestem pewny. - Dlaczego? - zapytał Armstrong. - Gazeta jest pańską własnością i wszyscy wiedzą, że niedługo zostaną zniesio- ne ograniczenia co do posiadania udziałów przez obywate- li niemieckich. - Być może, kapitanie Armstrong, ale niestety ja już nie mam żadnych udziałów w tej firmie. Armstrong przetrawił zasłyszaną wiadomość i zaczął z namysłem dobierać słowa. - Co pana skłoniło do ich sprzedaży? - zagadnął, nadal patrząc w okno. 180 - Nie sprzedałem ich - rzekł Schultz. - Właściwie odda- łem je za darmo. - Chyba pana nie rozumiem - powiedział Armstrong i odwrócił się do niego. - To całkiem proste - westchnął Schultz. - Wkrótce po objęciu władzy Hitler wprowadził prawo zabraniające Ży- dom posiadania gazet. Byłem zmuszony pozbyć się moich udziałów na rzecz osób trzecich. - To kto jest teraz właścicielem „Telegrafu"? - spytał Armstrong. - Mój stary przyjaciel Klaus Lauber - odparł Schultz. - Był urzędnikiem w Ministerstwie Robót Publicznych. Po- znaliśmy się wiele lat temu w klubie szachowym i rozgry- waliśmy partyjkę w każdy wtorek i piątek; tego też mi za- kazano za rządów Hitlera. - Ale skoro Lauber był pańskim bliskim przyjacielem, to z pewnością może panu odsprzedać te udziały. - Tak, myślę, że to możliwe. W końcu kupił je tylko po cenie nominalnej pod warunkiem, że zwróci mi je po za- kończeniu wojny. - Jestem pewny, że dotrzyma słowa - rzekł Armstrong. - Zwłaszcza że byliście panowie blisko zaprzyjaźnieni. - Ja też jestem pewny, że byłby to zrobił, gdybyśmy nie stracili kontaktu podczas wojny. Nie widziałem go od grudnia czterdziestego drugiego roku. Jak wielu innych Niemców, stał się jeszcze jedną pozycją statystyczną. - Ale chyba pan wie, gdzie mieszkał - rzekł Armstrong uderzając się trzcinką w nogę. - Jego rodzinę przeniesiono z Berlina zaraz po pierw- szych bombardowaniach i właśnie dlatego straciłem z nim kontakt. Bóg wie, gdzie on teraz jest - westchnął Schultz. Dick uznał, że uzyskał wszystkie potrzebne informacje. - A co z tym artykułem z okazji otwarcia nowego lotni- ska? - zagadnął zmieniając temat. - Wysłałem tam już fotografa i zamierzam jeszcze wy- słać reportera, żeby przeprowadził wywiad .. - Schultz wy- liczał posłusznie, ale Armstrong był już myślami gdzie in- dziej. Gdy tylko znalazł się za swoim biurkiem, polecił Sal- 181 ly sprawdzić w Sojuszniczej Komisji Kontroli, kto jest wła- ścicielem „Der Telegraf". - Ale czy jeszcze żyje? - spytał Armstrong. - Owszem - powiedziała Sally. - Co więcej, zaszył się w Walii. - W Walii? - zdziwił się Armstrong. - Jak to możliwe? - Major Lauber znajduje się obecnie w obozie dla in- ternowanych koło Bridgend. Przebywa tam od trzech lat, od czasu, kiedy dostał się do naszej niewoli podczas walk Afrika Korps Rommla, gdzie służył. - Czego jeszcze się dowiedziałaś? - zapytał Armstrong. - To wszystko - rzekła Sally. - Boję się, że major dużo się nie nawojował. - Brawo, Sally. Spisałaś się na medal. Ale ja nadal je- stem zainteresowany wszystkim, czego mogłabyś się o nim dowiedzieć. I to naprawdę wszystkim: kiedy i gdzie się urodził, jakie ma wykształcenie, jak długo był w Minister- stwie Robót Publicznych, i tak dalej; aż do dnia przybycia do Bridgend. Wykorzystaj uprzejmość tych, którzy mają wobec nas długi wdzięczności, a jeśli będzie trzeba, zacią- gnij zobowiązania. Wychodzę spotkać się z Oakshottem. Czy masz jeszcze jakąś sprawę? - Chciałby się z tobą zobaczyć młody dziennikarz z „Oxford Mail". Czeka już prawie godzinę. - Niech przyjdzie jutro. - Ale on pisał do ciebie z prośbą o spotkanie, a ty zgo- dziłeś się z nim zobaczyć. - Niech przyjdzie jutro - powtórzył Armstrong. Sally poznała już, co znaczył ten ton głosu, i po pozby- ciu się Townsenda rzuciła wszystko i przystąpiła do prze- śledzenia nie odznaczającej się niczym szczególnym drogi życiowej majora Klausa Laubera. Dick wyszedł z biura i szeregowiec Benson zawiózł go do siedziby dowództwa po przeciwnej stronie sektora. - Doprawdy dziwaczne są te pańskie żądania - stwier- dził pułkownik Oakshott, gdy Armstrong pokrótce zrefero- wał mu sprawę. - Sam pan pułkownik się przekona, że na dalszą metę 182 pomoże to polepszyć stosunki między wojskami okupacyj- nymi i obywatelami Berlina. - Wiem, że rozumie pan te sprawy lepiej ode mnie, ale nie mam zielonego pojęcia, jak zareaguje nasze szefostwo w tym przypadku. - Może pan im zwrócić uwagę, panie pułkowniku, że je- śli pokażemy Niemcom, że nasi jeńcy wojenni: ich syno- wie, ojcowie i mężowie, są przyzwoicie i sprawiedliwie traktowani przez Brytyjczyków, może się to obrócić w nasz wielki sukces propagandowy, zwłaszcza jeśli pomyśleć, jak naziści traktowali Żydów. - Zrobię, co będę mógł - obiecał pułkownik. - Ile obo- zów chce pan odwiedzić? - Jeden na początek - rzekł Armstrong. - I może jesz- cze dwa lub trzy w przyszłości, jeśli mój pierwszy wypad będzie udany - uśmiechnął się. - Mam nadzieję, że to da naszemu szefostwu mniej powodów do paniki. - Czy ma pan coś konkretnego na myśli? - spytał puł- kownik. - Wywiad twierdzi, że idealnym miejscem takiego przed- sięwzięcia byłby obóz koło Bridgend. Trochę więcej czasu zajęło pułkownikowi spełnienie proś- by kapitana Armstronga niż Sally dokopanie się do wszyst- kiego, co było wiadomo o Klausie Lauberze. Dick w kółko odczytywał jej notatki, poszukując jakiegoś punktu zacze- pienia. Lauber urodził się w Dreźnie w 1896 roku. Walczył w pierwszej wojnie światowej i dosłużył się stopnia kapi- tana. Po zawieszeniu broni podjął pracę w Ministerstwie Robót Publicznych w Berlinie. Aczkolwiek był rezerwistą, powołano go do wojska w grudniu 1942 roku i awansowano do rangi majora. Popłynął do północnej Afryki i objął tam dowództwo jednostki, która budowała mosty, a zaraz po- tem innej, która je wysadzała. Dostał się do niewoli w marcu 1943 roku podczas bitwy pod El Agheila, został odesłany okrętem do Anglii i obecnie znajduje się w obo- zie dla internowanych tuż koło Bridgend. W teczce Laube- 183 ra w Ministerstwie Wojny w Whitehall nie było wzmianki o tym, że posiada udziały dziennika „Der Telegraf". Kiedy Armstrong po raz kolejny odczytał notatki, zadał Sally jedno pytanie. Dziewczyna szybko przekartkowała spis oficerów w Berlinie i podała mu trzy nazwiska. - Czy któryś z nich służy w Pułku Jego Królewskiej Mo- ści albo w Pułku Północnego Staffordshire? - spytał Arm- strong. - Nie - odparła Sally - ale jeden jest z Królewskiej Bry- gady Strzelców, która stołuje się w tym samym kasynie. - Świetnie - rzekł Dick. - Takiego szukam. -Przy okazji - spytała Sally. - Co mam zrobić z tym młodym dziennikarzem z „Oxford Mail"? Dick zastanowił się. - Powiedz mu, że muszę odwiedzić sektor amerykański i że postaram się spotkać z nim jutro. Rzadko zdarzało się Armstrongowi odwiedzać kasyno oficerów brytyjskich, gdyż przy jego wpływach i swobodzie poruszania się po całym mieście wszędzie w Berlinie był mile witany. Tak czy owak każdy oficer wiedział, że gdy chodzi o jedzenie, człowiek zawsze szuka pretekstu, żeby się znaleźć w sektorze francuskim. Jednak w ten wtorko- wy wieczór kapitan Armstrong przybył do brytyjskiego ka- syna parę minut po szóstej i spytał kaprala, który obsługi- wał bar, czy zna kapitana Stephena Halleta. - Tak jest - odparł kapral. - Kapitan Hallet zwykle po- jawia się około szóstej trzydzieści. Pewno pan wie, że pra- cuje w wydziale prawnym - dodał informację, którą Arm- strong już znał. Armstrong został przy barze, sącząc whisky i zerkając ku drzwiom, gdy wchodził nowy oficer. Potem spoglądał pytająco na kaprala, który raz za razem potrząsał przeczą- co głową, aż do momentu, gdy chudy, przedwcześnie łysie- jący człowiek, na którym nawet naj szczuplejszy mundur byłby zbyt obszerny, podszedł do baru. Zamówił koktajl „Tom Collins", a barman kiwnął nieznacznie głową, pa- trząc na Armstronga. Armstrong wstał i usiadł na stołku barowym koło kapitana. 184 Przedstawił się i wkrótce się dowiedział, że Hallet nie może się doczekać, kiedy zostanie zdemobilizowany i wró- ci do Londynu, żeby w stowarzyszeniu prawniczym Lin- coln's Inn kontynuować swoją karierę doradcy prawnego. - Zobaczę, czy nie udałoby się przyspieszyć formalności - obiecał Armstrong, który doskonale wiedział, że w tym wydziale nie ma absolutnie żadnych wpływów. - Porządny z pana chłop - rzekł Hallet. - Proszę mi dać znać, gdyby pan potrzebował jakiejś przysługi. - Może byśmy coś przegryźli? - podsunął Armstrong, zsuwając się ze stołka i prowadząc prawnika do stolika w zacisznym zakątku. Wybrali jedno z dań dnia i Armstrong kazał kapralowi podać butelkę wina ze swoich prywatnych zapasów, a na- stępnie skierował rozmowę na temat, co do którego rad by zasięgnąć porady prawnej. - Aż za dobrze rozumiem problemy, z jakimi muszą się uporać niektórzy z tych Niemców - rzekł Armstrong napeł- niwszy kieliszek swego towarzysza. - Sam jestem Żydem. - Pan mnie zadziwia, kapitanie - rzekł Hallet. - Ale wszak jest pan człowiekiem, który ma w zanadrzu wiele niespodzianek - dodał, pociągając łyk wina. Armstrong spojrzał badawczo na Halleta, ale nie do- strzegł na jego twarzy cienia ironii. - Mógłby pan pomóc mi w rozwikłaniu ciekawego przy- padku, który właśnie ostatnio do mnie trafił - odważył się wreszcie. - Z największą chęcią - rzekł Hallet. - To ładnie z pańskiej strony - powiedział Armstrong, nie dotykając swego kieliszka. - Chciałbym się dowie- dzieć, jakie ma prawa niemiecki Żyd, który przed wojną sprzedał nie-Żydowi udziały towarzystwa. Czy może teraz, po wojnie, żądać ich zwrotu? Prawnik przez chwilę milczał, i tym razem wyglądał na zaskoczonego. - Tylko wtedy, jeśli osoba, która je nabyła, jest na tyle przyzwoita, żeby je odsprzedać. W przeciwnym wypadku nic nie można poradzić. Tak stanowią ustawy norymber- 185 skie z tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku, o ile dobrze pamiętam. - To niesprawiedliwe - skomentował Armstrong. - Tak - odparł prawnik, pociągając następny łyk wina. - Ale takie wówczas obowiązywało prawo, a obecnie nie ma takiej cywilnej władzy, która mogłaby je znieść. Muszę powiedzieć, że to wino jest naprawdę doskonałe. Skąd je pan wytrzasnął? - Mój dobry przyjaciel w sektorze francuskim ma nie- wyczerpane zapasy. Jeżeli pan chce, mogę panu przysłać całą skrzynkę. Następnego dnia pułkownik Oakshott otrzymał zezwolenie dla kapitana Armstronga na odwiedzenie obozu dla inter- nowanych w Anglii w dowolnym dniu następnego miesiąca. - Ale ograniczyli pana do Bridgend - oznajmił pułkow- nik. - To zrozumiałe - rzekł Armstrong. -I wyraźnie zaznaczyli - ciągnął pułkownik, czytając z notatnika rozłożonego na biurku - że wolno panu rozma- wiać tylko z trzema jeńcami i że żaden z nich nie może mieć wyższej rangi od pułkownika. To są ścisłe rozkazy z kontrwywiadu. - Jestem pewien, że sobie poradzę mimo tych ograni- czeń - rzekł Armstrong. - Miejmy nadzieję, że to wszystko na coś się zda, Dick. Ja nadal nie jestem przekonany, jak pan wie. - A ja mam nadzieję dowieść panu, że się pan myli, pa- nie pułkowniku. Armstrong wrócił do biura i polecił Sally załatwić spra- wy związane z podróżą. - Kiedy chcesz jechać? - zapytała. - Jutro - odparł. - Głupie pytanie - mruknęła. Sally załatwiła mu lot do Londynu następnego dnia na miejscu generała, który zrezygnował w ostatniej chwili. Dopilnowała też, żeby czekał na niego samochód z szofe- rem, który zawiezie go od razu do Walii. 186 - Ale kapitanowi nie przysługuje samochód i szofer - powiedział, gdy Sally wręczyła mu dokumenty podróży. - Przysługuje, jeśli dowódcy brygady zależy, aby foto- grafia jego córki ukazała się napierwszej stronie „Tele- grafu", kiedy przyjedzie do Berlina w przyszłym miesiącu. - Dlaczego by mu miało na tym zależeć? - spytał Arm- strong. - Założyłabym się, że nie może wydać jej za mąż w An- glii - powiedziała Sally. - Dobrze wie, że tu lecą na każdą spódniczkę. Armstrong się roześmiał. - Gdyby to ode mnie zależało, Sally, to dałbym ci pod- wyżkę. A tymczasem informuj mnie nadal o wszystkim, czego się dowiesz o Lauberze. Ale dosłownie o wszyst- kim. Wieczorem przy kolacji Dick powiedział żonie, że jedzie do Anglii między innymi po to, żeby się rozejrzeć, czy do- stanie pracę, kiedy zostanie zdemobilizowany. Chociaż Charlotte zmusiła się do uśmiechu, ostatnio nie zawsze by- ła pewna, że mąż mówi jej całą prawdę. Jeśli próbowała coś z niego wydobyć, zawsze bronił się słowami „ściśle taj- ne" i pukał się palcem wskazującym w nos, jak to podpa- trzył u pułkownika Oakshotta. Szeregowiec Benson zawiózł Armstronga na lotnisko na- stępnego dnia rano. Przez głośniki Tannoya w hali odlotów przemówił głos: - Kapitan Armstrong jest proszony o zgłoszenie się do najbliższego wojskowego telefonu przed wejściem na po- kład samolotu. Armstrong by się zgłosił, gdyby nie siedział w samolo- cie, który właśnie kołował na start. Kiedy po trzech godzinach wylądował w Londynie, przemierzył pole startowe i podszedł do kaprala, który stał oparty o błyszczącego czarnego austina i trzymał planszę z wypisanym jego nazwiskiem. Kapral wyprężył się i zasa- lutował na widok zbliżającego się oficera. - Natychmiast jedziemy do Bridgend - powiedział Arm- 187 strong, zanim tamten zdążył otworzyć usta. Pojechali dro- gą A40 i Armstrong w ciągu paru minut zapadł w drzem- kę. Obudził się dopiero, kiedy kapral się odezwał: - Jeszcze kilka mil, panie kapitanie, i będziemy na miejscu. Podjechali do obozu i Armstronga ogarnęły wspomnie- nia z pobytu w obozie dla internowanych w Liverpoolu. Ale teraz, gdy samochód przejeżdżał przez bramę, wartow- nik wyprężył się na baczność i przytknął rękę do czapki. Kapral zatrzymał samochód przed biurem komendanta. Armstrong wszedł do środka. Zza biurka podniósł się na powitanie kapitan. - Roach - przedstawił się. - Miło mi pana poznać. Przywitali się uściskiem dłoni. Kapitan Roach nie miał na piersi żadnych medali i odnosiło się wrażenie, że nigdy, nawet na jeden dzień nie przekroczył Kanału, nie mówiąc o zetknięciu się z wrogiem. - Nikt właściwie nie uświadomił mnie, jak mógłbym pa- nu pomóc - zaczął wskazując Armstrongowi wygodny fotel przy kominku. - Chcę zobaczyć spis wszystkich jeńców trzymanych w tym obozie - odrzekł Armstrong, nie tracąc czasu na fra- zesy. - Zamierzam przeprowadzić z trzema spośród nich rozmowy w celu przygotowania raportu dla Komisji Kon- troli w Berlinie. - To nie problem - powiedział kapitan. - Ale dlaczego wybrano Bridgend? Większość generałów hitlerowskich jest trzymana w Yorkshire. - Wiem o tym - oświadczył Armstrong - ale nie miałem dużego wyboru. - Rozumiem. A zatem, czy ma pan jakieś kryterium wy- boru, czy też mam wskazać kilku na chybił trafił? Kapitan Roach wręczył Armstrongowi kilka spiętych kartek papieru, ten zaś szybko przeciągnął palcem po li- ście nazwisk wypisanych na maszynie. - Porozmawiam z jednym kapralem, jednym poruczni- kiem i jednym majorem - powiedział z uśmiechem, stawia- jąc znaczek przy trzech nazwiskach. Oddał spis kapitanowi. 188 Roach spojrzał na zaznaczone nazwiska. - Z dwoma pierwszymi nie będzie kłopotu - oznajmił. - Ale boję się, że nie będzie pan mógł rozmawiać z majorem Lauberem. - Ale mnie upoważnił... - Choćby nawet sam Attlee pana upoważnił - przerwał mu Roach - i tak nie miałoby to znaczenia. Jeśli chodzi o Laubera, nic nie mogę dla pana zrobić. - Dlaczego? - warknął Armstrong. - Bo dwa tygodnie temu umarł. Odesłałem go w trum- nie do Berlina w ubiegły poniedziałek. XII MELBOURNE COURIER 12 września 1950 Sir Graham Townsend nie żyje Orszak żałobny zatrzymał się przed katedrą. Keith wysiadł z pierwszego samochodu, wziął matkę pod rękę i poprowa- dził ją po schodach; za nim postępowały siostry. Kiedy we- szli do świątyni, wszyscy zgromadzeni wstali. Kościelny po- prowadził ich nawą do pustej pierwszej ławki. Keith czuł na sobie świdrujące spojrzenia kilku par oczu, wszystkie pytające o to samo: „Czy się nadajesz?" Po chwili wniesiono trumnę i postawiono na katafalku przed ołtarzem. Nabożeństwo odprawiał biskup Melbourne, modlitwy czytał wielebny Charles Davidson. Hymny, które wybrała lady Townsend, wywoływały chichot starego pana. Były to: „Być pielgrzymem", „Skała wieków", „Walcz w dobrej sprawie". David Jakeman, były redaktor „Couriera", wy- głosił mowę. Mówił o energii sir Grahama, jego entuzja- zmie dla życia, braku hipokryzji, o miłości do rodziny i o tym, jak bardzo będzie go brakowało tym wszystkim, którzy go znali. Zakończył przypominając zgromadzonym, że sir Graham pozostawił syna i dziedzica. Po błogosławieństwie lady Townsend wsparta na ramieniu syna podążyła za trumną niesioną do miejsca pochówku. - Z prochu powstałeś, w proch się obrócisz - wyrecyto- wał biskup, dębową trumnę-spuszczono do grobu i graba- rze zaczęli sypać na nią ziemie łopatami. Keith podniósł głowę i przyjrzał się ludziom otaczającym grób. Przyjacie- le, krewni, koledzy, politycy, rywale, bukmacherzy - a na- 190 wet przypadkowy cmentarny sęp - wszyscy wpatrzeni byli w ziejący dół. Biskup zrobił znak krzyża i Keith wolno poprowadził matkę z powrotem do czekającej limuzyny. Nie wsiadła, lecz odwróciła się ku tym, którzy w milczeniu za nią podą- żyli. Przez następną godzinę wymieniała uściski rąk z każ- dym z żałobników, póki nie odszedł ostatni. Ani matka, ani Keith nie przemówili ani słowa w czasie jazdy do Toorak, a gdy tylko przybyli do domu, lady Town- send poszła na górę szerokimi, marmurowymi schodami prosto do swojej sypialni. Keith skierował się do kuchni, gdzie Florrie przygotowała lekki lunch. Postawił jedzenie na tacy i poszedł do pokoju matki. Stanął przed drzwiami i delikatnie zapukał. Gdy wszedł, siedziała w swoim ulu- bionym fotelu przy oknie. Nie poruszyła się, kiedy posta- wił tacę przed nią na stoliku. Pocałował ją w czoło, odwró- cił się i wyszedł. Udał się następnie na daleki spacer wokół posiadłości śladami dawnych wędrówek z ojcem. Wiedział, że teraz, po pogrzebie, będzie musiał poruszyć temat, którego matka unikała. Lady Townsend wyszła ze swojego pokoju przed ósmą wieczorem i razem przeszli do jadalni. Znowu mówiła tyl- ko o ojcu, często powtarzając słowa z poprzedniego wie- czoru. Prawie nie tknęła jedzenia i gdy sprzątnięto półmi- sek z głównym daniem, wstała bez uprzedzenia i poszła do salonu. Kiedy zajęła swoje zwykłe miejsce przy kominku, Keith stał przez chwilę, po czym usiadł w fotelu ojca. Pokojówka podała im kawę; matka pochyliła się do przodu, ogrzała rę- ce przy ogniu i zadała Keithowi pytanie, na które tak cier- pliwie czekał: - Co zamierzasz robić teraz, po powrocie do Australii? - Zaraz jutro z rana pójdę się zobaczyć z redaktorem „Couriera". Trzeba szybko wprowadzić kilka zmian, jeśli mamy kiedyś stać się konkurencją dla „Agę". Czekał na jej reakcję. - Keith - odezwała się w końcu. - Przykro mi to mówić, ale nie jesteśmy już właścicielami „Couriera". 191 Keitha tak zamurowało, że nie był w stanie odpowiedzieć. Matka nadal rozgrzewała sobie dłonie. -Jak wiesz, twój ojciec zostawił mi wszystko w testa- mencie, a ja zawsze miałam odrazę do wszelkich długów. Może gdyby tobie zostawił tę gazetę... - Ale matko, ja... - zaczął Keith. - Staraj się pamiętać, Keith, że nie było cię tutaj przez blisko pięć lat. Kiedy cię ostatnio widziałam, byłeś uczniem, który z ociąganiem wsiadał na parowiec „Stran- thedan". Nie mogłam wiedzieć, czy... -Ale ojciec by nie chciał, żebyś sprzedała „Courier". To była jego pierwsza gazeta. -I przynosiła co tydzień straty. Kiedy Kenwright Cor- poration wyraziła chęć nabycia gazety, przejmując na sie- bie nasze zobowiązania finansowe, rada nadzorcza zaleci- ła, żeby zaakceptować tę ofertę. - Ale nie daliście mi nawet szansy spróbować, czy moż- na by odwrócić tę passę. Dobrze wiem, że nakłady obydwu gazet od lat spadały. Dlatego właśnie opracowałem plan, jak zaradzić złu, i ojciec ten plan aprobował. - Obawiam się, że nic się nie da zrobić - powiedziała matka. - Sir Colin Grant, prezes rady nadzorczej „Adela- ide Messengera", właśnie zaoferował mi sto pięćdziesiąt tysięcy funtów za „Gazette" i nasza rada będzie rozważała sprawę jej sprzedaży na najbliższym zebraniu. -Ale dlaczego mielibyśmy sprzedawać „Gazette"? - spytał Keith z niedowierzaniem. - Ponieważ od kilku lat prowadzimy walkę na straco- nych pozycjach z „Messengerem" i w tych okolicznościach ich oferta wydaje się nadzwyczaj hojna. - Matko - rzekł Keith podnosząc się z miejsca i stając przed nią. - Ja nie wróciłem do domu, żeby sprzedawać „Gazette", wręcz odwrotnie. Moim dalekosiężnym celem jest przejęcie „Messengera". - Keith, to nierealistyczne w naszej obecnej sytuacji fi- nansowej. W każdym razie rada nigdy się na to nie zgodzi. - Może nie teraz, ale kiedy będziemy sprzedawać wię- cej egzemplarzy niż oni, na pewno tak. 192 -Jesteś zupełnie taki jak twój ojciec, Keith - powie- działa, podnosząc ku niemu oczy. - Daj mi tylko szansę, abym mógł pokazać, co potrafię - rzekł Keith. - Przekonasz się, że wiele się nauczyłem pod- czas praktyki na Fleet Street. Przyjechałem do domu, że- by zrobić z tej wiedzy użytek. Lady Townsend wpatrywała się przez dłuższy czas w ogień, nim odpowiedziała. - Sir Colin dał mi dziewięćdziesiąt dni do namysłu nad jego ofertą. - Znów zamilkła na chwilę. - Dam ci tyle samo czasu, abyś mnie przekonał, że powinnam mu odmówić. Kiedy następnego dnia Townsend wysiadł z samolotu w Adelajdzie, w sali przylotów rzuciło mu się w oczy, że na stojaku z prasą „Messenger" jest usytuowany nad „Gazet- te". Upuścił na posadzkę walizki, przełożył gazety w ten sposób, że „Gazette" była teraz u góry, po czym kupił po egzemplarzu jednej i drugiej. Stojąc w kolejce do taksówki zaobserwował, że z sie- demdziesięciu trzech osób, które wyszły z lotniska, dwana- ście miało w ręku „Messengera", a tylko siedem „Gazet- te". Kiedy taksówka wiozła go do miasta, zapisał te liczby na odwrocie swego biletu z zamiarem przekazania infor- macji Frankowi Baileyowi, redaktorowi „Gazette", jak tyl- ko znajdzie się w redakcji. Przez resztę podróży przerzucał obydwie gazety i musiał przyznać, że „Messenger" jest ciekawszy. Jednakże nie miał zamiaru wypowiadać głośno tej opinii pierwszego dnia pobytu w mieście. Wysiadł z taksówki przed redakcją „Gazette". Zostawił bagaże w recepcji i pojechał windą na trzecie piętro. Nikt nie zwracał na niego uwagi, kiedy przechodził między rzę- dami dziennikarzy siedzących przy biurkach i piszących na maszynach. Bez pukania wszedł do pokoju redaktora pro- sto na zebranie porannego kolegium redakcyjnego. Zaskoczony Frank Bailey podniósł się zza biurka, wycią- gnął rękę na przywitanie i powiedział: - Keith, fantastycznie widzieć cię po tych wszystkich la- tach. 13. Stan czwarty 193 - Ciebie też - rzekł Townsend. - Nie spodziewaliśmy się ciebie wcześniej niż jutro. - Ba- iley odwrócił się ku dziennikarzom siedzącym wokół jego biurka. - To syn sir Grahama, Keith, który przejmuje po oj- cu rolę wydawcy. Ci z was, którzy są tu od kilku lat, pamię- tają, kiedy był tu ostatnio jako... - frank się zająknął. - Jako syn mojego ojca - rzekł Townsend. Słowa te wzbudziły śmiech. - Proszę, kontynuujcie, jakby mnie tu nie było - powie- dział Townsend. - Nie zamierzam być wydawcą, który wtrąca się w decyzje redaktora. Poszedł w kąt pokoju, usiadł na parapecie okiennym i przyglądał się, jak Bailey prowadzi poranne kolegium. Nie stracił nic ze swoich zdolności ani, jak się zdawało, ze swych dążeń, aby wykorzystać gazetę do batalii w imieniu słabszych, którym w jego odczuciu działa się krzywda. - A zatem, co proponujecie na główny temat jutrzejsze- go numeru? - zapytał Bailey. Trzy ręce uniosły się w górę. - Dave - redaktor wskazał ołówkiem szefa działu krymi- nalnego. - Posłuchajmy, co masz do zaproponowania. - Wygląda na to, że może dziś zapaść wyrok w sprawie Sammy*ego Taylora. Wszyscy się spodziewają, że sędzia wygłosi przemówienie końcowe późnym popołudniem. - Cóż, jeśli proces będzie prowadzony tak jak dotych- czas, ten biedak może szukać ratunku tylko w piekle. Sę- dzia by go powiesił pod najbłahszym pretekstem. - Wiem - rzekł Dave. -Jeśli wyrok będzie skazujący, poświęcę tej sprawie stronę tytułową i napiszę wstępniak o parodii sprawiedli- wości, jakiej może się spodziewać każdy aborygen w na- szych sądach. Czy budynek sądu nadal jest pikietowany przez protestujących aborygenów? - Jasne. Nie odstępują go w dzień i w nocy. Sypiają na chodniku, odkąd opublikowaliśmy zdjęcia ich przywódców wleczonych przez policję. - Dobrze. Jeśli dziś zapadnie wyrok, i to skazujący, do- staniesz stronę tytułową. Jane - odwrócił się do szefowej 194 działu publicystyki. - Będę potrzebował tysiąca słów na te- mat praw aborygenów i tego, jak haniebnie prowadzony jest ten proces. Parodia sprawiedliwości, uprzedzenia ra- sowe i tak dalej. ^ - A jeśli przysięgli uznają oskarżonego za niewinnego? - zapytał Dave. - W tym mało prawdopodobnym przypadku dostaniesz prawą szpaltę na stronie tytułowej, a Jane napisze pięćset słów na siódmą stronę o sile naszego systemu sądu przy- sięgłych. Australia wreszcie wychodzi z mroków średnio- wiecza i tak dalej, i tak dalej. - Bailey spojrzał na drugą stronę pokoju i wskazał ołówkiem kobietę, która wciąż trzymała rękę w górze. - Maureen - powiedział. - Jakaś tajemnicza choroba panuje w Królewskim Szpi- talu Adelajdy. W ciągu ostatnich dziesięciu dni zmarło tro- je dzieci, a dyrektor administracyjny, Gyles Dunn, nie chce złożyć żadnego oświadczenia mimo wszelkich moich nacisków. - Czy to tutejsze dzieci? - Tak - odparła Maureen. - Wszystkie z rejonu Portu Adelajda. - Wiek? - spytał Frank. - Dwa, trzy i cztery lata. Dwie dziewczynki, jeden chło- piec. - Dobrze, złap kontakt z rodzicami, zwłaszcza matkami. Chcę mieć zdjęcia, historie tych rodzin, wszystko, czego się o nich dokopiesz. Spróbuj zbadać, czy jest jakiś zwią- zek, nawet odległy, między rodzinami. Czy są spokrewnie- ni? Czy się znają albo pracują w tym samym miejscu? Czy mają jakieś wspólne zainteresowania, choćby dalekie, któ- re mogą połączyć te trzy przypadki? I muszę mieć jakieś oświadczenie dyrektora, nawet jeśli ma to być „bez ko- mentarza". Maureen skinęła głową, Bailey zwrócił się do fotorepor- tera. - Dostarcz mi zdjęcie Gylesa Dunna ze strapioną miną, takie, żeby się nadawało na pierwszą stronę. Dostaniesz stronę tytułową, Maureen, jeśli sąd orzeknie niewinność 195 Taylora, w przeciwnym wypadku dam ci czwartą i ewentu- alnie jeszcze kawałek piątej. Zdobądź fotografie wszyst- kich trojga dzieci. W stylu zdjęć z albumu rodzinnego: szczęśliwe, zdrowe berbecie, najlepiej na wakacjach. I do- stań się do tego szpitala do środka. Jeśli Dunn nadal nie zechce nic powiedzieć, znajdź kogoś, kto to zrobi. Lekarza, pielęgniarkę, nawet portiera, ale dopilnuj, żeby to było przy świadku albo autoryzowane. Nie chcę mieć następnej wpadki, jak z tą panią Kendal i jej skargami na straż po- żarną. - I, Dave - redaktor zwrócił się znów do szefa działu kryminalnego. - Chcę wiedzieć jak najszybciej, czy wer- dykt w sprawie Taylora nie opóźni się, tak abyśmy mogli zaplanować stronę tytułową. Czy jeszcze ktoś ma jakąś propozycję? - Thomas Playford ma wygłosić podobno ważne oświad- czenie dziś o jedenastej przed południem - rzekł Jim West, redaktor działu politycznego. W pokoju rozległy się jęki. - Nie jestem tym zainteresowany - oznajmił Frank - chyba że ogłosi swoją rezygnację. Jeśli to będzie zwykła sesja zdjęciowa i kolejny chwyt dla zdobycia większej po- pularności z podaniem fałszywych danych na temat tego, co zrobił dla dobra miejscowej społeczności, poświęćcie na to tylko jedną szpaltę na stronie jedenastej. Sport, Harry? Dość otyły mężczyzna siedzący w kącie przeciwległym do Townsenda zamrugał oczyma i odwrócił się do młodego asystenta, który siedział za nim. Młodzieniec coś mu szep- nął do ucha. - A, tak - rzekł redaktor działu sportowego. - Dzisiaj selekcjonerzy ogłoszą skład naszej drużyny na pierwszy mecz turnieju Australia - Anglia, rozpoczynającego się w czwartek. - Czy wejdą tam chłopaki z Adelajdy? Townsend przysłuchiwał się godzinnej konferencji, ale sam ani razu się nie odezwał, choć uważał, że kilka pytań zostało bez odpowiedzi. Kiedy wreszcie konferencja się skończyła, poczekał, aż wszyscy dziennikarze się rozejdą, 196 i wtedy wręczył Frankowi notatki, które spisał sobie w tak- sówce. Redaktor spojrzał na nabazgrane liczby i obiecał, że przestudiuje je dokładnie, kiedy tylko będzie miał wol- ną chwilę. Bez namysłu odłożył je do przegródki ze spra- wami załatwionymi. - Wpadaj, kiedy tylko zechcesz być na bieżąco, Keith - powiedział. - Moje drzwi są zawsze otwarte. - Townsend kiwnął głową. Gdy się odwrócił, żeby odejść, Frank dodał: - Wiesz, z twoim ojcem zawsze się dogadywaliśmy. Jeszcze do niedawna co miesiąc przylatywał z Melbourne zobaczyć się ze mną. Townsend uśmiechnął się i cicho zamknął za sobą drzwi. Przeszedł z powrotem wśród stukotu maszyn do pi- sania i pojechał windą na najwyższe piętro. Poczuł dreszcz, wchodząc do gabinetu ojca, pierwszy raz w pełni zdając sobie sprawę, że nigdy nie będzie mógł mu dowieść, iż jest jego godnym następcą. Rozejrzał się po pokoju zatrzymując wzrok na fotografii matki w rogu biur- ka. Uśmiechnął się na myśl, że jest ona jedyną osobą, któ- ra nie musi się bać, że w bliskiej przyszłości będzie musia- ła ustąpić miejsca komuś innemu. Usłyszał lekkie kaszlnięcie i odwróciwszy się ujrzał sto- jącą w drzwiach pannę Bunting. Była sekretarką ojca od trzydziestu siedmiu lat. Jako dziecko Townsend często sły- szał, jak matka mówiła o Bunty „to chucherko". Wątpił, żeby miała więcej niż metr pięćdziesiąt wzrostu, nawet gdyby mierzyć od samego czubka starannie upiętego koka. Prosta spódnica i praktyczny rozpinany sweter osłaniały ją szczelnie niemal od stóp do głów, nie nosiła biżuterii i naj- wyraźniej nikt nigdy jej nie mówił o istnieniu nylonów. - Witam, panie Keith - powiedziała. Nie zatraciła szkoc- kiego akcentu mimo prawie czterdziestu lat życia w Ade- lajdzie. - Porządkowałam sprawy, tak, żeby wszystko było gotowe na pana powrót. Naturalnie niedługo mam przejść na emeryturę, ale nie będę miała panu za złe, jeśli wcze- śniej zechce pan przyjąć kogoś nowego na moje miejsce. Townsend czuł, że musiała przećwiczyć sobie parokrot- nie każde słowo tego małego przemówienia i twardo posta- 197 nowiła wygłosić je, nim on zdąży otworzyć usta. Uśmiech- nął się do niej. - Nie będę szukał nikogo na pani miejsce, panno Bun- ting. - Nie miał pojęcia, jak miała na imię, wiedział tylko, że ojciec zwał ją „Bunty". - Zgodzę się tylko na jedną zmianę - żeby pani znów zaczęła mi mówić po imieniu. Rozjaśniła twarz uśmiechem. - Kiedy chciałbyś zacząć? - Spędzę resztę dnia na przeglądaniu papierów, a jutro zaczynam z samego rana. Bunty miała minę, jakby coś chciała powiedzieć, ale ugryzła się w język. - Czy z samego rana będzie znaczyć to samo co u twego ojca? - zapytała niewinnie. - Obawiam się, że tak - odparł Townsend z szerokim uśmiechem. Townsend był w redakcji „Gazette" następnego dnia przed siódmą rano. Pojechał windą na drugie piętro i ob- szedł wkoło puste biurka w dziale reklamy i drobnych ogłoszeń. Chociaż nie było tam żywej duszy, czuło się, że dział nie funkcjonuje sprawnie. Papiery leżały porozrzuca- ne na biurkach, teczki z dokumentami pootwierano i kilka świateł najwidoczniej paliło się przez całą noc. Uświado- mił sobie, że ojca dawno tu musiało nie być. Pierwsza osoba wkroczyła do pokoju dziesięć po dzie- wiątej. - Kim pani jest? - spytał Townsend. - Mam na imię Ruth. - powiedziała. - A pan kim jest? - Jestem Keith Townsend. - Ach, tak. Syn sir Grahama - powiedziała bezbarwnym tonem i podeszła do swego biurka. - Kto kieruje tym działem? - spytał Townsend. - Pan Harris - odparła siadając i wyjęła z torebki pu- derniczkę. - Kiedy mogę się go spodziewać? - O, zazwyczaj przychodzi koło dziewiątej trzydzieści, dziesiątej. 198 - Naprawdę? - rzekł Townsend. - A gdzie jest jego miejsce? Młoda kobieta pokazała przeciwny róg sali. Harris pojawił się w swoim boksie o dziewiątej czter- dzieści siedem, a do tego czasu Townsend zdążył przejrzeć większość jego teczek. - Co, do diabła, pan tu robi? - brzmiały pierwsze słowa szefa działu reklamy i drobnych ogłoszeń na widok Town- senda siedzącego za jego biurkiem nad stosem papierów. - Czekam na pana - rzekł Townsend. - Nie spodziewa- łem się, że mój kierownik działu reklamy raczy przyjść do pracy dopiero przed dziesiątą. - Nikt, kto pracuje w gazecie, nie zaczyna wcześniej niż o dziesiątej. Nawet chłopak roznoszący herbatę o tym wie - powiedział Harris. - Kiedy ja roznosiłem herbatę w „Daily Express", lord Beaverbrook codziennie siedział za swoim biurkiem o ósmej rano. - Ale ja rzadko wychodzę przed szóstą wieczorem - za- protestował Harris. - Dziennikarz z prawdziwego zdarzenia rzadko wraca do domu przed ósmą wieczór, a personel techniczny ma szczęście, jeśli wyrwie się przed północą. Od jutra będzie- my się spotykać, pan i ja, w moim gabinecie o wpół do dziewiątej, a reszta pańskiego personelu ma siedzieć za biurkami o dziewiątej. Jeśli ktoś tego nie potrafi, niech za- cznie studiować rubrykę „Pracownicy poszukiwani" na ostatniej stronie gazety. Jasne? Harris zacisnął usta i skinął głową. - Dobrze. Pierwsze, co chciałbym od pana dostać, to bu- dżet na następne trzy miesiące z dokładną analizą, jak ce- ny za jeden wiersz ogłoszenia mają się do cen w „Messen- gerze". Chcę mieć to jutro rano na biurku. - Wstał. - Nie wiem, czy zdołam przygotować takie zestawienie na jutro rano - zaprotestował Harris. - W takim razie może pan również zacząć studiować ru- brykę o wolnych posadach - rzucił Townsend. - Tylko nie w czasie pracy. 199 Wyszedł energicznym krokiem z sali, pozostawiając roz- trzęsionego Harrisa. Wsiadł do windy i zjechał na pierw- sze piętro do działu kolportażu, gdzie bez specjalnego zdziwienia zastał podobną sytuację. Po godzinie opuścił ten dział, a kiedy wychodził, trzęsło się kilku pracowni- ków, aczkolwiek musiał przyznać, że młody człowiek z Bris- bane nazwiskiem Mel Carter, niedawno przyjęty na stano- wisko zastępcy kierownika działu, zaimponował mu. Frank Bailey zdziwił się, kiedy zobaczył „tego młodzika Keitha" tak prędko z powrotem w biurze, a jeszcze bar- dziej zaskoczyło go, że Keith wrócił na swoje miejsce na parapecie na czas porannego kolegium. Bailey odczuł ulgę, że Townsend nie wygłasza żadnych opinii, zauważył jednak, że nieustannie robi notatki. Kiedy Townsend dotarł do swojego biurka, była jedena- sta. Od razu zabrał się z panną Bunting do przeglądania ko- respondencji. Ułożyła mu ją na biurku posegregowaną, w kilku partiach oznaczonych odrębnymi kolorami. Miało mu to zaoszczędzić czasu, tak żeby mógł skoncentrować się na tym, co najważniejsze, gdyby się spieszył, jak wyjaśniła. Po dwóch godzinach Townsend zrozumiał, dlaczego jego ojciec tak wysoko cenił „Bunty" i pomyślał, że nie tylko nie zacznie szukać nikogo na jej miejsce, ale będzie nale- gał, żeby została jak najdłużej. - Najważniejszą sprawę zostawiłam na koniec - oznaj- miła Bunty. - Chodzi o najnowszą ofertę ze strony „Mes- sengera". Sir Colin Grant telefonował dzisiaj wcześnie ra- no, żeby cię przywitać i upewnić się, że otrzymałeś ten list. - Naprawdę? - rzekł Townsend z uśmiechem otwierając teczkę z napisem „Poufne" i przebiegając wzrokiem list z kancelarii Jervisa, Smitha i Thomasa, prawników, którzy odkąd pamiętał reprezentowali „Messengera". Zatrzymał się przy kwocie 150000 funtów i zmarszczył brwi. Następ- nie odczytał protokół z zeszłomiesięcznego spotkania rady nadzorczej, z którego wyraźnie dało się odczytać przychyl- ne stanowisko jej członków wobec oferty sir Colina Gran- ta. Ale to zebranie miało miejsce, zanim matka zgodziła się na dziewięćdziesięciodniowe zawieszenie. 200 - Szanowny panie - dyktował Townsend Bunty, która odwróciła kartkę w notatniku do stenografii. - Otrzyma- łem pański list z dwunastego bieżącego miesiąca. Akapit. Żeby nie marnować więcej pańskiego czasu, pozwalam so- bie powiadomić, iż „Gazette" nie jest na sprzedaż i nie bę- dzie. Z poważaniem... Townsend rozparł się wygodnie i przypomniał sobie, kiedy ostatni raz widział prezesa rady nadzorczej „Mes- sengera". Jak wielu nieudanych polityków sir Colin był nadętym zadufkiem, zwłaszcza wobec młodych. Jego po- dejście do młodzieży streszczało się w powiedzeniu: „Dzie- ci i ryby głosu nie mają", jeśli Townsend dobrze pamiętał. Ciekaw był, kiedy też go usłyszy lub zobaczy. Dwa dni później, kiedy Townsend czytał raport Harrisa z działu reklamy, Bunty wsunęła głowę w drzwi i powie- działa, że telefonuje sir Colin Grant. Townsend skinął gło- wą i podniósł słuchawkę. - Keith, mój chłopcze. Witaj w kraju - zaczął starszy pan. - Właśnie przeczytałem twój list i zastanawiam się, czy wiesz, że mam z twoją matką ustną umowę w sprawie sprzedaży „Gazette"? -Moja matka powiedziała panu, sir Colinie, że poważ- nie zastanowi się nad pańską ofertą. Do niczego się ustnie nie zobowiązywała i każdy, kto sugeruje coś innego, jest... - Poczekaj no, młodzieńcze - przerwał mu sir Colin. - Działam w dobrej wierze. Jak wiesz, byliśmy z twoim oj- cem bliskimi przyjaciółmi. - Ale mojego ojca nie ma już na świecie, sir Colinie, więc w przyszłości będzie pan musiał ze mną mieć do czy- nienia. A my nie jesteśmy bliskimi przyjaciółmi. - No cóż, jeśli takie jest twoje stanowisko, to nie ma sensu wspominać, że zamierzałem podnieść ofertę do stu siedemdziesięciu tysięcy funtów. - Istotnie nie ma sensu, sir Colinie, ponieważ i tak jej nie przyjmę. - Kiedyś przyjmiesz - warknął starszy pan - ponieważ do- prowadzę do tego, że w ciągu sześciu miesięcy twoja gazeta 201 zniknie z ulic i wtedy z wielkim zadowoleniem przyjmiesz pięćdziesiąt kawałków za to, co z niej zostanie. - Sir Colin za- milkł na chwilę. - Dzwoń, jak tylko zmienisz zdanie. Townsend odłożył słuchawkę i polecił Bunty, aby powie- działa Frankowi, że chce natychmiast się z nim widzieć. Panna Bunting miała niepewną minę. - Jakiś problem, Bunty? - Tyle tylko, że twój ojciec zwykle schodził na dół i roz- mawiał z redaktorem w jego biurze. - Naprawdę? - powiedział Townsend, nie ruszając się z miejsca. - Poproszę go, żeby natychmiast przyszedł. Townsend wziął do ręki gazetę i, czekając na redaktora, zaczął na ostatniej stronie studiować rubrykę „mieszkania do wynajęcia". Doszedł do wniosku, że jazda do Melbour- ne w każdy weekend zabiera mu za dużo cennego czasu. Zastanawiał się, jak długo będzie mógł zwlekać z powie- dzeniem tego matce. Frank Bailey wpadł jak burza do jego gabinetu kilka minut później, ale Townsend nie mógł widzieć wyrazu jego twarzy; głowę miał pochyloną, gdyż udawał, że pochłonięty jest czytaniem ostatniej strony. Zakreślił ogłoszenie, pod- niósł głowę znad biurka, spojrzał na redaktora i podał mu kartkę papieru. - Frank, chciałbym, żebyś opublikował ten list od Jervi- sa, Smitha i Thomasa jutro na tytułowej stronie. Za godzi- nę będę miał gotowy wstępniak liczący trzysta słów. - Ale... - zaczął Frank. - Poza tym wydobądź skądś najgorszą, jaką uda się zna- leźć, fotografię sir Colina Granta i zamieść ją obok listu. - Ale ja planowałem, że jutro dam na czołówkę proces Taylora - zaprotestował redaktor. - On jest niewinny, a na- sza gazeta jest znana z tego, że angażuje się w kampanie na rzecz pokrzywdzonych. - I jako ta, która przynosi straty finansowe. Zresztą pro- ces Taylora był nowością wczorajszego dnia. Możesz mu poświęcić tyle miejsca ile chcesz, ale jutro nie będzie go na stronie tytułowej. 202 - Coś jeszcze? - spytał z sarkazmem Frank. - Tak - powiedział chłodno Townsend. - Chciałbym mieć na biurku odbitkę szczotkową pierwszej strony dziś wieczorem przed wyjściem do domu. Frank ze złością wyszedł z gabinetu Townsenda, nie po- wiedziawszy więcej ani słowa. - Teraz chciałbym się widzieć z szefem działu reklamy - powiedział Townsend, kiedy Bunty znów zajrzała do poko- ju. Otworzył teczkę, którą Harris dostarczył z jednodnio- wym opóźnieniem, i rzucił okiem na byle jak zestawione liczby. To spotkanie trwało nawet krócej niż rozmowa z Frankiem, a kiedy Harris opróżniał swoje biurko, Town- send wezwał do siebie zastępcę kierownika działu kolpor- tażu, Mela Cartera. Gdy młody człowiek wszedł do gabinetu, widać było po jego minie, że też spodziewa się usłyszeć polecenie, aby opróżnił swoje biurko do południa. - Niech pan siada, Mel - rzekł Townsend. Zajrzał do swojej teczki. - Widzę, że niedawno przyszedł pan do nas na trzymiesięczny okres próbny. Postawię sprawę jasno: in- teresują mnie tylko wyniki. Ma pan dziewięćdziesiąt dni, zaczynając od dziś, na udowodnienie, że będzie pan do- brym szefem reklamy. Widać było, że młody człowiek jest zaskoczony, jak i to, że odczuł ulgę. - Proszę mi coś powiedzieć - rzekł Townsend. - Gdyby pan mógł zmienić jedną rzecz w „Gazette", co by to było? - Ostatnia strona - odparł Mel bez wahania. - Prze- niósłbym drobne ogłoszenia do środka. - Dlaczego? - spytał Townsend. - Ta strona przynosi nam największy dochód, trochę ponad trzy tysiące funtów dziennie, o ile dobrze pamiętam. - Zdaję sobie z tego sprawę - rzekł Mel. - Ale „Messen- ger" od niedawna zaczął na ostatniej stronie dawać sport i zabrał nam kolejnych dziesięć tysięcy czytelników. Doszli do wniosku, że drobne ogłoszenia można zamieścić na ja- kiejkolwiek stronie, gdyż ludzi, którzy dają ogłoszenia, bardziej interesuje, w jakim nakładzie rozchodzi się gaze- 203 ta, niż umiejscowienie ich anonsu. Mogę panu dać bar- dziej szczegółowe wyliczenie dziś przed szóstą, jeśli to pa- na przekona. - Z pewnością tak - powiedział Townsend. - A jeśli bę- dzie pan miał jeszcze inne dobre pomysły, to proszę się ze mną podzielić. Moje drzwi będą zawsze dla pana otwarte, Mel. Dla Townsenda było miłą odmianą widzieć kogoś wy- chodzącego z jego gabinetu z twarzą rozjaśnioną uśmie- chem. Spojrzał na zegarek w chwili, gdy Bunty weszła do gabinetu. - Czas, żebyś wyszedł już na lunch z szefem kolportażu „Messengera". - Zastanawiam się, czy mogę sobie na to pozwolić - rzekł Townsend, patrząc na zegarek. - O, tak - powiedziała. - Twój ojciec uważał, że w Cax- ton Grill nie jest drogo. Był natomiast zdania, że u Pilligri- niego zdzierają skórę, i tylko zabrał tam kiedyś twoją mat- kę. - Ja nie martwię się o ceny posiłków, Bunty. Zastana- wiam się, ile on może zażądać, jeśli zgodzi się przejść z „Messengera" do nas. Townsend odczekał tydzień, zanim wezwał Franka Baileya i oznajmił mu, że drobne ogłoszenia nie będą się dłużej ukazywać na ostatniej stronie. - Ale drobne ogłoszenia drukowane są na ostatniej stro- nie od siedemdziesięciu lat - zaoponował redaktor. - Jeśli to prawda, to trudno byłoby znaleźć lepszy argu- ment, żeby je przenieść gdzie indziej - rzekł Townsend. - Ale nasi czytelnicy nie lubią zmian. - A czytelnicy „Messengera" lubią? - spytał Townsend. -A to jeden z wielu powodów, że oni sprzedają znacznie więcej egzemplarzy niż my. - Czy zamierzasz poświęcić naszą wieloletnią tradycję, żeby tylko zdobyć trochę więcej czytelników? - Widzę, że wreszcie to do ciebie dotarło - rzekł Town- send, nie mrugnąwszy okiem. 204 - Ale twoja matka mnie zapewniła, że... - Moja matka nie zajmuje się codziennym kierowaniem tą gazetą. Na mnie złożyła tę odpowiedzialność. - Nie do- dał, że tylko na dziewięćdziesiąt dni. Frank zaczerpnął tchu, po czym spokojnie zapytał: - Czy liczysz na to, że zrezygnuję? - Ależ skąd - powiedział stanowczo Townsend. - Ale liczę na to, że pomożesz mi wydawać gazetę przynoszącą zyski. Zdumiało go następne pytanie redaktora. - Czy możesz się wstrzymać z decyzją przez dwa tygo- dnie? - Dlaczego? - spytał Townsend. - Bo kierownik działu sportowego wraca z urlopu dopie- ro pod koniec miesiąca. - Kierownik działu sportowego, który bierze trzytygo- dniowy urlop w środku sezonu krykieta, prawdopodobnie po powrocie nie zauważy nawet, że jego biurko jest zajęte przez kogoś innego - uciął szorstko Townsend. Kierownik działu sportowego złożył rezygnację w dniu powrotu z urlopu, co pozbawiło Townsenda przyjemności wręczenia mu wymówienia. Po kilku godzinach przyjął na jego miejsce dwudziestopięcioletniego sprawozdawcę kry- kietowego. Frank Bailey wpadł wściekły do gabinetu Townsenda, gdy tylko usłyszał tę nowinę. - Obsadzanie stanowisk w gazecie jest sprawą jej re- daktora - zaczął nie zamknąwszy jeszcze drzwi - a nie... - Nie, już nie jest - uciął Townsend. Mężczyźni skrzyżowali wzrok. Po chwili Frank spróbo- wał znowu zaprotestować: - Na pewno on jest o wiele za młody na takie stanowi- sko. - Jest o trzy lata starszy ode mnie. Frank zagryzł wargi. - Czy mogę ci przypomnieć - zapytał - że kiedy pierwszy raz odwiedziłeś mnie w moim biurze zaledwie cztery tygo- dnie temu, zapewniłeś mnie, cytuję: „Nie zamierzam być ta- kim wydawcą, który wtrąca się w decyzje redaktora"? 205 Townsend podniósł głowę znad biurka. Lekko się zaru- mienił. - Przepraszam, Frank - powiedział. - Kłamałem. Na długo przed dziewięćdziesięciodniowym terminem róż- nica nakładów „Messengera" i „Gazette" zaczęła maleć, a lady Townsend całkiem wyleciało z głowy, że wyznaczyła jakiś termin, w którym należało podjąć decyzję co do ofer- ty „Messengera". Po obejrzeniu kilku mieszkań Townsend w końcu wy- brał jedno, idealnie położone, i w ciągu kilku godzin pod- pisał umowę wynajmu. Wieczorem wyjaśnił matce przez telefon, że w przyszłości, ze względu na nawał pracy, nie będzie mógł odwiedzać jej w Toorak każdego weekendu. Wcale nie była zaskoczona. Podczas trzeciego z kolei zebrania rady nadzorczej, w którym Townsend wziął udział, zażądał od jej członków, żeby mianowali go dyrektorem naczelnym, aby nikt nie są- dził, że jest tam tylko jako syn swojego ojca. Propozycję tę odrzucono nieznaczną większością głosów. Kiedy zadzwo- nił do matki wieczorem i zapytał, dlaczego jej zdaniem tak się stało, powiedziała, że większość w radzie uważała, iż ty- tuł wydawcy jest całkiem wystarczający dla kogoś, kto do- piero co obchodził dwudzieste trzecie urodziny. Nowy szef kolportażu donosił - w sześć miesięcy po przejściu z „Messengera" do „Gazette" - że różnica mię- dzy nakładami obu gazet zmalała do trzydziestu dwóch ty- sięcy. Townsend był zachwycony tą nowiną i na następnym zebraniu rady nadzorczej oznajmił, że nadszedł czas, aby przejąć „Messengera". Dwóch starszych członków rady z trudem pohamowało śmiech, ale wtedy Townsend przed- stawił liczby, zaprezentował wektory występujących ten- dencji i udowodnił, że zapewnił sobie poparcie finansowe banku. Kiedy Townsend przekonał większość kolegów, że nale- ży wystąpić z ofertą, podyktował list do sir Colina, propo- nując mu siedemset pięćdziesiąt tysięcy funtów za „Mes- sengera". Wprawdzie nie otrzymał żadnego oficjalnego po- 206 twierdzenia z tamtej strony, ale jego prawnicy poinformo- wali go, że sir Colin zwołał nadzwyczajne posiedzenie rady nadzorczej na popołudnie następnego dnia. Światła na piętrze, gdzie urzędowało kierownictwo „Messengera", paliły się do późna w nocy. Townsend, któ- remu odmówiono wejścia do budynku, spacerował tam i z powrotem po chodniku, czekając na decyzję rady nad- zorczej. Po dwóch godzinach zjadł w locie hamburgera ku- pionego w kafejce na sąsiedniej ulicy, a gdy powrócił pod budynek redakcji, światła nadal się paliły. Gdyby zauwa- żył go przypadkowy policjant, mógłby go aresztować za no- toryczne włóczęgostwo. Światła na dyrektorskim piętrze w końcu zgasły tuż po pierwszej w nocy i członkowie rady nadzorczej „Messenge- ra" zaczęli wysypywać się z budynku. Townsend patrzył na nich z nadzieją, ale mijali go bez przelotnego nawet spoj- rzenia. Kręcił się tam dopóty, dopóki nie był pewny, że w bu- dynku nie pozostał nikt poza sprzątaczkami. Później wró- cił wolnym krokiem do swojej redakcji i patrzył, jak pierwsze wydanie „Gazette" schodzi spod prasy. Wiedział, że już nie zaśnie, więc jeździł z kierowcami furgonetek rozwożących o świcie po mieście pierwsze wydanie dzien- nika. Mógł dzięki temu dopilnować, żeby na stojakach umieszczono „Gazette" nad „Messengerem". Dwa dni później Bunty włożyła do teczki z ważną kore- spondencją następujący list: Szanowny Panie. Otrzymałem Pański list z dwudziestego szóstego bieżącego miesiąca. Żeby nie marnować więcej Pańskiego czasu, pozwalam so- bie powiadomić, że „Messenger" nie jest na sprzedaż i nigdy nie będzie. Z poważaniem Colin Grant Townsend uśmiechnął się i wrzucił list do kosza. 207 W następnych miesiącach Townsend w dzień i w nocy mo- bilizował swój personel w nieugiętym dążeniu do pokona- nia rywala. Zawsze otwarcie stawiał sprawę, że nikt z pra- cowników nie może być pewny swojej posady - łącznie z redaktorem. Rezygnacje składane przez dziennikarzy, którzy nie wytrzymywali tempa zmian w „Gazette", prze- wyższała liczba tych, którzy przechodzili z „Messengera" do Townsenda, gdy uświadamiali sobie, że walka, która się rozegra, będzie walką na śmierć i życie - określenia tego Townsend używał podczas każdego comiesięcznego spotka- nia z personelem. W rok po powrocie Townsenda do Australii nakłady obu gazet były identyczne i Keith uznał, że pora znów zatelefo- nować do prezesa rady nadzorczej „Messengera". Kiedy sir Colin podniósł słuchawkę, Townsend nie ba- wił się w zwyczajowe uprzejmości. - Jeśli siedemset pięćdziesiąt tysięcy funtów, sir Coli- nie, nie byłoby wystarczającą kwotą - zaczął - to ile pań- skim zdaniem byłaby warta gazeta? - O wiele więcej niż mógłby pan sobie na to pozwolić, młodzieńcze. Zresztą - dodał sir Colin - jak już mówiłem, „Messenger" nie jest na sprzedaż. - Może przez następne sześć miesięcy - rzekł Town- send. - Nigdy! - krzyknął sir Colin. - Więc będę musiał po prostu sprawić, żeby „Messen- ger" zniknął z ulic. I wtedy z wielką chęcią przyjmie pan pięćdziesiąt tysięcy funtów za to, co zostanie z tej gazety, - Zawiesił głos. - Proszę się nie krępować i dzwonić, kiedy zmieni pan zdanie. Tym razem sir Colin z trzaskiem rzucił słuchawkę. W dniu, kiedy po raz pierwszy „Gazette" sprzedała się w większej liczbie egzemplarzy niż „Messenger", Town- send urządził z tej okazji przyjęcie na czwartym piętrze i obwieścił nowinę całostronicowym tytułem na pierwszej stronie nad fotografią sir Colina zrobioną w ubiegłym roku na pogrzebie jego żony. Z każdym miesiącem różnica się 208 powiększała, a Townsend nigdy nie omieszkał poinformo- wać czytelników o aktualnej wysokości nakładu. Wcale się nie zdziwił, kiedy zatelefonował sir Colin i dał do zrozu- mienia, że czas, aby się spotkał Po tygodniowych negocjacjach uzgodniono fuzję obu gazet, ale przedtem Townsend wytargował dwa ustępstwa, jedyne, na których mu naprawdę zależało. Nowa gazeta miała być drukowana na jego maszynach i miała nosić na- zwę „Gazette Messenger". Nowo powołana rada nadzorcza spotkała się po raz pierwszy. Sir Colin został mianowany prezesem, a Town- send dyrektorem naczelnym. W ciągu sześciu miesięcy słowo „Messenger" zniknęło z winiety, a wszystkie decyzje podejmowano, nie zachowu- jąc nawet pozorów konsultacji z radą czy jej prezesem. Niewielu zdziwiło, gdy sir Colin złożył rezygnację i nikt nie był zaskoczony, że Townsend ją przyjął. Kiedy matka zapytała syna o powód rezygnacji sir Coli- na, odpowiedział, że stało się tak za obopólnym porozu- mieniem, gdyż sir Colin uznał, iż czas ustąpić miejsca młodszemu. Ale lady Townsend nie była do końca przeko- nana. 14. Stan czwarty TRZECIE WYDANIE Dla chcącego... XIII Der Telegraf 31 SIERPNIA 1947 W Berlinie nadal brak żywności - Jeśli Lauber sporządził testament, to muszę go dostać w ręce. - Dlaczego odnalezienie testamentu jest tak ważne? - spytała Sally. - Bo chcę wiedzieć, kto dziedziczy jego udziały „Tele- grafu". - Myślę, że żona. - Nie, bardziej prawdopodobne, że Arno Schultz. A w tym przypadku tracę czas - więc im szybciej się dowiemy, tym lepiej. - Ale nie wiem, od czego zacząć. - Spróbuj od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Od chwili, gdy ciało Laubera wróciło do Niemiec, sprawa znaj- duje się w ich gestii. Sally nie wyglądała na przekonaną. - Wykorzystaj osoby, którym oddaliśmy jakąś przysługę - rzekł Armstrong - i obiecaj, co tylko chcesz, ale znajdź mi ten testament. - Odwrócił się do wyjścia. - Idę spotkać się z Halletem. Armstrong wyszedł nic już nie dodając i został przez Bensona odwieziony do kasyna oficerów brytyjskich. Zajął miejsce w kącie przy barze i zamówił whisky, co parę mi- nut spoglądając na zegarek. Stephen Hallet wszedł do baru spiesznym krokiem za- raz potem, gdy stojący zegar wydzwonił w holu pół do szó- stej. Kiedy zobaczył Armstronga, szeroko się uśmiechnął i usiadł obok niego przy barze. 213 - Dick, tak panu jestem wdzięczny za tę skrzynkę Mou- ton-Rothschilda z tysiąc dziewięćset dwudziestego dzie- wiątego. Naprawdę jest doskonały. Muszę się przyznać, że próbuję go sobie rac jonować, tak żeby wystarczył do cza- su, aż mi załatwią formalności demobilizacyjne. Armstrong się uśmiechnął. - Musimy więc pomyśleć, czy by się jakoś nie udało zor- ganizować bardziej regularnych dostaw. Może by pan zjadł ze mną kolację? Dowiedzielibyśmy się wtedy, dlaczego ro- bią tyle szumu koło Chateau Beychevelle rocznik trzydzie- sty trzeci. Przy przypalonym steku kapitan Hallet po raz pierwszy zaznał smaku Beychevelle, Armstrong zaś dowiedział się wszystkiego, czego potrzebował, o zatwierdzeniu ostatniej woli, a także dlaczego udziały Laubera automatycznie przypadną pani Lauber jako osobie z najbliższej rodziny, jeśli nie będzie żadnego testamentu. -A co, jeśli ona też nie żyje? - spytał, gdy steward otwierał następną butelkę. - Jeśli zmarła albo nie można jej odnaleźć - Hallet upił łyk ze znowu napełnionego kieliszka i uśmiech wrócił na jego usta - wówczas pierwotny właściciel będzie musiał czekać pięć lat. Po upływie tego okresu prawdopodobnie będzie mógł wystąpić o zwrot udziałów. Ponieważ Armstrong nie mógł robić notatek, parokrot- nie powtarzał pytania, pragnąc zapamiętać ważniejsze in- formacje. Nie przeszkadzało to Halletowi, który, jak po- dejrzewał Armstrong, doskonale się orientował, co on knu- je, ale nie zamierzał zadawać zbędnych pytań, dopóki ktoś dolewał mu do kieliszka. Kiedy Armstrong był pewny, że zrozumiał prawny punkt widzenia, wymówił się konieczno- ścią wcześniejszego powrotu do domu zgodnie z obietnicą daną żonie i zostawił prawnika z opróżnioną do połowy bu- telką. Ani mu się śniło wracać do domu. Nie miał ochoty spę- dzić jeszcze jednego wieczoru na tłumaczeniu Charlotte, dlaczego jego papiery demobilizacyjne tak długo wędrują, kiedy kilkoro ich przyjaciół już wróciło do kraju. Po wyj- 214 ściu z kasyna polecił Bensonowi, który wyglądał na bardzo zmęczonego, żeby go zawiózł do amerykańskiego sektora. Najpierw odwiedził Maksa Sackville'a, u którego spę- dził parę godzin na grze w pokera. Stracił trochę dolarów, ale zyskał parę pożytecznych informacji o przetasowa- niach wojsk amerykańskich, co, jak wiedział, ucieszy puł- kownika Oakshotta. Opuścił Maksa, gdy tylko przegrał tyle gotówki, że miał pewność, iż zostanie znowu zaproszony. Przeciął ulicę i skręcił w zaułek, gdzie znajdował się jego ulubiony bar w sektorze amerykańskim. Dołączył do grupy oficerów, którzy opijali swój zbliżający się powrót do Stanów Zjed- noczonych. Po kilku szklaneczkach whisky wyszedł z baru bogatszy o dodatkowe informacje. Ale chętnie przehandlo- wałby wszystko, co wyniuchał, za jeden rzut oka na testa- ment Laubera. Nie zauważył trzeźwego cywila* który wstał i wyszedł za nim na ulicę. Armstrong szedł z powrotem w kierunku dżipa, kiedy jakiś głos za nim powiedział: - Lubczy. Armstrong stanął jak wryty, zrobiło mu się niedobrze. Obrócił się i stanął twarzą w twarz z cywilem, który musiał być w jego wieku, chociaż był o wiele od niego niższy i szerszy w barach. Miał na sobie gładki szary garnitur, białą koszulę i granatowy krawat. W ciemnej ulicy Arm- strong nie widział jego rysów. - Musi pan być Czechem - powiedział cicho. - Nie, Lubczy, nie jestem. - To cholernym Szwabem - rzekł Armstrong, zaciskając pięści i nacierając na obcego. - Znowu niewypał - powiedział mężczyzna, nie cofając się. - Więc kim, do diabła, pan jest? - Powiedzmy, że przyjacielem. -Ale ja nawet pana nie znam - rzekł Armstrong. - Niech pan przestanie robić ze mnie wariata i powie mi, czego pan chce. - Tylko panu pomóc - powiedział spokojnie mężczyzna. - A w jakiż to sposób? - warknął Armstrong. 215 Mężczyzna się uśmiechnął. - Wyczarowując testament, którego pan tak uporczywie szuka. - Testament? - spytał spłoszony Armstrong. - O, widzę, że dotknąłem tego, co Brytyjczycy nazywają czułym miejscem. Armstrong spojrzał z góry na mężczyznę, który wsadził rękę do kieszeni i wyjął wizytówkę. - Proszę mnie odwiedzić, kiedy będzie pan w rosyjskim sektorze - powiedział wręczając ją Armstrongowi. W przyćmionym świetle Armstrong nie mógł odczytać nazwiska na karcie. Kiedy podniósł głowę, mężczyzna roz- płynął się w ciemnościach. Armstrong podszedł parę kro- ków i stanął przy gazowej latarni. Ponownie spojrzał na kartę i odczytał: Major S. Tulpanow Attache dyplomatyczny Leninplatz, Sektor rosyjski Kiedy następnego ranka Armstrong zobaczył się z puł- kownikiem Oakshottem, zameldował o wszystkim, co się przydarzyło w sektorze amerykańskim poprzedniego wie- czora, i wręczył mu kartę wizytową majora Tulpanowa. Nie wspomniał tylko, że major Tulpanow zwrócił się do niego per Lubczy. Oakshott zanotował coś w notesie leżącym na biurku. - Niech pan nie wspomina o tym nikomu, kapitanie - powiedział - dopóki nie dowiem się czegoś tu i ówdzie. Zaraz po powrocie do biura Armstrong został wezwany telefonicznie z powrotem do dowództwa z żądaniem, żeby stawił się tam bezzwłocznie. Benson szybko go zawiózł na drugą stronę sektora. Gdy po raz drugi tego rana wszedł do biura Oakshotta, ujrzał swojego dowódcę w towarzystwie dwóch cywili, których nigdy przedtem nie widział. Przedsta- wili się jako kapitan Woodhouse i major Forsdyke. - Wygląda na to, że ustrzelił pan grubego zwierza, kapi- tanie - rzekł Oakshott jeszcze zanim Armstrong usiadł. - Ten major Tulpanow jest z KGB. Sądzimy, że w rzeczywi- stości jest człowiekiem numer trzy w strefie rosyjskiej. 216 Uważa się go za wschodzącą gwiazdę. Ci tutaj dwaj pano- wie - powiedział - są z kontrwywiadu. Chcieliby, aby pan skorzystał z zaproszenia i odwiedził Tulpanowa, a następ- nie zrelacjonował nam wszystko, czego się pan dowie, łącz- nie z marką papierosów, jakie pali. - Mogę tam się wybrać dziś po południu - rzekł Arm- strong. - Nie - kategorycznie powiedział Forsdyke. - To byłoby zbyt oczywiste. Wolelibyśmy, żeby pan odczekał tydzień lub dwa i nadał temu pozór zwykłych odwiedzin. Zbyt prędka wizyta może wzbudzić jego podejrzenia. To jego specjalność być podejrzliwym, ale po co ułatwiać mu zada- nie? Proszę zgłosić się do mojego biura na Franklinstrasse jutro rano o ósmej, to pana odpowiednio pouczymy. Przez następne dziesięć dni Armstrong spędzał przed- południa na rutynowym przeszkoleniu kontrwywiadu. Prędko się okazało, że nie jest uważany za właściwego kandydata. Ostatecznie jego znajomość Anglii ograniczała się do przejściowego obozu w Liverpoolu, okresu służby ja- ko szeregowiec w korpusie pionierów, a następnie w Pułku Północnego Staffordshire i do nocnej jazdy do Portsmouth przed wypłynięciem do Francji. Większość oficerów, któ- rzy go szkolili, uważała pobyt w Eton, Kolegium Św. Trójcy i służbę w gwardii za bardziej naturalne przygotowanie do kariery, jaką wybrali. - Panu Bogu się nie udał ten kandydat - westchnął Forsdyke przy lunchu z kolegami. Nawet nie przyszło im do głowy, żeby zaprosić Armstronga. Mimo tych rozterek dziesięć dni później kapitan Arm- strong odwiedził sektor rosyjski pod pretekstem poszuki- wania części zamiennych do maszyn drukarskich dla „Der Telegraf". Kiedy stwierdził, że źródło, z którego zazwyczaj korzystał, nimi nie dysponuje - a dobrze wiedział, że tak będzie - raźnym krokiem pomaszerował na Leninplatz i za- czął szukać biura Tulpanowa. Sklepione wejście do rozległego szarego budynku na północnej stronie placu nie było okazałe, a wygląd sekre- tarki siedzącej samotnie w ponurym pokoju na trzecim 217 piętrze nie sprawiał jakoś wrażenia, że jej szef jest wscho- dzącą gwiazdą. Spojrzała na wizytówkę Armstronga i wca- le nie zdawała się zdziwiona, że kapitan armii brytyjskiej przychodzi bez zapowiedzi. W milczeniu poprowadziła go długim szarym korytarzem, na którego ścianach o łuszczą- cej się farbie wisiały portrety Marksa, Engelsa, Lenina i Stalina, i zatrzymała się przed drzwiami bez żadnego na- pisu. Zapukała, otworzyła drzwi i usunęła się na bok, aby przepuścić kapitana Armstronga. Armstrong zdumiał się wszedłszy do luksusowo wyposa- żonego pokoju, pełnego dobrych obrazów i antycznych me- bli. Kiedyś meldował się u generała Templera, gubernato- ra strefy brytyjskiej, i jego gabinet był o wiele skromniej urządzony. Major Tulpanow podniósł się zza biurka i przeszedł przez wyłożony dywanem pokój, aby przywitać gościa. Armstrong nie mógł nie zauważyć, że garnitur majora jest o wiele lepiej skrojony niż jego. - Witam w moich niskich progach, kapitanie Armstrong - powiedział rosyjski oficer. - Czy takiego określenia uży- wają Anglicy? - Nawet nie próbował ukryć drwiącego uśmieszku. - Wybrał pan doskonałą porę. Czy zechciałby pan towarzyszyć mi przy lunchu? - Dziękuję, chętnie - odparł Armstrong po rosyjsku. Tulpanow nie zdziwił się, że jego gość przeszedł gładko na ten język, i poprowadził Armstronga do drugiego poko- ju, gdzie był stół nakryty na dwie osoby. Armstrongowi przyszło do głowy, że major przewidział jego wizytę. Gdy Armstrong usiadł naprzeciw Tulpanowa, pojawił się ordynans, który niósł dwa talerzyki z kawiorem, a za nim następny z butelką wódki. Jeśli miało to go wprawić w swobodny nastrój, to cel nie został osiągnięty. Major uniósł wysoko w górę kieliszek napełniony po sa- me brzegi. - Za naszą przyszłą pomyślność - wzniósł toast. - Za naszą pomyślność - powtórzył Armstrong. W tym momencie do pokoju weszła sekretarka majora i położyła na stole obok Tulpanowa grubą brązową kopertę. 218 - A kiedy mówię „naszą", to właśnie dokładnie to mam na myśli - rzekł major. Postawił na stole kieliszek, nie zwracając uwagi na ko- pertę. Armstrong również postawił kieliszek na stole, ale nie zareagował na słowa majora. Jedna z instrukcji na szkole- niu, które przeszedł, zalecała, aby nie starać się nadawać tonu rozmowie. - A więc, Lubczy - rzekł Tulpanow. - Nie będę tracił pańskiego czasu, okłamując pana co do mojej funkcji w strefie rosyjskiej, choćby dlatego, że w ciągu ostatnich dziesięciu dni dokładnie pana pouczono, dlaczego stacjo- nuję w Berlinie, i ściśle określono rolę, jaką odgrywam w tej nowej „zimnej wojnie" - czyż nie tak to nazywacie? - więc przypuszczam, że wie pan teraz o mnie więcej niż moja sekretarka. Uśmiechnął się i włożył do ust olbrzymią porcję kawio- ru. Armstrong bawił się nerwowo widelczykiem, ale nic nie jadł. - Ale też jest prawdą, Lubczy - a może wolałby pan imię John? Albo Dick? - że ja wiem o panu więcej niż pań- ska sekretarka, żona i matka razem wzięte. Armstrong nadal się nie odzywał. Odłożył widelczyk i nawet nie tknął kawioru. - Widzi pan, Lubczy, my dwaj jesteśmy ulepieni z tej samej gliny i dlatego jestem przekonany, że możemy być sobie nawzajem bardzo pomocni. - Nie jestem pewien, czy pana rozumiem - rzekł Arm- strong patrząc majorowi prosto w oczy. - No, mogę panu na przykład powiedzieć, gdzie pan znajdzie żonę Klausa Laubera, i jeszcze dodać, że ona na- wet nie wie, że jej mąż był właścicielem „Telegrafu". Armstrong pociągnął łyk wódki. Był zadowolony, że rę- ce mu nie drżą, chociaż serce biło dwa razy szybciej niż zwykle. Tulpanow wziął do ręki grubą brązową kopertę, otwo- rzył ją i wydobył ze środka dokument. Pchnął go przez stół do Armstronga. 219 - I nie ma powodu, żeby ją uświadamiać, jeśli dojdzie- my do porozumienia - zaznaczył. Armstrong rozwinął gruby, sztywny dokument i prze- czytał-pierwsze zdanie testamentu majora Klausa Otto Laubera, tymczasem Tulpanow pozwolił ordynansowi po- dać sobie drugi talerzyk kawioru. - Ale tu jest napisane... - powiedział Armstrong, który zaczął czytać trzecią stronę. Na twarz Tulpanowa wrócił uśmiech. - O, widzę, że doszedł pan do ustępu, który potwierdza, że wszystkie udziały „Der Telegraf" dostaje Arno Schultz. Armstrong podniósł głowę i wlepił wzrok w majora, ale nic nie powiedział. - To naturalnie ma znaczenie pod warunkiem, że nadal istnieje testament - rzekł Tulpanow. - Gdyby ten doku- ment nigdy nie ujrzał światła dziennego, udziały automa- tycznie przypadłyby pani Lauber, a w takim wypadku nie widzę powodu... - Czego oczekuje pan ode mnie w zamian? - spytał Armstrong. Major nie odpowiedział od razu, jakby zastanawiał się nad pytaniem. - O, może jakiejś drobnej informacji od czasu do czasu. Ostatecznie, Lubczy, gdyby dzięki mnie został pan właści- cielem pierwszej swojej gazety przed ukończeniem dwu- dziestego piątego roku życia, mógłbym się chyba spodzie- wać jakiejś małej przysługi w rewanżu. - Niezupełnie rozumiem - mruknął Armstrong. - Myślę, że rozumie pan aż za dobrze - powiedział z uśmiechem Tulpanow - ale może ja to powiem na głos. Armstrong wziął do ręki widelczyk i spróbował kawioru. - Może zacznijmy od stwierdzenia prostego faktu, Lub- czy, że nie jest pan nawet obywatelem brytyjskim. Wylą- dował pan w tym kraju przez przypadek. I chociaż był pan mile widziany w ich wojsku - przerwał, żeby pociągnąć łyk wódki - to chyba już pan dawno zrozumiał, że nie znaczy to, iż jest pan miły ich sercom. Zatem nadszedł czas, żeby pan zdecydował, w której drużynie będzie pan grał. 220 Armstrong nabrał sobie znowu kawioru. Smakował mu. - Sądzę, że uczestnictwo w naszej drużynie nie będzie specjalnie uciążliwe, i jestem pewien, że od czasu do czasu pomożemy sobie poczynić postępy w tym, co Brytyjczycy wciąż z uporem nazywają „wielką grą". Armstrong nabrał resztę kawioru i miał nadzieję, że do- stanie więcej. - Proszę to przemyśleć, Lubczy - powiedział Tulpanow, pochylił się nad stołem, zabrał testament i wsunął go z po- wrotem do koperty. Armstrong milczał, wpatrywał się tylko w pusty tale- rzyk. ^ - A tymczasem - rzekł major KGB - proszę przekazać tę drobną informację swoim przyjaciołom z kontrwywia- du. - Wydobył z wewnętrznej kieszeni marynarki kartkę papieru i popchnął ją po stole w stronę gościa*Armstrong ją przeczytał i ucieszył się, że wciąż jeszcze umie myśleć po rosyjsku. - Właściwie, jeśli mam być szczery, to wasi ludzie mają już w rękach ten dokument, ale ucieszą się, jeśli uzyskają jego potwierdzenie. Widzi pan, Lubczy, jedno, co mają wspólnego agenci kontrwywiadu, to miłość do papierków. W ten sposób mogą dowieść, że ich praca jest potrzebna. -W jaki sposób wpadło mi to w ręce? - spytał Arm- strong, pokazując kartkę. - Niestety, mam dziś chwilowo inną sekretarkę, która zostawi biurko bez dozoru. Dick uśmiechnął się, złożył papier i wsunął go do we- wnętrznej kieszeni. - Przy okazji, ci wasi faceci z kontrwywiadu nie są wca- le tacy tępi. Proszę przyjąć moją radę, Lubczy, i zachować ostrożność. Jeśli zdecyduje się pan wziąć udział w grze, ko- niec końców będzie pan musiał być nielojalny wobec jed- nej ze stron, a jeśli oni kiedyś odkryją, że wywodzi ich pan w pole, to pozbędą się pana bez najmniejszych skrupułów. Armstrong czuł, jak mocno mu dudni serce. - Jak już wyjaśniłem - ciągnął major - nie musi pan na- tychmiast podejmować decyzji. - Zabębnił palcami po brą- 221 zowej kopercie. - Ja mogę z łatwością poczekać parę dni z poinformowaniem pana Schultza, jaki z niego szczęściarz. - Mam dla pana dobrą wiadomość, Dick - powiedział puł- kownik Oakshott, kiedy Armstrong zgłosił się do dowódz- twa nazajutrz rano. - Pańskie papiery demobilizacyjne są wreszcie gotowe i nie ma przeszkód, żeby pan w ciągu mie- siąca wrócił do Anglii. Pułkownik zdziwił się, że Armstrong nie okazuje rado- ści, ale uznał, że pewno ma inne sprawy na głowie. - Forsdyke nie będzie co prawda zachwycony, że opusz- cza nas pan tak szybko po tym sukcesie z majorem Tulpa- nowem. - A może nie powinienem tak się spieszyć z moim po- wrotem - rzekł Armstrong - skoro teraz mam szansę rozbu- dowania kontaktów z KGB. - To świadczy o wielkim patriotyzmie, kolego - rzekł puł- kownik. - Zostawmy sprawę tak jak jest, a ja nie będę przy- spieszał formalności, dopóki nie dostanę cynku od pana. Angielszczyzna Armstronga była równie dobra jak większości oficerów brytyjskich, ale Oakshott zawsze po- trafił dodać jakieś nowe wyrażonko do jego słownika. Charlotte nadal się dopytywała, kiedy będą mogli wyje- chać z Berlina, a tego wieczoru wytłumaczyła mężowi, dla- czego nagle stało się to szczególnie ważne. Kiedy Dick usłyszał nowinę, zrozumiał, że nie może już dłużej kręcić. Nigdzie nie wyszedł, ale siedział w kuchni z Charlotte i mówił o swoich planach, kiedy już założą dom w Anglii. Następnego ranka znalazł pretekst, aby odwiedzić sek- tor rosyjski, i, zgodnie z pouczeniem Forsdyke'a, przybył do biura Tulpanowa kilka minut przed porą lunchu. - Jak się pan ma, Lubczy? - spytał oficer KGB podno- sząc się zza biurka. Armstrong skinął głową. - A co waż- niejsze, przyjacielu, czy już się pan zdecydował, dla kogo będzie pan odbijał? Armstrong zrobił zdziwioną minę, - Żeby docenić Anglików - rzekł Tulpanow - trzeba wpierw zrozumieć grę w krykieta, którą rozpoczyna się od 222 rzutu monetą. Czy można sobie wyobrazić coś głupszego niż danie szansy drugiej stronie? Ale ja pytam, czy rzucił już pan monetę, Lubczy. A jeśli tak, to czy postanowił pan już, czy będzie pan odbijać czy rzucać? - Chciałbym się spotkać z panią Lauber, zanim podej- mę ostateczną decyzję - rzekł Dick. Major obszedł pokój wokoło ze ściągniętymi ustami, jak- by poważnie się zastanawiał nad żądaniem Armstronga. - Jest takie stare przysłowie: Dla chcącego... Armstrong wyglądał na zbitego z tropu. - Inna rzecz, którą trzeba wiedzieć o Anglikach to to, że te ich gry słowne to straszna rzecz. Jednak mimo całego ich zmysłu do tego, co zwą uczciwą grą, są nieugięci, gdy przyj- dzie go obrony ich pozycji. A więc, jeśli chce pan odwiedzić panią Lauber, będziemy musieli pojechać do Drezna. - Do Drezna? • - Tak. Pani Lauber jest bezpiecznie ukryta w głębi stre- fy rosyjskiej. Co jest dla pana korzystne. Ale nie sądzę, żebyśmy mogli ją odwiedzić w ciągu najbliższych dni. - Dlaczego? - spytał Armstrong. -Tyle się pan musi jeszcze nauczyć o Brytyjczykach, Lubczy. Nie powinien pan sobie wyobrażać, że opanowanie ich języka to to samo, co znajomość ich sposobu myślenia. Anglicy kochają się w rutynie. Wróci pan jutro, to zrobią się podejrzliwi. Wróci pan w przyszłym tygodniu - w ogóle nie zwrócą na to uwagi. - Co więc mam im dzisiaj powiedzieć? - Że byłem dziś nieskory do rozmowy i że pan wciąż „się przymierza". - Tulpanow znów się uśmiechnął. - Ale może im pan powiedzieć, że wypytywałem pana o człowie- ka nazwiskiem Arbuthnot, Piers Arbuthnot, i czy to praw- da, że przyjedzie na placówkę w Berlinie. Odpowiedział mi pan, że nigdy pan o nim nie słyszał, ale że spróbuje się pan czegoś dowiedzieć. Armstrong wrócił po południu do sektora brytyjskiego i przekazał większą część rozmowy Forsdyke'owi. Spodzie- wał się, że Forsdyke mu powie, kto to taki ten Arbuthnot i kiedy przybędzie do Berlina, ale usłyszał tylko tyle: 223 - On jedynie poddaje pana próbie. Dobrze wie, kto to Arbuthnot i kiedy ma podjąć swoją misję. Jak prędko mo- że pan znaleźć dobrą wymówkę, żeby znów pojechać do sektora rosyjskiego? - W środę lub czwartek spotykam się, jak co miesiąc, z Rosjanami w sprawie dostaw papieru. - Dobrze. Gdyby pan przypadkiem wpadł do Tulpano- wa, to proszę mu przekazać, że nie udało się panu wydo- być ani słowa ode mnie na temat Arbuthnota. - Ale czy to nie wzbudzi jego podejrzeń? - Nie. Stałby się bardziej podejrzliwy, gdyby pan mógł cokolwiek mu powiedzieć o tym akurat człowieku. Następnego ranka przy śniadaniu Charlotte i Dick znów się posprzeczali co do powrotu do Anglii. - Ile jeszcze wymyślisz nowych wymówek, żeby to opóź- nić? - zapytała Charlotte. Dick nawet nie próbował odpowiedzieć. Nie spojrzaw- szy na żonę, chwycił swoją trzcinkę i czapkę z daszkiem i wypadł z domu. Szeregowy Benson zawiózł go prosto do biura. Kiedy Armstrong znalazł się za biurkiem, nacisnął brzęczyk. Po chwili zjawiła się Sally z plikiem korespondencji do podpi- sania i powitała go uśmiechem. Kiedy wychodziła godzinę później, wyglądała na wykończoną. Ostrzegała wszystkich, żeby schodzić kapitanowi z drogi, gdyż jest w okropnym hu- morze. Humor kapitana nie poprawił się w środę, a w czwar- tek cały personel jego biura z ulgą się dowiedział, że prawie cały dzień nie będzie go w pracy. Benson przywiózł kapitana do sektora rosyjskiego kilka minut przed dziesiątą. Armstrong wysiadł z dżipa ze skó- rzaną torbą w ręku i nakazał szoferowi wrócić do sektora brytyjskiego. Przeszedł pod arkadami do biura Tulpanowa i ze zdumieniem zobaczył, że sekretarka majora czeka na niego przed budynkiem. Bez słowa poprowadziła go przez brukowany dziedziniec do wielkiego mercedesa. Otworzyła drzwiczki i Armstrong usiadł z tyłu obok Tulpanowa. Silnik był już włączony 224 i szofer, nie czekając na polecenie wyjechał na plac, a na- stępnie ruszył trasą wiodącą na autostradę. Major nie okazał wcale zdziwienia, kiedy Armstrong zre- lacjonował mu swoją rozmowę z Forsdyke'em i przyznał się, że nie udało mu się nic dowiedzieć na temat Arbuthnota. - Oni jeszcze panu nie ufają, Lubczy - rzekł Tulpanow. - Nie jest pan jednym z nich. Może nigdy pan nim nie będzie. Armstrong wydął wargi i zaczął wyglądać przez okno. Wyjechali z Berlina i skręcili na południe w kierunku Drezna. Po kilku minutach Tulpanow pochylił się i wręczył Armstrongowi małą, zniszczoną walizeczkę z inicjałami K. L. - Co to jest? - spytał Armstrong. - Cały doczesny dobytek zacnego majora - odparł Tul- panow. - w każdym razie to wszystko, co wdowa spodzie- wa się otrzymać. Wręczył też Armstrongowi grubą brązową kopertę. - A to? Więcej dóbr doczesnych? -To jest czterdzieści tysięcy marek, jakie Lauber za- płacił Schultzowi za jego udziały w „Der Telegraf". Widzi pan, ilekroć mam do czynienia z Brytyjczykami, staram się przestrzegać zasad „Graj, graj, bo liczy się gra"1 - rzekł Tulpanow. Zamilkł na chwilę. - Myślę, że pan ma ze sobą ten jedyny dokument, który jest jeszcze potrzebny. Armstrong kiwnął głową i włożył grubą kopertę do swo- jej skórzanej torby. Znowu patrzył przez okno na mijany krajobraz, zaszokowany, że tak niewiele odbudowano od za- kończenia wojny. Usiłował się skoncentrować na tym, w ja- ki sposób ma rozmawiać z panią Lauber, i nie odezwał się aż do chwili, gdy znaleźli się na przedmieściach Drezna. Czy szofer wie, dokąd jechać? - spytał Armstrong, gdy minęli znak ograniczenia prędkości do czterdziestu kilo- metrów na godzinę. - Tak - rzekł Tulpanow. - Nie jest pan pierwszą osobą, którą wiezie do tej właśnie pani. Jest „oblatany". Armstrong zrobił zdziwioną minę. 1 Z poematu sir Henry'ego Newbolta (1862-1938) „Vitae Lampada" (przyp. tłum.). 15. Stan czwarty 225 - Kiedy już pan osiądzie w Londynie, ktoś to panu wy- tłumaczy. Za kilka minut zatrzymali się przed szarym betonowym blokiem mieszkalnym w środku parku, który wyglądał, jakby zbombardowano go wczoraj. - To mieszkanie numer sześćdziesiąt trzy - rzekł Tulpa- now. - Niestety, nie ma windy, więc będzie się pan musiał, mój drogi Lubczy, trochę wspinać w górę. Ale w tym jest pan na pewno dobry. Armstrong wysiadł z samochodu, trzymając w ręku swo- ją skórzaną torbę i podniszczoną walizkę majora. Skiero- wał się zarośniętą chwastami ścieżką w stronę przedwojen- nego, dziesięciokondygnacyjnego bloku. Zaczął się wspi- nać betonowymi schodami, zadowolony, że pani Lauber nie mieszka na ostatnim piętrze. Dotarł na szóste piętro, po czym wąską, odkrytą galeryjką szedł dalej, aż znalazł się pod drzwiami, obok których na ścianie nabazgrany był czerwoną farbą numer 63. Zastukał trzcinką w szybę i po paru chwilach drzwi otwo- rzyła stara kobieta, która nie okazała żadnego zdziwienia na widok stojącego w progu brytyjskiego oficera. Poprowa- dziła go nędznym, nie oświetlonym korytarzem do małego, zimnego pokoiku z widokiem na drugi taki sam blok. Arm- strong usiadł naprzeciwko niej obok elektrycznego grzejni- ka z dwoma spiralami; tylko jedna była rozżarzona. Wzdrygnął się patrząc, jak staruszka kuli się na krześle i okrywa ramiona wytartym szalem. - Widziałem pani męża w Walii przed samą jego śmier- cią - zaczął. - Prosił mnie, żebym pani to wręczył. - Podał jej podniszczoną walizkę. Pani Lauber pochwaliła jego niemczyznę, a następnie otworzyła walizkę. Armstrong obserwował, jak wyciąga oprawioną w ramki fotografię ślubną przedstawiającą ją i męża, a później fotografię młodego człowieka, który mu- siał być ich synem. Ze smutku na jej twarzy Armstrong wywnioskował, że syn stracił życie na wojnie. Następnie pani Lauber wyjęła jeszcze kilka przedmiotów oraz tomik poezji Rainera Marii Rilkego i stary komplet szachów. Kie- 226 dy wydobyła trzy medale męża, podniosła głowę i zapytała z nadzieją w głosie: - Czy przekazał mi jakąś wiadomość? - Tylko to, że za panią tęsknił. I poprosił, żeby dała pani szachy Arno. - Arno Schultzowi - dopowiedziała. - Wątpię, czy on jeszcze żyje. - Zamilkła. - Widzi pan, ten biedak był Ży- dem. Straciliśmy z nim kontakt podczas wojny. -Wobec tego przyrzekam, że spróbuję go odszukać - rzekł Armstrong. Pochylił się i ujął jej rękę. - Jest pan miły - powiedziała, ściskając mu dłoń wychu- dłymi palcami. Dopiero po chwili uwolniła ją z uścisku. Wzięła kasetkę z szachami i podała Armstrongowi. - Mam nadzieję, że jeszcze żyje - powiedziała. - Arno był takim dobrym człowiekiem. Armstrong pokiwał głową. - Czy mój mąż coś jeszcze mówił? - Tak. Powiedział mi, że jego ostatnim życzeniem jest, aby pani zwróciła Arno jego udziały. - O jakie udziały chodzi? - zapytała, pierwszy raz zanie- pokojona. - Nic nie mówili o żadnych udziałach, kiedy do mnie przyszli. - Zdaje się, że Arno sprzedał panu Lauberowi trochę udziałów w spółce wydawniczej niedługo po dojściu Hitle- ra do władzy i pani mąż obiecał, że je zwróci, jak tylko skończy się wojna. - Cóż, oczywiście z największą chęcią bym to zrobiła - oświadczyła stara kobieta, która znowu drżała. - Ale nie- stety nie mam żadnych udziałów. Może Klaus sporządził ostatnią wolę... - Niestety, nie, proszę pani - rzekł Armstrong. - A jeśli tak, to nie mogliśmy nic znaleźć. - To niepodobne do Klausa - zdziwiła się. - Był zawsze taki pedantyczny. Ale może przepadła gdzieś w rosyjskiej strefie. Rosjanom nie można ufać, pan wie - szepnęła. Armstrong pokiwał głową. -To żaden kłopot - powiedział, znowu ujmując jej dłoń. - Mam dokument, który nakłada na mnie obowiązek 227 zwrotu Schultzowi udziałów, do których ma prawo, o ile ży- je i będziemy w stanie go odszukać. -Dziękuję panu - powiedziała pani Lauber z uśmie- chem. - To duża ulga wiedzieć, że sprawa znalazła się w rę- kach brytyjskiego oficera. Armstrong otworzył swoją torbę i wyjął z niej umowę. Odwrócił ją czwartą, ostatnią stroną na wierzch, wskazał dwa zaznaczone ołówkiem krzyżyki i podał pani Lauber pió- ro. Podpisała się pajęczymi literami między krzyżykami, nie starając się przeczytać choćby jednej klauzuli czy paragra- fu umowy. Kiedy tylko atrament wysechł, Armstrong scho- wał z powrotem dokument do swojej skórzanej torby i za- trzasnął zameczek. Uśmiechnął się do pani Lauber. - Muszę teraz wracać do Berlina - mówiąc to podniósł się z krzesła - gdzie zrobię, co się tylko da, żeby odnaleźć pana Schultza. - Dziękuję - rzekła pani Lauber, powoli podniosła się z krzesła i poprowadziła go z powrotem do frontowych drzwi. - Żegnam pana - powiedziała, gdy stanął na pode- ście. - To było bardzo uprzejmie z pańskiej strony fatygo- wać się tak daleko w mojej sprawie. - Blado się uśmiech- nęła i zamknęła drzwi. - No i co? - spytał Tulpanow, gdy Armstrong usiadł obok niego na tylnym siedzeniu samochodu. - Podpisała umowę. - Tak myślałem - rzekł Tulpanow. Samochód zatoczył koło i ruszył z powrotem do Berlina. - I co teraz? - spytał Armstrong. - Rzucił pan monetę - rzekł major KGB - wygrał pan rzut i zdecydował się pan odbijać. Chociaż muszę powie- dzieć, że to, co pan zrobił właśnie pani Lauber, trudno by nazwać rozgrywką krykietową. Armstrong spojrzał na niego pytająco. - Przyznam, że myślałem, że da jej pan te czterdzieści tysięcy marek - rzekł Tulpanow. - Ale bez wątpienia za- mierza pan dać Arno - zawiesił głos - komplet szachów. Następnego dnia rano kapitan Richard Armstrong zare- jestrował na swoje nazwisko własność „Telegrafu" w bry- 228 tyjskiej Komisji Kontroli. Wprawdzie jeden z urzędników uniósł w zdziwieniu brwi, drugi zaś trzymał go w poczekal- ni ponad godzinę, ale koniec końców dyżurny oficer pod- stemplował dokument, sankcjonując transakcję i potwier- dził, że kapitan Armstrong jest teraz jedynym właścicie- lem gazety. Charlotte próbowała ukryć swe prawdziwe uczucia, kie- dy dowiedziała się o „wyczynie" męża. Była przekonana, że oznacza to tylko, iż ich wyjazd do Anglii znowu się opóź- ni. Ucieszyła się jednak, kiedy Dick się zgodził, aby poje- chała do rodziców do Lyonu na czas porodu, twardo bo- wiem postanowiła, że jej pierwsze dziecko urodzi się jako obywatel francuski. Arno Schultz dziwił się, że Armstrong nagle znów zaan- gażował się w sprawy „Der Telegraf". Zaczął się udzielać podczas porannych kolegiów redakcyjnych, a nawet polu- bił jazdę furgonetkami, które o północy wyjeżdżały z gaze- tami na miasto. Arno doszedł do wniosku, że ten nawrót entuzjazmu jego szefa wiąże się bezpośrednio z nieobecno- ścią Charlotte, która wyjechała do Lyonu. W ciągu kilku tygodni poziom sprzedaży po raz pierw- szy wzrósł do trzystu tysięcy egzemplarzy i Arno pogodził się z faktem, że uczeń stał się nauczycielem. Miesiąc później kapitan Armstrong wziął dziesięcio- dniowy urlop okolicznościowy z okazji narodzin swojego pierwszego dziecka i pojechał do Lyonu. Był uszczęśliwio- ny, że Charlotte obdarzyła go synem; nadali mu imię Da- wid. Siedząc na łóżku z dzieckiem w ramionach Armstrong przyrzekł Charlotte, że już niedługo wyjadą do Anglii i we trójkę rozpoczną tam nowe życie. Po tygodniu przyjechał do Berlina, zdecydowany, że po- wie pułkownikowi Oakshottowi, iż nadszedł czas zrezygno- wać ze służby i wrócić do Anglii. I zrobiłby to, gdyby Arno Schultz nie wydał przyjęcia z okazji swoich sześćdziesiątych urodzin. XIV Adelaide Gazette 13 MARCA 1956 Menzies zostaje na stanowisku Pierwszy raz Townsend zobaczył ją w czasie lotu do Syd- ney. Czytał właśnie „Gazette". Temat wiodący należałoby przesunąć na trzecią stronę, tytuł był kiepski. „Gazette" była obecnie monopolistą w Adelajdzie, ale coraz bardziej podupadała. Powinien usunąć Franka Baileya ze stanowi- ska redaktora po fuzji obydwu gazet, ale musiał się zado- wolić odejściem sir Colina. Zmarszczył brwi. - Czy dolać panu kawy, panie Townsend? - usłyszał py- tanie. Spojrzał w górę na smukłą dziewczynę, która trzymała w ręku dzbanek z kawą, i uśmiechnął się. Miała na oko dwadzieścia pięć lat, kręcone blond włosy i niebieskie oczy, w które przyjemnie było patrzeć. - Tak - poprosił, chociaż nie miał ochoty na więcej. Od- powiedziała mu uśmiechem - uśmiechem stewardesy, ta- kim samym dla grubych i chudych, bogatych i biednych, Townsend odłożył „Gazette" na bok i spróbował się skoncentrować na spotkaniu, które go czekało. Ostatnio nabył za pół miliona funtów małą grupę wydawniczą, któ- ra specjalizowała się w darmowych gazetach kolportowa- nych na zachodnich przedmieściach Sydney. Dzięki tej transakcji zdobył zaledwie przyczółek w największym mie- ście Australii. To właśnie podczas dorocznego obiadu dziennikarzy i wydawców w hotelu Cooka po przemówieniach podszedł do niego mężczyzna w wieku około dwudziestu siedmiu^ 230 dwudziestu ośmiu lat, o kwadratowej szczęce, z intensyw- nie rudymi włosami i barami rugbisty, i szepnął mu do ucha: - Będę czekał na pana w męskiej toalecie. Townsend nie wiedział, czy się roześmiać, czy po prostu faceta zignorować. Ale ciekawość przemogła i po kilku mi- nutach podniósł się z krzesła i przecisnąwszy się między stolikami poszedł do toalety. Rudowłosy mężczyzna mył ręce w narożnej umywalce. Townsend podszedł do niego, stanął przy sąsiedniej umy- walce i odkręcił kurek. - W którym hotelu pan się zatrzymał? - spytał tamten. - W Town House - odparł Keith. - Jaki numer pokoju? - Nie mam pojęcia. - Znajdę. Przyjdę do pana koło północy. To znaczy, jeśli chce pan dostać w ręce „Sydney Chronicle". - Rudy zakrę- cił kran, wysuszył ręce i odszedł. Nad ranem Townsend się dowiedział, że człowiekiem, który go zaczepił, jest Bruce Kelly, zastępca redaktora „Chronicle”. Nie tracąc czasu powiedział Townsendowi, że sir Somerset Kenwright zamierza sprzedać gazetę, gdyż uważa, że odstaje ona od reszty grupy. - Czy kawa panu nie smakowała? - usłyszał. Townsend spojrzał w górę na stewardesę, a potem na swoją nietkniętą kawę. -Nie, była w porządku, dziękuję. - powiedział..- Po prostu trochę się zamyśliłem. Znów uśmiechnęła się do niego tym swoim charaktery- stycznym uśmiechem, po czym zabrała filiżankę i zajęła się pasażerami siedzącymi z tyłu. Townsend spróbował od nowa się skoncentrować. Kiedy pierwszy raz omawiał tę sprawę z matką, powie- działa mu, że marzeniem życia ojca było posiadanie „Chronicle”, chociaż ona sama miała sprzeczne uczucia. Powodem trzeciej podróży Keitha w ciągu trzech tygodni było kolejne spotkanie z personelem kierowniczym sir So- merseta; chciał się zorientować co do warunków ewentual- 231 nej transakcji. Jedna z osób z owego personelu była mu winna wdzięczność. W ciągu ostatnich paru miesięcy prawnicy reprezentu- jący Townsenda pracowali razem z prawnikami sir Somer- seta i obie strony uznały, że są bliskie porozumienia. - Stary uważa pana za mniejsze zło - uprzedził go Kelly. - Pogodził się z tym, że jego syn nie nadaje się do tej robo- ty, ale nie chce, żeby gazeta dostała się w ręce Wally*ego Hackera, którego nigdy nie lubił i któremu z pewnością nie ufa. Nie jest całkiem pana pewny, ale ciepło wspomina pańskiego ojca. Od kiedy Kelly przekazał Townsendowi tę bezcenną in- formację, ten napomykał o ojcu, ilekroć spotkał się z sir Somersetem. Kiedy samolot kołował po wylądowaniu na lotnisku Kingsforda-Smitha, Townsend odpiął pas, wziął teczkę i poszedł w kierunku przedniego wyjścia. - Życzę panu miłego dnia - powiedziała dziewczyna. - Mam nadzieję, że będzie pan znowu leciał liniami Austair. - Będę - obiecał. - Prawdę mówiąc, wracam dziś wie- czorem. - Tylko ze względu na niecierpliwych pasażerów depczących mu po piętach nie zapytał jej, czy też leci wie- czorem. Gdy taksówka, którą jechał, zatrzymała się na Pitt Stre- et, Townsend spojrzał na zegarek i stwierdził, że jest kilka minut za wcześnie. Zapłacił taksówkarzowi i lawirując wśród strumieni pojazdów przebiegł na drugą stronę ulicy. Stanął na chodniku, odwrócił się i spojrzał w górę na bu- dynek, który mieścił najlepiej się sprzedający dziennik w Australii. Żałował, że ojciec nie będzie mógł być świad- kiem tej transakcji. Przebiegł z powrotem przez ulicę, wszedł do budynku i spacerował przed recepcją, póki z windy nie wysiadła do- brze ubrana kobieta w średnim wieku, która podeszła do niego i oznajmiła: - Sir Somerset czeka na pana, panie Townsend. \ Townsend wszedł do obszernego gabinetu z widokiem na port, gdzie powitał go człowiek, którego od dzieciństwa 232 szanował i podziwiał. Sir Somerset serdecznie uścisnął mu rękę. - Keith, jak miło cię widzieć. Zdaje się, że chodziłeś do szkoły razem z dyrektorem mojej firmy Duncanem Alexan- drem. - Mężczyźni wymienili uścisk dłoni, ale nic do sie- bie nie powiedzieli. - Chyba nie miałeś okazji poznać re- daktora „Chronicle”, Nicka Watsona. - Nie, nie miałem tej przyjemności - rzekł Townsend, potrząsając ręką Watsona. - Ale naturalnie znam pańską reputację - dodał. Sir Somerset ruchem ręki polecił im, żeby usiedli wokół stołu konferencyjnego, sam zaś zajął miejsce u jego szczytu. - Wiesz, Keith - zaczął. - Jestem piekielnie dumny z tej gazety. Nawet Beaverbrook próbował ją ode mnie kupić. - On zawsze wyrażał się o pańskich gazetach z najwięk- szym szacunkiem. Właściwie, gdy mowa o „Chronicle**, to myślę, że trafniej będzie powiedzieć: z zazdrością. Sir Somerset uśmiechnął się. - To miłe z twojej strony, że tak mówisz, chłopcze. - Za- milkł na chwilę. - Cóż, zdaje się, że w ciągu ostatnich paru tygodni nasze ekipy uzgodniły większość szczegółów. Jeśli więc jesteś w stanie zaoferować tyle, co Wally Hacker: mi- lion dziewięćset tysięcy funtów i, co dla mnie równie waż- ne, zgodzisz się zatrzymać Nicka na stanowisku redaktora i Duncana jako dyrektora, myślę, że możemy dobić targu. - Byłbym głupcem, gdybym nie doceniał ich dużej wie- dzy i doświadczenia - rzekł Townsend. - Są obaj bardzo cenionymi profesjonalistami i naturalnie będę szczęśliwy, mając okazję z nimi pracować. Chociaż uważam, że powi- nienem panom powiedzieć, iż nie mam zwyczaju wtrącać się w politykę redakcyjną moich gazet, a zwłaszcza decy- dować o ich zawartości. To nie jest w moim stylu. - Widzę, mój chłopcze, że dużo nauczyłeś się od swego ojca - rzekł sir Somerset. - Podobnie jak on, nie wtrącam się w codzienne funkcjonowanie gazety. To zawsze kończy się źle. Townsend pokiwał głową. - No cóż, chyba niewiele więcej pozostaje nam do omó- 233 wienia na tym etapie, proponuję więc, żebyśmy przeszli do jadalni na lunch. - Stary pan objął ramieniem Townsenda i powiedział: - Żałuję tylko, że nie ma wśród nas twojego ojca. ~ Uśmiech nie schodził z twarzy Townsenda, kiedy jechał na lotnisko. Gdyby dziewczyna była teraz w samolocie, przy- jąłby to jako premię. Uśmiechnął się jeszcze radośniej, kiedy zapiął pas i zaczął sobie przygotowywać słowa na jej powitanie. - Mam nadzieję, że pańska podróż do Sydney była uda- na - powiedziała podając mu wieczorną gazetę. - Wprost nadzwyczajnie - odparł. - Czy przyjęłaby pani zaproszenie dzisiaj na kolację, żeby razem ze mną uczcić mój sukces? - To bardzo miło z pańskiej strony, proszę pana - powie- działa oficjalnym tonem - ale byłoby to wbrew zasadom mojej firmy. - A czy poznanie pani imienia też byłoby wbrew zasa- dom? - Nie, proszę pana - odparła. - Mam na imię Susan. - Obdarzyła go uśmiechem i przeszła do następnego rzędu. Kiedy znalazł się w domu, zrobił sobie kanapkę z sar- dynką. Ugryzł tylko jeden kęs, kiedy zadzwonił telefon. Dzwonił Clive Jervis, główny wspólnik kancelarii prawnej Jervis, Smith i Thomas. Clive wciąż miał wątpliwości co do drobnych szczegółów kontraktu, jak umowy wyrównawcze i spłacenie udziałów. Gdy tylko Townsend położył słuchawkę, telefon znów za- dzwonił, tym razem rozmowa była jeszcze dłuższa; telefono- wał Trevor Meacham, księgowy Townsenda, który uważał, że milion dziewięćset tysięcy funtów to za wysoka cena. - Nie mam dużego wyboru - odrzekł mu Townsend. - Wally Hacker właśnie tyle zaproponował. - On też chce przepłacić - padła odpowiedź. - Moim zdaniem powinniśmy żądać rozłożenia płatności na raty biorąc pod uwagę tegoroczną wielkość nakładów, a nie łączną za ostatnie dziesięć lat. 234 - Dlaczego? - zapytał Townsend. - Ponieważ „Chronicle” traci dwa do trzech procent czytelników rocznie. Wszystko powinno być skalkulowane na podstawie najnowszych danych. - Zgadzam się z panem, ale nie chciałbym z tego powo- du zaprzepaścić tej transakcji. - Ja też nie - rzekł księgowy. - Ale też nie chciałbym, żeby pan zbankrutował dlatego, że zapłacił pan za dużo z powodów czysto sentymentalnych. Każda transakcja mu- si mieć własną logikę, a nie być zawierana po to, żeby do- wieść, że dorównuje się swojemu ojcu. Obaj mężczyźni milczeli przez dłuższy czas. - Nie musi się pan martwić - odezwał się w końcu Townsend. - Mam już plan podwojenia nakładu „Chronic- le". Za rok milion dziewięćset tysięcy funtów wyda się ni- ską ceną. A ponadto mój ojciec w tym wypadku by mnie poparł. - Położył słuchawkę, zanim Trevor mógł cokolwiek powiedzieć. Ostatni zadzwonił Bruce Kelly tuż po jedenastej; Town- send był już w szlafroku, a nadgryziona kanapka z sardyn- ką zdążyła się zeschnąć. - Sir Somerset nadal się miota - oznajmił. - Dlaczego? - spytał Townsend. - Wydawało mi się, że dzisiejsze spotkanie było bardzo udane. - Nie chodzi o spotkanie. Po pana wyjściu miał telefon od sir Colina Granta - rozmawiali prawie godzinę. A Dun- can Alexander też nie jest pańskim najlepszym przyjacie- lem. - Niech go diabli wezmą! - Townsend grzmotnął pięścią w stół. - Niech pan słucha, Bruce, powiem panu, jak trze- ba postępować, ile razy nazwisko sir Colina wypłynie w rozmowie, proszę przypomnieć sir Somersetowi, że kie- dy Grant został prezesem rady nadzorczej „Messengera", z każdym tygodniem sprzedawano mniej egzemplarzy ga- zety. Jeśli chodzi o Alexandra, to sam się nim zajmę. Townsend z rozczarowaniem stwierdził, kiedy leciał znowu do Sydney, że Susan nie ma w samolocie. Kiedy steward 235 podał mu kawę, zapytał, czy dziewczyna obsługuje pasaże- rów w innym samolocie. - Nie, proszę pana - odparł steward. - Susan odeszła od nas pod koniec zeszłego miesiąca. - Wie pan, gdzie teraz pracuje? - Nie mam pojęcia, proszę pana - odpowiedział steward i podszedł do następnego pasażera. Townsend spędził przedpołudnie na zapoznawaniu się z redakcją; oprowadzał go Duncan Alexander, który roz- mawiał z nim na tematy służbowe, nie siląc się na przyja- cielski ton. Townsend poczekał na moment, gdy znaleźli się sami w windzie, spojrzał mu w twarz i powiedział: - Powiedziałeś mi przed laty: „My, Alexandrowie, ma- my długą pamięć. Zwróć się do mnie, kiedy mnie będziesz potrzebował". - Owszem, zgadza się - przyznał Duncan. - To dobrze, bo nadszedł czas, żebym upomniał się o re- wanż. - Czego ode mnie oczekujesz? - Że powiesz sir Somersetowi, jaki ze mnie przyzwoity facet. Winda stanęła, drzwi się rozsunęły. - Jeśli to zrobię, czy zagwarantujesz mi, że zatrzymam moje stanowisko? - Masz moje słowo - obiecał Townsend, wychodząc na korytarz. Po lunchu sir Somerset - który zachowywał się bardziej powściągliwie, niż gdy się spotkali za pierwszym razem - obszedł razem z Townsendem piętro, na którym pracowali dziennikarze, i przedstawił go każdemu. Wszyscy z ulgą odetchnęli, gdyż nowy właściciel kiwał tylko głową, uśmie- chał się i starał się być miły nawet dla niższego personelu. Ci, którzy tego dnia mieli do czynienia z Townsendem, byli mile zaskoczeni, zwłaszcza po tym, co słyszeli od reporte- rów, którzy pracowali w „Gazette". Nawet sir Somerset za- stanawiał się, czy sir Colin nie przesadził na temat zacho- wania Townsenda w przeszłości. - Nie zapominajcie, jak spadła sprzedaż „Messengera", 236 kiedy sir Colin został prezesem - szepnął zaraz po odejściu Townsenda Bruce Kelly kilku osobom, łącznie z redakto- rem naczelnym. Personel „Chronicle” nie byłby skłonny ufać Townsen- dowi, gdyby mógł spojrzeć w notatki, jakie sporządzał podczas powrotnego lotu do Adelajdy. Było dla niego ja- sne, że jeśli chce podwoić zyski gazety, musi przeprowa- dzić drastyczne cięcia od góry do dołu. Przyłapał się na tym, że od czasu do czasu zerka w górę i myśli o Susan. Kiedy inny tym razem steward podał mu wieczorną gazetę, spytał go, czy wie, gdzie ona teraz może pracować. - Czy chodzi panu o Susan Glover? - zapytał steward. - Blondynka, kręcone włosy, dwadzieścia parę lat - rzekł Townsend. - Tak, to Susan. Odeszła stąd, kiedy zaproponowano jej pracę u Moore'a. Mówiła, że ma już dość nieregularnych godzin pracy i traktowania, jakby była konduktorką w au- tobusie. Wiem, o co jej chodziło. Townsend się uśmiechał. Dom towarowy Moore'a był ulubionym sklepem jego matki w Adelajdzie. Był pewien, że prędko odkryje, w jakim dziale pracuje Susan. Rano następnego dnia, po przejrzeniu korespondencji razem z Bunty, wykręcił numer sklepu, gdy tylko sekretar- ka zamknęła za sobą drzwi. - Czy może mnie pani połączyć z panną Glover? - W jakim dziale pracuje? - Nie wiem - powiedział Townsend. - Czy to coś pilnego? - Nie, rozmowa prywatna. - Czy jest pan krewnym? - Nie, nie jestem - odparł zaskoczony pytaniem. - Wobec tego bardzo przepraszam, ale nie mogę dla pa- na nic zrobić. To byłoby wbrew interesom przedsiębior- stwa łączyć prywatne rozmowy w godzinach pracy. - Prze- rwano połączenie. Townsend położył słuchawkę, wstał i poszedł do pokoju Bunty. 237 - Wychodzę na godzinę, może na trochę dłużej, Bunty. Muszę wybrać dla matki prezent urodzinowy. Panna Bunting zdziwiła się, gdyż wiedziała, że urodziny jego matki przypadają dopiero za cztery miesiące. Ale i tak jest lepszy pod tym względem od ojca, pomyślała. Za- wsze musiała przypominać sir Grahamowi dzień wcześniej o urodzinach żony. Dzień był tak ciepły, iż Townsend podziękował swojemu kierowcy Samowi i przeszedł na piechotę kilka przecznic, przy okazji sprawdzając po drodze stojaki z gazetami. Z niezadowoleniem stwierdził, że z pierwszego, na który się natknął, na rogu King William Street, „Gazette" już zniknęła, choć było dopiero kilka minut po dziesiątej. Po- stanowił porozmawiać z szefem działu kolportażu, jak tyl- ko wróci do biura. Zbliżając się do potężnego domu towarowego przy Run- dle Street pomyślał, ile też czasu zajmie mu odnalezienie Susan. Pchnął obrotowe drzwi i obszedł stoiska na parterze; sprzedawano tam biżuterię, rękawiczki, perfumy. Ale ani śladu dziewczyny. Pojechał windą na pierwsze piętro, gdzie powtórzył obchód; tutaj oferowano naczynia stołowe, po- ściel, garnki. Znów niepowodzenie. Na drugim piętrze znaj- dowała się męska odzież, co mu przypomniało, że potrzebu- je nowego garnituru. Gdyby ona tu pracowała, mógłby go od razu zamówić, ale nie widział na piętrze żadnej kobiety. Wchodząc na ruchome schody, żeby wjechać na trzecie piętro, Townsend pomyślał, że zna skądś elegancko ubra- nego mężczyznę stojącego o stopień wyżej. Tamten się ob- rócił, zobaczył Townsenda i zagadnął: - Jak się masz? - Dziękuję, dobrze - odparł Townsend, rozpaczliwie usi- łując sobie przypomnieć, w jakich okolicznościach się spo- tkali. - Ed Scott - mężczyzna pospieszył mu z pomocą. - By- łem dwa lata niżej w gimnazjum św. Andrzeja i ciągle jesz- cze pamiętam twoje artykuły w szkolnej gazetce. - Pochlebiasz mi - rzekł Townsend. - A ty, co teraz po- rabiasz? 238 - Jestem zastępcą dyrektora. - To znaczy, że ci się powiodło - rzekł Townsend, rozglą- dając się wokół po olbrzymim magazynie. - Czy ja wiem? - powiedział Ed. - Mój ojciec jest tutaj dyrektorem. Ale akurat tobie nie muszę tego tłumaczyć. Townsend rzucił mu krzywe spojrzenie. - Szukasz czegoś specjalnego? - spytał Ed, gdy zeszli z ruchomych schodów. - Tak - odparł Townsend. - Prezentu dla mojej matki. Ona już coś wybrała, a ja przyszedłem, żeby to zabrać. Nie pamiętam, które to piętro, ale znam nazwisko ekspedient- ki, która ją obsługiwała. - Podaj mi je, to znajdę dział. - Susan Glover - powiedział Townsend, usiłując się nie rumienić. Ed stanął z boku, wybrał numer na interkomie i wymie- nił nazwisko. Po chwili na jego twarzy odbiło się zdziwie- nie. - Ona pracuje w dziale z zabawkami - oznajmił. - Czy jesteś pewny, że podano ci właściwe nazwisko? - O tak, gry. -Gry? -Tak, moja matka uwielbia układanki. Ale nikomu z rodziny nie pozwala ich sobie wybierać, bo ilekroć tak się stanie, zawsze się okazuje, że ona taką już ma. - Rozumiem - powiedział Ed. - Więc zjedź schodami do podziemi. Zobaczysz dział z zabawkami po prawej stronie. Townsend podziękował, a zastępca dyrektora udał się w stronę walizek i innych akcesoriów podróżnych. Townsend zjechał ruchomymi schodami na sam dół, do „Świata zabawek". Rozejrzał się wokół, ale nigdzie nie by- ło widać Susan, pomyślał więc, że dziewczyna ma wolny dzień. Obszedł powolnym krokiem cały dział, ale postano- wił, że nie będzie pytał o Susan kobiety o nachalnym wy- glądzie, która na bujnym biuście miała wywieszkę oznaj- miającą, że jest „starszą sprzedawczynią". Już myślał, że będzie musiał przyjść następnego dnia i odwracał się do wyjścia, kiedy drzwi w głębi jednego ze 239 stoisk otworzyły się i wyszła Susan, niosąca olbrzymi zestaw Meccano. Podeszła do klientki opierającej się o kontuar. Townsend stał w miejscu jak przykuty. Dziewczyna była jeszcze bardziej czarująca niż pamiętał. - Czym mogę panu służyć? Townsend podskoczył, odwrócił się i stanął twarzą w twarz z nachalnie wyglądającą kobietą. - Nie, nie, dziękuję - powiedział spłoszony. - Rozglądam się właśnie za prezentem dla .. dla mojego .. bratanka. Kobieta spiorunowała go wzrokiem. Townsend oddalił się i wybrał miejsce, z którego babsztyl go nie widział, na- tomiast on mógł widzieć Susan. Klientka, którą obsługiwała dziewczyna, niezmiernie długo się wahała, czy kupić zestaw Meccano, czy nie. Susan musiała otworzyć pudełko, żeby ją przekonać, iż w środku znajduje się wszystko to, co obiecywały napisy na wieczku. Wzięła do ręki kilka czerwonych i żółtych fragmentów i usi- łowała je złożyć, ale po kilku minutach klientka odeszła z pustymi rękami. Townsend poczekał, aż „starsza sprzedawczyni" zajęła się następną klientką i dopiero wtedy podszedł do lady. Susan podniosła głowę i uśmiechnęła się na jego widok. Tym razem był to uśmiech rozpoznania. - Czym mogę panu służyć, panie Townsend? - zapytała. - Czy umówi się pani dziś wieczorem na kolację? - za- gadnął. - Czy też jest to sprzeczne z zasadami przedsię- biorstwa? Uśmiechnęła się i odparła: - Owszem, proszę pana, ale... „Starsza sprzedawczyni" wyrosła nagle przy Susan. Mia- ła jeszcze bardziej podejrzliwą minę. - Ta układanka musi mieć ponad tysiąc fragmentów - oznajmił Townsend. - Moja matka potrzebuje czegoś ta- kiego, nad czym mogłaby się głowić cały tydzień. - Oczywiście, proszę pana - rzekła Susan i poprowadziła go do stołu, na którym wystawiono kilka różnych układanek. Podnosił pudełka i oglądał je, nie patrząc na dziew- czynę. 240 - Spotkajmy się u Pilligriniego o ósmej, dobrze? - szepnął widząc, że wścibska ekspedientka zmierza w ich kierunku. - Chętnie. Nigdy tam nie byłam, a zawsze miałam ocho- tę - powiedziała i wzięła z jego rąk układankę Sydney Harbour. Wróciła do kontuaru, wybiła rachunek i włożyła olbrzymie pudełko do firmowej torby. - To będzie dwa fun- ty dziesięć pensów, proszę pana. Townsend zapłacił i byłby potwierdził spotkanie, ale wścibska kobieta stanęła tuż przy Susan i powiedziała: - Mam nadzieję, że pański bratanek się ucieszy. Dwie pary oczu odprowadzały go, kiedy opuszczał sklep. Gdy wrócił do biura, Bunty z niejakim zdziwieniem obejrzała zawartość torby. W ciągu trzydziestu dwóch lat pracy u sir Grahama nigdy nie widziała, żeby kupił on żo- nie układankę-zgadywankę. Townsend zignorował jej pytające spojrzenie i powie- dział: - Bunty, chcę się natychmiast zobaczyć z szefem kolpor- tażu. Na stojaku z gazetami na rogu King William Street zabrakło „Gazette" już o dziesiątej rano. - Kiedy odwróci- ła się, żeby odejść, dodał: - Aha, czy mogłabyś zarezerwo- wać mi stolik na dwie osoby na dziś wieczór u Pilligrinie- go? Gdy Susan weszła do restauracji i zmierzała do narożnego stolika, kilku mężczyzn odwróciło się i ściągało ją spojrze- niami. Miała na sobie różowy kostium podkreślający szczupłą figurę i chociaż spódniczka dobrze przykrywała kolana, Townsend nie mógł oderwać oczu od nóg dziewczy- ny, nawet kiedy już stanęła przy stoliku. Kiedy zajęła miejsce naprzeciw niego, widać było, że mężczyźni przy są- siednich stolikach wyraźnie mu zazdroszczą. - Ten cholerny facet ma wszystko, czego tylko mu się zachce - powiedział ktoś głośnym szeptem, tak, żeby do- tarło to do uszu Townsenda. Oboje się roześmiali, a Townsend nalał dziewczynie szampana. Prędko się przekonał, że swobodnie się czuje 16. Stan czwarty 241 w jej towarzystwie. Zaczęli sobie opowiadać, co porabiali przez ostatnie dwadzieścia lat, niczym starzy przyjaciele, którzy dawno się nie widzieli. Townsend wyjaśnił, dlacze- go tak często podróżował ostatnimi czasy do Sydney, a Su- san powiedziała mu, dlaczego nie odpowiada jej praca w dziale zabawek domu towarowego Moore'a. - Czy ta kobieta zawsze jest taka okropna? - spytał Townsend. -Pan ją zastał w dobrym humorze. Po pana odejściu przez całe przedpołudnie musiałam wysłuchiwać złośli- wych uwag na temat tego, czy przyszedł pan do sklepu z powodu matki, czy bratanka, czy jeszcze kogoś innego. A kiedy spóźniłam się trochę wracając z lunchu, ten babsz- tyl powiedział: -Panno Glover, pani spóźniła się dwieście dwadzieścia sekund. Zmarnotrawiła pani dwieście dwadzieścia sekund czasu przedsiębiorstwa. Jeśli to się powtórzy, trzeba będzie pomyśleć o potrąceniu odpowiedniej kwoty z pani płacy. Susan tak świetnie naśladowała tamtą, że Townsend wybuchnął serdecznym śmiechem. - O co jej właściwie chodzi? - Myślę, że chciała być stewardesą. - Chyba brak jej odpowiednich warunków - podsunął Townsend. - Więc co porabiał pan dzisiaj? - spytała Susan. - Pod- rywał stewardesy linii lotniczych Austair? - Nie - uśmiechnął się. - To było w zeszłym tygodniu i dostałem kosza. Dzisiaj usiłowałem dociec, czy mogę so- bie pozwolić na sumę miliona dziewięciuset tysięcy fun- tów za „Sydney Chronicle”. - Jednego miliona dziewięciuset? - spytała z niedowie- rzaniem. - To ja muszę przynajmniej zapłacić rachunek za kolację. Kiedy ostatnio kupiłam egzemplarz „Sydney Chronicle", kosztował tylko sześć pensów. - Tak, ale ja chcę kupić wszystkie egzemplarze - rzekł Townsend. Chociaż sprzątnięto już filiżanki po kawie, rozmawiali jeszcze długo po wyjściu personelu kuchennego. Dwóch 242 znudzonych kelnerów podpierało filar, od czasu do czasu rzucając im pełne nadziei spojrzenia. Kiedy Townsend spostrzegł, jak jeden tłumi ziewanie, poprosił o rachunek i zostawił hojny napiwek. Gdy znaleźli się na chodniku, Townsend ujął rękę Susan. - Gdzie pani mieszka? — Na północnym przedmieściu, ale boję się, że ostatni autobus już odjechał. Będę musiała pojechać taksówką. - Jest taki piękny wieczór, może byśmy się przeszli? - Chętnie - odparła z uśmiechem. Rozmawiali przez całą drogę, aż po godzinie stanęli przed jej domem. Susan odwróciła się do niego i powie- działa: - Dziękuję ci za miły wieczór, Keith. Nadałeś całkiem nowy sens powiedzeniu „przejść się po kolacji". - Spotkajmy się znowu - zaproponował. * - Chętnie. - Kiedy by ci odpowiadało? - Powiedziałabym nawet, że jutro, ale to zależy od tego, czy codziennie mam wracać na piechotę. Bo jeśli tak, to może bym wybrała jakąś pobliską knajpkę albo przynaj- mniej włożyła bardziej praktyczne buty. - Skądże - rzekł Townsend. - Obiecuję, że jutro odwio- zę cię do domu. Ale przed południem muszę polecieć do Sydney podpisać kontrakt i chyba nie wrócę przed ósmą. - To idealnie. Będę miała dość czasu, żeby wrócić do do- mu i przebrać się. - Czy L’Etoile ci odpowiada? - Tylko jeśli chcesz uczcić jakąś uroczystą okazję. - Będzie okazja do świętowania, obiecuję ci. - Wobec tego do zobaczenia w L’Etoile o dziewiątej. - Pochyliła się i pocałowała go w policzek. - Wiesz, tu nigdy nie ma taksówek o tej porze, Keith - powiedziała zatroska- na. - Boję się, że czeka cię daleki spacer. - Opłaci mi się - rzekł Townsend, gdy Susan zniknęła na podjeździe wiodącym do domu. Podjechał samochód i zatrzymał się tuż przy nim. Ze środka wyskoczył szofer i otworzył mu drzwi. 243 - Dokąd jedziemy, szefie? - Do domu, Sam - powiedział szoferowi. - Ale jedźmy koło dworca, to kupię pierwsze poranne wydanie. Townsend poleciał nazajutrz do Sydney najwcześniejszym porannym samolotem. Z jednej jego strony siedział praw- nik Clive Jends, z drugiej księgowy Trevor Meacham. - Nadal nie jestem całkiem zadowolony z klauzuli o unieważnieniu - rzekł Clive. - I harmonogram płatności też wymaga małego dopra- cowania - dodał Trevor. - Ile czasu zajmie załatwienie tych problemów? - spytał Townsend. - Dziś wieczorem jestem umówiony w Adelaj- dzie na kolację i muszę zdążyć na popołudniowy lot. - Obaj mężczyźni mieli sceptyczne miny. Ich przewidywania były uzasadnione. Prawnicy obu stron spędzili pół dnia na uzgadnianiu szczegółów. Nie zrobiono przerwy na lunch i o trzeciej Townsend co kilka minut spo- glądał na zegarek. Spacerował po pokoju tam i z powrotem odpowiadając monosylabami na długie pytania, ale i tak dokument był gotowy do podpisania dopiero kilka minut po piątej. Townsend odetchnął z ulgą, kiedy prawnicy wreszcie wstali zza stołu konferencyjnego i zaczęli rozprostowywać kości. Spojrzał raz jeszcze na zegarek i uznał, że jednak złapie samolot, którym doleci na czas do Adelajdy. Podzię- kował obydwu swoim doradcom za ich starania i wymie- niał uściski rąk z przedstawicielami drugiej strony, kiedy do pokoju wszedł sir Somerset w towarzystwie redaktora i dyrektora naczelnego. - Powiedziano mi, że nareszcie doszliśmy do porozumie- nia - oznajmił stary pan z szerokim uśmiechem. - No właśnie - rzekł Townsend, usiłując nie okazać, jak bardzo chciałby się już stąd wyrwać. Gdyby zatelefonował do Moore'a z wiadomością dla Susan, że się prawdopodob- nie spóźni, to i tak by go nie połączyli. - Więc napijmy się, zanim złożymy podpisy - zapropo- nował sir Somerset. 244 Po trzeciej whisky Townsend napomknął, że czas podpi- sać umowę. Nick Watson się z nim zgodził i przypomniał sir Somersetowi, że musi jeszcze wieczorem wydrukować gazetę. - Słusznie - rzekł właściciel i wyjął wieczne pióro z we- wnętrznej kieszeni marynarki. - A ponieważ „Chronicle” będzie jeszcze należała do mnie przez sześć tygodni, nie możemy dopuścić do obniżenia poziomu. Przy okazji, Ke- ith, mam nadzieję, że zjesz ze mną kolację. - Niestety dziś wieczorem nie mogę. Jestem już umó- wiony na kolację w Adelajdzie. Sir Somerset odwrócił się twarzą do niego. - Lepiej, żeby to była piękna kobieta, bo diabli by mnie wzięli, gdybym został porzucony dla innego interesu. - Owszem, jest piękna - rzekł Townsend ze śmiechem. - I to dopiero nasza druga randka. - W takim razie nie będę cię zatrzymywał - oznajmił sir Somerset, podchodząc do stołu konferencyjnego, gdzie przygotowano dwa egzemplarze umowy. Zatrzymał się przeglądając umowę i zdawał się wahać. Widać było, że obydwie strony są lekko zaniepokojone, a jeden z prawni- ków sir Somerseta zaczął się nerwowo wiercić. Stary pan odwrócił się do Townsenda i mrugnął. - Muszę ci powiedzieć, chłopcze, że to Duncan ostatecz- nie mnie przekonał, bym wybrał ciebie, a nie Hackera. - Schylił się, złożył swój podpis na obu egzemplarzach umo- wy i podał pióro Townsendowi, który nagryzmolił swoje nazwisko obok nazwiska sir Somerseta. Obaj mężczyźni wymienili ceremonialny uścisk rąk. - No, pora na kolejny kieliszek - rzekł sir Somerset i mrugnął do Townsenda. - Pędź, Keith, a my tu skonsumu- jemy część zysków pod twoją nieobecność. Muszę powie- dzieć, drogi chłopcze, że bardzo się cieszę, iż „Chronicle” przechodzi w ręce syna sir Grahama Townsenda. Nick Watson podszedł do Townsenda i objął go ramie- niem w chwili, gdy tamten się odwracał, żeby odejść. -Muszę powiedzieć jako redaktor „Chronicle”, że nie mogę się doczekać, kiedy zacznę pracować razem z panem. Mam nadzieję, że zobaczymy pana niedługo tu, w Sydney. 245 - Ja też nie mogę się doczekać, kiedy zaczniemy razem pracować - rzekł Townsend - i jestem pewien, że od czasu do czasu się zderzymy. - Odwrócił się do Duncana Alexan- dra. - Dziękuję ci - powiedział. - Jesteśmy kwita. - Dun- can wyciągnął do niego rękę, ale Townsend już wybiegał przez drzwi. Drzwi windy się zamknęły, nim zdążył naci- snąć guzik ze strzałką w dół. Kiedy wreszcie złapał taksów- kę, kierowca nie zgodził się na przekroczenie dozwolonej szybkości, chociaż Townsend przymilał się, próbował go przekupić i wreszcie zaczął krzyczeć. Kiedy zajechali na dworzec lotniczy, Townsend zobaczył jak Douglas DC4 wznosi się w powietrze, nie zważając na to, że ostatni pasa- żer tkwi na dole w taksówce. - Dla odmiany odleciał punktualnie -.skwitował sprawę taksówkarz wzruszywszy ramionami. Nie można było tego powiedzieć o następnym samolo- cie, który miał odlecieć godzinę później, ale opóźnił się w końcu o czterdzieści minut. Townsend spojrzał na zegarek, wolno podszedł do bud- ki telefonicznej i odszukał numer telefonu Susan w książ- ce telefonicznej Adelajdy. Telefonistka powiedziała mu, że numer jest zajęty. Kiedy zadzwonił kilka minut później, numer nie odpowiadał. Może brała prysznic? Próbował so- bie to wyobrazić, kiedy głośniki Tannoya obwieściły: - Po raz ostatni wzywamy pasażerów udających się do Adelajdy. Poprosił telefonistkę, żeby spróbowała jeszcze raz, ale numer był znów zajęty. Zaklął, odłożył słuchawkę na miej- sce i ruszył biegiem do samolotu. Zdążył przed samym za- mknięciem drzwiczek. Zaciskał cały czas pięści i uderzał się po bokach, ale to nie przyspieszyło podróży. Sam stał przy samochodzie z zaniepokojoną miną, gdy jego szef wypadł jak burza z drzwi dworca lotniczego. Po- gnał do Adelajdy ignorując wszelkie możliwe ograniczenia szybkości, ale do czasu, kiedy wysadził Townsenda przed L’Etoile, starszy kelner przyjął już ostatnie zamówienie. Townsend usiłował wytłumaczyć, co zaszło, ale Susan zrozumiała wszystko, zanim otworzył usta. 246 - Dzwoniłem do ciebie z lotniska, ale telefon albo był za- jęty, albo nikt nie odbierał. - Spojrzał na nietknięte sztućce leżące przed nią na stole. - Nie mów, że nic nie jadłaś. - Nie, nie byłam bardzo głodna - odparła i ujęła jego rękę. - Ale ty musisz być głodny jak wilk i założę się, że chciałbyś uczcić swój sukces. A więc, gdybyś miał wybór, co by ci najbardziej odpowiadało? Gdy Townsend przyszedł do biura nazajutrz rano, zoba- czył, że Bunty kręci się koło jego biurka, ściskając w ręku kartkę papieru. Wyglądało, jakby tam stała dłuższy czas. - Jakiś kłopot? - spytał Townsend zamknąwszy drzwi. - Nie. Tylko chyba zapomniałeś, że przechodzę na eme- ryturę z końcem miesiąca. - Nie zapomniałem - rzekł Townsend siadając za biur- kiem. - Po prostu nie sądziłem, że .. - Statut towarzystwa wyraźnie wypowiada się w tej kwestii - oświadczyła Bunty. - Kiedy kobieta będąca pra- cownikiem firmy osiągnie wiek sześćdziesięciu lat... - To ciebie nie dotyczy, Bunty! -... winna przejść na emeryturę w ostatni piątek tego miesiąca. - W tym wypadku przepisy zostaną złamane. - Twój ojciec powiedział, że nie powinno być żadnych wyjątków od tej właśnie zasady, i ja się z nim zgadzam. - Ale Bunty, ja nie mam czasu, żeby się za kimś innym rozglądać w tej chwili. Przejęcie „Chronicle” i... - Przewidziałam tę trudność - powiedziała nie mru- gnąwszy okiem - i znalazłam idealną kandydatkę na moje miejsce. - - Ale jakie ma kwalifikacje? - zapytał Townsend, gotów natychmiast uznać je za niewystarczające. - Jest moją bratanicą - padła odpowiedź - i, co więcej, pochodzi z edynburskiej gałęzi rodziny. Na to diktum Townsend nie mógł znaleźć stosownej od- powiedzi. - Hm, wyznacz jej spotkanie ze mną. - Zawiesił głos. - Najlepiej w przyszłym miesiącu. 247 *• Ona właśnie jest u mnie w biurze i może od razu się z tobą zobaczyć - powiedziała Bunty. - Wiesz, jaki jestem zajęty - rzekł Townsend, spoglą- dając na pustą kartkę w swoim terminarzu. Bunty najwy- raźniej dopilnowała, żeby nie miał żadnych spotkań te- go przedpołudnia. Podała mu kartkę papieru, którą trzy- mała. Townsend zaczął studiować życiorys panny Younger, szukając jakiejś wymówki, żeby jej nie widzieć. Kiedy przeczytał go do końca, niechętnie powiedział: - Zobaczę się z nią teraz. Kiedy Heather Younger weszła do pokoju, Townsend wstał i poczekał, póki nie usiadła z drugiej strony biurka. Panna Younger miała mniej więcej pięć stóp i dziewięć ca- li wzrostu. Townsend wiedział z jej życiorysu, że liczy so- bie dwadzieścia osiem lat, ale wyglądała na dużo starszą. Ubrana była w zielony sweter i tweedową spódnicę. Jej brązowe pończochy przywiodły Townsendowi na myśl ku- pony przydziałowe z czasów wojny, a buty, które miała na nogach, jego matka nazwałaby praktycznymi. Jej kasztanowe włosy zwinięte były w kok na czubku głowy i ani jeden włos nie wyłamywał się z ordynku. W pierwszej chwili Townsend odniósł wrażenie, że ma przed sobą pannę Steadman, a złudzenie to jeszcze się spotęgowało, kiedy panna Younger zaczęła żywo i spraw- nie odpowiadać na jego pytania. Rozmowa trwała jedenaście minut i panna Younger roz- poczęła pracę w następny poniedziałek. Townsend musiał czekać sześć tygodni, zanim „Chronicle” stała się, zgodnie z literą prawa, jego własnością. W tym okresie widywali się z Susan prawie codziennie. Kiedy pytała go, dlaczego tkwi w Adelajdzie, skoro uważa, że „Chronicle” wymaga wiele jego czasu i uwagi, odpowia- dał: - Póki nie jestem właścicielem gazety, nic nie mogę zro- bić. A gdyby oni domyślali się, co im szykuję, podarliby umowę na długo przed upływem sześciu tygodni. 248 Gdyby nie Susan, te sześć tygodni wydawałyby się wiecznością. Ale i tak się z nim przekomarzała, że ciągle się spóźnia na randki. Wreszcie Keith rozwiązał problem proponując, żeby się do niego wprowadziła. W niedzielę wieczorem, kiedy Townsend miał formal- nie przejąć „Chronicle”, polecieli razem z Susan do Syd- ney. Townsend poprosił taksówkarza, żeby po drodze do hotelu zatrzymał się przed redakcją. Wziął Susan pod rękę i poprowadził na drugą stronę ulicy. Kiedy stanęli na chodniku, odwrócił się i spojrzał w górę na budynek „Chronicle”. - Od północy należy do mnie - powiedział z taką pasją, jakiej nigdy przedtem u niego nie słyszała. -Miałam nadzieję, że o północy ty będziesz do mnie należał - zakpiła. Gdy przybyli do hotelu, Susan ze zdziwieniem stwier- dziła, że w foyer czeka na nich Bruce Kelly. Jeszcze bar- dziej się zdziwiła, kiedy Keith zaprosił go, żeby zjadł z ni- mi kolację. Złapała się na tym, że błądzi myślami gdzie indziej, kiedy Keith omawiał swoje plany dotyczące przyszłości gazety, jakby jej tam wcale nie było. Intrygowało ją, dla- czego redaktor „Chronicle” również nie został zaproszony na kolację. Gdy Bruce w końcu sobie poszedł, Keith i ona pojechali windą na ostatnie piętro i zniknęli w osobnych pokojach. Kiedy przez łączące je drzwi wślizgnęła się do pokoju Keitha, ten siedział przy biurku nad jakimiś obli- czeniami. Właściciel „Chronicle” wstał następnego ranka kilka mi- nut przed szóstą i wyszedł z hotelu na długo przed przebu- dzeniem się Susan. Szedł ku Pitt Street, przystając po dro- dze przy każdym stoisku z gazetami. Nie tak źle jak za pierwszym razem z „Gazette", pomyślał, dochodząc do bu- dynku „Chronicle”, ale mogłoby być o wiele lepiej. Wkroczył do holu i powiedział strażnikowi przy wejściu, że chce się widzieć z redaktorem i dyrektorem naczelnym, jak tylko się pojawią, i że potrzebuje natychmiast ślusa- 249 rza. Teraz kiedy przechodził przez budynek, nikt nie pytał, kim jest. Townsend pierwszy raz zasiadł w krześle sir Somerseta i zagłębił się w ostatnim porannym wydaniu „Chronicle”. Zanotował naprędce jakieś uwagi, a kiedy przeczytał gaze- tę od deski do deski, wstał z krzesła i zaczął krążyć wokół pokoju, od czasu do czasu przystając, żeby spojrzeć na Sydney Harbour. Kiedy zjawił się ślusarz, poinstruował go dokładnie, co należy zrobić. - Kiedy? - spytał ślusarz. - Teraz - odparł Townsend. Wrócił do biurka, zastana- wiając się, który z dwóch wezwanych przybędzie pierwszy. Musiał czekać jeszcze czterdzieści minut, zanim rozległo się pukanie do drzwi. Nick Watson, redaktor „Chronicle”, wszedł do pokoju i zastał Townsenda z głową pochyloną nad pękatą teczką. - Tak mi przykro, Keith - zaczął. - Nie miałem pojęcia, że przyjdziesz tutaj tak wcześnie pierwszego dnia. - Town- send podniósł wzrok, gdy Watson dodał: - Czy możemy uporać się z tym szybko? Prowadzę kolegium redakcyjne o dziesiątej. - Nie będziesz dzisiaj prowadził porannego kolegium - oznajmił Townsend. - Poprosiłem o to Bruce'a Kelly'ego. - Co? Ale to ja jestem redaktorem naczelnym - rzekł Nick. - Nie, już nie jesteś - powiedział Townsend. - Awansuję cię. - Awansujesz? - spytał Nick. - Tak. Przeczytasz o tym w jutrzejszej gazecie. Otrzy- masz pierwszy w „Chronicle” honorowy tytuł, który brzmi: redactor emeritus. - Co to znaczy? - E oznacza były, a meritus, że zasłużyłeś na to. - Town- send poczekał aż w oczach Nicka błyśnie zrozumienie. - Nie przejmuj się, Nick. Dostajesz wspaniały tytuł i roczny pełnopłatny urlop. -Ale przecież oświadczyłeś sir Somersetowi w mojej obecności, że nie możesz się doczekać, kiedy zaczniesz ze mną pracować. 250 -Wiem, Nick - powiedział Keith i lekko się zaczerwie- nił. - Przykro mi, ale ja... Dokończyłby zdanie, gdyby znów nie rozległo się puka- nie do drzwi. Do pokoju wszedł Duncan Alexander. - Przepraszam cię za wtargnięcie, Keith - przemówił - ale ktoś zmienił zamek w moim biurze. XV Evening Chronicle 20 listopada 1947 Ten szczęśliwy dzień Promienna księżniczka Elżbieta poślubia swego księcia żeglarza Charlotte postanowiła nie pójść na przyjęcie wydane z okazji sześćdziesiątych urodzin Arno Schultza, gdyż nie chciała zostawiać malutkiego Dawida z niemiecką nianią. Od kiedy wróciła z Lyonu, Dick zaczął jej okazywać więk- szą dbałość i czasami nawet wracał wcześniej do domu, że- by zobaczyć swojego pierworodnego, zanim zostanie ułożo- ny do snu. Tego wieczoru Armstrong wyszedł z domu na przyjęcie u Arno tuż po siódmej. Zapewnił Charlotte, że wpadnie tylko na chwilę, wzniesie toast na zdrowie Arno i wróci do domu. Charlotte uśmiechnęła się i obiecała, że będzie na nie- go czekać z kolacją. Armstrong spiesznie wędrował przez miasto w nadziei, że jeśli przybędzie do solenizanta, zanim wszyscy zasiądą do kolacji, będzie mógł wyjść po wypiciu jednego kielisz- ka. Potem może jeszcze zdąży przed powrotem do domu wpaść do Maksa Sackville'a i rozegrać z nim ze dwie par- tie pokera. Kilka minut przed ósmą Armstrong zastukał do drzwi domu Arno. Kiedy gospodarz zaprowadził go do pełnego ludzi salonu, okazało się, że wszyscy czekają na niego, że- by usiąść do kolacji. Został przedstawiony przyjaciołom Arno, którzy witali go, jakby był gościem honorowym. Arno wręczył mu kieliszek z białym winem - po pierw- szym łyku Armstrong poznał, że nie jest to wino z sektora francuskiego - a następnie zaprowadził go do niewielkiego 252 pokoju stołowego i posadził obok mężczyzny, który przed- stawił się jako Julius Hahn, a którego Arno nazwał „swoim najstarszym przyjacielem i największym rywalem". Armstrong słyszał wcześniej to nazwisko, ale nie mógł go z niczym skojarzyć. Zrazu nie zwracał uwagi na Hahna, lecz skoncentrował się na jedzeniu. Zaczął od talerza z cienką zupą na mięsie, niepewny, z jakiego zwierzęcia mogło być to mięso, kiedy Hahn zaczął go wypytywać o Londyn. Armstrong szybko się zorientował, że ten Nie- miec o wiele lepiej zna stolicę Anglii niż on. - Mam nadzieję, że niedługo zostaną zniesione ograni- czenia w podróżowaniu za granicę - powiedział Hahn. - Pragnę znów odwiedzić pański kraj. - Myślę, że administracja sojusznicza nie zniesie ich tak prędko - rzekł Armstrong, kiedy pani Schultz zabierała ta- lerz po zupie i podawała królika zapiekanego w cieście. - To mnie martwi - westchnął Hahn. - Coraz trudniej mi śledzić stan moich interesów w Londynie. W tym momencie nazwisko wreszcie się skojarzyło Armstrongowi, który pierwszy raz odłożył nóż i widelec na talerz. Hahn był właścicielem „Der Berliner", konkuren- cyjnej gazety wydawanej w sektorze amerykańskim. Ale czego jeszcze? - Chciałem się z panem spotkać od pewnego czasu - rzekł Armstrong. Hahn nie krył zdumienia, jako że do tej chwili kapitan Armstrong wcale nie okazywał mu zaintere- sowania - Ile egzemplarzy „Berlinera" pan drukuje? - spy- tał Armstrong, który wiedział to, ale chciał pozwolić mó- wić Hahnowi, zanim zada mu to jedno pytanie, na które odpowiedź chciał rzeczywiście poznać. - Mniej więcej dwieście sześćdziesiąt tysięcy egzempla- rzy dziennie - odparł Hahn. - A nasz inny dziennik we Frankfurcie rozchodzi się, miło mi to powiedzieć, w nakła- dzie powyżej dwustu tysięcy. - Ile w sumie gazet pan wydaje? - spytał od niechcenia Armstrong, biorąc znów do rąk nóż i widelec. - Tylko te dwie. Przed wojną było ich siedemnaście oraz kilka specjalistycznych czasopism naukowych. Ale 253 nie mogę nawet marzyć o powrocie do tamtego stanu, do- póki nie zostaną zniesione wszystkie ograniczenia. - A ja myślałem, że Żydom, a sam jestem Żydem - i znowu, na twarzy Hahna odbiło się zdziwienie - nie wolno było przed wojną mieć gazet na własność. - To prawda, kapitanie Armstrong. Ale ja sprzedałem wszystkie moje udziały wspólnikowi, który nie jest Ży- dem, i on mi je zwrócił po cenie, jaką za nie zapłacił, gdy tylko wojna się skończyła. - A co z czasopismami?— zagadnął Armstrong, dziobiąc po trochu zapiekanego królika. - Czy nie przyniosłyby zy- sków w tych trudnych czasach? - O, tak. Na dłuższą metę może się okazać, że będą pew- niejszym źródłem dochodu, niż gazety codzienne. Przed wojną moje towarzystwo posiadało lwią część niemieckich pism naukowych. Ale kiedy Hitler najechał na Polskę, za- broniono nam publikować czegokolwiek, co mogłoby się okazać użyteczne dla wrogów Reichu. Mam nagromadzone materiały z ośmiu lat nie publikowanych badań, w tym większość prac naukowych przygotowanych w Niemczech podczas wojny. Świat wydawniczy dobrze by zapłacił za te materiały, gdybym tylko mógł znaleźć sposób ich rozprowa- dzenia. - Co panu przeszkadza opublikować je teraz? - spytał Armstrong. — Londyński dom wydawniczy, z którym współpracowa- łem, nie chce zajmować się dłużej dystrybucją moich pu- blikacji. Lampa u sufitu nagle zgasła i na środku stołu postawio- no mały tort z jedną świeczką. - Ale dlaczego? - spytał Armstrong, który nie chciał przerywać tej rozmowy. Tymczasem Arno Schultz przy gło- śnym aplauzie zdmuchnął świeczkę. - Niestety, jedyny syn prezesa zginął na plażach Dun- kierki - rzekł Hahn. Tymczasem największy kawałek tor- tu położono na talerzu Armstronga. - Często do niego pi- sałem z wyrazami współczucia, ale on zwyczajnie nie odpi- suje. 254 - Są w Anglii inne wydawnictwa - powiedział Arm- strong, pakując do ust kawałek tortu. - Tak, ale umowa nie pozwala mi obecnie zwrócić się do kogoś innego. Muszę jeszcze poczekać kilka miesięcy. Już zdecydowałem, który londyński dom wydawniczy będzie najlepiej reprezentował moje interesy. - Ach, tak - rzekł Armstrong, ocierając usta wierzchem dłoni. - Gdyby znalazł pan czas, kapitanie - powiedział nie- miecki wydawca - byłbym zaszczycony, mogąc oprowadzić pana po mojej drukarni. - Jestem teraz bardzo zajęty. - Naturalnie - rzekł Hahn. - Doskonale rozumiem. -Ale może kiedy następnym razem będę w sektorze amerykańskim, wpadnę na chwilę. - Będę czekał. » Gdy kolacja dobiegła końca, Armstrong podziękował gospodarzowi za wspaniały wieczór i postarał się wyjść w tym samym czasie, co Julius Hahn. -Mam nadzieję, że niedługo znowu się spotkamy - rzekł Hahn, gdy schodzili po stopniach na trotuar. - Jestem o tym przekonany - odparł Armstrong, ściska- jąc dłoń najbliższemu przyjacielowi Arno Schultza. Wrócił do swego mieszkania tuż przed samą północą. Charlotte już spała. Rozebrał się, narzucił szlafrok i za- kradł się po cichu na górę do pokoju Dawida. Stał przy łó- żeczku przez dłuższy czas, wpatrując się w syna. - Zbuduję ci imperium - wyszeptał - które pewnego dnia z dumą obejmiesz. Rano następnego dnia Armstrong zameldował pułkowni- kowi Oakshottowi, że był na przyjęciu urodzinowym Arno Schultza, ale nie wspomniał, że spotkał tam Juliusa Hah- na. Oakshott miał tyle tylko do przekazania, że telefono- wał major Forsdyke i mówił, że chce, aby Dick wybrał się znowu do sektora rosyjskiego. Armstrong obiecał, że skon- taktuje się z Forsdyke*em, ale nie dodał, że wpierw zamie- rza odwiedzić sektor amerykański. 255 - Przy okazji, Dick - rzekł pułkownik. - Nigdy nie wi- działem pańskiego artykułu o tym, jak traktujemy Niem- ców w naszych obozach dla internowanych. - Niestety, panie pułkowniku. Przykro mi to mówić, ale te cholerne szkopy po prostu nie chciały współpracować. Chyba to była trochę strata czasu. -Wcale nie jestem zdziwiony - rzekł Oakshott. - Ostrzegałem pana... - I miał pan rację, panie pułkowniku. - Ale przykro to jednak słyszeć - powiedział pułkownik - ponieważ nadal wierzę, że trzeba budować mosty między nami i tymi ludźmi i odzyskać ich zaufanie. - Podpisuję się pod tym obiema rękami, panie pułkow- niku - przytaknął Armstrong. - I zapewniam pana, że sam robię, co mogę. -Wiem o tym, Dick. Jak powodzi się „Telegrafowi" w tych trudnych czasach? - Jak najlepiej - odparł. - Od przyszłego miesiąca rzu- cimy na ulice wydanie niedzielne, a dziennik bije wszyst- kie rekordy. - To fantastyczna wiadomość - ucieszył się pułkownik. - Przy okazji, właśnie się dowiedziałem, że książę Glouce- ster prawdopodobnie przyjedzie z oficjalną wizytą do Ber- lina w przyszłym miesiącu. To ciekawy temat na reportaż. - Czy chciałby pan, żeby ukazał się na tytułowej stronie „Der Telegraf"? - spytał Armstrong. - Najpierw muszę dostać pozwolenie od kontrwywiadu. Wtedy będzie pan miał tę swoją, jak to się nazywa, wyłącz- ność publikacji. - To fantastycznie - rzekł Armstrong, pamiętając o sła- bości pułkownika do odwiedzin dygnitarzy, zwłaszcza członków rodziny królewskiej. Wstał, chcąc odejść. - Proszę koniecznie zameldować się Forsdyke'owi - rzu- cił jeszcze pułkownik na pożegnanie. Armstrong zasaluto- wał i odjechał do swojego biura. Miał na głowie pilniejsze sprawy niż major z kontrwy- wiadu. Po załatwieniu korespondencji uprzedził Sally, że zamierza spędzić resztę dnia w sektorze amerykańskim. 256 - Gdyby zadzwonił Forsdyke - powiedział - umów mnie z nim na jutro. Podczas gdy szeregowiec Benson prowadził samochód przez miasto w stronę sektora amerykańskiego, Armstrong zastanawiał się nad kolejnością poczynań, tak żeby wszyst- ko wypadło naturalnie. Kazał Bensonowi zatrzymać się przy banku Holt i Spółka, gdzie podjął z konta sto funtów, czyli prawie wszystko, co miał. Zostawił tylko drobną kwotę, gdyż za przekroczenie rachunku oficerowi brytyjskiemu cią- gle jeszcze groziło postawienie przed sądem wojskowym. Po wjechaniu do sektora amerykańskiego Benson stanął przed innym bankiem, gdzie Armstrong zamienił funty szter- lingi na kwotę czterystu dziesięciu dolarów, które, jak miał nadzieję, będą dostatecznie wysoką stawką, żeby zachęcić Maksa Sackville'a do postępowania zgodnie z jego planem. Bez pośpiechu spożyli razem lunch w kasynie amerykań- skim, po czym Armstrong zgodził się zagrać z nim wieczorem jak zwykle w pokera. Wskoczywszy na powrót do dżipa, pole- cił Bensonowi, żeby go zawiózł do redakcji „Berlinera". Julius Hahn zdumiał się, że kapitan Armstrong odwie- dza go tak prędko po ich pierwszym spotkaniu, ale od razu zostawił swoje zajęcie, ażeby oprowadzić szacownego go- ścia po drukarni. Armstrong już po kilku minutach zdał sobie sprawę, jak olbrzymie jest przedsiębiorstwo, którym kieruje Hahn, mimo że cały czas powtarzał on lekceważą- co, iż to jest nic w porównaniu z dawnymi czasami. Kiedy Armstrong obejrzał wszystko włącznie z dwudzie- stu jeden maszynami drukarskimi w podziemiach, uświa- domił sobie ubóstwo „Telegrafu" w porównaniu z wyposa- żeniem kolosa wydawniczego Hahna, szczególnie kiedy go- spodarz wspomniał, że ma jeszcze siedem innych maszyn drukarskich podobnej wielkości w innych częściach Nie- miec, w tym jedną w rosyjskim sektorze Berlina. Gdy Armstrong wreszcie opuszczał budynek kilka mi- nut po piątej, podziękował Juliusowi, jak zaczął się do nie- go zwracać i powiedział: -Musimy się szybko znów spotkać, przyjacielu. Może zechciałby pan zjeść kiedyś ze mną lunch? 17. Stan czwarty 257 - To bardzo uprzejmie z pańskiej strony, kapitanie - rzekł Hahn. - Ale jak zapewne pan wie, nie wolno mi od- wiedzać sektora brytyjskiego. - Więc po prostu to ja będę musiał przyjechać do pana - rzucił Armstrong z uśmiechem. Hahn odprowadził gościa do drzwi i serdecznie uścisnął mu rękę. Armstrong przeszedł na drugą stronę i skręcił w boczną ulicę, ignorując swojego szofera. Zatrzymał się przed barem noszącym nazwę „U Joego" i zastanowił się, jak mógł się on zwać przed wojną. Wszedł do środka, a Benson zatrzymał się kilka metrów dalej. Armstrong zamówił coca-colę i zajął miejsce w kącie baru. Poczuł ulgę, że nikt go nie poznaje ani nie próbuje do niego podejść. Po trzeciej coli sprawdził, czy czterysta dziesięć dolarów jest na miejscu. Czekał go długi wieczór. - Gdzież on, do diabła, jest? - dopytywał się Forsdyke. - Kapitan Armstrong musiał pojechać do sektora ame- rykańskiego tuż przed lunchem, proszę pana - tłumaczyła Sally. - Coś ważnego wypadło po jego spotkaniu z pułkow- nikiem Oakshottem. Ale przed wyjściem prosił mnie, że- bym go z panem umówiła, gdyby pan dzwonił. - To bardzo pięknie z jego strony - zauważył Forsdyke z sarkazmem. - Coś ważnego wypadło również w sektorze brytyjskim i byłbym zobowiązany, gdyby kapitan Arm- strong zameldował się u mnie w biurze jutro o dziewiątej rano. - Dopilnuję, żeby dostał pańską wiadomość natych- miast jak wróci, majorze Forsdyke - obiecała Sally. Spróbowałaby od razu skontaktować się z Dickiem, ale zupełnie nie miała pojęcia, gdzie może być. - Zagramy jak zwykle w studa1? - zaproponował Maks, po- pychając butelkę piwa i otwieracz przez obciągnięty zielo- nym suknem blat stołu. 1 Stud - odmiana pokera amerykańskiego, w której gracze przepro- wadzają licytację po dobraniu każdej karty (przyp. tłum.)- 258 - Jak najbardziej - odrzekł Armstrong i zaczął tasować karty. - Czuję, że dziś wieczór będę miał fart, kolego - rzucił Maks, zdejmując kurtkę i wieszając ją na oparciu krzesła. - Liczę, że masz kupę forsy do stracenia. - Powoli nalał so- bie piwa do szklanki. - Starczy - powiedział Armstrong. - Tylko umoczył usta w piwie, świadom, że przez wiele godzin musi zachować absolutną trzeźwość. Kiedy skończył tasować, Maks przeło- żył karty i zapalił papierosa. Pod koniec pierwszej godziny Armstrong był do przodu o siedemdziesiąt dolarów, z drugiej strony stołu słysząc ciągle słowo „szczęściarz". Drugą godzinę gry rozpoczął z prawie pięćsetdolarowym zapasem. - Jak na razie, masz szczęście - rzucił Maks podważając kapsel czwartej butelki piwa. Ale wieczór dopiero się zaczął. Armstrong uśmiechnął się, skinął głową, rzucił kartę przeciwnikowi, a potem sobie. Sprawdził, co ma w kar- tach: czwórkę i dziewiątkę pik. Położył na stole pięć dola- rów i znów rozdał po karcie. Maks dorzucił pięć dolarów i odgiął róg karty, żeby zo- baczyć, co dostał od Dicka. Powściągnął uśmiech i dorzucił drugą pięciodolarówkę. Armstrong dołożył sobie piątą kartę i przyglądał się chwi- lę swoim kartom, nim rzucił na stół dziesięć dolarów. Maks bez wahania wydobył z wewnętrznej kieszeni plik dziesięcio- dolarówek i rzucił jedną na kupkę pośrodku stołu. - Sprawdzam, bracie - oznajmił, oblizując wargi. Armstrong odkrył parę czwórek. Maks uśmiechnął się jeszcze szerzej i pokazał parę dziesiątek. - Ze mną ci się blef nie uda - powiedział i zgarnął pie- niądze. Pod koniec drugiej godziny Maks był górą. -A mówiłem ci, bracie, że ten wieczór dopiero się za- czął - oznajmił. Zdążył już odstawić szklankę i pił prosto z butelki. W trakcie trzeciej godziny, kiedy Maks wygrał trzy roz- dania z rzędu, Dick napomknął o Juliusie Hahnie. 259 - Twierdzi, że cię zna - powiedział. - No pewnie - stwierdził Maks. - To on wydaje codzien- ną gazetę w naszym sektorze. Ja jej nie biorę do ręki. - Chyba dobrze mu idzie - rzekł Armstrong znów rozda- jąc karty. - Jasne. Ale tylko dzięki mnie. Armstrong rzucił na stół dziesięć dolarów, chociaż miał w kartach jedynie blotkę. Maks od razu dołożył dziesiątkę i poprosił o kartę. - Dzięki tobie? Dlaczego? - zagadnął Armstrong i do- rzucił do rosnącego stosiku dwadzieścia dolarów. Maks zawahał się, spojrzał w swoje karty, zerknął na pulę i spytał: - Położyłeś dwudziestaka? Armstrong skinął głową. Sackville sięgnął do kieszeni kurtki i wyjął dwadzieścia dolarów. - Bez mojego papieru nie miałby rano czym podetrzeć tyłka - rzekł świdrując wzrokiem swoje karty. - Co mie- siąc udzielam mu pozwolenia. To mnie zawdzięcza dostawy papieru. To ja zapewniam mu prąd. Ja mu go włączam i wyłączam. Tak jak ty i Arno Schultz dobrze wiecie. - Podniósł wzrok i ze zdumieniem zobaczył, że Armstrong wyciąga plik banknotów z portfela. - Blefujesz, chłopcze - powiedział. - Mój nos mi to mówi. Ile tam dołożyłeś? - spy- tał po chwili. - Pięćdziesiąt - odparł Armstrong jakby nigdy nic. Maks wyjął z kieszeni kurtki dwie dziesiątki i sześć pią- tek i położył je ostrożnie na stole. - Zobaczymy, co tam masz tym razem - powiedział z niepokojem. Armstrong pokazał parę siódemek. Maks zaśmiał się gromko i odkrył trójkę waletów. - Wiedziałem. Wiedziałem, że masz gówno w karcie. - Napił się z butelki. Cały czas się uśmiechając, rozdał kar- ty. - Ciekawe, którego z was łatwiej bym połknął, ciebie czy Hahna - powiedział bełkotliwie. - Czy nie zaszumiało ci przypadkiem w głowie? - spytał Dick, patrząc bez zainteresowania w swoje karty. 260 - Przekonasz się, komu szumi w głowie - odparł Maks. - W godzinę będzie po tobie. - Nie myślałem o sobie - Armstrong rzucił na stół pięć dolarów. - Mówiłem o Hahnie. Po dłuższym milczeniu Maks znów pociągnął z butelki. Przyjrzał się swoim kartom i położył je, nie odsłaniając, na stole. Armstrong dobrał kolejną kartę i dorzucił do puli dziesięć dolarów. Maks zażądał następnej karty, obejrzał ją, oblizał wargi i ze swojego pliku banknotów wyciągnął kolejną dziesiątkę. - Sprawdźmy, co tam masz, kolego - powiedział przeko- nany, że jego dwie pary asów i waletów będą górą. Armstrong odkrył trójkę piątek. Maks z zawiedzioną miną patrzył, jak jego łup wędruje na drugą stronę stołu. - Zamiast gadać byle co, zagraj o prawdziwą forsę - rzucił. - A co innego robię? - rzekł Dick chowając pieniądze. - Nie, nie, mnie chodzi o Hahna. Dick nie odpowiedział. - Jesteś śmierdzący tchórz - orzekł Maks, gdy Dick na- dal milczał. Dick odłożył talię kart na stół, zmierzył rywala wzro- kiem i chłodno powiedział: - Stawiam tysiąc dolarów, że nie wysadzisz Hahna z biz- nesu. Maks odstawił butelkę i wpatrzył się w niego, jakby nie wierzył własnym uszom. - Ile dasz mi czasu? - spytał. - Sześć tygodni. - To za mało. Pamiętaj, że nie może wyglądać na to, że maczałem w tym palce. Trzeba mi co najmniej sześciu miesięcy. - Nie mam aż tyle czasu - odparł Armstrong. - W sześć tygodni to ja mogę puścić z torbami „Der Telegraf", jeśli chcesz się ze mną o to założyć. - Ale Arno Schultz to przy Hahnie płotka - nie dawał za wygraną Maks. - Wiem o tym i dlatego dam ci trzy miesiące. - W takim razie obniż moją stawkę. 261 I znowu Armstrong udawał, że się namyśla, czy przyjąć ofertę. - Do połowy - w końcu powiedział. - Do jednej trzeciej i wchodzę - rzekł Maks. - Zgoda - oznajmił Armstrong; obaj mężczyźni pochylili się nad stołem i uścisnęli sobie dłonie. Amerykański kapitan wstał niepewnie z krzesła i pod- szedł do kalendarza wiszącego na przeciwległej ścianie, ozdobionego wizerunkiem skąpo odzianej kobiety. Odwra- cał kartki, aż dotarł do października, wydobył z kieszeni pióro, głośno policzył i zakreślił wielkie koło wokół sie- demnastego. - Tego dnia odbiorę moje tysiąc dolarów - powiedział. -Prędzej mi kaktus na dłoni wyrośnie - odgryzł się Armstrong. - Poznałem gościa i powiem ci, że łatwo sobie z nim nie poradzisz. - No to zobaczysz - rzekł Maks, kiedy wrócił do stołu. - Udało mu się przetrwać Niemców, ale ja mu dołożę. Przystąpił do następnego rozdania. Przez następną go- dzinę Dick odegrał większość tego, co stracił wcześniej. Ale mimo to, kiedy wychodził tuż przed północą, Maks wciąż oblizywał wargi. Kiedy następnego ranka Dick wyszedł z łazienki, Charlot- te siedziała w łóżku, całkiem rozbudzona. - O której to wróciłeś wczoraj do domu? - zapytała ką- śliwie, gdy otworzył szufladę w poszukiwaniu czystej ko- szuli. - O dwunastej w nocy - rzekł Dick. - Może o pierwszej. Jadłem kolację na mieście, więc nie musiałaś się o mnie martwić. - Wolałabym, żebyś przychodził do domu o przyzwoitej godzinie, to moglibyśmy zjeść razem posiłek, który przygo- towuję dla ciebie co wieczór. - Przecież cały czas ci tłumaczę, że to co robię, jest w twoim najlepszym interesie. - Zaczynam myśleć, że nie wiesz, co jest w moim intere- sie - rzekła Charlotte. 262 Dick spojrzał na jej odbicie w lustrze, ale się nie ode- zwał. - Jeśli nie masz zamiaru zabrać nas z tego koszmarnego miasta, to może powinnam wrócić do Lyonu. - Formalności związane z demobilizacją niedługo będą załatwione - powiedział Dick, sprawdzając w lustrze fanta- zyjnie zawiązany krawat. - Najpóźniej za trzy miesiące, jak zapewnił mnie pułkownik Oakshott. - Jeszcze trzy miesiące? - zapytała z niedowierzaniem Charlotte. - Wyłoniło się coś takiego, co może być bardzo ważne dla naszej przyszłości. - I jak zwykle nie możesz mi powiedzieć, co to jest? - Nie, to ściśle tajne. - Co za wygodna wymówka! - rzuciła Charlotte. - Ile ra- zy chcę z tobą porozmawiać o naszym życiu, mówisz tylko, że „coś się wyłoniło". A kiedy pytam cię o szczegóły, za- wsze odpowiadasz, że „to ściśle tajne". - Jesteś niesprawiedliwa - zaprotestował Dick. - To na- prawdę jest ściśle tajne. Poza tym wszystko, co staram się osiągnąć, w ostatecznym rachunku będzie z korzyścią dla ciebie i Dawida. - Co ty o tym możesz wiedzieć? Nigdy cię nie ma, kiedy kładę Dawida do łóżeczka, a kiedy on się budzi, ty już od dawna jesteś w pracy. Tak rzadko cię widuje, że nie jest pewny, kto jest jego ojcem: ty, czy szeregowy Benson. - Ja mam obowiązki - rzekł Dick poirytowanym głosem. - Owszem - stwierdziła Charlotte. - Obowiązki wobec rodziny. A najważniejszym z nich powinno być wydobycie nas z tego zakazanego miasta, i to jak najszybciej. Dick włożył kurtkę koloru khaki i odwrócił się do żony. - Ciągle o to się staram. To nie jest łatwe w tym mo- mencie. Spróbuj zrozumieć. - Myślę, że aż za dobrze rozumiem, ponieważ wszystkim innym, których znam, przychodzi to bez trudu. A jak nam przypomina ciągle „Der Telegraf", pociągi odjeżdżają te- raz z Berlina przynajmniej dwa razy na dzień. Może powin- nam razem z Dawidem wsiąść do jednego z nich. 263 - Co chcesz przez to powiedzieć? - krzyknął Dick i ru- szył ku niej. - Tyle tylko, że pewnej nocy możesz wrócić do domu i przekonasz się, że nie masz już żony ani dziecka. Dick postąpił jeszcze o krok bliżej i podniósł pięść, ale Charlotte ani drgnęła. Stanął i spojrzał jej w oczy. - Chcesz mnie potraktować tak jak wszystkich poniżej rangi kapitana, tak? - Nie wiem, po co ja się staram - rzekł Dick opuszcza- jąc rękę. - Nie mam w tobie żadnego oparcia, kiedy go najbardziej potrzebuję, a gdy próbuję coś dla ciebie zro- bić, ty się tylko skarżysz. - Twarz Charlotte pozostawała nieporuszona. - Wracaj do swojej rodziny, jeśli chcesz, głupia dziwko, ale nie wyobrażaj sobie, że polecę za tobą. Wypadł z sypialni, wziął czapkę i trzcinkę z wieszaka w holu, zbiegł po schodach i wyszedł na ulicę. Benson sie- dział w dżipie z włączonym silnikiem, czekając, żeby za- wieść go do biura. - I jak myślisz, co się z tobą stanie, jeśli mnie porzu- cisz? - mruknął Armstrong wdrapując się na przednie sie- dzenie. - Słucham, panie kapitanie? - spytał Benson. Armstrong odwrócił się ku swojemu kierowcy i zapytał: - Jesteś żonaty, Reg? - Nie, panie kapitanie. Hitler wyratował mnie w samą porę. - Hitler? - Tak, panie kapitanie. Powołano mnie do wojska trzy dni przed ślubem. - Czy ona ciągle na ciebie czeka? - Nie, panie kapitanie. Wyszła za mojego najlepszego kumpla. - Brakuje ci jej? - Jej nie, tylko jego. Armstrong wybuchnął śmiechem, gdy Benson zajechał przed biuro. Pierwszą osobą, na którą Armstrong się natknął, wcho- dząc do budynku, była Sally. 264 - Czy przekazano ci wiadomość? - zapytała. - Jaką wiadomość? - Armstrong natychmiast się zatrzy- mał. - Zatelefonowałam wczoraj do ciebie do domu i popro- siłam Charlotte, żeby ci przekazała, że major Forsdyke bę- dzie cię oczekiwał dziś rano o dziewiątej. - Cholerna baba! - mruknął Armstrong, zawracając na pięcie i zmierzając ku drzwiom. - Czy mam jeszcze dzisiaj jakieś spotkanie? - rzucił w biegu. - Żadnego - odpowiedziała pędząc za nim - dopiero wieczorem masz być na uroczystej kolacji w kasynie ofi- cerskim na cześć marszałka polnego Auchinlecka. Charlot- te też jest zaproszona. Początek przyjęcia o siódmej trzy- dzieści. Wszystkie grube ryby tam będą. - Nie spodziewaj się mnie wcześniej niż przed lunchem - rzucił Armstrong od drzwi. • Benson pospiesznie zdusił zapalonego przed chwilą papie- rosa i zapytał Armstronga, który wskakiwał do samochodu: - Dokąd teraz jedziemy, panie kapitanie? - Do biura majora Forsdyke'a. Muszę tam być na dzie- wiątą. - Ale, panie kapitanie... - zaczął Benson, naciskając na starter, lecz postanowił nie mówić Armstrongowi, że sam Nuvolari miałby trudności z dotarciem na drugi koniec sektora w ciągu siedemnastu minut. Dżip zajechał przed biuro Forsdyke'a z sześćdziesięcio- sekundowym wyprzedzeniem. Benson w duchu dziękował Bogu, że nie zatrzymała ich policja wojskowa. -Witam pana, Armstrong - rzekł Forsdyke na widok Dicka wchodzącego do biura. Czekał, żeby Dick mu zasalu- tował, ale na próżno. - Mamy pilną sprawę. Chcemy, żeby dostarczył pan pakunek swojemu przyjacielowi majorowi Tulpanowowi. - On nie jest moim przyjacielem - powiedział szorstko Armstrong. - Nie ma co się obrażać, stary - rzekł Forsdyke. - Powi- nien pan wiedzieć, że nie można sobie pozwolić na dąsy, kiedy się dla mnie pracuje. 265 - Ja dla pana nie pracuję - warknął Armstrong. Forsdyke podniósł głowę i spojrzał na człowieka stojące- go przed biurkiem. Oczy mu się zwęziły, zaciśnięte usta utworzyły wąską linię. - Wiem, że ma pan wpływy w sektorze brytyjskim, kapita- nie Armstrong, ale chciałbym przypomnieć, że niezależnie od tego, co się panu wydaje, jestem od pana wyższy rangą. A poza tym, co ważniejsze, absolutnie mi nie zależy, żeby mo- ja osoba została opisana na pierwszej stronie tego pańskiego okropnego szmatławca. Może więc przestańmy się roztkli- wiać nad pańskim wybujałym ego i skupmy się na robocie. Nastąpiło długie milczenie. - Chciał pan, żebym coś dostarczył - w końcu wydusił z siebie Armstrong. - Tak jest - powiedział major. Otworzył szufladę biur- ka, wyjął pakunek wielkości pudełka do butów i podał Armstrongowi. - Proszę to jak najszybciej doręczyć majo- rowi Tulpanowowi. Armstrong wziął pakunek, wsadził go sobie pod lewą pachę, zasalutował z groteskową przesadą i wymaszerował z biura majora. - Do sektora rosyjskiego - rzucił szorstko, wsiadając do dżipa. - Tak jest, panie kapitanie - powiedział Benson, zado- wolony, że tym razem mógł się parę razy zaciągnąć papie- rosem. Po kilku minutach przekroczyli granicę sektorów. Armstrong kazał szoferowi zatrzymać się przy krawężniku. - Czekaj tutaj i nie ruszaj się, póki nie wrócę - powie- dział. Wysiadł i skierował się w stronę Leninplatz. - Przepraszam, panie kapitanie - zawołał Benson, wy- skakując z dżipa i biegnąc za nim. Armstrong odwrócił się i gniewnie spojrzał na szofera. - Co ty, do diabła, wyprawiasz? - Czy to nie będzie panu potrzebne, panie kapitanie? - zapytał, wyciągając rękę z brązowym pakunkiem. Armstrong schwycił paczkę i odszedł bez słowa. Benson zastanawiał się, czy jego szef odwiedza kochankę, chociaż zegar katedralny wybił dopiero pierwszą. 266 Kiedy Armstrong wkroczył na Leninplatz, nie zdążył jeszcze ochłonąć. Wmaszerował do budynku, wbiegł po schodach, przeciął pokój, gdzie siedziała sekretarka i skie- rował się wprost do gabinetu Tulpanowa, - Przepraszam pana - powiedziała sekretarka, zrywając się z krzesła, lecz było już za późno. Armstrong znalazł się przy drzwiach gabinetu na długo przed nią. Otworzył je i wkroczył do środka. Stanął w miejscu, gdy zobaczył, z kim rozmawia Tulpa- now. -Przepraszam, panie majorze - wyjąkał i zawrócił prędko, omal nie przewracając nadbiegającej sekretarki. - Proszę nie odchodzić, Lubczy - powiedział Tulpanow. - Zapraszam do nas. Armstrong obrócił się na pięcie, wyprężył się na bacz- ność i energicznie zasalutował. Na twarz występował mu coraz silniejszy rumieniec. - Panie marszałku - rzekł oficer KGB «-• przedstawiam panu kapitana Armstronga, szefa prasy i informacji w sek- torze brytyjskim. Armstrong uścisnął dłoń dowódcy sektora rosyjskiego i jeszcze raz przeprosił za najście, ale tym razem po rosyjsku. -Miło mi pana poznać - powiedział marszałek Żukow w swoim ojczystym języku. - Jeśli się nie mylę, spotkamy się dziś wieczór na kolacji. - Nie wydaje mi się, panie marszałku - rzekł Arm- strong ze zdziwioną miną. - Ależ tak - rzekł Żukow. - Sprawdzałem listę gości dziś rano. Będę miał przyjemność siedzieć obok pańskiej żony. Nastąpiło niezręczne milczenie. Armstrong postanowił nie wyrywać się więcej z żadnymi opiniami. - Dziękuję, że pan wpadł, panie marszałku - przerwał milczenie Tulpanow. - I że wyjaśnił pan to małe nieporozu- mienie. - Bez entuzjazmu zasalutował. Żukow odpowie- dział mu tym samym i wyszedł bez słowa. - Czy marszałkowie zazwyczaj przychodzą z wizytą do majorów w waszym wojsku? - zapytał Armstrong, kiedy za tamtym zamknęły się drzwi. 267 - Tylko wtedy, jeśli to są majorowie KGB - odparł Tul- panow z uśmiechem. Utkwił wzrok w pakunku. - Widzę, że ma pan dla mnie prezent. — Nie mam pojęcia, co to jest - rzekł Armstrong wręcza- jąc majorowi pakunek. - Wiem tylko, że Forsdyke poprosił mnie, żebym to panu natychmiast dostarczył. Tulpanow wziął pakunek i powoli rozwiązał sznurek ni- czym dziecko rozpakowujące niespodziewany prezent gwiazdkowy. Zdjął brązowy papier, podniósł wieczko pu- dełka. Ich oczom ukazała się para ekskluzywnych kama- szy. Tulpanow je przymierzył. - Idealnie pasują - oznajmił spoglądając na błyszczące noski. - Może ten Forsdyke to kawał zarozumiałego sukin- syna, jak by go nazwał pański przyjaciel Maks, ale prawdą jest, że jak już Anglicy coś człowiekowi dostarczą, to jest to rzecz przedniej jakości. - Czyli, że zrobiliście sobie ze mnie posłańca? - spytał Armstrong. - W naszej służbie, Lubczy, nie ma Szczytniejszego po- wołania. - Powiedziałem Forsdyke'owi i mówię panu .. zaczął Armstrong podniesionym głosem. Ale urwał w pół zdania. - Widzę - rzekł major KGB - że, aby użyć innego an- gielskiego określenia, dziś rano wstał pan z łóżka lewą nogą. Armstrong stał przed nim i trząsł się z gniewu. - No dalej, Lubczy. Co pan powiedział Forsdyke'owi? - Nic - odparł Armstrong. - Nic mu nie powiedziałem. - To dobrze - rzekł major. - Bo musi pan zrozumieć, że ja jestem jedyną osobą, której może pan coś powiedzieć. - Skąd ta pewność? - spytał Armstrong. - Ponieważ, Lubczy, tak jak Faust podpisał pan pakt z diabłem. - Zawiesił głos. - A może i dlatego, że ja już wiem o pańskiej drobnej intrydze, żeby wysadzić z siodła (to angielskie określenie doskonale oddaje pańskie inten- cje) Juliusa Hahna. Armstrong miał taką minę, jakby chciał zaprotestować. Major podniósł brwi, ale Armstrong się nie odezwał. 268 - Powinien mnie pan od początku dopuścić do swojego małego sekretu, Lubczy - ciągnął Tulpanow. - Wtedy mo- glibyśmy odegrać i my swoją rolę. Zatrzymać dopływ prą- du, nie mówiąc już o dostawie papieru do zakładów Hahna w rosyjskim sektorze. Ale pewno nie wiedział pan o tym, że on drukuje swoje pisma w budynku znajdującym się o rzut kamienia od miejsca, w którym teraz stoimy. Gdyby tylko pan nam się zwierzył, moglibyśmy zwiększyć szansę wygrania przez kapitana Sackville'a tysiąca dolarów, i to znacznie. Armstrong nadal się nie odzywał. - Ale może tak właśnie pan sobie to uplanował. Trzy do jednego to dobra stawka, pod warunkiem, że ja też wcho- dzę do gry. - Ale jak pan... - I znów pan nas nie docenił, Lubczy. Ale proszę pamię- tać, że leży nam na sercu najlepszy pański interes. - Tul- panow skierował kroki ku drzwiom. - I proszę powiedzieć majorowi Forsdyke'owi, kiedy pan go zobaczy, że buty ide- alnie pasują. Było jasne, że nie ma zamiaru prosić tym razem na lunch. Armstrong zasalutował, opuścił gabinet Tulpanowa i markotnie wrócił do dżipa. - „Der Telegraf" - powiedział cicho do Bensona. Trzymano ich tylko parę minut na punkcie kontrolnym, po czym wpuszczono do sektora brytyjskiego. Wchodząc do drukarni ^Telegrafu" Armstrong ze zdziwieniem zobaczył, że maszyny drukarskie idą pełną parą. Podszedł wprost do Arno, który nadzorował każdy nowy pakiet gazet. - Dlaczego jeszcze się drukujemy? - zawołał, usiłując przekrzyczeć hałas maszyn. Arno pokazał palcem w stronę swego biura i żaden z nich nic nie mówił, póki nie zamknę- li za sobą drzwi. - Nie słyszał pan? - spytał Arno, wskazując Armstron- gowi krzesło. - Co takiego? - Sprzedaliśmy trzysta pięćdziesiąt tysięcy egzemplarzy gazety wczoraj wieczorem i jest zapotrzebowanie na więcej. 269 - Trzysta pięćdziesiąt tysięcy? I proszą o więcej? Ale czemu? - „Berlinera" już drugi dzień nie ma w sprzedaży. Ju- lius Hahn telefonował dzisiaj rano i mówił, że od wielu go- dzin nie ma prądu. - Co za wyjątkowy pech - rzekł Armstrong, udając współczucie. - I na dodatek - ciągnął Arno - stracił też swoje zwykłe dostawy papieru z sektora rosyjskiego. Chciał się dowie- dzieć, czy my też mamy takie same kłopoty. - Co mu pan powiedział? - spytał Armstrong. - Że nie mamy żadnych kłopotów, odkąd pan tu szefuje -odparł Arno. Armstrong uśmiechnął się i wstał z krzesła. - Jeśli jutro „Der Berliner" znowu się nie ukaże - po- wiedział Arno do Armstronga, który już był przy drzwiach - będziemy musieli wydrukować co najmniej czterysta ty- sięcy egzemplarzy. Armstrong zamknął za sobą drzwi. - Co za wyjątkowy pech - powtórzył. XVI Sydney Morning Herald 30 stycznia 1957 Kontrowersyjne dzieło Dane'a zwycięża w konkursie na projekt gmachu opery - Prawie cię nie widuję, odkąd ogłosiliśmy nasze zaręczy- ny - poskarżyła się Susan. - Wydaję jeden dziennik w Adelajdzie, a drugi w Syd- ney - odparł Keith, odwracając się do niej. - Nie mogę być w dwóch miejscach naraz. - Ostatnio nie możesz być nawet w jednym miejscu na- raz - stwierdziła z goryczą. - Jeśli uda ci się przejąć ten ty- godnik w Perth, zapewne przestanę cię widywać nawet w weekendy. Keith doszedł do wniosku, że to nie jest odpowiednia chwila, by podzielić się z dziewczyną wiadomością, iż wła- śnie dogadał się z właścicielem „Perth Sunday Monitor". Bez słowa wstał z łóżka. - A dokąd teraz się wybierasz? - zapytała, kiedy znik- nął w łazience. - Mam spotkanie w mieście! - krzyknął zza drzwi. - W niedzielę rano? -To jedyny termin, który mu odpowiadał. Przyleciał specjalnie z Brisbane. - Ale przecież mieliśmy mieliśmy popływać żaglówką! Chyba nie zapomniałeś? - Oczywiście, że nie zapomniałem - zapewnił ją Keith, wychodząc z łazienki. - Właśnie dlatego umówiłem się z nim tak rano, na śniadanie. Wrócę, zanim zdążysz się przygotować do wyjścia. - Tak jak w ostatnią niedzielę? 271 - Wtedy to było co innego. „Perth Monitor" ukazuje się właśnie w niedziele, więc skoro postanowiłem go kupić, musiałem przyjrzeć się z bliska całemu procesowi wydaw- niczemu. - Postanowiłeś go kupić, czy już kupiłeś? Wciągnął spodnie, po czym spojrzał na nią z niewinną miną. -Zostały do załatwienia już tylko formalności. Na szczęście w drukarni pracują dobrzy fachowcy, więc nie będę musiał często tam zaglądać. - A co z redakcją? - nie dawała za wygraną Susan. - Je- śli nic się nie zmieni, przez pierwsze pół roku będziesz bez przerwy siedział im na głowach. - Wcale nie, daję słowo. Zacznij się szykować, bo nie- długo wracam. - Pochylił się i pocałował ją w policzek. - Załatwię sprawę w godzinę, najwyżej dwie. Nie czekając na odpowiedź, szybko wyszedł z sypialni i zamknął za sobą drzwi. Kierowca uruchomił silnik, jak tylko Keith wsiadł do samochodu. - Sam, czy twoja żona suszy ci głowę za każdym razem, kiedy wychodzisz do pracy? - Trudno powiedzieć, proszę pana. Ostatnio w ogóle przestała się do mnie odzywać. - Ile lat jesteście po ślubie? - Jedenaście. Keith powstrzymał się od zadawania dalszych pytań na tematy małżeńskie, odsunął też na bok myśli o Susan, kon- centrując się całkowicie na czekającym go spotkaniu z Alanem Rutledge'em. Nigdy nie zetknął się osobiście z tym człowiekiem, cieszącym się w środowisku dzienni- karskim opinią znakomitego profesjonalisty oraz osobnika o nieprawdopodobnie mocnej głowie. Potrzebował właśnie kogoś takiego jak Rutledge, jeśli miał naprawdę wprowa- dzić w życie najnowszy pomysł. Sam zjechał z Elizabeth Street i zatrzymał samochód przed hotelem Town House. Townsend uśmiechnął się na widok „Sunday Chronicle" zajmującej całą najwyższą pół- 272 kę stelażu z gazetami, ponieważ przypomniał sobie treść artykułu wstępnego. Gazeta po raz kolejny przekonywała swoich czytelników, że nadeszła już pora, by Menzies ustą- pił ze stanowiska, robiąc miejsce dla kogoś młodszego, le- piej rozumiejącego pragnienia Australijczyków. - Wrócę za godzinę, najwyżej za dwie. Sam uśmiechnął się i odprowadził wzrokiem szefa, któ- ry trzema szybkimi krokami pokonał chodnik, pchnął wa- hadłowe drzwi i zniknął we wnętrzu. Townsend od razu skierował się do pokoju śniadaniowe- go, gdzie niemal natychmiast dostrzegł Alana Rutledge'a, siedzącego samotnie przy stoliku pod oknem, palącego pa- pierosa i pogrążonego w lekturze „Sunday Chronicle”. Rutledge podniósł się z krzesła, mężczyźni wymienili uścisk dłoni, a następnie zajęli miejsca przy stoliku. - Widzę, że stara się pan poszerzyć krąg czytelników „Chronicle” - zauważył z uśmiechem Rutledge, wskazując na jeden z tytułów: „Zmumifikowana głowa znaleziona w miejskim autobusie". - Sir Somerset Kenwright prędzej umarłby, niż zgodził się na coś takiego. - Być może - odparł Keith - ale chyba zmieniłby zda- nie,, gdyby zapoznał się z wynikami finansowymi. Codzien- nie sprzedajemy sto tysięcy egzemplarzy więcej niż w cza- sach, kiedy on był właścicielem, a zysk netto wzrósł o sie- demnaście procent. - Odwrócił się do czekającej cierpliwie kelnerki. - Poproszę czarną kawę i grzankę. - Mam nadzieję, że nie chce pan zaproponować mi po- sady redaktora naczelnego - powiedział Rutledge, zapala- jąc kolejnego turfa. Szybkie spojrzenie rzucone na popielniczkę pozwoliło Townsendowi stwierdzić, że czekając na niego dziennikarz zdążył już wypalić trzy papierosy. - W żadnym wypadku. Bruce Kelly spisuje się bez zarzu- tu. Moja propozycja jest znacznie bardziej interesująca. - To znaczy? - Chodzi o gazetę, która na razie istnieje wyłącznie w mojej wyobraźni. Chciałbym, żeby pomógł mi pan ją stworzyć. 18. Stan czwarty 273 - Jakie miasto ma pan na myśli? - zapytał Rutledge. - W większości ukazuje się już zbyt wiele gazet, a w pozo- stałych powstało coś w rodzaju monopoli, nie dopuszczają- cych konkurencji z zewnątrz. Najlepszym przykładem jest Adelajda. - Trudno mi się z panem nie zgodzić - powiedział Town- send. Zaczekał, aż kelnerka naleje mu do filiżanki gorącej kawy, po czym mówił dalej: - Nie ulega natomiast wątpli- wości, że na rynku brakuje pisma o zasięgu ogólnokrajo- wym, dla wszystkich Australijczyków. Zamierzam stworzyć gazetę o nazwie „Continent", rozprowadzaną od Sydney po Perth. Chcę, żeby stała się dla Australii tym, czym jest „Times" dla Wielkiej Brytanii, i żeby traktowano ją jako najpewniejsze, najbardziej wiarygodne źródło informacji. Chcę także, żeby pan został jej pierwszym redaktorem na- czelnym. Alan głęboko zaciągnął się dymem, przez dłuższą chwi- lę zastanawiał się ze zmarszczonymi brwiami, po czym za- pytał: - Gdzie zamierza ją pan wydawać? - W Canberze, bo przecież właśnie w stolicy są podej- mowane najważniejsze decyzje dotyczące całego kraju. Przede wszystkim trzeba zwerbować jak najlepszych dziennikarzy. To będzie zadanie dla pana; z pewnością ła- twiej się zgodzą wiedząc, że pan jest redaktorem naczel- nym. - Kiedy chciałby pan wypuścić pierwszy numer? - Najdalej za pół roku. Rutledge zdusił niedopałek w popielniczce i natych- miast sięgnął po kolejnego papierosa. - A jaki planuje pan nakład? - W pierwszym roku od dwustu do dwustu pięćdziesię- ciu tysięcy, później około czterystu. - Ile czasu daje pan sobie na osiągnięcie takich wyni- ków? -Dwa, może trzy lata. Nie muszę na niej zarabiać; wy- starczy, że będę wychodził na zero, a na pewno nigdy jej nie sprzedam. 274 - A jakie wynagrodzenie przewidział pan dla mnie? - Dziesięć tysięcy rocznie, plus wszystkie zwyczajowe dodatki. Na twarzy Rutledge'a pojawił się uśmiech, co wcale nie zdziwiło Keitha, który doskonale wiedział, że obecnie dziennikarz zarabia niemal dokładnie dwa razy mniej. Omówienie szczegółów zajęło tyle czasu - Rutledge zdążył wypalić całą paczkę papierosów - że kiedy wreszcie Townsend wstał i podał dziennikarzowi rękę, zrobiła się pora wczesnego lunchu. Rutledge zapewnił go, że poważ- nie zastanowi się nad propozycją i udzieli odpowiedzi naj- później do końca tygodnia. W drodze powrotnej do Darling Point Townsend zasta- nawiał się, w jaki sposób wmówić Susan, że cotygodniowe podróże między Sydney, Canberrą, Adelajdą i Perth nie będą zmorą, lecz atrakcyjnym urozmaiceniem* życia. Po- ważnie wątpił, czy zdoła ją o tym przekonać. Na miejsce dotarli kilka minut przed pierwszą. Jak tyl- ko samochód zatrzymał się przed furtką, na ścieżce prowa- dzącej od domu pojawiła się Susan z dużym koszem w jed- nej ręce i plażową torbą w drugiej. Keith wyszedł jej na- przeciw, ale ona rzuciła tylko: „Zamknij drzwi, dobrze?", po czym, nie zaszczyciwszy go ani jednym spojrzeniem, skierowała się do samochodu. W chwili, gdy Keith dotknął klamki, zadzwonił telefon. Zawahał się, ale w końcu postanowił podnieść słuchawkę i powiedzieć, że właśnie wychodzi, ale wróci wieczorem. - Dzień dobry, Keith. Tu Dan Hadley. - Dzień dobry, senatorze. Wybacz, ale trochę się spie- szę. Czy mógłbyś zadzwonić wieczorem? - Przestanie ci się spieszyć, jak tylko usłyszysz, co mam ci do powiedzenia - odparł senator. - W takim razie mów, Dan, ale bądź łaskaw się stresz- czać. - Przed chwilą rozmawiałem z ministrem poczty. Podob- no Bob Menzies zamierza poprzeć żądania utworzenia no- wej komercyjnej rozgłośni radiowej. Ani Hacker, ani Kenwright nie będą się o nią ubiegać, bo mają własne sta- 275 cje. Tym razem musisz dopilnować sprawy i być na tyle bli- sko, żeby nikt cię nie ubiegł. Keith usiadł w fotelu przy aparacie i w milczeniu słuchał szczegółów propozycji senatora. Hadley doskonale wiedział, że Townsend próbował już wykupić kontrolne pakiety w rozgłośniach radiowych rywali, ci jednak ani myśleli się na to zgodzić - Hacker dlatego, że nie mógł wybaczyć Ke- ithowi, iż ten sprzątnął mu sprzed nosa „Chronicle”, jeśli natomiast chodziło o Kenwrighta, to stary potentat już się nawet do niego nie odzywał. Czterdzieści minut później Townsend odłożył słuchaw- kę i wybiegł z domu, zatrzaskując za sobą drzwi. Dotarłszy do furtki przekonał się, że samochód odjechał. Zaklął pod nosem, wrócił do domu, po czym doszedł do wniosku, że właściwie nic nie stoi na przeszkodzie, by od razu wprowa- dzić w życie pierwsze zalecenie senatora. Wziął słuchawkę i wykręcił numer redaktora naczelnego. -Tak? Bez trudu rozpoznał Bruce'a po głosie. - O czym jest jutrzejszy wstępniak? - zapytał, nie zada- jąc sobie trudu, żeby się przedstawić. - O tym, że Sydney nie potrzebuje gmachu opery, tylko nowego mostu. - Wywal go - polecił krótko Townsend. - Za godzinę do- staniesz nowy. - Co w nim będzie, jeśli wolno zapytać? - Uświadomię naszych czytelników, jak wspaniałym premierem jest Bob Menzies oraz jak wielką nieroztropno- ścią byłoby zastąpienie go na tym stanowisku przez jakie- goś nieopierzonego karierowicza. Większą część kolejnego półrocza Townsend spędził z Ala- nem Rutledge'em w Canberze, ciężko pracując nad no- wym pismem. Wszystko szło wolniej niż planował, poczy- nając od poszukiwań właściwego lokalu, poprzez zatrud- nianie najlepszego personelu administracyjnego, kończąc na wyławianiu najbardziej doświadczonych dziennikarzy, ale najwięcej problemów sprawiało mu znalezienie czasu 276 na spotkania z Susan, bo jeśli akurat nie siedział w Canbe- rze to zazwyczaj przebywał w Perth. „Continent" ukazywał się już od miesiąca, lecz efekt był na razie tylko taki, że księgowy Keitha coraz częściej zwracał mu uwagę, iż trudno uznać za normalną sytuację, kiedy pieniądze wyłącznie wypływają z konta, Susan zaś wielokrotnie stwierdzała z goryczą, że widuje go rzadziej i krócej niż spadające gwiazdy. Townsend właśnie rozmawiał z Alanem Rutledge'em, kiedy zadzwonił telefon. Redaktor naczelny podniósł słu- chawkę, przez chwilę słuchał w milczeniu, po czym zasło- nił ręką mikrofon i poinformował szeptem szefa, że dzwoni Susan. - Boże, na śmierć zapomniałem! Dzisiaj są jej urodziny i jesteśmy zaproszeni na lunch do jej siostry! Powiedz, że pojechałem już na lotnisko, albo wymyśl coś,"tylko broń Boże nie wygadaj się, że jeszcze tu jestem! - Jak się masz, Susan - powiedział Alan. - Właśnie do- stałem wiadomość, że Keith jakiś czas temu pojechał na lotnisko, więc przypuszczalnie jest już w drodze do Syd- ney... - Przez chwilę słuchał uważnie, po czym skinął gło- wą. - Tak, oczywiście... Jak sobie życzysz. - Odłożył słu- chawkę. - Kazała ci przekazać, że jeśli się pospieszysz, być może zdążysz jeszcze na samolot, który odlatuje o 8.25. Townsend wybiegł jak oparzony z redakcji, wskoczył do jednej z furgonetek i popędził na lotnisko, gdzie spędził już sporą część minionego wieczoru. Jednym z wielu pro- blemów, jakich nie wziął pod uwagę, wybierając Canberrę na siedzibę centrali nowego dziennika, była często wystę- pująca mgła, uniemożliwiająca samolotom starty i lądowa- nia. Gotów był przysiąc, że połowę z minionych czterech tygodni spędził na przeglądaniu prognoz pogody, drugą natomiast uganiając się po lotnisku i wpychając pilotom do kieszeni banknoty o coraz wyższych nominałach, żeby tylko zechcieli wsiąść do swoich maszyn i mimo nieko- rzystnych warunków wznieść się w powietrze. Wiele wska- zywało na to, iż piloci ci byli najlepiej opłacanymi rozwozi- cielami gazet na świecie. 277 „Continent" spotkał się z przychylnym przyjęciem czy- telników i sprzedaż szybko osiągnęła dwieście tysięcy eg- zemplarzy, potem jednak urok nowości osłabł, w związku z czym od kilkunastu dni notowano stały spadek sprzeda- ży. Alan Rutledge robił dokładnie taką gazetę, jakiej ży- czył sobie Keith, ale chyba nie taką, jakiej potrzebowali Australijczycy. Już po raz drugi tego ranka Townsend zajechał na par- king przed budynkiem dworca lotniczego. Na szczęście po- goda ulitowała się nad nim, mgła się uniosła, a na niebie zaświeciło słońce. Samolot do Sydney wystartował o cza- sie, choć, niestety, nie była to maszyna, która miała odle- cieć o 8.25. Stewardesa wręczyła Keithowi najświeższy nu- mer „Continentu"; wydawnictwo dostarczało liniom lotni- czym darmowe egzemplarze gazety dla każdego pasażera, co, mimo tendencji spadkowej, ku zadowoleniu reklamo- dawców pomagało utrzymać nakład na poziomie powyżej dwustu tysięcy egzemplarzy. Niespiesznie przewracał stronice pisma, z którego - nie ulegało to dla niego najmniejszej wątpliwości - byłby dumny jego ojciec. Bez wątpienia najbardziej spośród wszystkich amerykańskich dzienników przypominało „Timesa", także pod względem wysokości przynoszonych strat. Townsend do- skonale zdawał sobie sprawę, że istnieje tylko jeden sposób, by pismo zaczęło dawać zyski: należy skierować je do mniej wymagającego, masowego odbiorcy. Zastanawiał się, jak dłu- go Alan Rutledge zdecyduje się pozostać na fotelu redaktora naczelnego, zorientowawszy się w zamiarach wydawcy. Jego wzrok zatrzymał się na kolumnie zatytułowanej: „Co nas czeka w niedalekiej przyszłości". Wśród wyda- rzeń, o których wspomniano w artykule, znajdował się tak- że jego ślub z Susan, mający odbyć się za sześć dni. Okre- ślono go mianem „ślubu roku". Wśród zaproszonych gości znajdowały się chyba wszystkie najważniejsze osobistości, z wyjątkiem premiera i sir Somerseta Kenwrighta. Miał to być jedyny dzień, który Keith spędzi w całości w Sydney, ponieważ powziął solenne postanowienie, że nie spóźni się przynajmniej na własny ślub. 278 Zajrzał na ostatnią stronę, gdzie zamieszczano program radiowy. Niebawem miał się rozpocząć mecz krykieta mię- dzy Wiktorią i Nową Południową Walią, ale nie transmito- wała go żadna sieć radiowa, wyglądało więc na to, że o wy- niku dowie się z wieczornych wiadomości albo jutrzejszej gazety. Po kilku miesiącach rozpychania się łokciami, in- westowania w przedsięwzięcia z góry skazane na niepowo- dzenie i popierania polityków, którymi w głębi duszy po- gardzał, przegrał wyścig o koncesję na nową sieć radiową. Osobiście zjawił się w galerii dla publiczności w Izbie Re- prezentantów, by wysłuchać informacji ministra poczty, że koncesja została przyznana pewnemu długoletniemu moż- nemu sympatykowi Partii Liberalnej. Później tego samego wieczoru senator Hadley powiedział mu w sekrecie, że kandydaturę Townsenda zablokował osobiście sam premier. Biorąc pod uwagę ciągły deficyt przynoszony przez „Conti- nent", znaczne wydatki poniesione na nieudaną kampanię oraz nieustanne narzekania Susan i jego matki, skarżących się, że prawie nie mają okazji się z nim widywać, trudno by- ło się oprzeć wrażeniu, iż ten rok trzeba będzie zaliczyć do raczej mało udanych. Gdy tylko maszyna zatrzymała się na płycie lotniska Kingsforda-Smitha, Townsend zbiegł po schodkach na as- falt, przemknął przez budynek dworca i wypadł wprost na Sama, czekającego przy drzwiach limuzyny. Keith nie zwlekając wsiadł do samochodu. - Co to takiego? - zapytał, wskazując elegancko zapa- kowaną paczkę leżącą na tylnej kanapie. - Prezent urodzinowy dla Susan. Heather pomyślała so- bie, że w Canberze nie znajdzie pan nic stosownego. - Niech Bóg ją błogosławi! Chociaż Heather pracowała u niego dopiero od czterech miesięcy, Keith był już niemal pewien, że znalazł godną następczynię Bunty. - Kiedy będziemy na miejscu? - zapytał, zerkając z nie- pokojem na zegarek. - Jeśli nie utkniemy w korku, to najpóźniej za dwadzie- ścia minut. 279 Townsend usiłował się odprężyć, ale nie bardzo mógł to uczynić, ponieważ nie dawała mu spokoju świadomość, ile jeszcze czeka go zachodu przed ślubem. Z każdą chwilą co- raz bardziej żałował, że dał się namówić na aż dwutygo- dniową podróż poślubną. Kiedy samochód zatrzymał się przed niewielkim dom- kiem z tarasem na południowych przedmieściach Sydney, Sam sięgnął na tylne siedzenie i podał szefowi pakunek, ten zaś podziękował mu uśmiechem, wyskoczył z wozu i pobiegł ścieżką. Susan otworzyła drzwi, zanim zdążył za- dzwonić. Nie ulegało wątpliwości, że zamierzała udzielić narzeczonemu reprymendy, on jednak zamknął jej usta długim pocałunkiem, a następnie wręczył upominek. Dziewczyna natychmiast się rozpogodziła; wzięła go za rę- kę i zaprowadziła do jadalni. W tej samej chwili otworzyły się kuchenne drzwi i do pokoju wjechał tort urodzinowy. - Co tam jest? - zapytała Susan, potrząsając zawiniąt- kiem jak grzechotką. Niewiele brakowało, by Townsend odparł: „Nie mam pojęcia". - Nie powiem, ale jestem pewien, że ci się spodoba. Pocałował ją znowu, tym razem w policzek, po czym usiadł między siostrą Susan i jej matką. Przyglądali się w milczeniu, jak dziewczyna rozwiązuje wstążkę i zdejmu- je papier - Keith z takim samym zainteresowaniem, jak pozostali. Kiedy wreszcie Susan zdjęła przykrywkę z pu- dła, oczom zebranych ukazał się piękny błękitny kaszmiro- wy płaszcz, który przed miesiącem widziała u Farmera. To dziwne, ale mogłaby przysiąc, że była tam bez Keitha. - Skąd wiedziałeś, że to mój ulubiony kolor? Townsend aż do tej chwili nie miał o tym pojęcia, nie- mniej jednak uśmiechnął się tajemniczo, po czym skon- centrował uwagę na kawałku tortu leżącym przed nim na talerzyku. Do końca przyjęcia rozmawiano głównie o spra- wach związanych ze ślubem; Susan znów mu przypomnia- ła, że życzy sobie, by wystąpienie Bruce'a Kelly'ego było utrzymane w odmiennym tonie, niż pisane przez niego wstępniaki. 280 Po posiłku dziewczyna pomogła matce i siostrze sprzą- tać ze stołu, mężczyźni natomiast przenieśli się do salonu i zasiedli w fotelach wokół radioodbiornika. Keith ze zdzi- wieniem stwierdził, że nadawana jest transmisja z meczu krykieta. - Co to za stacja? - zapytał ojca Susan. - 2WW, z Wollongong. - Przecież Sydney jest poza ich zasięgiem? - Owszem, ale tutaj, na południowych przedmieściach, odbiór jest całkiem niezły. - Wollongong to chyba straszna dziura? - Kiedy byłem dzieckiem, mieli tam raptem dwie kopal- nie i jeden nędzny hotelik, ale w ciągu ostatnich dziesię- ciu lat przybyło im drugie tyle ludności. Keith pozornie słuchał relacji, ale myślami był już w Wollongong. Gdy tylko uznał, że nie zostanie to poczyta- ne za nietakt, wymknął się do kuchni, gdzie panie przy stole omawiały szczegóły przyjęcia weselnego. - Susan, czy może przyjechałaś tu samochodem? - Tak, i to już wczoraj. - Znakomicie. W takim razie pojadę z Samem do domu. Trochę mi głupio, że trzymam go tak długo. Zobaczymy się za godzinkę, tak? Pocałował ją w policzek i wyszedł, nie czekając, aż na- rzeczona uświadomi sobie, że przecież mógł odesłać kie- rowcę samego i wrócić z nią jej wozem. - Z powrotem do Darling Point, szefie? - Nie. Do Wollongong. Sam bez słowa zawrócił, po czym skręcił w lewo, w kie- runku strumienia pojazdów sunących na południe po Prin- ces Highway. Townsend przypuszczał, że gdyby zażyczył so- bie jechać do Wagga Wagga albo na Broken Hill, kierowca wykonałby jego polecenie bez mrugnięcia okiem. Wkrótce potem Keith zapadł w drzemkę, by chociaż w ten sposób wykorzystać czas podróży. Kiedy minęli tabli- cę z napisem „Witamy w Wollongong", Sam, jak zwykle po dotarciu do celu, wziął najbliższy zakręt ostrzej niż zwy- kle, budząc w ten sposób pracodawcę. 281 - Jedziemy w jakieś konkretne miejsce, czy może chce pan sobie kupić kopalnię? - Niezupełnie. Raczej stację radiową. - W takim razie coś mi się wydaje, że to będzie gdzieś w pobliżu tego masztu. - Od razu widać, że w skautach zdobyłeś sprawność Tro- piciela. Kilka minut później Sam zatrzymał wóz przed nędznym budyneczkiem krytym blachą falistą, na którym widniał sporządzony białą farbą napis: „2WW". Townsend wysiadł z samochodu, dwoma susami pokonał drewniane schodki, pchnął drzwi i stanął przed niskim biurkiem. Siedząca po drugiej stronie młoda recepcjonistka przestała poruszać drutami i podniosła wzrok. - Czym mogę panu służyć? - zapytała. - Czy wie pani, kto jest właścicielem tej stacji? - Owszem. - Kto taki? - Mój wujek. - A jak się nazywa pani wujek? - Ben Ampthill. Pan chyba nie jest tutejszy, prawda? - Nie jestem - przyznał Townsend. - Tak właśnie mi się wydawało. Nigdy pana tutaj nie widziałam. - Wie pani może, gdzie on mieszka? - Kto taki? - Pani wujek. - Oczywiście. - Może więc zechciałaby pani podzielić się ze mną swo- ją wiedzą? - zapytał Keith, starając się zachować cierpli- wość. - Bardzo proszę. To duży dom na szczycie wzgórza w Woonona, zaraz za miastem. Trudno go nie zauważyć. Townsend wybiegł z budynku, wskoczył do samochodu i podał kierunek Samowi. Recepcjonistka miała rację: ogromny biały dom na wzgórzu istotnie z daleka rzucał się w oczy. Sam zjechał z głównej drogi, zwolnił przy bramie z grubych żelaznych 282 prętów, przejechał długą aleją, po czym zahamował przed ozdobnym portykiem. Townsend załomotał potężną metalową kołatką. Czekał cierpliwie, powtarzając w myślach przygotowane zawczasu wystąpienie: „Bardzo przepraszam, że niepokoję państwa w niedzielne popołudnie, ale czy mógłbym zamienić kilka słów z panem Ampthillem?" Drzwi otworzyła kobieta w średnim wieku ubrana w ele- gancką sukienkę w kwiaty. Miała taką minę, jakby spodzie- wała się jego odwiedzin. - Pani Ampthill? - Owszem. Czym mogę służyć? - Nazywam się Keith Townsend. Bardzo przepraszam, że niepokoję państwa w niedzielne popołudnie, ale czy mógłbym zamienić kilka słów z pani mężem? -Moja siostrzenica miała rację - powiedziała pani Ampthill. - Pan nie jest stąd, bo wiedziałby pan, że Ben od poniedziałku do piątku nie rusza się na krok z kopalni, w sobotę gra w golfa, w niedzielę rano idzie do kościoła, a po południu siedzi w swojej stacji i słucha transmisji z krykieta. Podejrzewam, że głównie po to ją kupił. - Dziękuję za informację, pani Ampthill, i przepraszam za kłopot - odparł Keith z uśmiechem. - Nic nie szkodzi - powiedziała kobieta. Zamknęła drzwi dopiero wtedy, gdy Townsend wsiadł do samochodu. - Z powrotem do stacji - rzucił krótko Samowi. Znów stanął przed biurkiem recepcjonistki i zapytał z irytacją: -Dlaczego nie powiedziała mi pani, że pan Ampthill jest tutaj? - Bo pan o to nie pytał - odparła dziewczyna, nie odry- wając wzroku od robótki. - W takim razie pytam teraz: gdzie on jest? - W swoim gabinecie. - A gdzie jest jego gabinet? - Na drugim piętrze. - W tym budynku? 283 - Oczywiście - odparła z ciężkim westchnieniem, jakby doszła do wniosku, że rozmawia z kretynem. Windy nie było, więc Townsend musiał wejść po scho- dach na drugie piętro. Znalazłszy się w korytarzu, spojrzał w lewo i prawo, lecz wszystkie drzwi wyglądały jednako- wo. Rad nie rad, zaczął pukać kolejno do wszystkich, aż wreszcie zza którychś dobiegł podniesiony głos: -Wejść! Townsend otworzył drzwi i ujrzał otyłego, łysiejącego mężczyznę w podkoszulku rozwalonego w obrotowym fote- lu i trzymającego stopy na biurku. Grubas słuchał transmi- sji z końcowych fragmentów tego samego meczu, którego przebieg Keith śledził przez pewien czas w domu siostry Susan. Obejrzawszy się przez ramię, wskazał Keithowi drugi fotel i powiedział: -Proszę siadać, ale na razie niech pan nic nie mówi. Brakuje nam tylko kilku punktów do zwycięstwa. - Ja też kibicuję Nowej Południowej Walii. Ampthill uśmiechnął się, skwitował zdobycie kolejnego punktu triumfalnym potrząśnięciem pięści, po czym podał gościowi butelkę piwa i otwieracz. - Jeszcze parę piłek i będzie po wszystkim. Słuchali w milczeniu, a kiedy mecz dobiegł końca, Ampthill podniósł obie ręce w radosnym geście i powie- dział: - No, to mistrzostwo mamy już prawie w kieszeni. - Za- raz potem zdjął nogi z biurka, wyciągnął rękę i powiedział: - Jestem Ben Ampthill. - Keith Townsend. Grubas skinął głową. - Wiem. Żona dzwoniła i powiedziała, że był pan u nas w domu. Wzięła pana za komiwojażera albo kogoś w tym rodzaju. Wie pan: elegancki garnitur, krawat, i w ogóle. Townsend z trudem zdołał zachować powagę. - Pańska żona trochę się pomyliła, panie... - Daj spokój z tym „panem". Mów mi Ben, jak wszyscy. - Niczego nie sprzedaję, Ben. Ja kupuję. - A co zamierzasz ode mnie kupić, młodzieńcze? 284 - Twoją stację. - Ona nie jest na sprzedaż, Keith. Chyba że chciałbyś też kupić miejscową gazetę, podrzędny hotelik i kilka ko- palń, bo wszystko to należy do jednej firmy. - Kto jest jej właścicielem? - zapytał Keith. - Być może udziałowcy uznaliby za korzystne... -Jest tylko dwoje udziałowców - przerwał mu Amp- thill. - Pearl i ja. Nawet jeśli ja się zgodzę, zostaje jeszcze ona. - Skoro jednak firma należy do was obojga, chyba mo- żesz sprzedać mi samą stację? - Jasne, że mogę - zgodził się Ampthill. - Ale nie chcę. Jeśli zależy ci na stacji, musisz kupić i całą resztę. Po kilku kolejnych piwach i blisko godzinnych targach Townsend zrozumiał ponad wszelką wątpliwość, że Ben Ampthill stanowi całkowite przeciwieństwo siostrzenicy swojej żony. Kiedy wreszcie wyszedł z budynku stacji, było już zu- pełnie ciemno. Wsiadłszy do samochodu, opadł bez sił na tylne siedzenie i kazał Samowi zawieźć się do domu na wzgórzu. - Aha, tak przy okazji - dodał. - Miałeś dobre przeczu- cie, jeśli chodzi o te kopalnie. Jestem teraz ich właścicie- lem, podobnie jak tutejszej gazety i hotelu, oraz, co naj- ważniejsze, stacji radiowej. Niestety, interes będzie ubity dopiero wtedy, kiedy zjem kolację z drugim udziałowcem. On, a raczej ona, też musi wyrazić zgodę. Kiedy o pierwszej w nocy Keith zakradł się do domu, bez większego zdziwienia stwierdził, że Susan jest pogrążona w głębokim śnie. Ostrożnie zamknął drzwi sypialni, po czym zszedł do swojego gabinetu na parterze, usiadł przy biurku i zajął się sporządzaniem notatek. Niemal od razu zaczął się zastanawiać, o której godzinie może najwcze- śniej zadzwonić do swego prawnika; ostatecznie uznał, że za dwadzieścia pięć siódma będzie w sam raz. Czekając na nadejście tej pory, wziął prysznic, włożył świeże ubranie, spakował walizkę, zrobił sobie śniadanie oraz przejrzał 285 pierwsze wydania porannych gazet, które jak zwykle do- starczono o piątej. Punktualnie o szóstej trzydzieści pięć wrócił do gabine- tu, podniósł słuchawkę i wykręcił domowy numer adwoka- ta. Po piątym lub szóstym sygnale usłyszał zaspany głos. - Dzień dobry, Clive. Pomyślałem sobie, że powinienem ci powiedzieć, że właśnie kupiłem kopalnię. Dwie, jeśli chodzi o ścisłość. - Po co, na litość boską? Wyjaśnienie przyczyn transakcji oraz przedstawienie szczegółów finansowych zajęło Townsendowi kolejne czter- dzieści minut. Clive pilnie zapisywał najważniejsze infor- macje w notesie, który zawsze trzymał na nocnej szafce na wypadek takich właśnie, nieprzewidzianych okoliczności. - Tak na pierwszy rzut oka wydaje mi się, że twój Amp- thill zrobił niezły interes - powiedział wreszcie. - Jasne, że tak - przyznał Townsend. - Gdyby tylko chciał, mógłby też spić mnie do nieprzytomności. - Zadzwonię do ciebie później, żeby umówić się na spo- tkanie i załatwić formalności. - Nic z tego, Clive - odparł Keith. - Jeśli gra ma być warta świeczki, muszę wskoczyć w pierwszy samolot do Nowego Jorku. Sam dogadasz wszystko z Ampthillem. Wy- gląda na człowieka, który dotrzymuje słowa. - Ale i tak będę potrzebował twojej zgody! - Już ją masz. Dopilnuj tylko, żeby przed moim powro- tem umowa była gotowa do podpisania. - A kiedy wrócisz, jeśli można wiedzieć? - Za cztery, najpóźniej za pięć dni. - Zdążysz wszystko załatwić? - Jeśli nie zdążę, będę musiał zająć się górnictwem. Zaraz po odłożeniu słuchawki Townsend wrócił do sy- pialni po walizkę. Postanowił nie budzić Susan, aby oszczę- dzić sobie konieczności składania szczegółowych wyja-/ śnień. Uznał, że w zupełności wystarczy krótki liścik zosta^ wiony na stoliku w holu. Ujrzawszy Sama stojącego przy samochodzie, Keith po-> myślał, że jego szofer wygląda jakby tej nocy też nie zmru- 286 żył oka. W drodze na lotnisko powiedział mu, że najpraw- dopodobniej wróci w piątek. - Tylko niech pan nie zapomni, że w sobotę bierze pan ślub. - Nawet ja nie mógłbym o tym zapomnieć - zapewnił go Keith. - Bez obawy, wrócę co najmniej dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Zasnął dosłownie w chwilę po zapięciu pasów, a kiedy obudził się kilka godzin później, przez dobrych parę se- kund nie mógł sobie przypomnieć, dokąd i po co leci. Na szczęście niemiłe wrażenie prędko minęło. Podczas przygo- towań do jednej z poprzednich transakcji spędził w No- wym Jorku kilka dni ze swoją ekipą, w tym roku zaś od- wiedzał to miasto już trzy razy, nawiązując kontakty z amerykańskimi sieciami radiowymi i agencjami. Teraz nadeszła pora, by zebrać owoce tej ciężkiej pracy. Taksówka zawiozła go do hotelu Pierre. Jeszcze w samo- chodzie Keith zdjął krawat i rozpiął kołnierzyk, a kiedy wszedł do hotelu, recepcjonista powitał go z zaskakującą serdecznością i polecił boyowi, by ten zaprowadził pana Townsenda „do tego samego pokoju co zwykle". Po szyb- kim prysznicu, kolejnej zmianie ubrania, późnym śniada- niu i kilku rozmowach telefonicznych Keith wyruszył w nie kończący się objazd od agenta do agenta, od rozgłośni do rozgłośni i od studia do studia, prowadząc rozmowy, uści- ślając warunki umów i podpisując je o najróżniejszych po- rach dnia, a nawet nocy. Cztery dni później był posiadaczem praw do rozpo- wszechniania w Australii przez najbliższy sezon większości najlepszych amerykańskich programów radiowych, a także zapewnił sobie opcje na kolejne cztery lata. Ostatni kon- trakt podpisał zaledwie kilka godzin przed odlotem do Sydney. Wrzucił do walizki stos brudnych ubrań - nigdy nie lubił niepotrzebnie wydawać pieniędzy - zatrzasnął ją, wsiadł do taksówki i kazał się zawieźć na lotnisko. Gdy tylko samolot wzbił się w powietrze, Keith zabrał się do pisania krótkiego, około dwustronicowego artykułu przeznaczonego na pierwszą kolumnę gazety. Wygładzanie 287 tekstu zajęło mu sporo czasu, ale zdążył uporać się z tym zadaniem w samą porę, by wysiąść podczas postoju w Los Angeles i zadzwonić z najbliższego automatu do Bru- ce'a Kelly'ego. Ze zdziwieniem stwierdził, że dziennikarza nie ma w gabinecie, ale zastępca Kelly'ego zapewnił go, że jest jeszcze mnóstwo czasu na wprowadzenie zmian do dzi- siejszego wydania, po czym połączył go z dyżurną stenoty- pistką. Dyktując artykuł przez telefon, Townsend zastana- wiał się ile czasu minie, zanim Hacker i Kenwright zjawią się przed jego drzwiami, gotowi zawrzeć umowę na propo- nowanych przez niego warunkach. Wywołano go przez głośniki, więc wrócił biegiem do sa- molotu. Czekano już tylko na niego. Usiadłszy w fotelu, natychmiast zapadł w sen, by obudzić się dopiero naza- jutrz rano, kiedy koła maszyny dotknęły lądowiska w Syd- ney. Czekając na bagaż, zadzwonił do Clive'a Jenrisa, ale do- piero kiedy usłyszał głos prawnika, przyszło mu do głowy, by spojrzeć na zegarek. - Mam nadzieję, że nie wyrwałem cię z łóżka? - zapytał. - Skądże znowu - odparł adwokat. - Właśnie wbijałem się w garnitur. Townsend z pewnością nie omieszkałby zapytać, na ja- ką to uroczystość wybiera się Jervis, gdyby nie to, że chwi- lowo interesowała go tylko jedna sprawa: czy Ampthill podpisał umowę. Clive doskonale zdawał sobie z tego spra- wę, ponieważ nawet nie dopuścił go do głosu. - Już ci wszystko mówię. Jesteś obecnie szczęśliwym posiadaczem „Wollongong Times", Grand Hotelu w Wol- longong, dwóch kopalń węgla kamiennego oraz rozgłośni radiowej 2WW, obejmującej zasięgiem obszar od Nowry na południu po południowe przedmieścia Sydney na pół- nocy. Mam nadzieję, że wiesz co robisz, bo jeśli o mnie chodzi, to nie jestem w stanie nic z tego zrozumieć. -W takim razie przeczytaj pierwszą stronę dzisiejszej „Chronicle” - poradził mu Townsend. - Może wtedy coś ci zaświta. - Nigdy nie czytuję sobotnich gazet. Wydaje mi się, że 288 mam prawo przynajmniej do jednego dnia wolnego w ty- godniu. - Przecież dzisiaj jest piątek, nie sobota! - W Nowym Jorku być może jest piątek, ale zapewniam cię, że tutaj, w Sydney, jest już sobota. Cieszę się, że za go- dzinę spotkamy się w kościele. - O, mój Boże! - wykrzyknął Townsend, odwiesił słu- chawkę, chwycił bagaż i wybiegł przed budynek dworca, gdzie ujrzał Sama drepczącego nerwowo przy samocho- dzie. - Myślałem, że dzisiaj piątek! - jęknął, wskakując na przednie siedzenie. - Niestety, to sobota - odparł kierowca. - Za pięćdzie- siąt sześć minut bierze pan ślub, szefie. - Ale przecież nawet nie zdążę pojechać do domu, żeby się przebrać! » - Proszę się nie martwić. Z tyłu leży wszystko, czego bę- dzie pan potrzebował. Heather o niczym nie zapomniała. Istotnie, na tylnym siedzeniu leżały nienagannie odpra- sowane marynarka, spodnie i koszula, złote spinki, a na- wet czerwony goździk do butonierki. Keith pospiesznie ściągnął płaszcz i zaczął rozpinać koszulę. - Zdążymy? - Powinniśmy dojechać na miejsce jakieś pięć minut przed czasem. Townsend rzucił nieświeżą koszulę na podłogę za przed- nim fotelem. - Naturalnie pod warunkiem, że nie utkniemy w korku i że nigdzie nie trafimy na czerwone światło - dodał Sam. - Czy jest jeszcze coś, czym powinienem się przejmo- wać? - zapytał Keith, wpychając prawą rękę do lewego rę- kawa wykrochmalonej koszuli. - Heather i Bruce wszystkim się zajęli - zapewnił go szofer. Keith wreszcie zdołał uporać się z koszulą i zapytał, czy Susan wie, że przyleciał do Sydney w ostatniej chwili. -Raczej nie - odparł Sam. - Od kilku dni mieszka u siostry w Kogarah i przyjedzie stamtąd prosto do kościo- 19. Stan czwarty 289 ła. Dzwoniła kilka razy dziś rano, ale powiedziałem, że bie- rze pan prysznic. - Szczerze mówiąc, przydałby mi się. - Gdyby nie przyleciał pan tym samolotem, musiałbym ją zawiadomić. - Zgadza się, Sam. Cóż, miejmy nadzieję, że tradycji stanie się zadość i panna młoda spóźni się kilka minut. Sięgnął do tyłu po szare sztuczkowe spodnie z już przy- piętymi szelkami. Zarówno spodnie, jak i szelki widział po raz pierwszy w życiu. Kątem oka dostrzegł, że Sam z tru- dem tłumi ziewnięcie. - Chyba mi nie powiesz, że czekałeś na lotnisku od dwudziestu czterech godzin? - Od trzydziestu sześciu, proszę pana. Powiedział pan przecież, że wraca w piątek, ale nie wiedziałem, którym samolotem. - Ogromnie mi przykro. Twoja żona musi być na mnie wściekła. - Guzik ją to obchodzi. - Jak to? Townsend usiłował zapiąć rozporek, ale akurat wtedy Sam wziął dość ostry zakręt z prędkością ponad osiemdzie- sięciu kilometrów na godzinę, w związku z czym próba za- kończyła się niepowodzeniem. - Zostawiła mnie w zeszłym miesiącu i wniosła pozew o rozwód. - Naprawdę bardzo mi przykro - powtórzył znacznie ci- szej Keith. - Proszę się nie przejmować. Wciąż miała do mnie pre- tensje, że nigdy nie ma mnie w domu, a przecież taki jest los każdego kierowcy. - Więc to moja wina? - Ależ skąd, proszę pana! - zaprotestował gwałtownie Sam. - Jak jeździłem taksówką, było jeszcze gorzej. Praw- da jest taka, że lubię swój zawód, a ona ciągle miała mi za złe, że nie poświęcam jej dość czasu. - Potrzebowałeś aż jedenastu lat, żeby zdać sobie z tego sprawę? - zapytał Keith, wciągając marynarkę. 290 - Myślę, że oboje zdawaliśmy sobie z tego sprawę już od jakiegoś czasu, ale w końcu to ja nie wytrzymałem tego wiecznego zrzędzenia i gderania, że nigdy nie wiadomo, kiedy wrócę do domu, i w ogóle. - Że nigdy nie wiadomo, kiedy wrócisz do domu, powia- dasz? - mruknął Keith, kiedy wpadli w następny zakręt. -Właśnie. Za nic nie mogła zrozumieć, dlaczego nie kończę roboty o piątej jak normalny człowiek. - Za to ja doskonale cię rozumiem - stwierdził Town- send. - Nie ty jeden masz takie problemy. Reszta jazdy upłynęła w milczeniu; Sam przeskakiwał z pasa na pas, starając się zaoszczędzić cenne sekundy, Ke- ith zaś zawiązywał i rozwiązywał krawat. Przez cały czas myślał o Susan. Kiedy samochód skręcił w ulicę, przy której wznosił się kościół św. Piotra, Townsend włożył goździk do butonierki. Donośny dźwięk dzwonów wdzierał się nawet do wnętrza limuzyny. Pierwszą osobą, którą ujrzał, był stojący na środku jezdni i spoglądający z niepokojem w ich kierunku Bruce Kelly. Gdy tylko rozpoznał samochód, na jego twa- rzy pojawił się wyraz ogromnej ulgi. - Tak jak powiedziałem, szefie - stwierdził z satysfak- cją Sam, naciskając hamulec. - Jesteśmy pięć minut przed czasem. - Albo jedenaście lat przed rozwodem - mruknął Keith. - Proszę? Samochód toczył się coraz wolniej. - Nic takiego. Po prostu właśnie uświadomiłem sobie, że nie mogę podjąć tego ryzyka. Nie zatrzymuj się, Sam. Jedź prosto i gaz do dechy. XVII THE TIMES 24 MARCA 1948 Po wycofaniu się Rosjan zachodnie mocarstwa bojkotują rozmowy w Berlinie - To bardzo miło z pańskiej strony, że tak szybko zechciał się pan ze mną zobaczyć, kapitanie Armstrong. - Nie ma o czym mówić, Julius. - Armstrong poklepał wydawcę po ramieniu. - W ciężkich czasach my, Żydzi, po- winniśmy trzymać się razem. W jaki sposób mogę ci po- móc? Julius Hahn wstał zza biurka, po czym, przechadzając się po pokoju, przedstawił Armstrongowi listę nieszczęść, jakie w ciągu minionych dwóch miesięcy dotknęły jego fir- mę. Armstrong słuchał uważnie. Wreszcie Hahn skończył, wrócił na swoje miejsce, i bez ogródek zapytał: - Myślisz, że uda ci się coś zrobić? - Chciałbym, Julius, ale sam najlepiej wiesz, że sektory amerykański i rosyjski rządzą się własnymi prawami. - Obawiałem się właśnie takiej odpowiedzi, choć Arno często mi powtarzał, że pańskie wpływy sięgają daleko po- za granice sektora brytyjskiego. Nie zawracałbym panu głowy, gdybym nie znajdował się w rozpaczliwej sytuacji. - Rozpaczliwej? - zdziwił się Armstrong. - Niestety, to jedyne właściwe słowo - odparł Hahn. - Jeśli przez najbliższy miesiąc nic się nie zmieni, wielu spo- śród moich najstarszych klientów zwątpi w moją rzetel- ność i będę musiał zamknąć jeden, a kto wie czy nie dwa spośród moich zakładów. - Nie wiedziałem, że sprawa jest aż tak poważna - przy- znał Armstrong. 292 - Jest dużo gorzej, niż pan myśli. Co prawda, nie mam żadnych dowodów, ale wydaje mi się, że za tym wszystkim kryje się kapitan Sackville, z którym, jak pan wie, od po- czątku nie mogłem się dogadać. - Hahn umilkł na chwilę, po czym dodał z zastanowieniem: - Nie sądzi pan, że on jest po prostu antysemitą? - Nie przypuszczam, ale, z drugiej strony, nie znam go zbyt dobrze. Tak czy inaczej, zobaczę, co się da zrobić. - Jestem szczerze zobowiązany, kapitanie. Gdyby udało się panu mi pomóc, byłbym dozgonnie wdzięczny. - Nie wątpię, Julius. Po wyjściu od Hahna Armstrong polecił kierowcy zawieźć się do sektora francuskiego, gdzie wymienił dwanaście bu- telek Johnnie Walkera z czarną nalepką na skrzynkę zna- komitego czerwonego wina, którego nawet marSzałek Au- chinleck nie miał okazji posmakować podczas niedawnej wizyty. W drodze powrotnej do sektora brytyjskiego postanowił zajrzeć do Arno Schultza, by sprawdzić, czy Hahn powie- dział mu całą prawdę. W siedzibie „Der Telegraf" stwier- dził ze zdziwieniem, że gabinet Schultza jest pusty. Zastęp- ca redaktora naczelnego (Armstrong wciąż zapominał jego nazwiska) powiedział, że pan Schultz otrzymał dwudzie- stoczterogodzinną przepustkę na odwiedzenie brata w sek- torze rosyjskim. Aż do tej pory Armstrong nie wiedział, że Arno ma brata. -Mam dla pana dobrą wiadomość, kapitanie - dodał z dumą dziennikarz. - Nakład ostatniego numeru znowu przekroczył czterysta tysięcy egzemplarzy. Armstrong skinął głową i wyszedł, zadowolony, że wresz- cie wszystko zaczyna się układać po jego myśli. Jeżeli Hahn zamierza pozostać na rynku, najdalej w ciągu miesiąca będzie musiał przystać na jego warunki. Zerknąwszy na zegarek, polecił Bensonowi jechać do biura kapitana Hal- leta. Wkrótce potem wszedł do pokoju i, zanim Hallet zdą- żył cokolwiek powiedzieć, postawił na jego biurku skrzyn- kę z winem. 293 - Nie mam pojęcia, jak ty to robisz - westchnął z podzi- wem Hallet, po czym wysunął szufladę i wyjął z niej ofi- cjalnie wyglądający dokument. Armstrong postanowił wypróbować powiedzenie, które poprzedniego dnia usłyszał od pułkownika Oakshotta: - Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Przez następną godzinę Hallet przedstawiał punkt po punkcie ustalenia zawarte we wstępnym kontrakcie, aż wreszcie nabrał pewności, że kapitan dokładnie rozumie treść każdego paragrafu. - Jeżeli Hahn podpisze ten dokument... Czy mogę być pewien, że kontrakt będzie ważny także w świetle prawa brytyjskiego? - zapytał Armstrong, kiedy dotarli do ostat- niego akapitu. - Całkowicie - odparł Stephen. - A w Niemczech? - Tak samo. Daję ci słowo, jesteś zabezpieczony ze wszystkich stron, choć szczerze mówiąc, nadal nie rozu- miem, dlaczego Hahn miałby rezygnować z tak znacznej części swojego imperium w zamian za „Der Telegraf". - Powiedzmy, że potrafię zaspokoić również jego potrze- by - powiedział Armstrong, niby od niechcenia kładąc rę- kę na skrzynce. - Chyba że tak. - Hallet wstał z krzesła. - Aha, wreszcie dotarły moje dokumenty. Wkrótce wracam do domu. - Gratuluję, przyjacielu. To wspaniała wiadomość. - Prawda? Naturalnie, gdybyś kiedykolwiek potrzebo- wał prawnika w Anglii... Kiedy dwadzieścia minut później Armstrong wrócił do biu- ra, Sally ostrzegła go, że czeka na niego jakiś nieznany jej człowiek, który przedstawił się jako jego bliski przyjaciel. Otworzywszy drzwi, Dick ujrzał Maksa Sackville'a prze- chadzającego się po pokoju. - Zakład odwołany, kolego - oznajmił Maks na jego widok. - Co to znaczy: „odwołany"? - zapytał Armstrong. Schował kontrakt do górnej kieszeni biurka, po czym starannie przekręcił klucz. 294 - Odwołany znaczy odwołany. Zwalniają mnie do cywi- la. Jeszcze w tym miesiącu powinienem wrócić do Północ- nej Karoliny. Czy to nie wspaniała wiadomość? - Jasne, że tak. Kiedy znikniesz z horyzontu, Hahn na pewno da sobie radę, a wtedy pieniądze będą moje. Sackville spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Chyba nie załatwisz w ten sposób starego kumpla? Przecież okoliczności... - Oczywiście, że załatwię - wpadł mu w słowo Arm- strong. - A jeśli będziesz próbował wierzgać, jutro o tej porze w całym sektorze amerykańskim wszyscy będą roz- mawiali wyłącznie o naszym małym zakładzie. - Usiadł za biurkiem, przez chwilę w milczeniu przyglądał się struż- kom potu ściekającym po czole i skroniach Amerykanina, po czym dodał: - Wiesz co, Maks? Mam dobre serce, więc zgodzę się na siedemset pięćdziesiąt kawałków, ale pod warunkiem, że dostanę je jeszcze dzisiaj. Minęła prawie minuta, zanim Sackville odzyskał głos. - Nic z tego - wychrypiał. - Jeszcze zdążę załatwić Hah- na. Po prostu będę musiał przyspieszyć kilka spraw. Odwrócił się i bez słowa pożegnania wybiegł z pokoju, zostawiając Armstronga nie do końca przekonanego, że Maks rzeczywiście zdoła na własną rękę doprowadzić do upadku imperium Juliusa Hahna. Chyba przydałaby mu się pomoc. Podniósłszy słuchawkę, powiedział Sally, że co najmniej przez najbliższą godzinę nie ma go dla nikogo. Posługując się dwoma palcami, wystukał na maszynie dwa artykuły, następnie przeczytał je starannie, naniósł kilka poprawek, po czym jeden włożył do koperty, którą natychmiast zakleił, drugi zaś złożył i schował do kieszeni marynarki. Zaraz potem poprosił Sally, by przysłała kie- rowcę. Benson uważnie wysłuchał instrukcji, ale Armstrong i tak kazał mu wszystko powtórzyć, ponieważ chciał się upewnić, że szofer dokładnie zapamiętał każde polecenie - szczególnie to dotyczące przebrania się w cywilne ubranie. - Ta rozmowa musi pozostać wyłącznie między nami, ro- zumiesz? Nikt nigdy nie może się o niej dowiedzieć. 295 - Tak jest, panie kapitanie - odparł Benson, wziął ko- pertę, zasalutował i wymaszerował z gabinetu. Armstrong uśmiechnął się, po czym poprosił Sally o przyniesienie poczty. Doskonale zdawał sobie sprawę, że najnowsze wydanie „Der Telegraf" znajdzie się w sprzeda- ży dopiero tuż przed północą i że minie co najmniej godzi- na, nim pierwsze egzemplarze dotrą do sąsiednich sekto- rów okupacyjnych. W tej rozgrywce najbardziej liczyło się wyczucie czasu. Resztę dnia spędził przy biurku, analizując wraz z po- rucznikiem Wakehamem dane dotyczące dystrybucji i po- ziomu sprzedaży. Zadzwonił też do pułkownika Oakshotta i przeczytał mu artykuł; pułkownik nie widział potrzeby dokonywania żadnych zmian i zgodził się, że tekst powi- nien ukazać się na pierwszej stronie następnego wydania gazety. O szóstej wieczorem szeregowiec Benson, z powrotem w mundurze, odwiózł Armstronga do mieszkania, gdzie ten spędził przyjemny wieczór w towarzystwie Charlotte. Była zaskoczona, ale i uradowana jego wczesnym powro- tem. Położyli Davida do łóżka, po czym zasiedli do kolacji. Armstrong zjadł aż trzy porcje ulubionego gulaszu, lecz Charlotte postanowiła nie psuć nastroju i nie mówić mu, że, jej zdaniem, ostatnio zaczął wyraźnie tyć. Natomiast jakiś kwadrans po jedenastej powiedziała, że chyba pora już spać. Dick przyznał jej rację, ale zaraz potem dodał: - Jeszcze tylko skoczę po nowe wydanie gazety. Zaraz wracam. Wkrótce potem wyszedł z domu i spojrzał na zegarek. Była 23.50. Wolnym krokiem ruszył w kierunku budynku dowództwa, ale i tak dotarł tam przed dostarczeniem pacz- ki z gazetami. Ponownie zerknął na zegarek: prawie dokładnie północ. Jeśli nastąpiło jakieś opóźnienie, ponad wszelką wątpli- wość miało to związek z nieobecnością Arno. Zaczął się trochę niepokoić, ale na szczęście kilka minut później zza zakrętu wyłoniła się znajoma czerwona furgonetka i za- 296 trzymała się przed wejściem do budynku. Dick cofnął się o krok, w cień rzucany przez potężną kolumnę. Ciężka pa- ka wylądowała z łoskotem na chodniku, silnik ryknął gło- śno, po czym furgonetka odjechała w kierunku sektora ro- syjskiego. Z budynku wyszedł jakiś człowiek i pochylił się, żeby rozciąć taśmy. Armstrong zbliżył się po cichu, a wtedy tam- ten podniósł wzrok, poznał go, skinął głową i bez słowa wręczył mu jeden egzemplarz. Armstrong pospiesznie przebiegł wzrokiem artykuł, aby upewnić się, że nie zmieniono ani jednego słowa. Nie zmieniono. ZNANY WYDAWCA STAJE W OBLICZU BANKRUCTWA Julius Hahn, prezes rady nadzorczej znanego wydawnic- twa noszącego jego imię, minionego wieczoru znalazł się pod silną presją osób pragnących zmusić go do wygłoszenia pu- blicznego oświadczenia dotyczącego przyszłości firmy. Najważniejsza spośród wydawanych przez niego gazet, „Der Berliner", przed sześcioma dniami znikneła z ulic stoli- cy, a jeśli wierzyć pogłoskom, cykl produkcyjny niektórych czasopism opóźnił się o kilka tygodni. Właściciel jednej z naj- większych hurtowni powiedział wczoraj wieczorem: „Nie ma- my już żadnej pewności, czy jutro Hahn dostarczy nam swoje gazety, więc musimy poważnie zastanowić się nad alterna- tywnymi rozwiązaniami”. Herr Hahn, który cały miniony dzień spędził w towarzy- stwie swoich prawników i księgowych, odmówił jakiegokol- wiek komentarza, ale rzecznik prasowy firmy przyznał, że jest już prawie pewne, iż wydawnictwo nie osiągnie planowa- nego na ten rok poziomu obrotów. Późnym wieczorem udało nam się skontaktować bezpośrednio z Juliusem Hahnem, lecz ten nie zgodził się wypowiedzieć na temat swoich najbliż- szych planów. Armstrong uśmiechnął się i spojrzał na zegarek. Drugie wydanie powinno właśnie schodzić z maszyn, lecz z pewno- 297 ścią nie będzie jeszcze gotowe do wysyłki. Szybkim kro- kiem ruszył w kierunku redakcji „Der Telegraf". Siedem- naście minut później wpadł jak bomba do budynku i wrza- snął co sił w płucach, że chce natychmiast widzieć się z kimś, kto wie, co się tutaj dzieje. Po chwili w biurze Schultza zjawił się wystraszony za- stępca redaktora naczelnego - ten sam, którego nazwiska, a nawet twarzy, Dick za nic nie był w stanie zapamiętać. - Kto jest za to odpowiedzialny?! - ryknął Armstrong, rzucając na biurko pierwsze wydanie gazety. - Jak to, kto? Pan. - Co to znaczy: ja? Ja nie mam z tym nic wspólnego! - Artykuł przywieziono nam prosto z pańskiego biura. - Ale chyba nie ja go dostarczyłem? - Nie, proszę pana. Człowiek, który go przywiózł, powie- dział, że osobiście polecił mu pan go dostarczyć. - Jaki człowiek? Widział go pan wcześniej? - Nie, ale zapewnił mnie, że przyjechał prosto od pana. - Jak był ubrany? Zastępca redaktora naczelnego zastanawiał się przez chwilę ze zmarszczonymi brwiami. - W szary garnitur - powiedział wreszcie. - Przecież ludzie, którzy pracują dla mnie, noszą mun- dury! - Wiem, ale... - Przedstawił się? Pokazał jakieś dokumenty? - Nie, proszę pana. Uznałem, że... - „Uznał" pan? Na jakiej podstawie? Dlaczego natych- miast nie zadzwonił pan do mnie i nie upewnił się, że to ja napisałem tę notatkę? - Nie zdawałem sobie sprawy... - Na litość boską, człowieku! Nie przyszło ci nawet do głowy zredagować tekst? - Nikt nie redaguje pańskich tekstów - zwrócił mu uwa- gę dziennikarz. - Idą do składu w takiej postaci, w jakiej pan nam je przysyła. - Chcesz powiedzieć, że nawet tego nie przeczytałeś? - Nie... - wyszeptał mężczyzna z pochyloną głową. 298 - A więc, twoim zdaniem, nikt nie zawinił? - Tak mi się wydaje, proszę pana. - Zwalniam cię! - ryknął Armstrong. - Masz natych- miast opuścić redakcję! Natychmiast, rozumiesz? Zastępca redaktora naczelnego otworzył usta, przypusz- czalnie po to, by zaprotestować, ale Armstrong nie dopu- ścił go do głosu. - Jeśli zobaczę cię tutaj za kwadrans, wezwę żandarme- rię! Dziennikarz skulił się i bez słowa wyszedł z pokoju. Armstrong natychmiast odprężył się, zdjął marynarkę, powiesił ją na oparciu krzesła stojącego za biurkiem, po czym sprawdził, czy minęło dość czasu. Następnie podwinął rękawy koszuli, wyszedł z gabinetu i wcisnął duży czerwony przycisk na ścianie. W tej samej chwili łoskot maszyn ustał, prasy zatrzymały się i w drukarni zapanowała cisza. Upewniwszy się, że wszyscy na niego patrzą, zaczął wy- dawać polecenia: - Niech kierowcy natychmiast wracają na trasę i zabie- rają wszystkie egzemplarze pierwszego wydania, jakie uda im się znaleźć! Szef transportu natychmiast pobiegł przekazać rozkaz podwładnym, Armstrong zwrócił się do kierownika zmiany w drukarni: - Trzeba usunąć notatkę o Hahnie, a w jej miejsce wsta- wić ten artykuł. Wyjął z kieszeni złożoną w pół kartkę i podał ją zasko- czonemu mężczyźnie, który bezzwłocznie zajął się składa- niem nowego tekstu. Teraz przyszła kolej na pakowaczy czekających przy prasach na kolejne wydanie gazety. - A wy dokładnie przeszukajcie teren i zniszczcie każ- dy egzemplarz pierwszego wydania, jaki wpadnie wam w ręce. Natychmiast przystąpili do pracy, z zapałem drąc na strzępy każdy zadrukowany kawałek papieru. Czterdzieści minut później do gabinetu Schultza dostar- czono szczotkę drugiego wydania. Dick uważnie przeczytał 299 notatkę swego autorstwa, w której donosił o mającej się wkrótce rozpocząć wizycie księcia Gloucester. - W porządku - stwierdził. - Możecie uruchomić maszyny. Arno Schultz, który zjawił się niemal godzinę później, ze zdumieniem ujrzał kapitana Armstronga, z podwinięty- mi rękawami pomagającego ładować do furgonetek paczki ze świeżo wydrukowanym drugim wydaniem. Na widok re- daktora naczelnego Armstrong bez słowa wskazał palcem drzwi gabinetu. Dopiero kiedy obaj znaleźli się w pokoju, zdał Schultzowi relację z niedawnych wydarzeń. - Udało się odzyskać i zniszczyć większość pierwszego wydania, ale zostało około dwudziestu tysięcy egzemplarzy, które dotarły do sektorów amerykańskiego i rosyjskiego. Nie ma najmniejszych szans, żeby je stamtąd wyciągnąć. - Całe szczęście, że przejrzał pan gazetę, jak tylko pierwsze egzemplarze trafiły do sprzedaży. Cholera, gdy- bym wrócił parę godzin wcześniej... - To nie twoja wina, Arno - pocieszył go Dick. - Nato- miast jeśli chodzi o twojego zastępcę, to znacznie przekro- czył swoje uprawnienia, zatwierdzając do druku materiał bez uprzedniego sprawdzenia jego autentyczności. - Dziwne... Nigdy nie było z nim żadnych problemów. - Sam rozumiesz, że nie miałem innego wyjścia, jak tyl- ko z miejsca wyrzucić go z pracy. - Tak, oczywiście - przyznał Schultz, ocierając pot z czo- ła. - Bez wątpienia. Boję się jednak, że szkody są nieodwra- calne. - Jak to? - udał zdziwienie Armstrong. - Przecież udało nam się odzyskać prawie cały nakład! - Oczywiście. Zrobił pan wszystko, co w ludzkiej mocy, ale jak tylko wpadłem do domu, żeby się przebrać, za- dzwonił Julius z wiadomością, że od godziny nic nie robi tylko siedzi przy telefonie. Zadręczają go głównie prze- straszeni detaliści. Obiecałem mu, że natychmiast spraw- dzę, o co w tym wszystkim chodzi. - Możesz powiedzieć swemu przyjacielowi, że rano oso- biście przeprowadzę dokładne śledztwo - zapewnił go Armstrong. - Opuścił rękawy koszuli i włożył marynarkę. - 300 Właśnie nadzorowałem załadunek drugiego wydania. Mo- że mógłbyś mnie zastąpić? Sam rozumiesz, moja żona... - Tak, oczywiście. Wychodząc z budynku, Armstrong wciąż słyszał sło- wa Arno Schultza: „Zrobił pan wszystko, co w ludzkiej mocy." On też tak uważał. Wcale się nie zdziwił, kiedy wczesnym rankiem zadzwonił do niego Julius Hahn. - Ogromnie mi przykro z powodu tej notatki - powie- dział Armstrong, uprzedzając starego potentata. - To nie pańska wina - odparł Hahn. - Arno opowie- dział mi, co by się stało, gdyby nie pańska błyskawiczna interwencja. Niestety, czuję się zmuszony prosić pana o jeszcze jedną przysługę. * - Zrobię, co będę mógł, Julius. - Będę panu nadzwyczaj zobowiązany. Czy znalazłby pan trochę czasu, żeby przyjechać do mnie i porozmawiać? - Oczywiście. Może być w przyszłym tygodniu? - zapy- tał Armstrong, od niechcenia przewracając strony w ka- lendarzu. - Obawiam się, że sprawa nie może czekać tak długo. Gdyby dysponował pan czasem jeszcze dzisiaj... - Hmm... Szczerze mówiąc, nie bardzo mi to na rękę - mruknął Dick, wpatrując się w zupełnie pustą stronę. - Chyba żeby po południu, około piątej. Mam coś do zała- twienia w sektorze amerykańskim, więc myślę, że udałoby mi się wpaść do ciebie na jakieś piętnaście minut. - Będę panu ogromnie zobowiązany, kapitanie. Armstrong odłożył słuchawkę, po czym wyjął z szuflady kontrakt i jeszcze raz przeczytał go uważnie, aby upewnić się, że nie ma w nim żadnych luk ani nieścisłości. Zajęło mu to prawie godzinę. Przerwano mu tylko raz, kiedy za- dzwonił pułkownik Oakshott z gratulacjami za artykuł do- tyczący zbliżającej się wizyty księcia Gloucester. - Pierwsza klasa, Armstrong — stwierdził pułkownik. - Pierwsza klasa! 301 Po długim lunchu w stołówce oficerskiej zajął się nad- rabianiem zaległości w korespondencji. Niektóre listy le- żały na jego biurku już od tygodnia z górą. O wpół do pią- tej wsiadł do jeepa i kazał Bensonowi jechać do sektora amerykańskiego; kilka minut po piątej łazik zatrzymał się przed redakcją „Berlinera". Zdenerwowany Hahn czekał już na niego przed wejściem. - Jeszcze raz muszę cię gorąco przeprosić za tę aferę - powiedział Dick, kiedy znaleźli się w gabinecie wydawcy. - Akurat jadłem kolację z pewnym amerykańskim genera- łem, natomiast Arno pojechał w odwiedziny do brata, któ- ry mieszka w sektorze rosyjskim, więc żaden z nas nie miał pojęcia, co się dzieje. Człowiek, który jest za to odpo- wiedzialny, już wyleciał na bruk, a ja rozpocząłem szczegó- łowe śledztwo. Aż strach myśleć, co by było, gdybym aku- rat nie przechodził koło budynku dowództwa... - Kapitanie, nie mam do pana najmniejszych pretensji - zapewnił go Hahn..- Niestety, nawet te nieliczne egzem- plarze, które dotarły do sektorów amerykańskiego i rosyj- skiego, wywołały panikę wśród niektórych moich najstar- szych klientów. - Ogromnie mi przykro. - Obawiam się również, że część z nich dostała się w zu- pełnie niepowołane ręce. Nie dalej niż kilkanaście minut temu zadzwonili moi dwaj najwięksi dostawcy i zażądali płatności z góry, co nie będzie łatwe, zważywszy na dodat- kowe wydatki, które musiałem ponieść w ostatnich miesią- cach. Chyba nikt nie może teraz mieć wątpliwości, że za tym wszystkim kryje się kapitan Sackville. -Pozwól, że udzielę ci pewnej rady, Julius: mówiąc o tym incydencie nigdy, pod żadnym pozorem, nie wymie- niaj jego nazwiska. Nie masz żadnego dowodu, a on z ra- dością wykorzysta najmniejszy pretekst, żeby cię znisz- czyć. - Ale przecież niszczy mnie już od dłuższego czasu! - za- protestował Hahn: - Nie mam pojęcia, czym sobie na to za- służyłem, ani jak go powstrzymać! - Nie denerwuj się, przyjacielu. Ostatnio sporo myśla- 302 łem o twoich kłopotach i wydaje mi się, że znalazłem do- skonałe lekarstwo. Hahn zdołał się uśmiechnąć, ale bez przekonania. - Co byś powiedział, gdyby za moją sprawą jeszcze w tym miesiącu kapitan Sackville został odesłany z powro- tem do Stanów? Z piersi Hahna wyrwało się głębokie westchnienie. - Tak, to rozwiązałoby moje problemy - przyznał, choć z jego twarzy nie zniknął wyraz powątpiewania. - Ale czy to możliwe? - Jeszcze w tym miesiącu - powtórzył Armstrong. - Na- turalnie będę musiał wykorzystać znajomości na najwyż- szych szczeblach, nie wspominając o... - Zrobię wszystko, co zechcesz. Powiedz mi tylko, czego potrzebujesz. Armstrong wyjął z kieszeni kontrakt i położył go na biurku. - Podpisz to, Julius, a ja dopilnuję, żeby Sackville wró- cił do domu. Hahn najpierw pobieżnie przejrzał czterostronicowy dokument, a zaraz potem przeczytał go uważnie, znacznie wolniej, by wreszcie położyć go na blacie biurka i powie- dzieć cicho: - Krótko mówiąc, podpisując ten kontrakt przekażę ci prawo do dystrybucji moich wydawnictw poza granicami Niemiec. - Zgadza się - potwierdził Armstrong. - Rozumiem, że masz na myśli Wielką Brytanię... - Za- wahał się przez chwilę. - ..i Wspólnotę Narodów? - Nie, Julius. Cały świat. Hahn ponownie zagłębił się w lekturze dokumentu; do- tarłszy dowłaściwego punktu, skinął z powagą głową. - A ja w zamian otrzymam połowę zysków? - Tak jest. Bądź co bądź, sam powiedziałeś mi kiedyś, że będziesz szukał jakiejś brytyjskiej firmy, która zechcia- łaby zająć się dystrybucją na Wyspach. - Owszem, ale wtedy nie wiedziałem, że ty też zajmu- jesz się działalnością wydawniczą. 303 - Robię to przez całe życie - poinformował go Arm- strong. - Jak tylko odeślą mnie do cywila, wrócę do Anglii, żeby prowadzić rodzinny interes. Hahn wciąż był nieco oszołomiony. - Oprócz tego, proponujesz mi przejęcie „Telegrafu". - Oderwał wzrok od dokumentu i spojrzał na Armstronga. - Nie miałem pojęcia, że jesteś właścicielem tej gazety. - Arno też o tym nie wie i dlatego proszę cię, żebyś za- chował tę wiadomość wyłącznie dla siebie. Musiałem za- płacić sporo więcej, niż wynosi rynkowa wartość akcji. Hahn skinął głową, po czym zmarszczył brwi. - Jeżeli podpiszę ten kontrakt, staniesz się milionerem. - A jeśli tego nie zrobisz, najdalej za miesiąc będziesz bankrutem. Wpatrywali się w siebie w milczeniu. - Widzę, kapitanie Armstrong, że bardzo dokładnie przeanalizował pan moją sytuację - odezwał się wreszcie Hahn. - Mając na uwadze wyłącznie twoje dobro, Julius. Hahn nic nie odpowiedział, więc Dick po chwili milcze- nia odezwał się znowu: - Pozwól, że dam ci dowód mojej dobrej woli. Jeżeli na początku przyszłego miesiąca Sackville będzie jeszcze w tym kraju, zapomnimy o kontrakcie, ale jeśli do tego czasu zostanie odesłany, natychmiast podpiszesz doku- ment. Na razie w zupełności wystarczy mi twoje słowo. - Cóż, to chyba uczciwa propozycja - stwierdził Hahn po krótkim namyśle. - Zgoda: jeśli do końca miesiąca ten człowiek zniknie mi z oczu, podpiszę kontrakt. Wstali i z powagą uścisnęli sobie dłonie. - W takim razie biorę się do roboty - powiedział Arm- strong. - Muszę jak najprędzej skontaktować się z kilkoma osobami i przygotować mnóstwo dokumentów. Julius Hahn tylko skinął głową. Armstrong odesłał kierowcę, po czym ruszył na piechotę do odległej o dziewięć przecznic kwatery Maksa, na co- piątkowego pokera. Zimne powietrze ostudziło mu głowę 304 i pozwoliło uporządkować myśli; kiedy dotarł na miejsce, był już gotów wprowadzić w życie drugą część planu. Maks niecierpliwie tasował karty. - Lepiej weź sobie piwo, przyjacielu - powiedział, za- nim Armstrong zajął miejsce przy stoliku - bo dzisiaj cze- ka cię ciężka przeprawa. Dwie godziny później Armstrong był osiemdziesiąt do- larów do przodu, Maks natomiast nie zdołał zarobić ani centa. Kiedy talia trafiła w ręce Dicka, gospodarz pocią- gnął tęgi łyk piwa. - Strach pomyśleć, że jeśli pod koniec miesiąca Hahn wciąż nie zbankrutuje, będę ci wisiał jeszcze tysiąc, a to mnie najzwyczajniej w świecie dobije. - Na razie wygląda na to, że wygraną mam w kieszeni - stwierdził Armstrong, wręczając Maksowi pierwszą kartę. - Może więc ucieszy cię wiadomość, że pod pewnymi wa- runkami byłbym gotów odstąpić od zakładu. -Powiedz tylko, co mam zrobić! - wykrzyknął Maks, rzucając karty na stół. Armstrong nic nie odpowiedział, udając, że wpatruje się w swoje karty. - Jestem gotów na wszystko - stwierdził stanowczo Maks. - No, może z wyjątkiem ukatrupienia tego cholerne- go szkopa. - Może więc chciałbyś go ożywić? - Nie rozumiem... Armstrong spojrzał Amerykaninowi w oczy. - Chcę mieć pewność, że Hahn dostanie tyle prądu i pa- pieru, ile potrzebuje, i że będziesz mu służył pomocą za każdym razem, kiedy zjawi się u ciebie z jakąś prośbą. - Skąd ta nagła zmiana frontu? - zapytał podejrzliwie Max. - To bardzo proste, kolego. Założyłem się z kilkoma fra- jerami z sektora brytyjskiego, że za miesiąc Hahn wciąż jeszcze będzie na powierzchni. Jeśli wygram, zarobię znacznie więcej niż tysiąc dolców. - Ty cholerny draniu - mruknął z podziwem Maks, po czym wyciągnął rękę nad stolikiem. - W porządku, zała- twione. 20. Stan czwarty 305 Armstrong uścisnął mu dłoń. Była to już druga ważna umowa, jaką zawarł tego dnia. Trzy tygodnie później kapitan Maks Sackville wsiadł do samolotu odlatującego do Północnej Karoliny. Nie musiał zapłacić Armstrongowi ani centa więcej niż kilka dolarów, które przegrał podczas ostatniej partii pokera. Jego na- stępcą został major Bernie Goodman. Tego samego popołudnia Dick odwiedził Juliusa Hahna, który wręczył mu podpisany kontrakt. - Nie mam pojęcia, w jaki sposób zdołał pan to osią- gnąć - przyznał stary potentat - ale muszę przyznać, że do- trzymał pan słowa. Wymienili uścisk dłoni. -Liczę na długą i owocną współpracę - powiedział Armstrong przy pożegnaniu. Hahn nie odezwał się ani słowem. Kiedy wczesnym wieczorem Armstrong wrócił do domu, poinformował żonę, że wreszcie dotarły jego dokumenty, bez których nie mógł zostać zwolniony do cywila, i że naj- prawdopodobniej wyjadą z Berlina jeszcze przed końcem miesiąca. Powiedział jej również, że otrzymał propozycję, by reprezentować za granicą interesy Juliusa Hahna oraz nadzorować dystrybucję jego wydawnictw, co oznaczało konieczność podjęcia intensywnej pracy natychmiast po wylądowaniu w Londynie. Podekscytowany, wędrował nie- spokojnie po pokoju, sypiąc coraz bardziej zaskakującymi pomysłami, ale Charlotte nie miała nic przeciwko temu, ponieważ cieszyła się, że wreszcie opuszczą Berlin. Kiedy wreszcie jej mąż zatrzymał się na chwilę i umilkł dla na- brania tchu, podniosła na niego wzrok i powiedziała: - A teraz usiądź, Dick, ponieważ ja też mam dla ciebie pewną wiadomość. Armstrong obiecał porucznikowi Wakehamowi, szeregow- cowi Bensonowi oraz Sally, że po wyjściu z wojska wszyscy mogą liczyć u niego na pracę, oni zaś zapewnili go, że skontaktują się z nim natychmiast po powrocie do cywila. 306 - Odwaliłeś kawał dobrej roboty, Dick - powiedział puł- kownik Oakshott. - Szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, jak sobie damy bez ciebie radę. Chociaż z drugiej strony, dzięki twojemu genialnemu pomysłowi, żeby połączyć „Der Telegraf" i „Der Berliner", przypuszczalnie skończą się na- sze wszystkie kłopoty. -Rozwiązanie wydawało mi się oczywiste -. odparł skromnie Armstrong. - Mnie też wspaniale pracowało się z panem i pańskimi ludźmi, pułkowniku. - Bardzo się cieszę, że tak mówisz, Dick - odparł Oak- shott, po czym zniżył głos: - Ja też już niedługo zrzucę mundur. Daj mi znać, gdybyś miał jakąś interesującą pro- pozycję dla starego żołnierza. Armstrong nie uznał za stosowne odwiedzić Arno Schultza, ale dowiedział się od Sally, że Hahn zapropono- wał mu posadę redaktora naczelnego nowo powstającej gazety. Ostatnią rozmowę telefoniczną przed zdaniem munduru kwatermistrzowi przeprowadził z majorem Tulpanowem. Tym razem oficer KGB zaprosił go na lunch. - Miło było patrzeć, jak rozgrywasz tę partię z Hahnem -.powiedział, kiedy usiedli przy stoliku. - Nawet z daleka. - Dziękuję, ale ty też odegrałeś w tym swoją rolę. Rosjanin odstawił szklaneczkę i machnął lekceważąco ręką. - Zupełnie nieistotną, choć wydaje mi się, Lubczy, że już wkrótce to się może zmienić. Armstrong uniósł brwi. - Co prawda zapewniłeś sobie prawo do rozpowszech- niania za granicą większości dorobku niemieckich na- ukowców - ciągnął Tulpanow - ale nie zapominaj, że wkrótce te prace sporo stracą na wartości, a wtedy bę- dziesz potrzebował świeżych, rosyjskich materiałów. Rzecz jasna, jeśli zamierzasz nadal rozdawać karty w tej grze. - Czego oczekujesz w zamian? - zapytał wprost Arm- strong, nakładając sobie kolejną porcję kawioru. - Powiedzmy, przyjacielu, że będę się z tobą kontakto- wał od czasu do czasu. XVIII Daily Mail 13 kwietnia 1961 Gagarin opowiada Chruszczowowi o błękitnej Ziemi Heather postawiła przed nim filiżankę z kawą. Townsend powoli zaczynał żałować, że zgodził się na ten wywiad, tym bardziej iż miała go przeprowadzić niedoświadczo- na reporterka. Jedną z jego najważniejszych zasad było nigdy nie podawać dziennikarzom żadnych konkretnych informacji, żeby później nie mogli przyłapać go na kłam- stwie. Wielu wydawców lubiło czytać o sobie we włas- nych gazetach; Townsend do nich nie należał, ale kiedy któregoś razu Bruce Kelly przyparł go do muru, twier- dząc, że taki wywiad byłby korzystny zarówno dla gazety, jak i dla wizerunku jej właściciela, niechętnie wyraził zgodę. Tego ranka jednak niewiele brakowało, by odwołał spo- tkanie; nie uczynił tego wyłącznie za sprawą nie milkną- cych telefonów, które sprawiły, że nie zdążył się tym zająć. Czas mijał błyskawicznie, aż wreszcie Heather poinformo- wała go, że młoda dziennikarka czeka w holu. - Może wejść? - Tak - odparł, zerknąwszy na zegarek - ale nie chcę, żeby to trwało zbyt długo. Przed jutrzejszym posiedzeniem zarządu muszę jeszcze omówić z tobą kilka spraw. - Zajrzę mniej więcej za kwadrans i powiem, że masz pilny telefon ze Stanów. - Świetny pomysł. Najlepiej z Nowego Jorku. Nie wiem czemu, ale to zawsze robi większe wrażenie. Gdyby jednak nie zareagowała, posłuż się metodą Andrew Blackera. 308 Heather skinęła głową i wyszła z gabinetu, Townsend zaś po raz kolejny przejrzał porządek dzienny zebrania zarządu. Jego wzrok zatrzymał się na punkcie siódmym. Jeśli ma przekonać zarząd o słuszności swoich planów związanych z West Riding Group, powinien dysponować dokładniejszymi informacjami na ten temat. Jeżeli się zgodzą, będzie musiał ubić interes już podczas najbliższej podróży do Anglii. Kto wie, może nawet poleci prosto do Leeds? - Dzień dobry, panie Townsend. Keith podniósł wzrok, ale nie odpowiedział. - Pańska sekretarka uprzedziła mnie, że jest pan bardzo zajęty, więc postaram się zająć panu jak najmniej czasu. Wciąż nie był w stanie wykrztusić ani słowa. - Nazywam się Kate Tulloh. Pracuję w „Chronicle”. Keith wstał, wyszedł zza biurka, uścisnął dłoń młodej dziennikarce, po czym wskazał jej rozłożysty fotel, w któ- rym zazwyczaj siadali członkowie zarządu, wydawcy albo ludzie, z którymi spodziewał się zawrzeć ważne umowy. Sam usiadł w fotelu naprzeciw. - Od jak dawna jest pani u nas? - zapytał. Wyjęła z torebki notes i ołówek, a następnie założyła nogę na nogę. - Zaledwie od kilku miesięcy, proszę pana. Trafiłam do „Chronicle” jako stażystka, zaraz po studiach. Ten wywiad to moje pierwsze poważne zadanie. Townsend po raz pierwszy w życiu poczuł się stary, cho- ciaż niedawno obchodził dopiero trzydzieste trzecie uro- dziny. - Mówi pani z lekkim akcentem, ale nie jestem w sta- nie go określić... - Urodziłam się w Budapeszcie. Moi rodzice uciekli z Węgier podczas rewolucji. Statek, na który udało im się dostać, płynął do Australii. - Mój dziadek też uciekł do Australii. - Również z powodu jakiejś rewolucji? - Nie. Był Szkotem i pragnął znaleźć się jak najdalej od Anglików. - Keith roześmiał się cicho. - Zdaje się, że nie- 309 dawno zdobyła pani jakąś nagrodę? - zapytał, przypo- mniawszy sobie, co mówiła mu Heather. - Owszem. W ubiegłym roku, dla młodych dziennikarzy. Właśnie^dzięki temu trafiłam do „Chronicle”. - Czym zajmuje się pani ojciec? - Na Węgrzech był architektem, tutaj ima się doryw- czych zajęć. Rząd nie chce uznać jego dyplomu, a związki zawodowe wcale nie spieszą się z pomocą. -Mnie też nie darzą sympatią - stwierdził Keith. - A pani matka? - Panie Townsend, nie chcę być nieuprzejma, ale wyda- je mi się, że to ja powinnam zadawać panu pytania... - Tak, oczywiście - zreflektował się natychmiast. - Pro- szę zaczynać. Wpatrywał się w dziewczynę, nie zdając sobie sprawy, jak bardzo ją tym peszy. W życiu nie widział równie cu- downego zjawiska. Miała długie ciemne włosy sięgające poniżej ramion i owalną twarz o nieskazitelnej cerze, któ- rej jeszcze nie zdążyło spalić australijskie słońce. Podej- rzewał, że w innych okolicznościach włożyłaby coś innego niż prosty, lecz doskonale uszyty kostium, który teraz mia- ła na sobie. Bądź co bądź, przeprowadzała wywiad z sze- fem. Znów założyła nogę na nogę; spódniczka powędrowa- ła w górę o kolejnych kilka centymetrów. Keith czynił co w jego mocy, by nie opuścić wzroku. -Przepraszam, panie Townsend, ale czy mam powtó- rzyć pytanie? - Proszę?... Och, bardzo mi przykro... Do gabinetu weszła Heather. Trochę się zdziwiła, uj- rzawszy ich oboje w dyrektorskich fotelach. - Dzwoni pan Lazar z Nowego Jorku. Chce porozmawiać o kontrofercie, jaką otrzymał z Kanału 7. - Niech mu pani powie, że zadzwonię później - odparł Townsend, nie odrywając wzroku od dziewczyny. - Kate, napijesz się może kawy? - Z przyjemnością, proszę pana. - Czarnej czy z mlekiem? - Z mlekiem, ale bez cukru. 310 Heather odwróciła się na pięcie i wyszła z pokoju, nie zapytawszy nawet Keitha, czy on też się czegoś napije. - O co pani pytała? - O to, czy pisał pan albo publikował cokolwiek, będąc w szkole. - Owszem. W ostatniej klasie byłem redaktorem szkol- nej gazetki. - Ołówek Kate natychmiast zaczął przesuwać się po papierze. - Tak samo jak mój ojciec. Kiedy Heather zjawiła się z kawą, właśnie opowiadał dziewczynie o zakończonej sukcesem akcji zbierania pie- niędzy na budowę nowego pawilonu. - W takim razie, dlaczego nie zajął się pan tą działalno- ścią podczas studiów w Oksfordzie? Mógł pan przecież re- dagować własną gazetę albo przejąć już istniejącą. - W tamtych czasach interesowałem się przede wszyst- kim polityką, a poza tym doskonale wiedziałem, że i tak już niebawem zostanę wydawcą i będę nim do końca życia. - Czy to prawda, że przeżył pan straszliwy wstrząs, kie- dy po powrocie do Australii dowiedział się pan, że pańska matka sprzedała „Melbourne Courier"? - Rzeczywiście - przyznał Keith. - Ale kiedyś na pewno go odzyskam - dodał znacznie ciszej. Do gabinetu znowu weszła Heather. - Jakieś problemy? - zapytał, unosząc brwi. - Tak, proszę pana. Przykro mi, że panu przeszkadzam, ale od samego rana usiłuje się z panem skontaktować sir Kenneth Stirling. Chciałby porozmawiać o pańskiej plano- wanej podróży do Wielkiej Brytanii. - Cóż, wobec tego, chyba będę musiał do niego oddzwo- nić, prawda? - Uprzedził mnie, że po południu nie będzie go w do- mu. - W takim razie spróbuję wieczorem. - Widzę, że jest pan bardzo zajęty - odezwała się Kate. - Jeśli pan sobie życzy, możemy dokończyć innym razem. Townsend pokręcił głową. Mimo to Heather stała bez ruchu jeszcze przez kilka sekund, aż wreszcie zrezygnowa- ła i energicznym krokiem wyszła z pokoju. 311 - W światku prasowym krąży wiele plotek dotyczących sposobu, w jaki przejął pan „Adelaide Messenger" oraz fuzji z nieżyjącym sir Colinem Grantem... - Sir~Colin był bliskim przyjacielem mojego ojca, a po- łączenie naszych firm zawsze leżało w interesie obu stron. Kate nie sprawiała wrażenia przekonanej. -Przypuszczalnie wie pani, że sir Colin został pierw- szym prezesem zarządu nowej spółki. - Ale przewodniczył zaledwie jednemu zebraniu. - Wydaje mi się, że dwóm. - Czy taki sam los nie spotkał sir Somerseta Kenwrigh- ta zaraz po tym, jak przejął pan „Chronicle”? - Zapewniam panią, że nikt bardziej ode mnie nie po- dziwiał i nie szanował sir Somerseta. - On jednak powiedział kiedyś o panu... - Kate zerknę- ła do notatek. - „To człowiek, który jest szczęśliwy, leżąc w rynsztoku i patrząc, jak inni zdobywają góry". - Obawiam się, że sir Somerset, podobnie jak Szekspir, często bywa mylnie cytowany. - Trudno byłoby to udowodnić, ponieważ, podobnie jak Szekspir, już nie żyje. - To prawda - przyznał Townsend. - Ja osobiście zapa- miętałem inną jego wypowiedź: „Jestem ogromnie szczę- śliwy, że «Chronicle» przechodzi w ręce syna sir Grahama Townsenda". Kate ponownie zajrzała do notesu. - O ile wiem, powiedział to na sześć tygodni przed osta- tecznym przejęciem tytułu. - I co z tego? - To, że już pierwszego dnia zwolnił pan redaktora na- czelnego i jego zastępcę. Tydzień później wspólnie wydali oświadczenie, w którym... -Przyszła kolejna umówiona osoba. - oznajmiła He- ather, stając w drzwiach w taki sposób, jakby zamierzała wprowadzić kogoś do gabinetu. - Kto taki? - Andrew Blacker. - Proszę go przesunąć na później. 312 - Ależ nie trzeba! - zaprotestowała Kate. - Już prawie skończyłam. - Proszę umówić go na inną godzinę - powtórzył Town- send tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Jak pan sobie życzy - odparła oschle Heather, po czym wyszła, zostawiając drzwi otwarte na oścież. - Bardzo przepraszam, że zabrałam panu tyle czasu - powiedziała dziewczyna. - Postaram się streszczać. - Zerk- nęła na długą listę pytań. - Czy możemy się zająć okolicz- nościami towarzyszącymi pojawieniu się „Continent"? - Ale jeszcze nie opowiedziałem pani o sir Somersecie ani o stanie, w jakim zastałem „Chronicle”! Kate wyraźnie się spłoszyła. - Och, proszę mi wybaczyć... Po prostu głupio mi z po- wodu tych telefonów i pana Blackera. - Nie ma żadnego pana Blackera. * - Nie rozumiem... - To taki szyfr. Heather posługuje się nim, żeby mi za- sygnalizować, o ile przekroczyłem zaplanowany czas spo- tkania. „Nowy Jork" oznacza kwadrans, „Andrew Blac- ker" pół godziny, a za kolejne piętnaście minut zjawi się z informacją, że mam telekonferencję z Londynem i Los Angeles. Jeśli będzie naprawdę wściekła, być może dorzu- ci jeszcze Tokio. Kate zaczęła chichotać. - Mam nadzieję, że wytrzyma pani pełną godzinę. Na- wet sobie pani nie wyobraża, co wtedy usłyszymy. - Szczerze mówiąc, nie oczekiwałam, że poświęci mi pan więcej niż piętnaście minut. - Zdaje się, że pytała pani o „Continent"... - Tak, oczywiście. Mówi się, że był pan wstrząśnięty, kiedy Alan Rutledge zrezygnował z funkcji redaktora na- czelnego. - To prawda - przyznał Keith. - Alan był znakomitym dziennikarzem, stał się też moim bliskim przyjacielem, ale nakład spadł poniżej pięćdziesięciu tysięcy egzemplarzy, w związku z czym co tydzień traciliśmy prawie sto tysięcy funtów. Teraz, pod nowym redaktorem naczelnym, ponow- 313 nie przekroczyliśmy dwieście tysięcy egzemplarzy, a na początku następnego roku zamierzamy uruchomić tygo- dnik o nazwie „Sunday Continent". - Z pewnością jednak zgodzi się pan z opinią, że nie jest to już australijski „Times". - Owszem, i bardzo nad tym boleję. Kate Tulloh była pierwszą osobą po jego matce, która usłyszała to wyznanie. - Czy „Sunday Continent" będzie podobny do macie- rzystego dziennika, czy może zamierza pan stworzyć ogól- nokrajowe czasopismo na wysokim poziomie, którego tak bardzo nam brakuje? Keith powoli zaczynał rozumieć, dlaczego panna Tulloh zdobyła nagrodę dla młodych dziennikarzy, i co sprawiło, że Bruce wyrażał się o niej w samych superlatywach. Tym razem dość długo zastanawiał się przed udzieleniem odpo- wiedzi. - Pragnę wydawać tygodnik, który większość Australij- czyków chętnie weźmie do ręki zaraz po niedzielnym śnia- daniu. Czy wyraziłem się wystarczająco jasno? - Obawiam się, że tak -^odparła z uśmiechem. Townsend również się uśmiechnął. Kiedy jednak usły- szał następne pytanie, uśmiech błyskawicznie zniknął z je- go twarzy. - Pozwoli pan, że powrócę do pewnego zdarzenia z pań- skiego życia, które długo nie schodziło z pierwszych stron popołudniówek? Zaczerwienił się lekko. Wewnętrzny głos podpowiadał mu, żeby natychmiast zakończyć rozmowę, lecz Keith mi- mo to skinął głową. - Czy to prawda, że jadąc na ślub w ostatniej chwili zmienił pan zdanie i polecił kierowcy, żeby nie zatrzymy- wał się przy kościele? - Proszę pana, za kilka minut rozpocznie się telekonfe- rencja, w której zamierzał pan wziąć udział - oznajmiła Heather lodowatym tonem. Tym razem jej pojawienie się sprawiło mu nieopisaną ulgę. 314 - Telekonferencja? - zapytał z ożywieniem. - Londyn i Los Angeles. - Słowa przypominały cięcia mieczem. - I Tokio. Jest naprawdę wściekła, pomyślał Keith. Nieważne; przynajmniej dała mu pretekst do zakończenia rozmowy. Kątem oka dostrzegł, że Kate zamknęła notes. -Proszę przesunąć ją na popołudnie - powiedział ci- cho. Trudno mu było stwierdzić, która z kobiet była bardziej zaskoczona. Heather zacisnęła usta, odwróciła się i wyszła bez słowa, tym razem starannie zamykając za sobą drzwi. Milczenie przeciągało się, aż wreszcie Townsend powie- dział: - Tak, to prawda. Byłbym jednak zobowiązany, gdyby zechciała pani pominąć tę sprawę w swoim artykule. Odwrócił się do okna, ale zdążył jeszcze zauważyć, że Kate kładzie ołówek na stoliku. - Bardzo mi przykro, panie Townsend - wyszeptała. - To było bardzo niegrzeczne z mojej strony. - W takich sytuacjach dziennikarz mówi zwykle, że tyl- ko wykonuje swoją pracę - odparł cicho Keith. - W takim razie może zajęlibyśmy się dość niezwykłym sposobem, w jaki przejął pan stację 2WW? Keith od razu odprężył się i znów spojrzał na dziewczynę. - Kiedy tę sprawę opisano w „Chronicle” (nawiasem mówiąc, artykuł ukazał się akurat w dzień pańskiego ślu- bu), sir Somerset nazwał pana piratem. - Jestem przekonany, że to miał być komplement. - Komplement? - Tak jest. Zapewne chciał w ten sposób powiedzieć, że kontynuuję wielkie tradycje pirackie. - To znaczy, jakie? - zapytała Kate. - Waltera Raleigha i Francisa Drake'a. - A ja podejrzewam, że chodziło mu raczej o Sinobrode- go albo kapitana Morgana - odparła dziewczyna z niewin- nym uśmiechem. - Być może. Tak czy inaczej, chyba wie pani, że obie strony były zadowolone z transakcji. 315 Kate po raz kolejny zajrzała do notatek. - Panie Townsend, obecnie jest pan jedynym właścicie- lem lub głównym udziałowcem siedemnastu gazet, jedena- stu rozgłośni radiowych, firmy lotniczej, hotelu oraz dwóch kopalń. - Podniosła na niego wzrok. - Jakie ma pan plany na przyszłość? - Zamierzam sprzedać hotel i obie kopalnie, więc gdy- by znała pani kogoś, kto byłby zainteresowany... Dziewczyna parsknęła śmiechem. - Pytam serio. Do gabinetu wmaszerowała Heather. - Panie Townsend, pan premier za chwilę wysiądzie z windy. - Jej szkocki akcent był znacznie wyraźniejszy niż zazwyczaj. - Z pewnością pamięta pan, że zaprosił go pan na lunch? Townsend mrugnął porozumiewawczo do Kate, która ro- ześmiała się jeszcze głośniej. W tej samej chwili Heather cofnęła się o krok, ustępując z drogi elegancko ubranemu, dystyngowanemu mężczyźnie o bujnej siwej czuprynie. Na jego widok Keith natychmiast poderwał się z fotela i wy- szedł mu na spotkanie. -Witam, panie premierze. - Mężczyźni wymienili uścisk dłoni, po czym Townsend odwrócił się i wskazał pre- mierowi Kate, na próżno usiłującą ukryć się w kącie. - Po- zwoli pan, że przedstawię mu pannę Kate Tulloh, jedną z najbardziej obiecujących młodych reporterek „Chronic- le". Z tego, co wiem, bardzo chciałaby przeprowadzić z pa- nem wywiad. - To będzie dla mnie wielka przyjemność - odparł Ro- bert Menzies. - Proszę zadzwonić do mojej sekretarki i umówić się na spotkanie. Przez następne dwa dni Keith nie mógł uwolnić się od my- śli o Kate. Jedno nie ulegało wątpliwości: zupełnie nie pa- sowała do jego uporządkowanych planów na przyszłość. Podczas lunchu premier zachodził w głowę, jaki pro- blem mógł do tego stopnia zaprzątnąć uwagę gospodarza; Townsend nie okazywał zainteresowania nawet działania- 316 mi rządu zmierzającymi do ograniczenia roli związków za- wodowych, mimo iż kontrolowane przez niego gazety od wielu lat głosiły konieczność podjęcia takich kroków. Również nazajutrz rano, podczas comiesięcznego posie- dzenia zarządu, Townsend nie był szczególnie rozmowny. Prawdę powiedziawszy, jak na właściciela największego imperium prasowego i radiowego w Australii, sprawiał wrażenie zaskakująco zamkniętego w sobie. Przez głowy kilku członków zarządu przemknęła niepokojąca myśl, że, być może, oznacza to jakieś kłopoty finansowe. Kiedy na- deszła pora na punkt siódmy zebrania i Townsend zabrał głos, by przekonać zarząd o zasadności swojej planowanej podróży do Wielkiej Brytanii, gdzie zamierzał przejąć nie- wielkie angielskie wydawnictwo, mówił tak drętwo i bez zaangażowania, jakby nawet jemu nie zależało na sfinali- zowaniu tej operacji. Po zebraniu wrócił do gabinetu i resztę dnia spędził przy biurku, pogrążony w lekturze dokumentów. Kiedy Heather wyszła do domu, spojrzał na zegarek: właśnie minęła siód- ma. Dopiero teraz uświadomił sobie, jak dużo czasu jego se- kretarka spędza w biurze. Dopiero kiedy nabrał całkowitej pewności, że Heather nie wróci, podniósł słuchawkę i wy- kręcił numer redaktora naczelnego „Chronicle”. - Bruce, chodzi o mój wyjazd do Londynu. Powinienem mieć ze sobą kogoś, kto dopilnuje, żebyś jako pierwszy do- stał materiał o całej historii, gdy tylko ujrzy światło dzienne. - Co zamierzasz kupić tym razem? „Timesa"? - Jeszcze nie teraz. Chwilowo szukam czegoś, na czym można by zarobić. -Może zawiadomię Neda Brewera z naszego biura w Londynie? Da sobie radę z każdą historią. - To nie jest robota dla szefa biura - odparł Keith. - Co najmniej przez kilka dni będę się włóczył po Anglii, zwie- dzał drukarnie, rozmawiał z dziennikarzami i redaktorami. Wątpię, czy Ned może na tak długo odłożyć robotę. -Podesłałbym ci Eda Makinsa, ale będę go potrzebo- wał na otwarcie sesji parlamentu, szczególnie jeśli prze- czucia cię nie mylą i Menzies naprawdę zamierza przed- 317 stawić projekt ustawy ograniczającej wpływy związków za- wodowych. - Nie, on też nie wchodzi w grę. Jest za bardzo znany. Poza tym, naprawdę trudno mi powiedzieć, ile czasu mi to zajmie. Wystarczy mi jakiś sensowny praktykant. - Zawie- sił na chwilę głos, w nadziei, że Bruce sam podsunie mu rozwiązanie, lecz redaktor naczelny milczał jak zaklęty. - Słuchaj, ta dziewczyna, która przeprowadziła ze mną wy- wiad, zrobiła na mnie całkiem niezłe wrażenie. Jak ona się nazywa? - Kate Tulloh, ale ona jest za młoda i ma za mało do- świadczenia, żeby dawać jej tak poważną sprawę. - Ty też taki byłeś, Bruce, a mimo to od razu zrobiłem cię naczelnym. W słuchawce przez kilka sekund panowała cisza, po czym Bruce powiedział: - Zobaczę, czy jest wolna. Townsend odłożył słuchawkę i uśmiechnął się lekko. Nie był w stanie zmusić się do udawania, że zależy mu na podróży do Anglii, choć z drugiej strony doskonale zdawał sobie sprawę, że nadeszła pora, by rozwinąć szerzej skrzy- dła i rozpocząć podbój kolejnych rynków. Spojrzał na stertę notatek piętrzącą się na biurku. Cho- ciaż zespół starannie dobranych konsultantów dokładnie przeanalizował sposób działania i stan finansowy wszyst- kich liczących się wydawców w Wielkiej Brytanii, natrafił tylko na jedną firmę rokującą spore nadzieje. W teczce, którą miał przed sobą, zebrano wszystkie dostępne doku- menty na jej temat. Otworzywszy teczkę, pogrążył się w lekturze ogólnej charakterystyki West Riding Group. Siedziba firmy mieściła się w Leeds. Keith znów uśmiech- nął się pod nosem; podczas studiów w Oksfordzie znalazł się kiedyś całkiem blisko tego miasta, na torze wyścigów konnych w Doncaster. Jeśli pamięć go nie myliła, obstawił wówczas zwycięzcę. XIX DAILY CHRONICLE 25 PAŹDZIERNIKA 1951 Churchill zwycięża w ostatniej rundzie - W jaki sposób zamierza pan uregulować należność, panie Armstrong? - zapytał pośrednik w handlu nieruchomo- ściami. - Kapitanie Armstrong, jeśli chodzi o ścisłość. - Przepraszam, panie kapitanie. A więc?... - Czekiem. Znalezienie odpowiedniego lokalu zajęło Armstrongowi aż dziesięć dni, a i to wynajął na krótki termin mieszkanie przy Stanhope Gardens dopiero wtedy, kiedy pośrednik napomknął mimochodem, iż piętro wyżej mieszka pewien emerytowany generał. Poszukiwanie pomieszczeń na biuro trwało jeszcze dłu- żej, ponieważ już sam adres powinien wystarczyć, by prze- konać Juliusa Hahna, że Armstrong od dawna siedzi po uszy w biznesie wydawniczym. John D. Wood najpierw zapytał, ile klient jest skłonny płacić, po czym przekazał sprawę jednemu ze swoich naj- młodszych pracowników. Po dwóch tygodniach poszukiwań Armstrong zdecydował się na biuro jeszcze mniejsze niż mieszkanie przy Stanhope Gardens. Chociaż trudno mu się było zgodzić z opinią pośrednika, który uznał lokal niespełna osiemdziesięciometrowy, z łazienką i ubikacją na półpiętrze, za „doskonały, jedyny w swoim rodzaju i całkowicie niepo- wtarzalny", to musiał jednak przyznać, iż miejsce to ma dwie zalety: adres (Fleet Street) oraz czynsz, na który mógł sobie pozwolić - przynajmniej przez pierwsze trzy miesiące. 319 - Kapitanie Armstrong, zechce pan podpisać się tutaj, u dołu strony? Dick odkręcił nowiutkiego parkera i złożył podpis pod umową. - A-^więc, załatwione - stwierdził pośrednik, czekając aż wyschnie atrament. - Jak już panu wspominałem, kapita- nie, czynsz wynosi dziesięć funtów tygodniowo, płatne za kwartał z góry. Czy zechce pan od razu wypisać czek? - Po południu przyślę go wam przez jednego z moich lu- dzi - odparł Armstrong, poprawiając krawat. Pośrednik zawahał się lekko, po czym schował umowę do teczki. - Jak pan sobie życzy, kapitanie - powiedział, a następ- nie wręczył Armstrongowi klucze do najmniejszego z loka- li, jakimi dysponowała agencja, w której był zatrudniony. Armstrong mógł mieć pewność, że kiedy Julius Hahn za- dzwoni do Londynu i usłyszy w słuchawce głos: „Armstrong Communications, czym możemy służyć?", nie domyśli się - bo i skąd? - że całe wydawnictwo składa się z jednego poko- ju, dwóch biurek, szafki na segregatory oraz niedawno zain- stalowanego telefonu. Jeśli chodzi o „jednego z moich ludzi", to właściwie nie skłamał, ponieważ istotnie był tylko jeden, a raczej jedna; Sally Carr wróciła w minionym tygodniu do Londynu i bez wahania przyjęła posadę osobistej asystentki. Nie mógł od razu wypisać czeku, ponieważ dopiero co założył konto w Barclays Bank, książeczkę czekową zaś miał otrzymać dopiero wtedy, kiedy bank dostanie po- twierdzenie, że Holt & Co w Berlinie wysłał obiecane fun- dusze. Fakt, że ma do czynienia z oficerem, a w dodatku kawalerem Krzyża Wojennego, nie wywarł na kierowniku oddziału najmniejszego wrażenia. Kiedy już pieniądze dotarły na konto, kierownik wyznał w zaufaniu jednemu z księgowych, że po rozmowie z kapi- tanem Richardem Armstrongiem był przekonany, iż bę- dzie to znacznie większa suma niż dwieście siedemnaście funtów i sześć szylingów. Czekając na przelew, Armstrong skontaktował się ze Stephenem Halletem urzędującym w Lincoln's Inn Fields 320 i poprosił o wpisanie Armstrong Communications do reje- stru firm prywatnych. Kosztowało go to kolejne dziesięć funtów, których nie miał, a ponieważ nie dysponował rów- nież skrzynką dobrego francuskiego wina, nie pozostało nic innego jak tylko zaproponować Halletowi stanowisko sekretarza. Natychmiast po otrzymaniu pieniędzy Armstrong spła- cił wszystkie długi, w związku z czym na koncie zostało mu zaledwie czterdzieści funtów. Uprzedził Sally, żeby w przy- szłości regulowała rachunki opiewające na ponad dziesięć funtów dopiero po otrzymaniu trzeciego upomnienia. Charlotte, w szóstym miesiącu ciąży, przyjechała do Londynu kilka dni po tym, jak Dick wynajął mieszkanie przy Stanhope Gardens. Była tak szczęśliwa, że wreszcie udało jej się wyrwać z Niemiec, że ani słowem nie skomen- towała faktu, iż mieszkanie jest znacznie mniejsze od przestronnego apartamentu w Berlinie. Pokonując codziennie autobusem drogę z domu do biu- ra i z powrotem, Armstrong zastanawiał się, ile upłynie czasu, zanim będzie miał samochód i kierowcę. Zaraz po zarejestrowaniu firmy poleciał do Berlina i nie bez trudu namówił Hahna, by ten pożyczył mu tysiąc funtów. Wrócił do Londynu z czekiem i plikiem maszynopisów, obiecaw- szy Niemcowi, że teksty zostaną przetłumaczone w ciągu kilku dni oraz że zwróci pieniądze natychmiast po podpi- saniu pierwszej umowy. Rzecz jasna, nie zająknął się ani słowem, że sytuacja nie przedstawia się zbyt dobrze, bo choć Sally wielokrotnie usiłowała umówić go przez telefon na spotkanie z szefami czołowych wydawnictw naukowych mających siedziby w Londynie, to wyglądało na to, iż tu- taj, w Anglii, w przeciwieństwie do tego, co było w Berli- nie, nie wszystkie drzwi stoją otworem dla kapitana Ri- charda Armstronga i nie wszędzie robi wrażenie jego bo- haterska wojenna przeszłość. W rzadkich chwilach, kiedy udawało mu się wrócić do domu przed północą, Charlotte pytała go, jak idą interesy. „Przykro mi, ale to tajemnica" zostało zastąpione przez „Znakomicie", lecz chyba nie zdołał jej zwieść, bo prze- 21. Stan czwarty 321 cież niemal codziennie wyjmowała ze skrzynki na listy cienkie brązowe koperty, które następnie Dick wrzucał nie otwarte do szuflady. Kiedy odlatywała do Lyonu, by uro- dzić ich drugie dziecko, obiecał, że przed jej powrotem na pewno podpisze pierwszy duży kontrakt. Dziesięć dni później, dyktując odpowiedź na jedyny list, jaki otrzymał tego ranka, usłyszał pukanie do drzwi. Sally pobiegła otworzyć i do biura wszedł pierwszy klient. Geoffrey Bailey, Kanadyjczyk reprezentujący niewielkie wydawnictwo z Montrealu, co prawda wysiadł na niewła- ściwym piętrze, ale szybko odszukał te drzwi, co trzeba, po godzinie zaś opuścił biuro, przyciskając do piersi trzy nie- mieckie maszynopisy. Po przetłumaczeniu natychmiast zo- rientował się, jak wielką przedstawiają wartość, więc czym prędzej wrócił z czekiem, by kupić prawa do rozpo- wszechniania tych trzech tekstów na terenie Kanady i Francji. Armstrong natychmiast zrealizował czek, ale nie zadał sobie trudu, by poinformować Hahna o transakcji. Bailey zrobił dobry początek. Sześć tygodni później, kiedy Charlotte wysiadła z samolotu z maleńką Nicole w ramionach, Dick miał w kieszeni jeszcze dwie umowy z wydawcami z Hiszpanii i Belgii. Zdziwiła się trochę, ale i ucieszyła, ujrzawszy na parkingu przed lotniskiem wiel- kiego dodge'a z szeregowym Bensonem za kierownicą. Na- turalnie Armstrong nie zająknął się ani słowem, że limuzy- na została kupiona na długoterminowy kredyt oraz że nie zawsze starcza mu pieniędzy, żeby wypłacić Bensonowi ty- godniową pensję. - Taki samochód wywiera odpowiednie wrażenie na klientach - powiedział, po czym zapewnił żonę, że interesy idą tak dobrze, jak nigdy do tej pory. Charlotte starała się przymknąć oko na fakt, że od jej wyjazdu niektóre z dyżurnych opowieści męża mocno się zmieniły oraz że brązowe koperty w dalszym ciągu walają się po szufladach. Jednak nawet na niej wywarła wrażenie wiadomość, że pułkownik Oakshott zaraz po powrocie do Londynu złożył Dickowi wizytę i zapytał, czy ten nie sły- szał o kimś, kto chciałby zatrudnić starego żołnierza. 322 Dick słyszał tylko o jednej takiej osobie; nazajutrz Oak- shott został pracownikiem Armstrong Communications z pensją tysiąc funtów rocznie. Jedynym nieprzyjemnym zgrzytem był fakt, że czeki, które otrzymywał od swego by- łego podwładnego, nie zawsze mogły być od razu zrealizo- wane, a to z powodu mizernego stanu konta firmy. Przełomowy moment nastąpił w chwili, kiedy teksty przywiezione z Berlina ukazały się drukiem w Kanadzie, Francji, Belgii i Hiszpanii. Wkrótce potem coraz więcej za- granicznych wydawców zaczęło przybywać do małego biu- ra przy Fleet Street, coraz częściej już za pierwszym razem wysiadali na właściwym piętrze i coraz więcej z nich opuszczało siedzibę firmy z długą listą dostępnych tytułów. Jak tylko Armstrong zaczął zawierać więcej umów, prze- stał latać do Berlina, wysyłając w zamian pułkownika Oak- shotta, którego zadaniem było wyjaśnienie JuliusOwi Hahno- wi przyczyn tak powolnego napływu pieniędzy. Oakshott bez zastrzeżeń wierzył w każde słowo Armstronga (bądź co bądź służyli przecież jako oficerowie w tej samej jednostce); Hahn także mu wierzył, przynajmniej do pewnego czasu. Jednak, pomimo coraz lepszych kontaktów z zagranicz- nymi wydawcami, Armstrongowi wciąż nie udało się namó- wić do współpracy żadnej liczącej się brytyjskiej firmy. Po kilku miesiącach wysłuchiwania wciąż tych samych wymija- jących odpowiedzi, zaczął się zastanawiać, kiedy - i czy w ogóle - uda mu się trafić do drzwi, które staną przed nim otworem, pozwalając wejść do salonów, w których bywają wyłącznie mocarze brytyjskiego rynku wydawniczego. Pewnego październikowego ranka Armstrong siedział przy biurku, wpatrując się w fasady siedzib „Globe" i „Ci- tizen", dwóch najpopularniejszych dzienników w kraju, kiedy zadzwonił telefon. Chwilę potem Sally poinformowa- ła go szeptem, że chce z nim rozmawiać jakiś dziennikarz z „Timesa". Dick skinął głową. - Łączę pana z kapitanem Armstrongiem. Podała mu słuchawkę. - Tu Dick Armstrong, prezes Armstrong Communica- tions. Czym mogę panu służyć? 323 - Nazywam się Neville Andrade i prowadzę dział na- ukowy w „Timesie". Niedawno wpadło mi w ręce francu- skie wydanie jednej z publikacji Juliusa Hahna, „Niemcy a bomba atomowa". Chciałbym wiedzieć, ile jeszcze tytu- łów oddał pan do tłumaczenia... Armstrong odłożył słuchawkę po godzinie, opowie- dziawszy Andrade'owi niemal całą historię swego życia i obiecawszy, że jeszcze przed południem jego kierowca dostarczy do redakcji „Timesa" kompletną listę tytułów. Nazajutrz rano zjawił się w biurze później niż zwykle (przyczyną była wyjątkowo gęsta, nawet jak na Londyn, mgła). Sally od razu poinformowała go, że w ciągu ostat- nich dwudziestu minut odebrała siedem telefonów. Nie zdążyła powiedzieć nic więcej, ponieważ telefon zadzwonił znowu, więc tylko wskazała jego biurko. Leżał tam naj- nowszy numer „Timesa", otwarty na kolumnie naukowej. Armstrong natychmiast pogrążył się w lekturze obszerne- go artykułu Andrade'a o bombie atomowej i o tym, że, po- mimo przegranej wojny, badania prowadzone przez nie- mieckich uczonych w wielu dziedzinach wciąż wyznaczają kierunek naukowcom z innych krajów. Artykuł był interesujący, lecz Armstrong nie mógł do- strzec związku między nim a faktem, że telefon na biurku Sally nie milknie ani na chwilę. Zagadka wyjaśniła się do- piero w ostatnim zdaniu: „Klucz do rozwiązania tej pasjo- nującej tajemnicy znajduje się w rękach kapitana Richar- da Armstronga, który dysponuje prawami do rozpowszech- niania za granicą wszystkich publikacji znanego potentata wydawniczego Juliusa Hahna". W ciągu zaledwie kilku dni wymijające: „Skontaktujemy się z panem, kapitanie Armstrong" ustąpiło miejsca skwapli- wemu: „Jestem pewien, Dick, że szefowie zgodzą się na two- je warunki", Armstrong zaś mógł wybierać między najlepszy- mi wydawnictwami ubiegającymi się o prawo do rozpo- wszechniania jego książek i czasopism. Ludzie, którzy do tej pory zawsze byli dla niego nieuchwytni, teraz zapraszali go na obiady do najlepszych klubów, chociaż żaden z nich nie posunął się tak daleko, by zaproponować mu członkostwo. 324 Pod koniec roku wreszcie oddał Hahnowi pożyczone ty- siąc funtów, Oakshott natomiast miał coraz większe pro- blemy z przekonaniem Niemca, że prezes jednoosobowego zarządu Armstrong Communications nadal boryka się z problemami finansowymi i brakiem klientów. Pułkownik dziękował w duchu Bogu, że Hahn nie wie, iż dodge został zastąpiony przez bentleya oraz że Benson szoferuje w ele- ganckim szarym garniturze i czapce z daszkiem. Jedynym problemem, z jakim zmagał się Armstrong, był brak odpo- wiedniego biura oraz wykwalifikowanego personelu, ko- niecznych dla dotrzymania kroku koniunkturze. Jak tylko zwalniało się kolejne piętro, wynajmował je od ręki. Podczas dorocznego zjazdu weteranów pułku z Północ- nego Staffordshire w Cafe Royal Armstrong spotkał majo- ra Wakehama. Okazało się, że Peter właśnie został zdemo- bilizowany i zamierza podjąć pracę na kolei, w dziale per- sonalnym Great Western Railway. Richard poświęcił cały wieczór na przekonywanie go, że Armstrong Communica- tions oferuje znacznie lepsze perspektywy na przyszłość. Jego wysiłki zostały uwieńczone powodzeniem - od naj- bliższego poniedziałku Peter Wakeham objął w jego fir- mie stanowisko dyrektora generalnego. Wprowadziwszy go w arkana pracy, Armstrong zaczął podróżować po świecie od Montrealu po Nowy Jork i od To- kio po Christchurch, oferując maszynopisy Hahna i wszę- dzie żądając wysokich zaliczek. Pieniądze lokował na licz- nych rachunkach bankowych, tak że po pewnym czasie na- wet Sally nie miała pojęcia, jakimi właściwie rezerwami gotówki dysponuje firma ani gdzie dokładnie się te rezer- wy znajdują. Za każdym razem, kiedy wracał do Anglii, okazywało się, że nieliczny personel nie daje sobie rady z rozpatrywaniem napływających lawinowo ofert i sporzą- dzaniem umów, Charlotte zaś jest coraz bardziej zirytowa- na powtarzanymi do znudzenia uwagami na temat tempa, w jakim rosną dzieci. Kiedy pojawiła się możliwość wydzierżawienia całego budynku przy Fleet Street, Armstrong skorzystał z niej bez wahania. Teraz nawet najbardziej sceptycznie nasta- 325 wiony klient musiał przyznać, odwiedziwszy siedzibę Arm- strong Communications, że to solidna firma. Echa sukcesu Armstronga dotarły także do Berlina, jednak listy Hahna, domagającego się przedstawienia szczegółowych rozliczeń finansowych, pozostawały bez odpowiedzi. Pułkownik Oakshott, na którym spoczywał niewdzięczny obowiązek przekonywania Juliusa Hahna o niezwykle trud- nej sytuacji firmy, był coraz częściej traktowany jak zwykły chłopiec na posyłki, mimo że oficjalnie pełnił funkcję wice- prezesa zarządu. Jednak nawet fakt, że zagroził dymisją, oraz alarmująca wiadomość od Stephena Halleta, który ostrzegł Armstronga, że londyńscy doradcy prawni Hahna grożą zerwaniem współpracy, nie skłoniły Armstronga do zmiany postępowania. Był przekonany, że dopóki Hahn nie ma możliwości wyjazdu z Niemiec, dopóty nie dowie się, ja- kie rozmiary osiągnęło imperium jego wspólnika, a tym sa- mym nie będzie miał pojęcia, czemu naprawdę równa się należne mu pięćdziesiąt procent od każdej transakcji. Kilka tygodni po ponownym objęciu urzędu premiera przez Winstona Churchilla zniesiono wszystkie ograniczenia w podróżowaniu dla obywateli Niemiec. Armstrong wcale się nie zdziwił, dowiedziawszy się od pułkownika, że za cel swo- jej pierwszej podróży zagranicznej Hahn i Schultz wybrali Londyn. Po długich konsultacjach z prawnikiem w Gray's Inn, dwaj Niemcy wsiedli do taksówki i pojechali na Fleet Street, na spotkanie ze swym zagranicznym wspólnikiem. Mimo podeszłego wieku Hahn był punktualny jak zwykle; Sally przywitała gości już na dole, w holu, po czym zawio- zła do mieszczącego się na jednym z wyższych pięter biura Armstronga. Dopilnowała, aby po drodze zobaczyli jak najwięcej i by krzątanina całkiem licznego już personelu wywarła na nich odpowiednie wrażenie. W gabinecie Arm- stronga powitał ich doskonale im znany, szeroki uśmiech. Schultz stwierdził ze zdumieniem, że kapitan znacznie przytył, a zaraz potem skrzywił się odruchowo na widok krawata w przeraźliwie jaskrawych kolorach. 326 - Witajcie, przyjaciele! - zagrzmiał gospodarz, wyciąga- jąc do nich ramiona niczym ogromny niedźwiedź. - Tak długo się nie widzieliśmy! Wydawał się trochę zaskoczony chłodną reakcją, nie- mniej jednak szerokim gestem wskazał im wygodne fotele naprzeciw biurka, sam natomiast zasiadł w swoim, znacz- nie wyższym. Na ścianie za jego plecami wisiała powięk- szona do ogromnych rozmiarów fotografia przedstawiająca marszałka Montgomery'ego przypinającego Krzyż Wojen- ny do piersi młodego kapitana. Jak tylko Sally przyniosła kawę w filiżankach z najcień- szej chińskiej porcelany, Hahn przedstawił Armstrongowi - zwracał się do niego wyłącznie po nazwisku - cel swojej wizyty. Właśnie zamierzał rozpocząć przygotowaną za- wczasu przemowę, kiedy zadzwonił jeden z czterech telefo- nów stojących na biurku. Armstrong ze zniecierpliwieniem podniósł słuchawkę - przypuszczalnie po to, pomyślał Nie- miec, by polecić sekretarce, żeby przez pewien czas nie łą- czyła żadnych rozmów. Tymczasem, ku zdziwieniu gości, gospodarz zaczął wykłócać się o coś po rosyjsku. Ledwie skończył tę rozmowę, odezwał się drugi telefon; tym razem konwersacja toczyła się po francusku. Hahn i Schultz cze- kali cierpliwie, starając się zapanować nad niedobrymi przeczuciami. -Bardzo was przepraszam - powiedział Armstrong, odłożywszy wreszcie słuchawkę trzeciego aparatu. - Nie- stety, nic na to nie poradzę. Jak sami widzicie, mam praw- dziwe urwanie głowy, a równo połowę z tych spraw - obda- rzył niemieckiego partnera promiennym uśmiechem - za- łatwiam w twoim zastępstwie. Hahn po raz drugi rozpoczął przemówienie, lecz Arm- strong przerwał mu już po trzecim słowie, wysuwając gór- ną szufladę biurka, z której wyjął pudełko hawańskich cy- gar; jego goście od dziesięciu lat byli pozbawieni nawet widoku takich specjałów. Postawił pudełko na biurku i pchnął w ich stronę. Hahn podziękował niecierpliwym ruchem głowy; Schultz, choć z pewnym wahaniem, powtó- rzył gest szefa. 327 Wiekowy Niemiec otworzył usta, by zacząć po raz trzeci. - Aha, właśnie sobie przypomniałem, że mamy zarezer- wowany stolik w Savoy Grill - oznajmił Armstrong rado- snym tonem. - Pójdziemy tam na lunch. W tym lokalu by- wają wszyscy liczący się ludzie. - Obdarzył gości kolejnym serdecznym uśmiechem. - Niestety, jesteśmy już umówieni - odparł oschle Hahn. - Ale przecież mamy tyle do obgadania! - zaprotestował kapitan. - Nie mówiąc już o wspominaniu dawnych czasów... - Mamy bardzo niewiele do obgadania - stwierdził Nie- miec, mierząc go lodowatym spojrzeniem. - I nie ma mowy o żadnych wspominkach. Armstrong nic nie odpowiedział. - Kapitanie Armstrong, muszę pana z przykrością poinfor- mować, że postanowiliśmy zakończyć współpracę z panem. - To niemożliwe. Przecież zawarliśmy umowę... - Widzę, że od dawna nie zaglądał pan do tego" doku- mentu, bo w przeciwnym razie wiedziałby pan o karach grożących stronie nie wywiązującej się ze zobowiązań fi- nansowych. - Zamierzam uregulować... - „Jeśli opóźnienie przekroczy dwanaście miesięcy, wszystkie prawa do rozpowszechniania dzieła poza grani- cami Niemiec wracają do właściciela praw pierwotnych" - zacytował z pamięci Hahn. - Jestem gotów natychmiast wypłacić wszystkie należ- ności - oświadczył Armstrong, choć wcale nie był pewien, czy będzie w stanie to uczynić. - Mimo to nie zmienię decyzji - stwierdził Hahn. Armstrong nagle przypomniał sobie jedną z rozmów ze Stephenem Halletem. - Ale w umowie jest wyraźnie zaznaczone, że musicie dać mi upomnienie na piśmie i dziewięćdziesiąt dni na wy- wiązanie się z zobowiązań! - Robiliśmy to już jedenaście razy... - O niczym nie wiem! - wykrzyknął kapitan. - Niczego takiego nie dostałem! 328 - ...z tego ostatnie trzy upomnienia wysłaliśmy listami poleconymi, za potwierdzeniem odbioru - dokończył spo- kojnie Niemiec. — To jeszcze nie znaczy, że do mnie dotarły. - Przyjęcie dwóch listów potwierdzili pańska sekretar- ka i pułkownik Oakshott, trzeciego zaś Stephen Hallet, który, jeśli się nie mylę, jest autorem samej umowy. Na te słowa gospodarz nie znalazł odpowiedzi. Hahn otworzył doskonale znaną Armstrongowi sfatygo- waną teczkę i wyjął z niej cztery egzemplarze tego samego dokumentu, z których trzy położył na biurku przed byłym wspólnikiem, czwarty zaś zatrzymał sobie. - Oto wezwanie do zwrotu w ciągu trzydziestu dni wszystkich publikacji oraz dokumentów, jakie otrzymał pan od nas w ciągu ostatnich dwóch lat, oraz do zapłaty, w tym samym terminie, stu siedemdziesięciu tysięcy fun- tów zaległych należności za sprzedaż praw autorskich. Na- si księgowi twierdzą, że suma ta jest znacznie zaniżona. - Chyba po tym, co dla was zrobiłem, dacie mi jeszcze jedną szansę? - zapytał Armstrong błagalnie. - Daliśmy już panu za wiele szans, a żaden z nas - Hahn spojrzał na towarzysza - nie jest już w takim wieku, żeby pozwolić sobie na marnotrawienie czasu i czekanie, aż wreszcie raczy się pan wywiązać ze swoich zobowiązań. Armstrong postanowił spróbować z innej strony. - A jak zamierzacie radzić sobie beze mnie? - Całkiem prosto - odparł Hahn. - Dziś rano podpisaliśmy umowę z zapewne znanym panu, cieszącym się znakomitą reputacją wydawnictwem Macmillan, które od tej pory bę- dzie reprezentować nasze interesy poza granicami Niemiec. W przyszłotygodniowym numerze „Bookseller" ukaże się sto- sowna informacja na ten temat, aby nasi klienci w Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych i na całym świecie dowie- dzieli się, że pan nie ma z nami już nic wspólnego. Obaj Niemcy podnieśli się z foteli i bez słowa ruszyli ku drzwiom. Armstrong w milczeniu odprowadził ich wzro- kiem, ale zanim wyszli z gabinetu, rzucił: - Będziecie mieli do czynienia z moimi prawnikami! 329 Jak tylko zamknęły się drzwi, wstał i podszedł do okna. Stał tam tak długo, aż zobaczył dwóch mężczyzn wychodzą- cych z budynku i wsiadających do taksówki. Zaraz potem wrócił za biurko, podniósł słuchawkę najbliższego aparatu i wykręcił znany na pamięć numer. Kiedy usłyszał znajomy głos, powiedział: - Przez najbliższy tydzień kupuj wszystkie akcje Mac- millana, jakie wpadną ci w ręce. Stephen Hallet uważnie wysłuchał relacji ze spotkania z Hahnem i Schultzem. Wcale nie zaskoczyło go ich nie- przejednane stanowisko, ponieważ sam całkiem niedawno informował swego klienta o ponagleniach przekazywanych przez londyńskich doradców Hahna. Na koniec Armstrong zadał tylko jedno pytanie: - Jak myślisz, jak długo uda mi się to ciągnąć? W naj- bliższych tygodniach spodziewam się sporego przypływu gotówki. - Przypuszczam, że około roku, może nawet półtora, ale wtedy nie obejdzie się bez sprawy sądowej. Dwa lata później, wyczerpawszy cierpliwość wszystkich, nie wyłączając Stephena Halleta, Armstrong zawarł z Ju- liusem Hahnem ugodę. Hallet przygotował wielostronicowy dokument stwier- dzający, że Armstrong zgadza się zwrócić Hahnowi jego własność, czyli materiały przeznaczone do publikacji, ma- tryce drukarskie oraz prawie ćwierć miliona książek zgro- madzonych w magazynie w Watford oraz dodatkowo wy- płacić siedemdziesiąt pięć tysięcy funtów stanowiących pełną należność za prawa autorskie sprzedane w ciągu ostatnich pięciu lat. Po podpisaniu ugody Hahn powiedział tylko jedno zda- nie: - Dzięki Bogu, że wreszcie udało nam się pozbyć tego człowieka! Nazajutrz, bez podania przyczyn, pułkownik Oakshott zrezygnował z członkostwa w zarządzie firmy. Trzy tygo- dnie później zmarł na atak serca. Armstrong był zbyt zaję- 330 ty, żeby uczestniczyć w pogrzebie; wysłał w charakterze swego reprezentanta Petera Wakehama, nowego wicepre- zesa. W dniu pogrzebu pułkownika przebywał w Oksfordzie, gdzie wynajął obszerny dom na obrzeżach miasta. Przez następne dwa lata spędzał więcej czasu w powietrzu niż na ziemi. Podróżował po całym świecie, odwiedzając autorów współpracujących z Hahnem i przekonując ich, że powinni zakończyć współpracę z Niemcem i związać się z jego firmą. Naturalnie zdawał sobie sprawę, iż nie zdoła przeciągnąć na swoją stronę wielu niemieckich uczonych, straty te jednak z nawiązką zrekompensował mu pułkow- nik Tulpanow, zapewniając dostęp do najlepszych rosyj- skich naukowców. Nieocenione okazały się również kon- takty w Ameryce, które nawiązał w okresie, kiedy Hahn nie mógł podróżować za granicę. Wielu uczonym, z rzadka tylko opuszczającym laborato- ria, pochlebiło osobiste zainteresowanie Armstronga, in- nych pociągnęła perspektywa dotarcia do mnóstwa czytel- ników na całym świecie. Ludzie ci często nie zdawali sobie sprawy z komercyjnej wartości swoich badań i chętnie podpisywali umowy. Później sumiennie przesyłali rezulta- ty ciężkiej pracy, nierzadko stanowiące owoc całego życia, do Headley Hall w Oksfordzie, naiwnie przypuszczając, iż jest to jedyna droga, jaką ich osiągnięcia mogą trafić na słynny uniwersytet, a stamtąd dalej, w szeroki świat. Gdy tylko podpisali podsuniętą im umowę, w zamian za nędzną zaliczkę dając gościowi z dalekiej Anglii wyłącz- ność na rozpowszechnianie ich prac naukowych, Arm- strong znikał, by już nigdy się nie pojawić. W ten sposób zaledwie w rok po rozstaniu z Hahnem jego firma uzyska- ła czysty dochód w wysokości dziewięćdziesięciu tysię- cy funtów, a po kolejnych dwunastu miesiącach „Manche- ster Guardian" przyznał Richardowi Armstrongowi tytuł Młodego Przedsiębiorcy Roku. Przy okazji Charlotte nie omieszkała mu przypomnieć, że jest już bliżej czterdziest- ki niż trzydziestki. 331 - To prawda - przyznał - ale nie zapominaj, że moi kon- kurenci zaczynali dwadzieścia lat wcześniej. Wkrótce po tym, jak przenieśli się do Headley Hall w Oks- fordzie, Dick zaczął otrzymywać liczne zaproszenia na im- prezy i uroczystości organizowane na uniwersytecie. Więk- szość ignorował, ponieważ zdawał sobie sprawę, że organi- zatorom chodzi nie o niego, tylko o jego pieniądze. Jednak pewnego dnia otrzymał list od Allana Walkera z pytaniem, czy zechciałby sponsorować kolację wydawaną przez Oks- fordzki Klub Laburzystów na cześć przewodniczącego Par- tii Pracy. - Zgadzam się - odpisał. - Pod warunkiem, że posadzi- cie mnie obok niego. Od tej pory wspierał finansowo - a w miarę możliwości uczestniczył osobiście - we wszystkich wizytach, jakie la- burzystowscy posłowie składali na terenie uczelni," i w cią- gu kilku lat poznał osobiście wszystkich członków gabine- tu cieni, jak również wielu polityków, w tym także premie- ra Izraela, Dawida Ben Guriona, który zaprosił go do Tel-Awiwu i zasugerował, by Armstrong zainteresował się ciężkim losem Żydów, którym nie powiodło się tak dobrze, jak jemu. Zaraz po skończeniu studiów Allan Walker złożył poda- nie o pracę w Armstrong Communications. Prezes zarządu natychmiast uczynił z niego swego osobistego doradcę do spraw politycznych. Pierwsza sugestia Walkera dotyczyła przejęcia kulejącego i chronicznie niedofinansowanego uniwersyteckiego pisemka o nazwie „Isis". Dzięki śmiesz- nie małej inwestycji Armstrong stał się idolem studenc- kiej lewicy, co nie przeszkodziło mu bez skrępowania wy- korzystywać łamy pisma dla promocji swojej osoby. Jego twarz pojawiała się na okładce przynajmniej raz w ciągu semestru, żaden dziennikarz nie ośmielił się jednak zapro- testować, przede wszystkim z lęku przed utratą źródła za- robków. Kiedy Harold Wilson został przewodniczącym Partii Pracy, Armstrong zaczął publicznie wygłaszać pochlebne 332 uwagi na jego temat - złośliwi twierdzili, iż czynił tak dla- tego, ponieważ konserwatyści nie chcieli mieć z nim nic wspólnego. Nigdy nie omieszkał dać do zrozumienia od- wiedzającym Oksford laburzystowskim posłom, że jest go- tów w nieskończoność wydawać przynoszącą straty „Isis", byle tylko zachęcić do działania nowe, wstępujące w życie pokolenia lewicujących studentów. Niektórzy politycy krę- cili nosami na taki brak subtelności, Armstrong jednak nabierał coraz głębszego przekonania, że jeśli w następ- nych wyborach zwycięży Partia Pracy, jego rosnące wpły- wy i bogactwo pozwolą mu zrealizować kolejne marzenie, to znaczy stać się właścicielem dziennika o zasięgu ogólno- krajowym. Coraz częściej też zastanawiał się, czy jest ktoś, kto zdo- ła go powstrzymać. XX THE TIMES 16 PAŹDZIERNIKA 1964 Schorowany Chruszczow ustępuje ze stanowiska Breżniew i Kosygin nowymi władcami Rosji Kilka minut po starcie Keith Townsend rozpiął pas, otwo- rzył teczkę i wyjął z niej plik dokumentów. Siedząca obok niego Kate była już pogrążona w lekturze najnowszej po- wieści Patricka White'a. Dokładnie analizował dane dotyczące West Riding Group. Czy istotnie jest to najlepsza okazja, by zdobyć przyczółek na Wyspach? Całkiem możliwe, bo przecież w Sydney też zaczynał od kilku niskonakładowych gazet, po pewnym czasie zaś kupił „Chronicle”. Był pewien, że jeśli zdoła przejąć kontrolę nad kilkoma tytułami o zasięgu regional- nym, zwiększy to jego szansę w wyścigu o duży ogólnokra- jowy dziennik. Założycielem wydawnictwa, które powstało na przeło- mie wieków, był Harry Shuttleworth. Początkowo wydawał w Huddersfield popołudniówkę, traktując to jako dodatek do swego głównego zajęcia, którym było kierowanie dosko- nale prosperującym zakładem włókienniczym. Townsenda wcale nie zdziwiło, że miejscową gazetę wydaje najwięk- szy przedsiębiorca w okolicy; identyczny układ sprawił, że on sam stał się właścicielem hotelu oraz dwóch kopalni. Gdy tylko Shuttleworth otwierał fabrykę w kolejnym mie- ście, zaczynał tam również drukować gazetę. Przechodząc na emeryturę, miał w West Riding cztery duże zakłady włókiennicze oraz cztery gazety. 334 Jego najstarszy syn, Frank, przejął firmę zaraz po po- wrocie z pierwszej wojny światowej i choć przede wszyst- kim interesował się włókiennictwem, to... - Czy przynieść panu coś do picia? Townsend skinął głową. - Poproszę whisky z odrobiną wody. ...jednak również założył gazety we wszystkich mia- stach, gdzie wybudował nowe fabryki, to znaczy w Donca- ster, Bradford i Leeds. Beaverbrook, Northcliffe i Rother- mere kilkakrotnie wyrażali zainteresowanie odkupieniem tych tytułów, ale Frank za każdym razem udzielał im tej samej odpowiedzi: „Nie macie tu czego szukać". Niestety, trzecie pokolenie Shuttleworthów zostało ule- pione z innej gliny. Pojawienie się na rynku tanich teksty- liów importowanych masowo z Indii oraz przejęcie schedy po przodkach przez jedynego męskiego potomka rodu, którego życiowym marzeniem było zostać botanikiem, sprawiło, że choć Frank pozostawił po sobie doskonale pro- sperujące mini imperium przemysłowo-wydawnicze złożo- ne z ośmiu fabryk, siedmiu dzienników, pięciu tygodników i jednego miesięcznika, dochody firmy zaczęły błyskawicz- nie spadać już następnego dnia po tym, jak jej dotychcza- sowy właściciel spoczął w grobie. Pod koniec lat czterdzie- stych fabryki zostały zamknięte, a od tamtej pory wydaw- nictwo z trudem wychodziło na swoje. Obecnie zdawało się egzystować wyłącznie dzięki lojalności czytelników, naj- nowsze wyniki finansowe wskazywały jednak, że taka sy- tuacja nie potrwa długo. Townsend podniósł wzrok znad dokumentów, ponieważ stewardesa ustawiła na poręczach fotela mały stolik i na- kryła go lnianym obrusem. Kiedy taki sam stolik zjawił się przed Kate, ta przerwała lekturę, ale nie odezwała się ani słowem, by nie rozpraszać szefa. - Przeczytaj to - powiedział, wręczając jej kilka począt- kowych stron raportu. - Zaraz zrozumiesz, dlaczego mimo wszystko lecimy do Anglii. Otworzył drugą teczkę, przygotowaną przez Henry'ego Wolstenholme'a, swego kolegę ze studiów w Oksfordzie, 335 obecnie zatrudnionego w kancelarii adwokackiej w Leeds. Szczerze powiedziawszy, zapamiętał go tylko dlatego, że wystarczyły dwie lub trzy szklaneczki czegoś mocniejsze- go, by Wolstenholme stał się nadzwyczaj wylewny i gada- tliwy. Z pewnością nie był to człowiek, z którym Townsend pragnąłby robić interesy, ale Keith nie miał wyboru, po- nieważ kancelaria Wolstenholme*a współpracowała z West Riding Group od chwili założenia firmy. To właśnie Wol- stenholme jako pierwszy zwrócił jego uwagę na potencjał drzemiący w podupadającym przedsiębiorstwie. Napisał do niego list, w którym stwierdził, że chociaż akcje WRG nie znajdują się w obrocie giełdowym, to, jego zdaniem, John Shuttleworth mógłby ewentualnie rozważyć propozy- cję odkupienia rodzinnej firmy, pod warunkiem jednak, że potencjalny nabywca będzie pochodził z miejsca naj- bardziej, jak to tylko możliwe, oddalonego od Yorkshire. Townsend uśmiechnął się lekko, po czym zanurzył łyżkę w miseczce z zupą żółwiową. Jako wydawca „Hobart Mail" i „Sydney Chronicle” z pewnością spełniał ten warunek. Bardzo szybko otrzymał odpowiedź na list, w którym wyraził zainteresowanie nabyciem wydawnictwa. Wolsten- holme zaproponował spotkanie w celu omówienia warun- ków transakcji, ale na propozycję odbycia wycieczki po redakcjach i drukarniach udzielił kategorycznej odpowie- dzi: „Nie ma mowy. Shuttleworth nie chce stać się obiek- tem plotek rozpowszechnianych przez jego własne gaze- ty". Townsend doskonale zdawał sobie sprawę, że nego- cjacje prowadzone przez pośredników nigdy nie są łatwe, tym razem zaś sprawa była jeszcze bardziej skomplikowa- na, ponieważ wyglądało na to, że Wolstenholme będzie musiał udzielić mu odpowiedzi na jeszcze więcej pytań niż zazwyczaj. Z widelcem w jednej ręce i kolejnym plikiem doku- mentów w drugiej przystąpił do analizowania liczb dostar- czonych przez Clive'a Jendsa. Clive oszacował wartość fir- my na 100 do 150 tysięcy funtów, zaznaczył jednak, że nie może niczego gwarantować, ponieważ miał wgląd jedynie w sprawozdania finansowe. Wyglądało na to, że Jends za- 336 bezpiecza się na wypadek, gdyby w przyszłości wyniknęły jakieś problemy. - To znacznie ciekawsze od „Riders in the Chariot" - po- wiedziała Kate, odkładając pierwszą porcję dokumentów. - Nie rozumiem tylko, jaką rolę ja mam w tym odegrać? - To zależy, czym zakończy się ta sprawa - odparł Keith. - Jeśli wszystko przebiegnie po mojej myśli, będę potrze- bował kilkunastu entuzjastycznych artykułów do moich australijskich gazet oraz przynajmniej jednego utrzyma- nego w bardziej wyważonym tonie dla agencji Reutera i Stowarzyszenia Wydawców Prasy. Każdy liczący się wy- dawca na świecie musi wiedzieć, że od tej pory działam także poza obszarem Australii. - Jak dobrze zna pan tego Wolstenholme'a? Wydaje mi się, że będzie pan musiał opierać się głównie na jego zda- niu. * - Niezbyt dobrze - przyznał Keith. - Był na wyższym ro- ku, a w dodatku prowadził zupełnie inny niż ja tryb życia. - To znaczy? - Semestry jesienne spędzał głównie na boisku rugby, wiosenne natomiast nad rzeką, trenując uczelnianą załogę wioślarską. Wybrano go na tę funkcję chyba dlatego, że miał głos, który było słychać na drugim brzegu Tamizy, a poza tym lubił po każdych zawodach napić się z załogą, nawet jeśli dopłynęli do mety na ostatniej pozycji. Ale to było dziesięć lat temu. Z tego, co wiem, ustatkował się i zo- stał szanowanym doradcą prawnym, z żoną i mnóstwem dzieci. - Domyśla się pan, ile naprawdę jest warta West Riding Group? - Nie, ale w ofercie mogę umieścić warunek, że przed ewentualnym podpisaniem umowy muszę obejrzeć drukar- nie, a jednocześnie będę starał się ocenić, ile warci są dziennikarze i redaktorzy naczelni. Jednak w Anglii naj- więcej problemów zawsze sprawiają związki zawodowe. Je- śli przekonam się, że tutaj też mają decydujący głos, wy- cofam się z transakcji, bo nie zamierzam zbankrutować w ciągu kilku miesięcy. 22. Stan czwarty 337 - A jeśli pod tym względem wszystko będzie w porząd- ku? - Wtedy zaproponuję sto, może nawet sto dwadzieścia tysięcy, ale dopiero wtedy, kiedy dokładnie poznam sytu- ację. Kate z podziwem pokręciła głową. - No, no... Widzę, że czeka mnie zupełnie inna robota, niż przy pisaniu sprawozdań z sądu dla nieletnich. - Ja też od tego zaczynałem - odparł Townsend. - W przeciwieństwie do pani materiałów, moim dużo brako- wało do doskonałości, więc kiedy wreszcie trafiały do dru- ku, było w nich tyle poprawek redaktora wydania, że nie mogłem poznać własnego tekstu. -Może redaktor chciał udowodnić, że nie boi się pań- skiego ojca? Keith zerknął z ukosa na dziewczynę. Sądząc po wyra- zie jej twarzy, zastanawiała się z niepokojem, czy nie posu- nęła się za daleko. - Być może - przyznał. - Ale to było jeszcze zanim prze- jąłem „Chronicle”, więc i tak nie mógłbym go wyrzucić. Stewardesa zabrała tacki. - Zaraz przygasimy światło, ale gdybyście chcieli pań- stwo czytać, nad głowami znajdziecie nocne lampki. Keith od razu włączył swoją, Kate natomiast przecią- gnęła się, opuściła oparcie najdalej jak się dało, okryła się kocem i zamknęła oczy. Townsend przyglądał się jej przez dłuższy czas, po czym otworzył czwartą teczkę. Czytał przez całą noc. Kiedy pułkownik Tulpanow zadzwonił z sugestią, żeby Armstrong spotkał się z jego partnerem w interesach, nie- jakim Jurijem Walczukiem, Richard zaproponował lunch w Savoyu podczas najbliższego pobytu pana Walczuka w Londynie. Przez ostatnie dziesięć lat Armstrong często bywał w Moskwie, a w zamian za wyłączność na dystrybucję za granicą Związku Sowieckiego prac najwybitniejszych ra- dzieckich naukowców świadczył Tulpanowowi różne drob- 338 ne usługi, przekonując sam siebie w duchu, że w gruncie rzeczy nie czyni swojej przybranej ojczyźnie żadnej po- ważnej szkody. Łatwo było mu w to uwierzyć, ponieważ informował Forsdyke'a o każdej podróży do Moskwy, nie- kiedy zaś przekazywał w jego imieniu zaszyfrowane infor- macje, przywożąc równie niezrozumiałe odpowiedzi. Wie- dział, że każda ze stron uważa go za swojego człowieka i podejrzewał, że Walczuk nie jest zwykłym kurierem, ale kimś znacznie ważniejszym, kto zamierza sprawdzić, jak daleko on, Richard Armstrong, odważy się posunąć. Wy- bierając Savoy na miejsce spotkania, Dick chciał utwier- dzić Forsdyke'a w przekonaniu, że nie ma przed nim nic do ukrycia. Zjawił się w lokalu kilka minut przed czasem i zajął miejsce przy tym samym stoliku, co zwykle, tym razem jed- nak zamiast ulubionej whisky z wodą zamówił wódkę, co stanowiło ostrzeżenie dla partnera, że nie należy mówić po angielsku. Spoglądając w kierunku wejścia do restauracji zastanawiał się, czy zdoła rozpoznać Walczuka. Jeszcze dzie- sięć lat temu nie miałby z tym najmniejszego problemu, ponieważ przybysze zza Żelaznej Kurtyny wyróżniali się tandetnymi dwurzędowymi garniturami i wąskimi, nieświe- żymi krawatami, teraz jednak coraz więcej rosyjskich agen- tów odwiedzających Nowy Jork i Londyn przychodziło na spotkania w ubraniach prosto z Savile Row albo Piątej Alei, choć Armstrong podejrzewał, że w drodze powrotnej do do- mu, na pokładzie maszyny Aerofłotu, pospiesznie przebie- rali się w dawne stroje, aby nie rzucać się w oczy na mo- skiewskiej ulicy. Do lokalu weszło dwóch biznesmenów pogrążonych w rozmowie. Armstrong rozpoznał jednego, za nic jednak nie mógł przypomnieć sobie jego nazwiska. Za nimi szła olśniewająco piękna młoda kobieta, za nią z kolei jeszcze dwaj mężczyźni. Kobieta w tej restauracji, w porze lunchu, stanowiła rzadki widok, więc odprowadził ją wzrokiem aż do stolika w przeciwległym końcu sali. - Przybył pański gość, proszę pana - wyrwał go z zamy- ślenia głos głównego kelnera. 339 Armstrong podniósł się z krzesła i wymienił uścisk dło- ni z człowiekiem wyglądającym jak dyrektor doskonale prosperującego brytyjskiego przedsiębiorstwa. Z pewno- ścią świetnie wiedział, którędy idzie się na Savile Row. Armstrong zamówił dwie wódki. - Jak minął lot? - zapytał po rosyjsku. - Nie najlepiej, towarzyszu - odparł Walczuk. - W prze- ciwieństwie do was, nie mam wyboru i muszę latać Aero- fłotem. Gdybyście kiedyś musieli pójść w moje ślady, za- żyjcie środek nasenny i za nic w świecie nie zamawiajcie niczego do jedzenia. Armstrong roześmiał się uprzejmie. - A co słychać u pułkownika Tulpanowa? - Generał Tulpanow wkrótce zostanie człowiekiem nu- mer dwa w KGB i prosi, żebyście przekazali generałowi Forsdyke'owi, że wciąż jest od niego wyższy stopniem. - Zrobię to z prawdziwą przyjemnością. Czy na górze zaszły jeszcze jakieś zmiany, o których powinienem wie- dzieć? - Chwilowo nie... - Rosjanin zawiesił głos, po czym do- dał nieco ciszej: - Chociaż podejrzewam, że towarzysz Chruszczow niebawem pożegna się ze stanowiskiem. - W takim razie może i wy powinniście zacząć uprzątać swoje biurko? -.zapytał Armstrong, spoglądając rozmówcy w oczy. - Na pewno nie, przynajmniej dopóki moim szefem jest Tulpanow. - Kto będzie następcą Chruszczowa? - Moim zdaniem, największe szansę ma Breżniew, ale niezależnie od tego, kto wygra, Tulpanowa nikt nie ruszy, bo generał ma w ręku teczki wszystkich głównych kandy- datów. Armstrong uśmiechnął się i pomyślał, że Tulpanow nic nie stracił z dawnej klasy. Kelner przyniósł Walczukowi kolejną wódkę. - Generał wyraża się o was z największym podziwem - przemówił znów Rosjanin, kiedy zostali sami. - Kiedy jego nominacja zostanie oficjalnie ogłoszona, wasza pozycja 340 jeszcze się wzmocni. - Walczuk przerwał na chwilę, po- bieżnie przejrzał menu i złożył zamówienie kelnerowi, któ- ry bezgłośnie zjawił się znowu przy stoliku. - Czy możecie mi zdradzić, dlaczego generał Tulpanow mówiąc o was za- wsze używa imienia „Lubczy"? - To kryptonim, równie dobry jak każdy inny - odparł lakonicznie Armstrong. - Ale przecież nie jesteście Rosjaninem? -Nie. - Ani Anglikiem, jeśli się nie mylę? - Jestem bardziej Anglikiem niż większość Anglików. Walczuk zorientował się chyba, że nic więcej z niego nie wyciśnie, i dał mu spokój. Na stoliku zjawił się półmi- sek z wędzonym łososiem. Jedli w milczeniu i dopiero kie- dy przeszli do głównego dania, którym był befsztyk - Ro- sjanin zamówił prawie surowy - agent KGB* wy jawił cel swojej wizyty: - Akademia Nauk ZSRR zamierza wydać książkę doku- mentującą osiągnięcia radzieckich uczonych w badaniach przestrzeni kosmicznej. Sekretarz generalny uważa, że na prezydenta Kennedy'ego i NASA spłynęło zbyt wiele za- szczytów, chociaż, o czym wszyscy doskonale wiedzą, to Związek Radziecki jako pierwszy wysłał człowieka w ko- smos. Przygotowaliśmy obszerne opracowanie opisujące wszystkie osiągnięcia naszego programu, od założenia Gwiezdnego Miasteczka poczynając, na chwili obecnej kończąc. Przywiozłem do Londynu ponad ośmiusetstroni- cowy maszynopis sporządzony przez czołowych specjali- stów w tej dziedzinie, ponad sto najświeższych fotografii oraz dokładne plany sond Luna IV i V. Armstrong słuchał w milczeniu. Walczuk z pewnością zdawał sobie sprawę, że taka książka zdezaktualizuje się, jeszcze zanim zdąży opuścić drukarnię. Musiała istnieć jeszcze jakaś przyczyna, dla której Rosjanin przyleciał z Moskwy specjalnie po to, żeby się z nim spotkać. Tym- czasem jego gość gadał dalej jak najęty, zasypując go bła- hymi szczegółami, a wreszcie zapytał, co Armstrong sądzi o tej propozycji. 341 -Jaki nakład interesuje generała? - Milion egzemplarzy w twardej oprawie, rozprowadza- nych tymi samymi kanałami, co zwykle. Należało wątpić, czy takie „dzieło” zdoła zainteresować nawet dziesięciokrotnie mniejszą rzeszę czytelników. - Same koszty druku wyniosą... - zaczął, lecz Walczuk przerwał mu w pół zdania. -Doskonale zdajemy sobie sprawę z ryzyka, na jakie się narażacie, towarzyszu, podejmując się takiego przed- sięwzięcia. W związku z tym przekażemy wam w formie za- liczki pięć milionów dolarów. Pieniądze te powinny trafić do państw, w których książka będzie tłumaczona i wyda- wana. Rzecz jasna, za pośrednictwo otrzymacie należne dziesięć procent. Pragnę dodać, że generał Tulpanow nie będzie rozczarowany, nawet jeśli książka nie trafi na listy bestsellerów. Wystarczy nam w zupełności, jeśli w waszym rocznym sprawozdaniu zdołacie wykazać, że milionowy na- kład istotnie został wydrukowany. - Rosjanin wychylił ko- lejny kieliszek wódki. - W tym konkretnym przypadku znacznie ważniejsza jest dystrybucja zysków. - Czy to jednorazowe przedsięwzięcie? - Jeśli ten... - Walczuk zawahał się, szukając właściwe- go słowa - ..projekt zakończy się sukcesem, za rok zamó- wimy u was wydanie w miękkiej oprawie, rzecz jasna, wy- płacając wam kolejną pięciomilionową zaliczkę. Później przyjdzie pora na dodruki, wydania poprawione i tak da- lej. -W ten sposób zapewnicie stały dopływ gotówki do wszystkich krajów, w których działają placówki KGB. -Jako nasz reprezentant będziecie otrzymywać dzie- sięć procent z każdej zaliczki - ciągnął Rosjanin, puściw- szy mimo uszu uwagę Armstronga. - Bądź co bądź nie wi- dzimy powodu, dla którego mielibyście być traktowani inaczej niż wszyscy agenci literaccy. Jestem przekonany, że nasi uczeni zdołają raz do roku dostarczyć nam dzieło godne najwyższej uwagi... Naturalnie pod warunkiem, że będą terminowo otrzymywać honoraria, i to w takiej walu- cie, jakiej akurat będziemy potrzebować. 342 - Kiedy otrzymam pierwszy maszynopis? - zapytał Arm- strong. - Tak się składa, że mam go ze sobą - odparł Rosjanin, wskazując wzrokiem teczkę stojącą przy jego krześle. - Je- śli zgodzicie się na nasze warunki, pod koniec tygodnia na wasze konto w Liechtensteinie wpłynie pięć milionów do- larów. Z tego, co wiem, sprawy finansowe zawsze były zała- twiane właśnie w taki sposób. Armstrong skinął głową. - Będę potrzebował drugiego egzemplarza dla Forsdy- ke'a. Walczuk spojrzał na niego pytająco. - Jego człowiek siedzi po drugiej stronie sali i ani na chwilę nie spuszcza nas z oka - wyjaśnił Armstrong. - Wrę- czy mi pan maszynopis tak, żeby wszyscy to widzieli, a ja wyjdę z nim pod pachą, nawet nie starając się go ukryć. Może się pan nie obawiać - dodał, zanim jego rozmówca zdążył zaprotestować. - Oni zupełnie nie znają się na wy- dawaniu książek. Przez najbliższy rok będą analizować sło- wo po słowie, szukając zaszyfrowanych informacji. Walczuk roześmiał się, ale nawet nie spojrzał w kierun- ku agenta brytyjskiego kontrwywiadu. Skoncentrował uwagę na wózku ze słodyczami, który kelner zatrzymał przy ich stoliku. Wyczulony^słuch Armstronga wyłowił dwa słowa z roz- mowy, która toczyła się przy sąsiednim stoliku: „maszyny drukarskie". Dick natychmiast nastawił ucha, ale właśnie wtedy Walczuk zapytał go o opinię na temat pewnego mło- dego Czecha nazwiskiem Havel, który niedawno trafił do więzienia. - Czy to polityk? - Nie, ale... Armstrong dyskretnie przyłożył palec do ust, co ozna- czało, że jego partner ma mówić dalej, nie powinien jed- nak oczekiwać odpowiedzi, sam zaś skoncentrował uwagę na trzech osobach siedzących przy stoliku obok. Szczupły mężczyzna odwrócony plecami do niego mówił z tak sil- nym australijskim akcentem, że Dick był w stanie zrozu- 343 mieć najwyżej co dziesiąte słowo. Obok niego siedziała olśniewająco piękna kobieta, która zwróciła Uwagę Arm- stronga już w chwili, kiedy weszła do restauracji. Zaryzy- kowałby twierdzenie, że pochodziła z Europy Środkowej - kto wie, czy nie z okolic, z których i on się wywodził. Jej sąsiadem z prawej strony był mężczyzna o nadzwyczaj do- nośnym głosie, którego mogli mu pozazdrościć wszyscy sierżanci i kaprale świata. Nie ulegało wątpliwości, iż czło- wiek ten, mówiący z akcentem z północnej Anglii, nigdy nie zdołał pojąć znaczenia słów „dyskrecja" i „poufne". Walczuk dalej mówił cicho po rosyjsku, Armstrong na- tomiast dyskretnie notował na odwrocie menu fragmenty rozmowy. Nie było to łatwe zadanie, ale, na szczęście, po- bierał lekcje u samego mistrza. Nie po raz pierwszy po- dziękował w duchu Forsdyke'owi za umiejętności, których nabył dzięki Anglikowi. „John Shuttleworth, prezes zarządu WRG" - to zapisał najpierw, a zaraz potem: „właściciel". Minęło trochę cza- su, zanim zdołał dodać „Huddersfield Echo" oraz tytuły jeszcze sześciu gazet. Przez cały czas wpatrywał się z na- pięciem w twarz Walczuka, w związku z czym postronny obserwator łatwo mógłby uznać, że uważnie słucha słów Rosjanina, ale w rzeczywistości Dicka interesowała wy- łącznie rozmowa tocząca się kilka metrów obok. „Leeds, jutro, dwunasta w południe". W chwili, gdy przyniesiono kawę, doszło jeszcze: „sto dwadzieścia tysięcy to uczciwa propozycja", potem zaś: „fabryki są od dawna zamknięte". Niebawem rozmowa zeszła na temat krykieta. Arm- strong zdawał sobie sprawę, że chociaż zdobył kilka istot- nych fragmentów układanki, powinien jak najprędzej wró- cić do biura, jeśli chce przed dwunastą w południe następ- nego dnia uzyskać pełny, klarowny obraz. Spojrzał na zegarek, po czym, chociaż był dopiero w połowie deseru, poprosił o rachunek. Kelner zjawił się po kilkunastu se- kundach, Walczuk zaś wyjął z teczki gruby plik zapisanych na maszynie kartek i ostentacyjnie wręczył go Armstron- gowi. Uregulowawszy należność, Dick podniósł się z miej- sca i rozmawiając z Walczukiem po rosyjsku, ruszył w kie- 344 runku wyjścia z restauracji. Mijając sąsiedni stolik zerk- nął ukradkiem na kobietę; odniósł wrażenie, że kiedy usły- szała rozmowę w obcym języku, na jej twarzy odmalowało się coś w rodzaju ulgi. Przy drzwiach Armstrong wręczył głównemu kelnerowi funtowy banknot. - Doskonały lunch, Mario - powiedział. - I dziękuję, że posadziłeś nas obok tej piękności. - To drobnostka, proszę pana. - Możesz mi powiedzieć, kto zarezerwował tamten sto- lik? Mario przesunął palcem po liście. - Pan Keith Townsend, proszę pana. Ta wiadomość jest warta znacznie więcej niż jeden funt, pomyślał Armstrong, wychodząc z lokalu. Kiedy znaleźli się na ulicy, uścisnął Rosjaninowi rękę i zapewnił go, że książka natychmiast zostanie oddana do składu. - Miło mi to słyszeć, towarzyszu - odparł agent KGB po angielsku, z nienagannym akcentem. - Pozwolicie, że was opuszczę? Spieszę się do krawca. Odwrócił się i odszedł w kierunku Savile Row, niknąc w tłumie ludzi na Strandzie. W drodze powrotnej do biura Armstrong nie myślał ani o Tulpanowie, ani o Juriju Gagarinie, ani nawet o Forsdy- ke'u. Kiedy wszedł do sekretariatu, Sally rozmawiała przez telefon; pochylił się nad biurkiem i nacisnął widełki. - Co to może być WRG i dlaczego Keith Townsend miał- by się tym interesować? - zapytał bez żadnych wstępów. Sally, wciąż ze słuchawką w dłoni, zmarszczyła brwi. - Western Railway Group? - Nie, to niemożliwe. Townsend to wydawca, na co były- by mu koleje? - Mam sprawdzić? - Tak, i to szybko. Jeśli Townsend zjawił się w Londy- nie, żeby coś kupić, muszę jak najprędzej wiedzieć, co to jest. Zagoń do roboty wyłącznie starą gwardię z Berlina; nie chcę, żeby o sprawie wiedziało zbyt wielu ludzi. 345 Sally, Peter Wakeham, Stephen Hallet i Reg Benson po- trzebowali kilku godzin, żeby zdobyć kolejne fragmenty układanki. Tymczasem Armstrong zawiadomił telefonicz- nie głównego księgowego oraz zaufanych ludzi w banku, że mają nigdzie się nie ruszać, tylko czekać na sygnał od niego. O 16.15 na jego biurko trafił sporządzony przez firmę prawniczą Durm & Bradstreet raport dotyczący West Ri- ding Group. Po uważnej lekturze musiał przyznać rację Townsendowi: 120 tysięcy funtów było uczciwą ceną - na- turalnie pod warunkiem, że John Shuttleworth nie otrzy- ma żadnej kontroferty. O szóstej wieczorem w gabinecie Armstronga zebrali się członkowie zespołu, by poinformować szefa o swoich ustaleniach. Stephen Hallet dowiedział się, kim jest drugi mężczy- zna siedzący przy stoliku i w jakiej kancelarii pracuje. - Zajmują się interesami Shuttleworthów już od ponad pół wieku. Jutro Townsend ma spotkać się w Leeds z Joh- nem Shuttleworthem, ale nie udało mi się wywęszyć, o której godzinie. - Dobra robota, Stephen. A co u ciebie, Peter? - Mam numery telefonów do biura i domu Wolstenhol- me'a, godzinę odjazdu pociągu, którym będzie wracał do Leeds, numer rejestracyjny jego samochodu, którym żona wyjedzie po niego na dworzec. Udało mi się wmówić se- kretarce, że jestem kolegą ze szkoły. - Znakomicie, powoli zaczynamy uzyskiwać czytelny ob- raz. Czego ty się dowiedziałeś, Reg? Trzeba było kilku lat, żeby „szeregowy Benson" zmienił się w „Rega". - Townsend i dziewczyna mieszkają w Ritzu. Dziewczy- na nazywa się Kate Tulloh, ma dwadzieścia dwa lata i pra- cuje dla „Sunday Chronicle”. - Chyba masz na myśli „Sydney Chronicle”? - przerwa- ła mu Sally. - Możliwe. Wszystko przez ten cholerny australijski ak- cent. Recepcjonista zapewnił mnie, że panna Tulloh miesz- 346 ka nie tylko w osobnym pokoju, ale nawet na innym piętrze niż szef. - A więc nie jest jego kochanką... Twoja kolej, Sally. - Townsend i Wolstenholme znają się z Oksfordu, gdzie studiowali w tym samym czasie, chociaż na różnych latach. Sprawdziłam to w sekretariacie Kolegium Worcester. John Shuttleworth jest praktycznie jedynym udziałowcem West Riding Group, a do tego odludkiem. Nie zdołałam się dowie- dzieć, gdzie mieszka, nie znalazłam jego numeru w książce telefonicznej, ba, nawet w głównej siedzibie firmy nie wi- dziano go już co najmniej od kilku lat. W związku z tym uwa- żam, że szansę na dotarcie do niego z kontrofertą przed dwu- nastą w południe równają się zeru. Po tym stwierdzeniu w gabinecie zapadło milczenie. Dopiero po dłuższej chwili przerwał je Armstrong: - W takim razie sprawa jest jasna: musimy Sprawić, by Townsend nie dotarł do Leeds, i zająć jego miejsce. - To nie będzie proste, bo przecież nie wiemy, gdzie do- kładnie ma się odbyć spotkanie - zwrócił mu uwagę Peter. - W hotelu Queen's - powiedziała Sally. - Skąd wiesz? - Dzwoniłam po kolei do wszystkich dużych hoteli w Le- eds i pytałam, czy mają jakieś rezerwacje na nazwisko Wolstenholme. W Queen's powiedzieli mi, że dżentelmen o takim nazwisku wynajął na trzy godziny, od dwunastej do trzeciej, Pokój Różany, na czwartą natomiast zamówił lunch dla czterech osób. Znam nawet menu. - Nie mam pojęcia, co bym bez ciebie zrobił, Sally - westchnął Armstrong. - Nie pozostało nam więc nic inne- go, jak tylko wykorzystać posiadane informacje. Gdzie te- raz jest Wolst... - W drodze powrotnej do Leeds - przerwał szefowi Pe- ter. - Odjechał z King's Cross o 18.50. Jutro o dziewiątej rano ma być w biurze. - A co z Townsendem i dziewczyną? - zapytał Arm- strong, spoglądając na Bensona. \ - Townsend zamówił samochód na jutro na 7.30 rano. O 8.12 z King's Cross odchodzi pociąg, który przyjeżdża do 347 Leeds o 11.47. Jeśli od razu wsiądą do taksówki, na pewno zdążą na dwunastą do hotelu. - Z tego wynika, że mamy czas do 7.30 rano, żeby za- trzymać Townsenda w Londynie. - Armstrong rozejrzał się po twarzach współpracowników, lecz na żadnej z nich nie dostrzegł szczególnego entuzjazmu ani nadziei. - Musimy wymyślić coś naprawdę sensownego - dodał - bo wierzcie mi, Townsend jest znacznie bystrzejszy od Juliusa Hahna, a przeczucie podpowiada mi, że panna Tulloh też nie wy- padła sroce spod ogona. W pokoju znów zapadła cisza. Milczenie przedłużało się, aż wreszcie przerwała je Sally: - Może nie jestem szczególnie genialna, ale dowiedzia- łam się, że Townsend był w Anglii akurat wtedy, kiedy umarł jego ojciec... - I co z tego? - zapytał Armstrong. XXI DAILY MIRROR 17 PAŹDZIERNIKA 1964 Pierwsza obietnica Wilsona: „Będziemy rządzić, bo to nasze zadanie" Keith umówił się z Kate na śniadanie o siódmej w Palm Court. Siedział przy stoliku w kącie sali, pogrążony w lek- turze „Timesa"; nie dziwiło go, że gazeta przynosi straty, nie potrafił natomiast zrozumieć, dlaczego nie "zostanie po prostu zlikwidowana, skoro obecny wydawca nie może zna- leźć nikogo chętnego do jej kupna. Czas płynął i myśli Townsenda coraz wyraźniej kierowały się ku Kate. Dziew- czyna, chociaż uprzejma i rzeczowa, zachowywała jednak dystans, co pozwalało domniemywać, że w jej życiu jest już jakiś mężczyzna. Czyżby zabierając ją ze sobą zacho- wał się jak głupiec? Jak zwykle, zjawiła się punktualnie co do minuty, z „Guardianem" pod pachą. Nie najlepszy początek dnia, pomyślał Keith, chociaż musiał przyznać, że widok dziew- czyny wciąż wywiera na nim takie samo wrażenie jak wte- dy, kiedy ujrzał ją po raz pierwszy. - Jak samopoczucie? - zapytała. - Wspaniałe. - Myśli pan, że to dobry dzień na poważne zakupy? - Jestem tego pewien - odparł poważnie. - Już niedługo będę miał swoją pierwszą angielską gazetę. Kelner postawił przed Kate filiżankę kawy ze śmietan- ką. Dziewczyna nie mogła wyjść z podziwu, że zaledwie po jednym dniu obsługa zna już jej upodobania. - Wczoraj późnym wieczorem zadzwonił Henry Wolsten- holme -/ciągnął Keith. - Rozmawiał już z Shuttleworthem. / / 349 Kiedy przyjedziemy do Leeds, dokumenty będą gotowe do podpisania. - Czy to aby nie zanadto ryzykowne? Przecież nawet nie widział pan drukarni... - Na razie podpisuję umowę wstępną, z zastrzeżeniem, że mam dziewięćdziesiąt dni na sprawdzenie stanu firmy i ewentualne wycofanie się bez żadnych skutków praw- nych w przypadku stwierdzenia jakichś nieprawidłowości. W związku z tym uprzedzam cię, że powinnaś przygotować się na spędzenie co najmniej kilku tygodni na północy An- glii. O tej porze roku nie należy to do największych przy- jemności. -Pan Townsend! Wiadomość dla pana Townsenda! - Podszedł do nich chłopiec w liberii z tabliczką, na której wypisano nazwisko Keitha. - To dla pana, sir - powiedział, wręczając mu kopertę. Koperta zawierała kartkę z pieczęcią Wysokiego Komi- sarza ds. Australii oraz kilkoma skreślonymi pospiesznie wyrazami: „Proszę zadzwonić jak najszybciej. Alexander Downer". Keith pokazał wiadomość dziewczynie. - Zna pan go? - zapytała, marszcząc brwi. - Spotkałem go kiedyś na wyścigach w Melbourne, na długo przed tym, zanim został komisarzem - odparł Arm- strong* - Dziwię się, że w ogóle mnie pamięta. - Czego może chcieć o tej porze? - Nie mam pojęcia. Może zamierza zapytać osobiście, dlaczego odrzuciłem jego zaproszenie na dzisiejszą kola- cję. - Roześmiał się. - Najwyżej złożymy mu wizytę zaraz po powrocie z północy. Na wszelki wypadek jednak do nie- go zadzwonię, bo może się okazać, że to coś ważnego. Nie mogę się doczekać, kiedy wreszcie zaczną instalować tele- fony w samochodach - dodał, podnosząc się z krzesła. - Zajrzę jeszcze do pokoju - powiedziała Kate. - Spo- tkamy się w holu o wpół do ósmej. -W porządku. Keith wyruszył na poszukiwanie telefonu. Znalazł go w głównym holu, na stoliku vis d vis recepcji. Wykręciwszy 350 numer podany u góry strony, niemal natychmiast usłyszał kobiecy głos: - Dzień dobry, tu biuro Wysokiego Komisarza do spraw Australii. Czym mogę służyć? - Czy mogę mówić z panem komisarzem? - Niestety, pana Downera jeszcze nie ma. Proszę spró- bować po wpół do dziesiątej. - Mówi Keith Townsend. Dostałem od niego informację, że mam się jak najszybciej z nim skontaktować. - Tak, oczywiście. Pan Downer prosił, żeby przełączyć pana do jego rezydencji. Zechce pan chwilę zaczekać? Czekając na połączenie, Keith zerknął na zegarek. Było dwadzieścia po siódmej. - Alexander Downer, słucham? - Tu Keith Townsend, panie komisarzu. Przed chwilą otrzymałem wiadomość od pana. - Dziękuję, Keith. Poznaliśmy się w Melbourne, pod- czas gonitwy, ale wątpię, czy to sobie przypominasz. - Pamiętam, i to bardzo dobrze - odparł Townsend. Trochę zdziwił go wyjątkowo silny, nawet jak na rodowi- tego Australijczyka, akcent Downera. - Przykro mi, ale muszę ci przekazać niedobrą wiado- mość. Twoja matka miała atak serca. Teraz jest w Szpitalu Królewskim w Melbourne. Lekarze określają jej stan jako stabilny, ale na wszelki wypadek umieścili ją na oddziale intensywnej opieki medycznej. Townsendowi odjęło mowę. Kiedy ostatnio był w Anglii, umarł jego ojciec. Czyżby znowu... - Jesteś tam, Keith? - Tak, oczywiście - wykrztusił. - Ale przecież widziałem się z nią tuż przed odlotem i wszystko było w porządku! Wyglądała znakomicie! - Naprawdę ogromnie mi przykro, Keith. To cholerny pech, że coś takiego wydarzyło się właśnie wtedy, kiedy je- steś za granicą. Zarezerwowałem ci dwa miejsca w samolo- cie, który odlatuje do Melbourne o dziewiątej rano. Powi- nieneś na niego zdążyć, jeśli natychmiast wyjedziesz z ho- telu, albo przenieś rezerwację na jutro. 351 - Nie, polecę od razu. - A może przysłać samochód, żeby zawiózł cię na lotni- sko? - Dziękuję, nie trzeba. Pojadę tym, który miał dowieźć nas na dworzec. - Uprzedziłem już personel Qantas na Heathrow, więc z pewnością nie będziesz tam miał żadnych kłopotów, ale w razie czego natychmiast do mnie dzwoń. Mam nadzieję, że wkrótce spotkamy się w przyjemniejszych okolicznościach. - Bardzo panu dziękuję - powiedział Townsend, odłożył słuchawkę, po czym szybkim krokiem ruszył do recepcji. - Muszę natychmiast wyjechać - oświadczył. - Proszę przy- gotować rachunek. Zaraz schodzę. - Oczywiście, proszę pana. Czy skorzysta pan z zamó- wionego samochodu? Już przyjechał. -Tak. Nie czekając na windę, wbiegł po schodach na-pierwsze piętro i popędził korytarzem, spoglądając na numery na drzwiach. Dotarłszy do pokoju numer 124, załomotał pię- ścią w drzwi. Kate otworzyła niemal natychmiast i od razu dostrzegła zmieniony wyraz jego twarzy. - Co się stało? -Moja matka miała atak serca. Za pięć minut wyjeż- dżamy na lotnisko. ^ - To okropne! Czy mam zadzwonić do Wolstenholme'a i uprzedzić go, że odwołujemy spotkanie? - Nie teraz. Zadzwonisz z lotniska. Kilka minut później wysiadł z windy na parterze, ure- gulował rachunek, dał napiwek boyowi, który zapakował walizki do samochodu, po czym usiadł z tyłu, obok Kate. - Na Heathrow. - Heathrow? - zdziwił się kierowca. - Na zleceniu mam Kings Cross, nie żadne Heathrow. - Nic mnie nie obchodzi, co masz na zleceniu - warknął Townsend. - Muszę dotrzeć na Heathrow, i to szybko! - Bardzo mi przykro, proszę pana, ale to nie takie pro- ste. King's Cross jest w mieście, a Heathrow to już druga strefa, więc nie mogę tak po prostu... 352 - Jeśli zaraz nie przestaniesz gadać i nie ruszysz tej ku- py złomu, skręcę ci kark! -Wypraszam sobie! - odparł kierowca urażonym to- nem. - Nikt nie będzie do mnie mówił w ten sposób. Wysiadł z wozu, otworzył bagażnik i zaczął wystawiać walizki na chodnik. Townsend zamierzał wyskoczyć z sa- mochodu, by zrealizować groźbę, ale Kate chwyciła go za ramię. - Ja to załatwię - powiedziała stanowczo. Keith nie usłyszał ani słowa z ożywionej rozmowy, która toczyła się przy bagażniku, lecz po chwili walizki wróciły na swoje miejsce, a kierowca wsiadł do samochodu i bez słowa uruchomił silnik. - Dziękuję - mruknął do Kate, kiedy usiadła obok nie- go. - Nie mnie powinien pan dziękować, tylko Jemu - od- parła szeptem. Na najbliższym skrzyżowaniu samochód skręcił w lewo. Jechali szybko, bo o tej porze niewiele samochodów wyjeż- dżało z miasta, za to w przeciwną stronę, w kierunku cen- trum, tworzyły się ogromne korki. - Jak tylko dotrzemy na lotnisko, zadzwonię jeszcze raz do Downera. - Po co? - zdziwiła się Kate. - Przecież dopiero co pan z nim rozmawiał. - Pomyślałem sobie, że przed startem mógłbym zamie- nić parę słów z lekarzem matki w Melbourne, ale nie mam numeru do szpitala. Pozostała część podróży na lotnisko upłynęła w milcze- niu. Townsend stukał palcami w szybę, usiłując przypo- mnieć sobie przebieg ostatniego przed wyjazdem do An- glii spotkania z matką. Poinformował ją o swoich planach przejęcia West Riding Group, ona zaś tradycyjnie zasypała go lawiną wnikliwych pytań. Zjedli razem kolację, po czym pożegnał się, obiecawszy solennie, że zadzwoni z Le- eds, jeśli dojdzie do podpisania umowy. Jedno z pytań brzmiało: „Kim jest ta dziewczyna, która z tobą leci?" Keith udzielił wymijającej odpowiedzi, ale do- 23. Stan czwarty 353 skonale zdawał sobie sprawę, że matka na tym nie poprzesta- nie. Zerknął ukradkiem na Kate spoglądającą przez szybę po drugiej stronie samochodu i nagle zapragnął wziąć ją za rę- kę, ale nie odważył się tego uczynić, wydawała się bowiem głęboko pogrążona w myślach. Jak tylko limuzyna zatrzyma- ła się przed terminalem, Townsend wyskoczył i poszedł po wózek, podczas gdy kierowca zajął się wyładowywaniem wa- lizek. Kiedy bagaże znalazły się na wózku, Keith wręczył szo- ferowi wysoki napiwek, podziękował mu, po czym niemal biegiem ruszył w kierunku stanowiska odpraw linii Qantas. - Zdążyliśmy na samolot do Melbourne? - zapytał, po- dając paszport. - Tak, proszę pana - odparła dziewczyna w uniformie, po czym otworzyła paszport. - Ach, pan Townsend! Pan ko- misarz dzwonił w pańskiej sprawie. Mamy dla państwa dwa bilety: jeden na pańskie nazwisko, drugi dla panny Tulloh. - To ja - powiedziała Kate. - Lecicie państwo pierwszą klasą, miejsca 3D i E. Proszę udać się od razu do wyjścia numer siedemnaście. Kiedy dotarli do poczekalni, pasażerowie podróżujący klasą turystyczną wchodzili już na pokład. Townsend zo- stawił Kate na fotelu, sam zaś wyruszył na poszukiwania telefonu. Okazało się, że jest tylko jeden automat. Keith był trzeci w kolejce. Oczekiwanie dłużyło się w nieskoń- czoność; kiedy wreszcie przyszła jego kolej, pospiesznie wykręcił domowy numer Henry'ego; niestety, numer był zajęty. Próbował jeszcze trzy razy, lecz z tym samym skut- kiem. W chwili, kiedy zaczął wykręcać numer do biura Wy- sokiego Komisarza, ogłoszono, że dobiega końca odprawa pasażerów odlatujących do Melbourne. Mimo to Townsend pozostał przy aparacie, wychylił się tylko z budki i dał Ka- te znak, żeby szła do samolotu. Nikt się nie zgłaszał. Zaczekał jeszcze kilkanaście se- kund, by wreszcie odwiesić słuchawkę i pobiec w kierunku Kate stojącej przy wyjściu na płytę lotniska. Gdy tylko wbiegli po schodkach do maszyny, drzwi zatrzasnęły się z hukiem. 354 - Udało się? - zapytała dziewczyna, kiedy już zapięli pasy. - Niestety nie - odparł Townsend. - Telefon Henry'ego był ciągle zajęty, a w biurze komisarza nikt się nie zgłosił. Samolot zaczął powoli kołować na pas startowy. - Kiedy pan telefonował, spokojnie przemyślałam całą sprawę i doszłam do wniosku, że coś się nie zgadza - po- wiedziała Kate. - Co masz na myśli? - Właściwie wszystko. - To znaczy? - Na przykład sprawa mojego biletu. - Nie rozumiem, o czym mówisz. - Skąd wzięło się na nim moje nazwisko? - Przypuszczalnie podał je komisarz. -A skąd je znał? Zaproszenie na kolację, które przy- słał, dotyczyło tylko pana, bo nie wiedział, że nie jest pan sam. - Mógł zapytać kierownika recepcji. - Mógł, to prawda, ale jest jeszcze coś, co nie daje mi spokoju. - Co takiego? - Chłopiec hotelowy, który przyniósł wiadomość, przy- szedł prosto do naszego stolika. - I co z tego? Maszyna zaczęła nabierać prędkości. - Pan siedział odwrócony tyłem do drzwi, ale ja obser- wowałam go od chwili, kiedy wszedł do sali. Już wtedy po- myślałam sobie, że to trochę dziwne, że od razu podszedł do nas, mimo że nie mógł pana poznać z daleka. - Może zapytał głównego kelnera? Kate pokręciła głową. - Nie zatrzymał się przy nim. Ba, nawet na niego nie spojrzał. - Do czego zmierzasz, Kate? -A teraz jeszcze ten telefon Henry'ego, zajęty mimo wczesnej pory... - Lekkie szarpnięcie oznajmiło, że koła samolotu oderwały się od ziemi. - I dlaczego nie mógł pan 355 dodzwonić się do komisarza o 8.30, skoro bez problemu udało się to panu o 7.20? Townsend wpatrywał się w nią w milczeniu. - Zostaliśmy wykiwani, Keith. To sprawka kogoś, komu bardzo-zależało na tym, żebyś nie dotarł do Leeds i nie podpisał kontraktu. Townsend gwałtownym szarpnięciem rozpiął pas, ze- rwał się z fotela, pobiegł na przód samolotu i, zanim kto- kolwiek zdążył go powstrzymać, wtargnął do kabiny pilo- tów. Kapitan ze współczuciem wysłuchał jego chaotycznej opowieści, po czym bezradnie rozłożył ramiona i stwier- dził, że bardzo mu przykro, ale najbliższa okazja, aby co- kolwiek zrobić w tej sprawie, nadarzy się dopiero podczas międzylądowania w Bombaju. - Lot 009 wystartował z obiema sztukami bagażu na pokła- dzie - zameldował Benson przez telefon z tarasu^widoko- wego, odprowadzając wzrokiem szybko nabierający wyso- kości maszynę. - Będą w powietrzu co najmniej przez naj- bliższe czternaście godzin. - Dobra robota, Reg - pochwalił go Armstrong. - A te- raz wracaj do Ritza. Sally wynajęła już pokój, w którym mieszkał Townsend. Będziesz tam czekał na telefon od Wolstenholme'a. Jestem pewien, że zadzwoni parę minut po dwunastej, ale do tej pory na pewno zdążę dotrzeć do hotelu Queen's i podać ci numer mojego pokoju. Keith siedział jak na szpilkach, co chwila uderzając pięścią w podłokietnik. - Kim oni są i jak udało im się to zrobić? Kate podejrzewała, że zna odpowiedź na pytanie „kto" i wie sporo na temat „jak". Trzy godziny później telefonistka hotelu Ritz, zgod- nie z zaleceniami pewnego nadzwyczaj hojnego dżentel- mena, który odwiedził ją jakiś czas temu, przełączyła do pokoju 319 rozmowę zamiejscową do pana Keitha Town- senda. Benson podniósł słuchawkę już po pierwszym dzwonku. 356 - Czy jest Keith? - zapytał zaniepokojony głos. - Kto mówi, jeśli można wiedzieć? - Henry Wolstenholme - zadudniło w słuchawce. - Dzień dobry, panie Wolstenholme. Pan Townsend pró- bował dodzwonić się do pana dziś rano, ale linia była cią- gle zajęta. - Wiem, wiem. Ktoś zadzwonił omyłkowo o siódmej i za- blokował nam telefon. Gdzie jest Keith? - W samolocie lecącym do Melbourne. Jego matka mia- ła atak serca. - Bardzo mi przykro z tego powodu, ale obawiam się, że pan Shuttleworth nie zechce przesunąć terminu podpisa- nia umowy. Musiałem się sporo napracować, żeby zgodził się na to spotkanie. Benson sięgnął po kartkę leżącą na nocnym stoliku obok aparatu i przeczytał zdanie napisane osobiście przez Armstronga: - Pan Townsend polecił mi przekazać, że wysłał do Le- eds swego reprezentanta, upoważnionego do podpisywania wszelkich dokumentów... Naturalnie, jeśli takie rozwiąza- nie będzie do zaakceptowania przez drugą stronę. - Myślę, że tak - odparł Wolstenholme. - Kiedy może- my się spodziewać tego człowieka? - Powinien już być w hotelu Queen's. Wyjechał do Le- eds krótko po tym, jak pan Townsend odleciał z Heathrow. Całkiem możliwe, że już pana szuka. - W takim razie zejdę do holu i spróbuję go złapać. - Jeszcze jedno: nasz księgowy chciał się upewnić, czy ostateczna kwota nie uległa zmianie... - Oczywiście, że nie. Sto dwadzieścia tysięcy funtów plus opłaty. - Sto dwadzieścia tysięcy plus opłaty... - powtórzył Ben- son. - Cóż, nie zabieram panu więcej czasu. Do usłyszenia. Zaraz potem Wolstenholme wyszedł z Różanego Pokoju i wsiadł do windy. Jeśli wysłannik Keitha istotnie przywiózł polecenie wypłaty na pełną sumę, być może uda się wszyst- ko załatwić przed przybyciem Shutdewortha. Pozostał tylko jeden problem: nie miał zielonego pojęcia, kogo szukać. 357 Benson natychmiast poprosił telefonistkę, żeby połączy- ła go z hotelem Queen's w Leeds. Chwilę później rozma- wiał już z Armstrongiem, który zatrzymał się w pokoju 217. - Dobra robota, Benson - pochwalił go szef. - Wymelduj się z hotelu, zapłać rachunek i resztę dnia masz wolną. Sam niezwłocznie opuścił pokój i zjechał na parter. Za- raz po wyjściu z windy dostrzegł Halleta rozmawiającego z jednym z mężczyzn, których widział w Savoyu. - Dzień dobry - powiedział, zatrzymując się przy nich. - Nazywam się Richard Armstrong, a to jest nasz prawnik. Zdaje się, że pan nas oczekuje? Wolstenholme przez dłuższą chwilę przyglądał mu się uważnie. Gotów był przysiąc, że już kiedyś widział tego człowieka. - Owszem - odparł wreszcie. - Zarezerwowałem Różany Pokój, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Proszę za mną. Przybysze z Londynu ruszyli za nim. ^ - Przykra historia z matką Keitha - zauważył, kiedy wchodzili do windy. - Bardzo przykra - zgodził się Armstrong. Jak tylko zajęli miejsca przy owalnym stole w Pokoju Różanym, Armstrong i Hallet dokładnie zapoznali się z treścią kontraktu, podczas gdy Wolstenholme pił kawę, od czasu do czasu spoglądając na nich ze zniecierpliwie- niem. Trochę go zdziwiło, że tak dokładnie analizują treść umowy, mimo iż została już zaakceptowana przez Keitha, po chwili zastanowienia musiał jednak przyznać, że na ich miejscu postąpiłby tak samo. Co kilka minut Hallet zada- wał jakieś pytanie, następnie zaś naradzał się szeptem z Armstrongiem. Minęła niemal godzina, zanim oddali kontrakt prawnikowi z Leeds i stwierdzili, że wszystko w porządku. Wolstenholme właśnie zamierzał zapytać o kilka spraw, ale nie zdążył, ponieważ otworzyły się drzwi i do pokoju, trochę powłócząc nogami, wszedł mężczyzna w średnim wie- ku, ubrany w garnitur o staroświeckim, przedwojennym kroju, który jeszcze nie zdążył powrócić do łask. Wolsten- 358 holme przedstawił Johna Shuttlewortha, który uśmiechnął się nieśmiało, po czym uścisnął ręce gościom. - Cóż, w takim razie pozostało nam już tylko podpisać umowę - stwierdził Armstrong. John Shuttleworth przyznał mu rację skinieniem głowy, więc Dick wyjął pióro z kieszeni marynarki, pochylił się nad kontraktem i złożył podpis w miejscu, które Stephen wskazał mu drżącym palcem. Następnie przekazał pióro oraz dokument Shuttleworthowi, ten bez słowa podpisał się obok, zaraz potem zaś Stephen wręczył Wolstenhol- melowi polecenie wypłaty opiewające na 120 tysięcy fun- tów. Armstrong przypomniał mu, że byłoby dobrze, gdyby od razu udał się do banku. - Zaraz wyskoczę do Midland - powiedział prawnik. - To nie potrwa dłużej niż kilka minut. Kiedy wrócił, zastał Shuttlewortha siedzącego samotnie przy lunchu. - Gdzie tamci? - zapytał ze zdziwieniem. - Bardzo przepraszali, że nie mogą zostać na lunch, ale bardzo spieszyło im się do Londynu. Wolstenholme poczuł w sercu ukłucie niepokoju. Chciał zadać jeszcze kilka pytań, a poza tym nie wiedział, komu powinien wysłać rachunek za swoje usługi. - Gratuluję, Henry - mówił dalej Shuttleworth, nalewa- jąc mu szampana. - Spisałeś się znakomicie. Odniosłem wrażenie, że twój przyjaciel Townsend nie zasypia gruszek w popiele. - Istotnie - zgodził się prawnik. - A w dodatku jest bardzo hojny. - Hojny? - zdziwił się Wolstenholme. - Właśnie. Co prawda wyjechali nie pożegnawszy się z to- bą, ale za to zostawili kilka butelek prawdziwego szampana. Wieczorem, ledwo Wolstenholme zdążył otworzyć drzwi, usłyszał dzwonek telefonu. Okazało się, że to Townsend. - Bardzo mi przykro z powodu twojej matki - powie- dział prawnik. - Mojej matce nic nie dolega. 359 - Jak to? Ale przecież... - Wracam do Londynu najbliższym samolotem. Jutro wieczorem będę w Leeds. - Nie musisz się spieszyć, przyjacielu - odparł coraz bardziej zdziwiony Henry. - Shuttleworth podpisał umowę. - To znakomicie, ale ja chyba też powinienem ją podpi- sać, prawda? - Wcale nie. Twój przedstawiciel podpisał wszystko w twoim imieniu, a ja mogę dać ci słowo, że dokumenty były w porządku. - Mój przedstawiciel? - Tak, Richard Armstrong. Już zrealizowałem polecenie wypłaty na sto dwadzieścia tysięcy funtów, które przy- wiózł. Naprawdę nie musisz się spieszyć z powrotem; West Riding Group jest twoja. Townsend z rozmachem odwiesił słuchawkę, po czym odwrócił się do Kate: ^ -Ja lecę dalej, do Melbourne i Sydney, ale ty od razu wrócisz do Londynu i dowiesz się wszystkiego o człowieku nazwiskiem Richard Armstrong. - A więc to on siedział przy sąsiednim stoliku w Savoyu... - Na to wygląda - wycedził Townsend. - I to on jest teraz właścicielem West Riding Group? - Zgadza się. - Nie możesz nic na to poradzić? - Mógłbym oskarżyć go o oszustwo, ale sprawa ciągnęła- by się latami. Człowiek, który odważył się na coś takiego, z pewnością zabezpieczył się ze wszystkich stron, a poza tym nie ulega wątpliwości, że Shuttleworth nigdy nie zgo- dzi się zeznawać w sądzie. Kate zmarszczyła brwi. - W takim razie nie bardzo rozumiem, po co mam wracać do Londynu. Podejrzewam, że wojna z Richardem Arm- strongiem dopiero się zaczyna. Równie dobrze możemy spę- dzić tę noc w Bombaju. Jeszcze nigdy nie byłam w Indiach. Townsend spojrzał na nią uważnie, ale nic nie odpowie- dział. Przemówił dopiero wtedy, kiedy w pobliżu pojawił się mężczyzna w mundurze kapitana linii TWA. 360 - Przepraszam, czy wie pan może, jak nazywa się naj- lepszy hotel w Bombaju? - Podobno Grand Palace jest całkiem niezły, ale nigdy w nim nie mieszkałem - odparł kapitan. - Dziękuję. Pchając przed sobą walizki, wyszli z budynku dworca lotniczego. Kiedy znaleźli się na zewnątrz, zaczął padać deszcz. Keith wepchnął walizki do bagażnika taksówki, która w każdym innym kraju już dawno trafiłaby do składnicy złomu, po czym wyruszyli w długą podróż do centrum Bombaju. Wbrew temu, czego oczekiwał, działała więk- szość ulicznych latarni; niestety, nie dało się tego powie- dzieć ani o światłach taksówki, ani o wycieraczkach, a w dodatku kierowca zdawał się nie wiedzieć, że jego po- jazd dysponuje nie tylko pierwszym biegiem, co jednak nie przeszkadzało mu co chwila zapewniać pasażerów, że Grand Palace to „dobry hotel, bardzo bardzo dobry". Ledwie zdążyli wejść do budynku, kiedy niebo przecię- ła błyskawica i rozległ się huk gromu. Keith musiał przy- znać, że obszerna, bogato zdobiona budowla istotnie wy- gląda niemal jak pałac, choć bardziej wybredny podróżny z pewnością dostrzegłby oznaki świadczące o tym, iż Grand Palace dni świetności ma już dawno za sobą. - Serdecznie witamy - przywitał ich mężczyzna w ele- ganckim czarnym garniturze, kiedy znaleźli się w holu o marmurowych ścianach i takiej samej podłodze. - Nazy- wam się Baht i jestem dyrektorem tego hotelu. - Zgiął się w ukłonie. - Czy mogę wiedzieć, na jakie nazwisko opiewa państwa rezerwacja? - Nie mamy rezerwacji, ale potrzebujemy dwóch pokoi - odparł Keith. - Cóż za niefortunny zbieg okoliczności! - westchnął Baht. - Jestem prawie pewien, że wszystkie miejsca są za- jęte, ale naturalnie zaraz to sprawdzę. Zaprowadził ich do recepcji, po czym wdał się w Oży- wioną rozmowę z recepcjonistą, który co chwila potrząsał głową i bezradnie rozkładał ręce. W końcu dyrektor san\ 361 przyjrzał się diagramowi pokoi, a następnie pokazał go go- ściom. - Muszę z przykrością poinformować państwa, że mamy tylko jeden wolny pokój - oznajmił ze złożonymi rękami, jakby w nadziei, że dzięki jego modlitwom dokona się cud i jeden pokój zamieni się w dwa. - Co gorsza... - Tak? - ponaglił go Keith ze zniecierpliwieniem. - Obawiam się, że to królewski apartament, proszę pana. - Doskonale - zauważyła Kate, na próżno usiłując ukryć rozbawienie. - Szczególnie jeśli wziąć pod uwagę twoje po- glądy dotyczące monarchii. Czy jest tam może sofa albo ja- kaś kanapa? - zapytała Bahta. - Nawet kilka - odpowiedział lekko zdziwiony dyrektor hotelu, któremu do tej pory nigdy nie zadano takiego py- tania. - W takim razie bierzemy - zdecydowała dziewczyna. Kiedy tylko wpisali się do księgi, Baht klasnął w dłonie, przywołując w ten sposób boya ubranego w długi czerwony chałat, czerwone luźne pantalony i również czerwony turban. -Dobry pokój, bardzo bardzo dobry - zapewniał ich, taszcząc walizy. Tym razem Kate nie wytrzymała i parsknę- ła śmiechem. - Sam lord Mountbatten spał w ten pokój, i dużo maharadżów. Ustawiwszy bagaże na dywanie, boy wyjął z kieszeni ogromny klucz, przekręcił go w zamku, a następnie pchnął podwójne drzwi, wszedł do środka, włączył światło i zapro- sił ich gestem do środka. Pokój był ogromny, w przepastnym łóżku zaś zmieściło- by się co najmniej pół tuzina maharadżów. Townsend stwierdził z rozczarowaniem, że dyrektor nie kłamał: pod ścianami stało kilka obszernych sof. - Dobre łóżko, bardzo, bardzo dobre - zapewnił boy, sta- wiając walizki na środku pokoju. Kate wręczyła mu funto- wy banknot; skłonił się nisko i wyszedł z pokoju. W chwili, gdy zamknął za sobą drzwi, zgasło światło. - Jak to zrobiłeś? - zapytała Kate. - Jeśli wyjrzysz przez okno, z pewnością stwierdzisz, że zawinił ktoś znacznie potężniejszy ode mnie. 362 Istotnie, niemal całe miasto było pogrążone w ciemno- ści. - Będziemy stać i czekać, aż naprawią uszkodzenie, czy poszukamy czegoś, na czym można by usiąść? - zapytał Keith. - Ty prowadź - odparła, biorąc go za rękę. Powoli ruszył w kierunku łóżka, badając przestrzeń przed sobą wyciągniętą drugą ręką, co jednak nie uchroni- ło go przed zderzeniem z solidną drewnianą konstrukcją łoża. Zanosząc się śmiechem, padli na miękki materac. - Dobre łóżko - oznajmił Keith. - Bardzo, bardzo dobre. - Spał w nim sam lord Mountbatten... - ...i dużo maharadżów. - Kate roześmiała się jeszcze głośniej. - Skoro już o tym mowa: nie musiałeś przekupy- wać dyżurnego inżyniera w tutejszej elektrowni, żeby za- ciągnąć mnie do łóżka. Już od tygodnia zachodzę w głowę, czy w ogóle zauważyłeś, że jestem kobietą. CZWARTE WYDANIE Armstrong i Townsend walczą o „Globe" XXII THE TIMES 1 KWIETNIA 1966 Partia Pracy przejmuje władzę; Większość 100 głosów w Izbie Gmin zapewniona Armstrong obrzucił przelotnym spojrzeniem nową maszy- nistkę, po czym wszedł do biura. Sally rozmawiała przez telefon. - Kto jest pierwszy w kolejce? - zapytał. - Derek Kirby - odparła, zasłaniając ręką mikrofon. - A któż to taki? - Były redaktor naczelny „Daily Express". Biedaczysko utrzymał się na stanowisku tylko przez osiem miesięcy, ale twierdzi, że ma dla pana ważną informację. Poprosić go? - Niech jeszcze trochę zaczeka. Kto dzwoni? - Phil Barker z Leeds. Armstrong wziął od Sally słuchawkę, by osobiście po- rozmawiać z nowym dyrektorem generalnym West Riding Group. - I co, zgodzili się na moje warunki? - Ostatecznie stanęło na milionie trzystu tysiącach fun- tów, płatnych w równych ratach przez najbliższe sześć lat, jednak pod warunkiem utrzymania sprzedaży na tym sa- mym poziomie. Jeśli w pierwszym roku sprzedaż spadnie, kolejne płatności zostaną odpowiednio obniżone. - Nie zauważyli pułapki w umowie? - Nie. Są pewni, że już w pierwszym roku postarasz się maksymalnie zwiększyć nakłady. - W takim razie dopilnuj, żeby na razie nakłady wszyst- kich pism były jak najmniejsze. Zaczniemy je zwiększać 367 dopiero w drugim roku. W ten sposób oszczędzę mnóstwo pieniędzy. A co z „Hull Echo" i „Grimsby Times"? - Rozmowy dopiero się zaczęły, ale teraz, kiedy wszyscy się dowiedzieli, że ty jesteś potencjalnym nabywcą, będę miał znacznie trudniejsze zadanie. - Wobec tego będziemy musieli zaproponować więcej, a zapłacić mniej. - Wolno wiedzieć, w jaki sposób zamierzasz to osią- gnąć? - Wprowadzając do umów klauzule z obietnicami, któ- rych nie mamy najmniejszego zamiaru dotrzymać. Pamię- taj, że firmy rodzinne o wieloletniej tradycji rzadko odda- ją sprawę do sądu, więc zawsze wykorzystuj prawo do gra- nic możliwości. Nigdy go nie łam, tylko naginaj, ile się da. A teraz bierz się do roboty. Odłożył słuchawkę, nie czeka- jąc na odpowiedź. - Derek Kirby wciąż czeka - przypomniała mu^ally. Armstrong spojrzał na zegarek. - Kiedy przyszedł? - Jakieś dwadzieścia, może dwadzieścia pięć minut temu. - W takim razie podyktuję ci parę listów. Po dwudziestu jeden latach Sally doskonale wiedziała, które zaproszenia szef przyjmie, a które odrzuci, w jakich akcjach dobroczynnych weźmie udział, na jakich zgroma- dzeniach zgodzi się przemówić i na których przyjęciach chętnie się pojawi. Zasada była prosta: mówić „tak" tam, gdzie można cokolwiek zyskać, mówić „nie" wszędzie tam, gdzie zysku nie ma albo nawet grozi strata. Czterdzieści minut później, zamknąwszy notatnik, przypomniała Arm- strongowi, że Derek Kirby czeka już ponad godzinę. - W porządku, poproś go, ale jeśli będzie jakiś interesu- jący telefon, możesz łączyć. Kiedy Kirby wszedł do gabinetu, Armstrong nawet nie podniósł się zza biurka, tylko niedbałym gestem wskazał fotel przeznaczony dla gości. Dziennikarz sprawiał wrażenie mocno zdeprymowanego. Armstrong zdążył się już przekonać, że większość ludzi, któ- 368 rym każe się długo czekać, traci pewność siebie. Kirby liczył sobie około czterdziestu pięciu lat, choć głębokie zmarszczki na czole oraz przerzedzone włosy sprawiały, że wyglądał na starszego. Miał na sobie elegancki, choć już trochę niemodny garnitur, a jego koszula, choć śnieżnobiała i nienagannie uprasowana, wyglądała na nieco sfatygowaną. Należało przy- puszczać, że od chwili rozstania się z „Daily Express" Derek Kirby utrzymuje się publikując nieregularnie różne materia- ły na łamach przypadkowych czasopism i że z coraz większą nostalgią wspomina wysoką pensję oraz fundusz reprezenta- cyjny, z którego mógł do woli czerpać będąc redaktorem na- czelnym. Cokolwiek miał do zaoferowania, z pewnością da się kupić najwyżej za jedną czwartą początkowej ceny. - Dzień dobry, panie Armstrong - powiedział Kirby, za- nim usiadł w fotelu. - Przykro mi, że musiał pan czekać, ale miałem do zała- twienia kilka pilnych spraw. - Doskonale to rozumiem. - Czym mogę panu służyć? - To raczej ja mogę panu zaproponować przysługę. Armstrong skinął głową. - Zamieniam się w słuch. - Jestem w posiadaniu poufnej informacji, która może panu umożliwić przejęcie dużego dziennika o zasięgu ogólnokrajowym. - Chyba nie ma pan na myśli „Daily Express" - odparł Dick, spoglądając ze znużeniem w kierunku okna - bo do- póki żyje Beaverbrook... - Mam na myśli coś znacznie większego. Armstrong przez chwilę mierzył go wzrokiem, po czym zapytał: - Napije się pan kawy, panie Kirby? - Wolałbym herbatę - odparł dziennikarz. Gospodarz podniósł słuchawkę jednego z aparatów. - Sally, bądź tak dobra i przynieś nam dwie herbaty. Był to jednocześnie sygnał, że spotkanie może się prze- ciągnąć oraz że Armstrong nie życzy sobie, by mu prze- szkadzano. 24. Stan czwarty 369 -Jeśli dobrze pamiętam, był pan redaktorem naczel- nym „Daily Express"? -Zgadza się. Jednym z siedmiu w ciągu ostatnich ośmiu lat. - Szczerze mówiąc, do dzisiaj nie rozumiem, dlaczego pana wyrzucili. Weszła Sally z tacą i dwiema filiżankami herbaty. Jed- ną postawiła na niskim stoliku przed Kirbym, drugą na biurku Armstronga. - Pański następca okazał się kretynem, panu zaś nie da- no czasu, żeby w pełni pokazał pan swoje możliwości. Kirby uśmiechnął się lekko, nalał sobie mleka, wrzucił do filiżanki dwie kostki cukru, zamieszał, a następnie roz- parł się w fotelu ze znacznie pewniejszą miną. Uznał, że nie byłoby roztropne przypominać Armstrongowi, że niedawno zatrudnił owego „kretyna" w jednej ze swoich gazet. - Skoro nie chodzi o „Daily Expresss", to o co?- - Zanim powiem więcej, chciałbym mieć całkowitą ja- sność co do mojej sytuacji... Armstrong oparł łokcie na biurku i pochylił się do przodu. - Obawiam się, że nie rozumiem. - Cóż, po niezbyt przyjemnych doświadczeniach, jakie zebrałem w „Daily Express", muszę najpierw zatroszczyć się o własne interesy. Umilkł, czekając na reakcję gospodarza, a kiedy ten nic nie odpowiedział, Kirby otworzył teczkę i wyjął z niej jednostronicowy dokument. - Mój prawnik przygotował to na wszelki wypadek... - Powiedz mi konkretnie, czego chcesz, Derek. Przecież wszyscy wiedzą, że zawsze dotrzymuję obietnic. - Tutaj jest napisane, że jeśli przejmie pan tę gazetę, zrobi mnie pan jej redaktorem naczelnym albo wypłaci odszkodowanie w wysokości stu tysięcy funtów. Kirby wręczył Armstrongowi dokument, a ten szybko przebiegł go wzrokiem. Zorientował się, że nie ma tam ani słowa na temat wynagrodzenia przyszłego redaktora na- czelnego i bez wahania złożył podpis. Kiedyś był już w po- dobnej sytuacji i wykręcił się sianem, dając pewnemu 370 człowiekowi obiecane stanowisko, tyle że z pensją w wyso- kości jednego funta rocznie. Korciło go, by zwrócić Kir- by'emu uwagę, że nie należy oczekiwać niczego dobrego po tanich prawnikach, powstrzymał się jednak i bez słowa wręczył gościowi podpisany dokument. - Dziękuję panu. - Czy teraz powiesz mi, jaki dziennik masz na myśli? -„Globe". Już drugi raz tego ranka Richard Armstrong zaniemó- wił ze zdumienia. „Globe" był jedną ze świętości Fleet Street; nikomu nawet nie przeszło przez myśl, że kiedykol- wiek może zostać sprzedany. - Przecież wszystkie udziały stanowią własność jednej rodziny - zwrócił uwagę Kirby'emu, kiedy nabrał pewno- ści, że będzie mógł odezwać się głosem nie zdradzającym emocji. - Zgadza się - potwierdził dziennikarz. - Dwóch braci i żony jednego z nich. Sir Waltera, Alexandra i Margaret Sherwood. Prezesem rady nadzorczej jest sir Walter, więc uważa się, że on tam rządzi, ale to nieprawda. Wszyscy ma- ją równe prawo głosu. Armstrong wzruszył ramionami. - Wiem o tym. Tę informację można znaleźć w każdym opracowaniu dotyczącym sytuacji na brytyjskim rynku wy- dawniczym. - Czy znajdzie pan tam również informację, że niedaw- no doszło do rozłamu w rodzinie? Armstrong uniósł brwi. - W zeszły piątek, z okazji sześćdziesiątych pierwszych urodzin Alexandra, spotkali się na obiedzie w jego aparta- mentach w Paryżu. Sir Walter przyleciał z Londynu, Mar- garet z Nowego Jorku, ale rodzinna uroczystość nie prze- biegała w najlepszej atmosferze, ponieważ Alexander i Margaret powiedzieli Walterowi prosto w oczy, że ich zda- niem poświęca za mało uwagi temu, co dzieje się z „Glo- be", i obarczyli go odpowiedzialnością za spadek nakładu. Za jego prezesury z czterech milionów egzemplarzy dzien- nie zrobiły się zaledwie dwa miliony, czyli mniej niż ma 371 „Daily Citizen", którego właściciel podkreśla z dumą na każdym kroku, że wydaje największy dziennik w kraju. Zarzucili mu, że zbyt wiele czasu spędza w klubie golfo- wym i_ na torze. Wywiązała się gwałtowna sprzeczka, w trakcie której Alexander i Margaret stwierdzili wprost, że choć odrzucili wiele atrakcyjnych ofert osób pragną- cych odkupić ich udziały, to w przyszłości mogą zmienić zdanie, ponieważ nie zamierzają przyglądać się bezczyn- nie, jak rodzinna fortuna topnieje z powodu jego nieudol- ności. - Skąd to wszystko wiesz? - zapytał podejrzliwie Arm- strong. - Od jego kucharki. - Od kucharki? - Nazywa się Lisa Milton. Poprzednio pracowała w re- stauracji dostarczającej gotowe posiłki na Fleet^ Street. Alexander zaproponował jej pracę u siebie w Paryżu. - Za- wiesił głos. - Okazał się wymagającym i niezbyt Hojnym pracodawcą, więc chętnie wróciłaby do Anglii, gdyby... - ...gdyby było ją na to stać? - dokończył za niego Arm- strong. Kirby skinął głową. - Była w kuchni i słyszała każde słowo. Podobno wrzesz- czeli tak głośno, że usłyszałaby ich nawet wtedy, gdyby sta- ła na ulicy. - Dobra robota, Derek - stwierdził Armstrong z uśmie- chem. - Wiesz może jeszcze coś, co i ja powinienem wie- dzieć? Kirby schylił się i wyjął z aktówki pękatą kartonową teczkę. - Znajdzie pan tutaj wszystkie informacje na ich temat: życiorysy, adresy, numery telefonów, nawet dane kochanki Alexandra. Jeśli będzie pan potrzebował czegoś więcej, proszę do mnie zadzwonić. Położył na biurku teczkę i wizytówkę. Armstrong przy- sunął teczkę, wizytówkę natomiast schował do portfela. - Dziękuję - powiedział. - Gdyby kucharka dostarczyła kolejnych rewelacji albo gdybyś chciał skontaktować się 372 ze mną w jakiejkolwiek sprawie, dzwon pod ten numer. - Wręczył dziennikarzowi swoją wizytówkę. - To prywatna linia, więc nie będziesz musiał czekać. ••- Zadzwonię natychmiast, jak tylko się czegoś dowiem - zapewnił go Kirby, podnosząc się z fotela. Armstrong także wstał, by odprowadzić gościa, a kiedy weszli do sekretariatu, nawet objął go ramieniem. Uści- snąwszy mu rękę, zwrócił się do Sally: - Proszę łączyć Dereka o każdej porze, bez względu na to, czy jestem sam, czy akurat mam jakieś spotkanie. Po wyjściu Kirby'ego, Sally zajrzała do gabinetu szefa. Armstrong przeglądał zawartość teczki zostawionej przez dziennikarza. - Mówił pan serio, czy tylko tak sobie? - Serio. Powiem ci, jak tylko zmienię zdanie, ale na ra- zie musisz odwołać wszystkie spotkania, żebym mógł pole- cieć do Paryża i spotkać się z Alexandrem Sherwoodem. Jeśli rozmowa zakończy się pomyślnie, prosto z Paryża po- lecę do Nowego Jorku, do jego bratowej. Sally zaczęła przewracać kartki w kalendarzu. - Ma pan tyle spotkań, że... -Jak jakiś cholerny dentysta! - przerwał jej Arm- strong. - Masz czas do mojego powrotu z lunchu, żeby je odwołać albo przesunąć na inny termin. Zaraz potem mo- żesz obejrzeć, co jest w tej teczce. Od razu zrozumiesz, dlaczego jak najprędzej muszę porozmawiać z Sherwo- odem. Tylko pamiętaj, że nikt inny nie może się nawet do tego zbliżyć! Zerknął na zegarek, po czym szybkim krokiem opuścił gabinet. Idąc przez biuro, znowu zwrócił uwagę na nową maszynistkę; tym razem dziewczyna wyczuła jego spojrze- nie, podniosła wzrok i uśmiechnęła się nieśmiało. W dro- dze do Savoyu polecił Bensonowi dowiedzieć się o niej, czego się da. Podczas lunchu miał kłopoty ze skoncentrowaniem się na rozmowie, mimo iż jego gościem był minister, ponieważ wyobraźnia podpowiadała mu już, jak będzie się czuł jako właściciel „Globe". Na szczęście zdawał sobie sprawę, że 373 akurat ten minister już wkrótce utraci stanowisko, kon- kretnie przy planowanej niebawem rekonstrukcji gabine- tu. W związku z tym wcale nie był rozczarowany, kiedy do- stojnik pożegnał się zaraz po posiłku, usprawiedliwiając pośpiech koniecznością udzielenia odpowiedzi na interpe- lacje kilku deputowanych. Armstrong uścisnął rękę mini- stra, po czym poprosił o rachunek. Obserwując przez okno, jak dygnitarz odjeżdża elegancką limuzyną, życzył mu w duchu, by zanadto nie przyzwyczaił się do luksusów związanych z piastowaniem ważnego stanowiska, ale kiedy zajął miejsce we własnym samochodzie, myślami był z po- wrotem przy „Globe". - Przepraszam pana... - wymamrotał Benson, spogląda- jąc we wsteczne lusterko. - O co chodzi? - warknął Armstrong. - Pytał pan o tę dziewczynę... Dick od razu złagodniał. - Tak, rzeczywiście. Czego się dowiedziałeś? - Nazywa się Sharon Levitt i przyszła do nas tylko na kilka tygodni. Zastępuje sekretarkę pana Wakehama, któ- ra jest na urlopie. Armstrong bez słowa skinął głową. Wysiadłszy z windy na ostatnim piętrze biurowca, stwierdził z rozczarowa- niem, że dziewczyny nie ma już przy biurku. Sally od razu weszła za nim do gabinetu, przyciskając do piersi kalen- darz i plik jakichś papierów. -Jeśli zdecyduje się pan odwołać sobotnie przemówie- nie na Kongresie Wydawców Prasy i lunch z żoną w nie- dzielę... - Armstrong machnął lekceważąco ręką. - Ale to jej urodziny - przypomniała mu Sally. - Poślij jej duży bukiet, kup jakiś prezent u Harrodsa i przypomnij, żebym zadzwonił z życzeniami. ^\^ - W takim razie ma pan wolny cały weekend. - A co z Alexandrem Sherwoodem? - Zadzwoniłam do jego sekretarki w Paryżu. Nie uwie- rzy pan, ale osobiście oddzwonił kilka minut temu. - I co? - Nawet nie zapytał, w jakiej sprawie chce się pan 374 z nim widzieć, tylko zaprosił pana na lunch w niedzielę o pierwszej, w jego mieszkaniu na Montmartrze. - Dobra robota, Sally. Zanim z nim porozmawiam, mu- szę zamienić kilka słów z jego kucharką. - Nazywa się Lisa Milton. W niedzielę rano przyjdzie na śniadanie do hotelu George V, gdzie pan zamieszka. - No to załatw jeszcze dzisiejszą pocztę i możesz iść do domu. - Zapomniał pan, że na czwartą jestem zapisana u den- tysty. Już dwa razy odkładałam wizytę, ale ten ząb coraz bardziej daje mi się we znaki. Armstrong otworzył już usta, by jej powiedzieć, żeby przesunęła wizytę po raz trzeci, ale w porę się zreflekto- wał. - Oczywiście, Sally. Powinnaś dbać o zdrowie. Powiedz sekretarce pana Wakehama, żeby cię zastąpiła. Sally spojrzała na niego ze zdziwieniem. Odkąd praco- wała dla Richarda Armstronga, nigdy się nie zgodził, żeby ktokolwiek oprócz niej miał dostęp do najważniejszych do- kumentów firmy. - Niestety wyjechała na urlop i pan Wakeham wziął na kilka tygodni jakąś młodą dziewczynę... - Nie szkodzi. Chcę tylko podyktować kilka listów. - Zaraz ją przyprowadzę. Ledwo Sally wyszła z gabinetu, odezwał się jeden z tele- fonów na biurku Armstronga. Dzwonił Stephen Hallet z wiadomością, że w imieniu pracodawcy oskarżył o znie- sławienie redaktora naczelnego „Daily Mail". Jego zda- niem, Dick powinien przez najbliższych kilka dni unikać kontaktów z prasą. - Ustaliłeś, skąd wziął się przeciek? - zapytał Arm- strong. - Nie, ale podejrzewam, że z Niemiec. - Dziwne, bo to przecież sprawa sprzed tylu lat... - za- stanawiał się głośno Armstrong. - Julius Hahn nie żyje, więc to nie może być jego sprawka. Moim zdaniem, musiał w tym maczać palce Townsend. - Jeszcze nie wiem, kto, ale ktoś na pewno chce cię 375 zdyskredytować w oczach opinii publicznej i podejrzewam, że w najbliższych tygodniach będziemy musieli wytoczyć parę procesów o zniesławienie. W ten sposób przynaj- mniej ^zmusimy do zastanowienia tych, którzy mieliby ochotę powtórzyć coś takiego w przyszłości. - Przysyłaj mi każdą wzmiankę na mój temat - polecił Richard. - Gdybyś nagle mnie potrzebował, przez kilka dni będę w Paryżu. - Szczęściarz - mruknął Hallet. - Pozdrów ode mnie Charlotte. Weszła Sally, a za nią wysoka szczupła blondynka w króciutkiej spódniczce, jaką mogła założyć wyłącznie osoba o tak zgrabnych nogach. - Muszę kończyć, bo mam do załatwienia ważną sprawę - powiedział Armstrong do telefonu. - Rozumiem - odparł Stephen. - Nie obawiaj się, będę trzymał rękę na pulsie. Dick odłożył słuchawkę, po czym obdarzył dziewczynę promiennym uśmiechem. - To jest Sharon - przedstawiła ją Sally. - Powiedziałam jej, że będzie miała tylko do napisania kilka listów i że wypuści ją pan przed piątą. Do zobaczenia rano. Armstrong nie odpowiedział. Przez chwilę przyglądał się kostkom dziewczyny, a potem jego wzrok zaczął wędro- wać w górę. Townsend przeczytał do końca artykuł w „Daily Mail", odłożył gazetę, odwrócił się z fotelem w stronę okna i za- patrzył na rozciągający się w dole port Sydney. Artykuł, będący raczej mało pochlebną relacją o zawrotnej karie- rze Lubczego Hocha oraz o jego ambicji, by stać się jed- nym z potentatów prasowych Wielkiej Brytanii, uzupełnia- ły liczne wypowiedzi zastrzegających sobie anonimowość kolegów Armstronga z wojska, Niemców, którzy zetknęli się z nim w Berlinie, oraz byłych podwładnych. W publikacji aż roiło się od dosłownych cytatów z ob- szernego materiału, który kilka tygodni wcześniej Kate na- pisała dla „Sunday Chronicle”. Townsend doskonale zda- 376 wał sobie sprawę, że bardzo niewielu Australijczyków zain- teresuje historia życia Richarda Armstronga, wiedział jed- nak również, że w ciągu kilku dni artykuł ten trafi na biur- ko każdego redaktora na Fleet Street i że minie najdalej parę tygodni, zanim któryś z nich zdecyduje się udostępnić zdumiewające nowiny brytyjskiej opinii publicznej. Nie- wiadomą stanowiło tylko to, kto okaże się najszybszy. Nie ulegało wątpliwości, że Armstrong błyskawicznie wytropi źródło informacji, lecz dzięki temu przyjemność stawała się jeszcze większa. Ned Brewer, dyrektor jego przedstawicielstwa w Londynie, zawiadomił go niedawno, że częstotliwość publikowania rewelacji dotyczących prze- szłości Armstronga nieco zmalała, co należało zapewne wiązać z lawiną pozwów, która zasypała większość redakcji na Fleet Street. Od kilkunastu miesięcy Townsend obserwował z nara- stającą irytacją, jak Armstrong przekształca West Riding Group w prężne wydawnictwo, stanowiące silny przyczó- łek na północy Anglii, ani przez chwilę jednak nie ulegało dla niego wątpliwości, jaki jest prawdziwy cel poczynań jego adwersarza. Udało mu się przekupić dwóch ludzi z kwatery głównej Armstronga na Fleet Street, którzy przekazywali mu informacje o każdym, kto przekroczył próg gabinetu Armstronga. Niedawno zawitał tam Derek Kirby, były redaktor naczelny „Daily Express"; przyszedł jako zastraszony petent, wychodząc natomiast zdawał się być w znakomitej komitywie z gospodarzem. Doradcy Townsenda przypuszczali, że Kirby objął redakcję jednej z regionalnych gazet wydawanych przez West Riding Group, sam Townsend jednak wcale nie był tego pewien i na wszelki wypadek wydał polecenie, by pilnie śledzono ruchy na rynku wydawniczym i informowano go natych- miast, gdyby pojawiła się jakakolwiek oferta złożona przez Armstronga. - Jakakolwiek, rozumiecie? - Czy West Riding Group naprawdę jest dla ciebie taka ważna? - zapytała Kate. - Nie, ale człowiek, który upadł tak nisko, żeby zasłonić 377 się moją matką przy robieniu swoich brudnych interesów, prędzej czy później musi dostać, na co zasłużył. Jak na razie, Armstrong kontynuował ekspansję na pro- wincji. Obecnie kontrolował dziewiętnaście regionalnych dzienników i pięć czasopism, oprócz tego zaś przejął 25 procent udziałów w Telewizji Lancashire oraz 49 procent w tamtejszej stacji radiowej w zamian za sprzedawane po cenie preferencyjnej akcje własnej firmy. Jego najnow- szym przedsięwzięciem był „London Evening Post". Town- send jednak wiedział, że Armstrong, podobnie jak on, ma- rzy o własnej gazecie o zasięgu ogólnokrajowym. W ciągu ostatnich czterech lat Townsend nabył kolejne trzy australijskie dzienniki, jeden niedzielny dodatek oraz jeden tygodnik informacyjny. W każdym stanie wydawał teraz przynajmniej jedno pismo, nie miał więc najmniej- szych problemów z dodzwonieniem się nawet do najważ- niejszych polityków i biznesmenów. W ostatnim roku co najmniej dziesięć razy podróżował do Ameryki^ głównie do miast, w których rozwinął się przemysł stalowy, wydo- bywczy węgla kamiennego albo samochodowy, ponieważ przekonał się, że koncerny działające w tych gałęziach przemysłu niemal zawsze kontrolują również miejscowe gazety. Kiedy tylko wypatrzył firmę cierpiącą na chwilowy brak gotówki, zgłaszał ofertę i najczęściej po krótkich ne- gocjacjach stawał się właścicielem kolejnego pisma. Zaraz potem okazywało się, że pracuje w nim za wiele osób oraz że jest fatalnie zarządzane, ponieważ ludzie podejmujący do tej pory decyzje nie mieli pojęcia o wydawaniu gazety. Townsend potrzebował zaledwie kilku miesięcy, by z pod- upadającego piśmidła zrobić dochodową gazetę, choć za- zwyczaj wiązało się, to z koniecznością zwolnienia połowy pracowników i obsadzenia kluczowych stanowisk jego za- ufanymi ludźmi. W ten sposób zdołał przejąć dziewięć dzienników uka- zujących się od Seattle po Północną Karolinę, to zaś po- zwoliło mu zgromadzić środki wystarczające, aby - gdyby nadarzyła się taka sposobność - złożyć poważną ofertę kupna którejś z najważniejszych gazet w USA. 378 Wiele podróży odbył w towarzystwie Kate i choć nie miał żadnych wątpliwości, że pragnie ją poślubić, to, ma- jąc w pamięci nieudany eksperyment z Susan, wciąż nie mógł się zdecydować, czy wolno mu żądać od kogoś, by spędził z nim resztę życia na walizkach, nie wiedząc, ile czasu przyjdzie im spędzić w jednym miejscu. Jeśli czegokolwiek zazdrościł Armstrongowi, to tylko syna, który odziedziczy po nim imperium. XXIII THE TIMES 29 PAŹDZIERNIKA 1966 Tunel pod Kanałem będzie gotowy w 1975 Budowa potrwa cztery lata - Panna Levitt poleci ze mną do Paryża - oświadczył Arm- strong. - Proszę zarezerwować dwa bilety pierwszej klasy i ten sam apartament, co zwykle w hotelu George V. Sally wykonała polecenie bez mrugnięcia okiem, uś- miechając się w duchu na myśl o obietnicach, które zo- staną złożone podczas najbliższego weekendu, ale nigdy nie zostaną dotrzymane, oraz o prezentach, o których będzie się dużo mówić, lecz które na zawsze pozostaną w sferze opowieści. Jej zadanie będzie polegało na tym, by w poniedziałek rozliczyć się z dziewczyną - natural- nie w gotówce i za stawkę godzinową znacznie wyższą niż w najdroższej agencji pośredniczącej w zatrudnianiu se- kretarek. Kiedy w poniedziałek rano Armstrong zjawił się w biu- rze bez Sharon, Sally pomyślała, że dziewczyna z pewno- ścią zadzwoni albo przyjdzie później. - Jak poszło spotkanie z Alexandrem Sherwoodem? - zapytała, kładąc pocztę na biurku szefa. - Znakomicie! - oznajmił rozpromieniony Armstrong. - Ustaliliśmy cenę za jego udziały w „Globe". Mam dla cie- bie ważne zadanie - dodał, nie czekając na jej reakcję. - Musisz jak najprędzej zdobyć katalog aukcji, którą Sothe- by's organizuje w Genewie w najbliższy czwartek. Sally przewróciła kilka kartek w kalendarzu. - W czwartek ma pan spotkania o dziesiątej, jedenastej i jedenastej trzydzieści, a potem lunch z Williamem Bar- 380 nelsonem, prezesem Agencji Reutera. Umawiałam pana z nim już dwa razy. - Więc umówisz mnie po raz trzeci. - Czy mam również przesunąć spotkanie z sekretarzem ministra finansów? - Masz przesunąć wszystkie spotkania - odparł krótko. - Zarezerwuj na środę wieczór dwa bilety pierwszej klasy do Genewy i zamów nam pokój w hotelu Le Richemond, koniecznie z widokiem na jezioro. A więc Sharon jak-jej-tam przetrwała do drugiego razu. Sally wykreśliła z kalendarza wszystkie czwartkowe spotkania. Dick musiał mieć naprawdę ważny powód, żeby przesuwać na późniejszy termin rozmowę z wysokim urzędnikiem państwowym i prezesem największej agencji informacyjnej. O co mogło chodzić tym razem? Do tej pory kupował wyłącznie gazety, a przecież tych transakcji nie dokonywało się na aukcjach. Zadzwoniła do Bensona i poleciła mu, żeby pojechał do Sotheby's na Bond Street i przywiózł katalog przedmiotów, które zostaną wystawione na aukcji w Genewie. Godzinę później, kiedy kierowca dostarczył katalog, zdziwienie Sal- ly jeszcze wzrosło. Dick nigdy nie przejawiał najmniejsze- go zainteresowania jajkami zdobionymi złotem i drogimi kamieniami. Czyżby miało to jakiś związek z jego kontak- tami z Moskwą? Bo chyba Sharon nie zażądała takiego wy- nagrodzenia za dwa dni, a raczej dwie noce pracy? W środę wieczorem Dick i Sharon przylecieli do stolicy Szwajcarii i zameldowali się w hotelu Le Richemond. Przed kolacją przespacerowali się do Hotel de Bergues w centrum miasta, gdzie dom aukcyjny Sotheby's zawsze organizował genewskie imprezy, aby obejrzeć pomieszcze- nie, w którym odbędzie się aukcja. Personel hotelu właśnie ustawiał krzesła w sali mogą- cej pomieścić około czterystu osób. Armstrong uważnie rozglądał się dokoła, szukając miejsca, z którego będzie mógł dokładnie widzieć nie tylko prowadzącego licytację, ale i podium z dziewięcioma telefonami. 381 Zaraz po powrocie do Le Richemond weszli do niewiel- kiej sali jadalnej i zajęli najlepszy stolik przy samym oknie, z którego roztaczał się wspaniały widok na jezioro. Główny kelner nie zdążył ich uprzedzić, że stolik jest zare- zerwowany dla kogoś innego, potem zaś było już za późno. Armstrong wybrał potrawy dla siebie, po czym wręczył menu dziewczynie. Czekając na pierwsze danie, posmarował masłem i zjadł bułkę leżącą na małym talerzyku, następnie zaś to samo uczynił z bułką Sharon. Jego towarzyszka nie zwróciła na to uwagi, ponieważ była zajęta przeglądaniem katalogu. - Strona trzydziesta dziewiąta - podpowiedział jej z peł- nymi ustami. Posłusznie przewróciła kilka kartek i w milczeniu wpa- trzyła się w fotografię przedmiotu, którego nazwy na- wet nie potrafiła wymówić. - Czy to do kolekcji? - zapytała wreszcie, w głębi duszy żywiąc nadzieję, że chodzi o prezent dla niej. ^ - Owszem - odparł, przełknąwszy kolejny kęs - ale nie do mojej. Jeszcze w zeszłym tygodniu nie miałem pojęcia, co to takiego Faberge - przyznał. - To transakcja wiązana. Pod zdjęciem zamieszczono szczegółowy opis arcydzieła sztuki jubilerskiej, historię jego potajemnego wywiezie- nia z Rosji w roku 1917 oraz cenę wywoławczą. Armstrong wyciągnął rękę pod stołem i położył ją na udzie dziewczyny. - Jak daleko się posuniesz? - zapytała. W tej samej chwili kelner przyniósł kryształową sala- terkę z kawiorem. Spłoszony Dick pospiesznie cofnął rękę i skupił uwa- gę na jedzeniu. Od weekendu w Paryżu spędzali razem wszystkie noce; chyba jeszcze nigdy nie spotkał nikogo, kto aż tak bardzo by go zafascynował. Ku zaskoczeniu Sal- ly, wychodził teraz z biura wczesnym wieczorem, zjawiał się natomiast dopiero o dziesiątej, czyli znacznie później niż zazwyczaj. Codziennie rano proponował dziewczynie najrozmaitsze prezenty, ona jednak zawsze odmawiała, toteż z każdym 382 dniem coraz bardziej się lękał, że ją utraci. Naturalnie zdawał sobie sprawę, że to nie miłość, jednak cokolwiek to było, pragnął, by trwało jak najdłużej. Myśl o rozwodzie zawsze napełniała go niechęcią, mimo iż widywał Charlot- te niezmiernie rzadko, niemal wyłącznie przy oficjalnych okazjach, i nawet nie pamiętał, kiedy po raz ostatni był z nią w łóżku. Na szczęście, ku jego ogromnej uldze, Sha- ron ani razu nie wspomniała o małżeństwie, wielokrotnie natomiast powtarzała mu, że zależy jej wyłącznie na tym, by oboje byli szczęśliwi. Jeśli o niego chodzi, to jej pra- gnienie zostało już spełnione. Ledwie kelner zabrał pustą salaterkę, Armstrong zaata- kował befsztyk tak monstrualnych rozmiarów, że sałatki mu- siano podać na drugim talerzu. Sharon zadowoliła się wę- dzonym łososiem z odrobiną sałaty. Gdyby nie to, że w pew- nej chwili poczuł na nodze jej przesuwającą się powoli w górę stopę, z pewnością zamówiłby dokładkę; w związku z takim, a nie innym rozwojem sytuacji, pospiesznie odłożył sztućce, wytarł usta serwetką, zerwał się z miejsca i szybkim krokiem skierował się do windy, ciągnąc za sobą dziewczy- nę. Drzwi zamknęły się za nimi w samą porę, by uniemożli- wić wejście starszej dystyngowanej parze. Kiedy wysiedli na szóstym piętrze, stwierdził z ulgą, że korytarz jest pusty. Gdyby ktoś tam był, Dick poczułby się mocno zażenowany, ponieważ jego podniecenie aż nadto rzucało się w oczy. Wpadli do pokoju i zatrzasnęli drzwi. Dziewczyna na- tychmiast pociągnęła go za sobą na podłogę i zaczęła mu rozpinać koszulę. - Nie mogę się doczekać... - wyszeptała. Nazajutrz rano Armstrong zamówił śniadanie do pokoju, po czym zjadł obie porcje, przeglądając najświeższy nu- mer „Financial Times”. Szczególną uwagę poświęcił noto- waniom walut, zwłaszcza kursowi franka szwajcarskiego w stosunku do funta szterlinga. Sharon nie spieszyła się z ubieraniem. Stała przed się- gającym podłogi lustrem w kącie pokoju i podziwiała swo- 383 je odbicie. Wreszcie wróciła do stolika, oparła stopę na podłokietniku fotela, w którym siedział Armstrong, i za- częła powoli wciągać czarną pończochę. Dick upuścił nóż na dywan. Kiedy dziewczyna powtórzyła tę samą operację z drugą pończochą, nie wytrzymał, poderwał się na nogi i przygarnął ją do siebie. Natychmiast wsunęła ręce pod jego szlafrok, on zaś jęknął głośno. - Zdążymy? - zapytał szeptem. -Na pewno, kochanie. Aukcja zaczyna się dopiero o dziesiątej. Płynnym ruchem ściągnęła biustonosz, chwyciła za poły /szlafroka i pchnęła Armstronga na łóżko. Wyszli z hotelu dopiero tuż przed dziesiątą, ale ponieważ jedyny przedmiot, którym interesował się Armstrong, mógł być licytowany najwcześniej około jedenastej, poszli spa- cerkiem wzdłuż brzegu jeziora, trzymając się za ręce i wy- stawiając twarze na działanie ciepłych promieni słońca. Jednak, kiedy weszli do holu Hotel de Bergues, Arm- strong poczuł się trochę nieswojo. Co prawda musiał targo- wać się o wszystko, czego pragnął i co do tej pory osiągnął w życiu, niemniej jednak jeszcze nigdy nie uczestniczył w aukcji. Na szczęście wcześniej wypytał dokładnie, jak powinien się zachowywać, więc nie pozostało mu nic inne- go, jak zastosować się do wskazówek. Przy wejściu do sali podał swoje nazwisko jednej z elegancko ubranych kobiet siedzących przy długim stole. Ponieważ wszyscy dokoła mówili po francusku, wyjaśnił w tym języku, że interesuje go wyłącznie pozycja numer 43. Ze zdziwieniem stwier- dził, iż niemal wszystkie miejsca są zajęte, w tym także te, które uznał za najlepsze podczas wstępnych oględzin sali. Dopiero po dłuższej chwili Sharon znalazła dwa wolne krzesła po lewej stronie, w głębi pomieszczenia. Ledwie usiedli, w następnym rzędzie zajął miejsce jakiś młody mężczyzna w koszuli z rozpiętym kołnierzykiem. Armstrong stwierdził z ulgą, że ma dość dobry widok zarówno na prowadzącego licytację, jak i na telefonistki siedzące przy aparatach. Co prawda miejsce nie było tak dobre jak to, które wybrał sobie poprzedniego dnia, nie 384 widział jednak powodu, dla którego ten fakt miałby unie- możliwić mu dotrzymanie umowy. - Pozycja numer 17 - ogłosił prowadzący z podium. Armstrong otworzył katalog na właściwej stronie. Znaj- dowała się tam fotografia srebrnego, misternie złoconego jajka wspartego na czterech krzyżach, z błękitnym emalio- wanym monogramem cara Mikołaja H. Peter Carl Faberge wykonał to cacko w roku 1907 specjalnie dla carycy. Dick uważnie przeczytał opis, po czym skoncentrował się na li- cytacji. - Czy słyszę dziesięć tysięcy? - zapytał prowadzący, roz- glądając się po sali, po czym skinął głową komuś z tylnych rzędów. - Piętnaście tysięcy. Armstrong starał się zidentyfikować składających ofer- ty, ale nie było to wcale łatwe. Ostatecznie jajko sprzeda- no za 45 tysięcy franków, on jednak nie miał pojęcia, ko- mu. Zdziwiło go też, że zawarcie transakcji zostało po- twierdzone samym uderzeniem młotka, bez tradycyjnego: „Po raz pierwszy... drugi... i trzeci. Sprzedane!" Kiedy pod młotek trafiła pozycja numer 25, Armstrong czuł się już trochę pewniej, przy pozycji numer 30 wyda- wało mu się, że potrafi zlokalizować na sali uczestników li- cytacji, przy numerze 35 uważał się niemal za eksperta, by przy 45, Zimowym Jajku z roku 1913, znowu zaczął mieć wątpliwości. -Cena wywoławcza wynosi dwadzieścia tysięcy fran- ków - ogłosił prowadzący. Oferty posypały się jak z rękawa, w związku z czym ce- na błyskawicznie podskoczyła do 50 tysięcy, by ostatecznie osiągnąć 120 tysięcy franków. Nabywcą został jeden z ano- nimowych uczestników aukcji, licytujących przez telefon. Kiedy kolejne dzieło Fabergego, jajko z 1896 roku wy- sadzane perłami i rubinami, zostało sprzedane za 280 ty- sięcy, Armstrongowi spociły się ręce. Podczas licytacji ko- lejnego przedmiotu, opatrzonego numerem 42 - było to Żółte Jajko Juberowa - zrobiło mu się gorąco. Kiedy wresz- cie prowadzący ogłosił, że za chwilę będzie licytowany przedmiot z numerem 43, Sharon ukradkiem chwyciła go 25. Stan czwarty 385 za rękę i ścisnęła mocno, w sali zaś rozległ się szmer pod- ekscytowanych głosów. - Pozycja numer 43 - powtórzył prowadzący. - Jajko wy- konane dla upamiętnienia czternastej rocznicy wstąpienia cara na-tron. Malowidła wykonał Wasilij Żulew, zdobienia jubilerskie natomiast są powszechnie uważane za jedno z największych osiągnięć Fabergego. Cena wywoławcza wynosi sto tysięcy franków. W sali zapadła martwa cisza. Prowadzący aukcję stał nieruchomo z młotkiem w ręce, czekając na oferty. Armstrong doskonale pamiętał wskazówki, których mu udzielono, wiedział też dokładnie, w którym momencie po- winien włączyć się do licytacji, niemniej jednak serce wa- liło mu jak młotem. - Sto pięćdziesiąt tysięcy - oznajmił prowadzący. - Oferta zgłoszona przez telefon. - Obrzucił publiczność uważnym spojrzeniem, po czym przez jego twarz prze- mknął blady uśmiech. - Dwieście tysięcy na środku sali. - Przeniósł wzrok na asystentkę siedzącą przy ostatnim z dziewięciu telefonów. Kobieta przez chwilę szeptała do słuchawki, a następnie ledwo dostrzegalnie skinęła głową. -Dwieście pięćdziesiąt tysięcy. - Mężczyzna na podium tylko rzucił okiem na środek sali, by natychmiast odwrócić się znów w stronę asystentki. - Trzysta tysięcy franków. Kobieta poinformowała klienta o ofercie, po czym po- nownie skinęła głową. Spojrzenia obecnych skierowały się na prowadzącego, jakby obserwowali rozgrywany w zwol- nionym tempie mecz tenisowy. - Trzysta pięćdziesiąt tysięcy, zgłoszone przez telefon. Armstrong wbił wzrok w katalog. Jeszcze nie nadeszła pora, by włączyć się do rozgrywki, a jednak ledwo mógł usiedzieć na miejscu z emocji. - Czterysta... czterysta pięćdziesiąt na środku sali... Asystentka zareagowała szybciej niż poprzednio. - Pięćset tysięcy przez telefon... Sześćset tysięcy z sali... Armstrong mało nie skręcił sobie karku, ale wreszcie udało mu się dostrzec oferenta. Przeniósł wzrok na kobie* tę przy telefonie, a ta znowu lekko poruszyła głową. 386 - Siedemset tysięcy franków - oznajmił prowadzący z niezmąconym spokojem. Niespodziewanie mężczyzna siedzący rząd przed Arm- strongiem wykonał szybki ruch katalogiem. - Osiemset tysięcy zgłoszone przez nowego oferenta z tyłu sali. - Natychmiast odwrócił się ku asystentce. - Dziewięćset tysięcy? - zapytał, jakby chciał sprowokować anonimowego oferenta. Tym razem telefoniczne konsulta- cje trwały trochę dłużej, ale zakończyły się tak samo jak poprzednio. - Dziewięćset tysięcy zgłoszone przez telefon - obwieścił prowadzący triumfalnie. - Dziewięćset tysięcy - powtórzył, wpatrując się w mężczyznę siedzącego przed Armstrongiem, ten jednak nie zareagował. - Czy są wyższe oferty? Najwyższa wynosi w tej chwili dziewięćset tysięcy franków. Powtarzam: czy ktoś da więcej? Wobec tego... Kiedy Armstrong uniósł katalog, wyglądało to tak, jak- by machał do prowadzącego, a tymczasem po prostu trzę- sła mu się ręka. - Jest nowa oferta, z tyłu sali po prawej stronie! Milion franków. - Prowadzący ponownie skupił uwagę na kobiecie przy telefonie. - Czy słyszę milion sto tysięcy? - zapytał, mierząc w nią trzonkiem młotka. Armstrong siedział jak sparaliżowany, nie mając poję- cia, co robić dalej, ponieważ umowa opiewała właśnie na milion franków. Coraz więcej osób odwracało się na krze- słach i szukało go wzrokiem. Nie wiadomo czemu był pe- wien, że kobieta przy telefonie pokręci przecząco głową. Zrobiła to. - Najwyższa oferta wynosi milion franków - ogłosił pro- wadzący, wskazując na Armstronga. - Czy ktoś da więcej? Nie? A może jednak? - Z nadzieją spoglądał na publicz- ność, jednak nikt nie zareagował. - A więc sprzedane! - Z rozmachem uderzył młotkiem. - Kupił pan siedzący w głębi po prawej stronie. Armstrong został nagrodzony hałaśliwą owacją, a Sha- ron uścisnęła mu rękę. Zanim zdołał ochłonąć, przecisnęła się do niego jakaś kobieta, przyklękła obok krzesła i pod- sunęła mu obszerny formularz. 387 - Zechce pan to wypełnić, panie Armstrong? Jak tylko pan skończy, prosimy pana do stołu. Ktoś poinformuje pa- na, w jaki sposób należy dopełnić wszystkich formalności. Dick skinął głową, ale, uporawszy się z formularzem, za- miast do stołu, za którym siedzieli przedstawiciele domu aukcyjnego, skierował się do najbliższego automatu w ho- lu i wykręcił wielocyfrowy numer. - Z dyrektorem generalnym - rzucił do mikrofonu, na- stępnie zaś wydał instrukcje, by, zgodnie z ustaleniami, wysłać do Genewy przekazem telegraficznym milion fran- ków szwajcarskich. - Tylko się pospieszcie - dodał na ko- niec. - Nie mam zamiaru siedzieć tutaj dłużej, niż to bę- dzie konieczne. Dopiero teraz podszedł do stołu, gdzie jedna z eleganc- kich pań zaczęła mu wyjaśniać, co musi zrobić, by odebrać swój nabytek. Ponieważ był odwrócony plecami do telefo- nu, nie zauważył młodego człowieka w koszuli z napiętym kołnierzykiem, który zajął jego miejsce przy aparacie i po- spiesznie wykręcił numer do bardzo odległego kraju, nie zważając na fakt, że z pewnością obudzi szefa. Townsend wysłuchał wiadomości, siedząc w łóżku. - Dlaczego Armstrong miałby płacić milion franków za jajko Fabergego? - zapytał. - Ja też nie mam pojęcia - odparł młody mężczyzna. - Muszę kończyć, bo właśnie idzie na górę z dziewczyną. Wo- lę mieć go na oku. Zadzwonię, jak tylko się czegoś do- wiem. Podczas lunchu Armstrong był tak głęboko pogrążony w myślach, że Sharon uznała za wskazane nie odzywać się ani słowem i czekać cierpliwie, aż sam nawiąże rozmowę. Nie ulegało już wątpliwości, że jajko nie jest przeznaczone dla niej. Kiedy wreszcie odstawił filiżankę, poprosił dziew- czynę, by wróciła do pokoju i spakowała rzeczy, ponieważ wyjeżdżają za godzinę. - Mam jeszcze jedno spotkanie, ale to nie potrwa długo. Kiedy pocałował ją w policzek przy wejściu do hotelu, śledzący go mężczyzna pomyślał z żalem, że gdyby to od niego zależało, z pewnością poszedłby za dziewczyną. 388 - Do zobaczenia za godzinę - powiedział Armstrong, po czym odwrócił się i szybkim krokiem wrócił do sali, w któ- rej odbywała się aukcja. Skierował się prosto do kobiety siedzącej przy długim stole i porządkującej dokumenty. -Ach, pan Armstrong! - Obdarzyła go uśmiechem za milion franków. - Miło pana znowu widzieć. Właśnie otrzy- maliśmy potwierdzenie dokonania przelewu z pańskiego banku. Jeśli zechce pan pójść do tego pokoju - wskazała nie wyróżniające się niczym szczególnym drzwi - mój kole- ga przekaże panu pańską własność. Wręczyła mu kwitek stwierdzający, że uregulował na- leżność. - Dziękuję - mruknął Armstrong i odwrócił się gwał- townie, o mało nie wpadając na stojącego zaledwie o krok za nim młodego człowieka, po czym wszedł do wskazanego pokoju i przekazał świstek mężczyźnie w czarnym fraku. Urzędnik uważnie przeczytał treść kwitu, zmierzył Arm- stronga badawczym spojrzeniem, a następnie uśmiechnął się i polecił strażnikowi przynieść z sejfu pozycję numer 43, czyli jubileuszowe jajko z roku 1910. Po chwili strażnik wrócił z drogocennym przedmiotem w towarzystwie prowa- dzącego aukcję, który obrzucił cacko melancholijnym spojrzeniem, ujął je w lekko drżące ręce i zaprezentował nowemu właścicielowi. - Wspaniałe, prawda? - Cudowne - zgodził się Armstrong, po czym złapał jaj- ko, jakby to była piłka do rugby, wepchnął je pod pachę, odwrócił się i wyszedł tak szybko, że nie usłyszał wypowie- dzianej półgłosem uwagi, którą prowadzący aukcję skiero- wał do wyfraczonego urzędnika: - Czy to nie dziwne, że nigdy do tej pory nie mieliśmy okazji zetknąć się z panem Armstrongiem? Portier pożegnał go, dotykając daszka czapki, po czym otworzył drzwi taksówki. Armstrong zajął miejsce z tyłu i polecił kierowcy jechać do Banque de Geneve. Ledwo sa- mochód odjechał spod hotelu, kiedy przed wejściem za- trzymała się druga taksówka i wskoczył do niej młody mężczyzna. 389 Zaraz za drzwiami banku Armstronga powitał wysoki, szczupły człowiek w eleganckim jasnym smokingu; wyglą- dał tak, jakby na chwilę opuścił weselne przyjęcie gdzieś w Hampshire. Ukłonił mu się z daleka, aby zasygnalizo- wać, że właśnie na niego czeka, ale nie zaproponował, że weźmie od niego kosztowne cacko. - Zechce pan pójść ze mną? Poprowadził Armstronga do windy. Skąd wie, kim je- stem? - przemknęło Dickowi przez głowę, ale zanim zdążył się zastanowić, drzwi się zamknęły i winda ruszyła w górę. Podczas jazdy na ostatnie piętro żaden z mężczyzn nie ode- zwał się ani słowem. Wreszcie winda stanęła, drzwi się otworzyły i pan w smokingu ruszył pierwszy szerokim ko- rytarzem, wyłożonym miękkimi dywanami. Dotarłszy do ostatnich drzwi, zastukał delikatnie, po czym otworzył je i oznajmił: - Pan Richard Armstrong. Kiedy Dick wszedł do pokoju, powitał go mężczyzna w prążkowanym garniturze, koszuli ze sztywnym kołnierzy- kiem oraz srebrnoszarym krawacie. Przedstawiwszy się ja- ko Pierre de Montiaque, dyrektor generalny banku, od- wrócił się w kierunku postaci siedzącej samotnie za du- żym stołem konferencyjnym i wskazał Armstrongowi miejsce po drugiej stronie. Richard nie skorzystał z zapro- szenia, tylko postawił na stole jajko Fabergego, a wtedy Alexander Sherwood podniósł się z krzesła, pochylił się nad stołem i wylewnie uścisnął mu dłoń. - Miło cię znowu widzieć. - Ciebie także - odparł Armstrong z uśmiechem. Dopiero teraz zajął wskazane miejsce i skierował uważ- ne spojrzenie na człowieka, z którym ubił interes w Pa- ryżu. Sherwood wziął do ręki bogato zdobione jajko, obejrzał uważnie, po czym uśmiechnął się z zadowoleniem. - Stanie się ozdobą mojej kolekcji. Ani brat, ani brato- wa niczego nie będą podejrzewać. Skinął głową bankierowi, który wyjął z szuflady biurka kilkustronicowy dokument i wręczył go Armstrongowi. By- 390 ła to umowa przygotowana przez Stephena Halleta w ubie- głym tygodniu, przed podróżą chlebodawcy do Paryża. Dick sprawdził, czy nie wprowadzono do niej żadnych zmian, złożył podpis u dołu piątej strony, a następnie pod- sunął umowę Sherwoodowi, który nawet nie zadał sobie trudu, by ponownie przejrzeć dokument, tylko od razu podpisał się tam, gdzie Armstrong. - Nie pozostaje mi nic innego, jak ogłosić, że strony do- szły do porozumienia - powiedział bankier. - Czy pan Arm- strong wyraża zgodę, żebym przekazał na konto pana Sher- wooda kwotę dwudziestu milionów dolarów, złożoną u nas w depozycie? Richard skinął głową. Właśnie tyle miał zapłacić za udziały Alexandra; Margaret Sherwood wyraziła zgodę na transakcję pod warunkiem, że wkrótce potem za taką sa- mą sumę będzie mogła pozbyć się swoich udziałów. Nie wiedziała jednak, że Alexander zażądał dodatkowej graty- fikacji w postaci jajka Fabergego wartego milion franków szwajcarskich. Armstrong wcale nie miał odczucia, że przepłacił. Co prawda wydał o milion franków więcej, niż wynosiła kwo- ta podana w umowie, ale za to wszedł w posiadanie 33.3 procent dziennika, który niegdyś szczycił się największym nakładem na świecie. - A więc sprawę możemy uważać za zamkniętą - stwier- dził Montiaque, podnosząc się z miejsca. - Niezupełnie - odparł Sherwood. Dyrektor generalny banku natychmiast opadł z powrotem na krzesło, Arm- strong zaś poczuł, jak po grzbiecie spływają mu strużki po- tu. - Ponieważ pan Armstrong tak wspaniale wywiązał się z warunków umowy, czuję się w obowiązku zrewanżować mu się tym samym. Sądząc po twarzach Armstronga i Montiaque'a, żaden z nich nie miał pojęcia, o co chodzi. Alexander Sherwood od- czekał jeszcze chwilę dla lepszego efektu, po czym ujawnił okryte tajemnicą szczegóły dotyczące ostatniej woli jego ojca. W miarę, jak Richard słuchał tych rewelacji, na jego ustach rozkwitał coraz szerszy uśmiech, a kiedy kilka mi- 391 nut później wyszedł z banku i ruszył w drogę powrotną do Le Richemond, był już na sto procent pewien, że nie wy- rzucił miliona franków w błoto. Townsend ani słowem nie wyraził niezadowolenia, kiedy obudzono go po raz drugi tej nocy. Uważnie wysłuchał przekazywanych z Europy informacji, udzielił szeptem od- powiedzi, żeby nie obudzić Kate, odłożywszy słuchawkę zaś stwierdził, że nie jest w stanie zasnąć. Dlaczego Arm- strong wydał milion franków na jajko Fabergego, dokonał przelewu na konto w szwajcarskim banku, po czym odle- ciał z Genewy zaledwie godzinę po aukcji, w dodatku z pu- stymi rękami? Było dopiero wpół do czwartej nad ranem. Leżał bez ru- chu, przyglądając się pogrążonej we śnie Kate. Myślał o niej i o Susan, o matce, zastanawiając się, czy kiedykol- wiek go zrozumie, wreszcie o Richardzie Armstrongu i je- go zagadkowym postępowaniu. Rano, kiedy podniósł się z łóżka, nie był ani o krok bli- żej rozwiązania gnębiących go problemów. Z pewnością długo jeszcze błądziłby po omacku, gdyby kilka dni póź- niej nie porozmawiał z pewną kobietą, która zadzwoniła na jego koszt z Londynu. XXIV DAILY TELEGRAPH 6 LUTEGO 1967 Dzisiaj Kosygin spotyka się w Londynie z Wilsonem Armstrong nie posiadał się z wściekłości, kiedy po powro- cie do domu znalazł wiadomość od Sharon. Dziewczyna na- pisała tylko jedno zdanie, stwierdzając, że nie chce się z nim widzieć, dopóki on, Richard, wreszcie nie podejmie jakiejś decyzji. Opadł na kanapę, jeszcze raz przeczytał liścik, chwycił słuchawkę i wykręcił numer Sharon. Nikt nie odebrał, cho- ciaż był pewien, że dziewczyna jest u siebie i słyszy dzwo- nek telefonu. Czekał co najmniej minutę, po czym rzucił słuchawkę na widełki. Minione miesiące były najszczęśliwszymi w jego życiu, przede wszystkim za sprawą Sharon. Żeby ukryć dzielącą ich różnicę wieku, zaczął nawet farbować włosy i chodzić do manikiurzystki. Po kilkunastu nieprzespanych nocach, po wysłaniu mnóstwa bukietów, których nie przyjęła, i po niezliczonych minutach wyczekiwania przy telefonie, do- szedł do wniosku, że może ją odzyskać tylko w jeden spo- sób: spełniając jej życzenia. Co prawda do tej pory próbo- wał sobie wmówić, że dziewczyna nie traktuje serio swoich pomysłów, teraz jednak stało się dla niego jasne, że Sha- ron zgodzi się dalej prowadzić podwójne życie wyłącznie wówczas, kiedy on zastosuje się do jej żądań. Postanowił ostatecznie załatwić tę sprawę w piątek. Tego ranka zjawił się w biurze wyjątkowo późno i na- tychmiast polecił Sally, żeby połączyła go z żoną. Podczas gdy Armstrong rozmawiał z Charlotte, Sally przygotowy- 393 wała dokumenty, które szef miał zabrać do Nowego Jorku na rozmowę z Margaret Sherwood. Mniej więcej od tygo- dnia był nieustannie rozdrażniony - któregoś dnia w przy- pływie wściekłości zrzucił na podłogę tacę z kubkami ka- wy - ale nikt nie znał przyczyny jego złego humoru. Ben- son podejrzewał, że powodem są kłopoty z kobietami, Sally natomiast była niemal pewna, że, przejąwszy jedną trzecią udziałów w „Globe", Armstrong z coraz większą niecierpliwością czeka na powrót Margaret Sherwood z jej corocznej podróży, by jak najprędzej wykorzystać infor- macje uzyskane w Genewie od jej szwagra. - Każdy dzień zwłoki to dodatkowa szansa dla Townsen- da! - mamrotał z narastającą irytacją. Paskudny nastrój szefa sprawił, że Sally postanowiła odłożyć na później tradycyjną już, bo powtarzającą się co roku, dyskusję na temat podwyżki jej uposażenia, ponie- waż rozmowa na ten temat nieodmiennie wprawiała Arm- stronga w zły humor. Wiedziała jednak doskonale, że wkrótce będzie musiała napomknąć o tej sprawie, ponie- waż pieniędzy starczało jej już wyłącznie na najpilniejsze wydatki. Armstrong odłożył słuchawkę i poprosił sekretarkę do gabinetu. Sally zdążyła już nie tylko przygotować doku- menty, ale także udzielić odpowiedzi na listy w najbar- dziej oczywistych sprawach, przygotować propozycje odpo- wiedzi na pozostałe oraz posegregować wszystkie według tematyki i ważności. Większość wymagała tylko podpisu szefa, on jednak, ledwo zdążyła zamknąć za sobą drzwi, natychmiast zaczął dyktować wzburzonym tonem. Pilnie notując, automatycznie poprawiała błędy gramatyczne, za- pamiętując jednocześnie miejsca, które wymagały dobra- nia znacznie łagodniejszego słownictwa. Zaraz potem Armstrong niemal wybiegł z biura na lunch, w związku z czym nie zdążyła mu nic powiedzieć, obiecała so- bie jednak w duchu, że zagadnie go w sprawie pensji natych- miast po jego powrocie. Dlaczego miałaby przesuwać termin urlopu tylko z tego powodu, że jej szef nie przywiązuje naj- mniejszej wagi do potrzeb swoich pracowników? 394 Kiedy Armstrong wrócił z lunchu, na biurku leżał już przepisany list oraz pozostałe dokumenty wymagające jego podpisu. Sally bez trudu wyczuła zapach whisky w oddechu szefa; mimo to postanowiła dotrzymać danego sobie słowa. - Kto, do jasnej cholery, umówił mnie na lunch z mini- strem telekomunikacji? - Zrobiłam to na pańskie wyraźne życzenie. - Na pewno nie - stwierdził stanowczo Dick. - Wręcz przeciwnie. Dokładnie pamiętam, jak powtarzałem ci dwa albo trzy razy, że nie chcę widzieć na oczy tego nudnego gaduły! - Mówił coraz głośniej. - Jest kompletnie bezuży- teczny, zresztą tak samo jak co najmniej połowa tego cho- lernego rządu! Sally kurczowo zacisnęła palce. - Wybaczy pan, ale muszę... - Są jakieś wiadomości o Margaret Sherwood? - Wciąż te same. Wraca pod koniec miesiąca. Nazajutrz po jej powrocie spotyka się pan z nią w Nowym Jorku. Bi- lety są już zarezerwowane, podobnie jak pański ulubiony apartament w hotelu Pierre, z oknami na Central Park. Właśnie przygotowuję materiały na podstawie informacji uzyskanych od Alexandra Sherwooda. Należy przypusz- czać, że poinformował już bratową, za ile sprzedał panu swoje udziały, i doradził jej, żeby zrobiła to samo najszyb- ciej, jak to będzie możliwe. - W porządku. Czy mam jeszcze jakieś problemy? - Owszem - odparła Sally. - Mnie. - Ciebie? - zdziwił się Armstrong. - O co chodzi? - Minęły już dwa miesiące od ustalonego terminu, a ja wciąż nie dostałam podwyżki, więc... - W tym roku wcale nie zamierzałem dać ci podwyżki. Sally zamierzała się roześmiać, sądząc, że to żart, po- wstrzymała się jednak, widząc minę Dicka. - Przecież wie pan, że za te pieniądze nie jestem w sta- nie się utrzymać. - Doprawdy? Inni jakoś sobie radzą. - Daj spokój, Dick. - Bardzo rzadko zwracała się do nie- go tak jak dawniej, teraz jednak nadeszła chwila, kiedy 395 uznała, że będzie to jak najbardziej na miejscu. - Odkąd odszedł Malcolm... - Może zaraz powiesz, że zostawił cię z mojego powodu? - To bardzo prawdopodobne. - Czyżbyś chciała coś zasugerować? - Niczego nie sugeruję, ale biorąc pod uwagę, ile czasu spędzam w biurze... - Może więc powinnaś rozejrzeć się za mniej absorbują- cym zajęciem? Nie wierzyła własnym uszom. - Po dwudziestu jeden latach pracy u ciebie? Wątpię, czy ktokolwiek zechciałby mnie przyjąć. - Co chcesz przez to powiedzieć?! - wrzasnął. Aż cofnęła się o krok. Nie miała pojęcia, co się z nim dzieje. Czyżby był pijany i nie zdawał sobie sprawy z tego, co mówi? A może upił się właśnie dlatego, że zamierzał jej to powiedzieć? /$, - O co ci chodzi, Dick? Przecież nie proszę o prawdziwą podwyżkę, tylko o wyrównanie skutków inflacji. - Chcesz wiedzieć, o co mi chodzi? Proszę bardzo, już ci mówię. Chodzi mi o to, że mam dosyć nieudolności i nie- kompetencji, na które natykam się na każdym kroku, i te- go, że w godzinach pracy załatwiasz swoje prywatne sprawy. - Czyżby dzisiaj był pierwszy kwietnia? - zapytała, usi- łując rozładować nastrój. - Nie kpij sobie ze mnie, bo przekonasz się, że to raczej idy marcowe! Z każdą chwilą przekonuję się coraz wyraź- niej, że nadeszła pora, żeby twoje miejsce zajął ktoś, kto będzie bez szemrania wykonywał swoje obowiązki. Ktoś ze świeżymi pomysłami, ktoś, kto zaprowadzi w tym biurze dyscyplinę i porządek! Dla podkreślenia wagi swoich słów z rozmachem rąbnął pięścią w stertę nie podpisanych listów. Sally wpatrywała się w niego z niedowierzaniem. A więc Benson miał rację. - To ta dziewczyna, prawda? Jak jej tam... Sharon, zga- dza się? Dlatego nigdy tu nie przyszła, żebym mogła ją po- znać. 396 - Nie wiem, o czym mówisz - odparł oschle Armstrong. - Po prostu doszedłem do wniosku, że... - Doskonale wiesz, o czym mówię! - Sally także podniosła głos. - Nie uda ci się mnie oszukać. Zbyt dobrze cię znam, Dick. Obiecałeś jej moją posadę, prawda? Nawet wiem, co jej powiedziałeś: „To rozwiąże wszystkie nasze problemy, najdroższa. W ten sposób zawsze będziemy razem". - Nic takiego nie mówiłem! - Mógłbyś przynajmniej wysilić się na coś bardziej ory- ginalnego! -Po prostu uważam, że... że trzeba dokonać pewnych zmian - stwierdził niezbyt pewnym tonem. - Nie obawiaj się: dopilnuję, żebyś otrzymała wystarczającą rekompensatę. - Odpowiednią rekompensatę?! - wykrzyknęła Sally. - Przecież doskonale wiesz, że w moim wieku nie sposób znaleźć żadnej pracy. A poza tym, jaką „rekompensatę" przewidujesz za to, że poświęcałam się dla ciebie przez ty- le lat? Może łóżkowy weekend w Paryżu? - Zabraniam ci mówić do mnie w ten sposób! - Będę mówiła, co i jak zechcę! - Jeszcze jedno słowo, a pożałujesz, koteczku! - Nie jestem twoim koteczkiem - wycedziła. - Jestem natomiast jedyną osobą w całej twojej firmie, której nie zdołasz ani uwieść, ani zastraszyć. Za dobrze cię znam. - Nie wiem, czy za dobrze, ale na pewno za długo. Naj- wyższa pora, żebyś odeszła. - I ustąpiła miejsca Sharon? - Nie twój zakichany interes. - Mam nadzieję, że przynajmniej jest dobra w łóżku. - A cóż to znowu ma znaczyć? - Tylko to, że kiedy pracowała tu przez kilka godzin, musiałam jeszcze raz przepisać wszystkie dziewięć listów, które przeszły przez jej ręce, ponieważ porobiła mnóstwo błędów ortograficznych, a dwa listy zaadresowała do nie- właściwych osób. Chociaż może niepotrzebnie to zrobi- łam? Być może rzeczywiście zamierzałeś poinformować premiera o swoim obwodzie w pasie i długości nogawek? - To był jej pierwszy dzień. Na pewno się nauczy. 397 - Na pewno nie, jeśli ciągle będziesz ganiał za nią z roz- piętym rozporkiem. - Natychmiast stąd wyjdź albo każę cię wyrzucić! -Będziesz musiał sam to zrobić, bo wątpię, czy znaj- dziesz chętnego -odparła pogardliwym tonem. Na twarz Armstronga wystąpiły czerwone plamy. Pod- niósł się z fotela, oparł obiema rękami na biurku i z groźną miną pochylił się w jej stronę, ale Sally jakby nigdy nic obdarzyła go szerokim uśmiechem, po czym odwróciła się na pięcie i wyszła z gabinetu. Na szczęście nie usłyszał owacji, jaka powitała ją w biurze - drzwi przez cały czas były otwarte, więc pracujący tam ludzie bez trudu mogli śledzić przebieg rozmowy - ponieważ co najmniej kilka osób z pewnością podzieliłoby jej los. Armstrong podniósł słuchawkę i wykręcił wewnętrzny numer. - Ochrona, słucham? >* - Mówi Dick Armstrong. Za kilka minut pani Carr wyj- dzie z budynku. Proszę nie dopuścić, by skorzystała z któ- regoś z naszych samochodów i pod żadnym pozorem nie wolno wpuścić jej z powrotem. Czy wyraziłem się wystar- czająco jasno? - Tak, proszę pana - odparł zdumiony głos. Richard z wściekłością nacisnął widełki, po czym wy- brał kolejny numer. - Księgowość, czym mogę służyć? - Z Fredem Prestonem. - Przykro mi, ale właśnie rozmawia z innego aparatu. - Więc niech skończy i podejdzie do tego! - A kto mówi, jeśli wolno spytać? - Armstrong! - ryknął Dick. W słuchawce zapadła cisza, a kilka sekund później roz- legł się głos głównego księgowego: - Wybacz, Dick, ale nie wiedziałem... - Fred, Sally właśnie zrezygnowała z pracy. Anuluj jej czek i natychmiast wyślij pocztą wymówienie. Odpowiedziała mu martwa cisza. - Słyszysz mnie, do cholery?! 398 - Tak, oczywiście... A co z pensją, zaległymi premiami i trzymiesięczną odprawą? - Zapomnij o tym. Nie dostanie ani pensa. - Dick, wybacz, że ci to mówię, ale są pewne przepisy, których musimy przestrzegać, nie wspominając już o fak- cie, że Sally jest... to znaczy, była pracownikiem o najdłuż- szym stażu w firmie. Nie sądzisz, że w związku z tym po- winniśmy... - Jeszcze jedno słowo, a każę ci przygotować jeszcze jedno wymówienie - warknął Armstrong. - Dla ciebie. Przerwał połączenie, po czym po raz trzeci zakręcił tar- czą. Ktoś podniósł słuchawkę już po pierwszym sygnale, ale nie odezwał się ani słowem. - To ja - powiedział Richard. - Chciałem ci tylko powie- dzieć, że właśnie pozbyłem się Sally. Przed chwilą wyszła z biura. - Miło mi to słyszeć, kochanie - odparła Sharon. - Kie- dy zaczynam pracę? - W poniedziałek rano. - Zawahał się lekko. - Jako mo- ja sekretarka. - Chciałeś chyba powiedzieć: jako osobista asystentka? - Tak, oczywiście. Może omówilibyśmy szczegóły pod- czas weekendu? Moglibyśmy urządzić sobie małą wyciecz- kę jachtem... - A co z twoją żoną? - Zadzwoniłem do niej z samego rana i uprzedziłem, że muszę zostać na weekend w Londynie. Sharon potrzebowała sporo czasu do namysłu. - Zgoda - powiedziała wreszcie. - Tylko pamiętaj, że je- śli w Monte Carlo spotkasz kogoś znajomego, masz przed- stawić mnie jako swoją osobistą asystentkę. Sally na próżno czekała na zaległą wypłatę lub na jakąkol- wiek wiadomość od Dicka. Przyjaciele z pracy powiedzieli jej, że panna Levitt - tak właśnie należało się zwracać do Sharon - rozgościła się już na dobre, w związku z czym w biurze zapanował całkowity chaos. Armstrong spóźniał się na spotkania, na niektórych w ogóle się nie zjawiał, po- 399 nieważ nikt mu o nich nie przypomniał, nie odpowiadał też na listy, bo te zazwyczaj ginęły bez śladu w sekretaria- cie. Przypływy złego humoru zdarzały mu się coraz czę- ściej, aż wreszcie ponury nastrój opanował go na dobre. Jak do tej pory nie znalazł się śmiałek, który uświadomił- by mu, że mógłby pozbyć się tych problemów jednym kiw- nięciem palca - gdyby tylko zechciał, ma się rozumieć. Znajomy prawnik powiedział jej przy szklaneczce cze- goś mocniejszego, że zgodnie z obowiązującymi od niedaw- na przepisami, po dwudziestu jeden latach nieprzerwanej pracy miałaby spore szansę na wygranie z Armstrongiem sprawy o odszkodowanie za bezzasadne zwolnienie. Sally szybko wyprowadziła go z błędu; po pierwsze, nie podpisa- ła umowy o pracę, a po drugie, doskonale wiedziała, jaką taktykę przyjmie Armstrong: jego ludzie będą wynajdy- wać najróżniejsze kruczki prawne, tak że najdalej po dwóch tygodniach zabraknie jej pieniędzy na opłaty sądo- we i będzie musiała zrezygnować z roszczeń. Wielokrotnie z powodzeniem stosował tę metodę wobec byłych pracow- ników, którzy chcieli odzyskać należne im pieniądze. Żeby nie tracić czasu, zaczęła rozglądać się za pracą. Pewnego dnia, kiedy właśnie wróciła do domu po bardzo obiecującej rozmowie wstępnej, zadzwonił telefon. Po- przez szumy i trzaski usłyszała głos, który poinformował ją, że za chwilę będzie rozmawiała z Sydney. Pomyślała, że to niemądry żart, i już zamierzała odłożyć słuchawkę, lecz chwilę później rozległ się inny, męski głos: - Dobry wieczór, pani Carr. Nazywam się Keith Town- send i jestem... - Doskonale wiem, kim pan jest, panie Townsend. - Dzwonię do pani, by powiedzieć, jak bardzo oburzyła mnie niegodziwość, która spotkała panią ze strony pani byłego pracodawcy. Sally nie skomentowała tego ani słowem. - Może panią to zdziwi, ale pragnę zaproponować pani posadę. -Żeby poznać plany Dicka Armstronga i dowiedzieć się, jakie jeszcze gazety zamierza kupić? 400 W słuchawce zapadła cisza. Tylko przytłumione szumy i trzaski świadczyły o tym, że połączenie nie zostało prze- rwane. - Istotnie - przyznał wreszcie Townsend. - Szczerze mó- wiąc, właśnie to miałem na myśli. Ale wtedy mogłaby pani pojechać na wakacje do Włoch. Przecież wpłaciła pani za- liczkę, prawda? Ze zdumienia odebrało jej mowę. - Wyrównałbym też pani z nawiązką straty, jakie pani poniosła, nie otrzymując należnej odprawy. Sally zrozumiała, dlaczego Dick od początku traktował tego człowieka jako najgroźniejszego przeciwnika. - Uprzejmie dziękuję panu za propozycję, ale nie je- stem zainteresowana - odparła stanowczo, po czym odłoży- ła słuchawkę. W pierwszym odruchu zadzwoniła do firmy i zapytała, dlaczego nie dostała zaległej pensji. Musiała długo cze- kać, zanim wreszcie połączono ją z głównym księgowym. - Kiedy wreszcie dostanę czek, Fred? - zapytała. - Po- winien przyjść dwa tygodnie temu. - Wiem. Niestety, dostałem wyraźne polecenie, żeby go nie wysyłać. - Dlaczego? Przecież to nawet nie wszystko, co mi się należy. - Tak, oczywiście, ale... - Ale co? - Stwierdzono pewne szkody, które powstały podczas ostatniego tygodnia, kiedy u nas pracowałaś. Jakiś serwis z chińskiej porcelany, czy coś w tym rodzaju. -A to drań... - wyszeptała Sally. - Sam go stłukł, a mnie nawet nie było wtedy w gabinecie. - Kazał mi też odjąć wynagrodzenie za dwa dni, bo po- dobno wychodziłaś na miasto w godzinach pracy. - Przecież osobiście kazał mi zniknąć na jakiś czas, że- by mógł... - Wszyscy o tym wiemy, Sally. Niestety, do niego już nic nie dociera. - Masz rację, Fred. Nie przejmuj się; to nie twoja wina. 26. Stan czwarty 401 Jestem ci bardzo wdzięczna, że mimo wszystko zechciałeś ze mną rozmawiać. Odłożyła słuchawkę, po czym długo siedziała bez ruchu, wpatrując się przed siebie nie widzącym spojrzeniem. Do- piero po godzinie drgnęła raptownie, jakby ocknęła się ze snu, podniosła słuchawkę i wykręciła numer centrali mię- dzynarodowej. W Sydney Heather uchyliła drzwi i wsunęła głowę do gabinetu. - Centrala pyta, czy zapłaci pan za rozmowę z Londy- nem. Dzwoni jakaś Sally Carr. Dwa dni później Sally przyleciała do Sydney. Sam odebrał ją z lotniska i zawiózł do hotelu, gdzie odespała męczącą podróż, nazajutrz zaś rozpoczęło się przesłuchanie. Spe- cjalnie na tę okazję Townsend wynajął za pięć tysięcy do- larów byłego szefa australijskiego kontrwywiadu. Do koń- ca tygodnia z Sally wypompowano ostatnią krople infor- macji; Townsend był niemal pewien, że teraz wie wszystko o Richardzie Armstrongu. W dniu, kiedy miała wrócić do Anglii, wręczył jej czek na dwadzieścia pięć tysięcy dolarów, po czym zapropono- wał posadę w londyńskiej filii swojej firmy. - Bardzo dziękuję za propozycję, panie Townsend - od- parła z najsłodszym ze swoich uśmiechów. - Niestety, tak się składa, że pół życia przepracowałam dla potwora, a po tygodniu spędzonym w pańskim towarzystwie jestem cał- kowicie pewna, że nie chcę powtórzyć tego błędu. Kiedy Sam odwiózł ją na lotnisko, Townsend i Kate po- nownie przystąpili do przesłuchiwania taśm z wyznaniami Sally. Jedno nie ulegało wątpliwości: jeśli zamierzał wy- kupić pozostałe akcje „Globe", musiał dotrzeć do Marga- ret Sherwood, zanim uczyni to Armstrong. Ona miała w ręku klucz, którego posiadanie dawało pełną kontrolę nad gazetą. Sally szczegółowo wyjaśniła, dlaczego Richard Arm- strong wydał milion franków szwajcarskich na aukcji w Genewie. Townsendowi nie pozostało nic innego, jak do- 402 kładnie poznać upodobania Margaret Sherwood i ustalić, co będzie stanowiło dla niej odpowiednik jajka misternie zdobionego przez mistrza Petera Carla Fabergego. W środku nocy Kate nagle poderwała się z łóżka, zało- żyła szpulę z taśmą numer trzy i włączyła magnetofon. Za- spany Keith uniósł głowę dopiero wtedy, kiedy z głośnika padły słowa: „kochanka senatora". XXV Ocean Times 6 czerwca 1967 Witamy na pokładzie! Samolot, którym podróżował Keith, wylądował w Kingston na cztery godziny przed wpłynięciem statku do portu. Za- raz po odprawie Townsend pojechał taksówką do mieszczą- cego się w budynku na nabrzeżu biura Cunarda. Człowiek w śnieżnobiałym uniformie bogato zdobionym złotą niicią - trochę zbyt bogato, jak na gust Keitha - zapytał, czym mo- że służyć. - Chciałbym zarezerwować kabinę pierwszej klasy do Nowego Jorku. Moja ciotka co roku wraca z Karaibów wła- śnie na pokładzie „Queen Elizabeth", więc byłoby znako- micie, gdyby umieścił mnie pan gdzieś w jej pobliżu. - A jak się nazywa pańska ciotka? - Margaret Sherwood. Urzędnik przesunął palcem po liście pasażerów. - O, jest. Pani Sherwood jak zwykle mieszka na trzecim pokładzie, w Apartamencie Trafalgarskim. Tak się składa, że mamy jeszcze jedną wolną kabinę na tym pokładzie. Rozwinął ogromny plan statku i wskazał Townsendowi dwa kwadraciki: jeden spory, drugi znacznie mniejszy. - Znakomicie - odparł Keith, podając kartę kredytową. - Czy życzy pan sobie, żebyśmy zawiadomili pańską ciotkę? - Raczej nie. Chcę jej zrobić niespodziankę. - W takim razie proszę zostawić nam bagaże, a my do- starczymy je do kabiny, jak tylko statek zawinie do portu. - Znakomicie. Którędy mogę dotrzeć do centrum? 404 Keith ruszył we wskazanym kierunku, zastanawiając się, czy Kate zdołała umieścić przygotowaną przez niego notatkę w okrętowej gazecie. Po drodze kupił w kiosku „Time", „Newsweek" oraz wszystkie gazety lokalne, po czym wszedł do pierwszej re- stauracji, na której drzwiach dostrzegł nalepkę American Express, usiadł przy stoliku w kącie sali i zamówił lunch. Zawsze fascynowały go gazety wydawane przez innych, szybko jednak przekonał się, że żadna siła na świecie nie zdołałaby skłonić go do nabycia „Jamaica Times". Między lekturą wyczerpującej informacji o tym, w jaki sposób spę- dziła miniony dzień żona ministra rolnictwa, a równie ob- szernego artykułu, którego autor starał się dociec przyczyn porażek narodowej drużyny krykieta, Townsend wracał my- ślą do wyznań Sally Carr. Nie wydawało mu się prawdopo- dobne, żeby Sharon była aż tak niekompetentna, jak twier- dziła jej poprzedniczka, jeśli jednak sprawy rzeczywiście tak się miały, to należało przypuszczać, iż przyjaciółka Ri- charda Armstronga istotnie nie ma sobie równych w łóżku. Zapłaciwszy za lunch, o którym najchętniej od razu by zapomniał, wyszedł z restauracji i ruszył na przechadzkę po mieście. Po raz pierwszy od pobytu w Berlinie jeszcze w czasach studenckich, czuł się jak turysta. Co chwila zer- kał na zegarek, lecz mimo to czas wlókł się w ślimaczym tempie. Wreszcie do uszu Keitha dotarło przytłumione bu- czenie syreny; ogromny transatlantyk wpływał do portu. Townsend natychmiast zawrócił i szybkim krokiem podą- żył w kierunku portu. Kiedy tam dotarł, załoga właśnie spuszczała trapy. Kiedy spora grupa pasażerów opuściła kolosa, by przynajmniej przez kilka godzin poczuć stały grunt pod stopami, wszedł na pokład i poprosił pierwszego napotkanego stewarda, by ten wskazał mu jego kabinę. Szybko się rozpakował, powiesił ubrania w szafie i wy- ruszył na rekonesans. Z zadowoleniem stwierdził, iż apar- tament pani Sherwood znajduje się zaledwie niespełna minutę drogi od jego kabiny, ale nie próbował się z nią skontaktować. Niemal przez godzinę zwiedzał statek, by wreszcie dotrzeć do Queen's Grill. 405 Główny steward uśmiechnął się na widok szczupłego, skromnie ubranego mężczyzny, który wszedł do pustej o tej porze restauracji i zaczął z podziwem rozglądać się dokoła.^ - Czy mogę panu w czymś pomóc? - zapytał tonem su- gerującym, że zabłąkany pasażer trafił na niewłaściwy po- kład. - Myślę, że tak. Chciałbym się dowiedzieć, przy którym stole będę jadł kolację. - Przykro mi, proszę pana, ale to restauracja dla pasa- żerów podróżujących pierwszą klasą. - Wobec tego trafiłem właśnie tu, gdzie chciałem. Steward nie wyglądał na przekonanego. - Pańska godność, jeśli wolno spytać? - Keith Townsend. Steward zajrzał do listy pasażerów, którzy wsiedli na statek w Kingston. ^ - Najmocniej przepraszam, panie Townsend. Siedzi pan przy stole numer osiem. - Czy będę może sąsiadem pani Sherwood? Steward ponownie spojrzał na listę. - Niestety nie. Pani Sherwood siedzi przy stole numer trzy. - A czy byłoby możliwe, żeby znalazło się tam miejsce i dla mnie? - Obawiam się, że nie, proszę pana. Żaden z pasażerów, którzy siedzą przy tym stole, nie wysiadł w Kingston. Townsend sięgnął po portfel i wyjął z niego studolaro- wy banknot. - Ale myślę, że mógłbym posadzić archidiakona przy stole kapitańskim - dodał pospiesznie steward. - To roz- wiązałoby problem. Keith uśmiechnął się i odwrócił, ale nie zdążył zrobić nawet kroku. - Przepraszam pana, ale czy chciałby pan siedzieć obok pani Sherwood? -Byłoby wspaniale. - Hmm... To nie będzie proste, bo od początku podróży 406 już dwa razy zmieniała miejsce, zawsze dlatego, że nie od- powiadało jej towarzystwo przy stole. Townsend powtórnie sięgnął do portfela. Kiedy minutę później wychodził z restauracji, był pewien, że będzie sie- dział obok swojej ofiary. Pozostali pasażerowie wracali już powoli na statek, więc Keith wziął prysznic, przebrał się w elegancki garni- tur, po czym jeszcze raz przeczytał przygotowany przez Ka- te życiorys Margaret Sherwood. Kilka minut przed ósmą zjawił się w sali jadalnej. Przy stole numer trzy siedziała para w dość zaawan- sowanym wieku. Mężczyzna natychmiast poderwał się z krzesła. - Doktor Arnold Percival z Ohio - przedstawił się, po- trząsając ręką Townsenda. - A to moja najdroższa żonka Jenny, też z Ohio - powiedział, po czym wybuchnął dono- śnym śmiechem. - Keith Townsend. Jestem z... - ...Australii, jeśli się nie mylę? - przerwał mu Percival. - Cieszę się, że posadzili pana przy naszym stole. Niedaw- no przeszedłem na emeryturę, więc uznaliśmy z żoną, że najwyższa pora zrealizować marzenia i odbyć podróż życia. A co pana sprowadza na pokład tego kolosa? Zanim Keith zdążył odpowiedzieć, zjawiła się następna para. - To jest Keith Townsend z Australii - poinformował no- wo przybyłych Percival. - Pozwoli pan, że przedstawię mu państwa Osborne z Chicago w stanie Illinois. Wymienili uściski dłoni, po czym doktor odwrócił się w stronę drzwi i powiedział: - Dobry wieczór, pani Sherwood. Czy zna już pani pana Townsenda? Keith wiedział z notatek Kate, że Margaret Sherwood liczy sobie sześćdziesiąt siedem lat, jednak już na pierw- szy rzut oka można było stwierdzić, iż poświęca sporo cza- su i pieniędzy, żeby ukryć ten fakt. Mocno wątpił, czy kie- dykolwiek była naprawdę piękna, bez wątpienia natomiast pasowało do niej określenie „dobrze zakonserwowana". 407 Miała na sobie elegancką, choć może cokolwiek za krótką suknię wieczorową. Townsend uśmiechnął się do niej tak, jakby była co najmniej dwadzieścia pięć lat młodsza. Usłyszawszy jego australijski akcent, skrzywiła się nie- co, zaraz potem jednak przy stole zjawili się kolejni pasa- żerowie i odwrócili jej uwagę. Townsend nie dosłyszał na- zwiska generała, kobieta natomiast przedstawiła się jako Claire Williams, po czym usiadła po drugiej stronie stołu, obok doktora Percivala. Keith uśmiechnął się również do niej, lecz pani Williams udała, że tego nie dostrzega. Zanim zdążył zająć miejsce, pani Sherwood zażądała wyjaśnień, gdzie podział się archidiakon. - Zdaje się, że siedzi przy stole kapitańskim - powie- działa Claire. - Mam nadzieję, że jutro znowu będzie z nami - stwier- dziła pani Sherwood i pogrążyła się w ożywionej rozmowie z panem Osbornem, który siedział po jej prawej stronie. Ponieważ traktowała Townsenda jak powietrze, ten,**chcąc nie chcąc, nawiązał pogawędkę z panią Percival, choć jed- nocześnie starał się nie uronić ani słowa z tego, co mówiła jego sąsiadka. Zadanie to okazało się zaskakująco trudne. Przez cały posiłek udało mu się zamienić z panią Sher- wood zaledwie kilka słów. Kiedy podano kawę, Claire za- pytała go, czy kiedykolwiek był w Anglii. - Owszem. Zaraz po wojnie studiowałem w Oksfordzie - wyznał po raz pierwszy od piętnastu lat. - W którym kolegium? - zapytała pani Sherwood, od- wracając się gwałtownie w jego stronę. -Worcester - odparł najuprzejmiej jak potrafił, ona jednak już wróciła do przerwanej rozmowy. Tego wieczoru nie odezwała się do niego ani słowem. Kiedy skończyła po- siłek, Townsend wraz z pozostałymi mężczyznami podniósł się z miejsca, zastanawiając się, czy trzy dni wystarczą na zrealizowanie planów. Kilka minut później również wstał od stołu, pożegnał się z Claire i generałem, którzy zamówi- li po jeszcze jednej kawie, po czym wrócił do kabiny i po- grążył się w lekturze materiałów przygotowanych przez Kate. Nie znalazł wzmianki o jakichkolwiek fobiach ani 408 uprzedzeniach, ale, z drugiej strony, Kate nigdy nie miała okazji zetknąć się osobiście z Margaret Sherwood. Nazajutrz rano jego sąsiadka z prawej strony nie zjawiła się na śniadaniu, chociaż Keith opuścił salę jako jeden z ostatnich. Kiedy Claire wstawała od stołu, przemknęła mu przez głowę myśl, że warto by jej towarzyszyć, szybko jed- nak zrezygnował z tego zamiaru. Tego nie było w planie. Później żałował swojej decyzji i przez godzinę wałęsał się po statku w nadziei, że ją spotka; niestety, bez rezultatu. Spóźnił się kilka minut na obiad, by stwierdzić z niepo- kojem, że pani Sherwood siedzi po drugiej stronie stołu, między generałem i doktorem Percivalem. Claire, która zjawiła się jeszcze później, nie pozostało nic innego jak tylko zająć miejsce opuszczone przez panią Sherwood. Niemal natychmiast nawiązała rozmowę z Osbornem. Townsend wytężał słuch w nadziei, że znajdzie jakiś pre- tekst, by włączyć się do dyskusji między panią Sherwood i generałem, ona jednak opowiadała wyłącznie o tym, że to już jej dziewiętnasta podróż na pokładzie „Queen Eliza- beth", toteż zna statek niemal równie dobrze jak kapitan. Keitha ogarniały coraz bardziej ponure myśli. Mijały cenne godziny, a on nie posunął się jeszcze ani o krok na- przód. Może powinien przypuścić bezpośredni atak? Kate stanowczo się temu sprzeciwiała. „Nie wolno nam zakładać, że mamy do czynienia z idiotką - powtórzyła mu po raz ko- lejny, kiedy rozstawali się na lotnisku. - Czekaj cierpliwie, a prędzej czy później na pewno nadarzy się okazja". W pewnej chwili doktor Percival zapytał Claire, czy czy- tała „Requiem dla zakonnicy". - Niestety nie. Czy to dobre? - Ja czytałam - odezwała się pani Sherwood. - Szczerze mówiąc, oczekiwałam znacznie więcej. - Przykro mi to słyszeć - wtrącił się Townsend. - A to dlaczego? - zapytała Margaret Sherwood tonem wskazującym na to, że nie spodziewała się po nim, by co- kolwiek wiedział o książkach. - Ponieważ tak się składa, że mam przyjemność wyda- wać książki pana Faulknera. 409 - Nie miałem pojęcia, że jest pan wydawcą! —stwierdził Percival. - To z pewnością bardzo ekscytujące zajęcie. Je- stem pewien, że tym statkiem płynie wielu ludzi, którzy mogliby opowiedzieć panu niejedną interesującą historię. - Możliwe, że kilku z nich siedzi nawet przy tym stole - powiedział Keith, starannie unikając wzroku pani Sherwood. - Wiem coś o tym, bo w szpitalach zdarza się mnóstwo niesamowitych rzeczy - dodał doktor. Keith z każdą chwilą czuł się coraz pewniej. - To prawda - przyznał. - Jednak dobra historia to jesz- cze nie wszystko. Trzeba umieć przenieść ją na papier, a to wymaga prawdziwego talentu. -Dla jakiej firmy pan pracuje? - zapytała Margaret Sherwood pozornie obojętnym tonem. Ryba chwyciła przynętę. - Shumann & Co. w Nowym Jorku - odparł jakby nigdy nic. Generał zaczął się przechwalać, że mnóstwo znajomych namawia go, by spisał wspomnienia, po czym uraczył ze- branych streszczeniami kilku wersji pierwszego rozdziału. Townsend nie zdziwił się, zastawszy przy kolacji panią Sherwood na jej poprzednim miejscu. Zajadając wraz z in- nymi wybornego wędzonego łososia, wyjaśniał pani Perci- val, w jaki sposób książki trafiają na listy bestsellerów. - Czy mogę panu przerwać, panie Townsend? - zapytała półgłosem pani Sherwood, kiedy na stole zjawiło się pie- czone jagnię. - Ależ oczywiście - odparł, odwracając się w jej stronę. - Wolno spytać, w którym konkretnie dziale pracuje pan u Shumanna? - Szczerze powiedziawszy, w żadnym, a zarazem we wszystkich. - Nie rozumiem... - Widzi pani, tak się składa, że jestem właścicielem tej firmy. - A więc może pan zmienić decyzję redaktora naczel* nego? - Mogę zmienić decyzję każdego pracownika. 410 - W takim razie... - Umilkła na chwilę i rozejrzała się ukradkiem dokoła, by sprawdzić, czy nikt nie przysłuchuje się rozmowie. - Chodzi o to, że jakiś czas temu wysłałam tam maszynopis powieści. Po trzech miesiącach odesłano mi go z lakoniczną informacją, że nie został przyjęty, bez choćby słowa wyjaśnienia. - Ogromnie mi przykro to słyszeć. - Townsend zawiesił głos, po czym wypowiedział przygotowaną dawno temu kwestię: - Prawda jest taka, że większości maszynopisów nikt nie czyta. - Jak to? - zapytała ze zdumieniem. - Każde większe wydawnictwo jest dosłownie zasypy- wane propozycjami wydawniczymi. Bywa, że w ciągu tygo- dnia dostajemy sto albo nawet dwieście maszynopisów. Najzwyczajniej w świecie nie stać nas na zatrudnienie ar- mii ludzi, którzy mieliby to czytać. Jestem pewien, że pani książkę spotkał właśnie taki los, więc nie powinna pani mieć do siebie pretensji. - Wobec tego, w jaki sposób debiutant, taki jak ja, mo- że zwrócić na siebie uwagę? - Przede wszystkim trzeba znaleźć dobrego agenta. Ta- kiego, który będzie wiedział, do jakiego wydawnictwa się zwrócić, albo nawet do którego redaktora. Czekając, aż jego rozmówczyni zbierze się na odwagę, udał, że interesuje go wyłącznie wyśmienite jagnię. „Wskaż jej kierunek, ale nie prowadź za rękę - Upominała go Kate. - Inicjatywa musi wyjść z jej strony. Dzięki temu nie będzie niczego podejrzewała". - Wątpię, by miał pan czas i ochotę zapoznać się z moją powieścią i udzielić mi fachowych wskazówek? - zapytała wreszcie, starając się, by zabrzmiało to zupełnie obojętnie. - Zrobię to z prawdziwą przyjemnością - odparł, wywo- łując uśmiech na jej twarzy. - Najlepiej, żeby zaraz po po- wrocie do Nowego Jorku przysłała pani maszynopis bez- pośrednio do mnie. Dopilnuję, żeby przeczytał go najlep- szy redaktor, a następnie przedstawił mi na piśmie swoje uwagi. Margaret Sherwood skromnie opuściła wzrok. 411 - Tak się składa, że mam go tu, na pokładzie. Długa po- dróż statkiem to znakomita okazja, żeby wprowadzić pew- ne poprawki. Townsend odczuwał ogromną pokusę, by powiedzieć ko- biecie, że dzięki kucharce jej szwagra wie już o wszystkim, zdołał jednak nad sobą zapanować. - W takim razie proszę podrzucić mi go do kabiny, a ja natychmiast przeczytam kilka rozdziałów, żeby przynaj- mniej poznać pani styl. - Naprawdę zechce pan to zrobić, panie Townsend? To nadzwyczaj uprzejme z pana strony. Mój zmarły mąż za- wsze powtarzał, że nie wszyscy Australijczycy to zesłani przestępcy. Townsend roześmiał się głośno. W tej samej chwili Cla- ire pochyliła się nad stołem i zapytała: - Czy to o panu wspomniano w dzisiejszym numerze „Ocean Times"? /* Keith udał zdziwienie. - Nic mi o tym nie wiadomo. - Bohaterem artykułu jest człowiek nazwiskiem Ri- chard Armstrong, który też zajmuje się wydawaniem ksią- żek. Nikt, oprócz Keitha, nie zwrócił uwagi na reakcję pani Sherwood. - Znam Richarda Armstronga, więc jest całkiem możli- we, że przy okazji wymieniono także moje nazwisko. - Dostał Krzyż Wojenny, ale poza tym nie napisali o nim nic dobrego - wtrącił się generał. - Zawsze uważa- łem, że nie można wierzyć gazetom. - Całkowicie się z panem zgadzam - odparł Townsend, pani Sherwood zaś wstała bez słowa i odeszła od stołu. Kiedy tylko znikła za drzwiami, generał przystąpił do streszczania drugiego rozdziału swojej autobiografii. Parę minut później Claire podniosła się z miejsca. - Proszę sobie nie przerywać, generale. Zrobiło się póź- no, a ja jestem trochę zmęczona. Chyba pójdę już do łóżka. Keith nawet nie zerknął w jej kierunku, ale po kolej- nych kilku minutach, kiedy stary żołnierz właśnie ewaku- 412 ował się z Dunkierki, przeprosił towarzystwo, życzył wszyst- kim dobrej nocy i wrócił do kabiny. Ledwie zdążył wyjść spod prysznica, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Uśmiechnął się, włożył szlafrok, który znalazł na wieszaku w łazience, i podszedł do drzwi. Nawet dobrze się złożyło, że pani Sherwood postanowiła od razu dostarczyć maszynopis, bo dzięki temu będzie miał pre- tekst, by umówić się z nią jutro na spotkanie. Przekręcił klucz i otworzył już usta, by powiedzieć: „Dobry wieczór, pani Sherwood", nie uczynił tego jednak, ponieważ do kajuty wpadła Kate i natychmiast zamknęła drzwi za sobą. - Zdaje się, że mieliśmy kontaktować się tylko w nad- zwyczajnych okolicznościach? - zapytał szeptem. - To jest nadzwyczajna okoliczność, ale przecież nie mogłam powiedzieć ci o tym przy stole - odparła przyci- szonym głosem. - Czy właśnie dlatego powiedziałaś o artykule, mimo że miałaś skierować rozmowę na najświeższe wydarzenia na Broadwayu? - Naturalnie. Pamiętaj, że znam ją kilka dni dłużej od ciebie. Przed chwilą zadzwoniła do mnie z pytaniem, czy wierzę, że naprawdę jesteś wydawcą. - I co jej powiedziałaś? Kate nie zdążyła odpowiedzieć, ponieważ ktoś zapukał do drzwi. Keith przyłożył palec do ust i wskazał dziewczy- nie zasłonkę oddzielającą kajutę od łazienki. Zaczekał, aż dziewczyna zasunie za sobą kotarę, po czym otworzył drzwi. -Miło panią widzieć, pani Sherwood. Czy wszystko w porządku? - Jak najbardziej, panie Townsend. Po prostu pomyśla- łam sobie, że dostarczę to panu jeszcze dzisiaj. - Wręczyła mu gruby plik papierów. - Na wypadek, gdyby nie miał pan nic innego do roboty. - To bardzo miło z pani strony. Może spotkalibyśmy się jutro po śniadaniu? Mógłbym podzielić się z panią pierw- szymi wrażeniami. 413 - Naprawdę zechce pan zadać sobie tyle trudu? Bardzo dziękuję. Nie mogę się doczekać, kiedy usłyszę pańską opinię. - Zawahała się lekko. - Mam nadzieję, że nie prze- szkodziłam panu? - Jak to? - Wydawało mi się, że słyszę jakieś głosy. - Och... Widocznie nuciłem pod prysznicem. -Aha. Tak, to by wszystko wyjaśniało. Cóż, mam na- dzieję, że znajdzie pan czas, by przeczytać choć kilka stron „Kochanki senatora". - Oczywiście - zapewnił ją Keith. - Życzę pani spokoj- nej nocy, pani Sherwood. - Proszę mi mówić po imieniu. Jestem Margaret. -A ja Keith. - Wiem. Właśnie przeczytałam artykuł o tobie i Richar- dzie Armstrongu. Bardzo interesujący. Czy on naprawdę jest takim złym człowiekiem? /* Keith nie odpowiedział. Kiedy zamknął drzwi i odwrócił się ujrzał Kate wychodzącą zza zasłonki w drugim płasz- czu kąpielowym. Idąc ku niemu, rozwiązała pasek; poły szlafroka nieco się rozsunęły. - Proszę mi mówić po imieniu - szepnęła, przytulając się do Townsenda. - Mam na imię Claire. - Czy naprawdę jesteś takim złym człowiekiem? - zapy- tał, popychając ją w kierunku łóżka. - Oczywiście. Osunęli się na materac. - Czy nie powinieneś zabrać się do lektury? - wyszepta- ła mu do ucha. Już w kilka godzin po tym, jak Sharon przeprowadziła się z sypialni do biura, Armstrong przekonał się na własnej skórze, że Sally miała rację. Był jednak zbyt dumny, żeby zadzwonić i jej to powiedzieć. Pod koniec drugiego tygodnia na jego biurku piętrzyły się listy, na które nie udzielił jeszcze odpowiedzi, oraz, co gorsza, odpowiedzi, pod którymi za nic w świecie nie zgo* dziłby się podpisać. Po tylu latach z Sally uważał za zupeł- 414 nie oczywiste, że nie musi sprawdzać tego, co napisała; te- raz sprawy przedstawiały się zupełnie inaczej. Prawdę po- wiedziawszy, jedynym dokumentem, pod którym złożył podpis, była umowa o pracę Sharon - przypuszczalnie dla- tego, że nie ona ją przygotowała. W trzecim tygodniu, we wtorek, Armstrong pojechał do Izby Gmin na lunch z ministrem zdrowia, by dowiedzieć się na miejscu, że minister spodziewa się go dopiero naza- jutrz. Po dwudziestu minutach wrócił do biura w morder- czym nastroju. -Przecież mówiłam ci, że na dzisiaj jesteś umówiony z prezesem NatWestu! - upierała się Sharon. - Przed chwi- lą dzwonił z Savoyu i pytał, gdzie się podziewasz. - Tam, dokąd mnie wysłałaś! - warknął. - W Izbie Gmin. - Wybacz, ale nie mogę robić wszystkiego za ciebie. - Sally jakoś sobie radziła - wycedził Armstrong, z tru- dem powściągając gniew. - Jeśli jeszcze raz wspomnisz o tej kobiecie, daję słowo, że odejdę i już nigdy nie wrócę! Armstrong zmełł w ustach przekleństwo, wypadł jak burza z pokoju i kazał Bensonowi jechać najszybciej jak się da do Savoyu. Niestety, po przybyciu na miejsce dowie- dział się, że jego gość właśnie wyszedł. Kiedy wrócił do biura, poinformowano go, że Sharon poszła do domu, po- nieważ rozbolała ją głowa. Skierował się prosto do biurka, usiadł i wykręcił numer Sally. Nikt się nie zgłaszał. Dzwonił przez cały tydzień co najmniej raz dziennie, ale bez skutku. Pod koniec kolejne- go tygodnia polecił Fredowi przesłać jej czek z zaległą wy- płatą. - Ale przecież już wysłałem jej wypowiedzenie, tak jak kazałeś - przypomniał mu księgowy. - Nie dyskutuj ze mną, Fred - poradził mu Armstrong. - Rób, co ci mówię. Po kolejnym tygodniu niemal codziennie zaczęły zja- wiać się nowe kandydatki do pracy. Dla niektórych okres próbny kończył się już po godzinie albo dwóch, po czym 415 ich miejsce zajmowały następne, ale to Sharon otworzyła kopertę, w której znajdował się przedarty na pół czek oraz kartka z jednym zdaniem: „Już otrzymałam należne wyna- grodzenie". Obudziwszy się, Keith stwierdził ze zdziwieniem, że Kate już nie śpi. Siedziała w łóżku otulona jego szlafrokiem i czytała powieść Margaret Sherwood. Poczuła na sobie je- go wzrok, pochyliła się i pocałowała go w czoło, po czym wręczyła mu kilkadziesiąt początkowych stron. Townsend usiadł, zamrugał raptownie, a następnie przeczytał pierw- sze zdanie: „Kiedy wyszła z basenu, wzgórek w jego spodniach zaczął szybko rosnąć". Przeniósł wzrok na Kate, a ta powiedziała: - Czytaj, czytaj. Dalej jest jeszcze lepiej. Uporał się z prawie czterdziestu stronami, kiedy Kate wyskoczyła z łóżka i weszła pod prysznic. - Resztę możesz sobie darować! - zawołała zza zasłonki. - Powiem ci, jak to się kończy. Po kąpieli stwierdziła jednak, że Keith jest już w poło- wie trzeciego rozdziału. - Co o tym myślisz? - zapytał. Podeszła do łóżka, odrzuciła koc i obrzuciła krytycznym spojrzeniem jego nagie ciało. - Sądząc po twojej reakcji, albo jeszcze ci się podobam, albo trafiliśmy na autentyczny bestseller. Gdy godzinę później poszedł na śniadanie, zastał przy stole tylko Kate i panią Sherwood pogrążone w rozmowie. Na jego widok natychmiast umilkły. Jak tylko usiadł, star- sza pani odezwała się półgłosem: - Zapewne nie miał pan czasu... - Na co? - zapytał z niewinną miną. Kate musiała się szybko odwrócić, żeby pani Sherwood nie zobaczyła wyrazu jej twarzy. - Żeby zajrzeć do mojej książki... - Zajrzeć? Przeczytałem ją od deski do deski i wie pa- ni, co powiem? Daję głowę, że nikt do niej nawet nie zaj- rzał, bo gdyby to zrobił, kupilibyśmy ją na pniu. 416 - Naprawdę uważa pan, że jest aż tak dobra? - Oczywiście! Mogę tylko mieć nadzieję, że chociaż po- traktowaliśmy panią w tak mało elegancki sposób, nie wy- cofa pani swej oferty? - Skądże znowu! - zapewniła go z entuzjazmem. - To znakomicie. Wydaje mi się jednak, że to nie jest odpowiednie miejsce na ustalanie warunków. - Naturalnie, Keith. Może wpadniesz później do mojej kajuty? - Zerknęła na zegarek. - Powiedzmy, o 10.30. Townsend skinął głową. - Będę punktualnie. Kiedy wstała od stołu, odłożył serwetkę, podniósł się z krzesła i lekko skłonił głowę. - Dowiedziałaś się czegoś? - zapytał Kate, jak tylko pa- ni Sherwood wyszła z sali. - Niewiele - odparła, skubiąc kawałek grzanki. - Jednak wydaje mi się, że nie wierzy, że przeczytałeś całą książkę. - Dlaczego tak myślisz? - Ponieważ powiedziała mi przed chwilą, że jej zdaniem spędziłeś tę noc z jakąś kobietą. - Naprawdę? Mówiła coś jeszcze? - Rozmawiałyśmy przede wszystkim o artykule w „Oce- an Times". Zapytała, czy... - Witaj, Townsend - zadudnił generał. - Dzień dobry, młoda damo. Kate obdarzyła go promiennym uśmiechem, po czym podniosła się z miejsca. - Powodzenia - szepnęła do Townsenda. - Cieszę się, że wreszcie mogę zamienić z panem kilka słów na osobności - ciągnął generał. - Chodzi o to, że, szczerze powiedziawszy, napisałem już pierwszy tom wspo- mnień. Tak się przypadkowo składa, że mam go ze sobą, więc pomyślałem sobie, że może zechciałby pan rzucić na to fachowym okiem i wyrazić swoją opinię... Keith potrzebował dwudziestu minut, by wyperswado- wać ten pomysł generałowi. Do spotkania z panią Sherwo- od zostało mu niewiele czasu, więc pospiesznie wrócił do kajuty, po raz kolejny zajrzał do materiałów przygotowa- 27. Stan czwarty 417 nych przez Kate, po czym ruszył w kierunku apartamentu pani Sherwood. Tuż po 10.30 zastukał do drzwi; otworzyła niemal natychmiast. - Lubię punktualnych mężczyzn - powiedziała. Okazało się, że Apartament Trafalgarski ma dwa pozio- my, a nawet własny balkon. Pani Sherwood wskazała go- ściowi jeden z dwóch głębokich foteli ustawionych pośrod- ku salonu. •*• Napijesz się kawy, Keith? - zapytała, siadając naprze- ciwko. - Nie, dziękuję. Przed chwilą wstałem od śniadania. - Czy w takim razie możemy od razu przejść do interesów? - Oczywiście. Jak już wspomniałem, poczytywalibyśmy sobie za zaszczyt, gdybyś zechciała wydać u nas swoją po- wieść. - Naprawdę? Och, jak wspaniale! Wielka szkoda, że mój świętej pamięci mąż nie może tego usłyszeć^Zawsze wierzył w mój talent. <*•• - Jesteśmy gotowi zapłacić ci sto tysięcy dolarów zaliczki plus dziesięć procent od ceny detalicznej każdego sprzeda- nego egzemplarza. Najdalej rok po wydaniu w twardej oprawie ukaże się wydanie popularne. Rzecz jasna, otrzy- masz dodatkową premię za każdy tydzień na liście bestsel- lerów „New York Timesa". - Naprawdę myślisz, że moja książka trafi na listy best- sellerów? - Jestem gotów iść o zakład. - Doprawdy? Townsend zerknął na nią niepewnie. Czy aby nie posu- nął się za daleko? - Z przyjemnością godzę się na twoje warunki - oznaj- miła. - Myślę, że powinniśmy to uczcić. - Napełniła kielisz- ki szampanem z częściowo opróżnionej butelki stojącej w kubełku z lodem. - Skoro dogadaliśmy się w sprawie książki - powiedziała kilka chwil później - może zechciał- byś doradzić mi w pewnej dość istotnej dla mnie sprawie? - Z przyjemnością - odparł Townsend, z udawaną obo- jętnością wpatrując się w wiszący na ścianie obraz. Dzieło 418 przedstawiało wiekowego, jednorękiego i jednookiego ad- mirała, konającego wśród bitewnej zawieruchy na mostku okrętu. - Jeśli tylko będę w stanie. - Trochę zaniepokoił mnie artykuł w „Ocean Times", na który zwróciła uwagę panna... panna Williams. Chodzi o Richarda Armstronga. - Nie bardzo rozumiem. - Zaraz wszystko wyjaśnię. - Pani Sherwood opowie- działa Townsendowi historię, którą znał znacznie lepiej od niej. - Claire podsunęła mi pomysł, że ty, jako człowiek z branży, być może znasz kogoś, kto byłby zainteresowany kupnem moich udziałów. - Ile chcesz za nie dostać? - Dwadzieścia milionów dolarów. Taką cenę uzgodniłam z moim bratem Alexandrem, który właśnie za tyle sprze- dał Armstrongowi swoją część. * - Kiedy masz się spotkać z Richardem Armstrongiem? - zapytał Keith, chociaż doskonale znał odpowiedź na to py- tanie. - W poniedziałek o jedenastej przed południem, w mo- im mieszkaniu w Nowym Jorku. Townsend udał, że się głęboko zastanawia, wciąż nie od- wracając wzroku od obrazu. - Jestem przekonany, że moja firma mogłaby wyasygno- wać taką sumę - powiedział wreszcie, modląc się w duchu, żeby nie usłyszała łomotu jego serca. Margaret Sherwood opuściła spojrzenie na katalog So- theby's, który tydzień wcześniej przysłała jej przyjaciółka z Genewy. - Jak to wspaniale, że się spotkaliśmy. Do tej pory my- ślałam, że takie przypadki zdarzają się wyłącznie w powie- ściach. - Roześmiała się, podniosła kieliszek i dodała: - To się chyba nazywa kismet, prawda? Townsend nie odpowiedział, ona zaś odstawiła kieliszek i mówiła dalej: - Mimo wszystko wydaje mi się, że powinnam starannie przemyśleć tę sprawę. Nie obrazisz się, jeśli ostatecznej odpowiedzi udzielę ci dopiero przed zejściem na ląd? 419 - Skądże znowu - zapewnił ją Keith, starając się ukryć rozczarowanie, po czym wstał z fotela i skierował się do drzwi, odprowadzany przez starszą panią. - Jestem ci ogromnie wdzięczna za trud, jaki sobie za- dałeś. - To dla mnie przyjemność, Margaret. W kajucie czekała na niego Kate. - Jak poszło? - zapytała, zanim zdążył dobrze zamknąć drzwi. - Jeszcze się nie zdecydowała, ale chyba połknęła przy- nętę, głównie dzięki temu, że podsunęłaś jej ten artykuł. - A co z udziałami? - Cena została już ustalona, więc w gruncie rzeczy wszystko jej jedno, kto je kupi. Naturalnie pod warun- kiem, że wydamy jej książkę. - W takim razie, dlaczego od razu nie podjęła decyzji? - zastanawiała się głośno Kate. - I czemu nie wypytywała cię, dlaczego chcesz kupić jej udziały? Townsend wzruszył ramionami. - Zaczynam podejrzewać, że to nie my zastawiliśmy pu- łapkę na panią Sherwood, tylko ona na nas. - Nie bądź głupia! - parsknął Keith. - W ostatecznym rozrachunku wszystko sprowadza się do wyboru: albo zo- baczy swoją powieść w księgarniach, albo zadrze z Alexan- drem, który podsunął jej Armstronga. Jestem pewien, że wybierze książkę. - Dlaczego? - Ponieważ wiem od Sally, ilu wydawców odrzuciło to „dzieło" w ubiegłych dziesięciu latach. Co prawda nie przeczytałem go jeszcze do końca, ale na podstawie tych fragmentów trudno mi przypuszczać, by ktokolwiek dał jej choćby cień nadziei na to, że książka kiedykolwiek zosta- nie opublikowana. - A jeśli Armstrong też jest gotów ją wydać? - Nawet jeśli tak jest, to pani Sherwood nigdy się o tym nie dowie. - A jeżeli się dowie? Jest sprytniejsza niż nam się wy- dawało. Czy na statku jest telefon? 420 - Owszem. Chciałem zadzwonić do Toma Spencera w Nowym Jorku i uprzedzić go, że ma wprowadzić korekty do kontraktu, ale powiedziano mi, że z telefonu można ko- rzystać wyłącznie w nagłych wypadkach. -Kto decyduje co jest nagłym wypadkiem, a co nie jest? - Kapitan. - W takim razie musimy zaczekać do końca podróży. Pani Sherwood spóźniła się na obiad, usiadła obok gene- rała, z zainteresowaniem wysłuchała przydługiego stresz- czenia trzeciego rozdziału jego wspomnień, a po posiłku na- tychmiast wróciła do kajuty, ani słowem nie zająknąwszy się o swojej książce. Przy kolacji okazało się, że została zaproszona do stołu kapitańskiego. Po bezsennej nocy Keith i Kate zjawili się jako pierwsi na śniadaniu, by usłyszeć, jaką podjęła decyzję. Mijały mi- nuty, aż wreszcie stało się jasne, że pani Sherwood zamó- wiła posiłek do kajuty. - Widocznie boi się, że nie zdąży z pakowaniem - za- uważył doktor Percival. Kate nie była jednak przekonana. Kiedy statek dotarł do ujścia rzeki Hudson, Keith wziął walizkę z kabiny i dołączył do Kate na pokładzie spacero- wym. - Coś mi się wydaje, że tym razem przegraliśmy - stwierdziła ponuro dziewczyna, spoglądając na Statuę Wolności. - Chyba masz rację. Nie przejmowałbym się tak bardzo, gdyby nie chodziło o Armstronga. - Więc aż tak zależy ci na tym, żeby go pokonać? - Owszem. Zrozum... - Dzień dobry, panie Townsend - rozległ się głos za ich plecami. Keith odwrócił się gwałtownie i ujrzał zbliżającą się Margaret Sherwood. Kate natychmiast odsunęła się od niego, po czym znikła w tłumie. Miał nadzieję, że uczyniła to wystarczająco szybko. 421 - Dzień dobry, pani Sherwood. - Długo się zastanawiałam, aż wreszcie podjęłam decy- zję - oznajmiła. Townsend wstrzymał oddech. -Jeśli do jutra, do godziny dziesiątej rano, zjawi się pan u mnie z dwoma umowami gotowymi do podpisania, to, używając nieładnego amerykańskiego określenia, „ubił pan interes". Uśmiechnął się promiennie. - Jeszcze nie skończyłam - uprzedziła go pani Sherwo- od. - Jeżeli jednak w ciągu roku od podpisania umowy nie wyda pan mojej powieści, wypłaci mi pan milion dolarów odszkodowania. To samo uczyni pan w wypadku, jeśli książka nie trafi na listę bestsellerów „New York Timesa". - Ale... - Przecież sam pan powiedział, iż jest pan gotów iść o zakład, że moja powieść trafi na listę. Dzięki mnie bę- dzie pan mógł to uczynić. •<>•- - Ale... - wykrztusił ponownie Keith. - Oczekuję pana jutro o dziesiątej rano. Przy naszej rozmowie będzie obecny mój prawnik. Gdyby pan z jakie- goś powodu nie przyszedł, o jedenastej podpiszę umowę z panem Armstrongiem. - Zmierzyła go przeciągłym spoj- rzeniem, po czym dodała, patrząc mu prosto w oczy: - Mam przeczucie, że on też chętnie wydałby moją powieść. Zaraz potem odwróciła się i bez słowa odeszła w stronę trapu. Keith i Kate patrzyli, jak schodzi na nabrzeże i wsiada do pierwszego z dwóch czarnych rolls-roysów, pod- czas gdy kierowca drugiego samochodu w pośpiechu ładu- je walizki do bagażnika. - W jaki sposób zdołała się skontaktować ze swoim prawnikiem? - zastanawiał się na głos Keith. - Przecież trudno nazwać to „nagłym wypadkiem". Pani Sherwood opuściła szybę, wychyliła się i pomacha- ła komuś na pokładzie. Townsend i Kate spojrzeli w tym kierunku. Kapitan salutował z szacunkiem. XXVI Daily Mail 10 czerwca 1967 Koniec Wojny Sześciodniowej; Naser wycofuje wojska Armstrong jeszcze raz sprawdził, o której odlatuje samolot do Nowego Jorku, odszukał adres Margaret Sherwood w książce telefonicznej Manhattanu, a nawet zadzwonił do hotelu Pierre, by się upewnić, że czeka na niego aparta- ment prezydencki. Na to spotkanie z pewnością nie mógł się spóźnić, nie mógł też zjawić się niewłaściwego dnia ani pod niewłaściwym adresem. Wcześniej dokonał przelewu dwudziestu milionów dola- rów na konto w Manhattan Bank, przygotował wraz ze swo- im rzecznikiem prasowym oświadczenie dla dziennikarzy oraz uprzedził Petera Wakehama, że będzie chciał przeka- zać ważną wiadomość członkom zarządu. Poprzedniego wieczoru zadzwonił Alexander Sherwood z informacją, że rozmawiał z bratową, zanim ta wyruszyła na coroczną podróż na pokładzie „Queen Elizabeth". Sio- stra potwierdziła, że zgadza się na dwadzieścia milionów dolarów, oraz zaprosiła pana Armstronga do swojego nowo- jorskiego mieszkania na godzinę jedenastą przed połu- dniem, nazajutrz po swoim powrocie. Wchodząc z Sharon do samolotu, Richard był więc na sto procent pewien, że za dwadzieścia cztery godziny stanie się głównym udzia- łowcem dziennika, pod względem wysokości nakładu ustę- pującego jedynie „Daily Citizen". -Samolot wylądował na kilka godzin przed wpłynięciem „Queen Elizabeth" do portu. Zaraz po zameldowaniu się w hotelu Armstrong poszedł na Sześćdziesiątą Trzecią Ulicę 423 i odszukał dom, w którym mieszkała Margaret Sherwood. Za dziesięć dolarów portier potwierdził, iż pani Sherwood po- winna wrócić najdalej za kilka godzin. Kolację zjedli w niemal całkowitym milczeniu. Arm- strong zastanawiał się, po co w ogóle zabrał Sharon w tę podróż. Dziewczyna położyła się na długo przedtem, zanim udał się do łazienki, a kiedy wrócił, była już pogrążona we śnie. Przed zaśnięciem zastanawiał się długo, co musiałoby się wydarzyć przed jedenastą rano, żeby uniemożliwić mu zawarcie umowy, lecz nic nie przychodziło mu do głowy. - Od początku wiedziała, o co nam chodzi - powiedziała Kate, odprowadzając wzrokiem dwa czarne rolls-roysy. - Niemożliwe - stwierdził stanowczo Townsend. - Zresz- tą, nawet jeśli tak było, to ostatecznie przystała na moje warunki. /\ - A może to były też jej warunki? - Co masz na myśli? - Tylko to, że jak na mój gust, wszystko poszło odrobinę zbyt łatwo. Nie zapominaj, że ona w żaden sposób nie przy- czyniła się do powstania rodzinnej fortuny Sherwoodów, tyl- ko okazała się na tyle sprytna, żeby się w nią wżenić. - Chyba przesadzasz z tą podejrzliwością - stwierdził Townsend. - Wydaje ci się, że mamy do czynienia z Richar- dem Armstrongiem. Niepotrzebnie się niepokoisz. - Uspokoję się dopiero wtedy, kiedy pani Sherwood podpisze obie umowy. - Obie? - Nie rozstanie się ze swoimi udziałami, dopóki nie bę- dzie miała pewności, że wydasz jej powieść. - Powinienem łatwo ją przekonać - odparł Townsend. - Nie sądzę, żeby bardzo grymasiła. Przecież zanim natknęła się na mnie, dostała co najmniej piętnaście listów z odmo- wami. - Natknęła się na ciebie, czy cię zwabiła? Keith spojrzał w dół, na nabrzeże. Niemal przy samym trapie zatrzymała się ogromna czarna limuzyna; wyskoczył 424 z niej potężnie zbudowany mężczyzna o zmierzwionej czar- nej czuprynie i zaczął szukać kogoś wzrokiem wśród pasa- żerów zgromadzonych na pokładzie. - Przyjechał Tom Spencer - powiedział Townsend, po czym odwrócił się z powrotem do Kate. - Przestań się mar- twić. Zanim wrócisz do Sydney, będę właścicielem 33.3 procent udziałów w „Globe". Gdyby nie ty, na pewno nie udałoby mi się tego dokonać. Zadzwoń do mnie zaraz po przylocie, to opowiem ci o najnowszych wydarzeniach. Objął ją mocno i pocałował, po czym dziewczyna wróciła do kajuty po bagaż, on zaś szybkim krokiem zszedł po trapie na nabrzeże. Spencer niecierpliwie przechadzał się wokół sa- mochodu; kiedyś wyjaśnił Townsendowi, że w młodości upra- wiał biegi przełajowe, toteż nawet teraz, po wielu latach, czu- je się dobrze tylko wtedy, gdy jest w ciągłym ruchu. - Zostały nam dwadzieścia cztery godziny, mecenasie - poinformował go Keith, kiedy uścisnęli sobie dłonie. - A więc zgodziła się na twoją propozycję? - zapytał prawnik, prowadząc go do samochodu. - Owszem, ale zażyczyła sobie dwóch umów, z których żadna nie przypomina tej, o której przygotowanie prosi- łem cię, dzwoniąc z Sydney. Wsiedli do limuzyny. Tom natychmiast wyjął z teczki duży notatnik w żółtych okładkach i położył go na kola- nach. Już dawno zdążył się przekonać, że jego klient nie lubi tracić czasu na czczą gadaninę. Starannie zapisał żą- dania pani Sherwood, a kiedy usłyszał szczegółową relację z kilkudniowego rejsu, od razu nabrał szacunku do star- szej damy. Ponieważ miał do Townsenda sporo pytań, obaj nawet się nie spostrzegli, kiedy zajechali przed hotel Car- lyle. W holu czekali na nich dwaj wspólnicy Toma. -Zamelduj się i idź do pokoju, a ja tymczasem opo- wiem im o wszystkim - zaproponował Spencer. - Będziemy czekać w Sali Wersalskiej na drugim piętrze. Wypełniwszy formularz, Keith dostał klucz od tego sa- mego apartamentu, co zwykle. Rozpakował się, umył twarz i ręce, po czym zjechał do salki konferencyjnej szumnie nazwanej Wersalską. Tom właśnie kończył wprowadzać 425 wspólników w sprawę, naturalnie przechadzając się doko- ła stołu. Townsend zajął miejsce w fotelu i słuchał uważ- nie, od czasu do czasu korygując niektóre szczegóły albo odpowiadając na pytania Toma. Później nadeszła pora na sporządzenie obu umów. Dys- kusje przeciągały się, ale wreszcie, po wypiciu morza ka- wy i zjedzeniu góry kanapek dostarczonych przez obsługę hotelową (a także po przebyciu przez Toma Spencera co najmniej dziesięciu mil), mężczyźni uznali, że oba doku- menty spełniają ich oczekiwania. O szóstej, kiedy zjawiła się pokojówka, by zasunąć zasłony, Tom usiadł po raz pierwszy od początku narady i uważnie przeczytał umowy. - Nic lepszego nie wymyślimy, Keith - stwierdził, za- kończywszy lekturę. - Nic tu po nas. Wrócimy do biura, wygładzimy niektóre sformułowania i damy to dziewczy- nom do przepisania. Proponuję, żebyśmy spotkali się jutro o ósmej rano, to zdążysz przejrzeć ostateczną wersje. - Czy do tego czasu powinienem jeszcze coś przeemy- śleć, mecenasie? - Owszem. Te dwa punkty, które Kate chciała włączyć do umowy. Jesteś pewien, że możemy je pominąć? - Całkowicie. Spędziłem trzy dni w towarzystwie pani Sherwood i zapewniam cię, że ona nie ma zielonego poję- cia o wydawaniu książek. - Kate nie odniosła takiego wrażenia - zauważył Tom. -Kate przesadza z ostrożnością - odparł Townsend. - Co to za problem wydrukować sto tysięcy egzemplarzy i zaraz potem ulokować je w jakimś magazynie? - Żaden - przyznał Spencer. - Ale co będzie, jeśli książ- ka nie trafi na listę bestsellerów „New York Timesa"? - Przeczytaj jeszcze raz umowę, mecenasie. Nigdzie nie określiliśmy limitu czasu. Czy gnębi cię coś jeszcze? - Tak. Jutro o dziesiątej rano musisz mieć w ręku po- twierdzenie dokonania przelewu na konto pani Sherwood. Na twoim miejscu nie dawałbym jej czeku, bo w ten spo- sób zyskałaby pretekst, żeby nie podpisywać umów. Jedne- go możesz być pewien: kiedy o jedenastej zjawi się Arm- strong, będzie niósł w zębach całą sumę. 426 Townsend skinął głową na znak, że zgadza się ze swoim prawnikiem. - Też o tym pomyślałem. Pieniądze już są w Manhattan Bank i czekają na wydanie dyspozycji. Złożymy ją jutro rano i od ręki dostaniemy potwierdzenie. - To dobrze. W takim razie ruszamy. Zaraz po powrocie do pokoju Townsend rzucił się na łóżko i zasnął w okamgnieniu. Obudziwszy się następnego dnia o piątej rano, stwierdził ze zdziwieniem, że jest ubra- ny. Jego pierwsza myśl dotyczyła Kate; ciekawe, gdzie te- raz jest i co porabia? Rozebrał się, wszedł pod prysznic, długo stał pod strumieniami gorącej wody, po czym wytarł się i zamówił śniadanie. A może raczej należałoby to na- zwać późną kolacją? Ostatecznie wybrał z menu zestaw śniadaniowy. *» Czekając na posiłek, oglądał poranne wiadomości, zdomi- nowane przez doniesienia o miażdżącym zwycięstwie Izraela w Wojnie Sześciodniowej oraz spekulacje dotyczące miejsca pobytu Nasera. W drugiej części programu rzecznik NASA wypowiadał się na temat szans wygrania z Rosjanami wyści- gu na Księżyc. Z prognozy pogody Keith dowiedział się, że nad Nowym Jorkiem będzie się przesuwał chłodny front at- mosferyczny. Przy śniadaniu uważnie przejrzał „New York Timesa" oraz „Star", notując w pamięci zmiany, jakie by wprowadził w obu gazetach, gdyby był ich właścicielem. Sta- rał się nie przywiązywać wagi do zastrzeżeń Federalnej Ko- misji ds. Środków Przekazu, coraz częściej zgłaszanych pod jego adresem. Komisja bacznie śledziła rozwój jego amery- kańskiego imperium i coraz natarczywiej przypominała mu o amerykańskich przepisach regulujących kwestie wykupy- wania gazet i rozgłośni radiowych przez cudzoziemców. - Akurat ten problem możemy rozwiązać w bardzo pro- sty sposób - powtarzał mu wielokrotnie Tom. - Nigdy - odpowiadał stanowczo za każdym razem. Co jednak będzie, jeśli okaże się, że jest to jedyny sposób na przejęcie „New York Star"? - Nigdy. Z czasem jego odpowiedzi stawały się coraz mniej zde- cydowane. 427 Przez następną godzinę oglądał kolejne wydania wiado- mości i czytał wciąż te same gazety. O siódmej trzydzieści wiedział dokładnie, co dzieje się na świecie od Kairu po Manhattan, a także w kosmosie. Za dziesięć ósma zjechał windą na parter, gdzie czekali już na niego dwaj znajomi młodzi prawnicy. Co prawda nie zdążyli zmienić ani ko- szul, ani krawatów, zdołali natomiast się ogolić. Nie zapy- tał, gdzie jest Tom, wiedział bowiem, że mecenas wędruje niespokojnie po holu i dołączy do nich, jak tylko skończy kolejne okrążenie. Tak właśnie się stało. - Witaj, Keith - powiedział Tom, potrząsając ręką klienta. - Zarezerwowałem dla nas zaciszny stolik w ka- wiarni. Kiedy kelner napełnił trzy filiżanki czarną, jedną zaś białą kawą, Tom wyjął z teczki dwa dokumenty i podał je Townsendowi. - Jeśli pani Sherwood podpisze te umowy, staniesz się właścicielem 33.3 procent udziałów w „Globe" oraz praw wydawniczych do „Kochanki senatora". Zaczął wyjaśniać Keithowi kolejne punkty obu umów, ten zaś szybko zrozumiał, dlaczego wszyscy trzej nie zmru- żyli oka tej nocy. Umowy były sformułowane bez zarzutu. - Co dalej? - zapytał, oddawszy je Spencerowi. - Musisz odebrać z Manhattan Bank potwierdzenie do- konania dwóch przelewów i najdalej za pięć dziesiąta za- jąć pozycję przed drzwiami mieszkania pani Sherwood. Musimy dobrze wykorzystać każdą chwilę, jeśli chcemy, żeby podpisała umowy, zanim zjawi się Armstrong. Richard Armstrong także rozpoczął dzień od lektury gazet. On również, odwracając strony „New York Timesa", my- ślał o zmianach, jakie wprowadziłby natychmiast, gdyby tylko został właścicielem tego wielkiego dziennika. Po „New York Timesie" zajął się „Star", ale ta nie zaprzątnę- ła na długo jego uwagi. Zaledwie po kilku minutach cisnął gazetę na podłogę, włączył telewizor i dla zabicia czasu za- czął skakać z kanału na kanał. Ostatecznie zdecydował się na stary czarno-biały film z Alanem Laddem, uznawszy, że 428 jest to ciekawsze nawet od nadawanego przez inną stację wywiadu z kosmonautą. Idąc do łazienki, zostawił włączony telewizor. Nawet mu przez myśl nie przeszło zatroszczyć się, czy nie obudzi Sha- ron. O siódmej był już ubrany i gotów do wyjścia/ Z każdą chwilą ogarniało go coraz większe zdenerwowanie. Akurat zaczął się program „Dzień dobry, Ameryko". Burmistrz No- wego Jorku wyjaśniał, w jaki sposób zamierza potrakto- wać strażaków domagających się podwyżki płac. - Trzeba kopnąć tych drani tam, gdzie ich zaboli! - krzyczał, grożąc pięścią. Kiedy prezenter prognozy pogody oznajmił, że dzień bę- dzie upalny i pogodny, tyle że nie w Nowym Jorku, ale w Malibu, Armstrong wyłączył telewizor, przypudrował so- bie czoło pudrem Sharon, po czym schował puderniczkę do kieszeni. O wpół do ósmej zjadł w pokoju śniadanie. Kie- dy wychodził o 8.30 na spotkanie ze swoim prawnikiem, dziewczyna wciąż spała jak zabita. Russell Critchley czekał na niego w restauracji. Arm- strong zamówił kolejne śniadanie, po czym usiadł naprze- ciw prawnika, który natychmiast wyjął z teczki obszerny dokument i począł wyjaśniać klientowi jego treść. Kiedy skończył, Richard z wilczym apetytem pochłonął omlet z trzech jaj obficie polany syropem. - Nie spodziewam się żadnych problemów - stwierdził Critchley. - To niemal identyczny kontrakt jak ten, który jej szwagier podpisał w Genewie. Różnica polega głównie na tym, że pani Sherwood nie postawiła żadnych dodatko- wych warunków. Co ważniejsze, jeśli chce odziedziczyć swoją część po sir George'u, nie wolno jej zażądać ani cen- ta ponad ustalone dwadzieścia milionów dolarów. - A to dlaczego? - Sir George wymógł na swoich spadkobiercach zawar- cie umowy, w której zobowiązali się, że gdyby sprzedawali swoje udziały, najpierw ustalą cenę między sobą. Jeśli dwoje z nich dojdzie do porozumienia, trzecia osoba musi się podporządkować i zaakceptować cenę. Najwyraźniej 429 sir George Sherwood nie chciał dopuścić, żeby jego spad- kobiercy skoczyli sobie do gardeł. - Czy zasada dwóch trzecich nadal obowiązuje? - Jak najbardziej. - Critchley sięgnął po kolejny doku- ment i szybko znalazł właściwe miejsce. - Posłuchaj: „Jeśli jakaś osoba fizyczna lub prawna stanie się właścicielem co najmniej 66.66 procent wyemitowanych akcji, osoba ta zy- ska prawo nabycia pozostałych akcji po cenie za akcję równej średniej cenie, którą osoba ta zapłaciła za akcje już znajdujące się w jej posiadaniu". - Niech szlag trafi prawników! - warknął Armstrong. - Co to konkretnie znaczy? - Jak już wyjaśniałem ci przez telefon, jeśli kupisz trzy czwarte akcji, posiadacz pozostałej jednej trzeciej, w tym przypadku sir Walter Sherwood, nie ma innego wyjścia jak sprzedać ci swoje akcje za dwadzieścia milionów dola- rów. •* « - Dzięki czemu wykupię sto procent akcji, zanim*Town- send zdąży się zorientować, że „Globe" został wystawiony na sprzedaż. - Zgadza się - potwierdził z uśmiechem Critchley, zdej- mując okulary. - To bardzo miło ze strony Alexandra Sher- wooda, że poinformował cię o tym drobnym szczególe. - Ten „drobny szczegół" kosztował mnie milion franków - przypomniał mu Armstrong. - Jestem pewien, że te pieniądze prędko ci się zwrócą. Naturalnie pod warunkiem, że przedstawisz pani Sherwo- od potwierdzenie dokonania przelewu dwudziestu milio- nów dolarów na jej konto. - O dziesiątej mam je odebrać w Bank of New Amster- dam. - W takim razie, będąc w posiadaniu udziałów Alexan- dra i Margaret, możesz zmusić sir Waltera, żeby sprzedał ci swoje akcje, a jemu nie pozostanie nic innego, jak po- tulnie zgodzić się na twoje warunki. Critchley spojrzał na zegarek, po czym dał znak czeka- jącemu nie opodal kelnerowi, by ten nalał mu jeszcze jed- ną filiżankę kawy. 430 Punktualnie -o 9.55 limuzyna Townsenda zatrzymała się przed elegancką kamienicą przy Sześćdziesiątej Trzeciej Ulicy. Keith w towarzystwie trzech prawników wysiadł z samochodu, po czym mężczyźni szybkim krokiem ruszyli w kierunku wejścia do budynku. Portier najwyraźniej zo- stał uprzedzony, że pani Sherwood spodziewa się gości, po- nieważ tylko zapytał o nazwisko, a następnie wskazał dro- gę do windy. - Ostatnie piętro - poinformował uprzejmym tonem. W korytarzu czekała już na nich służąca, a kiedy zegar wybił dziesiątą, zjawiła się pani Sherwood we własnej oso- bie. Miała na sobie suknię, którą matka Townsenda z pew- nością nazwałaby „koktajlową", i sprawiała wrażenie lek- ko zaskoczonej widokiem tak licznej grupy. Townsend przedstawił prawników, pani Sherwood zaś zaprosiła gości do salonu. Mijając zabytkowe meble, stare obrazy i antyczne lam- py, Keith zrozumiał, w jaki sposób przez dziesięciolecia wykorzystywano dochody z „Globe". Przy stole w salonie siedział wiekowy mężczyzna o dystyngowanym wyglądzie, z gęstą siwą czupryną, ubrany w elegancki dwurzędowy garnitur, w okularach w rogowej oprawie na nosie. Na wi- dok nowo przybyłych natychmiast podniósł się z miejsca. Tom nie miał żadnych problemów z rozpoznaniem męż- czyzny - był to główny wspólnik kancelarii adwokackiej Burlingham, Healy & Yablon - i po raz pierwszy tego dnia pomyślał, że zadanie może się okazać trudniejsze niż przy- puszczał. Dwaj prawnicy przywitali się uprzejmie, po czym Spencer przedstawił Yablonowi swego klienta i dwóch wspólników. Kiedy usiedli przy stole i służąca podała herbatę, Tom otworzył teczkę, wyjął z niej obie umowy, przekazał je wiekowemu adwokatowi, po czym, zdając sobie sprawę, że czas ich nagli, najszybciej jak mógł, zaczął referować ko- lejne punkty. Musiał jednak często przerywać, ponieważ Yablon zadawał sporo pytań. Townsend niewiele rozumiał z rozmowy, która toczyła się w prawniczym żargonie, jed- nak na podstawie wyrazu twarzy starego prawnika domy- 431 ślił się, że Spencer wykonał dobrą robotę. Nie musiał dłu- go czekać na „ potwierdzenie swoich przypuszczeń: kiedy mężczyźni dotarli do ostatniej strony, Yablon odwrócił się do swojej klientki i powiedział: - Pani Sherwood, nie widzę powodu, dla którego nie miałaby pani podpisać tych umów, naturalnie pod warun- kiem, że druga strona dotrzymała finansowych warunków kontraktu. Townsend ukradkiem zerknął na zegarek; była 10.43. Z uśmiechem na ustach spojrzał na Toma, który niezwłocz- nie wyjął z teczki potwierdzenie przelewu. Zanim jednak Spencer zdążył pokazać dokument staremu prawnikowi, pani Sherwood zapytała: - Czy w umowie dotyczącej przekazania praw do mojej powieści znalazło się stwierdzenie, że jeśli w ciągu roku od jej podpisania książka nie ukaże się w nakładzie stu ty- sięcy egzemplarzy, pan Townsend wypłaci mi odszkodowa- nie w wysokości miliona dolarów? * - Tak, proszę pani - odparł Yablon. - Oraz, że jeśli książka nie trafi na listę bestsellerów „New York Timesa", pan Townsend zapłaci kolejny milion? Keith uśmiechnął się jeszcze szerzej. Doskonale wie- dział, że w umowie nie ma ani słowa o tym, że spoczywa na nim obowiązek rozprowadzenia książki oraz że nie został określony termin, w jakim powieść powinna trafić na listę bestsellerów. Wyprodukowanie stu tysięcy egzemplarzy w którejś z należących do niego amerykańskich drukarń nie nastręczało żadnego problemu. Przypuszczał, że będzie go to kosztować około czterdziestu tysięcy dolarów. - Oczywiście - zapewnił ją adwokat. Tom z trudem ukrył zaskoczenie. Jak to możliwe, żeby tak doświadczony prawnik przeoczył nie jedną, ale dwie pułapki? Wyglądało na to, że Townsend miał rację: chyba im się udało. - I pan Townsend przedstawił dowody przelewów uzgod- nionych kwot? Tom wręczył oba świstki Yablonowi, a ten, nawet nie rzu- ciwszy okiem, natychmiast przekazał je pani Sherwood. 432 Keith oczekiwał, że stara dama lada chwila uśmiechnie się albo skinie głową, ona jednak zmarszczyła brwi. - Coś tu się nie zgadza - powiedziała. -Wszystko jest w porządku - zapewnił ją Townsend. Przed opuszczeniem banku kilka razy osobiście sprawdził oba kwity. - To - pokazała potwierdzenie przelewu dwudziestu mi- lionów dolarów - rzeczywiście jest w porządku. Moje za- strzeżenia dotyczą drugiego dokumentu. Tym razem Keith zmarszczył brwi. - Przecież ustaliliśmy, że otrzyma pani sto tysięcy dola- rów zaliczki... - Zgadza się. W związku z tym spodziewałam się, że przeleje pan na moje konto dwa miliony sto tysięcy dola- rów. - Dwa miliony miała pani otrzymać później a i to tylko wtedy, jeżeli nie dotrzymam któregoś z warunków dotyczą- cych pani książki - przypomniał jej Townsend, czując, jak robi mu się sucho w ustach. - Nie zamierzam ryzykować, panie Townsend - odparła Margaret Sherwood, patrząc mu prosto w oczy. - Obawiam się, że nie rozumiem... - W takim razie wyjaśnię panu. Przekaże pan na rachu- nek depozytowy dwa miliony dolarów. Dysponentem ra- chunku będzie pan Yablon i to on oceni po roku, czy speł- nił pan wszystkie warunki. - Umilkła na chwilę, po czym dodała z lekkim uśmiechem: - Skoro mój szwagier Alexan- der nie uznał za stosowne poinformować mnie, że otrzymał dodatkowo milion franków szwajcarskich w postaci złoco- nego i wysadzanego drogimi kamieniami jajka, ja nie wi- dzę najmniejszego powodu, żeby mówić mu o dwóch milio- nach dolarów, które zainkasuję za moją powieść. Townsend wytrzeszczył oczy, Tom zaś uświadomił sobie nagle, że nie tylko on i jego wspólnicy ciężko przepracowa- li tę noc. - Jeśli pański klient wywiąże się z podjętych zobowią- zań, po dwunastu miesiącach zwrócę pieniądze wraz z od- setkami - zapewnił go Yablon. 28. Stan czwarty 433 -Jeśli natomiast tego nie uczyni - wtrąciła się pani Sherwood - na przykład dlatego, że od początku nie miał zamiaru rozpowszechniać książki ani starać się, by trafiła na listy bestsellerów... - Ale przecież wczoraj mówiła pani coś zupełnie inne- go! - wpadł jej w słowo Townsend. Bez zmrużenia oka wytrzymała jego oskarżycielskie spojrzenie. - Obawiam się, że skłamałam - odparła słodkim gło- sem. - Czy pani zdaje sobie sprawę, że wymaga pani od mo- jego klienta, żeby w ciągu jedenastu minut zdobył dwa mi- liony dolarów? - zapytał z niedowierzaniem Tom, spoglą- dając na stojący w kącie zabytkowy zegar. - Powiedzmy: dwunastu - sprostował Yablon. - Ten ze- gar zawsze się trochę spieszył. Ale przecież nie będziemy się kłócić o minutę. Jestem pewien, że pani Sherwood po- zwoli panom skorzystać z telefonu. ^ - Oczywiście - powiedziała gospodyni. - Mój świętej pa- mięci mąż zawsze mawiał: „Jeśli nie możesz zapłacić dzi- siaj, to jaką mogę mieć gwarancję, że zapłacisz jutro?" - Przecież dostała już pani dwadzieścia milionów dola- rów za udziały w „Globe" i sto tysięcy zaliczki za książkę - przypomniał jej Townsend. - Czy to nie wystarczający do- wód mojej wypłacalności? - Za dziesięć minut zjawi się pan Armstrong z taką sa- mą sumą. Jestem pewna, że chętnie zgodzi się wydać moją powieść, mimo tego, co Claire, a raczej Kate, napisała o nim w swoim artykule. Townsend zastanawiał się przez jakieś trzydzieści se- kund. Początkowo zamierzał odrzucić żądania pani Sher- wood, by się przekonać, jak na to zareaguje, ale ostatecz- nie zmienił zdanie, podniósł się z krzesła i podszedł do te- lefonu stojącego na stoliku przy ścianie. Sprawdziwszy numer w notesie, zakręcił tarczą, a po uzyskaniu połącze- nia - był gotów przysiąc, że czekał co najmniej kilka mi- nut, choć w rzeczywistości upłynęły zaledwie sekundy - poprosił, by przełączono go do sekretariatu. 434 -Mówi Keith Townsend. Muszę pilnie porozmawiać z głównym księgowym. - Przykro mi, panie Townsend, ale ma teraz ważne ze- branie i wydał polecenie, żeby mu pod żadnym pozorem nie przeszkadzać. - Więc pani będzie musiała mi pomóc. W ciągu ośmiu minut muszę dokonać przelewu dwóch milionów dolarów na konto klienta, bo jeśli tego nie zrobię, nie sfinalizuje- my ważnej transakcji. Sekretarka zawahała się przez chwilę. - Chyba jednak poproszę głównego księgowego - po- wiedziała wreszcie. - Bardzo słusznie - odparł Keith. Tykanie stojącego za jego plecami zegara wydawało mu się nienaturalnie głośne. Tom pochylił się nad stołem i szepnął coś do Yablona, który skinął głową, wziął do ręki pióro i zaczął szybko pi- sać na leżącej przed nim kartce. Pióro przesuwało się po papierze z doskonale słyszalnym szelestem. -Mówi Andy Harman - rozległ się wreszcie głos w słu- chawce. Główny księgowy banku uważnie wysłuchał wyja- śnień Townsenda, po czym odparł: - Zostało nam tylko sześć minut, panie Townsend. Gdzie powinny trafić pieniądze? Keith odwrócił się i spojrzał na swego prawnika. W tej samej chwili Yablon skończył pisać, wydarł kartkę z notat- nika i wręczył ją Tomowi, który natychmiast zerwał się z krzesła i podbiegł do Townsenda. Keith przekazał księ- gowemu numer konta i pozostałe szczegóły podane przez Yablona. - Nie mogę panu niczego obiecać, panie Townsend, ale zrobię, co w mojej mocy. Zadzwonię natychmiast, jak tyl- ko będę coś wiedział. Pod jakim numerem mogę pana za- stać? Keith odczytał numer z aparatu, po czym odłożył słu- chawkę, powoli wrócił do stołu i ciężko opadł na krzesło. Czuł się tak, jakby właśnie wyzbył się ostatniego centa. Modlił się w duchu, żeby pani Sherwood nie kazała mu za- płacić za rozmowę. 435 Mijały sekundy odmierzane głośnym tykaniem zabytko- wego zegara. Townsend nie był w stanie oderwać wzroku od jego tarczy. Z każdą upływającą minutą odczuwał coraz większy niepokój. W Sydney była teraz druga w nocy, więc księgowy nie miał możliwości sprawdzić, czy pan Keith Townsend, który dopiero co przelał na konto w Manhattan Bank dwadzieścia milionów sto tysięcy dolarów, dysponuje jeszcze dwoma milionami. Czuł się tak, jakby wsłuchiwał się w tykanie bomby ze- garowej. Nagle rozległ się przeszywający dzwonek telefo- nu; Townsend w ułamku sekundy znalazł się przy aparacie. -Mówi portier. Czy zechciałby pan przekazać pani Sherwood, że zjawili się pan Armstrong i jeszcze jeden dżentelmen? Już jadą na górę. Na czoło Keitha wystąpiły grube krople potu. Arm- strong znowu go pokonał. Ze spuszczoną głową wrócił do stołu, służąca zaś wyszła na korytarz, by powitać kolejnych gości. Zegar zaczął wybijać godzinę jedenastą; po trzecim uderzeniu ponownie rozległ się dzwonek telefonu. Town- send znalazł się przy aparacie jeszcze szybciej niż po- przednio, zdając sobie sprawę, że to jego ostatnia szansa. Głos w słuchawce zażyczył sobie rozmawiać z panem Yablonem. Keith przekazał słuchawkę wiekowemu prawni- kowi, po czym zaczął rozglądać się po salonie. Chyba jest stąd drugie wyjście? Na myśl o tym, że mógłby stanąć twa- rzą w twarz z triumfującym Armstrongiem, robiło mu się niedobrze. Yablon odłożył słuchawkę i zwrócił się do pani Sherwo- od: - Dzwonili z mojego banku - powiedział. - Przed chwilą na rachunek depozytowy, którego jestem dysponentem, wpłynęły dwa miliony dolarów. Tyle razy powtarzałem, Margaret, że ten zegar spieszy się co najmniej o minutę. Pani Sherwood natychmiast złożyła podpis na obu umo- wach, po czym zawahała się przez chwilę, a następnie zdra- dziła pewien sekret związany z ostatnią wolą sir Geor- ge'a Sherwooda. Tom i Keith spojrzeli na siebie ze zdzi- wieniem, ale nie było już czasu na zadawanie pytań. 436 - Proszę za mną, panowie. Zaprowadziła ich do kuchni i wskazała okno, za którym znajdowały się schody pożarowe. -Do zobaczenia - powiedziała, kiedy Townsend wy- szedł na zewnątrz. - Do widzenia - odparł z lekkim ukłonem. - Aha, jeszcze jedno... Odwrócił się i spojrzał na nią z niepokojem. - Tak? - Powinien pan ożenić się z tą dziewczyną, bez względu na to, jak ma na imię. Kiedy pani Sherwood wróciła do salonu, jej prawnik wła- śnie przekazywał nowo przybyłym nieprzyjemną wiado- mość. - Ogromnie mi przykro, ale moja klientka właśnie od- stąpiła swoje udziały w „Globe" panu Keithowi Townsen- dowi. Armstrong nie wierzył własnym uszom. Skierował na swego adwokata spojrzenie, w którym wściekłość walczyła o lepsze z bezradnością. - Za dwadzieścia milionów dolarów? - zapytał spokoj- nie Russell Critchley. -Tak jest - potwierdził Yablon. - Taką właśnie cenę ustaliła moja klientka ze swoim szwagrem. - Ale nie dalej jak w zeszłym tygodniu Alexander za- pewniał mnie, że pani Sherwood przyjęła moją ofertę! - wybuchnął Armstrong. - Przyleciałem do Nowego Jorku specjalnie po to, żeby sfinalizować transakcję. - Fakt, że uznał pan za stosowne zjawić się w Nowym Jorku, wywarł na mnie niewielkie wrażenie - stwierdziła chłodno Margaret Sherwood. - Znacznie bardziej zaintere- sowała mnie pańska niedawna podróż do Genewy. Armstrong przez chwilę wpatrywał się w nią w milcze- niu, po czym odwrócił się i szybkim krokiem ruszył ku win- dzie, z której wysiadł zaledwie kilka minut temu. Jadąc na parter, kilka razy zaklął głośno, a następnie zapytał: - Jak on to zrobił, do cholery? 437 - Przypuszczalnie skontaktował się z nią wcześniej, za- nim „Queen Elizabeth" dopłynęła do Nowego Jorku - od- parł Critchley. - Ale skąd wiedział, że w ogóle interesuję się tą gazetą? - Obawiam się, że po tej stronie Atlantyku nie znaj- dziesz odpowiedzi na żadne z tych pytań - stwierdził praw- nik. - Mimo to sądzę, że nie wszystko jeszcze stracone. - Co masz na myśli? - Chyba zapomniałeś, że masz w ręku jedną trzecią udziałów... - Podobnie jak Townsend - wpadł mu w słowo Richard. - Rzeczywiście. Gdybyś jednak zdołał przejąć udziały sir Waltera Sherwooda, miałbyś już dwie trzecie, a wtedy Townsendowi nie pozostałoby nic innego, jak sprzedać swoje udziały, i to ze znaczną stratą. Przez twarz Armstronga przemknął cień uśmiechu. -A ponieważ będziesz miał po swojej stronie Alexan- dra Sherwooda, moim zdaniem gra jeszcze się nie skoń- czyła. XXVII The GLOBE 1 czerwca 1967 Decyzja należy do was! - Proszę mi zarezerwować bilet na najbliższy lot do Londy- nu! - rzucił Armstrong do telefonu. - Oczywiście, proszę pana - odparła dziewczyna z hote- lowego biura podróży. Zaraz potem Richard zadzwonił do siedziby firmy w Lon- dynie. Pamela - jego najnowsza sekretarka - potwierdziła, że sir Walter Sherwood wyraził zgodę na spotkanie naza- jutrz o dziesiątej rano. Nie uznała za stosowne dodać, że ra- czej z niechęcią niż z entuzjazmem. - Będę musiał też skontaktować się z Alexandrem Sher- woodem w Paryżu. Niech Reg czeka na mnie na lotnisku, a Stephen Hallet w moim biurze. Musimy załatwić tę spra- wę, zanim Townsend zjawi się w Londynie. Kilka minut później wróciła Sharon objuczona zakupa- mi i ze zdumieniem stwierdziła, że Dick już prawie spako- wał swoje rzeczy. - Jedziemy dokądś? - zapytała. - Natychmiast wracamy do Anglii - odparł, nie wdając się w wyjaśnienia. - Pakuj się, a ja zejdę uregulować ra- chunek. Boy zniósł bagaże do czekającej limuzyny, Armstrong natomiast odebrał bilety, po czym spojrzał na zegarek. Je- śli zdąży na ten samolot, powinien dotrzeć do Londynu wczesnym rankiem następnego dnia. Zakładając, że Town- send nie wie o zasadzie dwóch trzecich, on, Richard Arm- strong, wciąż jeszcze ma poważne szansę, żeby stać się je- 439 dynym właścicielem gazety. A nawet gdyby jego przeciw- nik dowiedział się o zasadzie, Dick był przekonany, że de- cydującą rolę odegra poparcie Alexandra Sherwooda. Gdy^Sharon zajęła miejsce na tylnym siedzeniu, Arm- strong polecił kierowcy jechać na lotnisko. - Ale jeszcze nie przynieśli moich walizek! - zaprotesto- wała dziewczyna. - Trudno, najwyżej przyślą je później. Muszę zdążyć na ten samolot. W drodze na lotnisko Sharon nie odezwała się ani sło- wem. Armstrong na wszelki wypadek sprawdził jeszcze raz, czy ma bilety w kieszeni. Wysiadłszy z samochodu, od- prawili bagaż, po czym co sił w nogach pobiegli do stano- wiska kontroli paszportowej. Na szczęście formalności nie zabrały dużo czasu. - Niepotrzebnie państwo się tak spieszą - powiedziała stewardesa sprawdzająca bilety przy wyjściu do rękawa. - Zostało jeszcze kilka minut. Armstrong pokazał jej swój bilet, po czym, nie ogląda- jąc się na Sharon, ruszył do samolotu. Dziewczyna chciała pobiec za nim, ale stewardesa zatrzymała ją stanowczym gestem. - Przykro mi, ale pani ma bilet na inny samolot. - Jak to? - wykrztusiła Sharon ze zdumieniem. - Mia- łam zarezerwowane miejsce w pierwszej klasie, razem z panem Armstrongiem! Jestem jego osobistą asystentką. - Naprawdę bardzo mi przykro, ale to bilet klasy tury- stycznej, na wieczorny lot Pan Amu. Obawiam się, że bę- dzie pani musiała trochę zaczekać. - Skąd dzwonisz? - Z lotniska. - W takim razie od razu wsiadaj w ten sam samolot. - Dlaczego? Nie podpisała? - Podpisała, ale wynikł pewien problem z jej książką. Obawiam się, że tylko ty będziesz mogła go rozwiązać. - Może przespałabym się chociaż kilka godzin? Pojutrze byłabym z powrotem w Nowym Jorku. 440 - Nic z tego - odparł stanowczo Keith. - Zanim zabie- rzesz się do pracy, mamy jeszcze jedną rzecz do załatwie- nia, a mnie zostało tylko jedno popołudnie. - Co to za rzecz? - Ślub. Wychodzisz za mnie za mąż. Minęło sporo czasu, zanim Kate odzyskała głos. - Keith, chyba zdajesz sobie sprawę, że jesteś najmniej romantycznym mężczyzną na świecie? - Czy to znaczy, że się zgadzasz? Odpowiedziała mu cisza. Połączenie zostało przerwane. - I co, zgodziła się? - zapytał z uśmiechem Tom. - Szczerze mówiąc, nie wiem - przyznał Townsend. - Mimo to możesz kontynuować przygotowania. - Jak chcesz. Wobec tego zaraz dzwonię do ratusza. - I załatw sobie na jutro wolne popołudnie. - Dlaczego? - Ponieważ, mecenasie, będziemy potrzebowali świadka. Tego dnia sir Walter Sherwood zdążył już zakląć kilkana- ście razy, czyli sporo więcej niż wynosiła jego miesięczna przeciętna. Pierwsze przekleństwo wyrwało mu się z ust zaraz po telefonicznej rozmowie z bratem. Alexander zadzwonił z Paryża tuż przed śniadaniem, żeby mu powiedzieć, że za dwadzieścia milionów dolarów sprzedał Richardowi Arm- strongowi swoje udziały w „Globe", oraz że bardzo liczy na to, iż jego brat postąpi podobnie. Tak się jednak niefortunnie składało, że wszystko, cze- go do tej pory sir Walter dowiedział się o Richardzie Arm- strongu, utwierdzało go w przekonaniu, iż Armstrong jest ostatnim człowiekiem na Ziemi, w którego ręce powinna trafić gazeta równie brytyjska jak zmiana warty przed Pa- łacem Buckingham albo pudding z Yorkshire. Dobry lunch w klubie nieco poprawił mu humor, wkrótce potem jednak o mało nie dostał ataku serca; jego bratowa zadzwoniła z Nowego Jorku z wiadomością, że ona także sprzedała swoje udziały, jednak nie Richardowi Armstrongo- wi, tylko Keithowi Townsendowi, a więc człowiekowi, któ- 441 rego działalność - zdaniem sir Waltera - szkodziła dobre- mu imieniu wszystkich porządnych mieszkańców Imperium. Wciąż nie mógł się uwolnić od koszmarnych wspomnień z ty- godniowego pobytu w Sydney, kiedy to musiał codziennie czytać"w „Sydney Chronicle” o „Elżbiecie II, tak zwanej kró- lowej Australii"; w przypływie desperacji przerzucił się na „Continent", tylko po to jednak, by stwierdzić, że gazeta ta opowiada się za projektem uczynienia z Australii republiki. Jakby tego wszystkiego było mało, przed kolacją za- dzwonił jego księgowy, tylko po to, żeby - zupełnie niepo- trzebnie - przypomnieć o spadającym od ponad roku na- kładzie gazety oraz dać w dość obcesowy,sposób do zrozu- mienia, że sir Walter powinien czym prędzej zainkasować dwadzieścia milionów dolarów, jednocześnie pozbywając się poważnego kłopotu. - Wspaniale, ale któremu z tych łobuzów powinienem sprzedać moje udziały? Sam już nie wiem, który z nich jest gorszy. <* - W tej sprawie nie potrafię panu nic doradzić - odparł księgowy. - Najlogiczniej byłoby zdecydować się na tego, który wzbudza w panu mniejsze obrzydzenie. Nazajutrz rano sir Walter zjawił się w biurze znacznie wcześniej niż zwykle, po czym bezzwłocznie przystąpił do przeglądania dwóch grubych teczek. Zawierały one mate- riały dotyczące obu oferentów i, według relacji sekretarki, zostały dostarczone w odstępie zaledwie kilkudziesięciu minut. Sir Walter szybko stwierdził, iż, wedle wszelkiego prawdopodobieństwa, teczkę Townsenda przygotowali lu- dzie Armstronga, teczkę Armstronga zaś - współpracowni- cy Townsenda. Zwlekał z podjęciem decyzji, co wiązało się z koniecznością codziennego wysłuchiwania monologów żony i adwokata, namawiających go, by czym prędzej sko- rzystał z okazji, jaką stworzył mu los. Wreszcie postanowił pogodzić się z tym, co nieuniknio- ne. Po długim namyśle doszedł do wniosku, że jeśli otrzy- ma zapewnienie, że jeszcze przez cztery lata, czyli do swo- ich siedemdziesiątych urodzin, pozostanie prezesem rady nadzorczej, chyba jakoś zdoła wytrzymać z Armstrongiem 442 albo Townsendem. Na stanowisku zależało mu przede wszystkim ze względu na opinię kolegów z klubu. Następnego ranka polecił sekretarce, by w jego imieniu zaprosiła obu konkurentów na lunch do klubu - rzecz ja- sna nie razem, lecz osobno. Dał słowo, że ostateczną decy- zję podejmie najdalej w ciągu tygodnia. Niestety, sprawy przedstawiały się w ten sposób, że na- dal nie wiedział, który z nich budzi w nim mniejszą sympa- tię, a raczej większą antypatię. Co prawda imponował mu fakt, że Armstrong zdobył Krzyż Wojenny walcząc za przy- braną ojczyznę, niemniej jednak nie mógł pogodzić się z myślą, że właścicielem „Globe" zostanie człowiek, który nie potrafi prawidłowo posługiwać się sztućcami. Nie miał- by nic przeciwko temu, żeby gazeta trafiła w ręce absol- wenta Oksfordu, natychmiast jednak zmieniał zdanie, kie- dy tylko przypomniał sobie, jakie ten człowiek reprezentu- je poglądy polityczne. Dobre było przynajmniej to, że obaj zapewniali go solennie, iż zamierzają pozostawić go na sta- nowisku prezesa rady nadzorczej. Tydzień jednak szybko zbliżał się ku końcowi, on zaś w dalszym ciągu nie potrafił podjąć decyzji. Posunął się do tego, że pytał o zdanie członków klubu, a nawet barmana, lecz niewiele mu to dało. Tym, co zawa- żyło na ostatecznym rozstrzygnięciu, była informacja o umocnieniu się funta szterlinga w stosunku do dolara w związku z coraz większymi problemami, jakie prezydent Johnson napotykał w Wietnamie. To niesamowite, w jaki sposób jedno słowo może połą- czyć w jeden łańcuch pozornie nie związane ze sobą myśli i przeistoczyć zamiary w czyn, zdumiał się sir Walter. Od- kładając słuchawkę po rozmowie ze swoim bankierem wie- dział już dokładnie, w jaki sposób powinien rozstrzygnąć gnębiący go problem. W piątek po południu Armstrong poleciał do Paryża z niejaką Julią z działu reklamy, wydawszy uprzednio Pa- meli polecenie, by kontaktowała się z nim wyłącznie w nadzwyczajnych sytuacjach. Dzień wcześniej Townsend udał się do Nowego Jorku, ponieważ otrzymał poufną in- 443 formację, że główny udziałowiec „New York Star" może być skłonny odsprzedać swoje udziały. Zapowiedział He- ather, żeby nie spodziewała się go z powrotem w Anglii wcześniej niż za dwa tygodnie. Sensacja wybuchła w piątek wieczorem. Pierwsza oso- ba z obozu Armstronga, która dowiedziała się o planach sir Waltera, bezzwłocznie zadzwoniła do biura, gdzie po- dano jej domowy numer sekretarki. Po wysłuchaniu re- lacji Pamela nie miała najmniejszych wątpliwości, że za- istniała nadzwyczajna sytuacja, w związku z czym natych- miast połączyła się z hotelem George V w Paryżu, gdzie jednak poinformowano ją, iż pan Armstrong oraz jego to- warzyszka przeprowadzili się do innego hotelu, ponie- waż w barze natknęli się na grupę laburzystowskich mini- strów uczestniczących w konferencji NATO. Pamela przez cały wieczór dzwoniła kolejno do wszystkich cztero- i pię- ciogwiazdkowych hoteli w Paryżu, ale jej poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem dopiero kilka minut po pół- nocy. Niestety, recepcjonista stwierdził kategorycznie, iż pan Armstrong zabronił łączenia jakichkolwiek rozmów. Pame- la przez całą noc nie zmrużyła oka, o siódmej rano zaś za- dzwoniła ponownie; niestety, otrzymała tę samą odpo- wiedź; nie pozostało jej nic innego, jak czekać do dziewią- tej, kiedy powinien zjawić się dyrektor hotelu. Człowiekiem, który doniósł Townsendowi, co się dzieje, był Chris Slater, zastępca redaktora wydania „Globe", który uznał, że po to, by utrzymać posadę, opłaca mu się zainwestować w telefon do Stanów. W rzeczywistości mu- siał wykonać kilka telefonów, zanim zdołał wreszcie zna- leźć Townsenda w jednym z nowojorskich klubów, gdzie ten grał w squasha z Tomem Spencerem po tysiąc dolarów za set. Keith wygrał już dwa sety i właśnie miał serwować w trzecim, decydującym, kiedy człowiek z obsługi zastukał w szklane drzwi i zapytał, czy pan Townsend odbierze tele- fon w bardzo pilnej sprawie. - Kto dzwoni? - warknął Townsend. 444 Nazwisko Slatera nic mu nie powiedziało, więc rzucił: - Przekażcie mu, że zadzwonię później. - Zamierzał na tym poprzestać, ale, tknięty przeczuciem, zapytał: - Mó- wił, o co chodzi? - Powiedział tylko tyle, że dzwoni w sprawie „Globe". Keith ścisnął piłeczkę w ręce, zastanawiając się, co po- cząć. Miał niepowtarzalną szansę na zwycięstwo nad prze- ciwnikiem, którego do tej pory nigdy nie udało mu się po- konać; zdawał sobie jednak sprawę, że zejście z kortu bę- dzie równoznaczne z oddaniem meczu walkowerem. - Serwuj wreszcie! - ponaglił go Tom. - Czy to ma być rada, mecenasie? - Jasne, ale decyzja należy do ciebie. Grasz dalej albo się poddajesz. ^ Townsend rzucił piłeczkę, wybiegł z sali i co sił w no- gach pognał do telefonu. Zdążył w ostatniej chwili, bo- wiem człowiek z obsługi właśnie zamierzał odłożyć słu- chawkę. - Mam nadzieję, panie Slater, że to naprawdę coś waż- nego - wysapał do mikrofonu - bo rozmowa z panem kosz- tuje mnie dwa tysiące dolarów. Chwilę potem aż zaniemówił ze zdumienia, dowiedział się bowiem, że w najbliższym numerze „Globe" sir Walter Sherwood zwróci się do czytelników z prośbą, aby to oni zdecydowali, kto ma zostać następnym właścicielem gazety. -Każdemu kandydatowi zostanie poświęcona cała ko- lumna - wyjaśnił Slater. - U dołu strony będzie zamieszczo- ny kupon, który wystarczy wypełnić, wyciąć, włożyć do ko- perty^ i wysłać na adres redakcji. - Następnie przeczytał trzy końcowe zdania z artykułu wstępnego: - „Wierni czy- telnicy «Globe» nie muszą lękać się o przyszłość najbar- dziej popularnego dziennika w Zjednoczonym Królestwie. Obaj kandydaci dali słowo, że sir Walter Sherwood pozosta- nie prezesem rady nadzorczej, gwarantując w ten sposób zachowanie ciągłości ponad półwiecznej tradycji. Głosujcie więc, my zaś w najbliższą sobotę ogłosimy wyniki". Townsend podziękował Slaterowi, zapewnił go, że nie zapomni o przysłudze, po czym odłożył słuchawkę. Pierw- 445 sza myśl, jaka przemknęła mu przez głowę, dotyczyła Arm- stronga: Ciekawe, gdzie on teraz jest? Natychmiast zadzwonił do Neda Brewera, szefa przed- stawicielstwa firmy w Londynie. Poinstruował go, co ma robić przez najbliższą noc oraz zapowiedział, że skontaktu- je się z nim natychmiast po przylocie na Heathrow. - Dopilnuj, żeby w biurze czekało na mnie co najmniej dwadzieścia tysięcy funtów gotówką - rzucił na koniec. Nie wrócił już do sali, tylko odebrał z szatni portfel i dokumenty, wyszedł na Piątą Aleję i zatrzymał pierwszą przejeżdżającą taksówkę. - Proszę na lotnisko - powiedział do kierowcy. - Jeśli zdążymy na samolot do Londynu, dostanie pan 100 dola- rów napiwku. Po „zdążymy" powinien był dodać: „cali i zdrowi", po- nieważ taksówkarz natychmiast wcisnął pedał gazu w pod- łogę i pognał jak szalony, lawirując między sunącymi po- woli pojazdami. Dopiero teraz Townsend przypomniał so- bie, że Tom czeka na niego na korcie oraz że wieczorem obiecał zabrać Kate na kolację. Dziewczyna miała go poin- formować, co się dzieje z „Kochanką senatora". Townsend codziennie dziękował Bogu, w którego nie wierzył, że Kate jednak przyleciała z Sydney. Zdawał sobie sprawę, jak wielkie ma szczęście, ponieważ wreszcie trafił na osobę, która zaakceptowała jego szalony styl życia. Kate nigdy nie czyniła mu wyrzutów, jeśli wracał do domu późno w nocy albo nawet wcale. Oby tylko Tom zadzwonił do niej i uprzedził o jego zniknięciu! „Nie, nie mam pojęcia, do- kąd pojechał" - tak z pewnością powie. Nazajutrz rano londyński taksówkarz nawet nie mru- gnął okiem, kiedy do jego samochodu wsiadł nie ogolony mężczyzna w białych szortach, koszulce z krótkim ręka- wem i z rakietą do squasha w ręce. Widocznie poleciał do Nowego Jorku, żeby trochę pograć, ale okazało się, że wszystkie sale są zajęte, więc wrócił do domu. Co w tym dziwnego? Czterdzieści minut później Townsend zjawił się w biu- rze i przejął od Neda Brewera dowodzenie operacją. 446 O dziesiątej wszyscy pracownicy zostali rozesłani po mie- ście, w porze lunchu zaś w promieniu dwudziestu mil od Hyde Park Corner z kiosków znikły wszystkie egzempla- rze „Globe". O dziewiątej wieczorem Keith miał ich już 126212. Armstrong dotarł do Londynu w sobotę po południu, przesiedziawszy niemal cały ranek przy telefonie w Paryżu i wydając polecenia swoim ludziom we wszystkich zakąt- kach Wielkiej Brytanii. W niedzielę rano, głównie dzięki obfitym żniwom w rejonie West Riding, w jego posiadaniu znajdowało się 79107 egzemplarzy „Globe". Przez cały dzień wydzwaniał do redaktorów naczelnych swoich gazet, informując ich, że w poniedziałkowych wydaniach mają znaleźć się napisane przez nich wstępniaki zachęcające czytelników do odszukania sobotniego numeru „Globe" i zagłosowania na Richarda Armstronga. W poniedziałek zdołał się wprosić do programu „Dzisiaj" oraz wystąpić w kilku mniej znaczących audycjach telewizyjnych i radio- wych; uczucie zadowolenia, jakie go po tym Ogarnęło, znacznie osłabło, kiedy dowiedział się, że niemal wszyscy producenci postanowili zaprosić nazajutrz Townsenda, by widzowie i słuchacze mogli się przekonać, co ma do powie- dzenia drugi uczestnik wyścigu. W środę ekipa Townsenda dostawała przykurczu pal- ców od wpisywania nazwisk na kupony, ludzie Armstronga zaś cierpieli na mdłości spowodowane lizaniem niezliczo- nych kopert i znaczków. W piątek po południu obaj konku- renci co kilka minut dzwonili do redakcji „Globe", próbu- jąc dowiedzieć się, jak wyglądają cząstkowe wyniki. Nie- stety, ich ciekawość pozostała nie zaspokojona, ponieważ sir Walter zatrudnił do liczenia głosów doświadczonych rachmistrzów, przywiązujących znacznie większą wagę do dokładności niż pośpiechu, dodatkowo zaś zakazał im udzielania jakichkolwiek informacji. W związku z tym na- wet on i redaktor naczelny poznali rezultaty głosowania dopiero kilka minut przed północą. PRZEBIEGŁY DINGO ZWYCIĘŻA SPRYTNEGO CZE- CHA! - głosił wielki tytuł w sobotnim wydaniu gazety. Po 447 podliczeniu wszystkich głosów okazało się, że za Australij- czykiem opowiedziało się 232712 czytelników, stronę imi- granta z Europy Środkowej wzięło natomiast 229847 osób. W poniedziałek o dziewiątej rano w redakcji „Globe" zjawił się prawnik Townsenda z potwierdzeniem przelewu dwudziestu milionów dolarów. Mimo uciekania się do gróźb, protestów i oskarżeń, Armstrong nie zdołał po- wstrzymać sir Waltera; po południu tego samego dnia ko- lejne 33.3 procent udziałów trafiło w ręce Keitha Town- senda. Podczas pierwszego posiedzenia nowej rady nadzorczej Keith zaproponował, by sir Walter pozostał jej prezesem z wynagrodzeniem wynoszącym sto tysięcy funtów rocznie. Stary człowiek uśmiechnął się z satysfakcją, po czym wy- głosił krótkie przemówienie, w którym pochwalił mądry wybór dokonany przez czytelników gazety. Townsend odezwał się ponownie dopiero pod koniec po- siedzenia, kiedy przyszła pora na wolne wnioski. Zapropo- nował podjęcie uchwały, w myśl której, tak jak to się dzia- ło w pozostałych pismach należących do jego imperium, wszyscy pracownicy „Globe" po przekroczeniu sześćdzie- siątego roku życia automatycznie przechodziliby na eme- ryturę. Sir Walter ochoczo poparł ten wniosek, ponieważ zależało mu na tym, by jak najszybciej dołączyć do przyja- ciół z klubu, którzy postanowili wydać na jego cześć uro- czystą kolację. Wniosek został przyjęty przez aklamację. Dopiero późnym wieczorem, kiedy sir Walter położył się do łóżka, jego żona uświadomiła mu konsekwencje podjętej uchwały. PIĄTE WYDANIE „Citizen" kontra „Globe" XXVIII The Citizen 15 KWIETNIA 1968 Sekretarz stanu składa dymisję - Sto tysięcy egzemplarzy „Kochanki senatora" leży w ma- gazynie w New Jersey i czeka na inspekcję pani Sherwood - powiedziała Kate, spoglądając w sufit. - To dobry początek - stwierdził Townsend.«- Niestety, jej prawnik nie zwróci mi ani centa, dopóki książka nie trafi do księgarń. - Połowę musi ci oddać natychmiast, jak tylko upewni się co do wysokości nakładu. Przecież wywiązaliśmy się z pierwszej części umowy. - Ile do tej pory kosztowała mnie ta przyjemność? - Około trzydziestu tysięcy dolarów, łącznie z drukiem i transportem - odparła Kate. - Redakcję i skład możemy wpuścić w koszty. - Spryciara z ciebie. A jakie, twoim zdaniem, mam szansę na odzyskanie drugiego miliona? Chociaż zmieniłaś wszystko, co można było zmienić, nie widzę sposobu, żeby ten gniot trafił na listę bestsellerów. - Nie byłabym tego taka pewna. Przecież wszyscy wie- dzą, że lista „New York Timesa" powstaje na podstawie ra- portów sprzedaży z tysiąca stu księgarń. Gdybym wiedzia- ła, które to księgarnie, z pewnością zdołałabym coś wymy- ślić. - Przecież nie zmusisz ludzi, żeby kupowali akurat tę książkę! - Nie, ale mogę ich pchnąć we właściwym kierunku. - Jak zamierzasz to zrobić? 451 - Wypuszczając książkę na rynek w martwym miesiącu, na przykład w styczniu albo lutym, i dostarczając ją wy- łącznie do tych księgarń, które współpracują z „New York Timesem". - Co to ma wspólnego z wysokością sprzedaży? - To, że jeśli weźmiemy od księgarzy tylko po pięćdzie- siąt centów za egzemplarz, to przy cenie detalicznej wyno- szącej trzy i pół dolara, zamiast stu procent, jak zwykle, zarobią siedemset. Zapewniam cię, że będą stawać na gło- wach, byle tylko sprzedać jak najwięcej. - Co to da, skoro książka nie nadaje się do czytania? - Przez pierwszy tydzień na pewno niewiele - przyznała Kate. - Liczę jednak na to, że żaden właściciel księgarni nie zrezygnuje z łatwego zarobku, więc nie odeśle nam ani jednej paczki, tylko będzie nadal próbował wepchnąć książkę klientom, a ci, widząc ją na wystawie przez kilka albo kilkanaście dni, prędzej czy później na pewno się nią zainteresują. Obliczyłam, że po to, by trafić na piętnaste miejsce na liście, wystarczy sprzedać w ciągu siedmiu dni zaledwie dziesięć tysięcy egzemplarzy, czyli mniej niż dziesięć w każdej księgarni. Townsend nie był przekonany. - Na razie oceniam nasze szansę na pięćdziesiąt do pięćdziesięciu. - Łatwo możemy je zwiększyć. Wystarczy, żeby w tydzień po wydaniu powieści w naszych gazetach i czasopismach ukazały się pochlebne recenzje i artykuły o „zdumiewają- cej pani Sherwood", których mogę ci dostarczyć, ile chcesz. - Jeśli w ten sposób miałbym odzyskać milion dolarów, ukażą się nawet w gazetkach szkolnych - zapewnił ją Keith. - Wciąż jednak uważam, że szansę są niewielkie. - Mam pomysł, który może wszystko zmienić. - To znaczy? Powinienem wykupić „New York Times"? - Nie ma potrzeby uciekać się do tak drastycznych środ- ków - odparła Kate z uśmiechem. - Wystarczy, żeby nasi pracownicy kupili pięć tysięcy egzemplarzy powieści. - Pięć tysięcy? Przecież to wyrzucanie pieniędzy w błoto! - Niekoniecznie, jeśli potem odsprzedamy je księga- 452 rzom po pięćdziesiąt centów za sztukę.- W ten sposób za piętnaście tysięcy dolarów zapewnimy sobie przynajmniej jeden tydzień na liście, a wtedy pan Yablon będzie musiał oddać ci pieniądze. Townsend wziął ją w ramiona. - Kto wie, może to rzeczywiście się uda? - Ale tylko wtedy, jeśli zdobędziesz adresy tych księ- garń. -Jesteś wyjątkowo bystrą dziewczynką - wyszeptał, obejmując ją jeszcze mocniej. - Chyba nareszcie wiem, co cię podnieca... -Na pierwszej linii czeka Stephen Hallet, a na drugiej Ray Atkins z Ministerstwa Przemysłu - oznajmiła Pamela. - Łącz z Atkinsem, a Stephenowi powiedz, że zaraz do niego zadzwonię. » Armstrong podniósł słuchawkę, zaczekał, aż włączy się najnowsze osiągnięcie techniki zainstalowane w jego biu- rze, to znaczy urządzenie automatycznie rejestrujące roz- mowy telefoniczne, a następnie powiedział: - Witam, panie sekretarzu. Czym mogę służyć? - To sprawa osobista, Dick. Może pogadalibyśmy gdzieś na osobności? - Z przyjemnością. - Dick szybko przerzucał kartki w kalendarzu, zastanawiając się, które spotkanie przesu- nąć na inny termin. - Proponuję lunch w Savoyu pod ko- niec przyszłego tygodnia. - Obawiam się, że to sprawa nie cierpiąca zwłoki, a po- za tym wolałbym jakieś mniej uczęszczane miejsce. - No to może zechce pan zjeść ze mną lunch jeszcze dzi- siaj, u mnie w biurze? Co prawda umówiłem się z Donem Sharpem, ale myślę, że zgodzi się wpaść trochę później. - To bardzo miło z twojej strony, Dick. A więc o pierw- szej? -Tak jest. Poślę kogoś na dół, żeby zaprowadził pana prosto do salki konferencyjnej. Armstrong odłożył słuchawkę i uśmiechnął się pod no- sem. Doskonale wiedział, w jakiej sprawie chce z nim roz- 453 mawiać sekretarz stanu w Ministerstwie Przemysłu. Nie na darmo już od lat udzielał poparcia Partii Pracy, między innymi przekazując corocznie pięćdziesiąt tysięcy funtów na fundusz poselski. Dzięki temu miał wśród członków parlamentu co najmniej pięćdziesięciu przyjaciół, w tym kilku ministrów, co z kolei zapewniało mu dostęp do nie- zmiernie istotnych informacji oraz wpływ na podejmowa- nie ważnych decyzji. Gdyby chciał zdobyć taką samą pozy- cję w Ameryce, musiałby wydać co najmniej milion dola- rów rocznie. Z zamyślenia wyrwał go dzwonek telefonu. Okazało się, że Stephen Hallet przez cały czas czekał na drugiej linii. - Wybacz, Stephen, ale rozmawiałem z młodym Rayem Atkinsem. Koniecznie chce się ze mną spotkać. Chyba obaj wiemy, o co mu chodzi, prawda? - Wydawało mi się, że decyzja w sprawie „Citizena" ma zapaść dopiero w przyszłym miesiącu... * - Być może zależy im na tym, żeby zawczasu ukręcić łeb wszelkim spekulacjom. Nie zapominaj, że to właśnie At- kins referował Komisji Antymonopolowej sprawę Town- senda, kiedy ten zgłosił chęć przejęcia „Citizena". Wątpię, żeby szefowie Partii Pracy wpadli w zachwyt, gdyby Town- send przejął kontrolę nad kolejnym dużym dziennikiem. - Decyzję podejmuje komisja, nie minister. - Tym bardziej nie wydaje mi się, żeby siedzieli z zało- żonymi rękami i przyglądali się, jak Townsend wykupuje połowę Fleet Street, zwłaszcza że Citizen to jedyny dzien- nik, który już od lat bezwarunkowo popiera laburzystów. Cała reszta prędzej czy później przechodziła na stronę to- rysów. - Mimo to Komisja Antymonopolowa będzie się stara- ła wywołać wrażenie, że wszyscy kandydaci mają równe szansę. - Powtarzam ci: jeśli Townsend przejmie „Citizena", Partia Pracy zostanie praktycznie pozbawiona poparcia ze strony prasy. - Obaj o tym wiemy, ale w skład komisji wchodzą nie tylko socjaliści. 454 - Tym gorzej - mruknął Armstrong. - Gdyby udało mi się przejąć „Citizena", Townsend po raz pierwszy w życiu przekonałby się na własnej skórze, co oznacza prawdziwa konkurencja. -Wierzę ci, Dick, i życzę ci powodzenia, ale dzwonię w innej sprawie. - Zawsze kiedy cię słyszę, dowiaduję się o jakichś pro- blemach. O co chodzi tym razem? - Właśnie dostałem długi list od adwokata Sharon Le- vitt, w którym grozi ci procesem. - Przecież już dawno zawarliśmy ugodę! Niech nie my- śli, że wyciągnie ode mnie jeszcze choćby pensa! - Wiem, że zawarliście ugodę, bo sam ją przygotowywa- łem. Sharon Levitt zamierza wystąpić do sądu o alimenty. Urodziła syna i twierdzi, że ty jesteś ojcem. - Biorąc pod uwagę, jak ta suka się puszczała, ojcem może być każdy, kto... - Tak, oczywiście - przerwał mu Stephen. - Kłopot po- lega na tym, że dziecko ma charakterystyczne znamię na prawej łopatce. Poza tym nie zapominaj, że w składzie Ko- misji Antymonopolowej są cztery kobiety i że żona Town- senda akurat jest w ciąży. -Kiedy urodził się ten gnojek? - zapytał Armstrong, wertując kalendarz. - Czwartego stycznia. - Zaczekaj chwilę. - Po krótkich poszukiwaniach zna- lazł w kalendarzu zapis pod datą sprzed dziewięciu mie- sięcy: Alexander Sherwood, Paryż. - Ta dziwka od począt- ku to sobie zaplanowała! - ryknął. - Robiła wszystko, żeby zostać moją asystentką, a na wszelki wypadek wrobiła mnie w dziecko! W ten sposób była kryta ze wszystkich stron. Co proponujesz? - Jej adwokat z pewnością wie o bitwie, jaka toczy się o „Citizena", więc zapewne zdaje sobie również sprawę, że wystarczyłby jeden telefon do redakcji „Globe"... - Nie odważy się! - przerwał mu Armstrong. - On może i nie - odparł spokojnie Stephen - ale jej nie byłbym taki pewien. Proponuję, żebyś zostawił mi tę 455 sprawę i zgodził się na warunki, jakie zdołam wynegocjo- wać. - W porządku, skoro tak mówisz. Tylko nie zapomnij ich uprzedzić, że jeśli do prasy przedostanie się choć słowo na ten temat, mogą od razu zapomnieć o pieniądzach. - Zrobię, co w mojej mocy - zapewnił go Hallet. - Nie- stety, obawiam się, że Sharon nauczyła się od ciebie przy- najmniej jednego. - To znaczy? - Że nie opłaca się zatrudniać taniego prawnika. Za- dzwonię do ciebie, jak tylko będę coś wiedział. Armstrong bez pożegnania cisnął słuchawkę na widełki. - Pamela! - wrzasnął co sił w płucach. - Połącz mnie z Donem Sharpem! - Kiedy po chwili zadzwonił telefon, Dick chwycił słuchawkę i rzucił do mikrofonu: - Wypadło mi coś ważnego, więc muszę przesunąć nasze spotkanie. Przerwał połączenie, nie dając redaktorowi naczelne- mu „London Evening Post" szansy na udzielenie odpowie- dzi. Już dawno doszedł do wniosku, że powinien go wymie- nić, i nawet wiedział już, na kogo, ale wyglądało na to, że w związku z niespodziewanym telefonem od ministra ta sprawa będzie musiała jeszcze trochę poczekać. Zawoalowane groźby ze strony Sharon nie wywarły na nim większego wrażenia. Dysponował wieloma kompromi- tującymi materiałami o redaktorach naczelnych niemal wszystkich ważnych pism ukazujących się na »Fleet Street, a także o zatrudniających ich ludziach, toteż był pewien, że w razie czego potrafi zmusić ich do milczenia. Jeśli cho- dzi o Keitha Townsenda, to wycinki prasowe, raporty oraz rozpowszechniane przez najróżniejsze źródła plotki na je- go temat zajmowały już całą szafę. W tej chwili Armstrong myślał niemal wyłącznie o Rayu Atkinsie. Uporawszy się przy pomocy Pameli z poranną pocztą, polecił, żeby przyniosła mu „Kto jest kim w Parlamencie". Musiał sobie przypomnieć najważniejsze fakty z kariery Atkinsa, imiona jego żony i dzieci, stanowiska, jakie do tej pory zajmował, a nawet szczegóły dotyczące jego pry- watnych upodobań. 456 Panowała zgodna opinia, że Ray Atkins jest jednym z najzdolniejszych polityków młodego pokolenia. Uważał tak również Harold Wilson, skoro powierzył mu ważne sta- nowisko w swoim gabinecie cieni. Po wyborach w roku 1966 Atkins został sekretarzem stanu w Ministerstwie Przemysłu i Handlu. Powszechnie uważano, że jeśli Partia Pracy zwycięży w kolejnych wyborach (co prawda Arm- strong sądził, iż jest to mało prawdopodobne), Ray Atkins otrzyma fotel ministra. Niektórzy przebąkiwali nawet, że jest to przyszły przywódca partii. Ponieważ Atkins zdobył mandat poselski okręgu na pół- nocy kraju, gdzie ukazywała się jedna z lokalnych gazet Armstronga, między obu mężczyznami nawiązała się nić sympatii, wzmacniana wspólnymi lunchami podczas konfe- rencji partyjnych. Kiedy młody polityk został sekretarzem stanu w jednym z najważniejszych resortów, Armstrong za- czął przywiązywać jeszcze większą wagę do podtrzymywa- nia dobrych stosunków, w nadziei, że opinia Atkinsa okaże się rozstrzygająca, kiedy dojdzie do ostatecznej rozgrywki o „Citizena". Nakład „Globe" wciąż spadał, nawet po przejęciu gaze- ty przez Townsenda. Keith zamierzał zmienić redaktora naczelnego, wstrzymał się jednak z decyzją, kiedy kilka miesięcy później zmarł Hugh Tuncliffe, właściciel „Citize- na", wdowa po nim ogłosiła zaś, że zamierza sprzedać pi- smo, Townsend poświęcił kilka dni na przekonywanie rady nadzorczej, że powinien złożyć ofertę, chociaż „Financial Times" uznał cenę za „stanowczo zbyt wygórowaną", na- wet po uwzględnieniu faktu, że „Citizen" szczycił się naj- wyższym nakładem na Wyspach. Po otwarciu zalakowa- nych kopert okazało się, że oferta Townsenda jest najwyż- sza. Rzecz jasna, spowodowało to natychmiastową reakcję pokonanych rywali, którzy dawali wyraz swemu oburzeniu głównie na łamach „Guardiana", alarmując, że oto dwa największe dzienniki w kraju mogą znaleźć się w jednym ręku. O dziwo, do chóru dołączył również „Times", stwier- dzając w imieniu establishmentu, że to niedopuszczalne, by cudzoziemcy przejmowali kontrolę nad symbolami du- 457 my narodowej, zyskując jednocześnie znaczący wpływ na brytyjski styl życia. Co prawda już następnego dnia na biurku redaktora naczelnego wylądowało kilkadziesiąt li- stów, których autorzy wytykali bezlitośnie, że wydawca „Timesa" jest Kanadyjczykiem, jednak żaden z tych li- stów nie został opublikowany. Kiedy Armstrong ogłosił, że jest gotów zapłacić tyle, co Townsend, a w dodatku zatrzymać sir Paula Maitlanda, by- łego ambasadora w Waszyngtonie, na stanowisku prezesa rady nadzorczej, rządowi nie pozostało nic innego, jak przekazać sprawę do rozstrzygnięcia Komisji Antymono- polowej. Townsend zareagował wybuchem wściekłości na ten, jak się wyraził, „socjalistyczny spisek", jednak nie zy- skał szczególnego poparcia tych, którzy od ponad roku ob- serwowali powolne, ale stałe obniżanie się poziomu „Glo- be". Nie oznaczało to bynajmniej, że Armstrong stał się ulubieńcem opinii publicznej; najczęściej wyrażano opi- nię, że oto po raz kolejny trzeba będzie wybrać mniejsze zło. Tym razem jednak Armstrong był przekonany, że ma Townsenda na widelcu i że największa wygrana na Fleet Street wpadnie w jego ręce. Nie mógł się doczekać lunchu z Rayem Atkinsem, by uzyskać od polityka potwierdzenie tego faktu. Atkins przyjechał tuż przed pierwszą. Kiedy Pamela wprowadziła go do gabinetu, Armstrong właśnie rozma- wiał przez telefon po rosyjsku, przerwał jednak w pół sło- wa, odłożył słuchawkę i wstał, by powitać gościa. Ręka, którą uścisnął, była lekko wilgotna. - Czego się napijesz? - zapytał, kiedy zostali sami. - Małą szkocką z wodą - odparł Atkins. Armstrong przyrządził drinka, po czym zaprosił gościa do sąsiedniego pokoju, gdzie włączył zupełnie niepotrzeb- ną o tej porze lampę, a wraz z nią ukryty magnetofon. At- kins uśmiechnął się z ulgą, stwierdziwszy, że na długim stole są nakrycia tylko dla dwóch osób. - Siadaj, proszę - powiedział gospodarz, wskazując krzesło. 458 - Dziękuję, że tak prędko znalazłeś dla mnie czas, Dick - odparł Atkins, siadając przy stole. - Nie ma o czym mówić. - Armstrong zajął swoje zwy- kłe miejsce u szczytu stołu. - Cała przyjemność po mojej stronie. Miło mi widzieć kogoś, kto równie niestrudzenie jak ja walczy o naszą sprawę. - Podniósł szklaneczkę. - Wypijmy za.przyszłość - zaproponował. - O ile wiem, ma- luje się w różowych barwach. Sekretarz stanu spełnił toast; Richard zauważył, że ręka wyraźnie mu drży. - To dzięki tobie, Dick. Tak wiele robisz dla naszej par- tii... - Miło mi to słyszeć. Podczas posiłku rozmawiali głównie o szansach Partii Pracy na wygranie najbliższych wyborów. Obaj doszli do wniosku, że nie ma powodów, by wpadać w nadmierny optymizm. - Chociaż najnowsze badania opinii publicznej zdają się wskazywać na poprawę naszej sytuacji - powiedział At- kins - wystarczy prześledzić rezultaty wyborów do władz lokalnych, żeby stwierdzić, jak naprawdę wygląda układ sił w okręgach. - Zgadza się - odparł Dick. - Tylko idiota kieruje się badaniami opinii publicznej, kiedy trzeba zdecydować o rozpisaniu wyborów, chociaż nie ulega dla mnie wątpli- wości, że podczas debat w Izbie Gmin Wilson pod każdym względem przerasta o głowę Teda Heatha. - Tak, ale o tym wie tylko kilkuset posłów. Po to, żeby dowiedziało się o tym całe społeczeństwo, obrady musiały- by być transmitowane przez telewizję. - Nie sądzę, żeby to nastąpiło za mojego życia - stwier- dził Armstrong. Atkins skinął głową, po czym przy stole zapadło milcze- nie. Kiedy posiłek dobiegł końca i lokaj zabrał naczynia, Armstrong uprzedził go, by im nie przeszkadzano, po czym nalał gościowi wina, ale ten tylko obracał kieliszek w dło- niach z taką miną, jakby zastanawiał się, w jaki sposób po- ruszyć niezbyt przyjemny temat. Dopiero gdy za lokajem 459 zamknęły się drzwi, Atkins westchnął głęboko i powie- dział: - Chciałem porozmawiać o dość kłopotliwej dla mnie sprawie... - Zapewniam cię, że wszystko zostanie między nami. Bądź co bądź gramy w tej samej drużynie. -Dziękuję, Dick. Od razu wiedziałem, że powinienem się zwrócić właśnie do ciebie. - Umilkł, przez chwilę wpa- trywał się w kieliszek, po czym wyrzucił z siebie jednym tchem: - „Evening Post" wciąż wsadza nos w moje sprawy osobiste, a ja nie mogę już tego dłużej wytrzymać! - Przykro mi to słyszeć - odparł Armstrong, który spo- dziewał się, że rozmowa będzie dotyczyła zupełnie innego tematu. - Co konkretnie masz na myśli? - Oni mi grożą! - Grożą ci? - powtórzył ze zdziwieniem Armstrong. - W jaki sposób? ^< - No, może użyłem zbyt mocnego słowa, ale jeden"z two- ich dziennikarzy w każdy weekend wydzwania do mojego biura i do domu, czasem nawet dwa albo trzy razy dzien- nie. -Wierz mi, Ray, nie miałem o tym pojęcia. Natych- miast porozmawiam z Donem Sharpem. Możesz być pe- wien, że to się już nie powtórzy. - Będę ci ogromnie wdzięczny. - Młody mężczyzna pocią- gnął niewielki łyk wina. - Nie chodzi mi jednak o telefony od natrętnych dziennikarzy, tylko o to, co o mnie wiedzą. -Może poczułbyś się lepiej, gdybyś mi po prostu o wszystkim opowiedział? Sekretarz stanu zapatrzył się w stół. Minęło sporo cza- su, zanim podniósł głowę. - To stara historia - zaczął. - Tak stara, że prawie zdąży- łem o niej zapomnieć. Armstrong słuchał w milczeniu. - Było to krótko po tym, jak zostałem wybrany do Rady Miejskiej w Bradford. - Podniósł kieliszek do ust. - Wła- śnie wtedy poznałem sekretarkę przewodniczącego Komi- tetu do spraw Budownictwa. 460 - Znałeś już Jenny? - Nie. Jenny spotkałem dopiero kilka lat później, kiedy już byłem posłem. - A więc, w czym problem? - zapytał Armstrong beztro- skim tonem. - Przecież nawet Partia Pracy przymyka oczy na kontakty swoich nieżonatych członków z dziewczętami. - Nie wtedy, jeśli te dziewczęta zachodzą w ciążę, a ich religia nie pozwala im dokonać aborcji. - Rozumiem... - mruknął Armstrong. - Czy Jenny wie o tym? - Na szczęście nie. Jest córką lekarza, wielkiego zwo- lennika torysów, więc jej rodzina nigdy mnie do końca nie zaakceptowała. Gdyby sprawa wyszła na jaw, bez przerwy suszyliby jej głowę. Sam wiesz, jak to jest: „A nie mówili- śmy?", i tak dalej. - Więc ta dziewczyna postanowiła narobić ci kłopotów? - Skądże znowu! Rahila jest wspaniała, chociaż jej ro- dzina ma do mnie identyczny stosunek jak moi teściowie. Rzecz jasna, dostaje ode mnie tyle pieniędzy, żeby wystar- czyło jej na wygodne życie. - Oczywiście. W takim razie, skoro dziewczyna nie ma do ciebie pretensji, to na czym polega twój problem? Za- zwyczaj gazety rozdmuchują takie historie dopiero wtedy, kiedy zgłosi się do nich osoba, która uważa się za pokrzyw- dzoną. - Wiem, wiem... Niestety, tak się niefortunnie złożyło, że pewnego wieczoru jej brat wypił trochę za dużo i zaczął wykrzykiwać różne rzeczy w pubie. Nie wiedział, że przy barze siedzi dziennikarz współpracujący z „Evening Post". Następnego dnia braciszek wszystkiemu zaprzeczył, ale ten cholerny pismak zaczął kopać, aż dokopał się prawdy. Jeśli ta sprawa ujrzy światło dzienne, będę musiał złożyć mandat, a wtedy jeden Bóg wie, co stanie się z Jenny. - Na szczęście jeszcze do tego nie doszło, a poza tym możesz być pewien jednego: ani słowo na ten temat nie ukaże się w żadnej gazecie, której jestem właścicielem. Zaraz wezwę tu Sharpe'a i wydam odpowiednie dyspozy- cje. Gwarantuję ci, że już nikt nie będzie cię zadręczał. 461 - Bardzo dziękuję - odparł Atkins. - Od razu poczułem się lepiej. Pozostaje mi tylko modlić się, żeby ten pismak nie poszedł do kogoś innego. - Jak on się nazywa? - John Cummins. Armstrong zapisał nazwisko w notatniku. - Dopilnuję, żeby pan Cummins został przeniesiony do którejś z lokalnych gazet na północy, z dala od Bradford. To powinno nieco osłabić jego zapał. - Naprawdę nie wiem, jak ci dziękować... - Z pewnością znajdziesz jakiś sposób - stwierdził Arm- strong, podnosząc się z krzesła. Nie uznał za stosowne za- pytać, czy jego gość napije się kawy. Nerwowość Atkinsa znikła bez śladu; młody człowiek zachowywał się teraz z nonszalancką swobodą właściwą większości polityków je- go pokolenia. Przechodząc przez gabinet Armstronga, za- uważył na półce oprawione roczniki „Krykiecisty”. - Nie wiedziałem, że interesujesz się krykietem. - Och, tak - odparł gospodarz. - I to od dawna. - Której drużynie kibicujesz? - Oksfordowi. Pożegnali się przy windzie. -Jeszcze raz ogromnie ci dziękuję, Dick. Nawet nie masz pojęcia, jak wiele dla mnie znaczy twoja pomoc. Jak tylko winda ruszyła na dół, Armstrong szybkim kro- kiem wrócił do biura. - Proszę natychmiast wezwać Dona Sharpe'a! - rzucił, mijając biurko Pameli. Redaktor naczelny „Evening Post" zjawił się zaledwie kilka minut później z grubą teczką w ręku. Musiał zacze- kać, aż Armstrong skończy rozmawiać przez telefon w ja- kimś obcym języku. - Zdaje się, że chciał się pan ze mną widzieć? - zapytał, kiedy Richard odłożył słuchawkę. - Owszem. Przed chwilą był u mnie Ray Atkins. Twier- dzi, że nękacie go w związku z jakąś historią z przeszłości. - To prawda, trafiliśmy na interesujący ślad, ale nie wiem, czy można nazwać to nękaniem. Po prostu usiłuje- 462 my się z nim skontaktować, i tyle. Odkryliśmy, że jest oj- cem nieślubnego dziecka. Chłopiec ma na imię Vengi. - Ale przecież to zdarzyło się wtedy, kiedy jeszcze nie był żonaty! - Owszem, ale... Armstrong nie pozwolił mu dokończyć. - Naprawdę nie rozumiem, dlaczego ktoś miałby się te- raz interesować takimi przebrzmiałymi sensacjami. Sharpe'a trochę zdziwiły skrupuły szefa, szybko jednak uświadomił sobie, że przecież zbliża się termin podjęcia przez Komisję Antymonopolową decyzji w sprawie „Citi- zena". - Chyba zgodzisz się ze mną, prawda? - nie ustępował Armstrong. -W normalnych okolicznościach na pewno przyznał- bym panu rację, ale ta kobieta straciła pracę, została od- trącona przez rodzinę, mieszka w wynajętym jednopokojo- wym mieszkaniu i z trudem utrzymuje się przy życiu za to, co łaskawie da jej były kochanek, który rozbija się jagu- arem i ma drugi dom na południu Francji. - Twierdzi, że pokrywa wszystkie wydatki na utrzyma- nie. - Nie wszystkie i nie zawsze w porę - odparł Sharpe. - Poza tym opinię publiczną może zainteresować fakt, że kiedy Atkins pełnił funkcję podsekretarza stanu w Mini- sterstwie Opieki Społecznej, był najgorętszym zwolenni- kiem ustawy przyznającej dodatkowe świadczenia rodzi- com samodzielnie wychowującym dzieci. - To bez znaczenia i ty doskonale o tym wiesz. - Jest coś jeszcze... - To znaczy? - Ona jest muzułmanką. Ponieważ urodziła nieślubne dziecko, już nigdy nie wyjdzie za mąż. Oni są w tych spra- wach trochę bardziej zasadniczy niż Kościół Anglikański. Don wyjął z teczki zdjęcie i położył je na biurku Arm- stronga. Fotografia przedstawiała atrakcyjną młodą kobie- tę o azjatyckiej urodzie, trzymającą w ramionach małego chłopca. Podobieństwo do ojca było uderzające. 463 Armstrong przeniósł wzrok na Sharpe'a. - Skąd wiedziałeś, że właśnie o tym będę chciał z tobą rozmawiać? - Nie, wydawało mi się, żebyś odwołał nasz lunch tylko po to, żeby pogawędzić z Rayem Atkinsem o pogodzie. - Nie sil się na sarkazm, z łaski swojej! - warknął Arm- strong, po czym dodał: - Masz natychmiast dać spokój tej sprawie. Natychmiast, rozumiesz? Jeśli w którejkolwiek z moich gazet zobaczę choć słówko na ten temat, następne- go dnia możesz nie przychodzić do pracy. -Ale... - Teczkę zostawisz na moim biurku. - Że co, proszę? Mężczyźni przez chwilę spoglądali sobie w oczy, po czym Sharpe opuścił głowę, położył kartonową teczkę na biurku, odwrócił się i bez słowa wyszedł z gabinetu. Armstrong zaklął pod nosem. Gdyby teraz zwolnił Shar- pe^, ten natychmiast przeszedłby na drugą stronę* ulicy i sprzedał historię „Globe". Cóż, wyglądało na to, że nie obejdzie się bez sporych wydatków. Wziął do ręki słuchawkę. -Pamelo, połącz mnie z panem Atkinsem z Minister- stwa Przemysłu i Handlu. Chwilę potem usłyszał głos sekretarza stanu. - Czy ktoś może nas słyszeć? - zapytał Richard. Wie- dział, że niżsi urzędnicy często podsłuchują rozmowy sze- fów, żeby wiedzieć zawczasu, jakich zadań mogą się spo- dziewać. - Nie, to specjalna linia. - W takim razie słuchaj: przed chwilą rozmawiałem z re- daktorem naczelnym wiadomego pisma i mogę cię zapew- nić, że pan Cummins nie będzie cię już niepokoił. Ostrze- głem go też, że straci pracę, jeśli w którejś z moich gazet pojawi się choćby najmniejsza wzmianka o tej historii. - Jestem ci ogromnie wdzięczny, Dick. - To jeszcze nie wszystko. W tej chwili mam przed sobą teczkę z materiałami zebranymi przez Cumminsa. Zaraz po rozmowie z tobą podrę wszystko na drobne strzępy. Za- pewniam cię, że nikt się o niczym nie dowie. 464 -Jesteś wspaniałym przyjacielem, Dick. Ocaliłeś moją karierę. - Co jak co, ale ta kariera warta jest ocalenia - odparł Armstrong. - Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć. Odłożył słuchawkę. Po chwili Pamela uchyliła drzwi i zajrzała do gabinetu. - Dzwonił Stephen. Czy mam pana połączyć? - Tak. Jak z nim skończę, będę miał do ciebie prośbę. Pamela skinęła głową i wycofała się bez słowa. Zaraz potem zadzwonił telefon. - Jakieś kłopoty, Stephen? - Wręcz przeciwnie. Przeprowadziłem długą rozmowę z adwokatem Sharon Levitt. Osiągnęliśmy wstępne poro- zumienie co do warunków ugody; rzecz jasna, muszą je za- akceptować obie strony. - Słucham. - Wygląda na to, że Sharon ma we Włoszech przyjacie- la, który... Armstrong słuchał uważnie. Na długo przedtem, zanim Hallet skończył, na ustach magnata prasowego pojawił się lekki uśmiech. - Nie mam żadnych zastrzeżeń - stwierdził. - Ogromnie się cieszę. A jak poszło spotkanie z sekreta- rzem stanu? -Bardzo dobrze. Musi sobie radzić z problemami po- dobnymi do moich, ale jest w o tyle gorszej sytuacji, że nie ma kogoś takiego jak ty, kto je za niego rozwiąże. - Czy mógłbyś wyrażać się trochę jaśniej? - Nie - odparł Armstrong, po czym odłożył słuchawkę. Zaraz potem do gabinetu weszła sekretarka. - Pamelo, jak tylko przepiszesz na maszynie treść roz- mowy, którą odbyłem podczas lunchu, włożysz maszynopis do tej teczki. Wskazał kartonową teczkę pozostawioną przez Shar- pe'a. - Co mam z nią zrobić, proszę pana? - Zamknąć w sejfie. Powiem ci, kiedy będzie mi po- trzebna. 30. Stan czwarty 465 Redaktor naczelny „London Evening Post" nie musiał dłu- go czekać, kiedy poprosił o spotkanie z Keithem Townsen- dem. Na Fleet Street dla nikogo nie było tajemnicą, że każdy pracownik Armstronga jest mile widzianym gościem u Townsenda - pod warunkiem, że ma do przekazania ja- kieś interesujące informacje dotyczące swego szefa. Co prawda, jak do tej pory, niewielu śmiałków zdecydowało się na odwiedziny, ponieważ wszyscy doskonale zdawali so- bie sprawę, że gdyby zostali przyłapani, mogli od razu po- żegnać się z posadą oraz nadziejami na to, że znajdą za- trudnienie w którejś z gazet należących do Richarda Arm- stronga. Minęło sporo czasu, odkąd na ten krok odważył się ktoś zajmujący tak eksponowane stanowisko. Keith podejrze- wał, że Don Sharpe otrzymał sygnały świadczące o tym, że jego dni w fotelu redaktora naczelnego „London Evening Post" są już policzone, i doszedł do wniosku, iż nie ma nic do stracenia. Mimo to, podobnie jak niemal wszyscy przed nim, stanowczo nalegał, żeby spotkanie odbyło się na neu- tralnym gruncie. Na takie okazje Townsend zazwyczaj wynajmował apar- tament w hotelu Howard, który znajdował się stosunkowo blisko Fleet Street, lecz mimo to nie roiło się w nim od wścibskich dziennikarzy. Wystarczył telefon do kierownika recepcji, by wszystko zostało błyskawicznie przygotowane. Sharpe dokładnie zrelacjonował Townsendowi przebieg rozmowy z Richardem Armstrongiem, która odbyła się po- przedniego dnia bezpośrednio po spotkaniu Armstronga z Atkinsem. - Ray Atkins, powiada pan... - mruknął Keith. - Tak jest. Sekretarz stanu w Ministerstwie Przemysłu i Handlu. - Człowiek, od którego zależy, kto zostanie nowym wła- ścicielem „Citizena"... - Otóż to. Właśnie dlatego pomyślałem, że będzie pan zainteresowany tą sprawą. - I Armstrong zatrzymał teczkę? - Owszem, ale najdalej w ciągu kilku dni powinienem 466 zdobyć kopie większości dokumentów. Gdyby ta historia ukazała się na pierwszej stronie „Globe", Komisja Anty- monopolowa nie miałaby innego wyjścia, jak tylko wyeli- minować Armstronga z grona kandydatów. - Może tak, a może nie - odparł enigmatycznie Town- send. - Jak tylko uda się panu odtworzyć zawartość teczki, proszę mi ją przesłać, koniecznie z moimi inicjałami w le- wym dolnym rogu koperty. Dzięki temu trafi bezpośrednio do mnie. Sharpe skinął głową. - Proszę dać mi tydzień, najwyżej dwa tygodnie czasu. - Jeśli to ja zostanę właścicielem „Citizena", może pan liczyć na posadę - dodał Keith. - Naturalnie, jeżeli będzie pan zainteresowany. Sharpe chciał zapytać, jaką posadę ma Townsend na myśli, ale nie zdążył. - Proszę zostać tu jeszcze przez dziesięć minut - powie- dział Townsend, po czym opuścił apartament. Kiedy wychodził z hotelu, portier z szacunkiem uchylił czapki. Wkrótce potem Keith znalazł się z powrotem w swoim gabinecie, przekonany, że teraz „Citizen" już na pewno trafi w jego ręce. Portier, który nie dał się zwieść tym, że dwaj mężczyźni zjawili się w hotelu i wyszli z niego osobno w dziesięciomi- nutowych odstępach, zaczekał, aż recepcjonista zniknie na chwilę na zapleczu, by zaparzyć sobie kawę, po czym pod- szedł do telefonu wiszącego w holu. Dziesięć dni później poczta dostarczyła dwie wypchane ko- perty z inicjałami „K.R.T."; obie trafiły nie otwarte na biurko Townsenda. Nadawcą pierwszego listu był dawny pracownik „New York Timesa", który zdobył pełną listę księgarń informujących gazetę o wynikach sprzedaży, dzięki czemu powstawała lista bestsellerów. Informacja ta kosztowała Townsenda dwa tysiące dolarów, co z pewno- ścią trudno było uznać za wygórowaną cenę. Odłożywszy list na bok, otworzył drugi list. W wypchanej kopercie znajdowała się zgromadzona przez Dona Sharpe'a szczegó- 467 łowa dokumentacja pozasłużbowych poczynań sekretarza stanu w Ministerstwie Przemysłu i Handlu. Po godzinie Townsend był pewien, że nie tylko odzyska drugi milion dolarów, ale również, że Armstrong gorzko pożałuje chwili, w której zgodził się zatuszować wyczyny polityka. Wezwał Heather i powiedział jej, że chce wysłać do Nowego Jorku przesyłkę ekspresową. Jak tylko sekre- tarka wyszła, zabierając ze sobą jeden list, Keith chwycił za słuchawkę i wezwał naczelnego redaktora „Globe". - Kiedy to przeczytasz - powiedział, wręczając mu wy- pchaną kopertę - będziesz wiedział, co ma się jutro zna- leźć na pierwszej stronie. - Ale ja już wiem! - zaprotestował dziennikarz. - Zdo- byliśmy dowody świadczące o tym, że Marylin Monroe żyje! - Skoro żyje, to może zaczekać jeszcze jeden dzień - stwierdził Townsend. - Jutro poinformujemy czytelników o wyczynach pana sekretarza stanu oraz o próbie ukrycia faktu, że jest ojcem nieślubnego dziecka. Najpóźniej o piątej po południu chcę zobaczyć makietę pierwszej strony. Kilka minut później Ray Atkins zadzwonił do Richarda Armstronga. - Mogę ci w czymś pomóc, Ray? - zapytał Richard, uru- chomiwszy urządzenie rejestrujące. - Nie, Dick. Tym razem to ty potrzebujesz mojej pomo- cy - odparł Atkins. - Właśnie dostałem wstępny raport Ko- misji Antymonopolowej w sprawie „Citizena". Armstrongowi natychmiast spociły się ręce. - Komisja sugeruje, żebym wydał decyzję na twoją ko- rzyść. Chciałem ci powiedzieć, że zastosuję się do tej suge- stii. Armstrong aż wstał z fotela. - To wspaniała wiadomość! Ogromnie ci dziękuję. - A ja się cieszę, że mogłem ci ją przekazać. „Citizen" jest twój, naturalnie pod warunkiem, że zapłacisz siedem- dziesiąt osiem milionów funtów. 468 Wydawca roześmiał się z ulgą. -Kiedy decyzja zostanie podana do wiadomości pu- blicznej? - O jedenastej rano rząd rozpatrzy propozycję komisji. Nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek zgłosił sprzeciw. Moje wystąpienie w Izbie Gmin jest zaplanowane dopiero na 15.30, więc byłbym ci zobowiązany, gdybyś do tego czasu zachował milczenie. Chyba nie chcemy dać komisji pretek- stu do zmiany decyzji, prawda? - Oczywiście, Ray. Będę milczał jak grób. - Umilkł na chwilę, po czym dodał: - Pamiętaj, że gdybyś w przyszłości czegoś potrzebował, możesz zwrócić się do mnie o każdej porze dnia albo nocy. Townsend z uśmiechem ponownie przeczytał tytuł: SEKRETARZ STANU OJCEM MAŁEGO MUZUŁMANINA W samym artykule wprowadził zaledwie kilka zmian. Ray Atkins, sekretarz stanu w Ministerstwie Przemysłu, odmówił wczoraj wieczorem odpowiedzi na pytanie, czy jest ojcem siedmioletniego Vengiego Patela (na zdjęciu), który mieszka z matką w nędznym, jednopokojowym mieszkaniu wynajętym przez pana Atkinsa. Matka chłopca, panna Rahi- la Patel, lat trzydzieści trzy... - O co chodzi, Heather? - zapytał, podnosząc wzrok znad makiety pierwszej strony gazety. - Nasz sprawozdawca parlamentarny dzwoni z Izby Gmin. Zdaje się, że przed chwilą zapadła decyzja w spra- wie „Citizena". - Przecież mieli się z nią wstrzymać jeszcze co najmniej przez miesiąc! Townsend chwycił słuchawkę, po czym wysłuchał w po- nurym milczeniu relacji o wygłoszonym przed kilku minu- tami oświadczeniu Raya Atkinsa. - Wygląda na to, że możemy sobie darować tę historię z bachorem - zauważył na koniec dziennikarz. 469 - Muszę się zastanowić - odparł Keith. - Wieczorem po- dejmę decyzję. Odłożywszy słuchawkę, zapatrzył się posępnie w okno. Wyrok komisji oznaczał, że Armstrong przejmie jedyny brytyjski dziennik o nakładzie przewyższającym nakład „Globe". Od tej chwili on i Richard Armstrong będą wal- czyli o tych samych czytelników; przez głowę przemknę- ła mu niewesoła myśl, czy aby obaj zdołają przetrwać tę walkę. W godzinę po wystąpieniu Atkinsa w Izbie Gmin Arm- strong zadzwonił do Alistaira McAlvoya, redaktora naczel- nego „Citizena", i zaprosił go na drugą stronę ulicy, do Armstrong House, następnie zaś umówił się na kolację z sir Paulem Maitlandem, prezesem rady nadzorczej, Alistair McAlvoy był od dziesięciu lat redaktorem na- czelnym gazety. Jak tylko dowiedział się o decyzji*komisji, ostrzegł współpracowników, że nikt, nawet on sam, nie mo- że mieć pewności, że doczeka następnego wydania dzien- nika. Kiedy jednak nowy właściciel po raz drugi w ciągu kilku minut objął go przyjaźnie i nazwał „najlepszym fa- chowcem na tej ulicy", McAlvoy doszedł do wniosku, że, być może, sytuacja nie przedstawia się beznadziejnie. Kie- dy atmosfera stała się nieco bardziej swobodna, Armstrong uprzedził go o zbliżającej się nieuchronnie zażartej wojnie z „Globe". Należało przypuszczać, iż pierwsze strzały padną już nazajutrz rano. - Zdaję sobie z tego sprawę, więc chyba będzie lepiej, jeśli od razu wrócę za biurko - odparł McAlvoy. - Dam pa- nu znać, jak tylko się dowiem, co zamierza „Globe", i spró- buję obmyślić kontratak. Zaraz po wyjściu dziennikarza z gabinetu Armstronga zjawiła się Pamela z butelką szampana. - Od kogo? - zapytał Richard. - Od Raya Atkinsa. - Otwórz. Zanim zdążyła to zrobić, zadzwonił telefon. Pamela pod- niosła słuchawkę i przez chwilę słuchała w milczeniu. 470 - To portier z hotelu Howard - powiedziała, zakrywając ręką mikrofon. - Próbował już skontaktować się z panem jakieś dziesięć dni temu, ale go nie połączyłam. Teraz twierdzi, że ma wiadomość o Townsendzie. Armstrong wziął od niej słuchawkę. Dowiedziawszy się, z kim Townsend rozmawiał w hotelowym apartamencie, od razu się domyślił, jaka informacja ukaże się na pierwszej stronie najbliższego wydania „Globe". Portier zażyczył so- bie za usługę pięćdziesiąt funtów. Richard rzucił słuchawkę na widełki, po czym, nie cze- kając aż Pamela napełni kieliszki szampanem, zaczął wy- dawać polecenia. * - Jak tylko skończę z Sharpem, połącz mnie z McAlvoyem - dodał na zakończenie. Don Sharpe usłyszał od szefa tylko dwa słowa: „Jesteś zwolniony". Przy drzwiach gabinetu czekali już na niego dwaj strażnicy, którzy bezzwłocznie wyprowadzili go z bu- dynku. - A teraz McAlvoy. Chwilę potem zgłosił się redaktor naczelny „Citizena". - Wiem, co będzie w jutrzejszym numerze „Globe" - oświadczył lakonicznie Armstrong. - Wiem też, jak może- my ich przebić. Zaraz potem polecił Pameli, by wydobyła z sejfu teczkę Atkinsa, a następnie skosztował szampana. Trunek nie był najlepszej jakości. Nazajutrz tytuł na pierwszej stronie „Globe" głosił: SEKRETARZ STANU OJCEM MAŁEGO MUZUŁMANINA TYLKO U NAS SZCZEGÓŁOWE INFORMACJE Bogato ilustrowana zdjęciami relacja zajmowała aż trzy strony, podpisał ją zaś Don Sharpe, szef działu reportażu. Townsend nie posiadał się z zadowolenia, dopóki nie wziął do ręki „Citizena" i nie zobaczył tytułu u góry pierw- szej strony: 471 Kolejne pięć stron zajmował obszerny artykuł zawiera- jący między innymi wywiad z Rayem Atkinsem przeprowa- dzony przez nie ujawnionego z nazwiska reportera. Najważniejszą informacją w popołudniowym wydaniu „London Evening Post" był krótki komunikat biura praso- wego premiera, że pan premier z żalem przyjął dymisję pana Raya Atkinsa, sekretarza stanu w Ministerstwie Przemysłu i Handlu oraz deputowanego do Izby Gmin. XXIX The Citizen 21 SIERPNIA 1978 Nowy „Globe" w poważnych tarapatach Sam czekał na lotnisku, by zawieźć Townsenda do Sydney. W ciągu 25-minutowej podróży poinformował szefa w skró- cie o tym, co działo się w Australii, nie pozostawiając cie- nia wątpliwości co do swoich uczuć względem premiera Malcolma Frasera (nienowoczesny, pozbawiony wyczucia) oraz gmachu opery w Sydney (niby nowoczesny, a już prze- starzały, a do tego za drogi). Spośród wielu informacji jed- na miała szczególne znaczenie. - Skąd o tym wiesz, Sam? - Od kierowcy prezesa. - A co powiedziałeś mu w zamian? - Tylko to, że na krótko przylatuje pan z Londynu - od- parł Sam, zatrzymując limuzynę przed główną siedzibą Global Corporation przy Pitt Street. Townsend wysiadł z samochodu, po czym, odprowadza- ny licznymi spojrzeniami, pchnął obrotowe drzwi, szybkim krokiem przeszedł przez hol i wsiadł do windy, która za- wiozła go na ostatnie piętro. Zanim Heather zdążyła go po- witać, polecił jej, żeby wezwała redaktora naczelnego „Chronicle”. Czekając na Kelly'ego, Keith przechadzał się niecierpli- wie po gabinecie, zatrzymując się od czasu do czasu, by z podziwem popatrzeć na gmach opery, krytykowany przez wszystkie należące do niego gazety z wyjątkiem „Continen- tu". Zaledwie pół mili dalej znajdował się most, do niedaw- na stanowiący symbol miasta. W porcie roiło się od różno- 473 kolorowych jachtów o metalowych masztach lśniących w promieniach słońca. Chociaż w ciągu kilkunastu lat licz- ba ludności Sydney niemal się podwoiła, miasto wydawało mu się żałośnie małe w porównaniu z tym, jakim je postrze- gał wówczas, gdy przejmował „Chronicle”. Łatwo mógłby uwierzyć, że spogląda na konstrukcję z klocków lego. - Miło cię znowu widzieć, Keith - powiedział Bruce Kel- ly, wchodząc do pokoju. Townsend odwrócił się, by powitać człowieka, którego mianował pierwszym redaktorem naczelnym swojej pierw- szej gazety. - A ja cieszę się, że wróciłem, Bruce. Zbyt długo mnie tu nie było. Ciekawe, czy zestarzałem się tak samo jak on? - prze- mknęło Keithowi przez głowę, kiedy uścisnął rękę łysieją- cemu, otyłemu mężczyźnie. - Jak się miewa Kate? ^ - Nienawidzi Londynu, toteż większość czasu spędza w Nowym Jorku, ale mam nadzieję, że za tydzień będzie- my razem. A co tutaj słychać? - Jak już wiesz z naszych cotygodniowych sprawozdań, nakłady nieco wzrosły w porównaniu z ubiegłym rokiem, za- rabiamy coraz więcej na reklamach, a zysk netto jest wyż- szy niż kiedykolwiek. Wygląda na to, że nie mam już nic do roboty, więc chyba trzeba będzie przejść na emeryturę. - Właśnie o tym chciałem z tobą pogadać. Bruce zbladł jak ściana. - Chyba nie mówisz serio? - Bardziej serio, niż kiedykolwiek - odparł Keith, pa- trząc przyjacielowi w oczy. - Potrzebuję cię w Londynie. - A po co? Nie mam pojęcia o redagowaniu takich gazet jak „Globe". Są zbyt konserwatywne i za bardzo brytyjskie. - Właśnie dlatego z tygodnia na tydzień tracimy czytel- ników, częściowo z tego powodu, że są starzy i najzwyczaj- niej w świecie umierają. Jeśli mam zagrozić Armstrongo- wi, muszę Cię zrobić redaktorem naczelnym. Gazeta wy- maga daleko idących zmian. Przede wszystkim trzeba ją skierować do masowego odbiorcy. 474 Bruce wytrzeszczył z niedowierzaniem oczy. - Ale przecież związki zawodowe nigdy się na to nie zgodzą! - Wobec nich też mam pewne plany - odparł Townsend. NAJWIĘKSZY DZIENNIK BRYTYJSKI Armstrong był niezmiernie dumny z podtytułu na pierwszej stronie „Citizena". Mimo to, chociaż nakład utrzymywał się na ustabilizowanym, wysokim poziomie, powoli zaczynał podejrzewać, że Alistar McAlvoy, najdłu- żej utrzymujący się na stanowisku redaktor naczelny na Fleet Street, nie jest człowiekiem, który byłby w stanie zrealizować jego długofalową strategię. Richard wciąż nie mógł zrozumieć, dlaczego Townsend uciekł do Sydney. Nie wierzył, żeby jego przeciwnik za- mierzał bezczynnie obserwować, jak spada nakład „Glo- be", tymczasem jednak nie omieszkał codziennie przypo- minać swoim czytelnikom, że kupując „Citizena", kupują dziennik o największym jednorazowym nakładzie w całym Zjednoczonym Królestwie. Koncern Armstrong Communi- cations właśnie ogłosił, że w ubiegłym roku wypracował zysk netto w wysokości 17 milionów funtów; wszyscy do- skonale zdawali sobie sprawę, że szef firmy spogląda na zachód, szykując się do kolejnego wielkiego zakupu. Ludzie uważający się za znawców tematu powtarzali mu setki razy, że Townsend wykupuje udziały w „New York Star", żaden z nich jednak nie wiedział, że Armstrong po- stępuje tak samo. Russel Critchley, jego nowojorski praw- nik, ostrzegał go kilkakrotnie, że w chwili gdy w jego po- siadaniu znajdzie się ponad 5 procent akcji, zgodnie z obo- wiązującym w Stanach prawem będzie musiał ujawnić ten fakt oraz zadeklarować, czy będzie dążył do zdobycia pa- kietu kontrolnego. W tej chwili był właścicielem nieco ponad 4.5 procenta udziałów; podejrzewał, że Townsend znajduje się w podob- nej sytuacji. Na razie obaj uważali, że najkorzystniej bę- dzie siedzieć cicho i czekać na ruch przeciwnika. Arm- strong doskonale zdawał sobie sprawę, iż Townsend kontro- 475 luje znacznie więcej tytułów amerykańskiej prasy lokalnej, nawet po tym, jak jemu, Armstrongowi, udało się przejąć Milwaukee Group wraz z jej dziewięcioma tytułami. Zarów- no on, jak i Townsend dobrze wiedzieli, że „New York Ti- mes" nigdy nie zostanie wystawiony na sprzedaż, w związku z czym najsmaczniejszym kąskiem w mieście zwanym Wiel- kim Jabłkiem jest wysokonakładowa prasa popularna. Podczas gdy Townsend siedział w Sydney, planując kształt nowego „Globe", którym zamierzał zaskoczyć bry- tyjskich czytelników, Armstrong poleciał do Nowego Jor- ku, by przygotować grunt pod decydujący atak na „New York Star". - Bruce Kelly nie miał o tym zielonego pojęcia - powie- dział Townsend do Sama, kiedy jechali do Melbourne z lotniska Tullamarine. - Wcale mnie to nie dziwi - odparł szofer. - Na pewno nie rozmawiał z kierowcą prezesa. - Chcesz powiedzieć, że zwykły kierowca wie więcej niż ktokolwiek w całym światku prasowym? - Wcale nie. Wie o tym też wiceprezes, bo właśnie na ten temat rozmawiał z prezesem w samochodzie. - Więc powiadasz, że zarząd zbiera się dzisiaj o dziesią- tej rano? - Tak jest, szefie. Mój kolega właśnie teraz wiezie pre- zesa na zebranie. - I że cena wyniesie dwanaście dolarów za akcję? - Tak ustalił prezes z wiceprezesem - odparł Sam, zwal- niając nieco, ponieważ właśnie wjeżdżali do centrum. Townsend bał się zapytać o coś więcej, nie chciał bo- wiem wyjść na kompletnego idiotę. - Może chciałbyś się o to założyć? - zaryzykował, kiedy limuzyna skręciła we Flinders Street. Sam zastanawiał się przez dłuższą chwilę. -W porządku, szefie - zdecydował się wreszcie. - Sta- wiam sto dolarów. - Nic z tego - odparł Townsend. - Albo twoja miesięcz- na pensja albo zawracamy i jedziemy na lotnisko. 476 Sam zamyślił się tak głęboko, że przejechał skrzyżowa- nie przy czerwonym świetle i tylko cudem uniknął zderze- nia z tramwajem. - Niech będzie - powiedział po dobrej minucie. - Ale wchodzę w to z Arthurem. - Z jakim Arthurem, jeśli można spytać? - To kierowca prezesa. - Dobra, zakład stoi. Samochód zatrzymał się przed redakcją „Couriera". - Jak długo mam czekać? -Dokładnie tyle, ile trzeba, żebyś stracił miesięczną pensję - odparł Keith, po czym zatrzasnął drzwi. Nie wszedł od razu do środka, tylko przez jakiś czas spoglądał na budynek, w którym jego ojciec ponad pół wieku temu zaczynał karierę jako reporter i do którego on sam, jeszcze jako uczeń szkoły średniej, dostarczył pierw- sze owoce swojej dziennikarskiej pracy, bez jego wiedzy sprzedane później przez matkę innej gazecie. Widział na- wet okna pokoju, w którym kiedyś pracował ojciec. Czy to możliwe, żeby „Courier" rzeczywiście wystawiono na sprzedaż bez wiedzy jego doradców? Przed samym odlo- tem z Sydney sprawdził notowania akcji na giełdzie: sprze- dawano je po 8 dolarów 40 centów za sztukę. Czy warto ry- zykować, opierając się wyłącznie na plotkach zasłyszanych przez kierowcę? Żałował, że nie ma z nim Kate, że nie mo- że zasięgnąć jej rady. Dzięki niej „Kochanka senatora" pióra Margaret Sherwood przez dwa tygodnie pętała się u dołu listy bestsellerów „New York Timesa", co pozwoliło mu odzyskać drugi milion dolarów. Ku ich zaskoczeniu, książka zyskała kilka pochlebnych recenzji nawet w prasie nie kontrolowanej przez Townsenda. Keitha rozbawił do łez list od pani Sherwood, w którym stara dama pytała, czy byłby zainteresowany podpisaniem z nią umowy na kolej- ne trzy książki. Ocknąwszy się z zamyślenia, pchnął dwuskrzydłowe drzwi, minął wiszący nad wejściem zegar i wszedł do foyer. Zatrzymał się jeszcze na chwilę przy brązowym popiersiu ojca, ale wspomnienie z lat dzieciństwa, kiedy wielokrot- 477 nie wspinał się na palce, próbując dosięgnąć jego włosów, wprawiło go w jeszcze bardziej nerwowy nastrój. Dołączył do grupki czekającej przy windach. Kiedy lu- dzie go rozpoznali, natychmiast umilkli i tylko zerkali na niego ukradkiem. W windzie nacisnął guzik i stanął twarzą do drzwi. Po raz ostatni był tutaj prawie trzydzieści lat te- mu, ale doskonale pamiętał, gdzie znajduje się sala konfe- rencyjna - zaledwie kilkanaście kroków od gabinetu ojca. Winda zatrzymywała się niemal na każdym piętrze, aż wreszcie został w niej sam. Wysiadłszy na ostatniej kondy- gnacji, rozejrzał się w obie strony, po czym skręcił w pra- wo i ruszył korytarzem w kierunku sali konferencyjnej. Mijając gabinet ojca, zwolnił kroku, a następnie zatrzymał się, nie dochodząc do następnych drzwi. Niewiele brako- wało, żeby zawrócił, zjechał na parter i powiedział Samo- wi, co nrjrśli o nim i o jego kumplu Arthurze, ale w ostat- niej chwili przypomniał sobie o zakładzie. Gdyby nie to, że nienawidził przegrywać, przypuszczalnie nie zastukałby do drzwi; uczynił to jednak, po czym, nie czekając na odpo- wiedź, pewnym krokiem wszedł do środka. W jego stronę zwróciło się szesnaście twarzy. Spodziewał się, że prezes zarządu zapyta, czego tu szuka, do diabła, ale nikt się nie odezwał, zupełnie jakby spodziewali się jego przybycia. Zaczekał chwilę, a następnie zabrał głos: -Panie przewodniczący, jestem gotów kupić pańskie udziały w „Courierze", płacąc dwanaście dolarów za ak- cję. Ponieważ jeszcze dziś wieczorem odlatuję do Londy- nu, mamy niewiele czasu na sfinalizowanie transakcji. Sam niecierpliwie czekał w samochodzie na szefa. Kiedy minęła trzecia godzina, a Townsend wciąż się nie zjawiał, zadzwonił do Arthura i poradził mu, żeby podjął z banku wszystkie oszczędności i kupił akcje „Melbourne Courier", koniecznie zanim ukaże się oficjalny komunikat zarządu. Nazajutrz rano, zaraz po przylocie do Londynu, Townsend ogłosił oficjalnie, że zamierza przekształcić „Globe" w gaze- tę skierowaną do masowego odbiorcy oraz że nowym redak- torem naczelnym gazety zostanie Bruce Kelly. Tylko nieliczni 478 fachowcy docenili znaczenie tego oświadczenia. W ciągu kil- ku następnych dni wiele pism o zasięgu ogólnokrajowym za- mieściło życiorys Bruce'a; we wszystkich znalazły się infor- macje o tym, że Kelly przez dwadzieścia dwa lata kierował „Sydney Chronicle”, jest rozwiedziony, ma dwoje dorosłych dzieci, oraz że jest jedynym człowiekiem na świecie, którego można by określić mianem kogoś w rodzaju przyjaciela Ke- itha Townsenda. „Citizen" nagłośnił fakt nieudzielenia mu zgody na pracę w Wielkiej Brytanii, szydząc jednocześnie, że funkcję redaktora naczelnego „Globe" trudno nazwać pracą. Poza tym opinia publiczna nie otrzymała zbyt wielu informa- cji na temat najświeższego imigranta z Australii. „Citizen" opublikował notatkę opatrzoną nagłówkiem „R.I.P.", w któ- rej donosił, że Kelly jest w rzeczywistości przedsiębiorcą po- grzebowym, ściągniętym w celu pochowania kogoś, o kim wszyscy wiedzieli, że nie żyje od wielu lat. Autor notatki nie omieszkał po raz kolejny uświadomić czytelników, iż nakład „Citizena" jest trzykrotnie wyższy od nakładu „Globe". Co prawda w rzeczywistości był wyższy tylko 2,3 raza, ale Town- send zdążył się już przyzwyczaić, że Armstrong dość swobod- nie interpretuje dane statystyczne. Kazał oprawić notatkę w ramki i powiesić w gabinecie Bruce*a. Bruce Kelly natychmiast po przybyciu do Londynu za- czął szukać dziennikarzy z doświadczeniem zdobytym w popularnych popołudniówkach. Większość z nich zdawa- ła się nie traktować poważnie doniesień „Citizena" o kata- strofalnej sytuacji „Globe" ani ostrzeżeń konkurencyjnej gazety, że Townsend polegnie już na samym początku, w starciu ze związkami zawodowymi. Pierwszym człowie- kiem zatrudnionym przez Bruce'a był Kevin Rushcliffe, do tej pory znakomicie sobie radzący jako zastępca redaktora naczelnego „People". Zaraz po tym, jak ukazał się pierwszy numer zredago- wany samodzielnie przez Rushcliffe'a, Townsend otrzymał pozew od prawników Micka Jaggera. Wezwany w tej spra- wie Rushcliffe rzucił okiem na pismo, po czym wzruszył ramionami i oświadczył beztroskim tonem: - To była zbyt dobra historia, żeby ją sprawdzać. 479 Po wypłaceniu sporego odszkodowania i wydrukowa- niu przeprosin, Townsend polecił swoim prawnikom, żeby przed oddaniem do druku uważnie przeglądali każdy nu- mer „Globe". Do zespołu dołączyło wielu utytułowanych dziennikarzy o znanych nazwiskach. Zapytani, dlaczego zdecydowali się porzucić wygrzane miejsca, odpowiadali, że nie wahali się zbyt długo, ponieważ tylko tu zaproponowano im trzylet- nie kontrakty. Przez kilka tygodni po przejęciu steru przez Kelly'ego nakład nadal spadał. Redaktor naczelny chętnie omówiłby ten problem z Townsendem, jednak Keith był bez reszty pochłonięty przedłużającymi się negocjacjami ze związka- mi zawodowymi drukarzy. W dniu, kiedy „Globe" po raz pierwszy ukazał się jako popularna gazeta skierowana do masowego czytelnika, Bruce wydał w redakcji przyjęcie. Z przykrością stwier- dził, że nie dopisało wielu znaczących gości, później jed- nak okazało się, iż w tym samym czasie Armstrong urzą- dził fetę dla uczczenia siedemdziesiątej piątej rocznicy po- wstania „Citizena". Były dziennikarz tej gazety, a obecnie pracownik „Globe", zauważył, że w rzeczywistości „Citi- zen" liczy sobie dopiero siedemdziesiąt dwa lata. - Cóż, za trzy lata nie omieszkamy im o tym przypo- mnieć - odparł Townsend. Kilka minut po północy, kiedy przyjęcie zbliżało się do końca, do redakcji wpadł zadyszany goniec z wiadomością, że w drukarni nastąpiła poważna awaria. Townsend i Bru- ce natychmiast tam pojechali, tylko po to jednak, by stwierdzić, że załoga udała się już do domów. Zakasawszy rękawy, podjęli próbę uruchomienia maszyn; niestety, ich wysiłki były z góry skazane na niepowodzenie, ponieważ okazało się, że - całkiem dosłownie - ktoś wrzucił śrubo- kręt w tryby maszyny. Nazajutrz do kiosków dotarło zaled- wie 131 tysięcy egzemplarzy, przy czym ani jeden nie przedarł się dalej niż do Brighton, ponieważ kolejarska brać postanowiła dać wyraz swojej solidarności z towarzy- szami sztuki drukarskiej. 480 „Nowy «Globe» w poważnych tarapatach" - doniósł na- zajutrz „Citizen", zamieszczając na piątej stronie obszer- ny artykuł, którego autor dowodził, iż należałoby czym prędzej wskrzesić stary „Globe"; „nielegalny imigrant", jak z uporem nazywali Kelly'ego ludzie Armstronga, obie- cał ustanowienie nowego rekordu sprzedaży i dotrzymał słowa, ponieważ jego gazeta miała obecnie trzydziesto- krotnie mniejszy nakład niż „Citizen". Tak, trzydziesto- krotnie! Na sąsiedniej stronie redakcja proponowała czytelni- kom zakład w wysokości sto do jednego, że „Globe" nie przetrwa najbliższych sześciu miesięcy. Townsend natych- miast wypisał czek na tysiąc funtów i przesłał przez gońca na drugą stronę ulicy, ale nie otrzymał potwierdzenia. I tak jednak mu się to opłaciło, ponieważ dzięki krótkiej rozmowie telefonicznej Bruce'a z przyjacielem ze Stowa- rzyszenia Wydawców Prasy o jego geście napisały niemal wszystkie gazety. Nazajutrz na pierwszej stronie „Citizena" Armstrong oświadczył, że zdeponował w banku czek Townsenda oraz że ze względu na tragiczną sytuację „Globe" wpłacił pięć- dziesiąt tysięcy funtów na fundusz emerytalny dla bezro- botnych dziennikarzy, kolejne pięćdziesiąt tysięcy nato- miast przeznaczył na cele charytatywne, pozostawiając ich wybór panu Townsendowi. W następnym tygodniu Keith otrzymał ponad sto listów od rozmaitych instytucji dobro- czynnych z prośbami o wsparcie. Mijały kolejne tygodnie, a nakład „Globe" tylko z rzad- ka przekraczał magiczną liczbę 300 tysięcy egzemplarzy, o czym Armstrong przy każdej okazji donosił swoim czytel- nikom. Po kilku miesiącach Townsend wiedział już na pewno, że będzie musiał rozprawić się ze związkami zawo- dowymi, zarazem jednak zdawał sobie sprawę, iż nie zdoła tego uczynić dopóty, dopóki Partia Pracy pozostanie u ste- ru rządów. 31. Stan czwarty XXX The GLOBE 4 maja 1979 Maggie zwycięża! Townsend do późnej nocy oglądał w gabinecie telewizję, śledząc napływające z całego kraju meldunki o rezulta- tach głosowania. Kiedy się upewnił, że nowym lokatorem domu numer 10 przy Downing Street będzie Margaret Thatcher, pospiesznie napisał artykuł wstępny, w którym zapewniał Brytyjczyków, iż oto nadchodzi nowa, fascynują- ca epoka. Ostatnie zdanie brzmiało: „Zapnijcie pasy". Wraz z Brucem wzniósł kilka toastów dla uczczenia zwy- cięstwa torysów, a kiedy o czwartej rano zataczając się wy- szli z budynku, powiedział do Kelly'ego: - Chyba wiesz, co to znaczy? Następnego dnia po południu Townsend spotkał się w ho- telu Howard z Erikiem Harrisonem, sekretarzem general- nym niepokornego związku zawodowego drukarzy. Zaraz po tym, jak działacz opuścił apartament, do drzwi zapukał główny portier i zapytał, czy mógłby zamienić kilka słów z panem Townsendem. Poinformował Keitha, że przypad- kiem usłyszał, jak jeden z młodszych portierów mówi ko- muś przez telefon, że Harrison zjawił się w hotelu i rozma- wia z panem Townsendem. Keith domyślił się bez trudu, komu została dostarczona ta informacja. - Natychmiast wyrzucę smarkacza na bruk - obiecał główny portier. - Może pan być pewien, że to się już nie powtórzy. - Nie trzeba - odparł Keith. - Co prawda nie mogę już 482 zapraszać tu ludzi, z którymi chcę się spotkać w tajemnicy przed Armstrongiem, ale za to mogę urządzać spotkania, o których Armstrong powinien się dowiedzieć. Podczas comiesięcznego posiedzenia zarządu Armstrong Communications dyrektor finansowy poinformował, że we- dług jego szacunków „Globe" przynosi około stu tysięcy funtów strat tygodniowo. Bez względu na to, jak głębokie są kieszenie Townsenda, tak duży wypływ gotówki musi je wkrótce osuszyć. Armstrong uśmiechnął się, ale przemówił dopiero wte- dy, kiedy sir Paul Maitland przeszedł tfo drugiego punktu porządku dziennego i poprosił go o przedstawienie zarzą- dowi rezultatów niedawnej podróży do Ameryki. Richard opowiedział o ustaleniach poczynionych w Nowym Jorku oraz dał do zrozumienia, że już wkrótce zamierza ponow- nie udać się za Wielką Wodę, aby osobiście dopilnować ostatnich przygotowań przed oficjalnym zgłoszeniem chęci zakupu „New York Star". Sir Paul zwrócił mu uwagę, iż transakcja na tak wielką skalę wymaga szczególnej uwagi, następnie zaś poprosił, żeby nie podejmował żadnych wiążących decyzji bez kon- sultacji z zarządem. Armstrong zapewnił go, że coś takiego nawet nie przyszło mu do głowy. Kiedy przyszła pora na „wolne wnioski", Peter Wake- ham zwrócił uwagę zebranych na artykuł w „Financial Ti- mes", w którym donoszono, że Keith Townsend nabył nie- dawno wielkie magazyny na Wyspie Psów oraz że zakryte ciężarówki regularnie dowożą tam nocami duże partie nie- znanych towarów. - Czy ktoś domyśla się, o co może w tym chodzić? - za- pytał sir Paul, spoglądając po twarzach. -Na razie wiemy tylko tyle, że przejmując „Globe", Townsend stał się też właścicielem firmy przewozowej- Być może stara się zabezpieczyć i rozszerzyć zakres dzia- łalności. Kilku członków zarządu parsknęło śmiechem, ale na twarzy sir Paula nie drgnął ani jeden mięsień. 483 - To nie wyjaśnia, dlaczego zachowuje tak wielkie środ- ki ostrożności - zauważył. - Strażnicy, psy, ogrodzenia pod napięciem, drut kolczasty... On chyba coś knuje. Armstrong tylko wzruszył ramionami i ze znudzoną mi- ną spojrzał w okno, wobec czego sir Paulowi nie pozostało nic innego, jak zakończyć posiedzenie. Trzy dni później Richard otrzymał poufną informację od młodszego portiera z hotelu Howard; Townsend spędził całe popołudnie i większą część wieczoru na rozmowach z trzema przywódcami związku drukarzy, którego członko- wie odmawiali pracy w nadgodzinach. Armstrong doszedł do wniosku, że przedmiotem negocjacji były podwyżki płac i poprawa warunków socjalnych w zamian za zgodę na wydłużenie godzin pracy. W następny poniedziałek odleciał do Ameryki, pewien, że Townsend, zajęty kłopotami w Londynie, nie zdoła mu przeszkodzić w przejęciu kontroli nad „New York Star". Kiedy Keith zwołał zebranie całego zespołu redakcyjnego „Globe", większość dziennikarzy przypuszczała, że właści- ciel gazety wreszcie osiągnął porozumienie z drukarzami oraz że spotkanie z pracownikami będzie miało na celu przekonanie ich, iż to on wyszedł zwycięsko ze starcia ze związkami zawodowymi. O czwartej po południu w głównym holu redakcji zgro- madziło się siedemset osób. Kiedy pojawili się Townsend i Kelly, zapadła cisza. Ludzie rozstąpili się, robiąc im przejście; dzięki temu Keith bez trudu dotarł na środek pomieszczenia, wszedł na stół i spojrzał na twarze ludzi, którzy mieli rozstrzygnąć o jego losie. - Od kilku miesięcy Bruce Kelly i ja realizujemy plan, który, moim zdaniem, zmieni życie nas wszystkich, a przy okazji także zasady rządzące dziennikarstwem w tym kra- ju. Jeśli gazety nadal będą redagowane w taki sam sposób jak przed stu laty, z pewnością nie wytrzymają konkuren- cji ze strony radia i telewizji. Ktoś musi dokonać przełomu i tym kimś będę ja. Nadeszła pora, żeby to wreszcie zrobić. Ogłaszam, że od północy w niedzielę cała działalność wy- 484 dawnicza i drukarska mojej firmy zostanie przeniesiona na Wyspę Psów. W holu rozległ się szmer zdumionych szeptów. - Udało mi się osiągnąć porozumienie z Erikiem Harri- sonem, sekretarzem generalnym związku zawodowego dru- karzy - ciągnął Townsend. - Dzięki temu zyskaliśmy nie- powtarzalną szansę, żeby raz na zawsze skończyć z terro- rem działaczy związkowych. Tu i ówdzie rozległy się wiwaty, ale na większości twa- rzy malowało się zaskoczenie i niezdecydowanie, niektóre zaś wyrażały oburzenie. Keith cierpliwie wyjaśniał przy- czyny i zasady tak daleko posuniętych z/nian. - Dystrybucją zajmie się nasza własna kolumna trans- portowa, co uniezależni nas od fanaberii związków zawodo- wych kolejarzy, które z pewnością ogłoszą strajk solidarno- ściowy z braćmi drukarzami - oznajmił na koniec. - Mogę tylko mieć nadzieję, że poprzecie mnie w tym przedsię- wzięciu. Czy są pytania? Podniósł się las rąk. Townsend wskazał mężczyznę sto- jącego zaledwie kilka kroków przed nim. - Czy spodziewa się pan pikiety nowych budynków, a jeśli tak, to jakie zamierza pan przedsięwziąć środki za- radcze? - Odpowiedź na pierwszą część pytania brzmi tak - od- parł Townsend. - Jeśli chodzi o drugą część, to policja ra- dziła mi nie ujawniać moich planów, ale mogę was zapew- nić, że o całej operacji wie rząd i pani premier, oraz że udzielili mi bezwarunkowego poparcia. Tu i ówdzie rozległy się głośne jęki. Keith wskazał ko- lejną osobę. - Czy przewiduje pan jakieś rekompensaty finansowe dla tych z nas, którzy nie zgodzą się uczestniczyć w tym wariackim przedsięwzięciu? Townsend bardzo liczył na to, że ktoś zada to pytanie. - Zajrzyjcie do umów o pracę - poradził zebranym. - Tam jest napisane czarno na białym, jaką dostaniecie re- kompensatę, gdybym musiał zamknąć gazetę. Wokół podniósł się szum* 485 - Czy pan nam grozi? - zapytał ten sam człowiek. Keith spojrzał mu prosto w oczy. - Nie grożę - odparł głośno i wyraźnie, żeby go wszyscy słyszeli - ale jeśli nie udzielicie mi poparcia, narazicie na poważne ryzyko wszystkich, którzy związali swój los z tą gazetą. Podniosło się jeszcze więcej rąk. Townsend udzielił gło- su kobiecie stojącej w głębi pomieszczenia. - Ile jeszcze związków zawodowych zgodziło się pana poprzeć? - Żaden - przyznał. - Szczerze mówiąc, spodziewam się, że zaraz po tym zebraniu wszystkie wezwą swoich człon- ków do strajku. Przez ponad godzinę odpowiadał na pytania. Kiedy wreszcie zszedł ze stołu, nie ulegało dla niego wątpliwości, że dziennikarze podzielili się na dwa, zbliżone liczebnie obozy: jeden zamierzał go poprzeć, drugi opowiadał się za tym, by przyłączyć się do strajku. * Nieco później tego samego wieczoru Bruce powiedział mu, że Krajowy Związek Dziennikarzy zwołał na dziesiątą rano następnego dnia zebranie wszystkich swoich człon- ków pracujących dla Townsenda. Godzinę później Keith wydał oświadczenie dla prasy. Tej nocy nie zmrużył oka. Zastanawiał się, czy aby nie rozpoczął awantury, która doprowadzi do upadku całego jego imperium. Jedyna pomyślna wiadomość, jaką otrzy- mał w ciągu minionego miesiąca, dotyczyła jego najmłod- szego syna Grahama, przebywającego z Kate w Nowym Jorku: chłopczyk zaczął mówić, a pierwszym słowem, jakie padło z jego ust, na szczęście nie była „gazeta". Chociaż Keith asystował przy narodzinach dziecka, zaledwie trzy godziny później wchodził już na pokład samolotu odlatują- cego do Londynu. Czasem zastanawiał się, czy to wszystko jest tego warte. Nazajutrz rano po przyjeździe do biura zamknął się w gabinecie, usiadł za biurkiem i czekał na rezultat zebra- nia związkowców z KZD. Decyzja o przystąpieniu do straj- ku oznaczała jego klęskę. W związku z oświadczeniem, ja- 486 kie przekazał do prasy, akcje Global Corporation spadły o cztery pensy, podczas gdy akcje Armstrong Communica- tions - firmy, która w oczywisty sposób zyskałaby na upad- ku imperium Townsenda - wzrosły o dwa. Kilka minut po pierwszej do gabinetu wpadł bez puka- nia Bruce. - Poparli cię! - wysapał bez tchu. Townsend poczuł, jak krew zaczyna mu żywiej krążyć w żyłach. - Ale niewiele brakowało - mówił dalej Bruce, ciężko łapiąc powietrze. - W głosowaniu było 343 do 301 na twoją korzyść. Myślę, że decydującą rolę odegrała groźba za- mknięcia gazety. Zaraz potem Townsend zadzwonił na Downing Street 10, by ostrzec panią premier, że należy się spodziewać ostrej konfrontacji, która może potrwać nawet parę tygodni. Pani Thatcher obiecała mu bezwarunkowe poparcie. Tymczasem widać było coraz wyraźniej, że nie przesadził; dziennikarze i drukarze musieli być eskortowani do i z pracy przez uzbro- jonych po zęby policjantów, natomiast on i Bruce otrzymali całodobową ochronę po tym, jak odebrali kilka telefonów z pogróżkami. Problemów było znacznie więcej. Chociaż nowa siedziba firmy na Wyspie Psów bez wątpienia należała do najnowo- cześniejszych na świecie, niektórzy dziennikarze narzekali na warunki, w jakich przyszło im wykonywać obowiązki, do- wodząc, że w umowach o pracę nie było ani słowa o obe- lgach, pogróżkach, a nawet kamieniach, którymi obrzucali ich rozwścieczeni związkowcy, kiedy wchodzili lub wycho- dzili z Fortecy Townsenda. Narzekania dotyczyły również innych spraw. Wielu żurnalistom nie przypadła do gustu pa- nująca w redakcjach atmosfera, zastąpienie maszyn do pi- sania przez komputery, a przede wszystkim kategoryczny zakaz spożywania alkoholu na terenie firmy. Z pewnością znacznie łatwiej zaakceptowaliby ten ostatni punkt, gdyby nie znaczne oddalenie od pubów i barów przy Fleet Street.^ W ciągu pierwszego miesiąca po przeprowadzce wymó- wienia złożyło sześćdziesięciu trzech dziennikarzy, nakład 487 „Globe" zaś wciąż spadał. Pikietujący protestowali coraz gwałtowniej, a dyrektor finansowy ostrzegł Townsenda, że jeśli taka sytuacja utrzyma się dłużej, zasoby finansowe Global Corporation zostaną wyczerpane. -Czy warto ryzykować bankructwo tylko po to, żeby udowodnić, że miało się rację? - pytał niemal bez przerwy. Armstrong z rosnącym zadowoleniem obserwował roz- wój wydarzeń z drugiego brzegu Atlantyku. „Citizen" sprzedawał się coraz lepiej, wartość akcji nieustannie ro- sła. Niemniej Richard doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli Townsendowi uda się jednak postawić na swoim, on będzie musiał czym prędzej wrócić do Londynu i zrobić to samo co jego przeciwnik. Nikt jednak nie mógł przewidzieć, co się wkrótce wy- darzy. XXXI The SUN 4 MAJA 1982 Mamy ich! W piątkową noc w kwietniu 1982 roku, kiedy Brytyjczycy byli pogrążeni w głębokim śnie, oddziały argentyńskie do- konały desantu na Falklandy. Pani Thatcher zwołała naza- jutrz posiedzenie Izby Gmin (po raz pierwszy od czterdzie- stu lat odbyło się w sobotę), deputowani zaś podjęli uchwałę o natychmiastowym wysłaniu wojska w celu odzy- skania wysp. Alistair McAlvoy zadzwonił do przebywającego w No- wym Jorku Armstronga i przekonał go, że „Citizen" powi- nien poprzeć stanowisko, jakie w tej sprawie zajęła Partia Pracy - to znaczy, że gwałtowna reakcja militarna nie da żadnych rezultatów i że rozwiązaniem problemu powinna zająć się Organizacja Narodów Zjednoczonych. Armstrong długo się wahał, szalę przeważyła jednak następująca uwa- ga McAlvoya: - Ta nieodpowiedzialna awantura przyczyni się do upadku rządu konserwatystów. Wierz mi, najdalej za kilka tygodni Partia Pracy znowu obejmie władzę. Townsend, dla odmiany, nie miał żadnych wątpliwości, że powinien poprzeć panią Thatcher i przystroić „Globe" w barwy narodowe. „Argentyńscy gangsterzy atakują!" - głosił tytuł na pierwszej stronie poniedziałkowego wyda- nia, poniżej zaś umieszczono karykaturę przedstawiającą generała Galtieri jako opryszka spod ciemnej gwiazdy. Kiedy okręty wyruszały z Portsmouth, nakład gazety po raz pierwszy od wielu miesięcy przekroczył 300 tysięcy eg- 489 zemplarzy. We wstępnej fazie walk nawet książę Andrzej był wychwalany jako „rycerski i nieustraszony pilot śmi- głowca", a kiedy drugiego maja brytyjski okręt podwodny HMS „Conqueror" zatopił krążownik „Generał Belgrano", „Globe" poinformował czytelników o „strzale w dziesiąt- kę" i nakład wzrósł jeszcze bardziej. W chwili, gdy siły ekspedycyjne zajmowały Port Stanley, „Globe" rozchodził się codziennie w liczbie ponad pół miliona egzemplarzy, nakład „Citizena" natomiast spadł nieznacznie po raz pierwszy od dnia, w którym Richard Armstrong został jego właścicielem. Jak tylko Armstrong dowiedział się o tym od Petera Wakehama, wsiadł w pierwszy samolot odlatujący z Nowego Jorku do Londynu. Kiedy zwycięskie oddziały płynęły do domu, jednorazo- wy nakład „Globe" przekroczył milion egzemplarzy, pod- czas gdy „Citizen" po raz pierwszy od ćwierćwiecza musiał się zadowolić mniej niż czterema milionami. Zaraz po tym, jak pierwsze okręty przybiły do nabrzeży w Portsmouth, „Globe" zainicjował ogólnokrajową akcję zbierania pie- niędzy dla wdów po dzielnych żołnierzach, którzy złożyli życie na ołtarzu ojczyzny. Bruce Kelly codziennie zamiesz- czał opowieści o dumie i bohaterstwie, ilustrując je foto- grafiami wdów i sierot - rzecz jasna, one również były czy- telnikami jego gazety, Nazajutrz po mszy żałobnej w katedrze św. Pawła Arm- strong zwołał naradę wojenną na dziewiątym piętrze swe- go biurowca. Na samym początku dyrektor odpowiedzial- ny za dystrybucję prasy przypomniał mu, zresztą zupełnie niepotrzebnie, iż większość zysków „Globe" odbywa się kosztem „Citizena". Alistair McAlvoy w dalszym ciągu ra- dził, by nie wpadać w panikę. Bądź co bądź, „Globe" był szmatławcem, „Citizen" natomiast wciąż cieszył się opinią poważnego radykalnego dziennika. - Byłoby głupotą obniżać poziom tylko po to, żeby dać nauczkę parweniuszowi, którego gazeta nie nadaje się na- wet do tego, żeby zawinąć w nią jakieś szlachetniejsze ry- by - stwierdził. - Wyobrażasz sobie, żeby „Citizen" zajmo- 490 wał się czymś takim jak bingo? Kevin Rushcliffe nie cof- nie się przed niczym. Armstrong zanotował sobie to nazwisko. Bingo pozwoliło Townsendowi zwiększyć nakład „Globe" o kolejne sto tysię- cy egzemplarzy i Armstrong nie widział powodu, dla które- go nie miałoby uczynić tego samego dla „Citizena". Zdawał sobie jednak sprawę, że zespół, który McAlvoy stworzył w ciągu minionych dziesięciu lat, jak jeden mąż popiera po- glądy redaktora naczelnego. Mimo to podjął ostatnią roz- paczliwą próbę udowodnienia słuszności swoich racji. - Spójrz na pierwszą stronę dzisiejszego numeru ^Glo- be". Dlaczego my nie mamy czegoś takiego? - Dlatego że Freddie Starr nie dostałby się nawet na je- denastą stronę „Citizena" - odparł McAlvoy. - Poza tym, kogo obchodzi, co i gdzie jada? Codziennie odrzucamy co najmniej pół tuzina takich sensacyjnych artykułów, dzięki czemu sporo oszczędzamy na odszkodowaniach i kosztach sądowych. McAlvoy i jego ludzie opuścili zebranie w przeświad- czeniu, że przekonali właściciela gazety, by nie upodab- niał jej do „Globe". Było to prawdą tylko do chwili, kiedy na jego biurko trafiło podsumowanie wyników sprzedaży za ostatni kwartał; nie konsultując się z nikim, sięgnął po słuchawkę i zaprosił na rozmowę Kevina Rushcliffe'a, za- stępcę redaktora naczelnego „Globe". Rushcliffe zjawił się w siedzibie koncernu wydawnicze- go Armstronga jeszcze tego samego popołudnia. Trudno byłoby sobie wyobrazić człowieka mniej podobnego do Alistaira McAlvoya; Kevin zachowywał się tak, jakby znał Richarda od niepamiętnych czasów, a mówił tak szybko, że gospodarz miał spore kłopoty ze zrozumieniem jego słów. Rushcliffe jednoznacznie dał do zrozumienia, że gdyby przyszło mu redagować „Citizena", zacząłby od wprowa- dzenia daleko idących* zmian. - Artykuły wstępne są nijakie - stwierdził kategorycz- nie. - Ludziom trzeba powiedzieć w kilku prostych zda- niach, o co ci chodzi, a przede wszystkim nie wolno używać wyrazów dłuższych niż trzysylabowe. Zdania nie mogą li- 491 czyć więcej niż dziesięć słów. Nie wolno narzucać swoich poglądów, tylko domagać się tego, czego chce większość. Bardziej niż kiedykolwiek przygnębiony Armstrong wy- jaśnił młodemu człowiekowi, że musiałby zacząć od stano- wiska zastępcy redaktora naczelnego. . - Umowa McAlvoya wygasa dopiero za siedem miesięcy - wyjaśnił, bezradnie rozkładając ręce. Kiedy jednak dowiedział się o wymaganiach Rushclif- fe'a, niewiele brakowało, żeby z niego zrezygnował. Z pew- nością uczyniłby to, gdyby znał warunki, na jakich młody dziennikarz był zatrudniony w „Globe", oraz gdyby wie- dział, że Bruce Kelly nie zamierza przedłużyć z nim umo- wy. Tak jednak nie było, w związku z czym trzy dni później zawiadomił McAlvoya, że zatrudnił nowego zastępcę re- daktora naczelnego. Początkowo McAlvoy zamierzał ostro zaprotestować przeciwko dobieraniu mu najbliższych współpracowników bez jego wiedzy i zgody, żona jednak wyperswadowała mu ten pomysł, przypominając, że za siedem miesięcy ma przejść na zasłużoną emeryturę i że nie zawsze warto wal- czyć o zasady. Następnego dnia w biurze McAlvoy po pro- stu zignorował nowego zastępcę i z miejsca odrzucił jego szkic wstępniaka do kolejnego numeru. Kiedy „Globe" umieścił na trzeciej stronie rozebrane zdjęcie i po raz pierwszy rozszedł się w nakładzie przekra- czającym dwa miliony egzemplarzy, McAlvoy powiedział podczas kolegium redakcyjnego zaledwie trzy słowa: - Po moim trupie. Nikt nie odważył się zwrócić mu uwagi, iż już co naj- mniej trzech spośród jego najlepszych dziennikarzy prze- szło do konkurencji, przybył zaś stamtąd tylko jeden jedy- ny Rushcliffe. Ponieważ Armstrong znaczną część czasu spędzał w No- wym Jorku, szykując się do bitwy o „New York Star", chcąc nie chcąc musiał akceptować poczynania McAlvoya, częściowo także dlatego, że nie miał najmniejszej ochoty zwalniać najbardziej doświadczonego pracownika zaled- wie na kilka tygodni przed wyborami. 492 Kiedy Partia Konserwatywna odniosła miażdżące zwy- cięstwo, zdobywając przewagę 144 głosów w Izbie Gmin, „Globe" ogłosił się jednym ze współautorów zwycięstwa i zawyrokował, iż to wydarzenie z pewnością przyczyni się do przyspieszenia upadku „Citizena". Wielu komentato- rów nie omieszkało zwrócić uwagi na humorystyczne aspekty tego stwierdzenia. Gdy tydzień później Armstrong przyleciał do Londynu na comiesięczne posiedzenie zarządu, sir Paul poruszył te- mat ciągle spadającego nakładu. - Podczas gdy nakład „Globe" systematycznie rośnie - wtrącił Peter Wakeham z drugiego końca stołu. - Więc co możemy zrobić? - zapytał przewodniczący ra- dy nadzorczej. - Mam pewne plany - odparł Armstrong. - Czy możemy je poznać? - zainteresował się sir Paul. - Przedstawię je zarządowi na następnym zebraniu. Sir Paul nie sprawiał wrażenia usatysfakcjonowanego, ale powstrzymał się od komentarza. Nazajutrz Armstrong wezwał McAlvoya nie informując o tym członków rady nadzorczej. Kiedy redaktor naczelny „Citizena" wszedł do gabinetu wydawcy, Armstrong nie wstał, by go przywitać, ani nawet nie wskazał mu fotela. - Na pewno domyślasz się, po co cię wezwałem - powie- dział. - Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia - odparł McAlvoy. - Niedawno otrzymałem wyniki sprzedaży za ostatni miesiąc. Jeśli taka sytuacja się utrzyma, pod koniec roku „Globe" będzie miał większy nakład od „Citizena". - A ty będziesz miał znakomitą, powszechnie szanowa- ną gazetę, natomiast Townsend brukową szmatę. - Możliwe. Muszę jednak pamiętać o radzie nadzorczej i akcjonariuszach. McAlvoy po raz pierwszy słyszał, żeby Armstrong wspo- minał o radzie nadzorczej i akcjonariuszach. Chciał już pół- żartem zauważyć, że to ostatni argument, po jaki powinien sięgać właściciel, w porę jednak przypomniał sobie słowa swojego prawnika, który przypomniał mu całkiem niedaw- 493 no, że jego kontrakt wygasa za pięć miesięcy i że nie byłoby rozsądne prowokować teraz Armstronga. - Przypuszczam, że widziałeś tytuł na pierwszej stronie dzisiejszego „Globe"? - zapytał Armstrong, biorąc do ręki gazetę rywala. - Oczywiście. McAlvoy odruchowo spojrzał na nagłówek złożony tłu- stą, wielką czcionką: GWIAZDOR MUZYKI POP ZAMIE- SZANY W AFERĘ NARKOTYKOWĄ. - A my w tym samym czasie donosimy o dodatkach dla pielęgniarek. - Nasi czytelnicy bardzo sobie cenią pielęgniarki -- zwrócił mu uwagę redaktor naczelny „Citizena". - Całkiem możliwe - odparł Richard, przerzucając stro- ny - ale „Globe" też wspomina o tej sprawie, tyle że na stronie siódmej. Moim skromnym zdaniem, które, być mo- że, różni się od twojego, naszych czytelników także bar- dziej interesują skandale z udziałem znanych piosenkarzy. - Ten „znany piosenkarz" nigdy nie zdołał umieścić żadnej piosenki na liście przebojów, a cała afera polega na tym, że palił skręta we własnym domu*- zwrócił mu uwagę McAlvoy. - Gdyby ktokolwiek go znał, „Globe" na pewno umieściłby w tytule jego nazwisko. Mam w szafie mnóstwo takiego chłamu, ale nie zamierzam obrażać naszych czytel- ników, dając to do druku! - Być może nadszedł czas, żebyś jednak to zrobił! - od- parł Armstrong podniesionym głosem. - Zaatakujmy „Glo- be" ich własną bronią! Jeśli tego dokonasz, może nie będę musiał rozglądać się za nowym naczelnym! McAlvoy na chwilę aż oniemiał. - Czy to znaczy, że mnie zwalniasz? - wykrztusił, kiedy wreszcie odzyskał głos. -Wreszcie to do ciebie dotarło! Tak, zwalniam cię. W poniedziałek ogłoszę, kto zostanie nowym redaktorem naczelnym. Jeszcze dziś wieczorem masz zwolnić gabinet. - Mam nadzieję, że po dziesięciu latach pracy w tej ga- zecie dostanę pełną emeryturę? - Dostaniesz dokładnie tyle, ile ci się należy - stwier- 494 dził Armstrong.— Ani mniej, ani więcej. A teraz wynoś się stąd. Przypuszczał, że w odpowiedzi usłyszy podniosłą tyra- dę, stary dziennikarz bowiem słynął z zamiłowania do tej formy wypowiedzi, jednak, ku jego zaskoczeniu, McAlvoy odwrócił się i wyszedł bez słowa, cicho zamykając za sobą drzwi. Armstrong natychmiast wymknął się do sąsiednie- go pokoju, zdjął mokrą od potu koszulę, starannie wytarł się ręcznikiem, po czym włożył świeżą, identyczną jak po- przednia. Zaraz po powrocie do swego gabinetu McAlvoy zadzwo- nił do kilku bliskich znajomych, by ich poinformować o przebiegu rozmowy z właścicielem gazety oraz o swoich planach. Kilka minut później po raz ostatni przewodniczył posiedzeniu kolegium redakcyjnego. - Mam świetny pomysł na pierwszą stronę jutrzejszego wydania - poinformował na samym wstępie szef działu po- litycznego. - A konkretnie, Campbell? - Laburzystowska radna w Lambeth rozpoczęła strajk głodowy, żeby zwrócić uwagę opinii publicznej na brak za- interesowania rządu sprawami socjalnymi. - Brzmi nieźle - stwierdził McAlvoy. - Czy ktoś ma jakiś inny pomysł? - Spoglądał kolejno na twarze dziennikarzy, aż wreszcie jego wzrok spoczął na Kevinie Rushcliffe, z którym od ponad miesiąca nie zamienił ani słowa. - Mo- że ty, Kevin? Zastępca redaktora naczelnego nie wierzył własnym uszom; szef raczył zauważyć jego obecność, a w dodatku zwrócił się do niego po imieniu! - Od kilku tygodni przyglądam się uważnie prywatne- mu życiu ministra spraw zagranicznych, ale na razie nie mam niczego konkretnego. - Może jednak skrobnąłbyś jakąś stroniczkę albo dwie na ten temat? Niech nasi prawnicy zdecydują, czy uszłoby nam to na sucho. Kilku starszych stażem redaktorów poruszyło się nie- spokojnie na krzesłach. 495 - A co z tą historią o architekcie? - zapytał McAlvoy, w dalszym ciągu zwracając się do swego zastępcy. - Przecież ją odrzuciłeś - wybąkał coraz bardziej zdzi- wiony Rushcliff e. - Bo wydała mi się nudna, ale gdybyś ją trochę ostrzej przyprawił... - Jasne, skoro tak sobie życzysz. Ponieważ wszyscy doskonale wiedzieli, że naczelny ni- gdy nie wziął do ust kropli alkoholu, dopóki nie zatwier- dził do druku kolejnego wydania, niektórzy zaczęli oba- wiać się o stan jego zdrowia. - A więc ustalone: Kevin daje materiał na górę pierw- szej kolumny, Campbell bierze dół. Dzisiaj wieczorem idę z żoną na koncert Pavarottiego, więc Kevin będzie od- powiedzialny za całość wydania. Chyba nie masz nic przeciwko temu? - dodał, ponownie zwracając się do za- stępcy. ^ - Skądże znowu - odparł Rushcliffe, szczęśliwy, że do- świadczony dziennikarz wreszcie traktuje go jak równego sobie. - Wobec tego bierzmy się do roboty - zarządził Alistair. Dziennikarze ruszyli do drzwi, wymieniając półgłosem uwagi, Rushcliffe natomiast podszedł do McAlvoya i po- dziękował mu. - Nie ma za co - odparł naczelny. - To może być twoja wielka szansa, Kevin. Z pewnością wiesz, że niedawno roz- mawiałem z Armstrongiem; powiedział mi, że zależy mu na tym, żebyśmy zaatakowali tych z „Globe" ich własną bro- nią. Tak właśnie to ujął. Dopilnuj więc, żeby jutro, kiedy weźmie do ręki swoją gazetę, wiedział, że ty odpowiadasz za zawartość numeru i układ materiałów. Pamiętaj, że nie będę wiecznie siedział w tym fotelu. ^Dam z siebie wszystko - zapewnił go Rushcliffe, po czym wyszedł z pokoju. Gdyby został trochę dłużej, mógł- by pomóc przełożonemu pakować rzeczy. Trochę później McAlvoy przeszedł się spacerkiem po redakcji, zamieniając przynajmniej kilka słów z każdym spotkanym członkiem zespołu. Opowiadał im, z jaką nie- 496 cierpliwością on i jego żona czekają na koncert Pavarottie- go, a kiedy pytali kto, w takim razie, zajmie się przygoto- waniem numeru, udzielał wszystkim - nawet portierowi - szczegółowych wyjaśnień. Tego ostatniego zapytał nawet o godzinę, ponieważ nie dowierzał swojemu zegarkowi, po czym ruszył pieszo w kierunku najbliższej stacji metra. Kevin Rushcliff e usiłował się skoncentrować na pisaniu artykułu, który miał otwierać numer, wciąż jednak prze- szkadzali mu dziennikarze podsuwający do zatwierdzenia swoje materiały. Coraz bardziej zirytowany, podpisał kilka nawet do nich nie zaglądając, a kiedy wreszcie dostarczył swoje dzieło, musiał wysłuchać kilku nieprzyjemnych uwag od zecerów, którzy czekali już tylko na niego. Ode- tchnął z ulgą, kiedy parę minut przed jedenastą z maszyn zaczęły spływać pierwsze egzemplarze nowego wydania. Kilka godzin później Armstronga wyrwał ze snu natarczy- wy brzęczyk telefonu. Dzwonił Stephen Hallet. - Dlaczego nie wstrzymałeś druku? - zapytał Richard, kiedy prawnik wyjaśnił, o co chodzi. - Zorientowałem się dopiero wtedy, kiedy pierwsze wy- danie trafiło do kiosków - odparł Stephen. - W drugim wy- daniu zmieniliśmy kolejność materiałów: teraz u góry ko- lumny jest reportaż z Lambeth, gdzie jedna z radnych roz- poczęła strajk głodowy. Jest czarna i... - Nic mnie nie obchodzi, czy jest czarna, czy zielona! - ryknął Armstrong. - Co ten McAlvoy sobie wyobraża, do cholery? - McAlvoy nie ma z tym nic wspólnego. -W takim razie kto to puścił, na litość boską? - Kevin Rushcliffe. Tej nocy Armstrong już nie zmrużył oka, zresztą podob- nie jak wielu dziennikarzy, usiłujących za wszelką cenę skontaktować się z ministrem spraw zagranicznych lub je- go przyjaciółką. Kiedy ukazały się poranne wydania, w większości gazet można było znaleźć informację, iż nie ulega wątpliwości, że minister i Miss Mokrego Podkoszul- ka 1983 nie mają ze sobą nic wspólnego. 32. Stan czwarty 497 Sprawa ta wywołała tak wielkie zamieszanie, że mało kto zwrócił uwagę na niewielką notatkę wciśniętą na stro- nę siódmą, w której oskarżano jednego z najbardziej zna- nych brytyjskich architektów, że projektuje domy czynszo- we, które natychmiast po wybudowaniu zaczynają się roz- padać. Adwokat dystyngowanego architekta natychmiast przesłał do redakcji obszerny list, w którym poinformował, że jego klient nigdy w życiu nie projektował domów czyn- szowych. W liście znajdował się także tekst sprostowania, które adwokat sir Angusa życzył sobie ujrzeć w najbliż- szym numerze, oraz numer konta pewnej fundacji charyta- tywnej i uprzejma prośba o przelanie, tytułem odszkodo- wania za straty moralne, dość znacznej sumy na to właśnie konto. W dziale miejskim znalazł się artykuł, którego autor oskarżał znaną restaurację o poddtruwanie klientów, szef działu turystyki przestrzegał czytelników przed korzysta- niem z usług pewnego biura podróży, które rzekomo nie zapewniło grupie emerytów wystarczającej liczby pokojów w Hiszpanii, w dziale sportowym natomiast donoszono z oburzeniem, iż trener piłkarskiej reprezentacji Anglii... McAlvoy cierpliwie informował wszystkich, którzy dzwo- nili do niego do domu, że poprzedniego dnia otrzymał od Armstronga zwolnienie ze skutkiem natychmiastowym oraz że opuścił gabinet o 16.19, przekazawszy uprzednio pałecz- kę swojemu zastępcy. - Nazywa się Kevin Rushcliffe, z „e" na końcu. Członkowie zespołu redakcyjnego jak jeden mąż po- twierdzali wersję byłego szefa. Stephen Hallet pięć razy rozmawiał z Armstrongiem przez telefon, donosząc o kolejnych pozwach i radząc, by w każdym przypadku jak najprędzej zawrzeć ugodę. „Globe" doniósł na drugiej stronie o smutnym rozsta- niu Alistaira McAlvoya z „Citizenem", któremu zasłużony dziennikarz poświęcił dziesięć lat życia. Określono go mia- nem „mentora ludzi pióra z Fleet Street", którego brak z pewnością będzie przez wszystkich boleśnie odczuwany. 498 Kiedy nakład „Globe" przekroczył trzy miliony egzempla- rzy, Townsend wydał z tej okazji huczne przyjęcie. Tym ra- zem uczestniczyła w nim śmietanka życia politycznego i towarzyskiego, i to mimo że w tym samym czasie Arm- strong obchodził osiemdziesięciolecie „Citizena". - Dobrze, że znowu nie pomylił się w liczeniu - zauwa- żył Keith. - Skoro już o tym mowa... - odezwał się Bruce. - Jak są- dzisz, kiedy będę mógł wrócić do Australii? Nie przypusz- czam, żebyś zawracał sobie głowę takimi drobnostkami, ale od pięciu lat nie byłem w domu... - Wrócisz dopiero wtedy, kiedy „Citizen" przestanie być „największą gazetą Zjednoczonego Królestwa" - od- parł Townsend. Bruce Kelly zarezerwował sobie bilet do Sydney dopie- ro piętnaście miesięcy później, gdy komisja rewizyjna ogłosiła, że w ubiegłym miesiącu średni dzienny nakład „Globe" wyniósł trzy miliony sześćset dwanaście tysięcy egzemplarzy, czyli o dwa tysiące więcej niż „Citizena". Na- zajutrz na pierwszej stronie „Globe" ukazało się zdjęcie potwornie grubego Armstronga w spodenkach bokser- skich. Podpis głosił: ŚCIĄGAJ JE! Mijały dni, a z winiety „Citizena" nie znikała nieaktu- alna już informacja, w związku z czym „Globe" doniósł „najbardziej wyrobionym czytelnikom na świecie", że wy- dawca „Citizena" jakoś nie spieszy się z zapłatą stu tysię- cy funtów będących stawką zakładu, oraz że „nie tylko nie potrafi przegrywać, ale w dodatku jest oszustem". Następnego dnia Armstrong oskarżył Townsenda o znie- sławienie. Nawet „Times" uznał za stosowne poinformować o tym wydarzeniu, kończąc krótką notatkę następującą konkluzją: „Zyskają na tym wyłącznie prawnicy". Półtora roku później sprawa dotarła do Sądu Najwyż- szego, który rozpatrywał ją przez trzy miesiące. O przebie- gu rozprawy donosiły wszystkie gazety z wyjątkiem „Inde- pendent". Mecenas Michael Beloff dowodził w imieniu Townsenda, że liczby podawane do publicznej wiadomości przez komisję rewizyjną dowodzą słuszności twierdzeń je- 499 go klienta, podczas gdy mecenas Anthony Grabinar starał się udowodnić, że tak nie jest, ponieważ w swoich oblicze- niach komisja nie uwzględniła nakładu „Scottish Citizen", co doprowadziło do zafałszowania rzeczywistego obrazu sy- tuacji. ~ Skład sędziowski potrzebował aż pięciu godzin na wy- danie wyroku; dziesięciu sędziów opowiedziało się za Arm- strongiem, dwóch uznało racje jego adwersarza. Kiedy do- szło do ustalenia wysokości odszkodowania, decyzja zapa- dła jednomyślnie: dwanaście pensów. Tyle wynosiła cena jednego egzemplarza „Citizena". Koszty postępowania podzielono równo między obie strony; wyszło tego po mniej więcej milionie funtów na głowę. Zaraz potem sędziowie zebrali dokumenty ze stołu i opuścili salę. Nazajutrz „Financial Times" opublikował obszerny ar- tykuł o dwóch magnatach prasowych, prorokując, ^zażar- ta walka doprowadzi któregoś z nich do upadku. Autor nie omieszkał jednak wspomnieć, iż atmosfera sensacji towa- rzysząca procesowi przyczyniła się do znacznego wzrostu nakładu obu gazet, który w przypadku „Globe" przekro- czył już cztery miliony egzemplarzy. Jednocześnie cena ak- cji obu koncernów prasowych podskoczyła o pensa. Podczas gdy Armstrong pochłaniał komentarze na swój te- mat, Townsend czytał artykuł z „New York Timesa", który Tom Spencer przesłał mu faksem ze Stanów. Chociaż Ke- ith nigdy nie słyszał o Lloydzie Summersie ani o jego gale- rii sztuki, dotarłszy do końca artykułu nie miał żadnych wątpliwości, dlaczego Tom opatrzył wycinek własnoręcz- nym dopiskiem: „Bardzo pilne!" Przeczytawszy faks po raz drugi, poprosił Heather, by natychmiast połączyła go z Tomem Spencerem, zaraz po- tem zaś zarezerwowała mu miejsce w najbliższym samolo- cie odlatującym do Nowego Jorku. Tom wcale się nie zdziwił, że jego klient zadzwonił zale- dwie kilka minut po otrzymaniu faksu. Wiedział przecież, że Keith od z górą dziesięciu lat czeka na okazję, by za 500 jednym zamachem przejąć znaczącą liczbę akcji „New York Star". Townsend uważnie wysłuchał informacji na temat Lloy- da Summersa oraz przyczyn, które skłoniły go do poszuki- wania nowej siedziby dla swojej galerii, po czym zaczął za- dawać pytania. Kiedy otrzymał wyczerpującą odpowiedź na ostatnie, polecił prawnikowi, by ten jak najszybciej za- aranżował spotkanie z Summersem. - Będę w Nowym Jorku jutro rano. - Nie musisz się fatygować, Keith. Przecież mogę z nim porozmawiać w twoim imieniu. - Nie tym razem, Tom - odparł Townsend. - To sprawa osobista. Chcę sam wszystkiego dopilnować. - Chyba zdajesz sobie sprawę, że jeśli osiągniesz, co za- mierzasz, będziesz musiał przyjąć obywatelstwo amery- kańskie? - Już ci mówiłem, że nigdy się na to nie zgodzę. Odłożywszy słuchawkę, zanotował najważniejsze infor- macje, szybko obliczył, jaką sumę może zaproponować, po czym zapytał Heather, o której ma samolot. Jeśli na pokła- dzie nie natknie się na Armstronga, z pewnością zdoła się dogadać z Summersem, zanim ktokolwiek wpadnie na po- mysł, że galeria w SoHo może stanowić klucz do przejęcia wielkiego nowojorskiego dziennika. - Założę się, że Townsend wskoczy do pierwszego samolo- tu, który leci za Ocean - powiedział Armstrong, kiedy Rus- sell Critchley przeczytał mu artykuł z „New York Timesa". - Może więc byłoby dobrze, gdybyś i ty tam poleciał? - zasugerował prawnik, siadając na brzegu łóżka. - Nie ma mowy - odparł Dick. - Po co drań ma wie- dzieć, że trzymamy rękę na pulsie? Mam lepszy pomysł: załatwię wszystko, zanim on wysiądzie z samolotu. Natych- miast spotkaj się z Summersem. - Wątpię, czy galerię otwierają wcześniej niż o dziesiątej. - Wobec tego za pięć dziesiąta czekaj na niego przed drzwiami. - Jakie mam pełnomocnictwa? 501 - Daj mu wszystko, czego zażąda. Możesz mu nawet ku- pić nową galerię. Najważniejsze, żebyś nie dopuścił do niego Townsenda; jeśli zdołamy przeciągnąć Summersa na naszą stronę, uzyskamy dostęp do jego matki. Critchley zaczął jedną ręką wciągać skarpetkę. - W takim razie biorę się do roboty. - Masz czekać na niego przed drzwiami! - przypomniał mu Armstrong. - A jeśli zobaczysz, że jest już tam prawnik Townsenda, rozjedź go na placek. Critchley roześmiałby się, gdyby nie to, że wcale nie był pewien, czy to miał być żart. Zaraz po przejściu przez odprawę, Townsend niemal zde- rzył się z Tomem, -Mam niedobre wieści, Keith - powiedział prawnik, kiedy uścisnęli sobie ręce. - Co to znaczy? Przecież Armstrong nie mógł przylecieć przede mną. Wiem na pewno, że kiedy startowaliśmy z He- athrow, siedział w swoim gabinecie. Wyszli przed budynek dworca lotniczego. - Całkiem możliwe, że nadal tam siedzi - odparł Spen- cer. - Nie musiał się spieszyć; Russell Critchley, jego tutaj- szy prawnik, z samego rana spotkał się z Summersem. Townsend zatrzymał się gwałtownie na środku jezdni. - Dogadali się? - zapytał, nie zwracając uwagi na wście- kłe trąbienie klaksonów. - Nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że zaraz po przyj- ściu do biura dostałem wiadomość od jego sekretarki, że pan Summers bardzo przeprasza, ale jest zmuszony odwo- łać spotkanie. - Niech to szlag trafi! Jedziemy prosto do galerii - Ke- ith wreszcie wszedł na chodnik. - Niemożliwe, żeby już podpisali umowę. Cholera jasna! Miałeś rację: powinie- nem był wysłać cię do niego. - Zgodził się dać w zastaw swoje pięć procent udziałów pod warunkiem, że wyłożysz pieniądze na nową galerię - oznajmił Critchley. 502 - Ile to mnie będzie kosztowało? - zapytał Armstrong, odkładając widelec. - Jeszcze nie znalazł odpowiedniego miejsca, ale szacu- je, że około trzech milionów. - Ile? - Rzecz jasna, ty będziesz najemcą... - No pewnie. - ...a ponieważ galeria jest zarejestrowana jako instytu- cja niedochodowa, zyskasz spore ulgi podatkowe. Na linii zapadła cisza. - Na czym więc w końcu stanęło? - zapytał wreszcie Armstrong. - Kiedy oświadczył mi po raz trzeci, że tego samego dnia jest umówiony na spotkanie z Townsendem, wstępnie zgodziłem się na jego warunki. - Podpisałeś coś? - Nie. Wyjaśniłem mu, że nie mam koniecznych pełno- mocnictw, a ty już lecisz z Londynu. - To dobrze. Mamy trochę czasu, żeby... - Nie wydaje mi się - przerwał mu Russell. - Summers doskonale wie, że trzyma cię za jaja. - Wiesz, kiedy najbardziej lubię robić ludzi w balona? Właśnie wtedy, kiedy wydaje im się, że trzymają mnie za jaja. XXXII WALL STREET JOURNAL 12 WRZEŚNIA 1986 Dow Jones spada o 86,61 punktu - Panie i panowie - zaczął Armstrong. - Zwołałem tę kon- ferencję prasową, aby podać do wiadomości, że dziś rano zawiadomiłem Komisję Obrotu Giełdowego o moich zamia- rach przejęcia pakietu kontrolnego „New York Star”. Z przyjemnością informuję państwa, że dotychczasowy główny udziałowca gazety, pani Nancy Summers, sprzeda- ła mojej firmie należące do niej akcje po 4 dolary 10 cen- tów za sztukę. Chociaż część dziennikarzy starannie zapisywała każde słowo Armstronga, to ujawnione przez niego fakty trudno by- ło uznać za rewelację, jako że co najmniej od tygodnia o jego zamiarach obszernie informowała większość gazet. Łowcy sensacji niecierpliwie czekali na coś rzeczywiście nowego. - Ze szczególną dumą pragnę powiadomić, że pan Lloyd Summers, syn pani Summers i zarazem dyrektor fundacji jej imienia, również zdecydował się przekazać w moje ręce należące do niego pięć procent akcji. Z pewnością nie za- skoczy państwa informacja, że postanowiłem w dalszym ciągu wspierać Fundację Summersów w szczytnym dziele promowania młodych malarzy i rzeźbiarzy, którzy w nor- malnych warunkach nawet nie mogliby marzyć o wysta- wieniu swych prac w liczącej się galerii. Jak wielu z was wie, przez całe życie byłem blisko związany ze sztuką, a szczególnie z młodymi twórcami. Nikt z obecnych nie byłby w stanie przypomnieć sobie choć jednego wydarzenia artystycznego, w którym uczest- 504 niczyłby Richard Armstrong, a tym bardziej takiego, które wsparłby finansowo. Ołówki cały czas wisiały w pogotowiu nad notatnikami. - Łącznie z akcjami pana Summersa dysponuję obecnie dziewiętnastoma procentami udziałów w „New York Star". Moim zamiarem jest w najbliższym czasie jeszcze zwięk- szyć stan posiadania i najdalej w przyszłym miesiącu, pod- czas walnego zebrania akcjonariuszy, zaproponować swoją kandydaturę na stanowisko prezesa rady nadzorczej. - Armstrong złożył kartkę z tekstem wystąpienia, przygoto- wanym przez Russella Critchleya, i uśmiechnął się do mo- rza twarzy. - A teraz z przyjemnością odpowiem na pań- stwa pytania. Prowadzący konferencję Russell uznał, że Dick całkiem nieźle poradził sobie z kilkoma pytaniami zadanymi w pierwszej kolejności, potem jednak przyszła kolej na ko- bietę w trzecim rzędzie. - Janet Brewer, „Washington Post". Panie Armstrong, co pan sądzi o oświadczeniu dla prasy, wydanym dziś rano przez Keitha Townsenda? - Nigdy nie czytuję oświadczeń pana Townsenda - od- parł Armstrong. - Jest w nich tyle samo prawdy, co w jego gazetach. - W takim razie, pozwoli pan, że w kilku słowach przed- stawię treść tego dokumentu. - Kobieta zerknęła na trzy- maną w ręku kartkę. - Otóż wygląda na to, że pan Town- send dysponuje poparciem bankiera J.P. Grenville'a, który ma 11 procent akcji „New York Star". Razem z jego udzia- łami daje mu to sporo ponad 15 procent. Armstrong nawet nie mrugnął. - Jako prezes rady nadzorczej, z przyjemnością powi- tam pana Townsenda na kolejnym walnym zebraniu - od- parł. •- Rzecz jasna, w charakterze akcjonariusza mniejszo- ściowego. Ołówki szybko przesuwały się po papierze. Siedząc w fotelu w niedawno nabytym apartamencie na trzydziestym siódmym piętrze Wieży Trumpa, Armstrong 505 czytał wydane przez Keitha Townsenda oświadczenie dla prasy. Dotarłszy do miejsca, w którym Townsend wychwa- la działalność Fundacji Summersów, parsknął śmiechem. - Za późno, przyjacielu - powiedział głośno. - Te pięć procent należy teraz do mnie. Wcześniej polecił swoim brokerom, żeby kupowali wszystkie akcje „New York Star", bez względu na cenę. Cena akcji poszła błyskawicznie w górę, dla nikogo bo- wiem nie ulegało wątpliwości, że Townsend wydał iden- tyczne polecenie. Niektórzy analitycy byli zdania, że ze względu na „silną osobistą antypatię", obaj magnaci pra- sowi płacą znacznie więcej, niż wynosiła rzeczywista war- tość tych akcji. Następne cztery tygodnie Armstrong i Townsend, oto- czeni prawnikami, doradcami i specjalistami od finansów, spędzili w samolotach, pociągach i samochodach, podróżu- jąc po Ameryce i zabiegając u banków, instytucji fiinanso- wych, funduszy powierniczych, a nawet zamożnych* wdów o poparcie w walce o przejęcie kontroli nad „New York Star". Przewodniczący rady nadzorczej, Cornelius J. Adams IV, Oznajmił publicznie, że ustąpi miejsca wyłącznie temu, kto zgromadzi co najmniej pięćdziesiąt jeden procent udziałów. Chociaż do walnego zgromadzenia akcjonariuszy zostały już tylko dwa tygodnie, wciąż nie było jasne, kto jest obecnie największym udziałowcem. Townsend twier- dził, że dysponuje pakietem czterdziestu sześciu procent akcji, Armstrong natomiast utrzymywał, jakoby zgroma- dził czterdzieści jeden procent. Niezależnie od tego, jak przedstawiał się stan faktyczny, jedno nie ulegało wątpli- wości: zwycięsko ze starcia wyjdzie ten, kto zdoła przejąć dziesięć procent należące do Korporacji Applebauma. Vic Applebaum postanowił do maksimum wykorzystać swoje pięć minut sławy, w związku z czym informował każ- dego, kto chciał go słuchać, iż przed podjęciem ostatecz- nej decyzji zamierza osobiście porozmawiać z oboma rywa- lami. Spotkania miały odbyć się w ostatni wtorek przed walnym zgromadzeniem. 506 Prawnicy konkurentów ustalili na neutralnym terenie, że jako pierwszy zjawi się Armstrong; Tom Spencer był przekonany, że przeciwnicy popełnili poważny błąd. Town- send również tak uważał, zmienił jednak zdanie, kiedy po krótkiej rozmowie Armstrong wyszedł do dziennikarzy z dokumentem stwierdzającym, że jest posiadaczem dzie- sięciu procent akcji należących do tej pory do Korporacji Applebauma. Jak on to zrobił, do diabła? - wykrztusił z niedowie- rzaniem Townsend. Tom uzyskał odpowiedź na to pytanie dopiero następ- nego dnia podczas porannej lektury „New York Timesa". Gazeta ta donosiła piórem swego korespondenta, że Arm- strong, zamiast przedstawić swoje plany dotyczące spo- sobu wydawania dziennika, opowiedział Applebaumowi w jidysz o tym, że na dobrą sprawę nigdy nie wrócił do sie- bie po tragedii, jaką była dla niego utrata całej rodziny podczas holocaustu, oraz że zakończył spotkanie wyzna- niem, iż nigdy nie czuł się tak dumny jak wtedy, kiedy pre- mier Izraela mianował go ambasadorem w Związku Ra- dzieckim, zlecając mu sprawowanie szczególnej opieki nad Żydami pragnącymi wyemigrować na Bliski Wschód. Podob- no Applebaum rozpłakał się jak dziecko, dał mu wszystkie akcje i oświadczył, że nie życzy sobie rozmawiać z Townsen- dem. Armstrong bezzwłocznie ogłosił, że jest nowym właści- cielem „New York Star", ponieważ zgromadził pięćdziesiąt jeden procent akcji. „Wall Street Journal" przyznał mu ra- cję, twierdząc, że walne zebranie akcjonariuszy będzie w tym wypadku tylko formalnością, zaznaczył jednak, że Keith Townsend nie powinien zanadto rozpaczać z powodu przegranej, ponieważ w związku ze zwyżką kursu akcji za- robił na czysto ponad dwadzieścia milionów dolarów. Z kolei „New York Times" przypomniał czytelnikom, że na najbliższy czwartek przewidziano otwarcie wystawy awangardowych artystów, przygotowanej dzięki znaczne- mu finansowemu wsparciu ze strony Fundacji Summer- sów. Po tym, jak obaj magnaci prasowi deklarowali bezwa- 507 runkowe poparcie dla działalności Fundacji, warto będzie sprawdzić, czy któryś z nich pojawi się na wernisażu. Tom Spencer doradził Townsendowi, żeby ten wpadł choć na kilka minut, ponieważ należało się spodziewać, że uczyni to także Armstrong, a przy takich okazjach niekie- dy można się dowiedzieć wielu interesujących rzeczy. Townsend bardzo szybko zaczął żałować swojej decyzji. Rzuciwszy okiem na dzieła zebrane w galerii, natychmiast doszedł do wniosku, że wszystkie bez wyjątku zaliczają się do kategorii, którą Kate nazwała „pretensjonalnym śmie- ciem". Postanowił wymknąć się najprędzej jak to będzie możliwe; zdołał już prawie przepchnąć się do drzwi, kiedy Lloyd Summers zastukał w mikrofon, poprosił o ciszę, a następnie oznajmił, że „powie kilka słów". Keith ukrad- kiem zerknął na zegarek, a kiedy podniósł wzrok, ujrzał Armstronga, stojącego obok Summersa z katalogiem w dłoniach i uśmiechającego się promiennie do gości. Summers zaczął od podkreślenia, jak bardzo mu przy- kro, że ze względu na stan zdrowia jego matka nie może mu dzisiaj towarzyszyć, po czym wygłosił przydługi pean na cześć artystów, których dzieła osobiście zakwalifikował na wystawę. Dwadzieścia minut później dał wyraz swemu „bezgranicznemu zadowoleniu" wywołanemu faktem, iż nowy prezes rady nadzorczej „New York Star" znalazł czas, by uczestniczyć w „naszym skromnym spotkaniu". Zebrani nagrodzili to stwierdzenie oklaskami (niezbyt hucznymi, ponieważ niemal każdy trzymał w ręce kieli- szek z szampanem), Armstrong zaś uśmiechnął się jeszcze szerzej. Townsend uznał, że to już koniec przemowy, i skie- rował się do drzwi, ale natychmiast stanął jak wryty, po- nieważ Summers dodał: - Niestety, muszę państwa z przykrością zawiadomić, że jest to ostatnia wystawa, która odbywa się w tym lokalu. Jak z pewnością państwo wiecie, w grudniu kończy nam się okres wynajmu. Z wielu piersi wyrwały się melancholijne westchnienia, lecz mówca uniósł rękę i powiedział: 508 - Nie martwcie się, przyjaciele! Po długich poszukiwa- niach udało mi się wreszcie znaleźć doskonałe miejsce na siedzibę naszej Fundacji. Mam nadzieję, że już niedługo się tam spotkamy. - Chociaż tylko nieliczni wiedzą, dlaczego wybrałeś właśnie to miejsce - mruknął sotto voce ktoś stojący za ple- cami Townsenda. Keith odwrócił się dyskretnie i ujrzał szczupłą, trzydzie- stoparoletnią kobietę o krótko ostrzyżonych kasztanowych włosach, ubraną w białą bluzkę i kwiecistą spódnicę. Do bluzki miała przypięty identyfikator z napisem: „Angela Humphries, zastępca dyrektora". - Byłby to dobry znak, gdyby pierwszą wystawę w no- wej siedzibie otworzył nowy prezes rady nadzorczej „New York Star", który obiecał hojnie wspierać w przyszłości nasze poczynania. Armstrong skłonił się lekko. -Na pewno nie dotrzyma słowa, jeśli ma choć trochę oleju w głowie - mruknęła kobieta. Townsend, niby niechcący, cofnął się o krok i stanął obok Angeli Humphries. - Dziękuję za uwagę, przyjaciele - powiedział Sum- mers kończąc wystąpienie. - Życzę wam wielu przeżyć ar- tystycznych. Otrzymał kolejną porcję oklasków, Armstrong zaś pod- szedł do niego i serdecznie uścisnął mu dłoń. Zaraz potem obaj mężczyźni wmieszali się w tłum; Summers prowadził Armstronga od grupki do grupki, przedstawiając go wy- branym gościom. Townsend odwrócił się do panny Humphries, stwierdził, że właśnie opróżniła kieliszek, chwycił z pobliskiego stołu otwartą butelkę hiszpańskiego szampana i nalał jej do pełna. - Dziękuję - powiedziała i przyjrzała mu się uważnie. - Jak pan widzi, nazywam się Angela Humphries. Kim pan jest? -Przyjechałem spoza miasta... - zawahał się lekko - ...w interesach. 509 Angela pociągnęła łyk alkoholu, - W jakich interesach? - Och, to nic ciekawego. Głównie przewozy, to znaczy samoloty i ciężarówki, chociaż mam też parę kopalń. - Większość tych dzieł nadaje się wyłącznie do tego, że- by wrzucić je do najgłębszego szybu - stwierdziła kobieta, wskazując obrazy wiszące na ścianach. - Całkowicie się z panią zgadzam. - Więc dlaczego pan tu przyszedł? - Bo trochę interesuję się sztuką i przeczytałem o tej wystawie w „New York Timesie". - A jakich malarzy pan lubi? Townsend miał już na końcu języka: „Boyda, Nolana i Williamsa", których płótna zajmowały większość ścian w jego domu w Darling Point, jednak w ostatniej chwili zmienił zdanie. - Bonnarda, Camoira i Vuillarda. Obrazy tych artystów Kate gromadziła już od wielu lat, - Tak, oni naprawdę potrafią malować - zgodziła się An- gela. - Skoro pan ich podziwia, z pewnością bez trudu zna- lazłby pan parę bardziej interesujących wystaw. - Łatwo pani mówić, bo pani wie, gdzie ich szukać. Jeśli ktoś przyjeżdża zupełnie sam do obcego miasta... Kobieta uniosła brwi. - Jest pan żonaty? - Nie - odparł, starając się, by zabrzmiało to przekony- wająco. - A pani ma męża? -Jestem po rozwodzie. Moim mężem był malarz świę- cie przekonany o tym,-że talentem ustępuje jedynie Belli- niemu. - A jak jest naprawdę? - Jego płótna nie zostały zakwalifikowane nawet na tę wystawę. To chyba o czymś świadczy, nieprawdaż? Townsend roześmiał się uprzejmie. Coraz więcej ludzi kierowało się ku wyjściu, Armstrong i Summers zaś byli już tylko kilka kroków od nich. Kiedy Townsend nalewał Angeli kolejny kieliszek szampana, niespodziewanie sta- nął twarzą w twarz z Armstrongiem. Przez chwilę mierzyli 510 się wzrokiem, po czym Armstrong odwrócił się gwałtow- nie, chwycił Summersa za ramię i odciągnął go na środek sali. - Zauważył pan? Nie chciał mnie przedstawić nowemu prezesowi - powiedziała kobieta z żalem w głosie. Keith nie uznał za wskazane wyjaśniać, iż znacznie bar- dziej prawdopodobne było, iż to Armstrong nie chciał do- puścić do spotkania rywala z dyrektorem fundacji. - Miło mi było pana poznać, panie... - Ma pani jakieś plany na wieczór? Zawahała się nieco. - Nie mam - odparła po chwili - ale jutro muszę wcze- śnie wstać. - To tak samo jak ja - stwierdził Townsend. - Może zje- dlibyśmy razem kolację? - Chętnie. Wezmę tylko płaszcz i zaraz wracam. Angela oddaliła się w kierunku szatni, Keith zaś rozej- rzał się po sali. Armstronga, któremu towarzyszył nieod- łączny Summers, otaczał krąg zachwyconych słuchaczy. Co prawda Townsend nie słyszał ani słowa, ale był pewien, że jego rywal opowiada im o świetlanej przyszłości rysującej się przed Fundacją. Chwilę potem wróciła Angela w zimowym futrze sięga- jącym prawie do ziemi. - Jaki lokal pani poleca? - zapytał Keith, kiedy wspina- li się po szerokich schodach prowadzących z piwnic, gdzie mieściła się galeria, na parter. - O tej porze we wszystkich restauracjach jest już kom- plet. Gdzie pan mieszka? - W hotelu Carlyle. - Nigdy tam nie jadłam. Warto spróbować. Gdy tylko wyszli na zewnątrz, dopadł ich gwałtowny po- dmuch lodowatego nowojorskiego wiatru. Kobieta za- chwiała się i niewiele brakowało, żeby Keith musiał ją podtrzymać. Kierowca jego BMW ze zdumieniem obserwował, jak pan Townsend zatrzymuje taksówkę, ale jeszcze większe zdziwienie wywołał w nim widok dziewczyny, z którą milio- 511 ner opuścił galerię. Nie przypuszczał, że magnat prasowy gustuje w takim typie. Uruchomił silnik, dowlókł się za taksówką do hotelu, po czym odprowadził ich wzrokiem, kiedy znikali za obrotowymi drzwiami. Townsend skierował się prosto do restauracji na parte- rze, modląc się w duchu, żeby główny kelner nie zwrócił się do niego po nazwisku. Jego modlitwy zostały wysłu- chane. - Dobry wieczór panu - przywitał go szef sali. - Czy ma pan zarezerwowany stolik? - Nie, ale mieszkam w tym hotelu - odparł Keith. - Bardzo mi przykro, ale wątpię, żebym znalazł dla pań- stwa miejsce wcześniej niż za pół godziny. Naturalnie w każdej chwili może pan zamówić kolację do pokoju. - Chyba jednak zaczekamy przy barze. - Ja naprawdę mam jutro rano ważne spotkanie i wola- łabym się nie spóźnić - powiedziała Angela. /* - Może więc powinniśmy wyruszyć na poszukiwania re- stauracji, w której został choć jeden wolny stolik? -Chętnie zjem kolację w pańskim pokoju, ale z góry uprzedzam, że muszę wyjść najpóźniej o jedenastej. - Doskonale. - Townsend odwrócił się do głównego kel- nera. - Zjemy w pokoju. Maitre d' hotel skłonił się lekko. - Natychmiast kogoś przyślę. Wolno spytać o numer? - Siedemset dwanaście. Idąc w kierunku wind minęli salkę, w której grał Bobby Schultz. - Ten człowiek ma prawdziwy talent - stwierdziła Angela. Townsend tylko się uśmiechnął. Weszli do windy wraz ze sporą grupą oczekujących osób, a kiedy wysiedli na siódmym piętrze, kątem oka pochwycił zaniepokojone spojrzenie kobiety. Korciło go, by jej powiedzieć, że niepo- trzebnie się stresuje, ponieważ nie zależy mu na jej ciele. Otworzył drzwi i przepuścił ją przodem. Z zadowole- niem spostrzegł, że powitalna butelka szampana, której nie miał czasu otworzyć, wciąż stoi na stoliku. Pomógł An- geli zdjąć futro i przewiesił je przez oparcie najbliższego 512 krzesła, po czym zdarł złocistą folię z szyjki, zdjął metalo- wą koszulkę z korka, otworzył butelkę i napełnił dwa kie- liszki. - Nie powinnam tyle pić - stwierdziła Angela, lecz mi- mo to wzięła kieliszek do ręki. - Sporo wlałam w siebie w galerii. W chwili, kiedy stuknęli się kieliszkami, rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju wszedł kelner z menu, notat- nikiem i długopisem. - Dla mnie sola z Dover z zieloną sałatą - powiedziała Angela, nie zaglądając do menu. - Życzy pani sobie zwykłą czy filetowaną? - zapytał kel- ner. - Filetowaną. - Proszę przynieść dwie porcje - zarządził Keith, a na- stępnie poświęcił sporo czasu na wybór francuskiego wina, ignorując ulubione australijskie chardonnay. Kiedy kelner wyszedł, usiedli przy stole i Angela zaczę- ła opowiadać o artystach, którzy obecnie wystawiają swo- je prace w Nowym Jorku. Jej rozległa wiedza oraz entu- zjazm sprawiły, że niewiele brakowało, by Townsend zapo- mniał, po co ją zaprosił. Przywoławszy się do porządku, począł niby od niechcenia rzucać pytania dotyczące jej pracy w Fundacji Summersów. W pełni poparł jej ocenę poziomu artystycznego wystawy, po czym zapytał, dlacze- go, będąc zastępcą dyrektora, nie zrobiła czegoś w tej sprawie. - To bardzo szumny tytuł, z którym nie wiąże się żadna władza - odparła z westchnieniem. Skwapliwie dolał jej szampana. - A więc o wszystkim decyduje Summers? - Zgadza się. Ja na pewno nie marnowałabym pieniędzy Fundacji na te pseudointelektualne śmieci. Wszędzie aż roi się od prawdziwych talentów; trzeba tylko zadać sobie trud i rozejrzeć się dookoła. - Jednak trzeba przyznać, że ekspozycja została dobrze zaaranżowana - zauważył Keith, ostrożnie posuwając się naprzód. 33. Stan czwarty 513 -Dobrze zaaranżowana? - powtórzyła z niedowierza- niem Angela. - Całkiem możliwe, ale ja przecież nie mó- wię o aranżacji, oświetleniu ani o ramach, w jakie opra- wiono płótna! Chodzi mi o same obrazy. Nieważne, jak wi- szą; wisieć powinien ten, kto je wybrał. Pukanie do drzwi oznajmiło, że przyniesiono kolację. Townsend otworzył drzwi i wpuścił do pokoju kelnera pchającego przed sobą zastawiony wózek. Kelner błyska- wicznie nakrył do stołu, po czym wyjaśnił, że ryba jest w podgrzewanej szufladzie wózka. Keith podpisał rachu- nek i wręczył kelnerowi dziesięciodolarowy napiwek. - Czy mam przyjść później, żeby posprzątać ze stołu? Townsend pokręcił głową. Kiedy usiadł przy stole, Angela już chrupała sałatę. Na- lał wina do kieliszków, po czym zapytał: - Uważa więc pani, że Summers wydał na tę wystawę więcej niż należało? ^ - Więcej niż należało? - Kobieta skosztowała wina. - Co roku trwoni ponad milion dolarów, a co za to mamy? Parę bohomazów i kilka wystawnych przyjęć, które organizuje głównie dla poprawienia sobie samopoczucia! - W jaki sposób może wydać aż tak dużą sumę? - spytał Townsend, udając, że interesuje go wyłącznie sałata. - Bardzo prosto. Weźmy na przykład tę wystawę; koszto- wała Fundację co najmniej ćwierć miliona, a przecież Summers dysponuje jeszcze tak zwanym funduszem repre- zentacyjnym. Wyższy ma do dyspozycji chyba tylko Ed Koch. - I nikt nie kontroluje jego wydatków? Keith umoczył usta w winie. Miał nadzieję, że Angela nie zauważy, iż do tej pory prawie nic nie wypił. - Nie ma takiego odważnego. Fundacją rządzi jego mat- ka i to ona trzyma kasę. W każdym razie do najbliższego walnego zgromadzenia. -Jego matka? - zdziwił się Townsend w nadziei, że w ten sposób sprowokuje Angelę do dalszych wynurzeń. - Oczywiście. - Więc dlaczego ona nie zrobi czegoś w tej sprawie? 514 - A jak, jeśli wolno spytać? Biedaczka od dwóch lat jest przykuta do łóżka, a jedyną osobą, która ją codziennie od- wiedza, jest nie kto inny, jak właśnie jej ukochany syne- czek! -Mam przeczucie, że to się zmieni, jak tylko Arm- strong zasiądzie w fotelu prezesa. - Dlaczego pan tak myśli? Zna go pan? - Nie, skądże znowu! - odparł pospiesznie. - Po prostu z tego, co o nim słyszałem, wynika, że nie toleruje naciąga- czy. - Oby to była prawda! - westchnęła kobieta, nalewając sobie kolejny kieliszek. - Może miałabym szansę udowod- nić mu, jak wiele mogę zrobić dla Fundacji. - Być może właśnie dlatego podczas przyjęcia Summers tak pieczołowicie opiekował się Armstrongiem? - Nawet mnie nie przedstawił! - stwierdziła z oburze- niem Angela. - Jednego jestem pewna: Lloyd nie zrezy- gnuje bez walki z tego, co, jego zdaniem, słusznie mu się należy. - Wbiła widelec w listek sałaty. - Jeżeli skłoni Armstronga do kupna nowego lokalu jeszcze przed wal- nym zgromadzeniem, wszystko zostanie po staremu. - Opróżniła duszkiem kieliszek. - To wino jest naprawdę do- skonałe! Keith natychmiast dolał, po czym otworzył drugą butelkę. - Chce mnie pan upić? - zapytała Angela, śmiejąc się głośno. - Nawet przez myśl mi to nie przeszło - zapewnił ją. Podniósł się z krzesła, wyjął z podgrzewanej szuflady dwa talerze i postawił je na stole. - A co pani sądzi o tej prze- prowadzce? Nakładała sos holenderski. - O jakiej przeprowadzce? - zapytała z roztargnieniem. - Do nowej siedziby. Summers ogłosił, że znalazł dosko- nałą lokalizację. - Doskonałą? - powtórzyła z przekąsem. - Ja myślę! Za trzy miliony dolarów musi być doskonała, pytanie tylko: dla kogo? - Zdaje się jednak, że nie mieliście wielkiego wyboru... 515 - Członkowie rady nadzorczej nie mieli wielkiego wy- boru, ponieważ on im to wmówił. - Ale chyba to prawda, że musicie opuścić obecną sie- dzibę? -Prawda, tyle że Lloyd nie uznał za wskazane wspo- mnieć, że właściciel budynku chętnie przedłużyłby umowę o następne dziesięć lat, i to nie podnosząc czynszu. - An- gela wzięła kieliszek do ręki. - Naprawdę nie powinnam już pić, ale po tym, co podawali na przyjęciu, to prawdzi- wa uczta. - Więc dlaczego tego nie zrobił? - Proszę? - Dlaczego nie przedłużył umowy najmu? - Ponieważ właśnie znalazł budynek, w którym, całkiem przypadkowo, ma się rozumieć, jest wspaniały apartament na ostatnim piętrze. Odstawiła kieliszek i zajęła się rybą. - To całkiem naturalne, że Summers chce mieszkać bli- sko galerii - zauważył Keith z niewinną miną. - Jest prze- cież jej dyrektorem. - Owszem, ale to nie znaczy, że wolno mu zawierać z Fundacją oddzielną umowę na wynajem apartamentu, bo wtedy przed upływem terminu określonego w umowie nikt nie będzie mógł go stamtąd ruszyć, a kiedy wreszcie sam zechce odejść, Fundacja będzie musiała wypłacić mu odszkodowanie, rozumie pan? - Mówiła coraz mniej wyraź- nie. - Wszystko sobie nieźle obmyślił! - Skąd pani zna te szczegóły? - Kiedyś mieliśmy wspólnego kochanka - wyznała ze smutkiem w głosie. Townsend skwapliwie dolał jej wina. - A gdzie jest ten nowy budynek? - Dlaczego to pana tak interesuje? - zapytała, mierząc go podejrzliwym spojrzeniem. - Chciałbym tam zajrzeć, kiedy znowu przyjadę do No- wego Jorku - skłamał gładko. Angela odłożyła sztućce i odsunęła się z krzesłem od stołu. 516 - Ma pan może brandy? Tylko kapeńkę, żebym się tro- chę rozgrzała, zanim wyjdę w tę zamieć. - Na pewno coś się znajdzie. Istotnie, w hotelowym barku stały cztery miniaturowe brandy różnych gatunków. Niewiele myśląc, wlał zawartość wszystkich buteleczek do jednego dużego kieliszka. - A pan? - Dziękuję, mam jeszcze wino - odparł, biorąc do ręki prawie pełny kieliszek. - A co ważniejsze, nie czeka mnie walka z zamiecią. W jaki sposób została pani zastępcą dy- rektora Fundacji? - Po tym, jak w ciągu czterech lat pięciu moich po- przedników złożyło wymówienia, zostałam chyba jedynym kandydatem. - To dziwne, że Summers chce mieć zastępcę... Pociągnęła łyk brandy. - Musi - stwierdziła krótko. - Tak jest w statucie. - Z pewnością dysponuje pani nie lada kwalifikacja- mi... - Studiowałam historię sztuki w Yale, a doktoryzowa- łam się w Wenecji, z renesansowego malarstwa od tysiąc pięćset dwudziestego siódmego do tysiąc pięćset dziewięć- dziesiątego roku. - Po tym, jak zajmowała się pani Caravaggiem, Luinim i Michałem Aniołem, musi pani odczuwać pewien niedo- syt. - Nawet nie o to chodzi. Najbardziej mnie wkurza, że przez te dwa lata, odkąd jestem jego zastępcą, nie pozwo- lił mi przygotować ani jednej wystawy! Gdyby dał mi szan- sę, na pewno zrobiłabym coś, co przyniosłoby rozgłos Fun- dacji, w dodatku za jedną dziesiątą kosztów. - Znów pod- niosła kieliszek do ust. - Tym bardziej się dziwię, że pani tam wytrzymuje - za- uważył. - Już niedługo. Jeśli nie zdołam namówić Armstronga, żeby zmienił koncepcję prowadzenia galerii, złożę rezy- gnację. Oczywiście, jeśli zdążę to zrobić, bo całkiem możli- we, że Lloyd wcześniej przekona go, że trzeba mnie zwol- 517 nić. - Umilkła na chwile, po czym dodała: - Wie pan co? Nawet własnej matce nie powiedziałam tego wszystkiego, co panu. Chociaż, z drugiej strony, chyba łatwiej rozmawia się z nieznajomymi. - Umoczyła usta w alkoholu. - Pan, zdaje się, nie ma nic wspólnego ze sztuką? - Nie. Zajmuję się transportem i kopalniami. - To znaczy, czym konkretnie? Jeździ pan ciężarówką czy wydobywa węgiel? - Potrząsnęła ze zniecierpliwieniem głową. - Chodzi mi o to, czy... -Tak? - No... Co pan wozi... znaczy się, transportuje... i do- kąd... Umilkła, spojrzała ze zdziwieniem na kieliszek, jakby zobaczyła go po raz pierwszy, ostrożnie odstawiła go na stół, po czym bez słowa zsunęła się z krzesła, zwinęła w kłębek na wyłożonej miękkim dywanem podłodze, wy- mamrotała coś o złożach roponośnych w Rzymie epoki re- nesansu i błyskawicznie zasnęła. Kiedy Townsend pochylił się nad nią, mruczała już przez sen niczym zadowolona kotka. Keith ostrożnie wziął ją na ręce, zaniósł do sypialni, położył na łóżku i przykrył kocem. Zdumiało go, że wytrzy- mała tak długo; ważyła z pewnością nie więcej niż pięć- dziesiąt kilogramów. Wróciwszy do salonu, starannie zamknął drzwi, wygrze- bał z walizki statut spółki wydającej „New York Star", usiadł na kanapie i zagłębił się w lekturze. Sen zmorzył go dopiero przy czterdziestej siódmej stronie. Armstrong nie znalazł żadnego pretekstu, by odmówić Summersowi, kiedy ten po otwarciu wystawy zaprosił go na kolację. Na szczęście jego nowojorski adwokat nie zdą- żył jeszcze wymknąć się do domu. - Pójdziesz z nami, Russell, prawda? Zabrzmiało to raczej jak rozkaz niż jak zaproszenie. Richard zdążył już szepnąć prawnikowi, co naprawdę myśli o wystawie, chociaż, jak do tej pory, udało mu się ukryć prawdziwe odczucia przed gospodarzem. Od począt- ku czynił wszystko, co w jego mocy, by uniknąć konieczno- 518 ści zjawienia się na otwarciu, tym bardziej że Summers za- mierzał przy okazji porozmawiać z nim o nowej siedzibie galerii. W końcu ustąpił, ponieważ Russell ostrzegł go, że Lloyd Summers zaczyna tracić cierpliwość. - Nie zapominaj, że mam w zapasie jeszcze jedno wyj- ście - uspokoił adwokata. Musiał przyznać, że restauracja, do której zawiózł ich dyrektor galerii, jest co najmniej niezwykła, ale przez ostatni miesiąc zdążył się przyzwyczaić do ekstrawaganc- kich gustów Summersa. Po głównym daniu Summers wy- głosił przemówienie na temat konieczności jak najszybsze- go zakupu budynku, ponieważ w przeciwnym razie galeria zostanie na bruku. - Od początku postawiłem sprawę jasno - przypomniał Dickowi. - Moje akcje w zamian za nową siedzibę dla ga- lerii. - Wiem i zamierzam wywiązać się z mojej części umowy - zapewnił go Armstrong. - Byłoby dobrze, gdyby zrobił to pan jeszcze przed wal- nym zgromadzeniem. - Przez kilka sekund mierzyli się wzrokiem, po czym Summers podniósł do ust kieliszek brandy, opróżnił go jednym łykiem i dodał: - Najlepiej od razu przygotujmy umowę kupna, żeby można było podpi- sać ją w poniedziałek. Jeśli pan tego nie zrobi, znam ko- goś, kto nie będzie czekał ani chwili. - W porządku - zgodził się Richard. - Załatwmy sprawę od ręki. - Jutro mogę pokazać panu budynek. - Jutro? Czemu nie. Myślę, że znajdę trochę czasu. - Może być dziewiąta rano? - zapytał Summers, kiedy kelner postawił przed nim bezkof einową kawę. - Jak najbardziej. Armstrong poprosił o rachunek, zapłacił, rzucił serwet- kę na stół i podniósł się z krzesła. Dyrektor Fundacji i Russell wyszli za nim z lokalu. - A więc widzimy się o dziewiątej rano - powiedział Summers, kiedy Armstrong wsiadał do limuzyny. - Na pewno - mruknął Dick, zatrzaskując drzwi. 519 W drodze do hotelu poprosił Russella, żeby ten zdobył odpowiedź na trzy pytania. Prawnik skwapliwie wydobył notes i czekał z piórem zawieszonym nad czystą kartką. - Po pierwsze: kto kieruje Fundacją? Po drugie: jaką część dochodów z „New York Star" pochłania Fundacja? Po trzecie: czy rzeczywiście mam obowiązek wydać trzy miliony dolarów na nową siedzibę galerii? Pióro przesuwało się z szelestem po papierze. -Muszę to wszystko wiedzieć najpóźniej jutro rano - dodał na zakończenie Armstrong. Wysiadł przed hotelem, skinął głową Russellowi, po czym, zamiast skierować się do budynku, ruszył wolnym krokiem na spacer. Na rogu Sześćdziesiątej Szóstej Ulicy i Madison Avenue kupił najświeższe wydanie „New York Star" i uśmiechnął się na widok swojego zdjęcia zajmują- cego niemal jedną czwartą pierwszej strony. NOWY PRE- ZES - głosił podpis. Nieco mniejsze zadowolenie wywołał w nim fakt, że na tej samej stronie umieszczono fotografię Townsenda, chociaż znacznie mniejszą i prawie na samym dole. „Czy ten człowiek zarobi 20 milionów dolarów?" - pytał w nagłówku autor notatki. Wsadził gazetę pod pachę i wrócił do hotelu. Wsiadłszy do windy, zapytał obsługującego ją chłopca: - Jakie znaczenie ma dwadzieścia milionów, jeśli można być właścicielem „New York Star"? - Słucham pana? - speszył się windziarz. - Co byś wolał: dwadzieścia milionów dolarów czy „New York Star"? Chłopiec wytrzeszczył oczy na magnata prasowego, stwierdził, że ten wygląda na całkiem trzeźwego, po czym odparł z nadzieją w głosie: - Dwadzieścia milionów, proszę pana. Kiedy Townsend obudził się nazajutrz rano na kanapie w swoim hotelowym pokoju, miał zupełnie sztywny kark. Ziewnął, przeciągnął się, zobaczył statut spółki na podło- dze u swoich stóp i dopiero wtedy wszystko sobie przypo- mniał. 520 Podkradł się na palcach do drzwi sypialni i uchylił je odrobinę. Angela jeszcze spała, więc zamknął drzwi, za- dzwonił po służbę, zamówił śniadanie i pięć tytułów gazet oraz polecił, żeby posprzątano ze stołu. Jakiś czas potem drzwi sypialni uchyliły się po raz dru- gi tego ranka i do salonu weszła Angela. Pogrążony w lek- turze „Wall Street Journal" Keith siedział przy stoliku, pi- jąc kawę. Kobieta zadała mu to samo pytanie, co poprzed- niego dnia w galerii: - Kim pan jest? Oderwał wzrok od gazety, po czym udzielił identycznej odpowiedzi. Uśmiechnęła się. - Zamówić pani śniadanie? -Nie, dziękuję. Za to może mi pan nalać kawę. Za chwilę wracam. Znikła w łazience, a kiedy dwadzieścia minut później usiadła przy stoliku naprzeciwko Townsenda, sprawiała wrażenie mocno zdenerwowanej. Keith podsunął jej fili- żankę z czarną kawą; odezwała się dopiero wtedy, kiedy wypiła prawie połowę. - Czy... Czy wczoraj zrobiłam coś niemądrego? - Skądże znowu - odparł z uśmiechem. - Chodzi o to, że ja nigdy... - Nie ma się pani czego obawiać - zapewnił ją. - Zasnę- ła pani, a ja zaniosłem panią do łóżka. - Zawiesił głos. - Ubraną - dodał z naciskiem. - Miło mi to słyszeć. - Spojrzała na zegarek. - Dobry Boże! Czy naprawdę jest tak późno, czy założyłam go do góry nogami? - Jest dwadzieścia po ósmej. - Muszę natychmiast złapać taksówkę! O dziewiątej je- stem umówiona w SoHo z nowym prezesem, a chciałabym wywrzeć na nim jak najlepsze wrażenie. Może nie zgodzi się kupić tego budynku? To byłaby dla mnie prawdziwa szansa. - Proszę nie zawracać sobie głowy taksówką - odparł Townsend. - Mój kierowca zawiezie panią, dokąd pani ze- chce. Znajdzie go pani przed wejściem, w białym BMW. 521 - Dziękuję - powiedziała. - To bardzo miło z pana stro- ny. - Szybko dopiła kawę. - Kolacja była wspaniała, a pan okazał się prawdziwym dżentelmenem. - Wstała z krzesła. - Przykro mi, ale jeśli chcę tam być przed panem Arm- strongiem, muszę już iść. - Oczywiście. Keith również podniósł się z miejsca i podał jej futro. Kiedy znaleźli się przy drzwiach, zatrzymała się raptow- nie i spojrzała na niego. - Już wiem, że nie robiłam żadnych głupstw, więc może powiedziałam coś, czego mogłabym później żałować? - Nie wydaje mi się. Głównie opowiadała pani o swojej pracy w Fundacji. Otworzył przed nią drzwi. -Dziękuję, że zechciał pan tego wysłuchać. Mam na- dzieję, że jeszcze się spotkamy. - Jestem tego pewien. Wspięła się na palce i pocałowała go w policzek. -Aha, tak przy okazji: to zabawne, ale ja wciąż nie wiem jak się pan nazywa. - Keith Townsend - odparł, zamykając za nią drzwi. - O, cholera... - wyszeptała. Zajechawszy przed posesję numer 147 przy Dolnym Broad- wayu, Armstrong ujrzał Lloyda Summersa stojącego na schodkach w towarzystwie szczupłej kobiety o wyglądzie wykładowcy akademickiego. Kobieta była albo bardzo zmęczona, albo okropnie jej się nudziło. - Dzień dobry, panie Armstrong - powitał go oficjalnie Summers, kiedy Dick wysiadł z samochodu. - Dzień dobry - odparł z wymuszonym uśmiechem, po czym uścisnął rękę dyrektora Fundacji. - To jest Angela Humphries, mój zastępca - powiedział Summers. - Być może poznał ją pan na wczorajszym przy- jęciu. Armstrong zapamiętał twarz kobiety, ale nie mógł sobie przypomnieć, żeby zostali sobie przedstawieni. Skinął jej głową. 522 - Angela jest specjalistką od sztuki renesansu - wyja- śnił Lloyd Summers, otwierając drzwi. - Doprawdy? To interesujące - bąknął Richard, nie czy- niąc najmniejszego wysiłku, żeby sprawiać wrażenie cho- ciaż trochę zainteresowanego. - Pozwoli pan, że go oprowadzę? - zapytał dyrektor, po czym, nie czekając na odpowiedź, niemal wciągnął go do środka. - Ileż tu miejsca na ekspozycję! Armstrong próbował udawać, że jest zachwycony budyn- kiem, którego nie miał najmniejszego zamiaru wynajmować. Wiedział jednak doskonale, iż nie może zdradzić się ze swy- mi prawdziwymi zamiarami, dopóki oficjalnie nie obejmie funkcji prezesa rady nadzorczej, do tego zaś było mu nie- zbędne pięć procent akcji należące do Summersa. Puszczał zachwyty dyrektora mimo uszu, ograniczając się do wtrąca- nia od czasu do czasu rozmaitych: „Doprawdy?", „Oczywi- ście!", „Doskonale" i „Znakomicie!", raz nawet zdobył się na wysiłek i wymamrotał: „Jak to dobrze, że pan to znalazł!" Kiedy, po zwiedzeniu wszystkich pięter, Armstrong ujął go za ramię i ruszył z powrotem na parter, Richard zatrzy- mał się gwałtownie i wskazał schody prowadzące jeszcze wyżej, na ostatnią kondygnację. - Co tam jest? - zapytał podejrzliwie. - Och, zwykły strych - odparł pospiesznie Summers. - Być może da się tam urządzić magazyn, ale nic więcej. Angela milczała jak zaklęta, usiłując sobie przypo- mnieć, czy powiedziała Townsendowi, co naprawdę mieści się na rzekomym strychu. Armstrong z ulgą wyszedł na światło dzienne. - Teraz sam pan rozumie, panie prezesie, dlaczego uwa- żam, że to doskonałe miejsce dla naszej galerii - powie- dział Summers, kiedy zatrzymali się na chodniku. - Rzeczywiście, rozumiem - przyznał Dick. - Jest wspa- niałe. - Kątem oka dostrzegł znajomą postać siedzącą w jego limuzynie i uśmiechnął się z zadowoleniem. - Zaj- mę się tą sprawą natychmiast po powrocie do biura. - Przez cały dzień będę w galerii - poinformował go Summers. 523 - W takim razie po południu prześlę panu dokumenty. - Czekam z niecierpliwością - odparł dyrektor, wyciąga- jąc rękę. Armstrong uścisnął mu dłoń, po czym, nie zaszczyciw- szy Angeli nawet jednym spojrzeniem, wsiadł do samocho- du. Russell czekał na niego z otwartym notatnikiem. ~ Wiesz wszystko? - zapytał Dick, zanim kierowca zdą- żył uruchomić silnik. - Owszem - odparł prawnik, zaglądając do zapisków. - Po pierwsze, prezesem Fundacji jest obecnie pani Sum- mers, która sześć lat temu mianowała syna dyrektorem ge- neralnym. Armstrong skinął głową. - Po drugie, w zeszłym roku wydali ponad milion dola- rów z kwoty, którą zarobili dzięki „New York Star". Richard aż podskoczył na miękkim siedzeniu limu- zyny. - Jak to możliwe? - Summers wyznaczył sobie roczną pensję w wysokości stu pięćdziesięciu tysięcy dolarów, ale co znacznie ciekaw- sze, zdołał wepchnąć prawie ćwierć miliona w „koszty re- prezentacyjne", i to nie tylko w ubiegłym roku, ale też dwa, trzy i cztery lata temu. Armstrong zmarszczył brwi. - Jak mu się to udało? - Chyba tylko dzięki temu, że jego matka nie zadaje wielu pytań. Właśnie mijali białe BMW. Dick mógłby przysiąc, że już je gdzieś widział. Odprowadził je wzrokiem. -Słucham? - Mówiłem, że jego matka chyba nie zadaje zbyt wielu pytań. - A rada nadzorcza? Oni mają obowiązek patrzeć mu na ręce, a tym bardziej akcjonariusze. Russell ponownie zajrzał do notatek. - Podczas ubiegłorocznego walnego zgromadzenia ktoś nawet poruszył ten temat, ale prezes rady nadzorczej oświadczył, że, cytuję: „Czytelnicy «New York Star» są 524 szczęśliwi, że ich gazeta przyczynia się do rozwoju kultury w naszym wspaniałym mieście". - Rozwoju czego? - Kultury. - A co z tym budynkiem? - zapytał Armstrong, wskazu- jąc przez okno. - Nowy zarząd ani żaden z jego członków, nie wyłącza- jąc prezesa, nie ma obowiązku zapewnienia galerii lokum nawet po wygaśnięciu umowy najmu obecnej siedziby, co nastąpi w grudniu tego roku. Po raz pierwszy tego dnia na twarzy Armstronga poja- wił się uśmiech. -Jednak muszę cię ostrzec - ciągnął Russell - że nie wolno ci zbyt wcześnie zdradzić się przed Summersem. W poniedziałek podczas walnego zgromadzenia musi być pewien, że spełnisz jego żądania. W przeciwnym razie nie wiadomo na kogo odda swoje pięć procent głosów. - Wobec tego wyślij mu dzisiaj dwie kopie umowy przy- gotowane do podpisu. To powinno mu na razie wystarczyć. Russell nie wyglądał na przekonanego. W chwili, gdy BMW wróciło przed hotel Carlyle, Townsend wskoczył na miejsce obok kierowcy i zapytał: - Dokąd zawiozłeś dziewczynę? - Do SoHo, na dolny Broadway. - Jedziemy tam. Kierowca posłusznie zawrócił, zastanawiając się po raz kolejny, co właściwie pan Townsend widzi w tej kościstej dziewczynie. Może jest dziedziczką jakiejś niesamowitej fortuny? Keith już z daleka dostrzegł długą czarną limuzynę za- parkowaną przed budynkiem, na którego drzwiach wisiała duża tabliczka z napisem DO SPRZEDANIA. - Zatrzymaj się po prawej stronie, jakieś pięćdziesiąt metrów od miejsca, w którym wysadziłeś tę kobietę - pole- cił. Jak tylko kierowca zaciągnął ręczny hamulec, Town- send położył mu rękę na ramieniu. 525 — Widzisz numer telefonu na tej tabliczce? - Są dwie, proszę pana. - Rzeczywiście, druga tabliczka była wystawiona w oknie. - Na każdej jest inny numer. - Potrzebuję obu. Kierowca podyktował numery Townsendowi, który za- notował je na pięciodolarowym banknocie. Potem sięgnął po telefon i wystukał pierwszy numer. - Dzień dobry, tu Biuro Pośrednictwa w Handlu Nieru- chomościami Wood, Knight i Levy - powitał go kobiecy głos. - Czym możemy służyć? Townsend wyjaśnił, że interesuje go nieruchomość nu- mer 147 przy dolnym Broadwayu. - Łączę pana z agentem. Chwilę potem w słuchawce rozległ się nowy głos: - Czym mogę służyć? Kiedy Keith wyjaśnił, w jakiej sprawie dzwoni, przełą- czono go do kolejnej osoby. _# - Broadway 147? Obawiam się, że mamy już reflektan- ta. Dostaliśmy polecenie przygotowania umowy. Podobno transakcja ma zostać sfinalizowana w poniedziałek. Jeśli jednak jest pan zainteresowany, to dysponujemy wieloma ciekawymi ofertami w tej samej okolicy... Townsend przerwał połączenie, nie czekając nawet, aż rozmówca dokończy zdanie. Nowy Jork jest jedynym miej- scem na świecie, gdzie taki brak dobrych manier nie wy- wołuje niczyjego zdziwienia. Natychmiast wystukał drugi numer; czekając na połączenie, zobaczył jak przed budyn- kiem zatrzymuje się taksówka. Wyskoczył z niej wysoki, elegancko ubrany mężczyzna w średnim wieku, podszedł do limuzyny, zamienił kilka słów z kierowcą, po czym wsiadł do samochodu. Po chwili Keith usłyszał w słuchaw- ce męski głos. -Będzie pan musiał się pospieszyć, jeśli zależy panu akurat na tym domu - odparł agent, kiedy Townsend wyja- śnił mu, w jakiej sprawie dzwoni. - Z tego co wiem, drugie biuro, które też ma w swojej ofercie tę nieruchomość, zna- lazło bardzo zainteresowanego klienta. Słowo daję, nie próbuję pana nabrać. Zdaje się nawet, że właśnie teraz do- 526 konują oględzin, więc mógłbym się z panem umówić naj- wcześniej na dziesiątą. — Znakomicie - odparł Keith. - Będę czekał na pana przed budynkiem. Odłożył telefon. Minutę lub dwie później Armstrong, Sum- mers i Angela wysiedli z limuzyny. Po krótkiej rozmowie i uścisku dłoni Armstrong wrócił do samochodu; bez większe- go zdziwienia stwierdził, że ktoś tam już na niego czeka. Sum- mers zawzięcie machał ręką aż do chwili, kiedy samochód zniknął za zakrętem; Angela stała za nim z wyrazem niesmaku na twarzy. Kiedy limuzyna mijała jego BMW, Townsend poło- żył się na siedzeniu. Podniósłszy głowę, zobaczył jak Summers zatrzymuje taksówkę i wsiada do niej wraz z Angelą. Taksów- ka odjechała w przeciwnym kierunku niż limuzyna. Kiedy żółty samochód zniknął mu z oczu, Keith wysiadł z wozu i przeszedł na drugą stronę ulicy, by przyjrzeć się z bliska budynkowi. Nieco później, spacerując tam i z po- wrotem, dostrzegł bardzo podobny dom odległy zaledwie o kilkadziesiąt kroków, również przeznaczony na sprzedaż. Zapisał adres na banknocie, po czym wrócił do samochodu. Okazało się, że cena nieruchomości pod numerem 171 wynosi dwa i pół miliona dolarów. Wyglądało na to, że Summers nie tylko dostanie za darmo apartament w do- skonałym punkcie, ale zainkasuje też sporą prowizję. Kierowca zastukał w szybę oddzielającą go od pasażera i wskazał na drugą stronę ulicy. Młody mężczyzna wysiadł z taksówki i właśnie wchodził po schodkach do budynku. Townsend pospiesznie odłożył telefon, wysiadł z samocho- du i poszedł przywitać się z agentem. Po dokładnym zwiedzeniu wszystkich pięter przyznał rację Angeli: za trzy miliony dolarów trudno byłoby zna- leźć coś lepszego - ale dla jednej osoby, nie całej fundacji. - Ile wynosi zaliczka? - zapytał, kiedy wyszli z budynku. - Dziesięć procent ceny, przy czym nie podlega zwroto- wi, jeśli nie zdecyduje się pan podpisać umowy - oświad- czył agent. - A na jej podpisanie mam trzydzieści dni, jak przy- puszczam? 527 - Tak, proszę pana. - Znakomicie. Proszę od razu przygotować niezbędne dokumenty - powiedział Keith, wręczając mężczyźnie wi- zytówkę. - Czekam na nie w hotelu Carlyle. - Oczywiście, proszę pana. Dostarczymy je jeszcze dziś po południu. Townsend wyjął z portfela studolarowy banknot i poka- zał go agentowi w taki sposób, by ten na pewno dostrzegł nominał. - Zależałoby mi na tym, aby agent z drugiej firmy, któ- ra zajmuje się sprzedażą tej nieruchomości, dowiedział się, że w poniedziałek z samego rana otrzymacie państwo zaliczkę. Młody człowiek schował banknot i skinął głową. Natychmiast po powrocie do hotelu Townsend zadzwonił doToma. ^ - Jakie masz plany na weekend? - zapytał prawnika. - Zamierzam pograć w golfa i zająć się ogródkiem - od- parł Tom. - Chciałem też obejrzeć mecz szkolnej drużyny baseballowej, w której debiutuje mój najmłodszy syn, ale sądząc po tonie, jakim zadałeś pytanie, podejrzewam, że nawet nie wrócę do domu. -Masz rację. Czeka nas mnóstwo pracy, jeśli chcę za- chować szansę na przejęcie „New York Star". - Od czego zaczynamy? - Od dokładnego sprawdzenia hipoteki pewnej nieru- chomości i skontrolowania umowy kupna-sprzedaży, którą zamierzam podpisać. Jak się z tym uporasz, dobijesz w mo- im imieniu interesu z osobą, dzięki której to, co zamie- rzam, jest w ogóle możliwe. Rozmawiał z Tomem jeszcze przez kilka minut, po czym odłożył słuchawkę, rozparł się w fotelu i długo wpatrywał się w cienką broszurę w czerwonej okładce, której lektu- rze poświęcił część minionej nocy. Wreszcie wziął ją do rę- ki i otworzył na stronie czterdziestej siódmej. Po raz pierwszy w życiu miał powód, żeby być zadowolo- nym ze swego oksfordzkiego wykształcenia. XXXIII NEW YORK TIMES 11 października 1986 Gwiezdne wojny Armstrong podpisał dokument, po czym przekazał pióro Russellowi, który potwierdził autentyczność podpisu. Odkąd Lloyd Summers zjawił się rano w Wieży Trumpa, uśmiech ani na chwilę nie zniknął z jego twarzy. Kiedy dy- rektor Fundacji zobaczył, jak Russell składa podpis obok autografu Armstronga, wyskoczył z fotela, chwycił rękę nowego prezesa i zmiażdżył ją w uścisku. -Dziękuję panu! Serdecznie dziękuję! Wprost nie mo- gę się doczekać, kiedy zacznę z panem pracować. - A ja z panem - odparł Armstrong, oddając uścisk. Summers ukłonił mu się nisko, skinął głową Russellowi, zgarnął z biurka umowę i czek na trzysta tysięcy dolarów, po czym ruszył do wyjścia. W drzwiach zatrzymał się, od- wrócił i powiedział: - Na pewno pan tego nie pożałuje. - A ja obawiam się, że pożałujesz, i to już niedługo - stwierdził z kwaśną miną Russell, jak tylko za Summer- sem zamknęły się drzwi. - Co się stało, że zmieniłeś zda- nie? -Nie miałem wielkiego wyboru, kiedy dowiedziałem się o planach Townsenda. - Możemy więc uznać, że wyrzuciłeś trzy miliony na śmietnik. - Nie trzy miliony, tylko trzysta tysięcy - poprawił go Armstrong. - Nie rozumiem... 34. Stan czwarty 529 - Wpłaciłem zaliczkę, ale nie mam najmniejszego za- miaru kupować tej cholernej chałupy. - Oddadzą sprawę do sądu, jeśli w ciągu miesiąca nie zapłacisz całej kwoty! - Wątpię. - Dlaczego tak myślisz? - Dlatego że za dwa tygodnie zadzwonisz do adwokata Summersa i powiesz mu, jak bardzo wstrząsnęło tobą od- krycie, że jego klient wynajął od fundacji, której jest dy- rektorem apartament na ostatnim piętrze siedziby tejże fundacji, uprzednio poinformowawszy mnie, że to zwykły strych. - Nie udowodnisz mu tego. Armstrong wyjął z kieszeni miniaturową kasetę magne- tofonową i wręczył Russellowi. - To może być łatwiejsze niż ci się wydaje. - Sąd nie musi uznać nagrania za dowód w sprawie. - Wobec tego zapytasz, co Summers zamierza zrobić z sześciuset tysiącami dolarów, które miał otrzymać od biura pośrednictwa w handlu nieruchomościami* - Zaprzeczy temu, a przyjdzie mu to tym łatwiej, że to ty nie wywiążesz się z umowy, nie on. Armstrong zastanawiał się przez chwilę. - Cóż, wobec tego trzeba będzie sięgnąć po ostateczny argument. Otworzył szufladę, wyjął z niej makietę pierwszej stro- ny „New York Star" i pokazał prawnikowi. Złożony wielką czcionką tytuł głosił: LLOYD SUMMERS OSKARŻONY O DEFRAUDACJĘ PIENIĘDZY FUNDACJI. - Natychmiast oskarży cię o oszczerstwo. - Nie zrobi tego, jeśli przeczyta artykuł. - Nawet gdyby doszło do rozprawy, nikt już nie będzie się tym interesował. - Spokojna głowa. Jako właściciel gazety nie dopusz- czę, żeby czytelnicy przestali interesować się tą aferą. - Jak długo to potrwa? - zapytał Townsend. - Myślę, że około dwudziestu minut - odparł Tom. 530 - A ilu ludzi wynająłeś? - Trochę ponad dwustu. - Wystarczy? -Musi. - Wiedzą chociaż, co mają robić? - Oczywiście. W nocy przeprowadziliśmy kilka prób, ale mimo to chciałbym, żebyś powiedział do nich parę słów przed imprezą. -A co z odtwórczynią głównej roli? Też brała udział w próbach? - Nie musiała - powiedział Tom. - Od dawna samodziel- nie przygotowywała się do występu. - Zgodziła się na moje warunki? - Bez targów. - A co z przedłużeniem umowy wynajmu? Nie było nie- spodzianek? - Żadnych. Wszystko poszło jak po maśle. Townsend wstał z fotela, podszedł do okna i spojrzał na rozciągający się w dole Central Park. - Czy ty zgłosisz wniosek? - Nie. Poprosiłem o to Andrew Frasera. Chcę być przez cały czas z tobą. - Dlaczego akurat jego? - Bo jest głównym partnerem w naszej spółce. Dzięki temu ustępujący przewodniczący rady nadzorczej będzie od razu wiedział, że to nie przelewki. Townsend odwrócił się i spojrzał Spencerowi prosto w oczy. - A więc zwycięstwo mamy w kieszeni. Kiedy Armstrong w towarzystwie swego prawnika opuścił siedzibę kancelarii adwokackiej Keating, Gould & Crit- chely, obstąpili go reporterzy radiowi, dziennikarze i ka- merzyści. Wszyscy chcieli uzyskać odpowiedź na to samo pytanie: - Jakie zmiany zamierza pan wprowadzić, objąwszy funkcję przewodniczącego rady nadzorczej „New York Star"? 531 - A po co zmieniać coś, co spisuje się bez zarzutu? Poza tym nie należę do właścicieli, którzy uważają, że na wszystkim znają się najlepiej. Możecie zapytać redakto- rów naczelnych moich gazet. Co najmniej kilku spośród podążających za nim dzien- nikarzy już to zrobiło, ale zanim zdążyli zasypać go bar- dziej szczegółowymi pytaniami, Armstrong zdążył się skryć w zaciszu limuzyny. - Przeklęci pismacy! - warknął, kiedy samochód ruszył w kierunku hotelu Plaza, gdzie miało się odbyć doroczne walne zgromadzenie akcjonariuszy „New York Star". - Nie sposób utrzymać pod kontrolą nawet tych, którzy dla ciebie pracują! Russell wstrzymał się od komentarza. Jechali Piątą Ale- ją. Armstrong coraz częściej spoglądał na zegarek. Mógłby przysiąc, że światła zmieniają się na czerwone właśnie wtedy, kiedy jego samochód zbliża się do kolejnego skrzy- żowania. A może takie wrażenie odnosi każdy, komu się spieszy? Zmusił się, żeby zamiast na zegarek, skierować wzrok na wystawy sklepowe i na chodniki pełne wiecznie się dokądś spieszących mieszkańców Manhattanu. Za każ- dym razem, kiedy zapalało się zielone światło i limuzyna ruszała z łagodnym pomrukiem silnika, dotykał wewnętrz- nej kieszeni marynarki, jakby chcąc się upewnić, czy nie zgubił przemówienia, które zamierzał wygłosić zaraz po objęciu funkcji prezesa zarządu. Przeczytał kiedyś, że Margaret Thatcher również nigdy nie rozstaje się z teksta- mi swoich przemówień, bojąc się, że doradca, któremu je powierzy, gdzieś się zawieruszy i że będzie musiała impro- wizować. Doskonale rozumiał jej niepokój. Zamienił kilka zdań z Russellem, jednak rozmowa zu- pełnie się nie kleiła. Kiedy mijali siedzibę General Mo- tors, Armstrong otarł spocone czoło. Critchley jakby nigdy nic wyglądał przez okno. - Czy coś może się nie udać? - zapytał Richard po raz dziesiąty. - Wszystko pójdzie jak z płatka - zapewnił go jeszcze raz Russell, po czym poklepał teczkę trzymaną na ko- 532 lanach. - Mamy pięćdziesiąt jeden procent akcji, a Town- send tylko czterdzieści sześć. Odpręż się, gazeta jest twoja. Przed wejściem do hotelu także kłębił się tłum dzienni- karzy i fotoreporterów. Russell zerknął na swego klienta i stwierdził, że ten, mimo widocznego zdenerwowania, roz- koszuje się każdą chwilą popularności. Armstrong wysiadł z samochodu i został powitany przez dyrektora hotelu z ta- kimi honorami, jakby był co najmniej głową państwa. Dy- rektor zaprowadził obu mężczyzn do sali im. Lincolna; Armstrong był tak zajęty uśmiechaniem się do kamer i aparatów fotograficznych, że nie zauważył Keitha Town- senda, który akurat wychodził z windy w towarzystwie swego adwokata oraz głównego wspólnika w jednej z naj- bardziej szanowanych kancelarii adwokackich. Keith zjawił się w hotelu Plaza godzinę wcześniej. Nie dostrzeżony przez dyrektora, najpierw spokojnie obejrzał salę, w której miało odbyć się zgromadzenie, potem zaś pojechał na jedno z wyższych pięter, do apartamentu pre- zydenckiego, gdzie Tom zebrał gromadę bezrobotnych ak- torów. Wyjaśnił im w skrócie, czego od nich oczekuje oraz dlaczego muszą złożyć aż tyle podpisów na formularzach, i po czterdziestu minutach zjechał do głównego holu. Townsend i Spencer cierpliwie przepychali się przez tłum kilka kroków za Armstrongiem. Postronny obserwa- tor łatwo mógłby ich wziąć za członków jego świty. - A jeśli nie przyjdzie? - zapytał szeptem Keith, kiedy weszli do sali. - Wtedy okaże się, że sporo ludzi straciło mnóstwo cza- su i pieniędzy - odparł równie cicho Tom. Townsend stwierdził ze zdziwieniem, że obszerne po- mieszczenie jest prawie pełne. Do tej pory przypuszczał, że pięćset krzeseł, które przygotowali organizatorzy wal- nego zgromadzenia, okaże się całkowicie wystarczające; mylił się, ponieważ już zabrakło miejsc siedzących i ludzie stali pod ścianami i w środkowym przejściu. Czerwona li- na rozpięta mniej więcej w jednej trzeciej sali odgradzała około dwudziestu rzędów przeznaczonych wyłącznie dla 533 akcjonariuszy; pozostałe miejsca zajmowali przedstawicie- le prasy, pracownicy firmy oraz widzowie. Kiedy Keith i Tom podeszli do liny, poproszono ich o po- danie nazwisk; młoda, energiczna kobieta odszukała je na długiej liście, zaznaczyła krzyżykami, odpięła linę i z uśmie- chem zaprosiła obu mężczyzn. Townsendowi od razu rzuciło się w oczy ogromne zainteresowanie prasy i telewizji Arm- strongiem, który wraz ze swoim sztabem zajmował niemal całe dwa pierwsze rzędy. Keith rozglądał się pilnie w poszu- kiwaniu innej znajomej sylwetki, ale Tom okazał się szybszy. - Dziesiąty rząd, po lewej stronie - szepnął, pociągnąw- szy go za rękaw. Townsend spojrzał w tamtą stronę i z ulgą dostrzegł Lloyda Summersa siedzącego w towarzystwie Angeli Hum- phries. Tom i Keith usiedli po drugiej stronie przejścia. Po chwi- li przez kordon został przepuszczony Andrew FraseiSr główny wspólnik w kancelarii Toma, i zajął miejsce kilka rzędów dalej. Townsend skupił uwagę na osobach siedzących na pod- wyższeniu, przy długim stole przykrytym zielonym suk- nem, na którym złotą nicią wyhaftowano ogromne litery układające się w napis: NEW YORK STAR. Rozpoznał wśród nich kilku redaktorów, z którymi miał okazję ze- tknąć się w ciągu minionych sześciu tygodni. Paru z nich obiecał, że pozostawi ich na stanowiskach, jeśli uda mu się przejąć gazetę, ale żaden mu nie uwierzył. Zegar wiszący na ścianie za plecami członków rady nad- zorczej wskazywał za pięć dwunastą. Obejrzawszy się, Ke- ith stwierdził, że sala jest wypełniona niemal do ostatnich granic. - Jeśli ich nie wpuszczą, będę chyba musiał interwenio- wać - szepnął do Toma, po czym przeniósł wzrok z powro- tem na członków zarządu. Ostatnim, który zajął miejsce za stołem prezydialnym, był ustępujący przewodniczący, Cornelius J. Adams IV. Gdy tylko usiadł, kamerzyści i fotoreporterzy skierowali na niego obiektywy, gwar wypełniający salę zaczął stop- 534 niowo cichnąć, kiedy zaś zegar wybił godzinę dwunastą, przewodniczący kilkakrotnie uderzył młotkiem, skupiając na sobie uwagę obecnych. -Dzień dobry, panie i panowie - powiedział. - Nazy- wam się Cornelius Adams i jestem przewodniczącym rady nadzorczej „New York Star"... Przynajmniej jeszcze przez jakiś czas - dodał po króciutkiej przerwie, wywołując roz- bawienie. - Otwieram walne zgromadzenie akcjonariuszy największej amerykańskiej gazety. Stwierdzenie to wzbudziło entuzjazm wśród publiczno- ści zgromadzonej blisko stołu prezydialnego, spotkało się natomiast z niemal całkowitą obojętnością osób siedzą- cych i stojących w głębi sali. - Zebraliśmy się tutaj głównie po to - ciągnął Adams - by wybrać nowego przewodniczącego, który będzie miał za- szczyt i obowiązek poprowadzić „New York Star” na spotka- nie nowego stulecia. Jak z pewnością wszyscy wiecie, jakiś czas temu zgłoszono dwie oferty kupna kontrolnego pakietu akcji: oferentami byli panowie Richard Armstrong, repre- zentujący Armstrong Communications, oraz Keith Town- send, reprezentujący Global Corporation. Niniejszym stwierdzam, że obie strony przedstawiły mi, za pośrednic- twem znakomitych prawników, dokumenty stwierdzające ich stan posiadania. Nasi rewizorzy skrupulatnie skontrolo- wali wszystkie dokumenty, stwierdzając, że są całkowicie wiarygodne, w związku z czym mogę ogłosić, że... - spojrzał na kartkę, którą wyjął z leżącej przed nim teczki - pan Ri- chard Armstrong kontroluje pięćdziesiąt jeden procent udziałów w spółce, pan Keith Townsend natomiast czter- dzieści sześć. Trzy procent akcjonariuszy nie opowiedziało się za żadnym z oferentów. Jako posiadacz większości udziałów, pan Armstrong ipso facto przejął kontrolę nad spółką, toteż nie pozostaje mi nic innego, jak ustąpić mu miejsca, chyba że ktoś z obecnych wie o czymś, co uniemożliwiałoby zawarcie tego związku. Rozpromieniony, zachwycony swoim dowcipem, przez kilka chwil w milczeniu spoglądał na publiczność, niczym kapłan udzielający ślubu młodej parze. 535 Jakaś kobieta siedząca w trzecim rzędzie poderwała się gwałtownie z krzesła. - Obaj panowie, którzy zamierzają przejąć gazetę, są cudzoziemcami - stwierdziła. - Co mogę zrobić, jeśli nie chcę oddać jej żadnemu z nich? Sekretarz zarządu przewidział, że może paść takie pyta- nie, i zawczasu przygotował Adamsowi odpowiedź. - Nic, łaskawa pani - odparł prezes. - Gdybyśmy chcieli zastosować restrykcje wobec cudzoziemców, mogłoby się okazać, że posady utraci wielu amerykańskich prezesów australijskich i brytyjskich spółek. Widać było, że Adams jest zachwycony, iż udało mu się taktownie, a zarazem jednoznacznie rozwiać wątpliwości kobiety. Ta jednak była chyba przeciwnego zdania, ponie- waż z zagniewaną miną wyszła z sali. Podążyła za nią ekipa CNN oraz jeden fotoreporter. Posypały się kolejne pytania, w większości podobne do pierwszego. Russell ostrzegł Armstronga, że należy się spodziewać czegoś takiego, w żadnym wypadku jednak nie wolno się tym przejmować. -To tylko ci przeklęci akcjonariusze robią użytek ze swoich cholernych praw. Townsend z coraz większym niepokojem spoglądał w stronę drzwi, przy których panował niesamowity ścisk. Po pewnym czasie Tomowi udzielił się niepokój klienta, więc podniósł się z miejsca, podszedł do szefa ekipy pilnu- jącej porządku i zamienił z nim kilka słów. Wrócił w chwi- li, kiedy przewodniczący kończył odpowiadać na ostatnie pytanie. - Wszystko pod kontrolą. - Ale kiedy Andrew... - Cierpliwości - szepnął Spencer. - Skoro nie ma więcej pytań - przemówił Cornelius J. Adams - nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zaprosić pana Richarda... Nie dokończył jednak zdania, ponieważ Andrew Fraser wstał z krzesła i podniósł rękę na znak, że chce coś powie- dzieć. Adams zmarszczył brwi, ale udzielił głosu powszech- 536 nie znanemu prawnikowi. W sali rozległo się kilka jęknięć i zniecierpliwionych westchnień. - Panie przewodniczący... - zaczął Fraser, po czym za- wiesił głos. - Tak? - ponaglił go Adams, starając się ukryć irytację. Keith znowu spojrzał w kierunku drzwi; właśnie przeci- skali się przez nie jacyś ludzie, po czym rządkiem kierowa- li się w stronę czerwonej liny. Kobieta wyszukiwała ich na- zwiska na długiej liście, a następnie kolejno wpuszczała za kordon. - Panie przewodniczący - zaczął na nowo wspólnik To- ma - pragnę zwrócić pańską uwagę, a także wszystkich ze- branych, na punkt b paragrafu siódmego statutu spółki. W sali rozległy się gorączkowe szepty. Poza nielicznymi akcjonariuszami prawie nikt z publiczności nie zadał sobie trudu, by choć pobieżnie zapoznać się ze statutem spółki, i nikt nie miał najmniejszego pojęcia, czego dotyczy punkt b paragrafu siódmego. Przewodniczący pochylił się do sekretarza, który pospiesznie otworzył na właściwej stronie cienką broszurkę w czerwonych okładkach i teraz szeptem czytał wskazany ustęp. Sądząc po zamieszaniu, ja- kie wybuchło w pierwszych rzędach, tam również w po- śpiechu zapoznawano się z fragmentem statutu, na który powołał się znakomity prawnik. Fraser czekał, aż gwar przycichnie, ten jednak wciąż przybierał na sile, w czym sporą zasługę mieli przepycha- jący się do przodu, spóźnieni uczestnicy zebrania. Dopiero kiedy Adams kilkakrotnie uderzył młotkiem, w sali zapa- dła względna cisza. -Punkt b paragrafu siódmego mówi - oznajmił prze- wodniczący, nie odrywając wzroku od broszury - że każdy uczestnik walnego zgromadzenia akcjonariuszy może zgło- sić własnego kandydata na dowolne stanowisko w spółce. Czy właśnie ten przepis ma pan na myśli? - zapytał, spo- glądając na Frasera. - Tak jest - potwierdził prawnik. Sekretarz pociągnął przewodniczącego za rękaw i znów szepnął mu coś do ucha. Andrew Fraser stał nieruchomo 537 jak posąg. Po chwili Adams także wstał z krzesła, wypro- stował się i powiedział, mierząc prawnika triumfującym spojrzeniem: - Najwyraźniej zapomniał pan jednak, że kandydatury na stanowisko prezesa rady nadzorczej muszą być zgłasza- ne na piśmie, co najmniej trzydzieści dni przed walnym zgromadzeniem akcjonariuszy. Tak stanowi paragraf siód- my, punkt b, podpunkt pierwszy. - Nie zapomniałem o tym - odparł Fraser z niewzruszo- nym spokojem. - Podpunkt pierwszy nie ma tu żadnego za- stosowania, ponieważ nie zamierzam zgłaszać kandydata na stanowisko przewodniczącego. W sali zawrzało. Fraser musiał kilka razy uderzyć młot- kiem, zanim gwar nieco przycichł. - Mam zamiar przedstawić kandydata do objęcia funk- cji dyrektora generalnego Fundacji Summersów. Lloyd Summers zbladł jak ściana, po czym, nie odwra- cając wzroku od Frasera, otarł czoło czerwoną jedwabną chusteczką. - Ale przecież mamy już znakomitego dyrektora w oso- bie pana Summersa - odparł Adams z nie ukrywanym zdzi- wieniem. - A może chce pan przypomnieć nam jego zasłu- gi i znakomite kwalifikacje? Jeśli tak, to pragnę pana uspokoić, że pan Armstrong zobowiązał się... -Nie, panie przewodniczący - przerwał mu Fraser. - Zgłaszam wniosek o odwołanie pana Summersa ze stano- wiska dyrektora Fundacji i o powołanie pani Angeli Hum- phries, pełniącej obecnie funkcję jego zastępcy. Przewodniczący pochylił się, żeby zapytać sekretarza, czy wniosek można poddać pod głosowanie. Jednocześnie Tom Spencer podniósł się z miejsca i dyskretnie rozejrzał po sali, sprawdzając, czy jego ekipa jest w komplecie i go- towa do działania. Wszystkie miejsca były już zajęte; lu- dzie siedzieli także przy ścianach, a nawet w przejściu między rzędami krzeseł. Zasięgnąwszy opinii sekretarza co do ważności wnio- sku, Adams zwrócił się do zebranych: - Czy ktoś popiera wniosek? - Ku jego zdziwieniu, pod- 538 niosło się kilka rąk. Wybrał kobietę z piątego rzędu. - Wol- no spytać, jak się pani nazywa? To tylko formalność, żeby- śmy mogli wpisać nazwisko do protokołu. - Roscoe - odparła kobieta. Sekretarz pociągnął go za rękaw i podsunął mu statut spółki. - Ogłaszam, że przeprowadzimy teraz głosowanie zgod- nie z paragrafem siódmym punktem b statutu - oznajmił przewodniczący, zerknąwszy do broszury. - Każdy głosują- cy zaznacza na karcie krzyżykiem odpowiedź „tak", jeśli jest za odwołaniem pana Lloyda Summersa ze stanowiska dyrektora generalnego Fundacji i powołaniem na to stano- wisko panny Angeli Humphries, albo „nie", jeżeli jest przeciwko temu wnioskowi. - Podniósł wzrok i rozejrzał się po sali. - Czuję się w obowiązku poinformować, że cała rada nadzorcza będzie jak jeden mąż głosowała przeciwko wnioskowi, ponieważ uważamy, iż pan Summers doskonale wywiązywał się z obowiązków i powinien dalej sprawować swoją funkcję. Słowa Adamsa trochę uspokoiły Summersa, który sie- dział jak na szpilkach, co chwila ocierając spoconą twarz. Młodzi pracownicy firmy błyskawicznie rozdali karty do głosowania; Armstrong bez wahania postawił krzyżyk w kratce obok słowa NIE, Townsend natychmiast zazna- czył odpowiedź TAK, po czym wrzucił kartę do skrzynki. Zbieranie, a potem liczenie głosów trwało dość długo; niektórzy wstawali z miejsc, przeciągali się i rozmawiali głośno. Lloyd Summers siedział w milczeniu jak przyśru- bowany do krzesła, od czasu do czasu ocierając pot z czoła. Angela Humphries ani razu nie spojrzała w jego stronę. Russell poradził swemu klientowi, żeby zachował spo- kój i wykorzystał kilka dodatkowych minut na powtórze- nie przemówienia. Był przekonany, że wniosek przepadnie znaczną większością głosów. - Czy jednak nie powinieneś porozmawiać z tą Humph- ries... tylko na wszelki wypadek, ma się rozumieć? – zapy- tał szeptem Armstrong. -W tych okolicznościach byłoby to co najmniej nie- 539 wskazane - odparł prawnik. - Chyba widzisz, kto siedzi obok niej? Armstrong ukradkiem zerknął do tyłu i aż się skrzywił. Czyżby Townsend... Liczenie głosów przedłużało się. Wreszcie Summers nie wytrzymał, odwrócił się do swej zastępczyni i z wściekłą miną o coś ją zapytał, ale ona tylko uśmiechnęła się słod- ko i nie odezwała się ani słowem. - Panie i panowie - przemówił Cornelius Adams, wró- ciwszy na miejsce za stołem prezydialnym. - Proszę o zaję- cie miejsc. Za chwilę podam do wiadomości wynik głoso- wania. W sali zapadła cisza jak makiem zasiał. Sekretarz podał przewodniczącemu złożoną we dwoje kartkę, ten zaś rozło- żył ją i z kamienną twarzą ogłosił: - „Za" głosowało trzysta siedemnaście osób... - Czy to wystarczy? - zapytał nerwowo Townsend, usiłu- jąc w pośpiechu oszacować, ile osób pomieściło się w czę- ści sali odgrodzonej czerwoną liną. - Zaraz się przekonamy - odparł Tom z niewzruszonym spokojem. -... „przeciwko" natomiast głosowało dwieście osiem- dziesiąt sześć osób. Niniejszym ogłaszam, że wniosek zo- stał przyjęty większością trzydziestu jeden głosów. - Umilkł na chwilę, po czym dodał: - Panna Angela Humph- ries jest nowym dyrektorem generalnym Fundacji Sum- mersów. Przez kilka sekund panowała całkowita cisza, po czym wybuchła niesamowita wrzawa, jakby nagle każdy z obec- nych postanowił podzielić się z sąsiadem wrażeniami. - Niewiele brakowało! - wykrzyknął Keith. - Najważniejsze, że zwyciężyłeś - odparł Tom. - Tylko to się liczy. - Jeszcze nie zwyciężyłem - stwierdził znacznie ciszej Townsend, wpatrując się w Armstronga. Akcjonariusze rozglądali się po sali w poszukiwaniu panny Humphries, mimo iż zdecydowana większość nie miała pojęcia, jak ona wygląda. Przewodniczący rady nad- 540 zorczej po raz kolejny skonsultował się z sekretarzem, któ- ry sprawdził coś w statucie i szepnął kilka słów Adamsowi, ten zaś skinął głową, po czym uderzył młotkiem i zwrócił się do Frasera z sarkazmem w głosie: - Czy może zamierza pan zgłosić jeszcze jakiś wniosek? - Nie, nie zamierzam. Chciałbym natomiast wiedzieć, kogo nowy dyrektor poprze pięcioma procentami udziałów w spółce należącymi do Fundacji Summersów oraz w jaki sposób wpłynie to na wybór nowego przewodniczącego ra- dy nadzorczej. Gwar ponownie wybuchł ze wzmożoną siłą. Fraser usiadł, Angela zaś natychmiast podniosła się z miejsca, jakby oboje siedzieli na huśtawce. Wrzawa przycichła. - Panno Humphries - zwrócił się do niej Adams. - Po- nieważ obecnie to pani rozporządza pięcioma procentami udziałów w spółce wydającej „New York Star”, moim obo- wiązkiem jest zapytać panią, czyją kandydaturę na stano- wisko prezesa zarządu zamierza pani poprzeć. Lloyd Summers ani na chwilę nie odrywał chusteczki od twarzy, Angela natomiast była całkowicie opanowana. - Panie przewodniczący, myślę, że dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, jeśli poprę człowieka, który, w moim prze- konaniu, najlepiej zadba o interesy Fundacji. - Umilkła na chwilę, Armstrong zaś wykorzystał tę przerwę, by ze- rwać się z krzesła i pomachać w kierunku Angeli. Jego wy- siłek poszedł jednak na marne, ponieważ Angela, oślepio- na blaskiem telewizyjnych reflektorów, nie mogła go do- strzec. - Fundacja oddaje swoje pięć procent głosów... - znów zawiesiła głos, najwyraźniej rozkoszując się pełnym napięcia oczekiwaniem zgromadzonych - ..na pana Keitha Townsenda. W sali rozległy się zdumione okrzyki i pytania, prze- wodniczącemu zaś po raz pierwszy odjęło mowę. Z otwar- tymi ustami wpatrywał się w Angelę, bezskutecznie waląc młotkiem. Minęło sporo czasu, zanim hałas ucichł, a Cor- nelius Adams odzyskał głos i zapytał: -•Panno Humphries, czy zdaje sobie pani sprawę z kon- sekwencji swojej decyzji? 541 - Jak najbardziej, panie przewodniczący - odparła bez wahania. Prawnicy Armstronga natychmiast zerwali się na równe nogi i^zaczęli protestować, Adams jednak uderzył młot- kiem, po czym ogłosił, że ponieważ obecnie pan Townsend dysponuje pięćdziesięcioma jeden procentami głosów na walnym zgromadzeniu, pan Armstrong natomiast jedynie czterdziestoma sześcioma, jemu, jako ustępującemu pre- zesowi zarządu, nie pozostaje nic innego jak ogłosić, że no- wym przewodniczącym rady nadzorczej „New York Star" został pan Keith Townsend. Townsend natychmiast podniósł się z miejsca i wkro- czył na scenę, wywołując wybuch hałaśliwego entuzjazmu dwustu udziałowców, którzy przybyli na salę już w trakcie zebrania, Armstrong natomiast opuścił pomieszczenie, po- zostawiając na placu boju swoich prawników. Keith przede wszystkim uścisnął dłonie Corneliusowi Adamsowi oraz pozostałym członkom rady nadzorczej, cho- ciaż zdecydowana większość spoglądała na niego z rezer- wą, niektórzy zaś wręcz wrogo, następnie zaś stanął twarzą do zgromadzonych, zbliżył mikrofon do ust i powiedział: - Panie przewodniczący, panie i panowie! Na samym po- czątku chciałbym podziękować osobiście panu Adamsowi, a także wszystkim członkom zarządu za serce i poświęce- nie, z jakim przez wiele lat służyli firmie. Życzę wam, pa- nowie, wiele szczęścia i sukcesów w działalności, jaką bez wątpienia podejmiecie już niedługo na nowych, z pewno- ścią nie mniej odpowiedzialnych stanowiskach. Tom podziękował w duchu Bogu, że Townsend nie widzi twarzy mężczyzn siedzących przy stole prezydialnym. - Zapewniam wszystkich udziałowców naszej spółki, że uczynię wszystko, co w mojej mocy, by podtrzymać i rozwi- nąć wspaniałe tradycje „New York Star". Daję wam słowo honoru, że nigdy nie będę ingerował w pracę zatrudnio- nych w niej dziennikarzy, a jeśli już, to co najwyżej przy- pominając im słowa znakomitego fachowca, wieloletniego redaktora naczelnego „Manchester Guardian", C. P. Scot- ta: „Treść komentarza jest dowolna, ale fakty są święte". 542 Jak na dany znak aktorzy znów zerwali się na równe no- gi i nagrodzili mówcę długotrwałą owacją. Kiedy się uci- szyli, Keith dodał jeszcze tylko jedno zdanie: -Do zobaczenia na przyszłorocznym walnym zgroma- dzeniu akcjonariuszy! Następnie uderzył młotkiem na znak, że zamyka obrady. Kilka osób z pierwszych rzędów usiłowało protestować, lecz ich wysiłki były skazane na niepowodzenie, ponieważ dwusetka zatrudniona przez Townsenda jak jeden mąż ru- szyła ku wyjściu, głośno komentując przebieg zebrania. Niebawem w sali zostali tylko nieliczni zdezorientowani zwolennicy Armstronga; nie mieli już jednak do kogo zgła- szać protestów, ponieważ miejsca za stołem prezydialnym także były puste. Zaraz po wyjściu z sali, Townsend zapytał Toma: - Przedłużyłeś umowę wynajmu starej siedziby Funda- cji? - Tak. Dokumenty są w moim biurze i czekają na twój podpis. - Cena nie poszła w górę? - Nie, a w dodatku zagwarantowaliśmy sobie, że nie zmieni się przez najbliższe dziesięć lat. Wszystko poszło tak, jak zapowiadała panna Humphries. - A co z jej umową? - Też na dziesięć lat, tyle że za jedną trzecią tego, co dostawał Summers. Zjechali windą na parter i wyszli przed hotel. - Więc teraz wszystko zależy od mojego podpisu, praw- da? - Owszem, ale ja już zawarłem z nią ustną umowę. Townsend uśmiechnął się i przyspieszył kroku, by jak najprędzej przedrzeć się przez oczekujący na niego tłum dziennikarzy. - Pozwolisz, że teraz ja cię o coś zapytam? - zagadnął Tom, kiedy wreszcie przedostali się do samochodu. - Wal śmiało. - Kiedy wpadłeś na ten genialny pomysł, jak wymanew- rować Armstronga? 543 - Mniej więcej czterdzieści lat temu. Spencer spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Nie rozumiem... - Wcale się nie dziwię, bo w przeciwieństwie do mnie, nigdy-nie byłeś członkiem Oksfordzkiego Klubu Młodych i nie przegrałeś wyborów na stanowisko prezesa tylko dla- tego, że nie uznałeś za stosowne zapoznać się ze statutem. XXXIV The SUN 12 CZERWCA 1987 Maggie po raz trzeci: Torysi mają większość 110 miejsc w parlamencie Kiedy Armstrong jak niepyszny wymknął się z sali im. Lin- colna, nie mogąc znieść upokorzenia, jakim byłaby dla niego konieczność wysłuchania przemówienia Townsenda, nie pospieszył za nim nikt z prasy, uczynili to natomiast dwaj mężczyźni, którzy przyjechali do Nowego Jorku aż z Chicago. Otrzymali aż nadto wyraźne instrukcje: „Złóż- cie ofertę temu, kto przegra w głosowaniu". Armstrong stał samotnie przy krawężniku, czekając aż Russell odszuka jego limuzynę. Tym razem dyrektor hote- lu nie pofatygował się, by go pożegnać. - Gdzie ten cholerny samochód? - warknął Armstrong, kiedy zasapany Russell zjawił się u jego boku. - Zaraz będzie - zapewnił go prawnik. -Jak ten drań to zrobił? - zapytał Dick nieco spokoj- niejszym tonem. -Najprawdopodobniej w ciągu minionych dwudziestu czterech godzin „stworzył" kilkuset nowych udziałowców, których nazwiska pojawią się w spisie najwcześniej za dwa tygodnie. - Skoro tak, to w jaki sposób dostali się na salę? -Każdy przedstawił dokumenty potwierdzające fakt, że jest posiadaczem minimalnego pakietu akcji, oraz jakiś dowód tożsamości. Wystarczyło po sto akcji na głowę. Mo- gli je kupić od byle brokera na Wall Street, mógł im je od- stąpić nawet sam Townsend. 35. Stan czwarty 545 - I to jest legalne? - Powiedzmy, że mieści się w literze prawa. Rzecz jasna, moglibyśmy wystąpić na drogę sądową i zażądać unieważ- nienia głosowania, ale to potrwałoby kilka lat, a w dodat- ku nie wiadomo, jaki byłby rezultat. Moim zdaniem, powi- nieneś sprzedać swoje akcje i zadowolić się sporym zy- skiem. - Właśnie takiej rady spodziewałem się od ciebie - od- parł Armstrong. - Nie mam najmniejszego zamiaru z niej skorzystać. Zażądam trzech miejsc w radzie nadzorczej i będę go gnębił do końca życia. Kilka kroków dalej zatrzymali się dwaj mężczyźni w eleganckich czarnych płaszczach. Armstrong uznał, że należą do jego prawniczej świty. - Ile im płacę? - zapytał ponurym tonem. Russell spojrzał na mężczyzn. - Pierwszy raz widzę ich na oczy - odparł. ^ Właśnie wtedy jeden z nich zrobił dwa kroki naprzód i zapytał: - Czy pan Armstrong? Richard otwierał już usta, żeby odpowiedzieć, ale uprze- dził go Russell, który stanął między nim a nieznajomym i powiedział: - Jestem Russell Critchley, adwokat pana Armstronga. Czym mogę panom służyć? Wyższy uśmiechnął się uprzejmie. - Bardzo mi miło, panie Critchley. Earl Withers z kance- larii adwokackiej Spender, Dickson & Withers z Chicago. Zdaje się, że mieliśmy przyjemność współpracować w przeszłości. Na twarzy Critchleya także pojawił się uśmiech. - I to wiele razy. - Mogę wiedzieć, o co panom chodzi? - zapytał niecier- pliwie Armstrong. Niższy mężczyzna lekko skinął głową, po czym zwrócił się do prawnika:. - Nasza firma ma zaszczyt reprezentować interesy Chi- cago News Group, mój kolega zaś i ja przylecieliśmy do 546 Nowego Jorku, żeby przedstawić pańskiemu klientowi in- teresującą propozycję. Przy krawężniku z piskiem opon zatrzymała się limu- zyna. - Proponuję więc, żebyście panowie przyszli jutro rano do mojego biura - odparł Russell. Kierowca wyskoczył z samochodu i otworzył tylne drzwi. - Co to za propozycja? - zapytał Armstrong. - Zostaliśmy upoważnieni, by zaproponować panu naby- cie „New York Tribune". - Jak już powiedziałem... - zaczął Russell, ale jego klient mu przerwał: - Czekam na panów za kwadrans w moim apartamencie w Wieży Trumpa. Withers skinął głową, Russell natomiast wsiadł do sa- mochodu i zatrzasnął drzwi, po czym uruchomił elektrycz- nie podnoszoną szybę, która oddzielała kierowcę od prze- działu pasażerskiego. - Dick, stanowczo odradzam ci jakiekolwiek... - ode- zwał się, jak tylko szyba odgrodziła ich od kierowcy, ale również tym razem Armstrong przerwał mu w pół zdania. - Dlaczego? - To bardzo proste. Wszyscy wiedzą, że „Tribune" ma prawie dwieście milionów dolarów długu i co tydzień przy- nosi milion dolarów strat, nie wspominając już o tym, że wciąż toczą się tam jakieś rozgrywki między właścicielami a związkami zawodowymi. Zapewniam cię, nikt nie jest w stanie wyprowadzić tej gazety z dołka. - Townsendowi udało się to z „Globe" - zwrócił mu uwagę Richard. - Wiem coś o tym, bo odbyło się to moim kosztem. - Ale wtedy była zupełnie inna sytuacja! - W głosie prawnika wyraźnie zabrzmiała nuta desperacji. - I na pewno da sobie radę z „New York Star". - Ponieważ czeka go znacznie łatwiejsze zadanie. Mię- dzy innymi właśnie dlatego namawiałem cię do przejęcia tego tytułu. 547 -Ale nie udało mi się tego uczynić - przypomniał mu Armstrong - więc nie widzę powodu, dla którego nie mieli- byśmy ich przynajmniej wysłuchać. Kiedy limuzyna zatrzymała się przed Wieżą Trumpa, dwaj przybysze z Chicago już czekali przy wejściu. - Jak oni to zrobili? - zapytał ze zdumieniem Arm- strong, gramoląc się z samochodu. - Prawdopodobnie przyszli na piechotę - odparł Russell. - Proszę za mną, panowie - rzucił Richard, po czym nie oglądając się za siebie ruszył w kierunku wind. W milcze- niu wjechali na ostatnie piętro i weszli do apartamentu. Gospodarz nie poprosił, by goście zdjęli płaszcze i usiedli, nie zaproponował też niczego do picia. - Mój adwokat twierdzi, że wasza gazeta stoi na krawę- dzi bankructwa oraz że w ogóle nie powinienem z wami rozmawiać - stwierdził bez ogródek. - Całkiem możliwe, że pan Critchley ma rację - odparł spokojnie Withers. - Niemniej proszę nie zapominać, iż „Tribune" jest jedynym liczącym się konkurentem „New York Star” i, pomimo licznych problemów, przewyższa ją nakładem. - Tylko wtedy, kiedy się akurat ukazuje - wtrącił Russell. Withers przyznał mu rację ledwo dostrzegalnym skinie- niem głowy, ale nic nie powiedział. - Czy to prawda, że gazeta jest zadłużona na dwieście milionów dolarów? - zapytał Armstrong. - Dokładnie na dwieście siedem. - I że przynosi milion dolarów strat tygodniowo? - Dokładnie milion trzysta tysięcy. - I że związki zawodowe trzymają was za jaja? - W Chicago mawiamy, że wiszą nam u gardła. Zgadza się, panie Armstrong, i właśnie dlatego nasi klienci doszli do wniosku, że powinniśmy zWrócić się do pana, ponieważ, niestety, nie dysponujemy dużym doświadczeniem w kon- taktach ze związkami zawodowymi. Russell uświadomił sobie, że ci ludzie równie chętnie zwróciliby się do Townsenda, gdyby pół godziny temu gło- sowanie zakończyło się innym rezultatem. Miał nadzieję, 548 że jego klient także zdaje sobie z tego sprawę, chociaż po- woli zaczynało w nim dojrzewać nieprzyjemne podejrze- nie, że dwóm eleganckim prawnikom z Chicago udało się zainteresować Dicka swoją ofertą. - Na jakiej podstawie przypuszczacie, że zdołałbym do- konać czegoś, co wam się zupełnie nie udało? - zapytał Armstrong, spoglądając na roztaczającą się z okien apar- tamentu panoramę Manhattanu. - Obawiamy się, że nasi klienci już nigdy nie zdołają poprawić stosunków ze związkami zawodowymi, ich sytu- ację zaś jeszcze bardziej pogarsza fakt, że w Chicago nie tylko mieści się siedziba koncernu, ale ukazuje się tam również miejscowa wersja „Tribune". Tylko człowiek wiel- kiego formatu może znaleźć wyjście z tej nieciekawej sy- tuacji. Ktoś, kto potrafiłby stawić czoło związkom zawodo- wym równie stanowczo, jak pan Townsend uczynił to jakiś czas temu w Wielkiej Brytanii. Russell z zapartym tchem czekał na reakcję Armstron- ga. Nie chciało mu się wierzyć, żeby jego długoletni klient dał się nabrać na tak prymitywne pochlebstwo. Z pewno- ścią zaraz odwróci się i po prostu wyrzuci ich za drzwi. Armstrong odwrócił się i... - Co zrobicie, jeśli się nie zgodzę? - zapytał. Russell pochylił głowę i ukrył twarz w dłoniach. - Nie będziemy mieli innego wyjścia, jak tylko zwinąć interes i pozwolić Townsendowi zająć pozycję monopolisty w tym mieście. Armstrong w milczeniu spoglądał na mężczyzn. - Ile chcecie? - Jesteśmy otwarci na propozycje - zapewnił go Wi- thers. - Ja myślę - mruknął. Russell liczył na to, że Dick złoży ofertę, której tamci nie będą mogli przyjąć. - No, dobrze - powiedział Armstrong, unikając zdumio- nego spojrzenia swego prawnika. - Oto moja propozycja: przejmę gazetę za dwadzieścia pięć centów, czyli za tyle, ile kosztuje jeden egzemplarz. 549 Roześmiał się głośno, po czym znowu spojrzał przez okno* nie widział więc, jak na twarzach obu przybyszów pojawiają się uśmiechy, Russell zaś pochyla głowę jeszcze niżej i obejmuje ją rękami. - To nie wszystko - dodał, odwracając się z powrotem do gości. - Długi zostają przy was, wy też pokrywacie kosz- ty produkcji i rozpowszechniania. - Dopiero teraz spojrzał na Russella. - Bądź tak dobry i przygotuj drinki swoim ko- legom po fachu, żeby mogli rozważyć moją ofertę. Był przekonany, że będą próbowali się targować, nie wiedział jednak, że Withers został upoważniony, by sprze- dać gazetę za dolara. Nawet gdyby stanęło na dwudziestu pięciu centach, prawnik z przykrością poinformowałby swoich klientów, że muszą dołożyć do transakcji jeszcze siedemdziesiąt pięć centów. - Wrócimy do Chicago i przekażemy pańską propozycję - powiedział Withers. ^ Po wyjściu prawników Russell zaczął przekonywać swe- go klienta, że bez względu na finansowe szczegóły propo- zycji kupowanie „New York Tribune" byłoby ogromnym błędem. Zajęło mu to sporo czasu, ale wreszcie, około szó- stej po południu, osiągnął cel; Dick obiecał, że jeśli Wi- thers zadzwoni z Chicago, powie mu, że nie jest już zainte- resowany transakcją. Withers zadzwonił już nazajutrz rano, Armstrong jednak poinformował go, iż nie jest pewien, czy powinien dalej prowadzić rozmowy na ten temat. - Zanim podejmie pan ostateczną decyzję, może zechce pan odwiedzić siedzibę redakcji? Dick uznał, że to na pewno nie zaszkodzi, a może nawet taka wizyta dostarczy mu pretekstu do zerwania negocja- cji. Russell zaproponował, że będzie mu towarzyszył i, je- żeli wątpliwości Armstronga nie rozwieją się, zadzwoni z redakcji i osobiście poinformuje właścicieli gazety, że je- go klient nie jest zainteresowany kupnem. Kiedy po południu wysiedli z limuzyny przed redakcją dziennika, Dick stanął jak wryty i zapatrzył się na drapacz 550 chmur o fasadzie w stylu art deco. Zakochał się od pierw- szego wejrzenia. Kiedy w głównym holu ujrzał wielki glo- bus z zaznaczonymi największymi miastami świata i poda- nymi w milach odległościami między nimi, oświadczył się. Kiedy setki dziennikarzy oraz pracowników technicznych wyległy do holu i powitały go huczną owacją, małżeństwo zostało zawarte. Nawet przestrogi i namowy drużby nie zdołały powstrzymać go przed złożeniem podpisu na ślub- nym kontrakcie. Sześć miesięcy później Armstrong oficjalnie został wła- ścicielem „New York Tribune". Tego samego dnia gazeta poin- formowała nowojorczyków o tym fakcie. TERAZ DICK! - głosił ogromny tytuł na pierwszej stronie. Townsend dowiedział się, że Armstrong kupił za dwadzie- ścia pięć centów „New York Tribune" z telewizji, kiedy za- mierzał wejść pod prysznic. Znieruchomiał w drzwiach ła- zienki i wpatrzył się w ekran; jego rywal, zaproszony przez gospodynię programu „Dzisiaj", siedział rozwalony w fote- lu, w czerwonej baseballowej czapeczce opatrzonej napi- sem „New York Tribune". - Zamierzam nie dopuścić do tego, by największa nowo- jorska gazeta znikła z kiosków - poinformował Barbarę Walters i widzów. - „Star" jest w nich przez cały czas - odparł Townsend, jakby Armstrong mógł go usłyszeć. - Pragnę też zapewnić pracę najlepszym amerykańskim dziennikarzom... - Których większość pracuje już dla mnie! - Oraz, przy odrobinie szczęścia, być może trochę zaro- bić - dodał Armstrong, po czym roześmiał się głośno. - Będziesz potrzebował mnóstwo szczęścia, nie żadną odrobinę! - warknął Keith, po czym przeniósł spojrzenie na Barbarę Walters. - A teraz zapytaj go, jak zamierza so- bie poradzić ze związkami zawodowymi. - Czy jednak nie zgadza się pan z opinią, że głównym problemem, jaki gnębił „Tribune" przez minione trzydzie- ści lat, był przerost zatrudnienia? 551 Townsend w napięciu czekał na odpowiedź. - Owszem, tak było w przeszłości. Ja jednak już na sa- mym początku dałem jasno do zrozumienia związkom za- wodowym, że jeśli nie zaakceptują moich propozycji zmie- rzających do ograniczenia zatrudnienia, będę zmuszony zamknąć gazetę. - Ciekawe, ile dałeś im czasu? - mruknął Townsend. - Jak długo zamierza pan godzić się ze stratami prze- kraczającymi milion dolarów tygodniowo, zanim wprowa- dzi pan w życie swoje groźby? Keith wstrzymał oddech. - Co do tego także nie pozostawiłem żadnych wątpliwo- ści: sześć tygodni i ani dnia więcej. - W takim razie życzę panu powodzenia - powiedziała Barbara Walters. - Chętnie spotkam się z panem za sześć tygodni. - Z przyjemnością przyjmuję zaproszenie - odparł Arm- strong, dotykając palcem daszka czapki. Townsend wyłączył telewizor, zdjął szlafrok i wreszcie wszedł pod prysznic. Przez następne tygodnie miał przynajmniej na tyle komfortową sytuację, że nie musiał szukać dojść do obozu Armstronga, by się dowiedzieć, co ten zamierza. Codzien- nie za ćwierć dolara otrzymywał szczegółowe informacje dotyczące poczynań rywala, i to nawet bez konieczności odwracania stron, wszystkie bowiem trafiały na pierwszą kolumnę „New York Tribune". Woody Allen zażartował nawet, że jedynym wydarzeniem, które mogłoby zepchnąć Armstronga na którąś z dalszych stron, byłaby katastrofa odrzutowca na Manhattanie - ale pod warunkiem, że był- by to concorde. Keith również miał kłopoty ze związkami zawodowymi. Kiedy w drukarni „Star" wybuchł strajk, „Tribune" na- tychmiast niemal podwoiła nakład, Armstrong zaś zaczął się pojawiać w programach wszystkich nowojorskich sta- cji, mówić widzom, że „jeśli właściciel firmy potrafi doga- dać się ze związkowcami, strajki stają się niepotrzebne". Przywódcy związkowi szybko się zorientowali, że Arm- 552 strong uwielbia występować w telewizji i chętnie widzi swoje nazwisko w nagłówkach na pierwszych stronach ga- zet; wyciągnęli z tego słuszny wniosek, że uczyni wszystko, by nie dopuścić do zamknięcia „Tribune" oraz by nie zo- stać zmuszonym do przyznania, że poniósł klęskę. Minęły dwa miesiące, zanim Townsend zdołał się doga- dać ze swoimi związkowcami. Przez ten czas „New York Star" straciła wielu czytelników oraz przyniosła kilka mi- lionów dolarów strat. Zadanie odzyskania popularności było ciężkie i wymagało nie lada pracy, „Tribune" nie wy- korzystała jednak w pełni szansy zdystansowania rywala, ponieważ z uporem raczyła czytelników informacjami o „Grubym Dicku nadgryzającym Wielkie Jabłko", „Dicku zdobywającym punkty dla Yankees", „Magicznym Dicku rzucającym za trzy punkty dla New York Nicks". Wszystko to jednak okazało się szczytem skromności, kiedy bowiem amerykańscy żołnierze wrócili znad Zatoki Perskiej i nie- mal całe miasto wyległo na Piątą Aleję, by oglądać paradę zwycięstwa, całą pierwszą stronę „Tribune" zajęło ogrom- ne zdjęcie Armstronga stojącego na trybunie honorowej między generałem Schwarzkopfem a burmistrzem Dinkin- sem, wewnątrz numeru zaś znalazło się miejsce, by cztero- krotnie wspomnieć o odznaczeniu zdobytym przez Arm- stronga podczas drugiej wojny światowej. Jednak mijały tygodnie, a Keith, choć uważnie przeglą- dał każdy numer „Tribune", nigdzie nie mógł znaleźć choćby najmniejszej wzmianki o osiągnięciu porozumie- nia ze związkami zawodowymi. Kiedy po sześciu tygo- dniach Barbara Walters ponownie zaprosiła Armstronga do udziału w swoim programie, jego sekretarka powiedzia- ła popularnej dziennikarce, że szef z przyjemnością przy- jąłby zaproszenie, gdyby nie to, że musi lecieć do Londynu na posiedzenie rady nadzorczej macierzystej firmy. Była to prawda, choć sekretarka nie uznała za stosowne dodać, że Armstrong zdecydował się na udział w posiedze- niu dopiero po telefonicznej rozmowie z Peterem Wakeha- mem, który ostrzegł go, że sir Paul stracił cierpliwość i do- maga się informacji, jak długo jeszcze pan Armstrong za- 553 mierza wydawać gazetę przynoszącą ponad milion dolarów strat tygodniowo. - Co on sobie wyobraża, do cholery?! - wrzasnął Dick. - Chyba zapomniał, dzięki komu utrzymał się w fotelu pre- zesa! . - Całkowicie się z tobą zgadzam - odparł Peter - ale po- myślałem sobie, że powinieneś wiedzieć, co się tutaj dzie- je. - Cóż, wygląda na to, że muszę wrócić i przypomnieć sir Paulowi o kilku oczywistych sprawach. o 10.30 rano limuzyna zatrzymała się przed siedzibą sądu okręgowego na dolnym Manhattanie. Z samochodu wysie- dli Keith Townsend i jego prawnik, i szybko weszli po schodach. Tom Spencer był już tu poprzedniego dnia, żeby załatwić niezbędne formalności, dzięki czemu mógł posłużyć swemu klientowi za przewodnika, prowadząc go przez labirynt ko- rytarzy. Dotarłszy do przepełnionej sali rozpraw, zajęli miej- sca w jednej z ostatnich ławek przeznaczonych dla publicz- ności. Dokoła nich ludzie rozmawiali w najróżniejszych ję- zykach. Za sąsiadów mieli dwóch Kubańczyków; Townsenda ogarniały coraz większe wątpliwości, czy podjął trafną decy- zję. Co prawda Tom tłumaczył mu już wiele razy, że jest to jedyna możliwość powiększenia jego imperium, niemniej jednak Keith doskonale zdawał sobie sprawę, że rodacy, nie wspominając już o brytyjskich sferach" rządzących, będą mieli mu za złe jego postępowanie. Z pewnością nie przyj- mą do wiadomości tłumaczenia, że bez względu na formuł- ki, jakie przyszło mu lub przyjdzie w przyszłości wygłaszać w sądach, w głębi duszy zawsze zostanie Australijczykiem. Dwadzieścia minut później zjawił się sędzia w czarnej todze. Wszyscy wstali z miejsc, a kiedy sędzia zasiadł w fo- telu, pracownik biura imigracyjnego stanął przy barierce i powiedział: - Wysoki sądzie, mam zaszczyt prosić o nadanie amery- kańskiego obywatelstwa stu siedemdziesięciu dwóm imi- grantom. 554 - Czy wszyscy spełnili warunki określone przez prawo? - Tak, wysoki sądzie. - Wobec tego możemy przystąpić do ślubowania. Townsend wraz z pozostałymi stu siedemdziesięcioma jeden nowymi Amerykanami wyrecytował głośno i wyraź- nie formułkę, której tekst Tom wręczył mu podczas krót- kiej podróży samochodem: - Uroczyście przysięgam, że raz na zawsze i całkowicie wy- rzekam się podległości i posłuszeństwa wszelkim obcym wład- com lub państwom, których w przeszłości byłem obywatelem lub poddanym; że będę przestrzegał Konstytucji oraz praw Stanów Zjednoczonych Ameryki i bronił ich przed wrogiem, zarówno wewnętrznym, jak i zewnętrznym; że dochowam wier- ności tym prawom; że zawsze, kiedy wymagać będzie tego ode mnie prawo, stanę z bronią w ręku, by bronić Stanów Zjedno- czonych, lub będę wykonywał wszelkie prace służące obronie tego kraju. Składam tę przysięgę z własnej woli i ze szczerym zamiarem, by jej dochować. Tak mi dopomóż Bóg. Sędzia uśmiechnął się do morza rozradowanych twarzy. -Pozwólcie, że ja pierwszy powitam was jako pełno- prawnych obywateli Stanów Zjednoczonych. Punktualnie o jedenastej sir Paul Maitland zakasłał dys- kretnie, po czym oznajmił, że otwiera posiedzenie rady nadzorczej. - Przede wszystkim pragnę wyrazić zadowolenie z faktu, że jest wśród nas główny udziałowiec spółki, który właśnie przybył z Nowego Jorku - oświadczył, spoglądając na sie- dzącego po jego prawej stronie Armstronga. W pokoju roz- legły się aprobujące pomruki pozostałych członków zarzą- du. - Postąpiłbym jednak nieuczciwie, nie dając wyrazu za- niepokojeniu, jakie wywołały wieści napływające ostatnio z tego miasta. - Pomruki rozległy się ponownie, chyba na- wet odrobinę głośniejsze niż poprzednio. - Jak dobrze wiesz, Dick - ciągnął sir Paul - rada nadzorcza poparła two- ją decyzję, kiedy bez konsultacji z nami kupiłeś za dwadzie- ścia pięć centów „New York Tribune". Teraz jednak chcieli- byśmy usłyszeć, jak długo jeszcze zamierzasz przechodzić 555 do porządku dziennego nad stratami sięgającymi półtora miliona dolarów tygodniowo? - Spojrzał na kartkę pokrytą kolumnami liczb. - Obecnie sytuacja przedstawia się w ten sposób, że zyski wypracowane w Londynie tylko z najwyż- szym trudem pokrywają straty, jakie ponosimy w Nowym Jorku. Za kilka tygodni będziemy musieli złożyć sprawozda- nie akcjonariuszom podczas walnego zgromadzenia i jeśli do tego czasu stan rzeczy nie ulegnie zmianie, wcale nie je- stem przekonany, czy zaakceptują nasze poczynania. Jak z pewnością wszyscy wiecie, w ostatnim miesiącu cena na- szych akcji spadła z trzech funtów i dziesięciu pensów do dwóch funtów i siedemdziesięciu pensów za sztukę. Sir Paul odchylił się do tyłu w fotelu i skinął głową w stronę Armstronga na znak, że jest gotów wysłuchać je- go wyjaśnień. Richard powoli przesunął wzrokiem po twa- rzach ludzi siedzących przy stole; niemal wszyscy znaleźli się w radzie nadzorczej wyłącznie dzięki jego poparciu. - Panie przewodniczący, mogę z przyjemnością poinfor- mować radę nadzorczą, że trudne negocjacje z amerykań- skimi związkami zawodowymi, które do tej pory zajmowały mi większość czasu, wreszcie zbliżają się do pomyślnego fi- nału. - Umilkł na chwilę, czekając na reakcję zgromadzo- nych, ale uśmiechy przemknęły przez twarze tylko dwóch lub trzech mężczyzn. - Siedmiuset dwudziestu drukarzy zgodziło się przejść na wcześniejszą emeryturę albo zaak- ceptować zwolnienie z pracy, naturalnie za odpowiednią re- kompensatą. Zamierzam podać to do publicznej wiadomo- ści natychmiast po powrocie do Nowego Jorku. - Ale przecież specjaliści z „Wall Street Journal" wyli- czyli, że musimy zwolnić od tysiąca pięciuset do dwóch ty- sięcy pracowników - przypomniał mu sir Paul. - Co oni mogą wiedzieć, siedząc całymi dniami w zacisz- nych klimatyzowanych gabinetach? - zapytał Armstrong. - To ja staję twarzą w twarz z robotnikami. - Niemniej... - Druga tura zwolnień nastąpi za kilka tygodni. Jestem pewien, że na następnym posiedzeniu rady nadzorczej bę- dę mógł przedstawić efekty negocjacji. 556 - A ile czasu minie, zanim dostrzeżemy pierwsze rezul- taty? Richard zawahał się przez chwilę. - Sześć, w najgorszym razie osiem tygodni. Rzecz jasna, będę czynił wszystko, co w mojej mocy, żeby skrócić ten termin. - Jakie koszty pociągnie za sobą ta operacja? Armstrong dostrzegł, że sir Paul odhacza kolejne pyta- nia na kartce, która leży przed nim na stole. - Niestety, nie jestem w stanie podać dokładnej liczby, panie przewodniczący. Sir Paul oderwał wzrok od notatek i spojrzał na Arm- stronga. - Bylibyśmy ci jednak ogromnie wdzięczni, gdybyś ze- chciał podać nam ją choćby w sporym przybliżeniu. - Od dwustu do dwustu trzydziestu milionów dolarów - powiedział Armstrong, chociaż jego księgowy z Nowego Jorku ostrzegł go, że rzeczywiste koszty mogą sięgnąć na- wet trzystu milionów. Nikt nie skomentował tej informa- cji, chociaż kilka osób skrupulatnie ją zanotowało. - Być może umknęło pańskiej uwagi, panie przewodniczący - dodał Armstrong - że wartość samej siedziby „New York Tribune" w Nowym Jorku wynosi, według najostrożniej- szych szacunków, około stu pięćdziesięciu milionów dola- rów. - Dopóki mieści się tam redakcja gazety o tak dużym nakładzie - odparł sir Paul, przewracając stronice doku- mentu dostarczonego przez działającą w Chicago kancela- rię Spencera, Dicksona i Withersa. - Gdyby gazeta zban- krutowała, samą nieruchomość udałoby się sprzedać naj- wyżej za pięćdziesiąt milionów. - Bankructwo na pewno nam nie grozi, o czym wkrótce wszyscy się przekonamy. - Obyś miał rację, Dick - mruknął sir Paul. Armstrong przysłuchiwał się w milczeniu, jak rada nad- zorcza omawia kolejne punkty programu, zastanawiając się, dlaczego w ojczyźnie traktowany jest z taką nieufno- ścią, podczas gdy w Stanach uważają go za bohatera. 557 Otrząsnął się z zamyślenia dopiero, kiedy Eric Chapman, sekretarz zarządu, powiedział: - ...w związku z czym obecnie dysponujemy całkiem sporą nadwyżką. - Tak właśnie powinno być, panie sekretarzu - odparł sir Paul. - Czy zechciałby pan zapoznać nas ze szczegóła- mi? Chapman przysunął staromodny, oprawiony w skórę ka- jet i zaczął powoli odwracać kartki. - Jak wszyscy panowie wiecie, fundusz emerytalny tworzą składki wpłacane w równych częściach przez pracownika i pracodawcę. Obaj płacą po cztery procent aktualnej pensji zatrudnionego. Rocznie wypłacamy naszym byłym pracowni- kom około trzydziestu czterech milionów funtów, podczas gdy wpływy przekraczają pięćdziesiąt jeden milionów. Dzięki mą- dremu inwestowaniu, w ciągu minionych lat łączny przychód osiągnął sześćset trzydzieści jeden milionów funtów/wydali- śmy zaś czterysta milionów, z czego wynika, że nadwyżka wy- nosi dwieście trzydzieści jeden milionów funtów. - Wyśmienicie - zamruczał z ukontentowaniem sir Paul. - Doskonale. Armstrong jeszcze pilniej nadstawił ucha. - Muszę jednak poinformować panów - dodał Chapman - że choć na papierze taka nadwyżka istotnie wygląda im- ponująco, to biorąc pod uwagę stale rosnącą średnią dłu- gość życia, stanowi jedynie nieodzowne zabezpieczenie. Przewodniczący skinął z powagą głową. - Doskonale pana rozumiemy. Czy są jeszcze jakieś sprawy? Porządek zebrania został wyczerpany. Członkowie za- rządu chowali już długopisy i pióra, składali papiery i wkładali je do teczek. - W takim razie ogłaszam koniec zebrania i zapraszam panów na lunch. Armstrong natychmiast odzyskał wigor. Wszedł do ja- dalni, usiadł przy suto zastawionym stole i rzucił się na je- dzenie, zanim pozostali zdążyli zająć miejsca. Nie przery- wając jedzenia, pomachał Erikowi Chapmanowi i wskazał 558 mu gestem krzesło po swojej prawej stronie; po lewej sie- dział już Peter Wakeham. Sir Paul musiał zadowolić się miejscem mniej więcej w połowie stołu. Dick puszczał mimo uszu gadaninę Chapmana dotyczą- cą golfa i ekonomii, kiedy jednak sekretarz wsiadł na ulu- bionego konika, to znaczy zaczął rozwodzić się na temat funduszu emerytalnego, Armstrong natychmiast zamienił się w słuch. - Szczerze mówiąc, Dick, to wszystko twoja zasługa - stwierdził Chapman, - To przecież ty zorientowałeś się, że mamy górę złota. Rzecz jasna, te pieniądze nie są nasze, ale taka duża nadwyżka doskonale wygląda w sprawozda- niach, nie wspominając już o raporcie, który musimy przedstawić na walnym zgromadzeniu. Armstrong zaczekał, aż kelner postawi przed nim talerz z pięcioma befsztykami obficie polanymi tłustym sosem, po czym zwrócił się do Petera, który wciąż darzył go takim samym wiernopoddańczym uwielbieniem jak wtedy, kiedy służyli razem w Berlinie. - Może wpadłbyś na parę dni do Nowego Jorku? - za- proponował. Kelner nakładał mu górę ziemniaków. - Prze- konasz się na własne oczy, jak walczę ze związkowcami, i zobaczysz, co udało mi się osiągnąć. Gdybym z jakiegoś powodu nie zdołał się stawić na następnym zebraniu, mógłbyś mnie zastąpić. - Skoro sobie tego życzysz... Z jednej strony Peter nie miał nic przeciwko wizycie w Nowym Jorku, z drugiej jednak wolałby, żeby Arm- strong osobiście tłumaczył się przed radą nadzorczą ze swoich poczynań. Przyleć w poniedziałek concordem - ciągnął Richard. - Po południu mam spotkanie z Seanem O'Reilly, jednym z najważniejszych przywódców związkowych. Będziesz świadkiem, jak owijam go sobie wokół palca. Po lunchu Armstrong wrócił do gabinetu, gdzie zastał piętrzący się na biurku stos listów. Nawet ich nie przej- rzał, tylko od razu podniósł słuchawkę i poprosił o połącze- nie z księgowością. 559 - Fred, możesz wydać mi nową książeczkę czekową? Przyleciałem do Anglii tylko na kilka godzin, więc... - Nazywam się Mark Tenby, proszę pana. - W takim razie poproś do telefonu Freda. - Fred od trzech miesięcy jest na emeryturze - odparł nowy główny księgowy. - Sir Paul mianował mnie na jego miejsce. Armstrong chciał już zapytać, z czyjego upoważnienia, ale ugryzł się w język. - To znakomicie. Wobec tego bądź tak dobry i przyślij mi tu na górę nową książeczkę czekową. Tylko się po- spiesz, bo niedługo odlatuję do Stanów. - Oczywiście, proszę pana. Jaka to ma być książeczka? Firmowa czy prywatna? -Taka, żebym mógł pobrać pieniądze z funduszu eme- rytalnego - odparł jakby nigdy nic Richard. - Mam na oku kilka interesujących inwestycji. & W słuchawce zapadła cisza znacznie dłuższa niż oczeki- wał. - Dobrze, proszę pana - powiedział wreszcie główny księgowy. - Z pewnością pamięta pan, że każdy czek musi mieć kontrasygnatę jeszcze jednego członka rady nadzor- czej, oraz że statut spółki zakazuje inwestowania środków z funduszu emerytalnego w firmy, których jesteśmy głów- nymi udziałowcami? - Nie musisz robić mi wykładów, młody człowieku! - parsknął Dick i z hukiem rzucił słuchawkę. - Co za bez- czelny smarkacz! - stwierdził z oburzeniem. - Chyba zapo- mniał, kto mu płaci pensję. Jak tylko dostarczono mu książeczkę czekową, przestał udawać, że zajmuje się listami, tylko natychmiast wy- mknął się z gabinetu, nawet nie pożegnawszy się z Pamelą. Wjechawszy windą na dach, polecił pilotowi śmigłowca, żeby zawiózł go na Heathrow. Podczas krótkiego lotu spo- glądał z góry na Londyn ze znacznie mniejszym sentymen- tem niż ten, jakim darzył Nowy Jork. Dwadzieścia minut później wysiadł z maszyny na He- athrow, szybko przeszedł odprawę celną i bagażową, po 560 czym zasiadł w poczekalni dla pasażerów business class. W trakcie oczekiwania na samolot do Nowego Jorku przy- jął gratulacje od dwóch Amerykanów, którzy rozpoznali go i podeszli, by podziękować za wszystko, co zrobił dla praw- dziwych nowojorczyków. Rozanielony, dał się ponieść wy- obraźni; co by było, gdyby statek, w którego ładowni wiele lat temu uciekł z okupowanej Europy, zamiast do Liverpo- olu płynął do Ameryki? Kto wie, może on, Richard Arm- strong, mieszkałby teraz w Białym Domu? W samolocie Dick zajął miejsce blisko dziobu, a po sta- nowczo zbyt skromnym posiłku zapadł w drzemkę. Obudził się odświeżony i pewien, że jednak da sobie radę. Najda- lej za rok „Tribune" nie tylko będzie nadal miała znacznie większy nakład niż „Star", ale zacznie przynosić zyski, a wtedy nawet sir Paulowi Maitlandowi nie pozostanie nic innego, jak tylko przyznać, iż jest to wyłącznie jego, Arm- stronga, zasługa. Biorąc pod uwagę, że kolejne wybory w Wielkiej Brytanii niemal na pewno wygra Partia Pracy... Kto wie, co przyniesie mu przyszłość. Ukradkiem napisał na brzeżku menu: „sir Richard Armstrong", ale niemal na- tychmiast przekreślił to i napisał poniżej znacznie więk- szymi literami: „lord Armstrong of Headley". Kiedy koła maszyny zetknęły się z nawierzchnią pasa startowego lotniska im. Kennedy'ego w Nowym Jorku, czuł się jak młodzieniaszek i nie mógł się doczekać, by znowu zasiąść za biurkiem w swoim gabinecie. Krocząc przez halę przylotów, widział pasażerów pokazujących go palcami i słyszał ich szepty: „Patrz, to Dick Armstrong!" Niektórzy z nich nawet do niego machali; co prawda uda- wał, że tego nie widzi, lecz uśmiech ani na chwilę nie znikł z jego twarzy. Jak zwykle, limuzyna czekała na parkingu dla VIP-ów. Opadłszy na miękkie siedzenie, włączył tele- wizor i zaczął przerzucać kanały; nagle jego uwagę przyku- ła znajoma twarz. - Nadeszła pora, żebym ustąpił ze stanowiska i skoncen- trował się na pracy na rzecz mojej fundacji - oznajmił Henry Sinclair, prezes Multi Media, największego koncer- nu wydawniczego na świecie. Kiedy samochód zatrzymał 36. Stan czwarty 561 się przed siedzibą „Tribune", Armstrong wciąż jeszcze za- stanawiał się, za jaką cenę Sinclair zgodziłby się sprzedać należący do niego kontrolny pakiet akcji. Z trudem wygramolił się z wozu, ciężkim krokiem do- wlókł się do drzwi, po czym wszedł do środka. Ludzie prze- bywający w głównym holu powitali go owacją; uśmiechnął się łaskawie, jakby była to najbardziej naturalna rzecz pod słońcem, wszedł do windy i nacisnął guzik. Przecho- dzącemu akurat w pobliżu działaczowi związkowemu prze- mknęła przez głowę myśl, czy Richard Armstrong dowie się kiedykolwiek, że jego pracownicy otrzymali szczegóło- we instrukcje, by wiwatować na cześć szefa przy każdej okazji. - Traktujcie go jak prezydenta, a on wkrótce zacznie uważać, że nim jest - powiedział Sean O'Reilly podczas ze- brania. - Pochlebiajcie mu, kiedy się da i dopóki będziecie dostawać pensje. ^ Na każdym piętrze, gdzie zatrzymywała się winda, owa- cje były jeszcze gorętsze. Kiedy Armstrong wysiadł na dwudziestym pierwszym piętrze, jego sekretarka zerwała się z miejsca. - Witamy w domu, proszę pana. - Masz rację - stwierdził. - Tu jest mój dom. Żałuję, że nie urodziłem się w Ameryce. Gdybym się tu urodził, na pewno byłbym już prezydentem. - Pan Critchley przyjechał kilka minut temu. Czeka na pana w gabinecie. - Świetnie. - Armstrong wkroczył do największego po- mieszczenia w budynku. - Miło cię znowu widzieć, Russell - stwierdził łaskawie. - Więc jak, wymyśliłeś już, co zrobić ze związkami? Uścisnęli sobie ręce. - Obawiam się, że nie - odparł Russell. - Szczerze mó- wiąc, sprawy nie przedstawiają się najlepiej. Obawiam się, że będziemy musieli zaczynać wszystko od początku. - Co to znaczy: od początku? -Podczas twojej nieobecności związkowcy odrzucili twoją ofertę. Uważają, że dwieście trzydzieści milionów 562 dolarów na odprawy i rekompensaty to za mało. Żądają trzystu siedemdziesięciu milionów. Armstrong opadł ciężko na fotel. - Wystarczy, żebym wyjechał na kilka dni, a tobie wszystko wymyka się z rąk! - wybuchnął. Otworzyły się drzwi i do gabinetu weszła sekretarka z najświeższym numerem „New York Tribune", położyła go na biurku, po czym cichcem wymknęła się z pokoju. Armstrong odruchowo zerknął na wydrukowany ogromną czcionką tytuł: WITAJ W DOMU, DICK! XXXV NEW YORK TRIBUNE 4 LUTEGO 1991 Kapitan Dick dowodzi - Armstrong chce kupić Multi Media za dwa miliardy dola- rów - powiedział Townsend. - Co takiego? - zdumiał się Tom. - W takim razie za- chowuje się jak polityk, który wypowiada wojnę, nie zda- jąc sobie sprawy, jak poważne problemy ma we własnym kraju. - Być może. Jeśli jednak ją wygra, problemy znikną, jakby ich nigdy nie było. - Wątpię. Wydatek rzędu dwóch miliardów dolarów mo- że go załatwić na amen. - Multi Media są warte znacznie więcej niż dwa miliar- dy - zwrócił uwagę Townsend swemu prawnikowi. - To czternaście gazet ukazujących się od Maine do Meksyku, dziewięć stacji telewizyjnych i „TV News", pismo o naj- większym nakładzie na świecie. W zeszłym roku mieli pra- wie miliard dolarów obrotu i zadeklarowali ponad sto mi- lionów zysku. Mówię ci, to góra pieniędzy. - Za którą Sinclair będzie chciał dostać co najmniej Mount Everest - zauważył Tom. - Nie wiem, w jaki sposób Armstrong zamierza wyjść na swoje, inwestując tylko dwa miliardy, tym bardziej że będzie musiał się zdrowo zapoży- czyć, żeby je wyłożyć. - Bardzo prosto - odparł Keith. - Najprędzej, jak to możliwe, wyciągając maksymalnie dużo gotówki. Multi Media od wielu lat działają na autopilocie. Gdyby ktoś za- pytał mnie o zdanie, przede wszystkim pozbyłbym się tych 564 „wypączkowanych" spółek, które nie przynoszą zysku, za- inwestował w te, które rokują nadzieje na przyszłość, ale najwięcej włożyłbym w radio i telewizję, wykorzystując dochody ze sprzedaży gazet i czasopism. - Chwilowo masz na głowie wystarczająco dużo proble- mów, żeby nie szukać nowych - przypomniał mu Spencer. - Dopiero niedawno uporałeś się ze strajkiem w „New York Star" i bankierzy zalecili ci, żebyś na jakiś czas wstrzymał się z inwestycjami. -Dobrze wiesz, co myślę o bankierach - odparł Town- send. - „Globe", „Star" i wszystkie moje australijskie pi- sma przynoszą dochód, więc to najdogodniejsza chwila, że- by wyciągnąć rękę po coś nowego. Druga taka okazja mo- że się już nie nadarzyć. Może bank tego nie rozumie, ale ty chyba tak, prawda? Tom milczał przez jakiś czas. Podziwiał aktywność i przebojowość swego klienta, ale Multi Media były praw- dziwym gigantem w porównaniu ze wszystkim, o co bili się w przeszłości, a w dodatku, chociaż próbował wciąż od no- wa, wciąż coś mu się nie zgadzało w rachunkach. - Widzę tylko jeden sposób, żeby coś z tego wyszło - po- wiedział wreszcie. - Jaki? - Trzeba mu zaproponować pakiet akcji uprzywilejowa- nych albo nasze akcje w zamian za jego. - Wątpię, żeby się zgodził, szczególnie po tym, jak Arm- strong zaoferował mu dwa miliardy gotówką. -Jeśli rzeczywiście to zrobił, to jeden Bóg wie, skąd wziął tyle forsy. Może pogadałbym z prawnikami Multi Mediów i spróbował wysondować, czy Armstrong napraw- dę złożył taką ofertę? - Bo ja wiem, czy to dobry pomysł?... Nie zapominaj, że Sinclair, na dobrą sprawę, jest jedynym właścicielem, więc znacznie sensowniej byłoby zwrócić się bezpośrednio do niego, tak jak zrobił Armstrong. - Ale ty zwykle nie działasz w taki sposób... - Zgadza się. Tym razem jednak aż mnie korci, żeby spróbować, bo nie pamiętam, kiedy ostatnio miałem oka- 565 zje negocjować z kimś, kto rzeczywiście rządzi swoją firmą. Tom wzruszył ramionami. - No więc co o nim wiesz? - Ma siedemdziesiąt lat i dlatego przechodzi na emery- turę. Udało mu się stworzyć największy i najbardziej do- chodowy prywatny koncern działający na rynku mediów. Podczas prezydentury swego przyjaciela Nixona był amba- sadorem USA w Wielkiej Brytanii, a w wolnym czasie zgromadził jedną z najwspanialszych prywatnych kolekcji malarstwa impresjonistycznego. Jest też prezesem chary- tatywnej fundacji wspierającej szkolnictwo i nie wiadomo jakim cudem ma jeszcze dość czasu, żeby grać w golfa. - A jak myślisz, co Sinclair wie o tobie? - Że pochodzę z Australii, że jestem właścicielem dru- giego co do wielkości koncernu prasowego na świecie, że wolę Nolana niż Renoira i że nie gram w golfa* - To jaki sposób zamierzasz go podejść? - Darować sobie podchody, zadzwonić bezpośrednio do niego i złożyć ofertę. Dzięki temu oszczędzę sobie lat nie- pewności i zastanawiania się, czy nie przepuściłem naj- większej okazji w życiu. Townsend spojrzał wyzywająco na Toma, lecz ten nie odezwał się ani słowem. Keith podniósł słuchawkę. - Heather, połącz mnie z siedzibą Multi Media w Kolo- rado. - Naprawdę wierzysz, że Armstrong wyłożył te dwa mi- liardy? - zapytał Spencer. Townsend zastanawiał się dość długo. - Tak - powiedział wreszcie. - Ale skąd wziął tyle forsy? - Z tego samego miejsca, z którego wziął pieniądze na zaspokojenie żądań związków zawodowych. - A ile ty zamierzasz zaproponować? Zanim Keith zdążył odpowiedzieć, zadzwonił telefon. - Czy to Multi Media? - Tak - odparł głos z wyraźnym południowym akcen- tem. 566 - Nazywam się Keith Townsend i chciałbym rozmawiać z panem Sinclairem. - Czy ambasador Sinclair zna pańskie nazwisko? - Mam nadzieję - mruknął Keith - bo jeśli nie, to tylko tracę czas. - Już pana łączę. Townsend dał znak Tomowi, żeby podniósł słuchawkę drugiego aparatu i przysłuchiwał się rozmowie. - Tu biuro ambasadora Sinclaira - odezwał się nowy głos z identycznym akcentem. - Mówi Keith Townsend. Czy byłoby możliwe, żebym za- mienił kilka słów z panem Sinclairem? - Ambasador przebywa w tej chwili na swoim ranczu, a za dwadzieścia minut powinien zjawić się w klubie na lekcję golfa, ale spróbuję go złapać, zanim wyjedzie. Tom zasłonił ręką mikrofon i szepnął do Keitha: - Mów do niego „ambasadorze". Wygląda na to, że nikt nie zwraca się do niego inaczej. Townsend skinął głową. -Dzień dobry, panie Townsend, tu Henry Sinclair. Czym mogę panu służyć? -Dzień dobry, ambasadorze - odparł Keith, starając się, by jego głos brzmiał spokojnie i pewnie. - Zależało mi na tym, żeby porozmawiać bezpośrednio z panem, zamiast tracić czas na dyskusje za pośrednictwem prawników. - Czas i pieniądze - uzupełnił Sinclair. - Można spytać, o czym konkretnie chciał pan ze mną rozmawiać? Keithowi przemknęło przez głowę, że powinien był poświęcić trochę więcej czasu na ustalenie z Tomem tak- tyki. - Zamierzam złożyć ofertę kupna Multi Mediów i pomy- ślałem sobie, że będzie najlepiej, jeśli zwrócę się w tej sprawie wprost do pana. - Miło mi to słyszeć, panie Townsend - odparł Sinclair. - Proszę jednak pamiętać, że pan Armstrong, którego za- pewne pan zna, złożył mi już ofertę, którą byłem zmuszony odrzucić. - Zdaję sobie z tego sprawę, ambasadorze. 567 Keith umilkł, zastanawiając się, ile naprawdę zapropo- nował Armstrong. - Czy mógłbym wiedzieć, jaką sumę ma pan na myśli? - spytał Sinclair. Kiedy Tom usłyszał odpowiedź Townsenda, mało nie wypuścił słuchawki z ręki. - Jaką formę płatności pan przewiduje? - Gotówkę - odparł Keith, chociaż nie miał najmniej- szego pojęcia, skąd mógłby zdobyć tyle pieniędzy. - Jeśli w ciągu trzydziestu dni zbierze pan tę sumę, bę- dziemy mogli uznać, że transakcja została zawarta. Proszę wówczas bezzwłocznie polecić swoim prawnikom, żeby skontaktowali się z moimi. - To znaczy, z kim konkretnie? - Wybaczy pan, panie Townsend, ale muszę już koń- czyć. Za dziesięć minut zaczynam lekcję golfa, a nie chciałbym się spóźnić, bo płacę instruktorowi za każdą rozpoczętą godzinę, - Tak, oczywiście... - wybąkał Townsend, zadowolony, że Sinclair nie widzi wyrazu niedowierzania na jego twa- rzy, po czym odłożył słuchawkę i odwrócił się do Toma. -Keith, czy ty zdajesz sobie sprawę, co przed chwilą zrobiłeś? - Największy interes w życiu - odparł Townsend. - Przypuszczalnie również ostatni, jeśli wziąć pod uwa- gę, że będzie cię kosztował trzy miliardy dolarów. Armstrong grzmotnął pięścią w biurko. - Zamknę tę przeklętą gazetę! - ryknął z wściekłością. Stojący za nim Russell Critchley pomyślał, że groźby je- go klienta z pewnością wywarłyby większe wrażenie, gdy- by Sean O'Reilly nie wysłuchiwał ich niemal codziennie już od trzech miesięcy. - Jeśli pan to zrobi, straci pan znacznie więcej - odparł O'Reilly spokojnym, cichym głosem. - Co pan przez to rozumie? - wrzasnął Armstrong. - To, że w chwili, kiedy wystawi pan gazetę na sprze- daż, ona może już nie mieć żadnej wartości. 568 - Pan mi grozi?! - Chyba można to zinterpretować również w ten sposób. Armstrong podniósł się z fotela, oparł ręce na biurku i pochylił się do przodu, tak że jego twarz znalazła się zale- dwie kilka centymetrów od twarzy związkowego przywód- cy, ale O'Reilly nawet nie mrugnął. - Żądacie ode mnie, żebym wypłacił wam trzysta dwadzie- ścia milionów dolarów, kiedy nie dalej jak wczoraj znalazłem na listach wypłat nazwiska osiemnastu ludzi, którzy już daw- no odeszli z firmy, w tym jeden przed dziesięciu laty? - Czy to moja wina, że wciąż mają ogromny sentyment dla poprzedniego pracodawcy? - Za pięćset dolarów za nocną zmianę? Wcale im się nie dziwię! - Właśnie dlatego proponuję panu sensowne wyjście z tej sytuacji. Armstrong skrzywił się z niesmakiem, po czym spojrzał na papiery rozłożone na biurku. - A co powie mi pan o króliku Bugsie, Jimmy Carterze i O. J. Simpsonie, nie wspominając o czterdziestu ośmiu innych znanych postaciach, które wczoraj zameldowały się na nocnej zmianie? W dodatku jestem pewien, że żaden z tych ludzi przez cały czas nawet nie ruszył palcem, a jeśli już, to najwyżej po to, żeby zamieszać kawę albo przetaso- wać talię przed kolejną partią pokera! Czy zamierza mnie pan przekonywać, że każdy z nich, nie wyłączając Geor- ge'a Busha, powinien dostać odprawę w wysokości kilku- nastu tysięcy dolarów? - Oczywiście. W ten sposób pomożemy mu zebrać pie- niądze na kampanię wyborczą. Zdesperowany Armstrong posłał błagalne spojrzenie Russellowi i Peterowi, oczekując od nich wsparcia, oni jednak milczeli jak zaklęci, co prawda każdy z zupełnie in- nego powodu. Rad nie rad, musiał znowu odwrócić się do O'Reilly'ego. - Później dowiecie się o mojej decyzji - wycedził. - A teraz wynocha stąd! - Czy pan wciąż ma nadzieję, że dziś po południu ukaże 569 się kolejny numer gazety? - zapytał z niewinną miną związkowiec. - Czy to kolejna groźba? - Jasne. Jeśli chce pan zobaczyć gazetę w kioskach, ra- dzę podjąć decyzję, zanim przyjdzie następna zmiana. Mo- im ludziom nie jest wszystko jedno, czy dostają wynagro- dzenie za swoją pracę, czy nie. - Wynocha! - ryknął Armstrong co sił w płucach. - Jak pan sobie życzy. To pan jest tu szefem. O'Reilly skinął głową Russellowi, odwrócił się i wy- szedł. Ledwie zamknęły się za nim drzwi, Armstrong spoj- rzał na Petera. - Teraz widzisz, z czym mam tutaj do czynienia. Co po- winienem zrobić, do cholery? - Zamknąć gazetę - stwierdził stanowczo Russell. - Po- winieneś był zrobić to już nazajutrz po upływie sześcioty- godniowego terminu. Na pewno by spokornieli i zgodzili się na niższą stawkę. - Ale wtedy nie mielibyśmy gazety! - Za to moglibyśmy spokojnie spać w nocy. - Skoro o to ci chodzi, to proszę bardzo: zgadzam się na ich żądania. Chwilowo nie widzę innego rozwiązania, ale jestem pewien, że w ostatecznym rozrachunku to my bę- dziemy górą. Prędzej czy później O'Reilly musi się złamać. Zgadzasz się ze mną, Peter? Peter Wakeham nic nie odpowiedział; dopiero kiedy Armstrong spojrzał na niego, z zapałem skinął głową. - Mogę wiedzieć, skąd weźmiesz trzysta dwadzieścia milionów dolarów? - zapytał Russell. - To moja sprawa - odparł krótko Armstrong. -Nieprawda, bo i moja. Muszę mieć te pieniądze w chwili, kiedy O'Reilly podpisze porozumienie, bo jeśli ich nie dostanie, natychmiast ogłosi strajk i zostaniemy na lodzie. - Będziesz je miał. - Dick, jeszcze nie jest za późno, żeby... Armstrong nie pozwolił mu dokończyć. - Podpisuj, i to zaraz - ryknął. 570 Russell niechętnie skinął głową i wyszedł z gabinetu, Armstrong natomiast chwycił za słuchawkę telefonu łączą- cego go bezpośrednio z redaktorem naczelnym. - Mam dobre wieści, Barney! - zahuczał. - Przekonałem związkowców, że powinni się zgodzić na moje warunki. Daj na pierwszą stronę artykuł o zwycięstwie zdrowego rozsąd- ku nad emocjami. Tytuł niech będzie o tym, że osiągnąłem coś, co jeszcze nigdy nikomu się nie udało. - Jak sobie życzysz, szefie. Mam podać szczegóły umowy? - Nie trzeba. Są tak skomplikowane, że nawet czytelni- cy „Wall Street Journal" nie zrozumieliby ani słowa. Poza tym chodzi mi o to, żeby nie stawiać przywódców związko- wych w kłopotliwej sytuacji. -Dobra robota, Dick - stwierdził Peter, kiedy Arm- strong odłożył słuchawkę. - Przez cały czas byłem pewien, że to ty będziesz górą. - Trochę mnie to kosztowało - zauważył Armstrong, wy- suwając szufladę. - Bo ja wiem? Jak tylko zagroziłeś, że zamkniesz gaze- tę, O'Reilly natychmiast położył uszy po sobie. Znakomi- cie dałeś sobie z nim radę. - Wiesz co, Peter? - rzucił od niechcenia Armstrong. - Muszę wystawić kilka czeków, a ponieważ jesteś jedynym oprócz mnie członkiem zarządu, który jest teraz w Nowym Jorku... - Jasne, Dick. Nie ma problemu. Gospodarz podsunął mu otwartą książeczkę czekową, którą niedawno przywiózł z Londynu. - Kiedy wracasz do kraju? - zapytał. - Jutro rano, concordem. - W takim razie wyjaśnisz sir Paulowi, dlaczego nie bę- dę mógł uczestniczyć w środowym zebraniu. Powiedz mu, że wreszcie dogadałem się ze związkami zawodowymi, że ustaliłem bardzo korzystne warunki i że w przyszłym mie- siącu „New York Tribune" wreszcie zacznie przynosić zyski. Przyjaznym gestem położył mu rękę na ramieniu. - Zrobię to z prawdziwą przyjemnością, Ile czeków mam podpisać? 571 - Najlepiej od razu wszystkie, żebym później nie musiał zawracać ci głowy. - Wszystkie? - powtórzył Peter niezbyt pewnym tonem. - Właśnie - potwierdził Armstrong, wręczając mu pióro. - Nie obawiaj się, będą u mnie bezpieczne. Poza tym, ża- den nie zostanie zrealizowany, dopóki i ja go nie podpiszę. Peter roześmiał się nerwowo i zdjął skuwkę, ale widać było, że wciąż się waha. Armstrong zacisnął mocniej palce. - Zdaje się, że za kilka tygodni kończy się twoja kaden- cja wiceprzewodniczącego rady nadzorczej? Wakeham złożył pierwszy podpis. -Pamiętaj, że Paul Maitland nie będzie żył wiecznie. Prędzej czy później będziemy musieli wybrać kogoś na je- go miejsce. Peter pracowicie podpisywał czeki. OSTATNIE WYDANIE Wszystko albo nic XXXVI DAILY EXPRESS 8 LUTEGO 1991 Podłożona przez IRA bomba eksploduje w ogródku przy Downing Street 10 Nikt nie ucierpiał „Ugryźli więcej niż są w stanie przełknąć", głosił tytuł ar- tykułu w „Financial Times". Sir Paul Maitland, siedzący przy kominku w swoim domu w Epson, oraz Tom Spencer, jadący kolejką podmiejską z Greenwich w stanie Connec- ticut, czytali go już po raz drugi, chociaż każdego z nich in- teresowała tylko połowa informacji zawartych w tekście. Wiele wskazuje na to, że magnaci prasowi Keith Townsend i Richard Armstrong popełnili klasyczny błąd, inwestując środki znacznie większe od tych, którymi dysponowali. Naj- prawdopodobniej obaj skończą jako interesujące podręczniko- we przykłady, na których będą się uczyć kolejne pokolenia studentów Harvardu. Analitycy twierdzili zgodnym chórem, że Armstrong zrobił znakomity interes, kupując „New York Tribune" za dwadzie- ścia pięć centów i pozostawiając długi poprzednim właścicie- lom dziennika. Gdyby dotrzymał słowa i zamknął gazetę na- tychmiast po upływie sześciotygodniowego terminu, jaki wy- znaczył związkom zawodowym na zawarcie nowej umowy zbiorowej, spektakularny sukces zamieniłby się w oszałamia- jący triumf. Niestety, nie uczynił tego, zaraz potem zaś popeł- nił kolejny, znacznie poważniejszy błąd, podpisując umowę na tak niekorzystnych dla siebie warunkach, że związkowcy zamiast „kapitanem Dickiem" zaczęli go nazywać „Świętym Mikołajem". 575 Pomimo osiągnięcia porozumienia ze związkami zawodo- wymi, gazeta w dalszym ciągu przynosi ponad milion dola- rów strat tygodniowo, i to mimo zapowiedzianej kolejnej re- dukcji zatrudnienia. Chwilowo straty te są wyrównywane przez zyski wypracowane przez „Citizena" oraz pozostałe ty- tuły należące do Armstrong Communications, jednak w związku z szybko narastającymi odsetkami za zaciągnięte kredyty oraz ogólną tendencją do obniżania cen gazet, już niedługo pieniądze napływające z Wielkiej Brytanii mogą się okazać mocno niewystarczające. Pan Armstrong nie poinformował jeszcze akcjonariuszy, skąd zamierza wziąć trzysta dwadzieścia milionów dolarów, które obiecał wypłacić swoim amerykańskim pracownikom zwalnianym z pracy albo przechodzącym na wcześniejsze emerytury. Jego jedyna wypowiedź na ten temat ukazała się na łamach „Tribune": „Teraz, kiedy zawarliśmy porozumie- nie ze związkami zawodowymi, nie widzę powodu, dla które- go nasza gazeta nie miałaby zacząć przynosić zysków ".* Giełda najwyraźniej nie podziela tego optymizmu, ponie- waż wczoraj cena akcji Armstrong Communications spadła o kolejne dziewięć pensów, osiągając poziom dwóch funtów i czterdziestu dwóch pensów. BłądKeitha Townsenda polegał na tym... Zadzwonił telefon. Sir Paul odłożył gazetę, wstał z fotela, przeszedł do gabinetu i podniósł słuchawkę. Usłyszawszy głos Erica Chapmana, poprosił go, żeby chwilę zaczekał, po czym zamknął drzwi. Ten środek ostrożności mógł się wydawać cokolwiek przesadny, jako że sir Paul był sam w domu, ale komuś, kto przez cztery lata pełnił funkcję brytyjskiego ambasadora w Pekinie, trudno się wyzbyć starych przyzwyczajeń. -Powinniśmy się natychmiast spotkać - powiedział Chapman. - W sprawie artykułu w „Financial Times"? - zapytał sir Paul. - W znacznie poważniejszej. Wolałbym nie mówić o tym przez telefon. 576 - Rozumiem. Czy mam też zawiadomić Petera Wakeha- ma? - Na pewno nie, jeśli zależy panu na zachowaniu tajem- nicy. - Słusznie. W takim razie, gdzie się spotkamy? -Mogę natychmiast wyruszyć do Epsom. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, będę u pana najdalej za godzinę. Siedzący w pociągu Tom Spencer prześlizgnął się wzro- kiem po pierwszej części artykułu, by skoncentrować uwa- gę na drugiej. Błąd Keitha Townsenda polegał na tym, że pragnąc czegoś ca- łym sercem, przestał przestrzegać podstawowych zasad rzą- dzących handlem. Każdy uczeń wie, że jeśli chcesz wymienić stare kasztany na torebkę chipsów, musisz z kamienną twarzą zaczekać na pierwszy ruch partnera. Niestety, wygląda na to, iż Townsend tak bardzo pragnął stać się właścicielem Multi Mediów, że nie był w stanie powstrzymać nerwowego tiku i zamiast za- pytać, za ile Henry Sinclair byłby gotów odstąpić firmę, pierwszy złożył ofertę w wysokości trzech miliardów dolarów. Zaraz potem przysporzył sobie nowych kłopotów, zobowiązu- jąc się dostarczyć tę sumę w gotówce. Ponieważ nowojorscy związkowcy nazywają Richarda Armstronga „Świętym Mikołajem", trudno winić pana Sinc- laira za to, że uznał, iż w tym roku Boże Narodzenie nadeszło wcześniej niż zwykle, szczególnie jeśli wziąć pod uwagę, że by- ło powszechnie wiadomo, iż jest bliski zawarcia z Armstron- giem transakcji opiewającej na dwa miliardy dolarów. Nawet tę cenę uważa się obecnie za znacznie wygórowaną. Ustaliwszy warunki transakcji, pan Townsend stwierdził, że będzie mu niezmiernie trudno dotrzymać trzydziestodnio- wego terminu płatności, a kiedy jednak wywiązał się ze zobo- wiązania, uczynił to tak wielkim kosztem, że gdy dojdzie do oddawania pożyczonych na ogromny procent kwot, najpraw- dopodobniej będzie to oznaczać koniec Global International. Przez całe życie pan Townsend wiele ryzykował, tym razem 37. Stan czwarty 577 jednak udowodnił, że jest gotów zagrać o wszystko, co przez ten czas osiągnął. Po ogłoszeniu przez Global półrocznego sprawozdania fi- nansowego akcje spółki spadły o kolejne osiem pensów, do trzech funtów dziewiętnastu pensów za sztukę. Oprócz problemów, które sami sobie stworzyli, obaj ma- gnaci prasowi muszą stawić czoło ciągłemu wzrostowi cen pa- pieru oraz słabnącej pozycji dolara w stosunku do funta szter- linga. Jeśli ten niekorzystny splot czynników zewnętrznych utrzyma się przez dłuższy czas, nawet ci superbogacze mogą z przerażeniem stwierdzić, że mają pustki w kieszeniach. Przyszłość obu koncernów spoczywa teraz w rękach ban- kierów, którzy z pewnością zastanawiają się - podobnie jak wierzyciele krajów Trzeciego Świata - czy kiedykolwiek zoba- czą odsetki od udzielonych pożyczek, nie wspominając już o kapitale. Alternatywą dla obu panów jest drastyczne ogra- niczenie kosztów oraz zgoda na największą awaryjną wyprze- daż akcji w historii giełdy. Szczególnego smaczku dodaje sytu- acji fakt, iż wystarczy, by choć jeden bank zażądał natych- miastowego uregulowania zaległych płatności, a nastąpi ostateczna katastrofa. Jeden ze znajomych bankierów wyznał mi wczoraj w sekre- cie, że gdyby zobaczył czek wystawiony przez któregoś z tych panów, czym prędzej podarłby go i wyrzucił do kosza. Kiedy pociąg zatrzymał się na dworcu Grand Central, Tom wysiadł jako pierwszy, dopadł najbliższego automatu tele- fonicznego i zadzwonił do Townsenda. Heather natych- miast połączyła go z szefem. Tym razem Keith bardzo uważnie wysłuchał rady swojego prawnika. Zaraz po przeczytaniu artykułu Armstrong poinformował sekretarkę, że gdyby dzwonił sir Paul Maitland, to on wła- śnie wyszedł. Telefon zadzwonił niemal w tej samej chwili gdy Richard odłożył słuchawkę. - Proszę pana, dzwoni główny dealer Bank of New Am- sterdam. Twierdzi, że ma bardzo ważną sprawę. - No więc daj go. 578 - Napływa mnóstwo zleceń sprzedaży akcji Armstrong Communications - poinformował go dealer. - Cena spadła już do dwóch dolarów i trzydziestu jeden centów. Zastana- wiałem się, czy w związku z tym zamierza pan wydać ja- kieś dyspozycje. - Kupować - odparł Armstrong bez wahania. W słuchawce na krótko zapadła cisza. - Pragnę panu przypomnieć, że za każdym razem, kiedy kurs spada o jednego centa, traci pan... chwileczkę... około siedmiuset tysięcy dolarów - powiedział wreszcie dealer. - To nie ma znaczenia - odparł Armstrong. - Kurs wkrótce znowu wzrośnie, a wtedy z nawiązką odbijemy so- bie wszystkie straty. - Jeśli jednak będzie inaczej... - Powiedziałem już: proszę kupować - przerwał mu Armstrong. - Prędzej czy później musi nastąpić odwróce- nie tendencji. Cisnął słuchawkę na widełki, po czym zapatrzył się w swoje zdjęcie na pierwszej stronie „Financial Times". Nie czuł się ani trochę pochlebiony. Townsend natychmiast po przeczytaniu artykułu zastoso- wał się do rady Toma i zadzwonił do swoich bankierów, nie czekając, aż oni zadzwonią do niego. David Grenville po- twierdził, że cena akcji Global International znowu spa- dła, oraz zasugerował, że chętnie spotkałby się z Townsen- dem. Keith umówił się z bankierem na drugą po południu. - Byłoby chyba dobrze, gdyby towarzyszyli panu praw- nicy - dodał na zakończenie Grenville. Zabrzmiało to jak pogróżka. Zaraz potem Townsend polecił Heather odwołać pozo- stałe popołudniowe spotkania, po czym zagłębił się w lek- turze dokumentów przygotowanych na seminarium, które zamierzał zorganizować w przyszłym miesiącu w Honolulu. Swój udział zapowiedzieli już Henry Kissinger oraz sir Ja- mes Goldsmith. Townsend postanowił zebrać w jednym miejscu wszystkich prezesów rad nadzorczych kontrolowa- nych przez siebie spółek, omówić z nimi drogę, jaką korpo- 579 racja przebyła przez dziesięć lat, określić miejsce, jakie w strukturze firmy powinny zająć Multi Media, oraz zasta- nowić się, jak najlepiej wykorzystać potencjał wniesiony przez najnowszy nabytek. Czy seminarium również będzie musiało zostać odwołane? - przemknęła mu niewesoła myśl. A może zamieni się w ceremonię pogrzebową? Potrzebował dwudziestu siedmiu dni wytężonej pracy, by zgromadzić środki na zakup Multi Mediów. W tym czasie spę- dził bezsennie wiele nocy, zastanawiając się, czy nie popełnił błędu, który mógł się okazać tragiczny w skutkach. Artykuł w „Financial Times" potwierdził jego najgorsze obawy. Jaka szkoda, że zdołał dotrzymać obietnicy danej Sinclairowi, a przede wszystkim, że nie posłuchał przestróg Toma! Kilka minut przed drugą jego limuzyna skręciła w Wall Street i zatrzymała się przed budynkiem, w którym mieści- ło się biuro J. P. Grenville'a. Wysiadłszy z samochodu, Townsend przypomniał sobie, jak bardzo był stremowany niemal pięćdziesiąt lat temu, kiedy po raz pierwszy został wezwany do gabinetu dyrektora szkoły. Portier otworzył przed nim drzwi z matowego szkła, a kiedy spostrzegł, z kim ma do czynienia, z szacunkiem dotknął daszka czap- ki. Czy jutro albo pojutrze też to zrobi? - przemknęła Ke- ithowi niewesoła myśl. Skinął głową portierowi, po czym ruszył w kierunku re- cepcji, gdzie stali pogrążeni w rozmowie David Grenville i Tom Spencer. Uśmiechnęli się na jego widok; najwyraź- niej obaj byli przekonani, że na to spotkanie na pewno się nie spóźni. - Miło cię widzieć, Keith - powiedział Grenville, ściska- jąc mu dłoń. - Dziękuję, że przyjechałeś tak szybko. Townsend również się uśmiechnął. Nie pamiętał, kiedy dyrektor był dla niego taki uprzejmy. Tom objął go ramie- niem, po czym wszyscy trzej weszli do windy. - Co słychać u Kate? - zapytał Grenville. - Kiedy wi- działem ją po raz ostatni, redagowała jakąś powieść. -Tamta książka odniosła taki sukces, że teraz pisze własną. Jeśli sprawy ułożą się inaczej, niż mam nadzieję, być może będziemy żyli wyłącznie z jej honorariów. 580 Jego wisielczy humor nie wywołał żadnego komentarza. Wysiedli na piętnastym piętrze i przeszli korytarzem do gabinetu. Grenville poprosił gości, by zajęli miejsca w wygodnych fotelach, sam natomiast usiadł za biurkiem i otworzył teczkę. - Przede wszystkim jeszcze raz dziękuję wam obu, że zechcieliście tak prędko się ze mną zobaczyć. Keith i Tom skinęli głowami, choć obaj doskonale zda- wali sobie sprawę, że nie mieli wielkiego wyboru. - Mamy przyjemność już od ponad ćwierćwiecza repre- zentować interesy twojej firmy - ciągnął gospodarz, zwra- cając się do Townsenda. - Byłoby mi niezmiernie przykro, gdyby nasze związki musiały zostać zerwane. Keithowi zrobiło się sucho w ustach, ale słuchał dalej w milczeniu. -Musielibyśmy być zupełnie nieodpowiedzialni, żeby nie doceniać powagi sytuacji, w jakiej się znalazłeś. Już pobieżna analiza niedawnych wydarzeń pozwala stwier- dzić, że łączna wartość pożyczek, które ostatnio zaciągną- łeś, znacznie przewyższa wartość aktywów firmy. Jeśli chcesz, byśmy w dalszym ciągu zajmowali się twoimi inte- resami, musisz nam obiecać pełną współpracę i pomoc przy próbie wyciągnięcia cię z tarapatów. - Co rozumiesz przez „pełną współpracę"? - zapytał Tom. - Zaczniemy od przydzielenia ci zespołu złożonego z na- szych najlepszych fachowców, wyposażonych w całkowite, podkreślam: całkowite pełnomocnictwa dotyczące badania wszelkich aspektów zawieranych przez ciebie transakcji oraz podejmowania decyzji, które, ich zdaniem, mogą się przyczynić do poprawy kondycji finansowej firmy. -A co dalej? - Któryś z naszych ludzi udzieli ci konkretnych wskazó- wek, które, mam nadzieję, dokładnie zrealizujesz. - Kiedy będę mógł się z nim spotkać? - Tak się składa, że to kobieta - odparł bankier. - Na- wet natychmiast, ponieważ panna Beresford właśnie czeka na ciebie w swoim biurze piętro niżej. 581 - W takim razie chodźmy do niej. - Najpierw muszę wiedzieć, czy zgadzasz się na nasze warunki - odparł Grenville, nie ruszając się z miejsca. - Wiedziałeś, że się zgodzi, w chwili kiedy go tu zapra- szałeś - wtrącił się Tom. -No więc zaprowadzę was do E. B., która przedstawi plan działania na najbliższą przyszłość. Zeszli schodami na czternaste piętro. Grenville zatrzy- mał się przed drzwiami opatrzonymi tabliczką z inicjałami pani Beresford i zastukał w nie niemal z szacunkiem. - Proszę wejść - usłyszeli silny, zdecydowany głos. Obszerny, wygodnie urządzony pokój z oknami wycho- dzącymi na Wall Street już na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie, że pracująca w nim osoba jest schludna, skrupu- latna i wie czego chce. Zza biurka podniosła się czterdzieste-, może czterdzie- stopięcioletnia kobieta dorównująca wzrostem Townsen- dowi, o krótko ostrzyżonych ciemnych włosach i szczupłej twarzy, niemal całkowicie zasłoniętej wyjątkowo dużymi okularami. Miała na sobie elegancko skrojony granatowy kostium i kremową bluzkę. - Dzień dobry - powiedziała, wychodząc im naprzeciw z wyciągniętą ręką. - Jestem Elizabeth Beresford. - Keith Townsend. - Uścisnął jej rękę. - A to mój do- radca prawny, Tom Spencer. - Zostawię was samych - oznajmił Grenville, po czym spojrzał na Keitha. - Przed wyjściem zajrzyj do mnie jesz- cze na chwilę, dobrze? Naturalnie, jeśli nadal będziesz za- interesowany moją propozycją. - Dobrze - odparł Townsend. Grenville wyszedł, starannie zamykając za sobą drzwi. - Proszę siadać - powiedziała panna Beresford, wskazu- jąc im dwa obszerne fotele, sama zaś wróciła za biurko, na którym piętrzył się stos dokumentów. - Może któryś z pa- nów ma ochotę na kawę? - Dziękuję - odparł Keith, któremu zależało, by jak naj- prędzej przejść do sedna sprawy. Tom również pokręcił głową. 582 - Jestem specjalistą od leczenia podupadających firm - zaczęła panna Beresford. - W tym wypadku moje zadanie po- lega na tym, by uchronić Global Corporation od przedwcze- snej śmierci. - Odchyliła się do tyłu razem z fotelem i złączy- ła przed sobą dłonie. - Jak każdy lekarz, który stwierdza obecność nowotworu w organizmie, muszę przede wszystkim ustalić, czy jest on złośliwy, czy łagodny. Z góry uprzedzam, że moje metody leczenia skutkują w jednym przypadku na cztery, oraz że pański przypadek jest bez wątpienia najtrud- niejszym ze wszystkich, z jakimi się do tej pory zetknęłam. - Dziękuję za szczerość - powiedział Keith z przekąsem. - Bardzo podniosła mnie pani na duchu. Puściła jego uwagę mimo uszu, pochyliła się nad biur- kiem i otworzyła jakąś teczkę. - Chociaż spędziłam kilka godzin na lekturze sprawoz- dań finansowych publikowanych przez pańską firmę oraz mimo że znam rezultaty szczegółowych badań przeprowa- dzonych przez naszych znakomitych ekspertów, wciąż nie jestem w stanie stwierdzić, czy ocena sytuacji dokonana przez „Financial Times" jest słuszna, czy może nieco prze- sadzona. Autor artykułu ograniczył się do enigmatycznego stwierdzenia, że wartość długów pańskiej firmy przekracza wartość jej aktywów; ja muszę sięgnąć znacznie głębiej. Jestem w tym trudniejszej sytuacji, że już po pobież- nym przejrzeniu dokumentów stało się dla mnie jasne, iż cierpi pan na schorzenie często spotykane wśród ludzi, którzy samodzielnie dorobili się ogromnych fortun: dobija- jąc interesu, spogląda pan na odległy horyzont, pozosta- wiając innym troskę o to, w jaki sposób tam dotrzeć. Tom z trudem powstrzymał uśmiech. - Poza tym popełnił pan klasyczny błąd, zwany przez Ja- pończyków „zasadą Archimedesa": ostatni kontrakt, jaki pan zawarł, opiewa na kwotę wyższą od sumy wszystkich-do- tychczasowych kontraktów. Mówiąc konkretnie, zapożyczył się pan w kilkunastu bankach i instytucjach finansowych na trzy miliardy dolarów, aby zakupić Multi Media, nie za- dawszy sobie nawet trudu, aby sprawdzić, czy dochody po- zostałych spółek wchodzących w skład pańskiej grupy wy- 583 starczą na spłacenie tak ogromnego kredytu. - Umilkła, przez chwilę wpatrywała się w swe złączone dłonie, po czym dodała: - Szczerze mówiąc, nie wierzę, że przed zawarciem tej transakcji zasięgnął pan czyjejkolwiek opinii. -Myli się pani - odparł Townsend. - Zasięgnąłem. Obecny tu pan Spencer robił wszystko co w jego mocy, że- by odwieść mnie od tego zamiaru. - Rozumiem - mruknęła panna Beresford. - Jeśli i mnie się nie powiedzie, za swój upadek będzie mógł pan winić wyłącznie zakorzenioną w pańskiej duszy skłonność do ha- zardu. Czytając te dokumenty, doszłam do wniosku, że wszystkie dotychczasowe sukcesy zawdzięcza pan wyłącz- nie szczęśliwemu zbiegowi okoliczności, który sprawił, że w sumie wygrał pan trochę więcej niż przegrał, oraz temu, że pańscy bankierzy, często wbrew zdrowemu rozsądkowi i samym sobie, aż do tej pory mieli do pana zaufanie. - Czy jest nadzieja na jakieś dobre wiadomości? - zapy- tał Keith. Panna Beresford udała, że go nie słyszy. - Przede wszystkim będę musiała przejrzeć, strona po stronie, księgi finansowe wszystkich spółek, których jest pan właścicielem, niezależnie od tego, w jakim kraju mają siedzibę i w jakiej walucie prowadzą rozliczenia, i na tej podstawie wyrobić sobie obraz sytuacji. Jeśli uznam, że Global Corporation rokuje jeszcze jakieś nadzieje na przy- szłość, przejdę do drugiego etapu leczenia, polegającego między innymi na natychmiastowej sprzedaży znacznej części majątku tych spółek, w tym być może wielu rzeczy, do których żywi pan szczególny sentyment. Townsend bał się zapytać, jakie rzeczy ma na myśli panna Beresford, więc słuchał dalej w milczeniu. - Nawet zakładając, że operacja ta zakończy się sukce- sem, będziemy musieli mieć w pogotowiu plan awaryjny, polegający na przygotowaniu oświadczenia dla prasy, w którym wyjaśni pan szczegółowo powody, dla których zdecydował się pan złożyć wniosek o ogłoszenie upadłości firmy. Jeśli zajdzie taka potrzeba, natychmiast przekażę to oświadczenie agencji Reutera. 584 Keith z niedowierzaniem wytrzeszczył oczy. •- Jeżeli jednak tego nie zrobię i jeśli nadal będziemy współpracować, przejdziemy do trzeciego etapu. Będzie to dla mnie oznaczało konieczność odwiedzenia każdego ban- ku oraz każdej instytucji finansowej, w której jest pan za- dłużony, w celu przekonania ich, że potrzebuje pan jeszcze trochę czasu na wywiązanie się ze swoich zobowiązań. Szczerze mówiąc, gdybym była na ich miejscu, raczej na pewno nie dałabym się przekonać. - Zamknęła teczkę i odłożyła ją na bok, otworzyła natomiast następną i zerk- nęła na leżącą na wierzchu kartkę. - Wygląda na to, że od- będę podróże na cztery kontynenty, do trzydziestu sied- miu banków i jedenastu innych instytucji, których więk- szość zdążyła się już dzisiaj ze mną skontaktować. Mam nadzieję, że zdołałam zyskać na czasie przynajmniej tyle, żeby się zorientować w tym bałaganie. - Wskazała piętrzą- ce się na biurku dokumenty. - Jeżeli jakimś cudem uda mi się zrealizować wszystkie trzy etapy, to moim ostatnim i zarazem najtrudniejszym zadaniem będzie przekonanie tych samych banków i instytucji finansowych, tak bardzo zatroskanych stanem pańskich interesów, żeby pozwoliły panu zachować środki finansowe wystarczające dla zapew- nienia egzystencji firmy. Mogę to uczynić tylko w jeden sposób, to znaczy udowadniając im, że kredyty, których panu udzielili, mają pełne zabezpieczenie w nieruchomo- ściach oraz zyskach z bieżącej produkcji. Chyba nie weź- mie mi pan za złe, jeśli powiem, że najpierw będę musiała udowodnić to samej sobie. Proszę też nie myśleć, że kiedy tylko osiągniemy czwarty etap, będzie pan mógł się odprę- żyć i zapomnieć o kłopotach; wręcz przeciwnie, ponieważ dopiero wtedy pozna pan szczegóły etapu piątego. Townsend spocił się już dawno, teraz zaś poczuł, jak krople potu kapią mu z nosa. - Nie ulega wątpliwości, że „Financial Times" przynaj- mniej pod jednym względem ma całkowitą rację - ciągnę- ła panna Beresford. - Jeżeli choć jeden bank zażąda na- tychmiastowego zwrotu gotówki, wówczas może pan poże- gnać się z jakimikolwiek nadziejami. W razie takiej 585 ewentualności przekażę sprawę koledze zajmującemu biu- ro piętro niżej, który specjalizuje się w procedurach upa- dłościowych. Na koniec powiem panu, panie Townsend, że jeśli zamierza pan uniknąć losu pańskich rodaków, Alana Bonda i Christophera Skase'a, nie tylko musi pan ze mną ściśle współpracować, ale także dać mi słowo, że po opusz- czeniu tego pokoju nie podpisze pan żadnego czeku i nie ruszy ani centa z pieniędzy, jakie jeszcze zostały na pań- skich kontach, z wyjątkiem sum potrzebnych na pokrycie niezbędnych wydatków, a nawet wtedy każda wypłata przekraczająca dwa tysiące dolarów musi, powtarzam: mu- si zostać przeze mnie zaakceptowana. - Wpatrywała się w niego bez mrugnięcia, czekając na odpowiedź. - Każda wypłata ponad dwa tysiące dolarów? - powtó- rzył Townsend, jakby nie wierzył własnym uszom. - Tak jest - potwierdziła panna Beresford. - Będzie pan mógł kontaktować się ze mną o każdej porze dnia i nocy, a ja zawsze podejmę decyzję najwyżej w ciągu godziny. - Zamknęła teczkę. - Jeśli jednak czuje pan, że nie zdoła spełnić tych warunków, wówczas nie podejmę się repre- zentowania pańskich interesów. Oznacza to, że nie podej- mie się tego również ten bank, którego reputację, co jest chyba oczywiste, musimy chronić za wszelką cenę. Mam nadzieję, że wyraziłam się wystarczająco jasno? - Aż zanadto - odparł Townsend, który czuł się tak, jak- by stoczył dziesięciorundowy pojedynek z bokserem wagi ciężkiej. Elizabeth Beresford odchyliła się do tyłu razem z fotelem. - Jeśli chciałby pan zasięgnąć opinii swego doradcy, mo- gę udostępnić panu jedną z naszych salek konferencyjnych. - Nie ma takiej potrzeby - stwierdził Keith. - Gdyby nie podzielał pani stanowiska, już dawno by mi o tym po- wiedział. Przez twarz Toma przemknęło coś na kształt uśmiechu. - Będę z panią ściśle współpracował - zapewnił ją Townsend, po czym, jakby szukając potwierdzenia, że pod- jął słuszną decyzję, spojrzał na prawnika, który z powagą skinął głową. 586 - Wyśmienicie - powiedziała panna Beresford. - Na po- czątek proszę mi oddać wszystkie karty kredytowe. Trzy godziny później Townsend dźwignął się z fotela, uścisnął dłoń Elizabeth Beresford, po czym, słaniając się na nogach, opuścił jej gabinet i z trudem wspiął się na są- siednie piętro. Zamierzał już zastukać do drzwi Grenvil- le'a, ale nie zdążył, ponieważ otworzyły się i stanął w nich gospodarz z dużą szklanką whisky w ręce. -Pomyślałem sobie, że to ci się przyda - powiedział, wręczając szklankę Townsendowi. - Jakim rezultatem za- kończyło się pierwsze starcie z E. B.? - Nie jestem pewien - przyznał Keith. - Wiem tylko ty- le, że przez najbliższe dwa tygodnie będziemy się widywać codziennie od trzeciej do szóstej po południu, łącznie z weekendami. - Pociągnął spory łyk, po czym dodał: - Za- brała mi karty kredytowe. - To dobry znak! - ucieszył się Grenville. - Robi to tyl- ko wtedy, kiedy dostrzega szansę na zwycięstwo. Jeśli uwa- ża sprawę za z góry przegraną, natychmiast odsyła doku- menty piętro niżej. - Czy powinienem odczuwać wdzięczność? - zapytał Townsend, osuszywszy szklankę. - Raczej chwilową ulgę. Czujesz się na siłach, żeby zjeść ze mną kolację? - Bardzo bym chciał, ale ona - wskazał na podłogę - za- dała mi tyle pracy domowej, że... - Mimo wszystko uważam, że powinieneś się dzisiaj po- kazać. Będzie tam sporo bankierów, a twoja nieobecność, biorąc pod uwagę okoliczności, mogłaby zostać niewłaści- wie zinterpretowana. - To prawda. Co jednak będzie, jeśli odeśle mnie do do- mu, zanim podadzą przystawkę? - Wątpię, żeby to zrobiła, bo posadziłem cię po jej prawej stronie. Zamierzam dać do zrozumienia kolegom po fachu, że nadal cieszysz się naszym stuprocentowym zaufaniem. - A niech to licho... Jaka ona jest prywatnie? David Grenville nie zastanawiał się długo. - Raczej nie licz na szampańską zabawę. XXXVII Daily Mail 2 lipca 1991 Karol i Diana: „Powód do troski - Telefon ze Szwajcarii, proszę pana - oznajmiła tymczaso- wa sekretarka, której imienia Armstrong nie zdążył jesz- cze zapamiętać. - Dzwoni pan Jacques Lacroix. Na drugiej linii czeka rozmowa z Londynem. - A kto dzwoni z Londynu? - Pan Peter Wakeham. - Powiedz mu, żeby zaczekał, i daj Szwajcarię. - To ty, Dick? - Tak, Jacques. Co słychać, stary przyjacielu? - Prawdę powiedziawszy, mam powody do niepokoju. - A to dlaczego? - zadudnił Armstrong. - Przecież nie dalej jak w zeszłym tygodniu dostarczyłem do waszej no- wojorskiej filii czek na pięćdziesiąt milionów dolarów. Mam nawet potwierdzenie. - Zgadza się, Dick. Problem polega na tym, że ten czek jest bez pokrycia. - Na pewno zaszła jakaś pomyłka - stwierdził stanow- czo Armstrong. - Na tym koncie są wystarczające środki na pokrycie nie jednego, ale kilku takich czeków! - Całkiem możliwe, tyle że ktoś najwyraźniej nie zgadza się na uruchomienie tych środków i dał nam jednoznacznie do zrozumienia, że żaden czek z numerem tego konta nie zostanie zrealizowany. - Zaraz zadzwonię i wyjaśnię tę sprawę - obiecał Arm- strong. - Czekaj na mój telefon. 588 - Możesz być pewien, że nie odejdę od aparatu - odparł Lacroix. Richard odłożył słuchawkę, spostrzegł migające świa- tełko, podniósł ją natychmiast i rzucił do mikrofonu: - Peter, co się dzieje, do wszystkich diabłów? - Sam nie wiem - przyznał Wakeham. - Mogę ci powie- dzieć tylko tyle, że wczoraj wieczorem odwiedzili mnie w domu Paul Maitland i Eric Chapman, i zapytali, czy pod- pisywałem jakieś czeki z numerem konta funduszu emery- talnego. Powiedziałem im to, co ustaliliśmy, ale wygląda na to, że Maitland jednak wydał polecenie, żeby nie hono- rowano żadnych czeków z moim podpisem. - Za kogo oni się uważają, do cholery?! - ryknął Arm- strong. - To moja firma i mogę z nią robić, co mi się podoba! - Sir Paul twierdzi, że już od tygodnia usiłuje się z tobą skontaktować, ale ty nie odpowiadasz na jego telefony. Kilka dni temu powiedział, że jeśli nie zjawisz się na po- siedzeniu rady nadzorczej w przyszłym miesiącu, będzie musiał złożyć rezygnację. - Niech sobie składa, kogo to obchodzi? Jak tylko znik- nie z horyzontu, mianuję przewodniczącym, kogo będę chciał! - Jasne, że będziesz mógł to zrobić. Uprzedzam cię jed- nak, że jego sekretarz przygotował już oświadczenie dla prasy, wyjaśniające przyczyny rezygnacji. - I co z tego? Nikomu nie będzie się chciało go czytać. - Nie jestem tego pewien. - Dlaczego? - Zaczekałem wczoraj, aż jego sekretarka pójdzie do domu, włączyłem jej komputer i dogrzebałem się do pra- wie gotowej wersji oświadczenia. - Jest tam coś ciekawego? - Między innymi informacja, że Maitland bezzwłocznie złoży w Zarządzie Giełdy wniosek o czasowe zawieszenie obrotu naszymi akcjami, do chwili zakończenia szczegóło- wego dochodzenia. - Nie ma prawa tego robić! - wrzasnął Armstrong. - Ta- ki wniosek musi zostać poparty przez zarząd! 589 -Przypuszczalnie poprosi o to poparcie podczas naj- bliższego posiedzenia - odparł Peter. - W takim razie powiedz mu, że na pewno przylecę i że jedynym oświadczeniem dla prasy, jakie zostanie wydane, będzie-to, w którym wyjaśnię powody, dla których sir Paul Maitland został usunięty ze stanowiska przewodniczącego rady nadzorczej! -Może byłoby lepiej, gdybyś sam mu to powiedział? - zaproponował nieśmiało Peter. - Ja go tylko poinformuję, że będziesz na zebraniu. - Informuj go, o czym chcesz, tylko dopilnuj, żeby wcze- śniej nie wydawał żadnych oświadczeń! - Zrobię co w mojej mocy, Dick, ale... Przerwało mu trzaśniecie odkładanej słuchawki. Armstrong długo siedział bez ruchu, usiłując zebrać myśli. Sir Paul mógł poczekać; w tej chwili najważniejsze było zdobycie pięćdziesięciu milionów dolarów, zanim Ja- cques Lacroix poinformuje świat o niewypłacalności swe- go klienta. Pomimo wysiłków Armstronga, „Tribune" wciąż jeszcze nie wyszła na prostą. Mimo zawarcia kolej- nego porozumienia ze związkami zawodowymi, gazeta w dalszym ciągu przynosiła ogromne straty. Po to, żeby za- spokoić żądania związkowców oraz utrzymać kurs akcji na przyzwoitym poziomie, bez wiedzy zarządu podjął już po- nad trzysta milionów funtów z funduszu emerytalnego; je- śli jednak w ciągu kilku dni nie odda pieniędzy Szwajca- rowi, akcje napłyną na giełdę wezbranym strumieniem, on zaś nie będzie już miał wystarczających środków na to, że- by je wykupywać. Spojrzał na ścienny zegar wskazujący czas w różnych częściach świata. W Moskwie minęła już szósta po połu- dniu, należało się jednak spodziewać, że człowiek, z którym chciał się skontaktować, będzie jeszcze w biurze. Arm- strong podniósł słuchawkę i podał sekretarce moskiewski numer telefonu. Czekając na połączenie, ponownie pogrążył się w my- ślach. Nikt nie cieszył się bardziej od niego, kiedy marsza- łek Tulpanow otrzymał nominację na szefa KGB. Od tam- 590 tej pory Armstrong odbył wiele podróży do Moskwy, za- pewniając sobie mnóstwo lukratywnych kontraktów, ostat- nio jednak czuł, że Tulpanow nie jest mu już tak przychyl- ny jak dawniej. Oczekiwanie przedłużało się, a po czole i skroniach Armstronga zaczęły spływać strużki potu. W ciągu kilku ostatnich lat często spotykał się z Michaiłem Gorbaczo- wem, który okazywał spore zainteresowanie jego pomysła- mi; kiedy do władzy doszedł Borys Jelcyn, Tulpanow przedstawił starego znajomego nowemu rosyjskiemu przy- wódcy, lecz po rozmowie Richard odniósł wrażenie, że ani Jelcyn, ani marszałek nie potraktowali go tak poważnie, jak na to zasługiwał. W zamyśleniu przerzucał kartki osobistego notatnika, szukając nazwisk osób, które mogłyby mu pomóc uporać się z kłopotami. Kiedy dotarł do litery C, pod którą figuro- wała między innymi Sally Carr, wreszcie zadzwonił tele- fon. Podniósłszy słuchawkę, Armstrong usłyszał męski głos, który zapytał po rosyjsku, kto życzy sobie rozmawiać z marszałkiem Tulpanowem. - Lubczy z Londynu. Rozległo się głośne pstryknięcie, a zaraz potem na linii zameldował się szef KGB. - Co mogę dla ciebie zrobić, Lubczy? - Potrzebuję pomocy, Siergieju - powiedział Armstrong. W słuchawce zapadła cisza. - Na czym ma polegać ta pomoc? - zapytał po dłuższym czasie Tulpanow. - Na udzieleniu mi krótkoterminowej pożyczki w wyso- kości pięćdziesięciu milionów dolarów. Daję słowo, że zwrócę ją w ciągu miesiąca. - Chyba zapomnieliście, towarzyszu, że jesteście nam już winni siedem milionów dolarów - zwrócił mu uwagę szef KGB. - Wielu naszych terenowych wysłanników skar- ży się, że jeszcze nie otrzymali honorariów za najświeższą publikację. Armstrongowi zaschło w ustach. - Wiem, Siergieju - wychrypiał. — Potrzebuję jeszcze 591 trochę czasu. Będę mógł za jednym zamachem uregulować wszystkie należności. - Nie jestem pewien, czy mogę sobie pozwolić na takie ry- zyko - powiedział Tulpanow po dłuższym zastanowieniu. - Jest^takie powiedzenie o wrzucaniu pieniędzy do rynsztoka, a poza tym pamiętaj, Lubczy, że „Financial Times" dociera nawet tutaj, do Moskwy. Chyba zaczekam, aż tamte siedem milionów trafi na właściwe konta, i dopiero wtedy podejmę decyzję, czy udzielić ci kolejnej pożyczki. Czy wyrażam się jasno? - Tak - wyszeptał Armstrong. - To dobrze. Masz czas do końca miesiąca. Jeśli w tym terminie nie zwrócisz długu, obawiam się, że będziemy zmuszeni sięgnąć po bardziej stanowcze środki. Nie wiem, czy pamiętasz, ale zapowiedziałem ci już wiele lat temu, że nadejdzie chwila, kiedy będziesz musiał się jednoznacz- nie zdeklarować, po czyjej jesteś stronie. Przypominam ci o tym, ponieważ, jak do tej pory, stoisz okrakiem-nad głę- bokim rowem. - To nieprawda! - zaprotestował Richard. - Jestem po waszej stronie! Zawsze po niej byłem. - Wierzę ci, ale jeśli do końca miesiąca nie oddasz dłu- gu, niestety nie będę w stanie ci pomóc. Będzie mi z tego powodu ogromnie przykro, bo przecież tak długo się zna- my, ale myślę, że doskonale zdajesz sobie sprawę, w jak trudnej postawiłeś mnie sytuacji. Połączenie zostało przerwane. Armstrongowi pot ście- kał strużkami z czoła, kręciło mu się w głowie. Odłożył słu- chawkę, wyjął z kieszeni puderniczkę, osuszył czoło, skro- nie i policzki, po czym zamyślił się głęboko. Po paru minu- tach znów podniósł słuchawkę. - Połącz mnie z premierem Izraela. - Czy on mieszka na Manhattanie? - Do cholery, czy jestem jedynym człowiekiem w tym pieprzonym budynku, który potrafi wykonać takie proste zadanie?! - wybuchnął. - Przepraszam pana... Ja zaraz... - wyjąkała sekretarka, lecz Armstrong nie pozwolił jej dokończyć. 592 - Nie kłopocz się, sam to zrobię. Zajrzał do notesu i wykręcił numer. Czekając na połą- czenie, w dalszym ciągu przewracał strony. Kiedy był przy H - Julius Hahn - w słuchawce wreszcie rozległ się czyjś głos: - Tu biuro premiera, czym mogę służyć? - Mówi Dick Armstrong. Muszę natychmiast rozmawiać z premierem. - Zaraz sprawdzę, czy nie jest zajęty. Kolejne sekundy oczekiwania, kolejne kilka stron. Do- tarł do L, a konkretnie do Sharon Levitt. - To naprawdę ty, Dick? - zapytał premier Szamir. - Tak jest, Icchaku. - Jak się miewasz, przyjacielu? - Znakomicie - odparł Armstrong. - A co u ciebie? - Dziękuję, wszystko w porządku. - Polityk umilkł na chwilę, po czym dodał: - To znaczy, mam te same proble- my, co zwykle, ale przynajmniej zdrowie mi dopisuje. Jak się czuje Charlotte? - Znakomicie. - W rzeczywistości nie był w stanie sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ją widział. - Jest w Oksfor- dzie z wnukami. - Ilu już ich masz? Richard musiał się dobrze zastanowić. - Troje - odparł wreszcie, choć wcale nie był pewien, czy nie czworo. - Gratuluję. Wciąż uszczęśliwiasz Żydów w Nowym Jor- ku? - Staram się jak mogę. - Wiem, przyjacielu - odparł premier. - Powiedz mi więc, czym mogę ci służyć? - To sprawa osobista, Icchaku. Pomyślałem sobie, że za- sięgnę twojej rady. - Zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ci pomóc. Izrael zawsze będzie ci wdzięczny za to, co zrobiłeś dla na- szych ludzi. Tylko powiedz, czego ci potrzeba, przyjacielu. - Niewiele - odparł gładko Armstrong. - Zaledwie krót- koterminowej pożyczki w wysokości pięćdziesięciu milio- 38. Stan czwarty 593 nów dolarów, najwyżej na miesiąc. Myślisz, że da się to za- łatwić? Odpowiedziało mu długie milczenie. - Rząd nie zajmuje się udzielaniem kredytów - powie- dział wreszcie Szamir - ale mógłbym chyba szepnąć słów- ko prezesowi banku Leumi. Armstrong nie uznał za stosowne wyjaśnić premierowi, że zaciągnął już w tym banku kredyt w wysokości dwu- dziestu milionów dolarów oraz iż dano mu jasno do zrozu- mienia, że jeśli nie zacznie terminowo spłacać odsetek, nie ma co liczyć na dalsze pożyczki. - To znakomity pomysł, Icchaku, ale nie chcę^cię niepo- trzebnie fatygować - odparł, starając się nadać głosowi po- godne brzmienie. - Sam się z nimi skontaktuję. - Skoro już zadzwoniłeś... Mam dla ciebie miłą wiadomość w sprawie prośby, którą przedstawiłeś mi jakiś czas temu. Armstrongowi serce zabiło żywiej w piersi. * -Tak? - W ubiegłym tygodniu Kneset wyraził zgodę, żeby po- chować cię na Górze Oliwnej. To zaszczyt, którego dostę- pują wyłącznie Żydzi najbardziej zasłużeni dla państwa Izrael. Gratuluję ci z całego serca. Nawet nie wszyscy pre- mierzy są honorowani w ten sposób. - Szamir roześmiał się. - Naturalnie jestem pewien, że jeszcze długo nie sko- rzystasz z tego zaszczytu. - Obyś miał rację - mruknął Richard. -Zobaczymy się za miesiąc w Londynie na przyjęciu w Ratuszu? - Mam nadzieję - odparł Armstrong. - Nie chcę ci za- bierać więcej czasu. Do zobaczenia. Odłożywszy słuchawkę, stwierdził, że ma zupełnie mo- krą koszulę. Dźwignął się z fotela i poszedł do łazienki, po drodze zdejmując krawat. Wytarł się starannie, po czym włożył świeżą koszulę, już trzecią tego dnia. Kiedy wrócił na fotel, przez jakiś czas wertował notes - tym razem za- trzymał się przy S, gdzie figurowało nazwisko Arno Schult- za, po czym wziął słuchawkę do ręki i polecił sekretarce, żeby połączyła go z jego prawnikiem. 594 -Ma pan jego numer? Ryknął z wściekłością, rąbnął pięścią w widełki i sam wykręcił numer. Zanim Russell podniósł słuchawkę, Dick zdążył odwrócić jeszcze kilka kartek. - Czy mam gdzieś schowane pięćdziesiąt milionów dola- rów, które mogę po prostu wziąć, nie pytając nikogo o zda- nie? - wysapał, nie zadawszy sobie nawet trudu, żeby się przedstawić. - A do czego są ci potrzebne? - zapytał Russell. - Szwajcarzy zaczynają dobierać mi się do skóry. -Wydawało mi się, że spłaciłeś ich w ubiegłym tygo- dniu... - Ja też tak myślałem. -A co się stało z niewyczerpanym źródłem pieniędzy, z którego ostatnio korzystałeś? - Wyschło. - Rozumiem... Powiadasz, że ile ci trzeba? - Pięćdziesiąt milionów. - Chyba znam sposób, w jaki mógłbyś je zdobyć. - To mów, do cholery! Russell zawahał się nieco. - Sprzedając swoje czterdzieści sześć procent udziałów w „New York Star". - Ale kogo stać na wyłożenie od ręki takiej góry forsy? - Keitha Townsenda. - Russell przezornie odsunął słu- chawkę, by nie ogłuszyło go grzmiące „Nigdy!", które spo- dziewał się usłyszeć od pracodawcy, ale, ku jego zdziwie- niu, Armstrong zachował milczenie. - Przypuszczam, że zgodziłby się zapłacić więcej niż wynosi rynkowa wartość akcji, bo w ten sposób stałby się jedynym właścicielem ga- zety. Zamiast sypnąć wyzwiskami, czego oczekiwał po nim Russell, Armstrong zapytał spokojnie: - Czemu więc nie pogadasz z jego prawnikami? - Nie jestem pewien, czy to właściwa droga. Jeśli nagle, ni z tego, ni z owego, po prostu do nich zadzwonię, Town- send z pewnością uzna, że masz kłopoty finansowe. - To nieprawda! - wrzasnął Armstrong. 595 - Oczywiście, że to nieprawda - pospiesznie zgodził się Russell, po czym zapytał: - Wybierasz się na kolację ban- kierów do Czterech Pór Roku? - Na jaką znowusz kolację bankierów? - To coroczne spotkanie najgrubszych ryb w tym fachu i ich gości. Wiem, że zostałeś zaproszony, bo przeczytałem w „Tribune", że będziesz siedział między gubernatorem i burmistrzem. Armstrong zajrzał do leżącego na biurku rozkładu dnia. - Zgadza się, mam tam iść. I co z tego? - Mam przeczucie, że zjawi się też Townsend, choćby po to, żeby dać wszystkim do zrozumienia, że mimo tego arty- kułu w „Financial Times" wciąż jeszcze utrzymuje się na powierzchni. - Przypuszczam, że to samo można powiedzieć o mnie - zauważył markotnie Armstrong. - Miałbyś znakomitą okazję wspomnieć mimochodem o sprawie i sprawdzić, jak zareaguje. Zadzwonił drugi telefon. - Zaczekaj chwilę, dobrze? - Richard podniósł słuchaw- kę. - Czego chcesz? - ryknął tak głośno, że Russell w pierwszej chwili pomyślał, iż szef dalej mówi do niego. - Przepraszam, że panu przeszkadzam - wyszeptała se- kretarka - ale znowu zadzwonił ten sam pan ze Szwajcarii. - Więc powiedz mu, że oddzwonię! - Ale on czeka na linii. Mam pana połączyć? - Odezwę się za kilka minut - rzucił Armstrong, odłożył słuchawkę aparatu, z którego rozmawiał z prawnikiem, po czym spojrzał do notesu otwartego na literze T. - Łącz - warknął, a chwilę potem powiedział zupełnie innym to- nem: - Miło cię słyszeć, Jacques. Zdaje się, że znalazłem rozwiązanie naszego małego problemu. XXXVIII NEW YORK STAR 20 SIERPNIA 1991 „Skarbonka jest pusta” - mówi burmistrz szefowi policji Townsendowi ani trochę nie spodobał się pomysł sprzeda- ży udziałów w „New York Star". I to komu - akurat Arm- strongowi! Stojąc przed lustrem, poprawił muszkę i po raz kolejny zaklął głośno. Najgorsze było to, iż doskonale zda- wał sobie sprawę, że plan, który po południu przedstawiła mu Elizabeth Beresford, stanowi jego jedyną szansę. A może Armstrong nie pojawi się na uroczystej kolacji? W ten sposób zyskałby kilka dni. Czy E. B. naprawdę nie może zrozumieć, że dla niego bardziej od „New York Star" liczy się chyba tylko „Melbourne Courier"? Wolał nie my- śleć o tym, co każe mu sprzedać, kiedy weźmie pod lupę jego interesy w Australii. Dopiero teraz spostrzegł, że zapomniał zapiąć kołnie- rzyk koszuli. Zaczął przy nim manipulować, pociągnął tro- chę za mocno i urwał guzik. Niech to szlag trafi! Znowu za- klął, przypomniawszy sobie, że Kate jest w Sydney i wróci dopiero za tydzień. Przesunął muszkę najwyżej jak się da- ło, licząc na to, że w ten sposób ukryje brak guzika. Nie- stety, jedno spojrzenie w lustro powiedziało mu, że nic z tego. Przy okazji stwierdził, że kołnierz smokingowej ma- rynarki jest już tak wytarty, iż zamiast za właściciela jed- nego z największych koncernów wydawniczych na świecie, łatwo można by go wziąć za lidera zespołu rock'and'rollo- wego z końca lat pięćdziesiątych. Kate od lat powtarzała mu, że powinien sobie uszyć nowy smoking; jutro skorzy- sta z jej rady. 597 Niemal natychmiast przypomniał sobie, że przecież nie ma ani jednej karty kredytowej. Kiedy wreszcie zjechał windą na parter i wsiadł do li- muzyny, stwierdził z niesmakiem, iż kierowca jest ubrany znacznie lepiej od niego. Podczas krótkiej jazdy do Czte- rech Pór Roku Keith siedział głęboko pogrążony w my- ślach, zastanawiając się, w jaki sposób poruszyć sprawę sprzedaży akcji „New York Star", gdyby udało mu się na chwilę zostać sam na sam z Armstrongiem. Armstrong po raz kolejny stwierdził z zadowoleniem, że w dobrze skrojonym smokingu wygląda na znacznie mniej otyłego niż jest w istocie. Niemal na godzinę oddał się w ręce fryzjera i manikiurzystki; teraz, stojąc przed lu- strem, ze świeżo ufarbowanymi włosami i wypielęgnowa- nymi rękami, był niemal pewien, iż mało kto spośród uczestników spotkania domyśli się, że on, Richard Arm- strong, ma już prawie siedemdziesiąt lat. Russell poinformował go przez telefon, że według po- bieżnych obliczeń wartość akcji „New York Star" będą- cych w jego posiadaniu wynosi od sześćdziesięciu do sie- demdziesięciu milionów dolarów. Townsend z pewnością zgodzi się zapłacić więcej, żeby tylko mieć gwarancję, iż zostanie jedynym udziałowcem gazety. Armstrongowi wystarczyłoby nawet pięćdziesiąt siedem milionów. Dzięki tym pieniądzom uwolniłby się od Szwaj- carów, Rosjan, a nawet od sir Paula. Kiedy limuzyna zatrzymała się przed restauracją, pod- biegł młody człowiek w czerwonej marynarce i otworzył drzwi. Widząc, kto gramoli się z samochodu, dotknął dasz- ka czapki i powiedział z szacunkiem: - Dobry wieczór, panie Armstrong. - Dobry wieczór - odparł Dick, dając chłopcu dziesię- ciodolarowy napiwek. Przynajmniej jedna osoba będzie dziś przekonana, że Richard Armstrong nadal jest multimilionerem. Powoli wspinał się szerokimi schodami do sali jadalnej. Wiele osób uśmiechało się do niego, sporo kłaniało się, kilka po- 598 kazywało go sobie palcami. Ciekawe, o czym szepczą? - przemknęło mu przez głowę. Przepowiadają mój rychły upadek czy wychwalają mój geniusz? Odpowiadał na wszystkie uśmiechy. U szczytu schodów czekał na niego Russell. Kiedy zasa- pany Armstrong dotarł na podest, prawnik pochylił się do niego i szepnął: - Townsend już jest. Siedzi przy stoliku numer siedem- naście, razem z J. P. Grenvillem. Armstrong skinął głową. Wiedział, że J. P. Grenville od ponad dwudziestu pięciu lat jest głównym bankierem Townsenda. U wejścia do sali zapalił hawańskie cygaro, po czym zaczął się przeciskać między ciasno poustawianymi okrągłymi stolikami, zatrzymując się od czasu do czasu, że- by uścisnąć czyjąś dłoń lub zamienić kilka słów z ludźmi, o których wiedział, że są w stanie, bez większego uszczerb- ku dla swoich finansów pożyczyć nawet sporą sumę. Townsend stał za oparciem swojego krzesła przy stoliku numer czternaście i obserwował, jak Armstrong powoli zbli- ża się do głównego stołu, a następnie zajmuje miejsce mię- dzy gubernatorem Cuomo i burmistrzem Dinkinsem. Arm- strong uśmiechał się promiennie za każdym razem, kiedy ktoś skinął głową w jego stronę, uważając zapewne, że wszystkie pozdrowienia są skierowane pod jego adresem. -Dzisiaj ma pan najlepszą szansę, żeby dobić targu - szepnęła Elizabeth Beresford, kiedy Keith usiadł obok niej. Townsend skinął głową. - Wiem, ale chyba nie będzie łatwo odciągnąć go gdzieś na bok. - Jeśli naprawdę panu na tym zależy, z pewnością znaj- dzie pan jakiś sposób. Dlaczego ta przeklęta baba zawsze musi mieć rację? Mistrz ceremonii kilka razy uderzył młotkiem, a kiedy w sali zapadła cisza, poprosił rabina o odmówienie modli- twy. Uwagi Townsenda nie umknął fakt, że wśród ponad połowy obecnych, którzy włożyli mycki, znajdował się rów- nież Armstrong; w Londynie, podczas podobnych okazji, nigdy tego nie robił. 599 Zaraz po modlitwie kelnerzy zaczęli roznosić zupę. Ke- ith przekonał się dość szybko, że David Grenville trafnie ocenił towarzyskie walory E. B.; niezobowiązujące tematy do rozmowy wyczerpały się na długo przed głównym da- niem. Keith w głębi duszy liczył na to, że będzie mógł spo- żyć posiłek w milczeniu, przeliczył się jednak, ponieważ po krótkiej przerwie panna Beresford zaczęła go wypyty- wać o stan jego interesów w Australii. Odpowiadał szcze- rze i wyczerpująco, zdając sobie sprawę, że wszelkie prze- milczenia lub niedokładności zostaną bezlitośnie zdema- skowane i wykorzystane przeciwko niemu. Kiedy E. B. zaspokoiła ciekawość w tej sprawie, nie zważając na fakt, że nie siedzą w biurze, tylko w miejscu publicznym, a do tego przy kolacji, zażądała, by przygotował na piśmie kil- ka wersji propozycji, którą zamierza przedstawić Arm- strongowi. Townsend skwapliwie skorzystał z pierwszej okazji, by choć na chwilę oderwać się od bezwzględnej finansistki. Okazja ta nadarzyła się jednak dopiero kiedy zapisał macz- kiem niemal wszystkie wolne miejsca w menu. Gdy kelner napełniał kieliszek Elizabeth, Keith zagadnął siedzącą po jego lewej stronie Carol Grenville, żonę bankiera. Trudno mu było uwierzyć, że istnieją jeszcze kobiety, które chcą tylko wiedzieć „Jak miewają się Kate i dzieciaki?" i „Czy widziałeś wznowienie «Chłopców i dziewcząt»"? -Widziałeś już wznowienie „Chłopców i dziewcząt", Dick? - zapytał gubernator. - Niestety nie, Mario - odparł Armstrong. - Jeśli czło- wiek wydaje dwie największe gazety w Nowym Jorku i Londynie, nie ma zbyt wiele czasu na chodzenie do te- atru. Szczerze mówiąc, dziwię się, że ty to widziałeś. Bądź co bądź, zbliżają się wybory. - Nie zapominaj, że wyborcy też chodzą do teatrów - powiedział gubernator. - Kiedy siedzisz w piątym rzędzie na parterze, ogląda cię co najmniej trzy tysiące ludzi. Są zachwyceni, że masz taki sam gust jak oni. Armstrong wybuchnął śmiechem. - Marny byłby ze mnie polityk. - Przywołał stojącego 600 nie opodal kelnera. - Mógłbym dostać jeszcze trochę? - za- pytał szeptem. - Oczywiście, proszę pana - odparł kelner, choć mógłby przysiąc, że przed chwilą przynosił mu dokładkę. Richard zerknął w prawo, na Davida Dinkinsa. Bur- mistrz prawie nic nie jadł, ponieważ był zajęty nanosze- niem ostatnich poprawek na tekst swojego wystąpienia, które miał wygłosić zaraz po kolacji. Armstrong uznał, że lepiej mu nie przeszkadzać, jego uwagi jednak nie umknął fakt, iż Dinkins podziękował za swoją porcję creme briilee; pospiesznie chwycił kelnera za rękaw i polecił zostawić de- ser na stole, na wypadek, gdyby burmistrz zmienił zdanie, po czym ukradkiem pochłonął zawartość miseczki. Po chwili z zadowoleniem ujrzał półmisek ptifurek, który zja- wił się na stole między nim a Dinkinsem. Ponieważ zbliża- ła się pora przemówień, Armstrong mógł być prawie pe- wien, że cały półmisek będzie jego. Townsend nie był w stanie skoncentrować się na treści wystąpień. Starał się oderwać myśli od swoich problemów, niemniej jednak po przemówieniu prezesa Stowarzyszenia Bankowców stwierdził z niesmakiem, że nie ma pojęcia, o czym tamten mówił. - Bardzo interesujące wystąpienia, nie uważasz? - zapy- tał siedzący naprzeciwko David Grenville. - To chyba naj- ważniejsze tego rodzaju spotkanie, jakie w tym roku odbę- dzie się w Nowym Jorku. - Skoro tak twierdzisz... - odparł niezobowiązująco Townsend, zastanawiając się, jak długo jeszcze będzie mu- siał tu siedzieć, zanim E. B. wreszcie pozwoli mu wrócić do domu. Zerknąwszy ukradkiem w prawo, stwierdził, że ko- bieta ani na chwilę nie odwraca wzroku od głównego stołu. - Witaj, Keith! Podniósł się z krzesła i odwrócił, by utonąć w niedźwie- dzim uścisku, z których słynął burmistrz Nowego Jorku. Cóż, bycie właścicielem „New York Star" miało także swo- je minusy. -Dobry wieczór, panie burmistrzu. Miło mi pana wi- dzieć. Gratuluję wspaniałego przemówienia. 601 - Dziękuję, Keith, ale nie przyszedłem po gratulacje. - Wbił palec w pierś Townsenda. - Coś mi się wydaje, że twój naczelny mnie nie lubi. Wiem, że jest Irlandczykiem, ale to jeszcze nie powód, żeby domagał się kolejnej pod- wyżki dla policjantów, chociaż doskonale wie, że miasto wyczerpało już tegoroczny budżet. Czyżby oczekiwał, że podniosę podatki? A może chce, żeby Nowy Jork po prostu zbankrutował? Townsend najchętniej poleciłby mu usługi Elizabeth Beresford, która z pewnością błyskawicznie znalazłaby wyjście z sytuacji, ale ograniczył się do zapewnienia, że jutro z samego rana przeprowadzi poważną rozmowę z re- daktorem naczelnym. Nie omieszkał jednak zaznaczyć, iż skrupulatnie przestrzega zasady nieingerowania w mery- toryczną zawartość pism, których jest właścicielem. E. B. zareagowała na to stwierdzenie uniesieniem brwi, co świadczyło o tym, że bardzo szczegółowo zapoznała się z historią jego firmy. - Będę ci ogromnie zobowiązany, Keith - powiedział burmistrz. - Byłem pewien, że mnie zrozumiesz, chociaż ty z pewnością nie masz pojęcia, jak to jest, kiedy pod ko- niec miesiąca nie jesteś w stanie pospłacać rachunków. - Burmistrz oderwał wzrok od twarzy Keitha i spojrzał nad jego ramieniem. - A oto człowiek, który nigdy nie sprawia mi problemów! Townsend i E. B. odwrócili się, by sprawdzić, o kim mo- wa, i ujrzeli Richarda Armstronga. - Zdaje się, że jesteście starymi przyjaciółmi - stwier- dził Dinkins, rozkładając ramiona, jakby zamierzał objąć ich obu, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie i przeszedł do sąsiedniego stolika. Elizabeth również oddaliła się dys- kretnie, nie na tyle jednak, by nie słyszeć rozmowy. - Jak się miewasz, Dick? - zapytał Townsend, którego obchodziło to tyle co zeszłoroczny śnieg. - Lepiej niż kiedykolwiek - odparł Armstrong, wydmu- chując kłąb dymu w kierunku Elizabeth. - Masz szczęście, że udało ci się dogadać ze związkow- cami. 602 - Nie mieli innego wyjścia. Gdyby nie przyjęli moich warunków, po prostu zamknąłbym gazetę. Żaden z nich nie zauważył Russella, który podszedł ci- cho i stanął za ich plecami. - To by cię sporo kosztowało - mruknął Townsend. - Mógłbym sobie na to pozwolić - odparł Armstrong. - Szczególnie teraz, kiedy gazeta zaczęła przynosić zysk. Mam nadzieję, że ty też nie będziesz musiał dokładać do Multi Mediów. Zaciągnął się głęboko dymem z cygara. - Multi Media zawsze dawały ogromny dochód - odpa- rował Townsend. - Teraz też nic się nie zmieniło. Pieniądze płyną tak obfitym strumieniem, że nie nadążamy ich loko- wać. - Muszę przyznać, że zaimponowałeś mi, kiedy jakby ni- gdy nic rzuciłeś temu kowbojowi trzy miliardy dolarów. Ja zaproponowałem mu tylko półtora miliarda, a i to dopiero po tym, jak moi księgowi przekopali się przez jego księgi finansowe. W innych okolicznościach Townsend nie omieszkałby przypomnieć Armstrongowi rozmowy, którą odbyli rok wcześniej podczas przyjęcia w ratuszu. Richard chełpił się wówczas, że zaoferował Sinclairowi dwa i pół miliarda, na- wet nie zerknąwszy na bilans finansowy firmy. Armstrong znów zaciągnął się dymem, po czym zapytał od niechcenia: -Masz dosyć czasu, żeby doglądać moich interesów w „New York Star"? - Och, aż nadto - odparł Keith. - Chociaż „Star" ma mniejszy nakład niż „Tribune", z pewnością zgodziłbyś się zamienić, pod warunkiem, że oddałbym ci też moje zyski. -Najdalej za rok o tej porze „Tribune" będzie najbar- dziej dochodowym dziennikiem w tym kraju. Russell podrapał się po głowie. - Cóż... Pożyjemy, zobaczymy. - Dopóki mam w kieszeni sto procent akcji „Tribune" i czterdzieści sześć procent akcji „Star", jestem zabezpie- czony z obu stron. Elizabeth zmarszczyła brwi. 603 - Jeżeli Multi Media rzeczywiście są warte trzy miliar- dy dolarów - ciągnął Armstrong - to za moje udziały w „New York Star" powinienem bez trudu dostać sto mi- lionów. - W takim razie moje są warte dużo więcej. -Może więc nadeszła pora, żeby jeden z nas wykupił drugiego? - rzucił mimochodem Armstrong. Pytanie zawisło w powietrzu. Russell i Elizabeth spoglą- dali na siebie w milczeniu. - Co masz na myśli? - zapytał wreszcie Townsend. Russell uważnie obserwował swego klienta, zastanawia- jąc się, jak zareaguje. Tego pytania nie przewidzieli w sce- nariuszu. - To, że mógłbym odstąpić moje udziały w „Star" za, powiedzmy... sto milionów dolarów. Elizabeth wcale nie była pewna, jakiej odpowiedzi udzieliłby Townsend, gdyby nie to, że stała kilka ^kroków od niego. - Przykro mi, ale nie jestem zainteresowany - stwier- dził obojętnym tonem. - Wiesz, co ci powiem? Skoro my- ślisz, że twoje akcje są warte sto milionów, mogę odsprze- dać ci moje dokładnie za tę sumę. Nie uważasz, że trudno o uczciwszą ofertę? Troje ludzi wstrzymało oddech, czekając na odpowiedź Armstronga. Richard wypuścił z ust kłąb dymu, odprowa- dził wzrokiem rozwiewające się, sine pasma, po czym po- chylił się nad stołem i zgasił cygaro w resztkach deseru Elizabeth. - Nic z tego - powiedział wreszcie, sięgając po kolejne cygaro. - Zaczekam, aż rzucisz swoje akcje na rynek i wte- dy kupię je za jedną trzecią ceny. W ten sposób przejmę kontrolę nad obiema popołudniówkami, jakie ukazują się w tym mieście, i chyba łatwo się domyślisz, którą zamknę jako pierwszą. - Roześmiał się, odwrócił i choć dopiero te- raz spostrzegł Russella, nie dał po sobie poznać zaskocze- nia. - Chodźmy, Russell. Pora na nas. Townsend stał nieruchomo jak posąg, usiłując zapano- wać nad rozpierającą go wściekłością. 604 -Daj mi znać, kiedy zmienisz zdanie! - zawołał Arm- strong od wyjścia, a kiedy był już pewien, że rywal go nie usłyszy, odwrócił się do swego prawnika i powiedział: - Ten gość tak potrzebuje gotówki, że był gotów sprzedać mi swoje udziały! - Na to wygląda - zgodził się Russell. - Muszę przyznać, że tego nie przewidziałem. - Jakie mam teraz szansę na pozbycie się akcji „Star"? - Niewielkie - przyznał prawnik. - Po waszej rozmowie całe miasto będzie wiedziało, że Townsend szykuje się do sprzedaży, a wtedy każdy potencjalny nabywca dojdzie do wniosku, że nadarza się nie lada okazja. -Ile bym dostał za swoje akcje, gdybym rzucił je na giełdę? -Maksimum dwadzieścia milionów. Dobrze sprzedać można wtedy, kiedy znajdzie się napalonego kupca, a na razie widzę tylko dwóch ludzi, którzy rozpaczliwie chcą się pozbyć towaru. - Więc co mi pozostaje? - Zostało nam tylko jedno wyjście - stwierdziła Elizabeth Beresford. - Muszę prędko znaleźć kogoś, kto zechce kupić pańskie udziały w „Star", i to zanim Armstrong rzuci swo- je na rynek, doprowadzając do gwałtownego spadku ceny. - Dlaczego miałby to zrobić? - zdziwił się Townsend. -Ponieważ jestem prawie pewna, że znajduje się w jeszcze większych tarapatach niż pan. - Dlaczego pani tak uważa? - Przez cały wieczór nie spuszczałam go z oka. Zaraz po przemówieniach ruszył prosto do naszego stolika. - Czego to dowodzi? - Tego, że przyszedł tu tylko w jednym celu - odparła E. B. - Żeby sprzedać panu swoje akcje. Na twarzy Keitha pojawił się blady uśmiech. - Czemu więc ich nie kupimy? Gdybym dostał je w rę- ce... - Panie Townsend, proszę nawet o tym nie myśleć. XXXIX FINANCIAL TIMES 1 LISTOPADA 1991 Akcje koncernów wydawniczych spadają na łeb Kiedy Townsend wchodził na pokład samolotu odlatujące- go do Honolulu, Elizabeth Beresford znajdowała się już w połowie drogi przez Atlantyk. Ostatnie tygodnie stano- wiły dla niego nieprzerwane pasmo najtrudniejszych egza- minów, jakie zdawał w życiu; jak zwykle bywa z egzamina- mi, na wyniki trzeba było trochę poczekać. E. B. wyciągnęła na światło dzienne i przebadała pod mikroskopem najdrobniejsze szczegóły zawartych przez niego transakcji, umów i kontraktów. Wiedziała teraz o nim więcej niż jego żona, dzieci i Urząd Podatkowy ra- zem wzięci. Chwilami Townsend zastanawiał się, czy cokol- wiek zdoła się przed nią ukryć; może tylko to, co robił dawno temu z córką dyrektora szkoły? Chociaż, gdyby pan- na Beresford doszła do wniosku, że ten zakres jego działal- ności również powinien ją interesować, bez wątpienia zmu- siłaby go do przedstawienia drobiazgowego sprawozdania z tego wydarzenia. Potwornie zmęczony, wracał do domu późnym wieczo- rem i zdawał Kate relację z wydarzeń minionego dnia. - Wiem tylko jedno - powtarzał często. - Mój los jest teraz w rękach tej kobiety. Udało im się szczęśliwie dobrnąć do końca pierwszego etapu - E. B. uznała, że są szansę na uratowanie firmy, po czym natychmiast, za jęła się etapem drugim, to znaczy wy- przedażą majątku. Kiedy powiedziała Townsendowi, że pa- ni Summers pragnie odkupić swoje udziały w „New York 606 Star", niechętnie wyraził zgodę. Co prawda E. B. pozwoliła mu zachować kontrolne pakiety akcji w „Melbourne Co- urier" oraz w „Adelaide Gazette", zmusiła go jednak do pozbycia się „Perth Sunday Monitor" i „Continent". Z tru- dem udało mu się ocalić „Sydney Chronicle”, lecz w za- mian musiał sprzedać udziały w swojej stacji telewizyjnej, a także wszystkie nie związane bezpośrednio z rynkiem wy- dawniczym spółki Multi Mediów, co z kolei pozwoliło mu nadal wydawać „TV News". Pod koniec trzeciego tygodnia striptiz dobiegł końca; Townsend został niemal zupełnie nagi. A wszystko przez jedną głupią rozmowę telefoniczną! Keith zastanawiał się, jak długo jeszcze będą go prześladować te słowa: „Czy mógłbym wiedzieć, jaką sumę ma pan na myśli?" „Oczywiście, ambasadorze. Trzy miliardy dolarów". E. B. nie musiała mu przypominać, że przed przejściem do trzeciego etapu należało przygotować plan awaryjny. Niestety, bez względu na to, jak długo szlifowali, zmieniali i redagowali treść oświadczenia dla prasy, znaczenie pozo- stawało aż nadto jasne: Global Corporation najzwyczajniej w świecie szykuje się do ogłoszenia bankructwa. Były to najgorsze chwile w życiu Townsenda; wystarczyło, żeby na chwilę zamknął oczy, a już widział ogromny tytuł na pierw- szej stronie „Citizena": „Townsend zatopiony!" Wreszcie jednak ustalili ostateczny kształt oświadcze- nia i wtedy E. B. przystąpiła do realizacji trzeciego etapu. Na początek zapytała Keitha, które banki, jego zdaniem, są mu najbardziej życzliwe. Bez wahania wymienił sześć, potem zaś dorzucił jeszcze pięć, z którymi współpracował od wielu lat i, aż do tej pory, zawsze wywiązywał się z wszelkich zobowiązań. Z resztą zetknął się dopiero nie- dawno, kiedy rozpaczliwie poszukiwał trzech miliardów dolarów dla Sinclaira. Jeden z nich już zaczął się domagać natychmiastowego zwrotu gotówki. - W takim razie zostawimy go na koniec - zdecydowała E. B. Umówiła się z wysokim urzędnikiem banku będącego największym wierzycielem Townsenda i przedstawiła mu 607 szczegóły ozdrowieńczej kuracji, jakiej poddała Global Corporation. Urzędnik nie ukrywał podziwu. Zgodził się zaakceptować plan, pod warunkiem jednak, iż uczynią to również pozostałe banki, które pożyczyły Townsendowi pieniądze. Przekonanie kolejnych pięciu zajęło E. B. tro- chę więcej czasu, a kiedy to w końcu osiągnęła, zajęła się następnymi. Jednym z najistotniejszych argumentów prze- mawiających na jej korzyść był ten, że uzyskała już zgodę co najmniej dziesięciu liczących się instytucji finanso- wych. W Londynie miała się spotkać z przedstawicielami Barclays, Midland, Montagu i Rothschilds, następnie za- mierzała polecieć do Paryża na rozmowę z jednym z dyrek- torów Credit Lyonnais, kolejnymi etapami jej podróży miały zaś być Frankfurt, Bonn i Zurych. Obiecała Townsendowi, że jeśli rozmowy w Londynie za- kończą się sukcesem, natychmiast da mu znać, gdyby nato- miast poniosła klęskę, poleci bezpośrednio do Honolulu, by poinformować prezesów spółek wchodzących w skład Global Corporation nie o długofalowych planach firmy, lecz o tym, że po powrocie do domów będą musieli rozejrzeć się za nowymi posadami. Wyruszyła do Londynu z walizką pełną dokumentów, pli- kiem biletów lotniczych oraz notesem wypełnionym numera- mi telefonów, pod którymi mogła zastać Townsenda o każdej porze dnia i nocy. W ciągu najbliższych czterech dni zamie- rzała odwiedzić wszystkie banki i instytucje finansowe, od których zależała przyszłość jej klienta. Keith zdawał sobie sprawę, że jeśli panna Beresford nie zdoła przekonać choć jednej z nich, bez wahania wróci do Nowego Jorku i prze- każe jego dokumenty koledze urzędującemu piętro niżej. Z trudem udało mu się ją ubłagać, żeby przynajmniej dała mu godzinę czasu, zanim przekaże prasie jego oświadczenie. - Jeśli będzie pan wtedy w Honolulu, przynajmniej od- padnie panu konieczność ukrywania się przed dziennika- rzami - zauważyła. Keith uśmiechnął się kwaśno. - Jak dostaną to oświadczenie, znajdą mnie nawet na końcu świata. 608 Odrzutowiec Townsenda wylądował w Honolulu o zacho- dzie słońca. Keith został natychmiast odwieziony do hote- lu, gdzie w recepcji czekała na niego krótka wiadomość: „W Londynie wszystko w porządku. Lecę do Paryża. E. B." Rozpakował się, wziął prysznic, a następnie zjadł kola- cję w towarzystwie prezesów zarządów spółek. Przylecieli z całego świata na spotkanie, które w jego pierwotnym za- myśle miało służyć twórczej wymianie poglądów na temat rozwoju korporacji w ostatnim dziesięcioleciu, teraz zaś mogło się zamienić w debatę nad tym, jak najszybciej i najmniejszym kosztem zdemontować ją w ciągu najbliż- szych dziesięciu dni. Przy stole wszyscy starali się robić dobre miny, chociaż większość miała już wątpliwą przyjemność spotkać się lub rozmawiać przez telefon z panną Beresford. Jeśli nawet ktoś jeszcze niedawno miał jakieś pomysły, które mogły przyczynić się do dalszej ekspansji firmy, teraz zachowy- wał je wyłącznie dla siebie. Trudno było im się dziwić, zważywszy, że najbardziej optymistycznym słowem, jakie usłyszeli od E. B., była „konsolidacja". Poprosiła sekreta- rza firmy oraz głównego księgowego o przygotowanie pla- nu awaryjnego, przewidującego zawieszenie obrotu akcja- mi spółek oraz złożenie wniosku o postawienie ich w stan likwidacji. Po takiej zapowiedzi wielu prezesów miało poważne kłopoty z przywołaniem na twarz choćby cienia uśmiechu. Zaraz po kolacji Townsend położył się do łóżka i spędził kolejną bezsenną noc, której nie sposób było złożyć wyłącz- nie na karb zmęczenia długim lotem. O trzeciej nad ranem usłyszał kroki w korytarzu; kroki zatrzymały się przed jego pokojem, po czym w szparze pod drzwiami pojawiła się ko- perta. Keith wyskoczył z łóżka, otworzył ją i drżącymi palca- mi rozłożył kartkę z wiadomością: „Francuzi zgodzili się, chociaż z oporami. Lecę do Frankfurtu. E. B". O siódmej zjadł w pokoju śniadanie w towarzystwie Bru- ce'a Kelly'ego. Bruce niedawno przeniósł się do Londynu, gdzie objął stanowisko dyrektora generalnego Global TV; jego największym problemem było przekonanie ostrożnych 39. Stan czwarty 609 Brytyjczyków, żeby kupili sto tysięcy anten satelitarnych zgromadzonych w magazynie w Watford. Ponieważ sprze- daż szła jak krew z nosa, Bruce wpadł na pomysł, żeby dać antenę w prezencie każdemu prenumeratorowi „Globe". Townsend nawet nie pytał o szczegóły, tylko skinął głową, po czym pociągnął kolejny łyk kawy. Żaden z nich nie za- jąknął się o sprawie, która ani na chwilę nie dawała im spokoju. Po śniadaniu zeszli do kawiarni, gdzie Keith wdał się w pogawędkę z prezesami spółek. Przechodził od stolika do stolika, a zakończywszy obchód doszedł do wniosku, że albo są znakomitymi aktorami, albo nie zdają sobie spra- wy z powagi sytuacji. Miał nadzieję, że w grę wchodzi to drugie. Pierwszy referat, wygłoszony przez Henry'ego Kissinge- ra, dotyczył znaczenia współpracy państw położonych nad Oceanem Spokojnym. Townsend siedział w pierwszym rzę- dzie, myśląc, jak by to było wspaniale, gdyby jego ojciec mógł usłyszeć byłego sekretarza stanu mówiącego o otwie- rających się możliwościach, które jeszcze dziesięć lat temu były nie do pomyślenia, i w których wykorzystaniu, we- dług doświadczonego polityka, Global Corporation mogła odegrać znaczącą rolę. Następnie myśli Keitha powędro- wały do jego dziewięćdziesięcioletniej matki; przypomniał sobie słowa, którymi powitała go przed czterdziestu laty, kiedy wrócił do Australii: „Zawsze brzydziłam się długa- mi". Pamiętał nawet ton, jakim to powiedziała. W ciągu pierwszego dnia obrad odwiedził kilka grup ro- boczych; za każdym razem, kiedy wychodził z sali, w uszach dźwięczały mu słowa: „zaangażowanie", „wizja" i „ekspansja". Zanim położył się spać, dostarczono mu ko- lejną wiadomość od E. B.: „Frankfurt i Bonn wyraziły zgo- dę, ale postawiły dodatkowe surowe warunki. Jestem w drodze do Zurychu. Zadzwonię natychmiast, jak tylko podejmą decyzję". Czekając na telefon, spędził następną bezsenną noc. Przed rozstaniem z panną Beresford zaproponował, że- by z Zurychu przyleciała prosto do Honolulu i osobiście 610 zdała mu relację z rozmów, ale nie uznała tego za dobry pomysł. - Wątpię, czy moje pojawienie się wpłynęłoby korzyst- nie na morale uczestników konferencji. - Może uznaliby, że jest pani moją kochanką? Nie roześmiała się. Trzeciego dnia po lunchu referat wygłosił sir James Goldsmith. Jak tylko przygaszono światła na sali, Keith za- czął nerwowo zerkać na zegarek, zastanawiając się, kiedy wreszcie zadzwoni E. B. Zebrani powitali sir Jamesa hucznymi oklaskami. Mów- ca położył na pulpicie plik kartek z treścią wystąpienia, rozejrzał się po sali, chociaż, oślepiony blaskiem reflekto- rów skierowanych na podium, z pewnością nic nie widział, po czym rozpoczął następującymi słowami: - Czuję się zaszczycony, mogąc przemawiać do tak licz- nej grupy ludzi pracujących dla jednej z najszybciej roz- wijających się firm na świecie. - Następnie wdał się w roz- ważania na temat przyszłości Wspólnoty Europejskiej oraz wyjaśnił słuchaczom, dlaczego postanowił kandydować do Parlamentu Europejskiego. - Jako deputowany będę miał możliwość... - Przepraszam pana... - Townsend odwrócił się i ujrzał pochylonego nad nim kierownika recepcji. - Jakaś pani dzwoni do pana z Zurychu. Twierdzi, że to ważna sprawa. Keith skinął głową, po czym dyskretnie wymknął się za kierownikiem z sali. - Czy będzie pan rozmawiał z mojego biura? - Nie. Proszę przełączyć rozmowę do pokoju. - Jak pan sobie życzy. W korytarzu minął jedną z sekretarek, którą trochę zdziwiło, że szef nie wysłuchał do końca wykładu sir Jame- sa. Kiedy wszedł do pokoju, telefon już dzwonił. Szybkim krokiem podszedł do aparatu i podniósł słuchawkę, zado- wolony, że nikt nie widzi, jak trzęsą mu się ręce. - Tu Townsend. - Bank of Zurych zaakceptował nasz plan... - Dzięki Bogu! 611 - ...ale za pewną cenę. Żądają podwyższenia stopy pro- centowej o trzy punkty, i to za cały okres spłaty kredytu. To oznacza kolejne siedemnaście i pół miliona funtów. - Co im pani odpowiedziała? - Zgodziłam się. Doskonale wiedzieli, że trafiłam do nich na samym końcu, więc nie bardzo mogłam się targować. Zawahał się przed zadaniem kolejnego pytania, ale wreszcie nie wytrzymał. - Jak teraz ocenia pani moje szansę? - Najwyżej pół na pół. Na pańskim miejscu nie stawia- łabym na pana ani centa. - Nie postawię, bo nie mam pieniędzy - przypomniał jej Townsend. - Zabrała mi pani nawet karty kredytowe. E. B. puściła tę uwagę mimo uszu. - Co mam teraz robić? - Kiedy dziś wieczorem będzie pan wygłaszał przemó- wienie kończące seminarium, proszę sprawiać wrażenie, że nadal jest pan właścicielem najdynamiczniej rozwijają- cego się koncernu prasowego na świecie. Nikt nie może się domyślić, że balansuje pan na krawędzi bankructwa. - A kiedy się dowiem, co będzie dalej? - Przypuszczam, że już jutro - odparła panna Beresford. - Zadzwonię do pana zaraz po rozmowie z Austinem Pier- sonem. Armstrong przyleciał na Heathrow concordem i wsiadł do limuzyny, w której czekał na niego Reg. Spoglądając przez szyby mokre od marznącej mżawki, po raz kolejny ciskał w myślach gromy na głowy ludzi odpowiedzialnych za or- ganizację cywilnego ruchu lotniczego, którzy nie pozwalali mu korzystać po zmroku z prywatnego śmigłowca. Dotarł- szy do Armstrong House, wjechał windą na ostatnie pię- tro, wszedł do apartamentu, obudził przez telefon kucha- rza i kazał mu przygotować posiłek. Kiedy pół godziny póź- niej, odświeżony i w ulubionym szlafroku, wkroczył do jadalni, stół był już zastawiony. Honorowe miejsce zajmował wielki półmisek z kawio- rem. Zanim zdążył usiąść, wepchnął sobie do ust całą garść 612 przysmaku; pochłonąwszy połowę zawartości półmiska, sta- rannie wytarł rękę, otworzył teczkę, wyjął z niej pojedynczą kartkę i położył przed sobą na stole. Jedząc kawior i popija- jąc szampana, uważnie studiował porządek zaplanowanego na następny dzień posiedzenia rady nadzorczej. Kilka minut później odłożył kartkę na bok, przekonany, że jeśli uda mu się przeżyć punkt pierwszy, da sobie radę ze wszystkim, co specjalnie z myślą o nim przygotował sir Paul. Wstał od stołu, poczłapał do sypialni, zwalił się na łóżko, podłożył sobie pod plecy stos poduszek i włączył te- lewizor. Przełączał kanały w poszukiwaniu czegoś, co po- zwoliłoby mu zapomnieć o problemach, aż wreszcie zasnął przy starym filmie z Flipem i Flapem. Townsend wziął ze stolika kartki ze swoim przemówie- niem, wyszedł z pokoju i skierował się do windy. Wysiadł- szy z niej na parterze, poszedł prosto do głównej sali kon- ferencyjnej. Już z daleka usłyszał gwar beztroskich rozmów. Kiedy wszedł do sali, kilkuset uczestników seminarium umilkło i jak jeden mąż podniosło się z miejsc. Keith przemaszero- wał przejściem między rzędami krzeseł, wszedł na mówni- cę i spojrzał na twarze utalentowanych, doskonale wy- kształconych ludzi; niektórzy pracowali dla niego już od ponad trzydziestu lat. - Panie i panowie! Na samym początku pragnę stwier- dzić, że nasza firma znajduje się w wyśmienitej kondycji i jest gotowa stawić czoło wyzwaniom dwudziestego pierw- szego wieku. Obecnie kontrolujemy czterdzieści jeden sta- cji radiowych i telewizyjnych, sto trzydzieści siedem dzien- ników i dwieście czterdzieści dziewięć czasopism, ostatnio zaś dodaliśmy do naszej korony brylant czystej wody, to znaczy „TV News", najlepiej sprzedający się tygodnik na świecie. Global to obecnie prawdziwe imperium informa- cyjne. Naszym zadaniem jest utrzymanie pozycji niekwe- stionowanego lidera, a patrząc na was jestem pewien, że za- danie to nie przekracza naszych możliwości. W ostatnim dziesięcioleciu... 613 Omówienie przeszłości firmy oraz przedstawienie głów- nych celów na przyszłość zajęło mu prawie czterdzieści mi- nut. Zakończył wystąpienie słowami: - Ten rok był najlepszy w historii korporacji. Uczyńmy wszystko, co w naszej mocy, żeby następny obfitował w jesz- cze większe sukcesy! Zebrani poderwali się z miejsc i zgotowali mu burzliwą owację, on jednak, choć uśmiechnięty i pozornie rozluź- niony, ani na chwilę nie przestał myśleć o tym, że już naza- jutrz czeka go udział w spotkaniu w Cleveland i że cokol- wiek tam powie, na pewno nie zostanie nagrodzony okla- skami. Podziękowawszy wszystkim za przybycie, zaprosił ich do udziału w przyszłorocznym spotkaniu, po czym zszedł z mównicy i zaczął się przechadzać po sali, ściskając ręce i wymieniając żartobliwe uwagi. Miał nadzieję, że kiedy ci ludzie wrócą do swoich krajów, nie zostaną zasypani gra- dem pytań przez dziennikarzy pragnących wiedzieć, co skłoniło go do złożenia wniosku o ogłoszenie upadłości fir- my. A wszystko przez pewnego bankiera z Ohio, który po- wiedział: „Przykro mi, panie Townsend, ale do wieczora muszę dostać moje pięćdziesiąt milionów dolarów. Jeśli ich pan nie dostarczy, nie będę miał innego wyjścia, jak tylko przekazać sprawę moim prawnikom". Najprędzej jak mógł wrócił do pokoju, spakował się i pojechał na lotnisko, gdzie czekał gotowy do startu od- rzutowiec. Kto wie, może już od jutra będzie musiał podró- żować samolotami rejsowymi, w dodatku w klasie tury- stycznej? Nie zdawał sobie sprawy, że udział w konferencji kosztował go tyle sił; zasnął ledwie usiadł w fotelu i zapiął pasy. Armstrong zamierzał wstać wcześnie i zniszczyć niektóre dokumenty przechowywane w sejfie, ale obudził go dopie- ro Big Ben wybijający godzinę siódmą. Przeklął zmęczenie spowodowane podróżą i zmianą strefy czasowej, i z trudem dźwignął się z łóżka, myśląc o tym, co ma jeszcze do zro- bienia. 614 Ubrał się i przeszedł do jadalni, gdzie już czekało na niego śniadanie złożone z bekonu, kiełbasy na gorąco, puddingu oraz czterech sadzonych jaj. Wchłonął je w oka- mgnieniu, popił kilkoma filiżankami gorącej czarnej kawy i o 7.35 zjechał windą na jedenaste piętro. Włączył światło w korytarzu, wszedł do sekretariatu, wystukał szyfr na klawiaturze elektronicznego zamka przy drzwiach do swe- go gabinetu, a kiedy zaświeciła się zielona dioda, pchnął drzwi i wtoczył się do środka. Nawet nie spojrzał na piętrzący się na biurku stos kore- spondencji, tylko od razu skierował się do potężnego sejfu stojącego w kącie pokoju. Żeby otworzyć ciężkie drzwicz- ki, musiał wystukać jeszcze jeden kod, znacznie dłuższy i bardziej skomplikowany. Pierwsza teczka, którą wyjął, była opatrzona napisem „Liechtenstein". Otworzył ją, podszedł do niszczarki, włą- czył urządzenie i zaczął wrzucać kolejne strony. Uporaw- szy się z tym zadaniem, wyjął kolejną teczkę („Rosja - umowy książkowe") i powtórzył cały proces. W chwili, gdy karmił niszczarkę dokumentami z „Dystrybucji", za jego plecami rozległ się męski głos: - Co tu robisz, do diabła?! Armstrong odwrócił się gwałtownie i został oślepiony snopem światła z latarki trzymanej przez strażnika. - Wynocha stąd, głupcze! - ryknął. - I zamknij za sobą drzwi! - Ja... Bardzo przepraszam... - wybełkotał strażnik. - Nikt mi nie powiedział, że pan jest w budynku. Po wyjściu strażnika Armstrong pracował jeszcze czter- dzieści minut, aż do przyjścia sekretarki. Zastukała do drzwi. - Dzień dobry panu - powiedziała radosnym tonem. - To ja, Pamela. Mam panu w czymś pomóc? - Nie! - wrzasnął, przekrzykując warkot niszczarki. - Zaraz wychodzę. Minęło aż dwadzieścia pięć minut, zanim wreszcie otwo- rzył drzwi. - Kiedy zaczyna się posiedzenie zarządu? - zapytał. 615 - Za pół godziny. - Proszę powiedzieć Wakehamowi, że muszę z nim na- tychmiast porozmawiać. - Przykro mi, ale pan Wakeham nie będzie uczestniczył w posiedzeniu. - Dlaczego? - Zdaje się, że zachorował na grypę. O ile wiem, zawia- domił już sekretarza rady nadzorczej. Armstrong wyszukał w notesie numer Petera, usiadł za biurkiem i przysunął sobie telefon. Po piątym lub szóstym sygnale słuchawkę podniosła jakaś kobieta. - Jest Peter? - warknął. - Tak, ale leży w łóżku. Lekarz zalecił mu kilkudniowy odpoczynek. - Nic mnie to nie obchodzi. Muszę z nim rozmawiać. Minęła co najmniej minuta, zanim Armstrong usłyszał zachrypnięty głos: -Toty,Dick? - Zgadłeś - zadudnił Armstrong. - Co ty sobie wyobra- żasz, do cholery? Przecież to kluczowe posiedzenie! - Przykro mi, Dick, ale złapałem grypę i lekarz zalecił mi... - Guzik mnie obchodzi, co zalecił ci lekarz! - wrzasnął Richard. - Masz być na tym zebraniu, rozumiesz? Potrze- buję każdego głosu! - Skoro twierdzisz, że to aż takie ważne... - Tak właśnie twierdzę, więc wyskakuj z łóżka i jedź tu, tylko prędko! Odłożywszy słuchawkę, długo siedział bez ruchu za biurkiem, wsłuchany w przybierający na sile szum budzą- cego się ze snu biurowca. Kiedy wreszcie spojrzał na zega- rek, do rozpoczęcia posiedzenia zostało już tylko dziesięć minut. Dopiero teraz uświadomił sobie ze zdziwieniem, że do gabinetu nie zajrzał żaden z pozostałych członków za- rządu, by uciąć krótką pogawędkę, wysondować jego opi- nię w jakiejś sprawie albo zapewnić sobie jego poparcie w takiej czy innej kwestii. Może nikt jeszcze nie wie, że wróciłem, pomyślał. 616 Pamela zastukała nieśmiało do drzwi, a po chwili, kiedy nic nie powiedział, wślizgnęła się do gabinetu, położyła mu na biurku kartkę z porządkiem dziennym posiedzenia wraz z załącznikami i wyszła bez słowa. Armstrong dosko- nale wiedział, jak brzmi pierwszy punkt porządku: „Omó- wienie spraw związanych z funduszem emerytalnym". Ku swemu zdziwieniu stwierdził, że wśród załączników nie ma ani jednego, który odnosiłby się do tego punktu. Wciąż jeszcze przeglądał załączniki, kiedy Pamela poin- formowała go, że do rozpoczęcia posiedzenia zostały tylko dwie minuty. Podniósł się z fotela, wsadził dokumenty pod pachę i wyszedł na korytarz. Zmierzając pewnym krokiem ku sali konferencyjnej, minął kilku pracowników; wszyscy przywitali go z szacunkiem, on zaś obdarzył każdego ojcow- skim uśmiechem i skinieniem głowy, choć za nic nie byłby w stanie przypomnieć sobie choćby jednego nazwiska. Kiedy znalazł się przed uchylonymi drzwiami sali, usły- szał dobiegający ze środka szmer rozmów; jednak w chwili, kiedy pchnął szerokie dwuskrzydłowe drzwi i wkroczył do środka, w pomieszczeniu zapadła martwa cisza, jakby na je- go widok członkowie rady nadzorczej nagle oniemieli. Kiedy samolot zaczął podchodzić do lądowania na lotnisku im. Kennedy*ego, Townsenda obudziła stewardesa. - Dzwoni panna Beresford z Cleveland. Twierdzi, że pan czeka na jej telefon. - Właśnie skończyłam rozmowę z Piersonem - oznajmi- ła E. B. - Trwała ponad godzinę, ale on wciąż jeszcze nie podjął decyzji. - Jak to? - Ano właśnie. Twierdzi, że musi się skonsultować z ra- dą finansową banku. - Ale skoro pozostałe banki wyraziły zgodę, chyba nie zrobi mi tego świństwa i nie... - Może je zrobić, bo nikt mu tego nie zakaże. Proszę pa- miętać, że jest prezesem niewielkiego banku w Ohio i nie musi go obchodzić, co postanowiły inne, większe banki. Tak naprawdę zależy mu tylko na jednym. 617 - To znaczy na czym? - Żeby nikt nie mógł mu niczego zarzucić. - Czy on naprawdę nie zdaje sobie sprawy, że jeśli się wyłamie, tamci natychmiast cofną swoją zgodę? - Owszem, zdaje sobie z tego sprawę, ale kiedy go o to zapytałam, tylko wzruszył ramionami i powiedział: „Cóż, w takim razie będziemy musieli zaryzykować". Townsend zaklął szpetnie. - Na szczęście udało mi się wydusić z niego pewną obietnicę - dodała Elizabeth. - Jaką? - Zawiadomi nas natychmiast, jak tylko podejmie osta- teczną decyzję. - Bardzo się cieszę. Co mam zrobić, jeśli decyzja będzie niekorzystna? - Wydać oświadczenie. Keithowi zrobiło się niedobrze. < Dwadzieścia minut później wybiegł przed budynek dworca lotniczego, wskoczył do czekającej na niego limu- zyny, a kiedy ta ruszyła z miejsca, zadzwonił do swojego mieszkania na Manhattanie. Kate chyba czekała przy tele- fonie, bo podniosła słuchawkę po pierwszym sygnale. - Masz jakieś wiadomości z Cleveland? - zapytała. - Tak, E. B. rozmawiała z Piersonem, ale on jeszcze się nie zdecydował. Samochód włączył się w gęsty ruch na Queen's Boulevard. - Jak myślisz, jakie są szansę na to, że przesunie termin spłaty? - E. B. twierdzi, że pół na pół. - Boże, żeby wreszcie było coś wiadomo! - Niedługo będzie. - Zadzwoń do mnie, jak tylko Pierson podejmie decy- zję, bez względu na to, jaka będzie. Kiedy limuzyna wjechała na Most Queensboro, Town- send zadzwonił do Toma Spencera. On także nie miał żad- nych wiadomości. •- E. B. na pewno nie zawiadomiłaby mnie jako pierw- szego - powiedział prawnik. - To nie w jej stylu. 618 - Zaraz po tym, jak zapadnie decyzja, musimy się spo- tkać i ustalić tryb dalszego postępowania. - Jasne - odparł Tom. - Daj mi znać, kiedy się czegoś dowiesz. Od razu przyjadę. Kierowca skręcił w Madison Avenue, wepchnął się na prawy pas, po czym zatrzymał samochód przed wejściem do siedziby Global International. Zdziwił się, kiedy jego chlebodawca podziękował mu, ale zaraz potem przeżył nie- mal szok, ponieważ Townsend sam otworzył sobie drzwi, odwrócił się i powiedział „Do widzenia". Keith szybkim krokiem wszedł do gmachu, skierował się prosto do wind i wsiadł do pierwszej, która zatrzymała się na parterze. Chociaż w głównym holu było pełno ludzi, żaden nie odważył się do niego dołączyć, z wyjątkiem win- dziarza, który wskoczył do kabiny i przekręcił kluczyk w zamku przy przycisku z liczbą czterdzieści siedem. Drzwi zasunęły się bezszelestnie, po czym winda pomknę- ła na najwyższe piętro. Dotarłszy na ostatnią kondygnację budynku, Townsend wyszedł na korytarz wyłożony puszystym dywanem i ruszył w kierunku swego gabinetu. Na widok szefa recepcjonist- ka uśmiechnęła się i podniosła z krzesła, ale kiedy zoba- czyła jego ponurą minę, wesołe powitanie zamarło jej na ustach. Keith nawet na nią nie spojrzał, tylko wszedł do sekretariatu. - Są jakieś wiadomości? - zapytał, mijając biurko se- kretarki. XL The GLOBE 5 listopada 1991 Poszukiwania zaginionego potentata - Witam panów - powiedział Armstrong donośnym, pogod- nym głosem, ale odpowiedział mu tylko niewyraźny szmer. Sir Paul skinął lekko głową, kiedy Richard zajął miej- sce po jego prawej stronie. Wszystkie fotele były zajęte, z wyjątkiem tego, na którym powinien siedzieć zastępca przewodniczącego. -Ponieważ jesteśmy w komplecie - odezwał się sir Paul, zerknąwszy na zegarek, który wyjął z kieszonki ka- mizelki - z wyjątkiem pana Wakehama, który uprzedził se- kretarza o swojej nieobecności i przekazał wyrazy ubole- wania z tego powodu, myślę, że możemy zaczynać. Na po- czątek chciałem zapytać, czy wszyscy akceptują treść komunikatu ogłoszonego po naszym poprzednim spotka- niu? Wszyscy skinęli głowami, z wyjątkiem Armstronga. - To dobrze. Wobec tego przejdźmy do punktu pierw- szego dzisiejszego posiedzenia, który dotyczy problemu omawianego dość szczegółowo podczas niedawnej narady poświęconej finansom firmy. Chodzi o fundusz emerytal- ny. Pan Wakeham bardzo się starał, by zaspokoić naszą ciekawość dotyczącą szczegółów jego krótkiego pobytu w Nowym Jorku, niemniej jednak na sporo pytań nie uzy- skaliśmy satysfakcjonujących odpowiedzi. Ostatecznie do- szliśmy do wniosku, że tylko główny udziałowiec spółki bę- dzie w stanie poinformować nas o tym, co naprawdę wyda- rzyło się po drugiej stronie Atlantyku. Niezmiernie się 620 cieszę, że znalazł czas, żeby być tutaj z nami, w związku z czym zacznę od... - To raczej ja powinienem zacząć - przerwał mu Arm- strong - od wyjaśnienia, dlaczego nie mogłem uczestni- czyć w poprzednim posiedzeniu rady nadzorczej. Sir Paul zacisnął usta i z założonymi rękami utkwił wzrok w pustym fotelu przy drugim końcu stołu. -Pozostałem w Nowym Jorku, ponieważ byłem jedy- nym człowiekiem, z którym chcieli rozmawiać związkowcy - ciągnął Armstrong. - Jestem przekonany, że Peter Wake- ham nie omieszkał panów o tym poinformować. Dzięki te- mu nie tylko udało mi się osiągnąć coś, co wielu komenta- torów określiło jako „sukces graniczący z cudem"... Sir Paul odruchowo zerknął na leżący przed nim zeszło- tygodniowy numer „Tribune", gdzie istotnie kilka razy po- jawiło się słowo „cud". - ...ale także jestem w stanie potwierdzić coś, o zasy- gnalizowanie czego poprosiłem pana Wakehama, to znaczy fakt, że „Tribune" wreszcie wyszła na prostą i już od mie- siąca nie przynosi ani centa strat. Część członków rady nadzorczej unikała jego wzroku, pozostali wręcz przeciwnie, spoglądali na niego i z aproba- tą kiwali głowami. - Wydaje mi się, że w związku z tym osiągnięciem za- sługuję choć na słowo pochwały, a nie na ciągłe zarzuty wysuwane przez człowieka, którego wiedza o zasadach prowadzenia nowoczesnego przedsiębiorstwa niewiele róż- ni się od tej, jaką dysponowali właściciele pierwszych ma- nufaktur. Sir Paul otworzył usta, by zaprotestować, lecz Arm- strong nie dopuścił go do głosu. - Chwileczkę, jeszcze nie skończyłem. Przewodniczący rady nadzorczej zamarł w bezruchu z palcami zaciśniętymi na krawędzi stołu i wzrokiem wbi- tym w ścianę. - Jeśli natomiast chodzi o fundusz emerytalny - mówił dalej Armstrong - to pan sekretarz z pewnością potwier- dzi, że wciąż dysponujemy znaczną nadwyżką, której drob- 621 ną część wykorzystałem, rzecz jasna w zgodzie z przepisa- mi, w celu dokonania korzystnych inwestycji w Stanach Zjednoczonych. Być może zainteresuje panów również wiadomość, że ostatnio prowadziłem z Keithem Townsen- dem poufne negocjacje dotyczące przejęcia pakietu kon- trolnego akcji „New York Star". Nowina była tak niezwykła, że wszyscy uczestnicy po- siedzenia spojrzeli na Armstronga. - Dla nikogo nie jest tajemnicą - ciągnął - iż Townsend wpadł w poważne tarapaty finansowe po tym, jak lekko- myślnie zapłacił trzy miliardy dolarów za Multi Media. Z pewnością wszyscy panowie pamiętacie, jak w ubiegłym roku mówiłem z tego samego miejsca, że firma ta nie jest warta więcej niż półtora miliarda dolarów; przebieg wyda- rzeń dowiódł, że moja ocena była słuszna. Teraz udało mi się wykorzystać trudną sytuację Townsenda i skłonić go, by sprzedał swoje udziały w „New York Star" po cenie, ja- ka jeszcze pół roku temu mogłaby się nam co najwyżej przyśnić. Członkowie zarządu słuchali go z zapartym tchem. - Dzięki tej transakcji Armstrong Communications sta- nie się najpotężniejszym koncernem prasowym na wschod- nim wybrzeżu Ameryki. - Dla uzyskania lepszego efektu Armstrong na chwilę zawiesił głos, po czym dodał triumfal- nym tonem: - Dochody tamtych spółek znacznie przewyższą te, które uzyskujemy w Wielkiej Brytanii! Na dwóch lub trzech twarzach pojawiły się uśmiechy, lecz przewodniczący rady nadzorczej pozostał równie po- ważny jak przedtem. - Czy mamy rozumieć, że transakcja z Townsendem już została zawarta? - zapytał spokojnie. - Jest bliska sfinalizowania, panie przewodniczący - od- parł Armstrong. - Chyba nie spodziewa się pan, że złożył- bym podpis na umowie nie uzyskawszy przedtem zgody ra- dy nadzorczej? - Co konkretnie znaczy: „bliska sfinalizowania"? - Odbyliśmy nieformalne spotkanie na neutralnym grun- cie, w obecności naszych prawników. Osiągnęliśmy porozu- 622 mienie co do kwoty, która byłaby do zaakceptowania dla obu stron, więc nie pozostało nam nic innego, jak zlecić prawnikom przygotowanie odpowiedniego dokumentu. - Czyli na razie nie mamy niczego na piśmie? - Jeszcze nie - przyznał Armstrong. - Jestem jednak przekonany, że na następnym posiedzeniu rady nadzorczej będę mógł przedstawić gotową umowę. - Rozumiem - odparł sir Paul, otwierając leżącą przed nim teczkę. - Zanim to nastąpi, proponuję, byśmy wrócili do pierwszego punktu porządku dziennego, a konkretnie do stanu, w jakim obecnie znajduje się fundusz emerytal- ny. - Zajrzał do notatek, po czym dodał: - Dokonano z nie- go wypłat na łączną sumę ponad czterystu milionów... - Zapewniam pana, że te pieniądze zostały dobrze zain- westowane - po raz kolejny wpadł mu w słowo Armstrong. - Gdzie konkretnie, jeśli wolno spytać? - Chwilowo nie potrafię przedstawić szczegółów, zażą- dałem jednak od naszych księgowych w Nowym Jorku do- kładnego i wyczerpującego sprawozdania, żeby członkowie zarządu przed następnym posiedzeniem zdążyli wyrobić sobie opinię na temat moich poczynań. - To nadzwyczaj interesujące - stwierdził sir Paul. - Wczoraj wieczorem rozmawiałem z księgowością w Nowym Jorku i nikt tam nie słyszał o żadnym sprawozdaniu. -Wyłącznie dlatego, że do prac nad tym dokumentem został wyznaczony niewielki, starannie dobrany zespół, którego członkowie otrzymali kategoryczny zakaz udziela- nia jakichkolwiek informacji, a to ze względu na delikatną naturę kilku transakcji, które... Tym razem to Paul Maitland nie pozwolił Armstrongowi dokończyć zdania. - Do licha! - wybuchnął. - Jestem przewodniczącym ra- dy nadzorczej tej firmy i mam prawo wiedzieć o wszyst- kim, co dotyczy jej przyszłości! - Nie wtedy, kiedy tylko zachowanie ścisłej dyskrecji gwarantuje zawarcie korzystnej umowy. Sir Paul po raz pierwszy od początku posiedzenia od- wrócił się do Armstronga i spojrzał mu w oczy. 623 - Nie jestem figurantem, proszę pana. - Wcale nie twierdzę, że pan nim jest, panie przewodni- czący. Po prostu niekiedy zdarza się, że trzeba podejmo- wać decyzje akurat wtedy, kiedy pan śpi słodko w swoim łóżku. - Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby mnie obudzo- no - odparł sir Paul, wciąż wpatrując się w Armstronga - tak jak ostatniej nocy zostałem obudzony przez pana Jac- quesa Lacroix z Genewy, który zadzwonił, by mnie poinfor- mować, że jeśli jeszcze dzisiaj nie zwrócimy mu pożyczki w wysokości pięćdziesięciu milionów dolarów, będzie zmu- szony podjąć kroki przewidziane prawem. Większość członków zarządu pochyliła głowy albo od- wróciła wzrok, by nie natknąć się na spojrzenie Armstron- ga. - Dług będzie zwrócony jeszcze dzisiaj - powiedział Ri- chard bez mrugnięcia okiem. - Może pan być tego pewien. - Ciekawe, skąd tym razem weźmie pan pieniądze? Po- winien pan chyba wiedzieć, że wydałem naszym bankie- rom kategoryczny zakaz wypłacania jakichkolwiek środ- ków z funduszu emerytalnego, przynajmniej tak długo, do- póki będę przewodniczącym rady nadzorczej. Prawnicy poinformowali mnie, że gdyby ten czek opiewający na pięćdziesiąt milionów dolarów został zrealizowany, zarów- no ja, jak i wszyscy członkowie rady nadzorczej, mieliby- śmy do czynienia z prokuratorem. - Jakiś niedoświadczony urzędnik pomylił się i wysłał czek do niewłaściwego banku. Doprawdy nie rozumiem, o co tyle zamieszania. - Pan Lacroix twierdzi, że dostarczył pan czek osobiście i że on może to udowodnić. - Naprawdę przypuszcza pan, że nie mam nic lepszego do roboty, tylko ganiać po Nowym Jorku i roznosić czeki? - Szczerze mówiąc, nie wiem, co pan robi w Nowym Jor- ku, choć muszę z przykrością stwierdzić, że przedstawione w ubiegłym miesiącu przez pana Wakehama wyjaśnienie tajemniczego sposobu, w jaki pieniądze pobrane z fundu- szu emerytalnego trafiły na rachunki w Bank of New Am- 624 sterdam i Manhattan Bank, okazały się dalece nieprzeko- nujące. - Co chce pan przez to powiedzieć? - Panie Armstrong, obaj doskonale wiemy, że Manhat- tan Bank zajmuje się finansami nowojorskich związków zawodowych oraz że Bank of New Amsterdam otrzymał od pana polecenie wykupienia za siedemdziesiąt milionów dolarów znacznego pakietu akcji spółek należących do na- szej firmy, mimo iż Mark Tenby, nasz nowy główny księgo- wy, poinformował pana, że taka działalność jest niezgodna z prawem. - Nic takiego mi nie mówił - stwierdził stanowczo Ri- chard, - Czyżbyśmy więc mieli do czynienia z kolejnym przy- kładem „pomyłki niedoświadczonego urzędnika", która spowoduje natychmiastowe zwolnienie z pracy pana Ten- by'ego? - Pańskie oskarżenia są niedorzeczne! - warknął Arm- strong. - Bank of New Amsterdam mógł kupować te akcje dla któregoś ze swoich klientów! Sir Paul ponownie zajrzał do notatek. - Niestety, tak jednak nie było - odparł uprzejmie. - Ich główny dealer poinformował mnie, że polecił mu pan, cytuję: „kupować, ile się da, żeby podtrzymać kurs akcji", ponieważ uznał pan, że dalsza jego obniżka może mieć nie- bezpieczne skutki. Kiedy zwrócono panu uwagę na przewi- dywane skutki takich działań, odparł pan... - Sir Paul po raz kolejny zerknął do dokumentów - „nic mnie nie obcho- dzi, ile to będzie kosztować". - Jego słowo przeciwko mojemu - stwierdził ponuro Ri- chard. - Jeśli powtórzy te brednie, oskarżę go o zniesła- wienie. - Umilkł na chwilę, po czym dodał: - I tutaj, i tam, w Stanach. - Nie wydaje mi się, żeby to była rozsądna decyzja, po- nieważ wszystkie rozmowy telefoniczne z tym działem ban- ku są rejestrowane, ja zaś poprosiłem o przesłanie kopii taśmy z rozmową, której fragmenty cytowałem. - Zarzuca mi pan kłamstwo?! - ryknął Armstrong. 40. Stan czwarty 625 - A gdyby tak było, czy mnie także oskarżyłby pan o zniesławienie? Armstrongowi odjęło mowę. - Cóż, widzę, że nie zamierza pan udzielić mi szczerej odpowiedzi na żadne z moich pytań - stwierdził Paul Ma- itland. - Wobec tego nie pozostaje mi nic innego, jak tyl- ko zrezygnować z funkcji przewodniczącego rady nadzor- czej. - To niemożliwe! - odezwały się wzburzone głosy. - Nie ma mowy! Armstrong uświadomił sobie, że chyba zapędził się za daleko. Gdyby sir Paul złożył teraz rezygnację, najdalej w ciągu kilku dni cały świat dowiedziałby się o katastro- falnym stanie finansów firmy. - Byłoby chyba lepiej, żeby pozostał pan na stanowis- ku aż do kwietniowego walnego zgromadzenia akcjona- riuszy. - Obawiam się, że w obecnej sytuacji nie będzie to moż- liwe - odparł sir Paul, podnosząc się z miejsca. - Chce pan, żebym pana błagał? - Nie, proszę pana. Pan tego nie potrafi, tak samo jak nie potrafi pan mówić prawdy. Armstrong natychmiast poderwał się z fotela. Mężczyź- ni przez długą chwilę w milczeniu mierzyli się wzrokiem, aż wreszcie sir Paul odwrócił się i wyszedł z sali, zostawia- jąc na stole swoje papiery. Armstrong usiadł na miejscu opuszczonym przez prze- wodniczącego, ale długo nic nie mówił, tylko spoglądał po twarzach zebranych. - Jeśli ktoś z panów myśli tak jak on, ma teraz doskona- łą okazję, żeby dać temu wyraz - powiedział wreszcie bez- barwnym tonem. Rozległy się niepewne pochrząkiwania, szuranie i szep- ty, ale nikt nie podniósł się z fotela. - Znakomicie. Jeśli wszyscy będziemy się zachowywać jak ludzie dorośli, wkrótce okaże się, że oskarżenia wysu- wane przez sir Paula nie opierają się na żadnych racjonal- nych przesłankach. 626 Chyba nie wszyscy podzielali jego opinię. Wśród tych, którzy siedzieli z pochylonymi głowami, był także Eric Chapman. - Przechodzimy do punktu drugiego - oświadczył Arm- strong tonem nie znoszącym sprzeciwu. Dyrektor działu dystrybucji dość długo wyjaśniał, dla- czego w ostatnim miesiącu nakład „Citizena" drastycznie zmalał. - Ponieważ cena „Globe" spadła do dziesięciu pensów, moim zdaniem powinniśmy również obniżyć cenę „Citize- na" - zakończył. -Ale wówczas nasze straty jeszcze się powiększą! - za- protestował Chapman. - Owszem, ale... - Musimy zachować zimną krew i przetrzymać przeciw- nika - wtrącił się Armstrong. - Założę się, że Townsend zbankrutuje w ciągu miesiąca, a wtedy większość naszych problemów sama się rozwiąże. Kilku członków zarządu skinęło głowami, większość jednak doskonale pamiętała, co się stało poprzednim ra- zem, kiedy Armstrong przedstawił taki scenariusz wyda- rzeń. Omówienie pozostałych punktów porządku dziennego zajęło niespełna godzinę. Z każdą chwilą stawało się coraz bardziej jasne, że żaden z mężczyzn siedzących przy dłu- gim stole nie zamierza otwarcie wystąpić przeciwko głów- nemu udziałowcowi. Kiedy Armstrong zapytał, czy są jesz- cze jakieś sprawy, odpowiedziała mu głucha cisza. - W takim razie dziękuję panom. Podniósł się z fotela, zgarnął ze stołu papiery pozosta- wione przez sir Paula i wyszedł z sali. Idąc korytarzem do windy, zobaczył Petera Wakehama biegnącego ku niemu co sił w nogach. Wiceprezes zarządu dopadł go, kiedy Arm- strong wchodził już do windy. - Gdybyś zjawił się kilka minut wcześniej, może byłbyś już prezesem - poinformował go Richard z uprzejmym uśmiechem, po czym nacisnął guzik. Drzwi zamknęły się z cichym syknięciem. 627 Wysiadłszy z windy na dachu wieżowca, ruszył szybkim krokiem do helikoptera. - Heathrow - rzucił pilotowi, nie zawracając sobie gło- wy takimi drobiazgami jak zgoda na przelot i lądowanie. W drodze na lotnisko Armstrong myślał o tym, co się stanie, jeśli w ciągu najbliższych kilku godzin nie zdarzy się cud i nie uda mu się zdobyć pięćdziesięciu milionów dolarów. Pilot odrzutowca czekał na niego przy schodkach. - Nicea - warknął Armstrong, po czym usiadł w tym sa- mym fotelu, co zawsze i zapiął pasy. Pilot pospiesznie zajął miejsce za sterami. Wszystko wskazywało na to, że „kapitan Dick" zamierza spędzić kil- ka dni na pokładzie swego jachtu cumującego w Monte Carlo. Zaraz po starcie maszyna skierowała się na południe. W ciągu trwającego dwie godziny lotu Armstrong przepro- wadził tylko jedną rozmowę telefoniczną, z Jacquesem La- croix z Genewy. Chociaż kilkakrotnie ponawiał prośby, od- powiedź brzmiała wciąż tak samo: - Panie Armstrong, jeśli jeszcze dzisiaj nie zwróci pan pięćdziesięciu milionów dolarów, będę zmuszony przeka- zać sprawę naszym prawnikom. XLI NEW YORK STAR 6 LISTOPADA 1991 Plusk! - Na pierwszej linii czeka prezydent Stanów Zjednoczonych, a na drugiej pan Austin Pierson z Cleveland - powiedziała Heather. - Z kim chce pan najpierw rozmawiać? Townsend nie wahał się ani chwili. Podniósłszy słu- chawkę lekko drżącą ręką, usłyszał nieznajomy głos. - Dzień dobry, panie Pierson - odparł. - To miło, że ze- chciał pan zadzwonić. - Co najmniej przez minutę słu- chał uważnie. - Tak, oczywiście - powiedział wreszcie. - Do- skonale pana rozumiem. W tych okolicznościach sam nie postąpiłbym inaczej. - Znowu słuchał przez kilkadziesiąt sekund. - Jestem panu ogromnie zobowiązany, że zechciał pan osobiście mnie poinformować. Mam nadzieje, że nie będzie pan żałował swojej decyzji. Do widzenia panu. Odłożył słuchawkę i długo siedział bez ruchu za biur- kiem. Był tak spokojny, jak jeszcze nigdy w życiu. Kiedy Heather usłyszała krzyki, zerwała się z krzesła i wpadła do gabinetu szefa, gdzie ujrzała Townsenda wy- czyniającego dzikie podskoki. - Zgodził się! - wykrzykiwał. - Zgodził! - Czy to znaczy, że wreszcie mogę zamówić panu nowy smoking? - Nawet dziesięć, jeśli chcesz! - odparł, chwytając ją w objęcia. - Ale najpierw musisz odzyskać moje karty kre- dytowe. Heather roześmiała się i pozwoliła, żeby podniósł ją i okręcił w koło. Żadne z nich nie zauważyło, kiedy do ga- binetu weszła Elizabeth Beresford. 629 - Czy to jakieś plemienne obrzędy, kultywowane przez aborygenów w najtrudniej dostępnych rejonach Australii? - zapytała. - A może wasze niezwykłe zachowanie jest spo- wodowane decyzją pewnego bankiera z jednego ze stanów na środkowym zachodzie? - Oczywiście, że to plemienne obrzędy - odparł lekko zasapany Townsend, stawiając Heather na podłodze. - Ku pani czci, nawiasem mówiąc. -Miło mi to słyszeć - odparła E. B. z lekkim uśmie- chem. - Heather, czy mogłabym porozmawiać z panem Townsendem na osobności? - Oczywiście - odparła sekretarka, pozbierała pantofle z podłogi, po czym wyszła, starannie zamykając drzwi. Townsend przygładził zmierzwione włosy, wrócił za biurko i przybrał poważną minę. - Wysłuchaj mnie uważnie, Keith - powiedziała E.B. - Miałeś ogromne, wręcz niesamowite szczęście. Byłeś o krok od całkowitej katastrofy. - Zdaję sobie z tego sprawę. - Chcę, żebyś mi obiecał, że już nigdy nie zainwestujesz w nic pieniędzy, nie zasięgnąwszy uprzednio rady fachow- ców, czyli mojej. - Daję ci słowo honoru. - To dobrze, ponieważ przez najbliższe dziesięć lat bę- dziesz pracował nad umocnieniem pozycji Global Interna- tional i uczynieniem jej najpoważniejszą firmą w tej bran- ży. Chyba pamiętasz, że tak brzmiał punkt piąty naszej umowy? - Nigdy tego nie zapomnę - zapewnił ją Townsend. - i zawsze będę ci wdzięczny nie tylko za to, że ocaliłaś fir- mę, ale i mnie. - Cała przyjemność po mojej stronie - odparła E. B. - ale dopiero wtedy uznam, że wywiązałam się z zadania, kiedy wszyscy, a szczególnie twoi przeciwnicy, znowu za- czną traktować cię poważnie. Wyjęła z torebki plik kart kredytowych i położyła je na biurku. - Dziękuję - powiedział. 630 Elizabeth uśmiechnęła się, wstała i podała mu rękę. Townsend pospiesznie zerwał się z miejsca i uścisnął ją mocno. -Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy — powie- dział, odprowadzając ją do drzwi. - Szczerze mówiąc, wcale o tym nie marzę - odparła. - Ciarki mnie przechodzą, kiedy pomyślę, że musiałabym za- czynać wszystko od początku. W sekretariacie Keithowi zaświtała myśl, żeby pocało- wać E. B. w policzek, ale zrezygnował z tego zamiaru. Pan- na Beresford uścisnęła dłoń Heather, spojrzała na niego, skinęła głową i bez słowa wyszła z pokoju. - Prawdziwa dama - zauważył Townsend, wpatrując się w drzwi. - Zgadza się - odparła Heather z przebiegłym uśmiesz- kiem. - Dzięki niej dowiedziałam się o panu kilku rzeczy. Keith otwierał już usta, żeby zapytać, co Heather kon- kretnie ma na myśli, lecz sekretarka nie dopuściła go do głosu. - Mam oddzwonić do Białego Domu? - zapytała. - Tak, oczywiście! Na śmierć zapomniałem o prezyden- cie. Jak z nim skończę, natychmiast połącz mnie z Kate. Elizabeth niecierpliwie czekała na windę. Zależało jej na tym, by jak najprędzej wrócić do banku i dokończyć pracę. Już od miesiąca nie spędziła weekendu w domu, ale tym razem obiecała mężowi, że wróci na czas, by obejrzeć występ córeczki w szkolnym przedstawieniu. Kiedy wresz- cie przyjechała jedna z sześciu wind, weszła do kabiny i nacisnęła guzik parteru. W chwili, gdy drzwi zaczęły się zamykać, zobaczyła jak z windy naprzeciwko wyskakuje jakiś człowiek i co sił w nogach pędzi w kierunku gabinetu Townsenda. Wszystko działo się tak szybko, że nie zdążyła go rozpoznać. Na czterdziestym pierwszym piętrze wsiedli trzej mło- dzi mężczyźni pogrążeni w ożywionej dyskusji. E. B. przy- słuchiwała się obojętnie - nie miała wyboru, ponieważ roz- mawiali tak głośno, jakby byli sami na świecie - ale kiedy padło nazwisko Armstronga, natychmiast nastawiła ucha. 631 Jej pierwszą reakcją było niedowierzanie, które szybko przeistoczyło się w zdumienie. Za każdym razem, kiedy winda zatrzymywała się i wchodzili nowi ludzie, Elizabeth dowiadywała się nowych szczegółów. Kiedy zadyszany Tom wpadł do sekretariatu, zdołał wy- sapać tylko jedno słowo: -Jest?... - Tak, panie Spencer - odparła Heather. - Właśnie skończył rozmawiać z prezydentem. Myślę, że może pan wejść. Tom dwoma susami dopadł drzwi, otworzył je gwałtow- nym szarpnięciem i wbiegł do gabinetu. - Wiesz już?! - Oczywiście - Townsend siedział za biurkiem ze słu- chawką w ręce. - Właśnie dzwonię do Kate, żeby jej po- wiedzieć, że Pierson zgodził się przesunąć termin spłaty. - Cieszę się, ale nie o tym mówię. Tom opadł bez sił na fotel, w którym niedawno siedzia- ła Elizabeth Beresford. - A o czym? - zapytał Townsend. - Halo, tu Kate Townsend•- rozległ się głos w słuchawce. - Chodzi o Armstronga. - O Armstronga? A co on nowego wymyślił? - zdziwił się Keith, zapomniawszy o telefonie. - Popełnił samobójstwo. - Halo, jest tam kto? - Co takiego?! - wykrztusił Townsend, odkładając słu- chawkę. - Zaginął na morzu. Szukali go kilkanaście godzin, ale do- piero teraz jakiś rybak wyłowił ciało u wybrzeży Sardynii. - Armstrong nie żyje? - Keith odwrócił się razem z fote- lem i długo spoglądał w milczeniu na widok roztaczający się z okna jego gabinetu. - Kto by pomyślał, że umrze wcześniej niż moja matka... - mruknął wreszcie. Tom wytrzeszczył oczy ze zdumienia. - Nie wierzę, żeby to było samobójstwo - stwierdził sta- nowczo Keith. -Dlaczego? 632 - To nie w jego stylu. Ten drań święcie wierzył, że za- wsze jakoś da sobie radę. - Tak czy inaczej, w Londynie aż wrze - poinformował go Tom. - Wygląda na to, że Armstrong garściami czerpał pieniądze z funduszu emerytalnego, nie tylko po to, żeby zaspokoić żądania związków zawodowych, ale też żeby ku- pować akcje swoich spółek. - Z funduszu emerytalnego? - zdziwił się Townsend. - Co ty wygadujesz? - Przypuszczalnie zorientował się, że jest tam spora nadwyżka, i zaczął wybierać po kilka, kilkanaście milio- nów, aż wreszcie przewodniczący rady nadzorczej zoriento- wał się, co jest grane, i złożył dymisję. Townsend podniósł słuchawkę wewnętrznego telefonu i nacisnął trzy klawisze. - Do kogo dzwonisz? Keith przyłożył palec do ust. - Ciii!... - Po chwili zapytał: - Czy to księgowość? - Tak, proszę pana - odparł ktoś, kto widocznie od razu rozpoznał charakterystyczny australijski akcent. - Mówi Hank Turner, zastępca głównego księgowego. -Właśnie z tobą chciałem rozmawiać, Hank. Powiedz mi, czy mamy coś takiego jak fundusz emerytalny? - Oczywiście, proszę pana. - A ile tam teraz jest? Musiał trochę zaczekać na odpowiedź. Kiedy zastępca głównego księgowego odezwał się ponownie, winda wiozą- ca Elizabeth Beresford z powrotem na górę mijała ósme piętro. - Dziś o dziewiątej rano mieliśmy na tym rachunku sie- demset dwadzieścia trzy miliony dolarów. - Ile powinno być, żebyśmy mogli w każdej chwili wy- wiązać się ze wszystkich zobowiązań? - Trochę ponad czterysta milionów - padła natychmia- stowa odpowiedź. - Dzięki rozsądnym inwestycjom udało się znacznie wyprzedzić inflację. - A więc w tej chwili dysponujemy nadwyżką w wyso- kości około trzystu milionów dolarów? 633 - Tak, proszę pana, ale zgodnie z prawem*.. Townsend odłożył słuchawkę i spojrzał na swego praw- nika, przyglądającego mu się z rosnącym przerażeniem. E. B. wysiadła z windy. - Mam nadzieję, że nie myślisz o tym, o czym ja myślę, że ty myślisz? - wyszeptał Tom. E. B. weszła do sekretariatu. - Muszę się natychmiast widzieć z panem Townsendem. - Boże! - pisnęła Heather. - Chyba pan Pierson nie zmienił zdania? - Nie chodzi o pana Piersona, tylko o Armstronga. - Armstronga? >\ - Wyłowiono go martwego z morza. Wstępne oględziny zwłok wskazują na to, że popełnił samobójstwo. - Dobry Boże! Proszę wejść, panno Beresford. Pan Townsend rozmawia z Tomem Spencerem. Kiedy E. B. podeszła do drzwi, przekonała się, że są lek- ko uchylone. Z gabinetu dobiegały odgłosy zażartej dys- kusji. Usłyszawszy słowa „fundusz emerytalny", znieru- chomiała jak posąg i zaczęła z niedowierzaniem przy- słuchiwać się wymianie zdań między Townsendem i jego prawnikiem. - Nie, to ty mnie wysłuchaj! - powiedział Keith podnie- sionym głosem. - W moim pomyśle nie ma niczego sprzecz- nego z prawem. - Pozwól, że ja to ocenię - odparł Tom. - Załóżmy, że jeszcze dzisiaj zostanie zawieszony obrót akcjami Armstrong Communications... - Jest to bardzo prawdopodobne - zgodził się Spencer. - W takim razie bezsensem byłoby teraz je wykupywać, bo jeśli okaże się prawdą, że Armstrong oczyścił fundusz emerytalny, to kiedy obrót nimi zostanie wznowiony, kurs powinien spaść na łeb, na szyję. - Możliwe, ale nadal nie rozumiem, co ci z tego przyjdzie. - Ano to, że niczym krzyżowiec odziany w świetlistą zbro- ję, nadjadę na karym rumaku i wystąpię w roli zbawcy. - Jak zamierzasz to osiągnąć? - Bardzo prosto: doprowadzając do fuzji naszych firm. 634 - Przecież oni nigdy się na to nie zgodzą! Przede wszystkim beneficjanci funduszu emerytalnego nie zechcą ryzykować... - A jeśli przekonają się, że nadwyżka na koncie nasze- go funduszu emerytalnego z nawiązką rekompensuje tam- ten debet? W ten sposób za jednym zamachem rozwiązali- byśmy dwa problemy. - Mianowicie? - zapytał wciąż nie przekonany Tom. - Po pierwsze, rząd Wielkiej Brytanii nie będzie musiał sięgać do funduszu ubezpieczenia emerytalnego... - A po drugie? - A po drugie, emeryci będą spali spokojnie, wiedząc, że nie grozi im zawieszenie ani zmniejszenie świadczeń. ^Ale przecież Komisja Antymonopolowa nigdy nie ze- zwoli, żeby jeden człowiek wydawał dwie największe po- południówki na Wyspach! - Może i nie - przyznał Townsend - co nie znaczy, że bę- dzie mogła przeszkodzić mi w przejęciu wszystkich wy- dawnictw regionalnych Armstronga. - Istotnie, to chyba zdoła przełknąć, ale akcjonariusze... -Akcjonariusze w ogóle się tym nie zainteresują, po- dobnie jak tym, co stanie się z należącymi do Armstronga czterdziestoma sześcioma procentami udziałów w „New York Star". - Tym akurat nie musisz się już martwić - zauważył Tom. - I tak straciłeś kontrolę nad tą gazetą. - Nieprawda - odparł Townsend. - Termin podpisania dokumentów wyznaczono dopiero na przyszły poniedzia- łek. - W porządku, ale co wobec tego będzie z „New York Tribune"? Fakt, że Armstrong nie żyje, oznacza, że odzie- dziczysz po nim wszystkie problemy. Bez względu na to, co twierdził, ta gazeta naprawdę przynosi milion dolarów strat tygodniowo. -Przestanie przynosić straty, jak tylko zrobię to, co Armstrong powinien był zrobić już dawno temu, to znaczy zamknę gazetę. W ten sposób stworzę w tym mieście mo- nopol, który trudno będzie komukolwiek przełamać. 635 - Zgoda; załóżmy, że dogadałeś się i z rządem Jej Kró- lewskiej Mości, i z Komisją Antymonopolową. Na jakiej podstawie przypuszczasz, że rada nadzorcza Armstrong Communications powita cię z otwartymi ramionami? -Zrobią to, ponieważ nie tylko odbuduję ich fundusz emerytalny, ale także pozwolę im zachować kontrolę nad „Citizenem". W ten sposób pozostaniemy w zgodzie z pra- wem, bo na obu funduszach będzie dokładnie tyle pienię- dzy, ile wymagają przepisy, a nawet trochę więcej. - Mimo to wciąż uważam, że będą ci rzucać kłody pod nogi. - Na pewno nie, jeśli „Globe" przypomni trzydziestu pięciu tysiącom byłych pracowników „Ćitizena", że istnie- je bardzo prosty sposób rozwiązania ich problemów eme- rytalnych. Dzień, najwyżej dwa dni później zjawią się w komplecie przed Armstrong House i zaczną się domagać zgody na fuzję. - Zakładasz z góry, że Izba Gmin nabierze wody w usta. Pomyśl o tych wszystkich laburzystowskich posłach, którzy nienawidzą cię jeszcze bardziej niż Armstronga. - Cóż, będę musiał dopilnować, żeby każdy z nich otrzy- mał kilka worków listów od wyborców, którzy przypomną swoim deputowanym, że zbliżają się wybory, w związku z czym... Keith podniósł wzrok, ujrzał stojącą w drzwiach E. B. i umilkł w połowie zdania. Panna Beresford spoglądała na niego w taki sam sposób, jak podczas ich pierwszego spo- tkania. - Panie Townsend... Zaledwie kwadrans temu poczynili- śmy pewne ustalenia i pan dał mi słowo honoru, że będzie ich przestrzegał. Przypomina pan to sobie, czy może pań- ska pamięć nie sięga tak daleko? Keith zaczerwienił się lekko, ale zaraz na jego twarzy pojawił się uśmiech. - Przykro mi, E. B. - powiedział. - Skłamałem. Koniec