Wolfe Gene - Człowiek z Nebraski i nereida

Szczegóły
Tytuł Wolfe Gene - Człowiek z Nebraski i nereida
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Wolfe Gene - Człowiek z Nebraski i nereida PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Wolfe Gene - Człowiek z Nebraski i nereida PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Wolfe Gene - Człowiek z Nebraski i nereida - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Gene Wolfe Człowiek z Nebraski i Nereida Człowiek z Nebraski zauważył ją idąc wzdłuż brzegu morza. Dwoje ciemnych oczu, krągłe ramiona, delikatna wypukłość piersi, mignięcie uda... i już po niej. Chwilę później usłyszał słaby plusk, ale mogła to być osławiona siódma fala, silniejsza niż inne. Szybkim krokiem, prawie biegnąc, zbliżył się do urwistej krawędzi cypla i spojrzał na wschód, w kierunku otwartego morza, lecz na błękitnej powierzchni Saronikos Kolpos widać było jedynie białe, spienione szczyty fal. - Poczułem się wówczas niczym obserwator nieba, który dostrzegł nową planetę - wymamrotał. - Albo jak nieustraszony Cortez, spoglądający sokolim wzrokiem na Pacyfik i swoich ludzi. - Umilkł na chwilę, szukając w pamięci brakującego ostatniego zdania. - W milczeniu, stłoczeni na wierzchołku szczytu w Darien * , patrzyli na siebie z niewysłowionym zdumieniem. "Nieustraszony Cortez" zachichotał pod nosem, schodząc po stromym zboczu z magnetofonem obijającym mu się o biodro. Nie należał do wytrawnych wspinaczy, ale stok nie był ani bardzo wysoki, ani trudny. Wyobraził sobie, jak opowiada o swojej przygodzie w akademickim klubie: "Wiecie, w gruncie rzeczy nie było to nic wielkiego". Tyleż samo należałoby powiedzieć o materiale dowodowym, jaki znalazł na wąskiej plaży u podstawy urwiska. Leżało tam kilka muszelek oraz zardzewiałe metalowe pudełko po papierosach, i nic więcej. Żadnego kostiumu kąpielowego, żadnego ręcznika ani śladu stopy. Podniósł wzrok i ujrzał zbliżającą się skrajem mokrego pasa piasku wysoką, kościstą kobietę z manierką przytroczoną do paska. Pozdrowił ją po grecku, starannie i z namysłem wypowiadając każde słowo, a ona królewskim gestem wyciągnęła rękę i odparła po angielsku: - Nawzajem, doktorze. Jestem dr Thoe Papamarkos z Uniwersytetu Ateńskiego. Wiem, że nazywa się pan Cooper i przyjechał do nas z Ameryki, ale nikt nie potrafił mi powiedzieć, z jakiej uczelni. - Z Uniwerystetu Nebraska w Lincoln. Miło mi panią poznać. Człowiek z Nebraski nawet nieco przypominał Lincolna, gdyż był wysoki i przyjemnie brzydki. - A więc jest pan badaczem folkloru... To oczywiste, sądząc po tym, że wędruje pan przez cały dzień, wypytuje starych ludzi i nagrywa ich opowieści. - Zgadza się. A kim pani jest? Roześmiała się cicho. - Och, proszę się nie obawiać. Nie mam zamiaru robić panu konkurencji. - To dobrze. Również się uśmiechnął. Kobieta dotknęła guzika swojej koszuli w kolorze khaki. - Jestem archeologiem. Słyszał pan o Saros? Pokręcił głową. - Wiem tylko tyle, że znajdujemy się nad Zatoką Saros, więc ta nazwa, podobnie jak każda, musiała się stąd wziąć. Czy to wyspa? - Nie, to miasto. Tak stare, że już dawno temu, w czasach Sokratesa, pozostały z niego tylko ruiny i świątynia Posejdona. Proszę pomyśleć, doktorze: pan i ja traktujemy tamtą epokę jako zamierzchłą przeszłość, ale dla ludzi, którzy wtedy żyli, dla Peryklesa i Platona, Temistoklesa i Arystydesa, Saros także było odległą historią. Mniej więcej pięć kilometrów w tamtą stronę prowadzę prace wykopaliskowe. Pomagają mi trzej wieśniacy. Dotarły do mnie opowieści o panu, więc pomyślałam, że powinniśmy się poznać, bo chyba jesteśmy jedynymi naprawdę wykształconymi ludźmi w tej części kraju. Kto wie, może nawet będziemy mogli sobie jakoś pomóc. Co pan na to? - Tak - odparł. - Oczywiście. Poczuł sympatię do tej kobiety. Miała siwiejące włosy związane w ciasny węzeł i gotów był iść o zakład, że jest starą panną. Mogła być panną Twindle z "Nieznośnych urwisów" albo panną Minerwą z "Panny Minerwy i Williama z Zielonego Wzgórza". Mimo to... - A pan? Folklor jest taki interesujący. Co pan tu robi? Odchrząknął, niezbyt pewien, czy uda mu się to precyzyjnie wyjaśnić. - Staram się odtworzyć historię nereid. - Naprawdę? - Spojrzała na niego z ukosa. - Wierzy pan w ich istnienie? - Nie, skądże znowu. - Potrząsnął głową. - Słyszała pani coś o nich? Wie pani, kim były? - Oczywiście, przecież poszukuję świątyni Posejdona. Były służebnymi na jego dworze mieszczącym się w głębinach Morza Egejskiego. Posejdon należy do najstarszych greckich bogów, więc one także są bardzo wiekowe. To greckie... Jak nazywacie je po angielsku? Syreny? Morskie rusałki? - Umilkła na chwilę, jakby lekko zawstydzona. - Proszę mi wierzyć, rozumiem po angielsku znacznie lepiej niż mówię. Byłam w Stanach trzy lata, w Princeton. Odpięła manierkę i odkręciła zakrętkę. Cooper skinął głową. - Tak samo jest z moją greką. Rozumiem prawie wszystko - gdyby tak nie było, nie mógłbym robić tego, co robię - ale czasem mam kłopoty ze znalezieniem właściwego słowa albo z przypomnieniem sobie, jak należy je wymawiać. - Nie częstuję pana wodą, choć jest tak gorąco, ale mam chorobę nosa. Tak to się nazywa? Muszę brać leki, a po nich bardzo chce mi się pić. Może jednak chce pan trochę? - Nie, dziękuję. Nie trzeba. - Dobrze powiedziałam? Syreny? - Owszem. Dokładnie rzecz biorąc ta kategoria morskich nimf obejmuje pięćdziesiąt córek Nereusa. Były też nimfy górskie, oready, a także driady mieszkające wśród drzew, rzeczne epipotamidy, i tak dalej. Starzy ludzie, szczególnie z terenów wiejskich... Przerwała mu ponownym wybuchem śmiechu. - Wciąż wierzą w takie rzeczy. Wiem, doktorze, i wcale się za nich nie wstydzę. Wy macie swoje latające talerze i małych zielonych ludzików, dlaczego więc my, Grecy, nie możemy mieć małych zielonych kobietek? - Najciekawsze jest jednak to - w miarę jak mówił zapalał się do tematu - że wszystkie nazwy poszły w zapomnienie, z wyjątkiem jednej. Współcześni Grecy nie mówią o nimfach, oreadach, driadach albo najadach, tylko o nereidach, niezależnie od tego, gdzie miałyby mieszkać - w strumieniach, jaskiniach, czy jeszcze w innych miejscach. Próbuję ustalić, dlaczego tak się stało. Uśmiechnęła się do niego. - Nie przyszło panu do głowy, że może tylko one jeszcze żyją? Kiedy człowiek z Nebraski wrócił do małej gospody w Nemos, natychmiast odnalazł pulchną pokojówkę i swoją, pozostawiającą sporo do życzenia greką, zapytał ją o doktor Papamarkos. - Ona tu nie mieszka - poinformowała go dziewczyna, wpatrując się w czubki pantofli. - Ma namiot tam, daleko. Odwróciwszy się na pięcie wybiegła z jadalni, a on dopiero po dłuższej chwili uświadomił sobie, że greckie słowo "namiot" oznacza także "dekoracje teatralne". Idąc na górę po schodach zastanawiał się, czy coś takiego byłoby możliwe: doktor Papamarkos rozpinająca szeroki pasek, ściągająca spodnie i koszulę, przemykająca nago między drzewami... Zachichotał cicho. Nic z tego. Kobieta, którą widział - na pewno ją widział, nie ulegało to żadnej wątpliwości - była młodsza, mniejsza i... hm... bardziej zaokrąglona. Nagle przypomniał sobie, że Schliemann, odkrywca Troi, w wieku czterdziestu siedmiu lat poślubił dziewiętnastoletnią Greczynkę. Jemu jeszcze sporo brakowało do wieku kolegi po fachu. Ta myśl nawiedziła go powtórnie, kiedy znowu zobaczył dziewczynę, niemal dokładnie w tym samym miejscu, co poprzednio. (Zdawał sobie sprawę, że zbyt często tam wraca.) Usłyszał jakiś szelest i odwrócił się, ale nie dość szybko. Rozległ się cichy plusk, a Cooper co sił w nogach popędził ku stromej krawędzi cypla. Tym razem jego wysiłek został wynagrodzony: w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów dostrzegł wśród fal roześmianą twarz otoczoną ciemnymi, unoszącymi się w wodzie włosami. Z morza wyłoniło się ramię, dziewczyna pomachała mu ręką, po czym znikła. Czekał pięć minut, co chwila spoglądając na zegarek. Dziesięć. Twarz nie pojawiła się ponownie, więc wreszcie zsunął się po pochyłości na plażę i stanął na piasku, zwrócony twarzą do morza. - Doktorze! Obejrzał się. - Witam, pani doktor. Miło znowu panią widzieć. - Tym razem zbliżała się od strony Nemos i gospody, wymachując czymś nad głową. Uświadomił sobie, że jej widok sprawił mu prawdziwą przyjemność. Przyjazna dusza, starsza od niego kobieta, bez wątpienia dysponująca znacznym doświadczeniem, dobrze znająca kraj... - Naprawdę bardzo się cieszę. - Ja też, przyjacielu. Niech pan patrzy, doktorze! Proszę zobaczyć, co znaleźliśmy pod wodą. Wyciągnęła rękę z wypalanym pucharem, do którego przywarło kilka skorupiaków i nieco morskich porostów. - Panu to zawdzięczam, naprawdę! Tło było czerwone, natomiast głowa mężczyzny czarna. Zmierzwiona broda i duże oczy o przenikliwym spojrzeniu miały nieco jaśniejszą barwę - należało przypuszczać, że kiedyś były białe. Przed jego twarzą unosiły się małe, nieudolnie narysowane ryby. - Proszę spojrzeć na odwrotną stronę! Widzi pan, tuż przy trójzębie, te dwie pionowe kreski połączone u góry jedną poziomą? To litera Ą, oznaczająca Posejdona. W Atenach mają wiele znacznie piękniejszych pucharów, ale ten jest naprawdę stary! Wczesna kultura mykeńska, kiedy my jeszcze próbowaliśmy naśladować to, co robiono na Krecie. Człowiek z Nebraski wpatrywał się w twarz brodatego mężczyzny. Była zaledwie naszkicowana, niczym postać z komiksu, lecz mimo to płonęła nieposkromioną energią, zupełnie jakby morski bóg przyglądał mu się uważnie, by za chwilę ryknąć śmiechem i z całej siły grzmotnąć go w plecy. - Jest wspaniały - powiedział. - Był bogiem morza - odparła, jakby czytając w jego myślach. - Modlili się do niego samotni żeglarze i kapitanowie wielkich statków. Do niego i do Nereusa, mądrego starca, który znał przyszłość. Teraz zastąpili ich święty Piotr i święty Marek, ale poza tym nie ma żadnej różnicy. Broda i ryby zostały takie same. - Powiada pani, że znalazła to dzięki mnie? - Tak! Pamięta pan, jak rozmawialiśmy o nereidach? Zaraz po tym wróciłam do moich wykopalisk. - Otworzyła manierkę i pociągnęła spory łyk. - Wciąż o nich myślałam, o dziewczynach pluszczących się w morskich falach. Prawie je widziałam. Wreszcie nie wytrzymałam i zapytałam je wprost: "Co chcecie mi powiedzieć? Mówcie, przecież jestem kobietą, tak jak wy!" Ale one tylko machały do mnie, zupełnie jakby zapraszały mnie do siebie. Chodź, Thoe, chodź! Pomyślałam sobie wtedy: istotnie, dawno temu Saros było portem, ale czy linia brzegowa wyglądała tak jak teraz? Jeżeli woda się podniosła, to miejsce, w którym teraz kopię, wówczas znajdowało się kilometr od brzegu. Nazywano je miastem, polis, ale dla nas byłoby zaledwie osadą, małym miasteczkiem, z teatrem pod gołym niebem, świątynią, agorą, gdzie kupowało się ryby i wino, oraz z kilkuset domami. Umilkła na chwilę, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami; Cooper przypomniał sobie o jej "chorobie nosa". - Nie mamy żadnego ekwipunku do nurkowania, ale zrobiliśmy wielkie sito, rozumie pan? Z sieci rybackiej. Powiedziałam moim ludziom, żeby szli w morze tak długo, aż woda sięgnie im do pasa, a wracając ciagnęli za sobą sieć, delikatnie przesiewając piasek. I dzisiaj to znaleźliśmy! Ostrożnie oddał jej puchar. - Gratuluję. Naprawdę jest wspaniały i cieszę się, że znalazła go tak sympatyczna osoba. Uśmiechnęła się. - Wiedziałam, że będzie pan zadowolony, tak samo jak ja byłabym zadowolona, gdyby pan znalazł... Bo ja wiem co? Może jakąś cudowną historię, która nigdy nie została zapisana. - Mogę odprowadzić panią do obozu? Chętnie bym go zobaczył. - Och, nie trzeba. To daleko stąd, a dzień jest gorący. Proszę zaczekać, aż będę mogła coś pokazać. Na razie to jedyne znalezisko. - Zerknęła na niego z ukosa, a kiedy nic nie odpowiedział, zapytała: - A co z pańską pracą? Na pewno posuwa się naprzód. Nie ma mi pan nic do powiedzenia? Wziął głęboki oddech, zdając sobie sprawę, jak głupio zabrzmią jego słowa. - Widziałem nereidę... albo ktoś usiłuje stworzyć wrażenie, że to była nereida. Położyła mu rękę na ramieniu i roześmiała się łagodnie, a on ani przez chwilę nie wątpił, że jest to przyjazny śmiech. - To wspaniale! Dzięki temu będzie mógł pan ocenić wiarygodność legend, które pan zbiera. A teraz proszę mi wszystko opowiedzieć. Opowiedział - o dostrzeżonej kątem oka postaci i o machającej do niego kobiecie, która zniknęła w morzu. - Kiedy więc wspomniała pani o nereidach, które wzywały panią ruchami rąk, przyszło mi do głowy... - Czy przypadkiem nie wiem czegoś więcej? Rozumiem. Wydaje mi się jednak, że po prostu próbuje pana nabrać jakaś dziewczyna. My, Grecy, pływamy jak ryby. Słyszał pan o bitwie pod Salaminą? Persowie stracili wiele okrętów i mnóstwo ludzi. My także straciliśmy sporo okrętów, ale ich załogi zdołały się uratować dopływając do brzegu. Pan, doktorze, pochodzi z Ameryki, gdzie wielu ludzi pływa bardzo dobrze, ale jeszcze więcej - wcale. A pan? Potrafi pan pływać? - Całkiem nieźle - odparł. - Kiedyś startowałem nawet w reprezentacji college'u, ale ostatnio trochę wyszedłem z wprawy. - A więc ma pan okazję wznowić treningi, tym bardziej że jest tak gorąco. Kiedy się rozstaniemy, proszę wrócić w miejsce, gdzie widział pan dziewczynę. Na tym wybrzeżu znajduje się wiele jaskiń, których wejścia są ukryte pod wodą. Ci, co tu mieszkają, znają je wszystkie, podobnie jak nereidy. - Uśmiechnęła się, ale natychmiast spoważniała. - Tylko proszę uważać na prądy. To właśnie dzięki nim powstały te jaskinie. Jeżeli naprawdę jest pan dobrym pływakiem, to wie pan, że nigdy nie należy zapominać o ostrożności. Człowiek z Nebraski nie był przyzwyczajony do morskiej wody, w związku z czym minęło sporo czasu, zanim odważył się otworzyć oczy w słonych odmętach Zatoki Sarońskiej. Kiedy to uczynił, niemal od razu ujrzał wejście do jaskini, ciemny okrąg w niemal pionowej skalnej ścianie. Wypłynął na powierzchnię, kilka razy odetchnął głęboko, napełnił płuca powietrzem, wstrzymał oddech i ponownie zanurkował; tuż przed zagłębieniem się w czarny otwór przyszło mu do głowy, czy przypadkiem nie czai się tam ośmiornica znacznie większa od tych, jakie co sobotę sprzedawano na rynku w Nemos. Dwukrotnie zawracał, ogarnięty paniką. Dopiero za trzecim razem, kiedy już wydawało mu się, że nie wytrzyma ani chwili dłużej, wypłynął na powierzchnię po drugiej stronie skalnego tunelu. Panował tam gęsty mrok, rozjaśniony nielicznymi smugami światła sączącego się przez szczeliny w sklepieniu i kładącego się migotliwymi plamami na delikatnie falującej wodzie. W wilgotnym powietrzu czuć było intensywny odór gnijących wodorostów. W chwili, kiedy Cooper wyszedł z wody, objęło go dwoje szczupłych ramion. Jej pocałunki były gryzące od soli. Mówiła po grecku z akcentem, którego nigdy do tej pory nie słyszał. Kochali się, a potem zaśpiewała mu kołysankę o dziecku śpiącym bezpiecznie w małej łódce. Kochali się jeszcze raz, później zaś zasnął. Słońce skryło się już za wypukłość cypla, gdy człowiek z Nebraski wyszedł na brzeg. Ubranie leżało tam, gdzie je zostawił; zakładając je mruczał pod nosem kołysankę. Mniej więcej w połowie drogi do gospody przypomniał sobie piosenkę o syrenie, która wśród koralowych raf zapomniała na chwilę o surowych zasadach moralnych. Pogwizdując ją starał się odszukać w pamięci słowa zwrotki, w której była mowa o dwóch łóżkach z wodorostów, a kiedy wreszcie dotarł do gospody i otworzył drzwi swego pokoju, przekonał się, że jego własne łóżko nie zostało zasłane. Poskarżył się żonie właściciela, która natychmiast przyniosła czystą pościel (Cooper był jedynym gościem w niewielkim zajeździe) i własnoręcznie przygotowała mu posłanie. Nazajutrz rano zamiast wzdłuż krawędzi urwiska ruszył przed siebie plażą. Ciało dziewczyny dostrzegł już ze sporej odległości, ale w pierwszej chwili wziął je za wyrzucony na brzeg żagiel jakiejś pechowej łodzi rybackiej. Wkrótce jednak wszystko zrozumiał i już nawet nie musiał spoglądać na jej twarz. Mimo to odwrócił dziewczynę na plecy, by odgarnąć piasek z jej powiek i przegonić małe, wścibskie kraby, które zdążyły dobrać się do miękkiej skóry na ramionach. - Była pokojówką w pańskiej gospodzie, doktorze - rozległ się głos za jego plecami. Odwrócił się gwałtownie. - Kochała pana, choć panu może to się wydać niemożliwe. - Thoe... - A potem: - Doktor Papamarkos. - Jednak tak właśnie było. - Wysoka kobieta otworzyła manierkę i pociągnęła łyk. - Z pewnością nawet pan sobie nie wyobraża, jak wygląda życie takiej ubogiej wiejskiej dziewczyny. Nagle zjawia się nieznajomy, wysoki i silny, w jej pojęciu bardzo bogaty, wykształcony człowiek, którego wszyscy poważają. Wiedziała, o co wypytuje pan ludzi i szeptem wyjawiła mi swój plan. Obiecałam, że jej pomogę, jeśli tylko będę mogła. Teraz mogę jej pomóc tylko w ten sposób: mówiąc panu, że ktoś pana kochał. Proszę o tym pamiętać, nagrywając historie miłosne opowiadane przez starców. - Będę pamiętał. W gardle utkwił mu suchy kłębek, którego za nic nie mógł przełknąć. - Niech pan wróci do gospody i powie im o wszystkim. To znaczy nie o sobie i o niej, tylko o tym, że umarła, a pan rozpoznał ciało. Ja zostanę tutaj. Ścieżka wiodąca wzdłuż krawędzi urwiska była krótsza. Wspiął się do niej, ale po najwyżej dwustu krokach uświadomił sobie, że skromna znajomość języka nie pozwoli mu we właściwy sposób przekazać tragicznej wiadomości o śmierci dziewczyny. Thoe z pewnością zrobi to lepiej. On zaś zaczeka, aż ktoś się tu zjawi. Z wysokiego brzegu zobaczył, jak kobieta odpina szeroki pas z przytroczoną manierką i rzuca go na piasek. W chwilę potem do paska dołączyły koszula i spodnie. Była szczupła, choć nie aż tak koścista, jak mu się wydawało. Rozpuściła długie czarne włosy i weszła do morza. Kiedy nabrał pewności, że już się nie pojawi na powierzchni wody, po raz ostatni zszedł po stromym zboczu na plażę. Na mokrym piasku obok ciała martwej dziewczyny dostrzegł narysowany znak; mógł to być krzyż ze skierowanymi ku górze ramionami albo grecka litera psi. Kieszenie koszuli były puste, tak samo jak kieszenie spodni. Człowiek z Nebraski otworzył manierkę, powąchał jej zawartość, następnie zaś przyłożył naczynie do ust i przechylił, by znajdujący się wewnątrz płyn dotknął jego języka. Tak jak się spodziewał, była to morska woda. Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik Przypis do strony 2 maszynopisu * Darien - dawna nazwa Panamy. GENE WOLFE Rocznik 1931. Urodzony w Nowym Jorku, wychowany w Teksasie, obecnie mieszka w Illinois. Brał udział w wojnie w Korei (opisał swe doświadczenia w "Letters Home"). Skończył mechanikę i pracował jako inżynier aż do chwili, kiedy został redaktorem "Plant Engineering". Z tej posady zrezygnował w 1982 r., aby już wyłącznie zająć się literaturą. Pisać zaczął dość wcześnie, ale przebijał się z dużym trudem. Jego pierwszym opublikowanym opowiadaniem było "The Dead Man". Jako autora odkrył go Damon Knight, wydający antologie "Orbit", tam też ukazała się większość najlepszych wczesnych opowiadań Wolfe'a. Wiele z nich drukowaliśmy w "F" i "NF" ("Piąta głowa Cerbera", 10/84; "Wojna pod choinkę", 12/85; "Marionetki", 5/86, "Pieśń łowców", 9/86; "Mapa", 4/87; "Pierzaste tygrysy", 10/87; "Słoneczny labirynt, 10/89; "Siedem amerykańskich nocy", 7/90; "Na pierwszej linii", 1/91). Pierwszą powieść "Operation ARES" Wolfe opublikował w 1970 r., następna książka, "Piąta głowa Cerbera", składająca się z trzech oddzielnych, chociaż powiązanych tematycznie nowel, ukazała się w 1972 r. Za jego największe i najambitniejsze dokonanie, które wreszcie przyniosło mu zasłużoną sławę, uważa się "Księgę Nowego Słońca". Jest to pięcioksiąg składający się z następujących tomów: "Cień kata" ("F" 1-6/90), "Pazur Łagodziciela", "Miecz liktora" i "Cytadela Autarchy"(cztery pierwsze tomy wydały Iskry, piąty powinien być już wkrótce na rynku - całość w tłumaczeniu wielbiciela twórczości Wolfe'a, Arkadiusza Nakoniecznika). Obecnie Wolfe pracuje nad kontynuacją "Księgi Nowego Słońca". Nowy wieloksiąg nazywa się "The Book of the Long Sun". Pierwszy tom już wyszedł w Ameryce, ale niestety, nie dorównuje pierwowzorowi. Z prawdziwą przyjemnością wracamy w "Nowej Fantastyce" do opowiadań Gene'a Wolfe'a, przygotowując jednocześnie w serii książkowej wybór najlepszych z nich.