Wolfe Gene - Człowiek z Nebraski i nereida
Szczegóły |
Tytuł |
Wolfe Gene - Człowiek z Nebraski i nereida |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wolfe Gene - Człowiek z Nebraski i nereida PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wolfe Gene - Człowiek z Nebraski i nereida PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wolfe Gene - Człowiek z Nebraski i nereida - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Gene Wolfe
Człowiek z Nebraski i Nereida
Człowiek z Nebraski zauważył ją idąc wzdłuż brzegu morza.
Dwoje ciemnych oczu, krągłe ramiona, delikatna wypukłość
piersi, mignięcie uda... i już po niej. Chwilę później usłyszał
słaby plusk, ale mogła to być osławiona siódma fala, silniejsza
niż inne.
Szybkim krokiem, prawie biegnąc, zbliżył się do urwistej
krawędzi cypla i spojrzał na wschód, w kierunku otwartego
morza, lecz na błękitnej powierzchni Saronikos Kolpos widać
było jedynie białe, spienione szczyty fal.
- Poczułem się wówczas niczym obserwator nieba, który
dostrzegł nową planetę - wymamrotał. - Albo jak nieustraszony
Cortez, spoglądający sokolim wzrokiem na Pacyfik i swoich
ludzi. - Umilkł na chwilę, szukając w pamięci brakującego
ostatniego zdania. - W milczeniu, stłoczeni na wierzchołku
szczytu w Darien * , patrzyli na siebie z niewysłowionym
zdumieniem.
"Nieustraszony Cortez" zachichotał pod nosem, schodząc po
stromym zboczu z magnetofonem obijającym mu się o biodro. Nie
należał do wytrawnych wspinaczy, ale stok nie był ani bardzo
wysoki, ani trudny. Wyobraził sobie, jak opowiada o swojej
przygodzie w akademickim klubie: "Wiecie, w gruncie rzeczy
nie było to nic wielkiego".
Tyleż samo należałoby powiedzieć o materiale dowodowym, jaki
znalazł na wąskiej plaży u podstawy urwiska. Leżało tam kilka
muszelek oraz zardzewiałe metalowe pudełko po papierosach, i
nic więcej. Żadnego kostiumu kąpielowego, żadnego ręcznika ani
śladu stopy.
Podniósł wzrok i ujrzał zbliżającą się skrajem mokrego
pasa piasku wysoką, kościstą kobietę z manierką przytroczoną do
paska. Pozdrowił ją po grecku, starannie i z namysłem
wypowiadając każde słowo, a ona królewskim gestem wyciągnęła
rękę i odparła po angielsku:
- Nawzajem, doktorze. Jestem dr Thoe Papamarkos z
Uniwersytetu Ateńskiego. Wiem, że nazywa się pan Cooper i
przyjechał do nas z Ameryki, ale nikt nie potrafił mi
powiedzieć, z jakiej uczelni.
- Z Uniwerystetu Nebraska w Lincoln. Miło mi panią poznać.
Człowiek z Nebraski nawet nieco przypominał Lincolna, gdyż
był wysoki i przyjemnie brzydki.
- A więc jest pan badaczem folkloru... To oczywiste,
sądząc po tym, że wędruje pan przez cały dzień, wypytuje
starych ludzi i nagrywa ich opowieści.
- Zgadza się. A kim pani jest?
Roześmiała się cicho.
- Och, proszę się nie obawiać. Nie mam zamiaru robić panu
konkurencji.
- To dobrze.
Również się uśmiechnął.
Kobieta dotknęła guzika swojej koszuli w kolorze khaki.
- Jestem archeologiem. Słyszał pan o Saros?
Pokręcił głową.
- Wiem tylko tyle, że znajdujemy się nad Zatoką Saros,
więc ta nazwa, podobnie jak każda, musiała się stąd wziąć. Czy
to wyspa?
- Nie, to miasto. Tak stare, że już dawno temu, w czasach
Sokratesa, pozostały z niego tylko ruiny i świątynia Posejdona.
Proszę pomyśleć, doktorze: pan i ja traktujemy tamtą epokę jako
zamierzchłą przeszłość, ale dla ludzi, którzy wtedy żyli, dla
Peryklesa i Platona, Temistoklesa i Arystydesa, Saros także
było odległą historią. Mniej więcej pięć kilometrów w tamtą
stronę prowadzę prace wykopaliskowe. Pomagają mi trzej
wieśniacy. Dotarły do mnie opowieści o panu, więc pomyślałam,
że powinniśmy się poznać, bo chyba jesteśmy jedynymi naprawdę
wykształconymi ludźmi w tej części kraju. Kto wie, może nawet
będziemy mogli sobie jakoś pomóc. Co pan na to?
- Tak - odparł. - Oczywiście.
Poczuł sympatię do tej kobiety. Miała siwiejące włosy
związane w ciasny węzeł i gotów był iść o zakład, że jest starą
panną. Mogła być panną Twindle z "Nieznośnych urwisów" albo
panną Minerwą z "Panny Minerwy i Williama z Zielonego Wzgórza".
Mimo to...
- A pan? Folklor jest taki interesujący. Co pan tu robi?
Odchrząknął, niezbyt pewien, czy uda mu się to precyzyjnie
wyjaśnić.
- Staram się odtworzyć historię nereid.
- Naprawdę? - Spojrzała na niego z ukosa. - Wierzy pan w
ich istnienie?
- Nie, skądże znowu. - Potrząsnął głową. - Słyszała pani
coś o nich? Wie pani, kim były?
- Oczywiście, przecież poszukuję świątyni Posejdona. Były
służebnymi na jego dworze mieszczącym się w głębinach Morza
Egejskiego. Posejdon należy do najstarszych greckich bogów,
więc one także są bardzo wiekowe. To greckie... Jak nazywacie je
po angielsku? Syreny? Morskie rusałki? - Umilkła na chwilę,
jakby lekko zawstydzona. - Proszę mi wierzyć, rozumiem po
angielsku znacznie lepiej niż mówię. Byłam w Stanach trzy lata,
w Princeton.
Odpięła manierkę i odkręciła zakrętkę. Cooper skinął
głową.
- Tak samo jest z moją greką. Rozumiem prawie wszystko -
gdyby tak nie było, nie mógłbym robić tego, co robię - ale
czasem mam kłopoty ze znalezieniem właściwego słowa albo z
przypomnieniem sobie, jak należy je wymawiać.
- Nie częstuję pana wodą, choć jest tak gorąco, ale mam
chorobę nosa. Tak to się nazywa? Muszę brać leki, a po nich
bardzo chce mi się pić. Może jednak chce pan trochę?
- Nie, dziękuję. Nie trzeba.
- Dobrze powiedziałam? Syreny?
- Owszem. Dokładnie rzecz biorąc ta kategoria morskich
nimf obejmuje pięćdziesiąt córek Nereusa. Były też nimfy
górskie, oready, a także driady mieszkające wśród drzew,
rzeczne epipotamidy, i tak dalej. Starzy ludzie, szczególnie z
terenów wiejskich...
Przerwała mu ponownym wybuchem śmiechu.
- Wciąż wierzą w takie rzeczy. Wiem, doktorze, i wcale się
za nich nie wstydzę. Wy macie swoje latające talerze i małych
zielonych ludzików, dlaczego więc my, Grecy, nie możemy mieć
małych zielonych kobietek?
- Najciekawsze jest jednak to - w miarę jak mówił zapalał
się do tematu - że wszystkie nazwy poszły w zapomnienie, z
wyjątkiem jednej. Współcześni Grecy nie mówią o nimfach,
oreadach, driadach albo najadach, tylko o nereidach,
niezależnie od tego, gdzie miałyby mieszkać - w strumieniach,
jaskiniach, czy jeszcze w innych miejscach. Próbuję ustalić,
dlaczego tak się stało.
Uśmiechnęła się do niego.
- Nie przyszło panu do głowy, że może tylko one jeszcze
żyją?
Kiedy człowiek z Nebraski wrócił do małej gospody w Nemos,
natychmiast odnalazł pulchną pokojówkę i swoją, pozostawiającą
sporo do życzenia greką, zapytał ją o doktor Papamarkos.
- Ona tu nie mieszka - poinformowała go dziewczyna,
wpatrując się w czubki pantofli. - Ma namiot tam, daleko.
Odwróciwszy się na pięcie wybiegła z jadalni, a on dopiero
po dłuższej chwili uświadomił sobie, że greckie słowo "namiot"
oznacza także "dekoracje teatralne".
Idąc na górę po schodach zastanawiał się, czy coś takiego
byłoby możliwe: doktor Papamarkos rozpinająca szeroki pasek,
ściągająca spodnie i koszulę, przemykająca nago między
drzewami... Zachichotał cicho.
Nic z tego. Kobieta, którą widział - na pewno ją widział,
nie ulegało to żadnej wątpliwości - była młodsza, mniejsza i...
hm... bardziej zaokrąglona. Nagle przypomniał sobie, że
Schliemann, odkrywca Troi, w wieku czterdziestu siedmiu lat
poślubił dziewiętnastoletnią Greczynkę. Jemu jeszcze sporo
brakowało do wieku kolegi po fachu.
Ta myśl nawiedziła go powtórnie, kiedy znowu zobaczył
dziewczynę, niemal dokładnie w tym samym miejscu, co
poprzednio. (Zdawał sobie sprawę, że zbyt często tam wraca.)
Usłyszał jakiś szelest i odwrócił się, ale nie dość szybko.
Rozległ się cichy plusk, a Cooper co sił w nogach popędził ku
stromej krawędzi cypla. Tym razem jego wysiłek został
wynagrodzony: w odległości jakichś pięćdziesięciu metrów
dostrzegł wśród fal roześmianą twarz otoczoną ciemnymi,
unoszącymi się w wodzie włosami. Z morza wyłoniło się ramię,
dziewczyna pomachała mu ręką, po czym znikła.
Czekał pięć minut, co chwila spoglądając na zegarek.
Dziesięć. Twarz nie pojawiła się ponownie, więc wreszcie zsunął
się po pochyłości na plażę i stanął na piasku, zwrócony twarzą
do morza.
- Doktorze!
Obejrzał się.
- Witam, pani doktor. Miło znowu panią widzieć. - Tym
razem zbliżała się od strony Nemos i gospody, wymachując czymś
nad głową. Uświadomił sobie, że jej widok sprawił mu
prawdziwą przyjemność. Przyjazna dusza, starsza od niego
kobieta, bez wątpienia dysponująca znacznym doświadczeniem,
dobrze znająca kraj... - Naprawdę bardzo się cieszę.
- Ja też, przyjacielu. Niech pan patrzy, doktorze! Proszę
zobaczyć, co znaleźliśmy pod wodą.
Wyciągnęła rękę z wypalanym pucharem, do którego przywarło
kilka skorupiaków i nieco morskich porostów.
- Panu to zawdzięczam, naprawdę!
Tło było czerwone, natomiast głowa mężczyzny czarna.
Zmierzwiona broda i duże oczy o przenikliwym spojrzeniu miały
nieco jaśniejszą barwę - należało przypuszczać, że kiedyś były
białe. Przed jego twarzą unosiły się małe, nieudolnie
narysowane ryby.
- Proszę spojrzeć na odwrotną stronę! Widzi pan, tuż przy
trójzębie, te dwie pionowe kreski połączone u góry jedną
poziomą? To litera Ą, oznaczająca Posejdona. W Atenach mają
wiele znacznie piękniejszych pucharów, ale ten jest naprawdę
stary! Wczesna kultura mykeńska, kiedy my jeszcze próbowaliśmy
naśladować to, co robiono na Krecie.
Człowiek z Nebraski wpatrywał się w twarz brodatego
mężczyzny. Była zaledwie naszkicowana, niczym postać z
komiksu, lecz mimo to płonęła nieposkromioną energią, zupełnie
jakby morski bóg przyglądał mu się uważnie, by za chwilę ryknąć
śmiechem i z całej siły grzmotnąć go w plecy.
- Jest wspaniały - powiedział.
- Był bogiem morza - odparła, jakby czytając w jego
myślach. - Modlili się do niego samotni żeglarze i kapitanowie
wielkich statków. Do niego i do Nereusa, mądrego starca, który
znał przyszłość. Teraz zastąpili ich święty Piotr i święty
Marek, ale poza tym nie ma żadnej różnicy. Broda i ryby zostały
takie same.
- Powiada pani, że znalazła to dzięki mnie?
- Tak! Pamięta pan, jak rozmawialiśmy o nereidach? Zaraz
po tym wróciłam do moich wykopalisk. - Otworzyła manierkę i
pociągnęła spory łyk. - Wciąż o nich myślałam, o dziewczynach
pluszczących się w morskich falach. Prawie je widziałam.
Wreszcie nie wytrzymałam i zapytałam je wprost: "Co chcecie mi
powiedzieć? Mówcie, przecież jestem kobietą, tak jak wy!"
Ale one tylko machały do mnie, zupełnie jakby zapraszały
mnie do siebie. Chodź, Thoe, chodź! Pomyślałam sobie wtedy:
istotnie, dawno temu Saros było portem, ale czy linia brzegowa
wyglądała tak jak teraz? Jeżeli woda się podniosła, to miejsce,
w którym teraz kopię, wówczas znajdowało się kilometr od
brzegu. Nazywano je miastem, polis, ale dla nas byłoby zaledwie
osadą, małym miasteczkiem, z teatrem pod gołym niebem,
świątynią, agorą, gdzie kupowało się ryby i wino, oraz z
kilkuset domami.
Umilkła na chwilę, łapiąc powietrze szeroko otwartymi
ustami; Cooper przypomniał sobie o jej "chorobie nosa".
- Nie mamy żadnego ekwipunku do nurkowania, ale zrobiliśmy
wielkie sito, rozumie pan? Z sieci rybackiej. Powiedziałam moim
ludziom, żeby szli w morze tak długo, aż woda sięgnie im do
pasa, a wracając ciagnęli za sobą sieć, delikatnie przesiewając
piasek. I dzisiaj to znaleźliśmy!
Ostrożnie oddał jej puchar.
- Gratuluję. Naprawdę jest wspaniały i cieszę się, że
znalazła go tak sympatyczna osoba.
Uśmiechnęła się.
- Wiedziałam, że będzie pan zadowolony, tak samo jak ja
byłabym zadowolona, gdyby pan znalazł... Bo ja wiem co? Może
jakąś cudowną historię, która nigdy nie została zapisana.
- Mogę odprowadzić panią do obozu? Chętnie bym go
zobaczył.
- Och, nie trzeba. To daleko stąd, a dzień jest gorący.
Proszę zaczekać, aż będę mogła coś pokazać. Na razie to jedyne
znalezisko. - Zerknęła na niego z ukosa, a kiedy nic nie
odpowiedział, zapytała: - A co z pańską pracą? Na pewno posuwa
się naprzód. Nie ma mi pan nic do powiedzenia?
Wziął głęboki oddech, zdając sobie sprawę, jak głupio
zabrzmią jego słowa.
- Widziałem nereidę... albo ktoś usiłuje stworzyć
wrażenie, że to była nereida.
Położyła mu rękę na ramieniu i roześmiała się łagodnie, a
on ani przez chwilę nie wątpił, że jest to przyjazny śmiech.
- To wspaniale! Dzięki temu będzie mógł pan ocenić
wiarygodność legend, które pan zbiera. A teraz proszę mi
wszystko opowiedzieć.
Opowiedział - o dostrzeżonej kątem oka postaci i o
machającej do niego kobiecie, która zniknęła w morzu.
- Kiedy więc wspomniała pani o nereidach, które wzywały
panią ruchami rąk, przyszło mi do głowy...
- Czy przypadkiem nie wiem czegoś więcej? Rozumiem. Wydaje
mi się jednak, że po prostu próbuje pana nabrać jakaś
dziewczyna. My, Grecy, pływamy jak ryby. Słyszał pan o bitwie
pod Salaminą? Persowie stracili wiele okrętów i mnóstwo ludzi.
My także straciliśmy sporo okrętów, ale ich załogi zdołały się
uratować dopływając do brzegu. Pan, doktorze, pochodzi z
Ameryki, gdzie wielu ludzi pływa bardzo dobrze, ale jeszcze
więcej - wcale. A pan? Potrafi pan pływać?
- Całkiem nieźle - odparł. - Kiedyś startowałem nawet w
reprezentacji college'u, ale ostatnio trochę wyszedłem z
wprawy.
- A więc ma pan okazję wznowić treningi, tym bardziej że
jest tak gorąco. Kiedy się rozstaniemy, proszę wrócić w
miejsce, gdzie widział pan dziewczynę. Na tym wybrzeżu znajduje
się wiele jaskiń, których wejścia są ukryte pod wodą. Ci, co tu
mieszkają, znają je wszystkie, podobnie jak nereidy. -
Uśmiechnęła się, ale natychmiast spoważniała. - Tylko proszę
uważać na prądy. To właśnie dzięki nim powstały te jaskinie.
Jeżeli naprawdę jest pan dobrym pływakiem, to wie pan, że nigdy
nie należy zapominać o ostrożności.
Człowiek z Nebraski nie był przyzwyczajony do morskiej
wody, w związku z czym minęło sporo czasu, zanim odważył się
otworzyć oczy w słonych odmętach Zatoki Sarońskiej. Kiedy to
uczynił, niemal od razu ujrzał wejście do jaskini, ciemny
okrąg w niemal pionowej skalnej ścianie. Wypłynął na
powierzchnię, kilka razy odetchnął głęboko, napełnił płuca
powietrzem, wstrzymał oddech i ponownie zanurkował; tuż przed
zagłębieniem się w czarny otwór przyszło mu do głowy, czy
przypadkiem nie czai się tam ośmiornica znacznie większa od
tych, jakie co sobotę sprzedawano na rynku w Nemos.
Dwukrotnie zawracał, ogarnięty paniką. Dopiero za trzecim
razem, kiedy już wydawało mu się, że nie wytrzyma ani chwili
dłużej, wypłynął na powierzchnię po drugiej stronie skalnego
tunelu.
Panował tam gęsty mrok, rozjaśniony nielicznymi smugami
światła sączącego się przez szczeliny w sklepieniu i kładącego
się migotliwymi plamami na delikatnie falującej wodzie. W
wilgotnym powietrzu czuć było intensywny odór gnijących
wodorostów. W chwili, kiedy Cooper wyszedł z wody, objęło go
dwoje szczupłych ramion.
Jej pocałunki były gryzące od soli. Mówiła po grecku z
akcentem, którego nigdy do tej pory nie słyszał. Kochali się, a
potem zaśpiewała mu kołysankę o dziecku śpiącym bezpiecznie w
małej łódce. Kochali się jeszcze raz, później zaś zasnął.
Słońce skryło się już za wypukłość cypla, gdy człowiek z
Nebraski wyszedł na brzeg. Ubranie leżało tam, gdzie je
zostawił; zakładając je mruczał pod nosem kołysankę.
Mniej więcej w połowie drogi do gospody przypomniał sobie
piosenkę o syrenie, która wśród koralowych raf zapomniała na
chwilę o surowych zasadach moralnych. Pogwizdując ją starał się
odszukać w pamięci słowa zwrotki, w której była mowa o dwóch
łóżkach z wodorostów, a kiedy wreszcie dotarł do gospody i
otworzył drzwi swego pokoju, przekonał się, że jego własne
łóżko nie zostało zasłane. Poskarżył się żonie właściciela,
która natychmiast przyniosła czystą pościel (Cooper był jedynym
gościem w niewielkim zajeździe) i własnoręcznie przygotowała mu
posłanie.
Nazajutrz rano zamiast wzdłuż krawędzi urwiska ruszył
przed siebie plażą. Ciało dziewczyny dostrzegł już ze sporej
odległości, ale w pierwszej chwili wziął je za wyrzucony na
brzeg żagiel jakiejś pechowej łodzi rybackiej. Wkrótce jednak
wszystko zrozumiał i już nawet nie musiał spoglądać na jej
twarz. Mimo to odwrócił dziewczynę na plecy, by odgarnąć piasek
z jej powiek i przegonić małe, wścibskie kraby, które
zdążyły dobrać się do miękkiej skóry na ramionach.
- Była pokojówką w pańskiej gospodzie, doktorze - rozległ
się głos za jego plecami.
Odwrócił się gwałtownie.
- Kochała pana, choć panu może to się wydać niemożliwe.
- Thoe... - A potem: - Doktor Papamarkos.
- Jednak tak właśnie było. - Wysoka kobieta otworzyła
manierkę i pociągnęła łyk. - Z pewnością nawet pan sobie nie
wyobraża, jak wygląda życie takiej ubogiej wiejskiej
dziewczyny. Nagle zjawia się nieznajomy, wysoki i silny, w jej
pojęciu bardzo bogaty, wykształcony człowiek, którego wszyscy
poważają. Wiedziała, o co wypytuje pan ludzi i szeptem wyjawiła
mi swój plan. Obiecałam, że jej pomogę, jeśli tylko będę mogła.
Teraz mogę jej pomóc tylko w ten sposób: mówiąc panu, że ktoś
pana kochał. Proszę o tym pamiętać, nagrywając historie miłosne
opowiadane przez starców.
- Będę pamiętał.
W gardle utkwił mu suchy kłębek, którego za nic nie mógł
przełknąć.
- Niech pan wróci do gospody i powie im o wszystkim. To
znaczy nie o sobie i o niej, tylko o tym, że umarła, a pan
rozpoznał ciało. Ja zostanę tutaj.
Ścieżka wiodąca wzdłuż krawędzi urwiska była krótsza.
Wspiął się do niej, ale po najwyżej dwustu krokach uświadomił
sobie, że skromna znajomość języka nie pozwoli mu we właściwy
sposób przekazać tragicznej wiadomości o śmierci dziewczyny.
Thoe z pewnością zrobi to lepiej. On zaś zaczeka, aż ktoś się tu
zjawi.
Z wysokiego brzegu zobaczył, jak kobieta odpina szeroki pas z
przytroczoną manierką i rzuca go na piasek. W chwilę potem do
paska dołączyły koszula i spodnie. Była szczupła, choć nie aż
tak koścista, jak mu się wydawało. Rozpuściła długie czarne
włosy i weszła do morza.
Kiedy nabrał pewności, że już się nie pojawi na
powierzchni wody, po raz ostatni zszedł po stromym zboczu na
plażę. Na mokrym piasku obok ciała martwej dziewczyny dostrzegł
narysowany znak; mógł to być krzyż ze skierowanymi ku górze
ramionami albo grecka litera psi. Kieszenie koszuli były
puste, tak samo jak kieszenie spodni.
Człowiek z Nebraski otworzył manierkę, powąchał jej
zawartość, następnie zaś przyłożył naczynie do ust i
przechylił, by znajdujący się wewnątrz płyn dotknął jego
języka.
Tak jak się spodziewał, była to morska woda.
Przełożył Arkadiusz Nakoniecznik
Przypis do strony 2 maszynopisu
* Darien - dawna nazwa Panamy.
GENE WOLFE
Rocznik 1931. Urodzony w Nowym Jorku, wychowany w
Teksasie, obecnie mieszka w Illinois. Brał udział w wojnie w
Korei (opisał swe doświadczenia w "Letters Home"). Skończył
mechanikę i pracował jako inżynier aż do chwili, kiedy
został redaktorem "Plant Engineering". Z tej posady
zrezygnował w 1982 r., aby już wyłącznie zająć się
literaturą.
Pisać zaczął dość wcześnie, ale przebijał się z dużym
trudem. Jego pierwszym opublikowanym opowiadaniem było "The
Dead Man". Jako autora odkrył go Damon Knight, wydający
antologie "Orbit", tam też ukazała się większość najlepszych
wczesnych opowiadań Wolfe'a. Wiele z nich drukowaliśmy w "F"
i "NF" ("Piąta głowa Cerbera", 10/84; "Wojna pod choinkę",
12/85; "Marionetki", 5/86, "Pieśń łowców", 9/86; "Mapa",
4/87; "Pierzaste tygrysy", 10/87; "Słoneczny labirynt,
10/89; "Siedem amerykańskich nocy", 7/90; "Na pierwszej
linii", 1/91).
Pierwszą powieść "Operation ARES" Wolfe opublikował w
1970 r., następna książka, "Piąta głowa Cerbera", składająca
się z trzech oddzielnych, chociaż powiązanych tematycznie
nowel, ukazała się w 1972 r. Za jego największe i
najambitniejsze dokonanie, które wreszcie przyniosło mu
zasłużoną sławę, uważa się "Księgę Nowego Słońca". Jest to
pięcioksiąg składający się z następujących tomów: "Cień
kata" ("F" 1-6/90), "Pazur Łagodziciela", "Miecz liktora" i
"Cytadela Autarchy"(cztery pierwsze tomy wydały Iskry, piąty
powinien być już wkrótce na rynku - całość w tłumaczeniu
wielbiciela twórczości Wolfe'a, Arkadiusza Nakoniecznika).
Obecnie Wolfe pracuje nad kontynuacją "Księgi Nowego
Słońca". Nowy wieloksiąg nazywa się "The Book of the Long
Sun". Pierwszy tom już wyszedł w Ameryce, ale niestety, nie
dorównuje pierwowzorowi.
Z prawdziwą przyjemnością wracamy w "Nowej Fantastyce" do
opowiadań Gene'a Wolfe'a, przygotowując jednocześnie w serii
książkowej wybór najlepszych z nich.