Wilga Mariusz - Kwintesencja bieli
Szczegóły |
Tytuł |
Wilga Mariusz - Kwintesencja bieli |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Wilga Mariusz - Kwintesencja bieli PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Wilga Mariusz - Kwintesencja bieli PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Wilga Mariusz - Kwintesencja bieli - podejrzyj 20 pierwszych stron:
MARIUSZ WILGA
Kwintesencja bieli
Dla E., która wiedziała
Motto:
Plemionom wychowanym w Mroku -
Cóż byście poczęli zatem
Wy? Blask oddali - Karminem?
Południe - Ciemnym Granatem?
Emily Dickinson
(przeł. St. Barańczak)
Introdukcja.
Pewnego dnia popatrzy na nią i zapyta, jakiego jest teraz koloru. Spojrzenia ich zielonych oczu spotkają się i
wymieszają. Ona odgarnie z czoła kosmyk swoich kasztanowych włosów, uśmiechnie się smutno i odpowie, że kolory
nic o niej nie wiedzą.
- Spójrz tutaj - powie. - Tak naprawdę mnie nie widzisz...
On zamknie wtedy oczy, wyciągnie przed siebie ręce, jak ślepiec dotykając powietrze i roześmieje tak głośno, aż
szklane tafle mebli zatrzęsą się niespokojnie.
Jednak tego dnia, kiedy siedział w “Indygo” przy barze, jeszcze jej nie znał. Wtedy był kimś innym. Czerpał ze
świata barw tyle, co wszyscy. Dużo łatwych wrażeń, które były wszędzie. Czasem po kilku głębszych myślał o świecie
jak, o jednej wielkiej impresji. Obracał wtedy nerwowo kieliszek w dłoniach, patrząc na jego odbicia w blacie
kontuaru.
- Kris, może jeszcze jednego?
Sierżant Garcia przecierał leniwie szkło, zerkając zadziornie na salę. Dobrze wiedział, że jest tu jedynym panem i
władcą, wykorzystywał ten fakt bez skrupułów. Błyszcząco łysa i zawadiacko wąsata głowa. Jego spojrzenie było jak
plakat: “Wkraczasz do krainy, której jestem panem. Uważaj na siebie.” Trwał tak jak strażnik, zawsze gotowy do
obrony swojego terytorium. Potrafił robić to długimi minutami. w pewnej chwili jednak zwężone oczy rozszerzyły się
nieco, a pewność siebie ustąpiła miejsca ciekawości.
- Ludwik? Co, u diabła…
- Lepiej się zamknij, Garcia, psujesz mi koncentrację.
Chwilę przedtem, pokryte holograficznymi reklamami drzwi baru, rozsunęły się z charakterystycznym szelestem i
wkroczył przez nie do środka stary przyjaciel Sierżanta jeszcze z czasów wspólnej służby w Korpusie Interwencyjnym.
Nieogolony, grubiański twardziel w średnim wieku, który większość wojskowej emerytury spędza we wszelkiego
rodzaju tawernach. Jeden z tych facetów, którzy zawsze mają coś do powiedzenia, o wszystkim i wszystkich. Tym
razem wszedł do środka i zadziwił całą klientelę, wliczając w to barmana: przygryzając język, którego kraniec
wystawał spomiędzy żółciutkich zębów, żonglował zawzięcie trzema dorodnymi pomidorami. Kristof pomyślał wtedy,
że to najbardziej czerwone pomidory na świecie, że nigdy nie widział niczego bardziej czerwonego.
- i hopsa… dalej… - Ludwik zmierzał ostrożnie w stronę Garcii.
Całe “Indygo” zastygło. Wszyscy klienci wpatrywali się w żonglującego Ludwika, który krok po kroku posuwał się
naprzód. Był powolny, jego postać z każdą chwilą stapiała się z tłem, na pierwszy plan wysuwały się trzy czerwone
plamy, śmigające w powietrzu i pomiędzy jego dłońmi. Pomidorowe spirale wywierały hipnotyzujący wpływ na
bywalców baru. Przykuwały ich uwagę ostatecznie - parę sekund i stały się centrum wszystkiego. Wygaszały myśli,
doznania, stając się sennym zjawiskiem, koszmarnymi chwilami, z których nie ma już uwolnienia, które przerwać
może tylko gwałtowne wtargnięcie jawy.
Kristof czuł przyjemne ciepło alkoholu rozpełzające się po jego wnętrznościach, skupił się na tym i nic innego go nie
obchodziło. Spoglądał na zauroczonych ludzi, których świat nagle ograniczył się do trzech podrzucanych warzyw.
Tymczasem pomidory, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zmieniły swój kolor: teraz były seledynowe.
Ludwik uśmiechnął się jak zadowolony z siebie dzieciak, natomiast zapatrzeni w jego prestidigitatorski pokaz
westchnęli z zachwytem. Stał już przy kontuarze i kiwał na boki swoją siwą głową, dodając sobie tym animuszu. Ale to
nie był koniec zaplanowanych niespodzianek. Do miasteczka zjechał cyrk, nie mógł zawieść żądnych wrażeń filistrów.
Nagle tomaty zaczęły rozbłyskać stroboskopową feerią kolorów. Jedzenie stygło wśród pasteli stolików, które teraz
stały się mozaikami, w ułamku sekundy zmieniały barwy, będące odbiciami elektronicznej tęczy zamkniętej w trzech
fruwających kulach. Barowy trans trwał.
Kristof był obojętny na to widowisko. Może to wpływ brandy, może paskudnego nastroju, a może po prostu miał to
wszystko gdzieś. Jego oczy przywykły do różnokolorowego, świetlnego migotania. w końcu naprawiał neony. Od ilu to
już lat? Zbyt wielu, kiedy wtedy o tym myślał. i zawsze czegoś w tym wszystkim mu brakowało. Tego wieczora w
lokalu Garcii w końcu domyślił się, co to było. Patrząc na pomidory Ludwika, na ich chaotyczne rozbłyski, nie widział
czerni ani szarości. Noc już od dawna stała się domeną neonów, a prawdziwy mrok czaił się gdzieś poza, gdzie nikt nie
mógł go dostrzec. Po pewnym czasie nikt już nie chciał go widzieć. Kalejdoskop.
A o czystej bieli nie marzył już nawet Kristof. Kiedyś próbował, ale doszedł do wniosku, że ta tęsknota jest jak
dziecinny sen, który po latach wspominało się z rozrzewnieniem i uśmiechem żalu - grymasem utraconej przeszłości.
Neony działały całą dobę, a on przecież dbał o to, żeby było tak nadal.
Przez mgiełkę rauszu przebijała się z wolna, narastająca z każdą chwilą, irytacja. Coś się wymykało, wypuszczali to z
rąk oni, wypuszczał on sam. Ale czy na pewno było to właśnie to, o czym myślał?
Skupionemu do granic możliwości Ludwikowi na czoło wystąpiły już kropelki potu i nie usłyszał nawet gwałtowności,
z jaką Kristof odstawił na blat baru kieliszek, nie zauważył jego wyjścia, nie poczuł pogardliwego spojrzenia, którym
ten obdarzył wnętrze “Indygo”. Starał się utrzymać pomidory we właściwym szyku, choć oczy zaczynały łzawić i
mimo tego, że nie był pewien jak i kiedy skończyć pokaz. Piekące oczy, słabnące ręce, przyspieszony oddech i
zarejestrowany gdzieś na granicy postrzegania głos Krisa dochodzący z zewnątrz: “Szlag... Taxi! Taxi, cholera...
zatrzymaj się, zielony sukinsynu...”
Po pierwsze: Mleko
Akces udzielony. Procedura wejścia skończona.
Wywołaj matrycę osobistą. Polecenie dostępu do impulsów narzędziowych.
Wykonane.
Senna rzeczywistość strukturalizowała się powoli, nabierając wirtualnej soczystości. Umysł balansował na granicy
kompromisu między ludzkim a komputerowym kontinuum, co wywoływało to niezapomniane uczucie, które wielu
uwięziło w głębi mentalno- cyfrowego świata Sieci. Rozpuścili się. Na początku nie chcieli, a później nie mogli już
wrócić.
Po męczącym kolorami dniu, Kristof tutaj znajdował ukojenie. Lektura sieciowej korespondencji odprężała go jak
innych poranna kawa, croissant i pachnący dziennik. Co wieczór wypijał szklankę soku pomarańczowego, łykał kilka
pastylek (rem-stymulanty i inne tego typu świństwa), nastawiał timer terminala na siedem godzin, przyklejał wejściowy
krążek do lewej skroni, po czym mościł się w łagodnie pełzających błękitach pościeli. Wiedział, że robi to za często i
że nie stać go na regenerację hipnozą, zdawał sobie sprawę, że ryzyko rozpuszczenia się wzrasta za każdym razem, ale
mimo to śnił w Sieci co noc. Była jego azylem. Była strategią. Jak w dzieciństwie, gdy rodzice rozpętywali między
sobą burze, a on budował widelcem miasteczka z przedszkolnie różowego ziemniaczanego puree, a potem sam je
zamieszkiwał, żeby uciec choć na chwilę i zapomnieć. w szkole okazało się, że ma naturalny talent do świadomego
śnienia, nie potrzebował długich treningów jak inni, również szybciej niż rówieśnicy odkrył oniryczną stronę Sieci.
Wejdź do aplikacji rozrywkowych.
Transmisja reaktywna.
Przerwij...
W głowie eksplodowało Kristofowi kilkanaście jaskrawości balonów przekazów reklamowych. Ogłupiający deszcz
holograficznych krótkometrażówek, błyski sloganów, symboli identyfikacyjnych oraz świetlne triki rozbijały jego
ukojenie. Nie do końca zgodnie z prawem brutalnie je zresetował i założył blokady ignorujące, które i tak zostaną za
dzień lub dwa przełamane. Ale co tam. Rozwinął wokół siebie swoją personę: była to komnata średniowiecznego
zamku z wygodnym fotelem, kominkiem i ekscentrycznie stonowanymi szarościami kamiennych ścian. Jego własna
reprezentacja nie różniła się niczym od rzeczywistego wyglądu. Wyciągnął się na fotelu i westchnął. Zapalił ogień w
kominku. Sięgnął po koperty leżące na stoliku. Elektroniczna poczta od kilku starych przyjaciół, których już dawno nie
widział.
Żaden zegar nie był mu potrzebny, czas mijał wolno i niepostrzeżenie, zatem budzik to zbędny rekwizyt, tym bardziej,
że Kristof zawsze czuł zbliżający się ranek. Bardzo nieprzyjemne uczucie, które zna każdy człowiek lubiący długo
spać, kiedy rano zostaje wyrwany z głębi snu, kiedy czas zwalnia, a przestrzeń jest nierzeczywista jak mgła, wtedy na
ułamek sekundy pojawia się tęsknota za niebytem, pragnienie błogości, której źródłem był sen.
Delektowanie się korespondencją, spokojne echo stukotu maszyny do pisania, gdy dyktował jej odpowiedzi. Potem
pełne skupienia i napięcia minuty wewnątrz szklistej sfery układanki swojego własnego pomysłu. Od miesięcy
próbował poustawiać jej elementy według wzorca, tworząc nowe, rozlewając się po wewnętrznej stronie jej
powierzchni tak, aby choć trochę zbliżyć się do rozwiązania przez narzucanie jej dynamice swojej struktury, co
miałoby modyfikować ostateczne rozwiązanie. Jego umysł skakał, zwijał się w unikach, czasem sprężał się, czasem
rozlewał. Później czekał, obserwował jak drapieżnik świetliste puzzle, medytował nad nimi. Zdarzało się, że po prostu
trwał w miejscu, żeby po pewnym czasie wyjść stamtąd już uspokojonym i rozładowanym.
A kiedy czuł w końcu w sobie przykre oznaki poranka, ruszał w Sieć, aby odwiedzić kilka tajemniczych miejsc, z
którymi nie mogła połączyć się bezpośrednio jego persona. Były to przeważnie jakieś stare archiwa zabezpieczone
przed transferem w trosce o trwałość zawartych w nich danych. Kristof nie czytał prawie nic z umieszczonych tam
wspomnień, wystarczała mu chwila, żeby spojrzeć na ich gustowne wnętrza, po czym ruszał dalej. Niekiedy, czując
pęczniejący niepokój zbliżającego się dnia, siadał w fotelu i łączył się z bankiem. Rozmawiał wtedy z nudnym agentem
finansowym, co kończyło się zawsze kłótnią, albo wywoływał identyfikator swojego konta i z lubością ciskał w niego
rzutkami. Wiedział wówczas, że pójdzie po południu do siedziby banku, żeby zdenerwować jakiegoś miłego kasjera,
wybrzydzając nad tysiącem modeli kart kredytowych, bo aktualny “jest kompletnie beznadziejny”.
Dotkliwość automatycznego wyjścia była zawsze taka sama.
Ech, te miny urzędników bankowych, te kwadratowe mordy w mozaikowych błyskach cyferek z terminali. Te oczka
napełnione żądzą pomnażania procentów, które i tak wędrują do cudzych kieszeni. i słowa bez wyrazu, tłumaczące, że
stan konta został przekroczony, że elektroniczny pieniądz nie chce przylgnąć do kogoś takiego jak Kristof.
Tego dnia miał już dość całego świata. Snując się Pasażem Kohla jak zombi, nie myślał o niczym. Jego umysł
naciągnął pierzynę na głowę, a na wszelkie próby zagonienia go do roboty odburkiwał tylko: “Odwal się stary”.
Nie wiedząc kompletnie jak, znalazł się przed półką z pieczywem w jakimś supermarkecie. Kiedy marazm odpłynął,
Kristof stał i kontemplował nieruchomo pudełko WunderBrotów. Ile ta bryła ma ścian? i co przypomina mu ten odcień
zieleni? Do końca ocuciły go szelesty tuż obok. Jego oczom ukazał się niecodzienny widok.
Mężczyzna, koło siedemdziesiątki, próbował przeczytać, z czego składa się ryżowy chleb. Ściskał pudełko swoimi
palcami, pokręconymi przez te wszystkie przypadłości podeszłego wieku, które odpychają od nas myśli o tym, jak my
będziemy wyglądać za ileś tam lat. Wytrzeszczał przy tym oczy do granic możliwości. Wreszcie doszedł do wniosku,
że nie obejdzie się bez czegoś, co wspomoże leciwe oczy. Wysupłał więc z przepastnej kieszeni swojego niezwykle
szarego, niemodnego swetra niewielką lupę i przystawił ją do opakowania. Zmarszczył brew. Twarz rozjaśniała mu się
powoli, aż do momentu, kiedy uśmiechnął się jak tylko mógł najszerzej i wrzucił chleb na taśmę. Zakręcił radośnie
rączką zapomnianego przedmiotu, po czym wsunął go do kieszeni jak rewolwerowiec.
Kristof patrzył na to, jak na jakiś cichy rytuał, którego nie potrafił wyjaśnić. Ten dziadek nie potrzebował okularów,
implantów, szkieł kontaktowych, ani żadnego innego wspomagania, oprócz jednego, jedynego szkła powiększającego.
Musiał nosić je zawsze przy sobie, czytać wszystko za jego pomocą i wywoływać spojrzenia pełne politowania. Jak
eksponat w muzeum.
Epizod, który nie poprawił mu nastroju…
Chandra to coś ciemnego, co zżera człowieka od środka. Pozostawia po sobie uczucie pustki i dużo, dużo szarości.
Kristof wpadał w nią coraz głębiej, wypływał coraz dalej bez żadnego zabezpieczenia, bez koła ratunkowego, a fala
niosła go dalej w samotny dryf, w bezkresy depresji. Setki rodzajów protein, węglowodanów i tłuszczów ubranych w
kokietujące opakowania zlały się w jedną, bezkształtną masę. Mdły, słodki widok, którego składniki same się mieszały.
Kristofem targnęły mdłości, zrobił głęboki wdech: yyych... i zaczął kasłać, jak szalony. Wyrzucał z siebie brudną
szarość chandry, wszystkie te niewidzialne flegmy zalegające w człowieku, kiedy jest w paskudnym nastroju.
Przestał, kiedy zauważył wielką szklaną szafę, wypełnioną tyloma rodzajami mleka, o ilu tylko można zamarzyć.
Poczuł, że musi się teraz wypełnić czymś białym, co odbarwi go do końca.
Otworzył tę przezroczystą gablotę, ale nie mógł się zdecydować. Mleko było białe, a to wystarczało, żeby wszystkie
kartony, woreczki i butelki ubrać w feerię barw. Całość wyglądała tak, jakby do środka wpadła pijana tęcza i rozpadła
się na tysiąc kawałków. Najgorsze jednak było to, że te fragmenty ciągle żyły i próbowały połączyć się z powrotem w
jedno, a potem uciec na niebo. Robiły to ze ślepą, zwierzęcą determinacją, był to ich najsilniejszy instynkt.
Kristof był coraz bardziej zdesperowany. Jego oczy poruszały się szybciej i szybciej, w górę, w dół, na boki, dookoła.
Zamykał je na chwilę, aby mogły odpocząć od tego szaleńczego tańca, a za moment uchylał znowu powieki i wszystko
zaczynało się od nowa.
I która część ciała czy umysłu pierwsza miała tego dość? Nie wiadomo. w każdym razie Kristof sięgnął w końcu na
ślepo po mleko i chwycił za litrowy karton. Wybór się dokonał, co za ulga.
Zwykłe kilka chwil, zwyczajne sekundy i minuty, które dopiero później, po zamianie we wspomnienia, stają się
znaczące. Czas nie chce, żebyśmy zbyt długo dumali nad chwilą obecną i ważyli ją w dłoniach, bo a nuż okaże się
ważna.
Mocny chwyt na prostopadłościanie z zamkniętym w środku mlekiem, zęby rozrywające miejsce, gdzie zwyczajowo
znajduje się otwarcie kartonu, ręka odlatująca w bok, bo źle wyliczyła siłę ugryzienia, strumień bieli lecący lśniącym
łukiem dookoła, zdławione przekleństwo, mleko uderzające i wsiąkające w miękką bluzkę, pisk kobiety, spotkanie
spojrzeń: zaskoczonego i zakłopotanego, kałuża bieli dławiona przez jaskrawość rombów, z których składała się
podłoga, dwa głosy, słowa, spojrzenia, spojrzenia…
Na imię miała Ellena.
Po drugie: Zęby
Promenada Portowa zamienia się jesienią w deszczowy deptak. Snują się wtedy po nim tylko szaleńcy, zakochane pary,
wściekli poeci, a czasem ktoś ze służby oczyszczania miasta w jaskrawo pomarańczowej kapocie śmignie po pasie dla
pojazdów, oprawiony w plastik śmieciarki. Cisza rozciąga się nad całą powierzchnią czworoboku Promenady,
przerywa ją z rzadka ryk syreny przepływającego w pobliżu holownika albo przesiąkające z niedalekich kawiarni
dźwięki muzyki, gdy ktoś wychodzi lub wchodzi do zadymionych wnętrz. Na szum morza nikt nie zwraca uwagi.
Wraz z początkiem listopada nic się tam nie zmieniło. Zmianę daty i nadciągającą zimę znaczył tylko chłodniejszy, niż
dotąd, deszcz. Leniwa mżawka wypełniała powietrze, zamazując kontury chodnika, rozcieńczając żółtawą poświatę
latarni, spowalniała rytm wszystkiego, co działo się dookoła; a działo się niewiele, także z jej powodu.
Stali razem przy fluoryzującej poręczy tuż przy brzegu, na samym skraju mola. Ona w swoim jaskrawozielonym
sztormowcu, on w powiewającym, granatowym płaszczu, jakich wiele.
- Nie lubię tej przeklętej ciszy - powiedziała. - Wiesz, kiedy nie słychać odgłosów ulicy, tych wszystkich ludzi, ich
ponurych głosów; kiedy jest tak pusto jak teraz, czuję się, jakbym umarła - odgarnęła z czoła wilgotny kosmyk. -
Naprawdę, strasznie tu pusto i tak… nierzeczywiście.
Wpatrywali się oboje w ciemną linię morskiego horyzontu.
- Ale jak spokojnie - pozwolił jej się objąć, otoczył ramieniem i oparł policzek na mokrych włosach. Zawsze mocno się
przytulali, z jakimś dziwnym napięciem i niepewnością. Jakby w każdej sekundzie przekonywali się wzajemnie o
swojej obecności.
- o czym myślisz? - zapytała.
- o lustrach…
- Muszą być czyste, sami rozumiecie - mały człowieczek przestał lizać lustro i spojrzał w stronę nowo przybyłych
klientów z miną dziecka przyłapanego na kradzieży łakoci. - Czym mogę służyć? - przetarł srebrną taflę chusteczką.
Słyszeli już wcześniej o tym sklepie, więc kiedy Ellena zapragnęła mieć w pokoju prawdziwe, szklane lustro, bez
wahania udali się do zamieszkałej przez imigrantów XII dzielnicy. Szybko znaleźli sklep pana Heuchlera, pierwszy
napotkany przechodzień wskazał im charakterystyczną holowitrynę. Dwójka identycznych bliźniaków stojących
naprzeciwko siebie macała niewidzialną ścianę, która oddzielała ich od siebie. Początkowa nieśmiałość przeradzała się
we wściekłość - po chwili zaczynali bezgłośnie wrzeszczeć jeden na drugiego. Zmęczeni swoim gniewem opuszczali
głowy, aby po chwili znowu rozpocząć dotykanie przeźroczystej bariery. Cała sekwencja powtarzała się ciągle i ciągle.
Ellena i Kristof przekroczyli próg sklepu, spojrzawszy na siebie z porozumiewawczym uśmiechem.
- Chcielibyśmy kupić jakieś gustowne lustro - Ellena omiotła wnętrze radosnym spojrzeniem. - Coś niedrogiego, ale
jednocześnie jedynego w swoim rodzaju. - Przeniknęła sprzedawcę na wskroś swoimi szmaragdowymi oczami, na co
ten skulił się w sobie i odpowiedział wypracowaną przez lata formułą: - Moje emporium jest do pani dyspozycji.
Proszę oglądać, przebierać, dotykać, a ja zawsze będę służyć radą - zakończył zdanie szelmowsko uprzejmym
uśmieszkiem.
- a więc do dzieła - zakończyła. Szarpnęła Kristofa za rękę, ciągnąc go w głąb zwierciadlanego salonu. Przepełnił ją
dziecięcy zachwyt, którym promieniowała na zewnątrz. Zachowywała się, jak dziecko w sklepie z zabawkami, jak
siedmiolatka, gdy dowiedziała się, że może wybrać sobie, co chce z miliona marzeń. Stroiła głupie miny, zapraszając
do tego Kristofa. Co chwila wybuchała dźwięczącym chichotem, aby sekundę potem znaleźć inny cel swojej pełnej
dziewczęcego odkrywania wędrówki.
- Kris, popatrz, jesteśmy odwróceni. Pstryknij mnie w ten drugi nos, no dalej, śmiało! Spróbuj przynajmniej, głuptasie.
Ha, ha, i tak nie uda ci się tego zrobić, teraz jesteśmy dwie!
Kristof uśmiechał się tak szeroko jak tylko potrafił, kiedy nie był pewien tego, co widzi. Nigdy nie zachowywała się
tak beztrosko w jego obecności. Zawsze zastanawiała się głęboko nad spotykanym światem, chciała go przynajmniej w
małej części zrozumieć, nie szczędził jej w końcu nieprzyjemnych przeszkód, od których aż roiło się życie tej
spokojnej kobiety. a teraz świeciła tak jasno i niewinnie, jakby cofnęła się do czasów waty na patyku i czerwonych
kokard we włosach. Obserwował ją po cichu, odpowiadając z pozornym entuzjazmem na małe eksplozje radości.
Po mniej więcej pięciu minutach zauważył jednak, jak zaczęła wygasać. z coraz większą uwagą przyglądała się swoim
odbiciom, mrużyła oczy, cofała się o krok, żeby nabrać odpowiedniej perspektywy, albo po prostu zastygała na chwilę,
kontemplując w skupieniu siebie zaklętą w szklane tafle. Kristof powinien się ucieszyć, że wróciła do siebie, że widzi
oto znajomą kobietę, tę, którą pokochał dla tego właśnie wnikliwego sposobu patrzenia na świat. Mimo to, ta zmiana
zaniepokoiła go jeszcze bardziej. Drgnęła w nim struna niepokoju, wzbudzając w środku stan nieprzyjemnej czujności,
który towarzyszy zazwyczaj złym przeczuciom.
- Hej, Ell, co tam widzisz?
- Sama nie jestem pewna.
Stała właśnie przed wielkim tremo oprawionym w ramę z dębowego drzewa, lekko odrapanego i ściemniałego ze
starości. Przekrzywiając głowę na bok, przyglądała się sobie całej. Jej wzrok wędrował od głowy, prześlizgując się
powoli w dół, zatrzymywał się na stopach i niebieskich, skórzanych butach, żeby chwilę później znowu wrócić i
zaczepić się na burzy kasztanowych loków. Oczy jednak szybko nieruchomiały, wpatrując się same w siebie. Dwie
kobiety krzyżowały nieruchome spojrzenia, identyczne w każdym calu zatrzymały się przed sobą.
Zrobiła krok w tył, chciała ująć się w całości, idealnie wpasować się w ramy starego, stojącego zwierciadła.
- Podoba ci się? Chcesz je kupić? No wiesz, wygląda raczej na drogi antyk i nie sądzę, żeby...
- Kris, stań tutaj - ustawiła go przed lustrem, przytrzymując za ramiona. Kiedy wcześniej zjawił się w tle, popatrzyła na
jego odbicie. Patrzyła zaledwie przez moment, ale to wystarczyło, żeby pękł, pęczniejący w niej od paru minut, balon
smutku.
- Ale co…?
- Stój spokojnie i nie ruszaj się - oddaliła się o dwa kroki w bok, zmrużyła oczy, mierząc go malarskim spojrzeniem.
- Ell, nie rozumiem, o co chodzi?
- Zaufaj mi i postój chwilę w tym miejscu. Tylko minutkę, a potem wszystko ci wyjaśnię.
Kristof otwierał już usta, żeby dać wyraz swojej ciekawości i niepewności, ale jakieś inne niezidentyfikowane uczucie
kazało mu zamilknąć i czekać na rozwój wypadków. Nie mówił więc nic, nawet oddychać starał się ciszej.
Heuchler przyglądał się tej parze cały czas z niepokojem, choć próbował tego nie okazywać. Przykucnął na drugim
końcu sklepu i pucował owal jakiegoś, samotnie stojącego pod ścianą, lustra. Nerwowo naciskał raz po raz spust
rozpylacza ze środkiem czyszczącym i równie niespokojnymi pociągnięciami ręki przecierał szklaną powierzchnię.
Palce drętwiały mu, nie zwracał uwagi na to, że zbyt mocno ściska w dłoni pomarańczową ściereczkę z logo swojego
dominium.
- Herr Heuchler, może mi pan pomóc? - Ellena z trudem usiłowała przesunąć stojak z kilkoma średniej wielkości
zwierciadłami.
Stary i zdezorientowany Niemiec wetknął szmatkę do kieszeni swoich szerokich, zielonych spodni, po raz ostatni
rozpylił chmurkę detergentu na czyszczoną taflę i, zapominając o niej kompletnie, pozwolił płynowi spływać leniwie
po szkle, tylko raz rzucił okiem w tamtą stronę, żeby zobaczyć zamazany i lekko zniekształcony obraz swojej twarzy.
- Co tylko sobie pani życzy - chwycił plastikową podstawę stojaka i przesuwał zgodnie z kierunkiem nadawanym mu
przez Ellenę. - Nie wiem, o co pani chodzi, proszę tylko nie zabrudzić luster, bardzo proszę. Nawet najlżejsze
dotknięcie zostawia brzydkie ślady.
- Niech pan będzie spokojny, nic im się nie stanie.
Jakaś dziwna nierealność poczęła napierać na Kristofa. Nie cierpiał tego uczucia, które ostatnio często mu
towarzyszyło, postanowił mimo to poczekać jeszcze chwilę i powalczyć ze swoim niepokojem. Przestępował z nogi na
nogę, jego ciało nie poddawało się woli, emanowało niecierpliwością. Ufał Ellenie, w innym wypadku już dawno
wypadłby ze sklepu, trzasnąwszy wcześniej drzwiami z kryształu.
Tymczasem nie minęły dwie minuty, a wokół niego stały już trzy statywy niosące na sobie kilka mniejszych bądź
większych luster. Otoczyły go i dostojne tremo ze wszystkich stron. Gdzieś w okolicach żołądka zakiełkowało kwaśne
ziarno klaustrofobii.
- Ell?
- Już w porządku, Kris - powiedziała to uspokajającym tonem. Tuż za nią stał Heuchler, ocierając ściereczką pot z
czoła.
- i co teraz? Mam wybrać lustro?
- Nie... powiedz mi tylko, czy widzisz swoje odbicia - jej głos był nadzwyczaj spokojny.
- No pewnie, że wi...
- Kris, bądź ze mną szczery, czy widzisz się w tych lustrach? - tym razem pytanie było silniejsze, bardziej niespokojne i
wymagające.
- Oczywiście, że tak - Kristof nie wiadomo czemu zawahał się, było to wyczuwalne w jego głosie.
- Ile ich tam jest?
Heuchler cofał się powoli i tarł suche już czoło, które poczerwieniało. Teraz był pewien, że ci ludzie, to wariaci.
- Nie wiem, poczekaj, policzę lustra - głowa Kristofa obracała się na wszystkie strony. Liczenie nie wychodziło mu za
bardzo, pomylił się parę razy. Przełykał niewyczuwalną ślinę i próbował dalej.
- No ile? Nie pomyl się, to chyba nie jest takie trudne. Kris, ile postaci tam widzisz? - Ellena była coraz bardziej
niespokojna.
Kristof zliczał swoje odbicia, dwoił się sobie i troił. Robił to szybciej i szybciej, pośpiech napędzał go całego. Nie
potrafił się uspokoić. Ten jej głos…
Chrząknięcie Heuchlera, który chciał rozładować sytuację i nadać tym samym sens rozgrywającym się zdarzeniom,
przecięło powietrze, żeby uderzyć Ellenę w plecy. Była zbyt napięta, zaskoczył ją ten ostry dźwięk dobiegający gdzieś
z tyłu, z daleka. Kolejna sekunda była dłuższa od pozostałych. Ellena odwróciła się gwałtownie, zahaczając łokciem o
najbliższy stojak, który przewrócił się na Kristofa. Ten wsparł się odruchowo o przeciwległy statyw, ale oparcie nie
było wystarczające. Stracił równowagę i padł na podłogę, zagłębiając się w szklane tafle.
Gdzieś z boku rozległo się zduszone, niemieckie przekleństwo, wymieszane z głośnym kobiecym westchnieniem.
Odgłos bitych luster i krzyk bólu odbił się echem po całym sklepie. Chwila ciszy skończyła się przeciągłym zgrzytem
padającego trema i hukiem miażdżonej pod własnym ciężarem tafli. Rama starego zwierciadła musnęła boleśnie ramię
Kristofa.
Jeszcze przez moment dźwięczał w powietrzu brzęk bitego szkła. Fala lustrzanych odłamków zasłała podłogę,
zwielokrotniając błękity jej abstrakcyjnych wzorów.
Zszokowany Herr Heuchler zastygł. Kristof natomiast patrzył na ból i cieknącą czerwień swoich dłoni. Stęknął głucho.
- Kris, ty krwawisz! o mój Boże, Kris, twoje ręce! - Ellena klęknęła przy nim, przytuliła poranione dłonie, nie zważając
na jęk Kristofa. w jej głosie, gdzieś za zasłoną zmartwienia, strachu i bólu, czaiło się coś na kształt ulgi, odprężenia,
prawie cichej radości.
Odwrócili się tyłem do morza tak, że wiatr dotykał ich pleców. Patrzyli na migotliwe hologramy i neony
reprezentacyjnych restauracji i sklepów Promenady. Nocą miasto wyglądało zdecydowanie lepiej. Morskie zapachy
mieszały się cudownie z siąpiącym z lekka deszczem.
- Kris?
- Mhm…
- Powiedz, okłamałeś mnie kiedyś? - wlepiła wzrok w mokry chodnik.
- a cóż to za pytanie? - Kristof uśmiechnął się leniwie.
- Odpowiedz.
Przez chwilę starał się ściągnąć jej spojrzenie, ale ona wciąż nie podnosiła oczu.
- Chyba nie… nie wiem. Dlaczego pytasz?
- Znamy swoje imiona, a poza tym, tak naprawdę, niewiele o sobie wiemy.
- Ty przynajmniej wiesz, co robię, żeby zarobić tych marnych parę euro.
Chociaż wysięgnik był nadzwyczaj pewną podporą, Kristof nigdy nie ufał mu w stu procentach. Nie potrafił zdusić w
sobie napięcia, które zawsze towarzyszyło mu, gdy stał na nim kilkanaście metrów nad ziemią. Rozciągający się przed
nim widok obejmował kilka najbliższych ulic, ale on przytulony do neonu, nie zwracał jednak zbytnio uwagi na
miejską panoramę. Drgająca poświata była jedynym wrażeniem wzrokowym, które dominowało nad wszystkimi
innymi. Atutem Kristofa było to, że mógł dość długo pracować, nie używając żadnych ochraniaczy na oczy, nie
potrzebował blokerów i całej tej farmakologii. Miał naturalną odporność na zgubny wpływ neonowych fluidów. Jego
mózg nie wariował tak łatwo, jak działo się to u innych konserwatorów po całym dniu pracy.
Zanurzał się właśnie po raz kolejny w nieregularnej plamie lazuru, kiedy gdzieś z dołu usłyszał kobiecy głos.
Czy to Ellena? Nie, niemożliwe. Zamknął na chwilę oczy. Kolory ściemniały, gdzieś zza nich słyszał tylko odgłosy
życia neonu.
Chyba za dużo o niej myśli… i znowu ten głos.
Odwrócił się i popatrzył w dół. Błękitna poświata pełzała po ludziach przemykających chodnikiem, zamazując ich
twarze. Jedna postać stała nieruchomo.
Mrugnął, oczy szkliły się łzawiąc lekko. a jeśli to ona? Nie mógł się skupić, ta nieprzyjemna dezorientacja wzmagała
na dodatek niepewność, mieszała się z nią, potęgowała barwny mętlik w głowie Kristofa. Ściskał w dłoni płytkę
woltomierza, na pulpicie którego tańczyły czerwone cyferki odczytów przeplatane fragmentami schematów
elektronicznych. Nawet jeśli to ona…
Woltomierz wyśliznął się ze spoconych palców. Spadając odbił się od wysięgnika, po czym poszybował wprost na
chodnik tuż pod nogi kobiety. Chlupnął w kałużę. Kristofowi wydało się, że słyszy westchnienie zaskoczenia. Wytarł
dłoń o roboczy skafander. Postanowił, mimo wszystko, nie odwracać się i nie spoglądać więcej w dół. Owinięty
mgiełką wątpliwości czuł się bezpieczniej, ulica pod nim zdawała się nie istnieć, intensywność myśli o niej słabła.
Psychodeliczny odblask neonu stawał się tym samym spokojniejszy, stapiał się z tłem, nie rozpraszając już tak bardzo.
Teraz trzeba znaleźć w torbie inny miernik.
Przez szum uliczny znowu przedarł się ten głos. Był ostry, drążył jak świder. Kristof nerwowo przerzucał niezbędne
mu w pracy przyrządy. Zaklął szpetnie, poszukiwany woltomierz gdzieś się zawieruszył. Pomyślał, że wyobraźnia, jak
zwykle, go zwodzi, że głowa, pełna wijących się zawsze myśli prawie pęka w szwach, zatem nic dziwnego, że gdzieś
ukradkiem przemykają halucynacje, złudzenia i wszystkie te nieracjonalności, dla których na co dzień nie ma tam
miejsca. Głos jednak nie znikał. Niepokoił coraz bardziej. To było jak narastający ból, któremu towarzyszy
nieprzyjemna wątpliwość, że niezależnie od tego, ile minie czasu, on nie spowszednieje, nie da się do siebie
przyzwyczaić.
Jest, znalazł się. Piękny, zmieniający barwę w zależności od kąta padania światła, z szerokim wizjerem i
ergonomicznym sterownikiem, ułatwiającym szybkie i celne analizy…
Woltomierzem wstrząsnął dreszcz. Kristof zerknął na swoją dłoń, która tak gwałtownie drgnęła. Głos z dołu zniknął.
Błoga chwila milczenia, ale jednocześnie niepokoju. a potem silne uderzenie w plecy. z dołu, jak piorun, wzniósł się do
niego najpierw szloch, a potem już najprawdziwszy płacz pełen bezsilnej rozpaczy. Kobiecy jęk potrafi sprawić, że w
mężczyźnie zadrży ta nieprzyjemna struna, do istnienia której niewielu się przyzna. Kristofowi zakręciło się w głowie.
Nie odwracać się, nie wolno, nie trzeba, nie powinno się, nie można. Jej płacz przerażał go, nie potrafił znieść jego
wibrującego tonu. Słyszał wyrzuty, słowa cierpiącej kobiety i wiedział, że jest w nich słuszność, ale nie potrafił
odwrócić się i spojrzeć w dół. Kilkanaście metrów niemożliwych do przebycia. Znowu pomyślał, że jej tam nie ma, że
nie ma jej w ogóle. Tym razem niepokój, towarzyszący zawsze wątpliwościom, stał się bolesny, kłuł w środku jak
kolec, ciało obce, które kaleczy całe wnętrze.
Westchnienie wysiłku, potem uporczywe przebijanie się przez łunę świateł ulicy. Buty zapiszczały o gładkość
wysięgnika, współbrzmiąc z chlupnięciami oddalających się kroków biegnącej kobiety. Szloch niknął wśród szumu
dźwięków wydawanych przez przechodniów, przez świst podmuchów śmigających jezdnią samochodów. a kanciasty
woltomierz drażnił kurczowo zaciśniętą na nim dłoń, choć Kristof nie czuł tego; czuł się, jakby o czymś zapomniał, coś
stracił. Uczucie, które towarzyszy zgubionej myśli, nieprzyjemne wrażenie bezcelowości jej poszukiwania, bo i tak
wiadomo, że zniknęła i nie pojawi się już więcej.
Molo zostało gdzieś z tyłu, ale czuli je za plecami. Nie musieli go widzieć - uderzenia fal, trzeszczenie drewnianych
podpór, morski wiatr, wszystkie te oznaki życia najstarszej części Promenady sygnalizowały jej istnienie. o tej porze
każdy spacer jest dłuższy, wolniejszy, a otoczenie bardziej wyraziste i klarowne.
Przystanęli przy niebieskiej latarni, widzieli już stamtąd Plac Unii i lśniącą fasadę Pałacu Gubernatora. Jakiś spóźniony
pijaczek przytulał się do wszystkich słupów reklamowych, bełkocząc swoje deliryczne litanie. z wyludnionego placu
ziało chłodem i zapachem mokrego asfaltu. Ich jednak bardziej interesowały ćmy, walczące ze świetlówką u szczytu
latarni. Tkwili tam przytuleni do siebie z głowami zadartymi do góry i patrzyli, jak urzeczeni, w taniec nocnych motyli.
- Za dużo światła jak dla takich małych owadów - szepnęła Ellena. - Przyjdź tu rano, a zobaczysz kilka z nich leżących
na ziemi pod latarnią, oślepionych na śmierć.
Kristof uśmiechał się do siebie, wpatrzony i rozmarzony.
- Piękne są, prawda? - zapytała Ellena, chcąc rozbić jego zadumę.
- Tak… wszystkie są niebieskie… dziwne… - Kristof mruknął gdzieś w górę. Uśmiechnął się szerzej i spojrzał Ellenie
prosto w oczy. Odpowiedziała mu tym samym.
- Wiesz, co kocham w tobie najbardziej? - spytał Kristof mrużąc oczy. - Twoje cudowne, białe zęby - nie czekał na
odpowiedź. Nie czekał też na jej czułe zdziwienie. Musnął dłonią niebieskawe wargi, a na jego twarzy pojawił się pełen
przyjemności półuśmiech. Delikatnie dotknął jej zębów. Najpierw przesunął palcem po szklistej powierzchni siekaczy,
sycąc się ich przenikliwą bielą. Potem kontynuował w lewo i w prawo, chciał poczuć je wszystkie. Badał ich kształt,
obrysowywał wypukłości, dotykał każdego zagłębienia, każdego występu, i cały czas patrzył i chłonął ich nieskazitelny
biały kolor. Ellena przymknęła oczy.
Rzadko przymykała oczy, gdy kochali się wśród pomarańczowych prześcieradeł. Lubili patrzeć na siebie przez cały
czas rozszerzonymi od westchnień oczami, wpatrywać się w siebie bez ustanku. Ich pocałunki były szybkie, namiętne,
krótkie koniecznością. Tak, jakby działy się obok, poza krzyżującymi się spojrzeniami, poza namiętnościami dwóch
par oczu, które syciły się sobą i nie mogły przestać.
Skóra obojga to jaśniała, to znowu ciemniała pod mocnymi, posuwistymi dotknięciami. Jeśli była w tym delikatność, to
tylko przez moment, dla wytchnienia, dla pozoru. Utwierdzali się w ten sposób w sobie nawzajem, żaden cień
wątpliwości nie mógł zakłócić im tych chwil. Nie chcieli osiągnąć pewności, nie wiedzieli tak naprawdę, czy to
potrafią; liczyły się tylko tak szybko uciekające sekundy poczucia bliskości, granic kontaktu. Nawet kiedy czuli wokół
siebie półbarwne cienie, wyłaniające się z różnych zakamarków, wypychane przez światło kilku świec, wiedzieli, że
tylko oni są teraz najważniejsi, a reszta powinna być tylko złudzeniem. Mimo to sprawiali wrażenie, jakby nie mogli
się znaleźć.
I kiedy na końcu wymykali się sobie, mogli tylko opaść bez siły, delektować się lekkim, potem coraz silniejszym
rozczarowaniem wyłaniającym się z uniesienia. Wtedy wreszcie oboje zamykali oczy, trzymali się za dłonie, ich palce
tkwiły nieruchomo w nazbyt silnym uścisku, który zdawał się być ostatnią próbą, a jej przeczuwane niepowodzenie
rodziło jakiś kleisty spokój. Słyszeli tylko swoje przyśpieszone oddechy, po chwili dołączyły do nich krople deszczu za
oknem. Czasem tylko światła przejeżdżających samochodów wydobywały z półmroku sypialni uśpione pastele tapet,
jaskrawości dywanu i oranże pościeli.
Cicha rezygnacja zamieniała się w sen, tymczasem deszcz okazał się być śniegiem, pierwszym tej jesieni.
Po trzecie: Śnieg
Cały świat milczał zaskoczony nagłym atakiem zimy. Głucha cisza unosiła się nad przykrytymi śniegiem ulicami.
Ellena postawiła futrzany kołnierz swojego karmazynowego płaszcza, pochyliła się pod wiatr i szła zdecydowanym
krokiem w kierunku wschodniego śródmieścia. Patrzyła pod nogi nie tylko, żeby osłonić twarz, dobrze wiedziała, że
śnieżna kurtyna zasłoniła skutecznie najbliższe otoczenie, ograniczając widoczność do minimum. Trudny marsz prawie
na ślepo, kierowany jedynie dźwiękami wydawanymi przez mijane sklepy, kawiarnie, terminale.
W pobliżu nie było żywej duszy, żadnego przechodnia, żadnego miejskiego gołębia z publicznej hodowli, nawet
jezdnia ziała pustką, dawno już zjednoczona bielą z chodnikiem i z pasem transmisyjnym.
Miarowe skrzypienie kroków w śniegu.
Odwiedź nasz serwis informacyjny…
Nad najbliższym zamarłym skrzyżowaniem dominował wielki telebim, zasypując ulicę i kilka pobliskich budynków
strumieniem obrazów i dźwięków.
Tylko w Sieci poczujesz to naprawdę. Popatrz…
Błysk, a potem krzyk rannych i zabijanych, czerwienie krwi, ogniste odcienie wybuchów. Panoramiczna relacja z
jakiejś dalekiej wojny.
W zwykłych wiadomościach tylko TO widzisz i słyszysz. U nas poczujesz TO lepiej, niż w rzeczywistości, poznasz
każdy punkt widzenia, znajdziesz się w samym centrum wydarzeń, tak blisko, jak tylko można. Podłączymy twój
każdy zmysł. Wchłoniesz świat całym sobą, poznasz wszystko…
Ellenie przypomniały się opowieści, snute przez Kristofa, o realności doznań w Sieci. Nie mówił tego nigdy wprost,
nigdy przy niej, ale niewątpliwie uznawał jej wyższość nad kolorową i nudną rzeczywistością. Budziło to lęk, jakieś
dziwne przeczucie. Było też źródłem niepokoju i ciekawości, chęci sprawdzenia.
Wpatrywała się w tę promocyjną transmisję stojąc wśród śnieżycy, otoczona tańcem barw rzucanych przez telebim na
białe tło ulicy.
Patrzyła z niedowierzaniem na innych widzów. Wiedziała, że przecież tak naprawdę ich tu nie ma, że siedzą sobie teraz
gdzieś tam w swoich apartamentach, z różnokolorowymi kształtami hełmów na głowach, podłączeni wirtualnym
łączem do Sieci. Rozbiegane spojrzenia, przyciszone rozmowy, atmosfera niczym nie różniąca się od zwyczajnego
oczekiwania przed spektaklem teatralnym. Ciche porozumienie, zgoda na chwilowe uznanie realności otoczenia.
Dlaczego, dlaczego tak szybko zapominali, że to tylko wirtualne wnętrze Sieci, skąd to błyskawiczne przestawienie się
na ten świat? Ellena czuła się, jak w dziwnym koszmarze sennym, w którym tylko ona znała prawdę, a inni trwali w
błogiej nieświadomości czyhającego gdzieś za polem widzenia niebezpieczeństwa.
Rozglądała się niespokojnie po, cyfrowo odtworzonym, Londyńskim Globe Theatre. Był zbyt piękny, zbyt idealny, za
bardzo rzeczywisty. Ktoś bardzo się postarał, żeby taki był. i czy tylko w niej potęgował, wbrew zamierzeniom twórcy,
dziwne wrażenie nierealności?
Obok, uśmiechnięty Kristof głęboko wciągał powietrze do płuc, jakby chciał wchłonąć jak najwięcej z klimatu tego
miejsca. Rozkoszował się swoją obecnością tutaj, innymi ludźmi, którzy tak jak on doceniali wyjątkowość doznań
oferowanych przez sieciowy teatr. Zauważyła, że tutaj był od początku w wyśmienitym nastroju, nic nie potrafiło
wyprowadzić go z równowagi. Odprężony i zadowolony z życia. Na zewnątrz rzadko taki był, nawet jej starania nie
zawsze przynosiły aż tak pozytywny efekt.
Ten wirtualny teatr, jego trudna do ogarnięcia specyfika sprawiły, że Ellena zaczęła ciężej oddychać.
Dopiero po dłuższej chwili dotarła do niej panująca już od kilku sekund cisza. Tłum zamilkł, wszyscy wpatrywali się z
nabożną czcią w scenę. Ogłuszona ciszą Ellena patrzyła niemo na rozpoczynające się przedstawienie. Tylko do
pewnego miejsca orientowała się w tym, co działo się wokół niej. Wiedziała, że grają Szekspira; zdawała też sobie
sprawę, że sztuka jest o miłości, ale zbyt szybko zgubiła wątek. Świadomość tego, że jej obecność w tym miejscu jest
iluzoryczna, nie dawała spocząć zdezorientowanemu umysłowi. Odrobinę spokoju przynosiło nieruchome wpatrywanie
się w jeden punkt na scenie. Ten sposób oglądania przedstawienia powodował, że wyłapywała tylko pewne fragmenty
z całości, próby sklejenia rozrzuconych urywków Szekspira dawały chwilę skupienia, rozbiegane myśli porządkowały
się.
Po dwóch kwadransach Ellena odnalazła zgubiony wątek i z zainteresowaniem zanurzyła się w szekspirowskim
uniwersum.
Kiedy umilkły ostatnie brawa, Ellena była już całkowicie spokojna. Westchnęła objąwszy wpół Kristofa.
- Co o tym myślisz? - zapytała.
- Niezłe…
- Były chwile, kiedy wydawało mi się, że to prawdziwa miłość.
Kristof spojrzał na nią znacząco.
- Jak to?
- Nie czułeś tego? Zbyt wiele bólu, żeby udawać. Tak przynajmniej myślę...
- Uważasz, że to tylko kwestia bólu? - patrzył gdzieś przed siebie, być może na rozmywających się i znikających
widzów, którzy albo wracali do siebie, albo ruszali gdzieś dalej, szukając innych rozrywek w cyberprzestrzeni. - Jeśli to
było prawdziwe… jeśli naprawdę… - trudno było mu znaleźć odpowiednie słowa. - Sam nie wiem, może rzeczywiście
masz rację.
Ellena widziała, jak przygryzł wargę. Zawsze tak robił, gdy nie potrafił ubrać swoich myśli w słowa.
- Żadnych iluzji, ani jednej… - Kristof mruczał coś pod nosem. Pewnie nie chciał, żeby te słowa wydostały się na
zewnątrz, ale był tak zamyślony, że nie mógłby tego powstrzymać. Ellena słyszała jego przebąkiwania, były
niewyraźne, a mimo to rozumiała, o co mu chodzi. Oboje wiedzieli o pewnych rzeczach zbyt wiele. i zbyt wiele chcieli
się jeszcze dowiedzieć. Za wszelką cenę.
- Kris? Pamiętasz, jak opowiadałeś mi o Sieci? o tym, jak można zabłądzić albo rozpuścić się w niej na zawsze?
- Aha… - westchnął. Spojrzał przelotnie na Ellenę, po czym skierował wzrok na czubki swoich butów.
- Zróbmy to, Kris. Chyba nadszedł właściwy moment. Kris?
- …hm… co? A… tak, masz rację, to właściwa pora. Ale… jesteś tego pewna? Mówiłem ci, że potem już nie ma
powrotu. To jak postawić wszystko na jedną kartę.
- Jestem pewna… - rzuciła niespokojnie wzrokiem na pustą widownię, potem spojrzała w niebo na dziwaczne kształty
chmur. Zamrugała nerwowo, gdy wiatr dmuchnął jej prosto w twarz, rozwiewając kasztanowe włosy.
I nie zmieniła zdania, nawet idąc śnieżnymi ulicami w stronę mieszkania Kristofa. Zimą świat był inny, lepszy. Zawsze
wolała myśleć, że to przez tę śniegową biel, lód, mroźne fantazje na szybach. Zimą trudniej się wątpi i rezygnuje, to, co
wcześniej wydawało się tak proste, teraz stało się bardziej skomplikowane. Kolorowy zamęt zgasł na kilka chwil,
dopóki zaskoczone miasto nie ocknie się i nie zacznie gorączkowej walki z żywiołem, w której nie miał on oczywiście
żadnych szans. Wszystkie te seledynowe, mechaniczne stwory ruszą ulicami, naprawiając zuchwałość natury.
Zaprogramowane na zawsze, aby usuwać pozorną beznamiętność, wszechobecnej teraz, bieli. Ludzie bali się
niezmiennego świata, potrzebowali minimum dynamiki, nie mogli normalnie funkcjonować bez pewnej dawki doznań.
Kristof naśmiewał się czasem z jakiegoś, nie potrafiącego oprzeć się pokusie urzędnika, który wracając z pracy,
zatrzymywał się przy ulicznym terminalu i wywoływał pierwszy lepszy kanał rozrywkowy, po czym przyklejał się do
ekranu, zagłębiając się w multimedialnej rzeczywistości. Kris robił wtedy głupią minę i telewizyjnym głosem
powtarzał kilka razy: “jeść kolory, jeść kolory”, żeby po chwili wybuchnąć pełnym pogardy śmiechem. Ciągnął ją
wtedy za rękaw płaszcza, wtapiali się czym prędzej w tłum i rozmawiali przyciszonymi głosami, chichocząc jak dzieci.
Przyspieszyła kroku. Włączyła do tła wszystkie tablice ogłoszeniowe, ekrany, holoreklamy. Ignorowała po raz ostatni
otaczający ją świat. Ostatni raz wątpiła w niego i chciała zrobić to skutecznie. Żadne wahanie nie mogło zmienić jej
decyzji. Kochała Kristofa i wierzyła, że ich wybór jest słuszny. i niech sobie myślą, że to tchórzostwo. Ona wiedziała,
kto tu boi się bardziej.
Jej cytrynowe rękawiczki były ciepłe, ale i tak zacisnęła dłonie w pięści. Szła coraz szybciej, prawie biegła.
Kristofa nie opuszczało wrażenie, że padło już zbyt wiele słów. Nie chciał, by cokolwiek zakłóciło ich wspólny sen.
Dość długo instruował Ellenę, oboje chcieli uniknąć błędów, oboje chcieli zdusić w sobie strach i wahanie. Teraz,
kiedy patrzył jak leżała na błękitnej poduszce, śpiąca, z rozwianą burzą włosów, oddychająca wolno przez półotwarte
usta, czuł w sobie to cudowne ciepło, które inni nazywali tyloma wzniosłymi słowami. i chciało mu się śmiać. Pewne
rzeczy są naprawdę bardzo proste.
Sięgnął na nocny stolik po pojemnik ze wszystkimi niezbędnymi farmaceutykami. Ellena połknęła już wcześniej swoja
porcję, popiła duszkiem sokiem ananasowym, podłożyła ręce pod głowę i zasypiała radośnie, jak nigdy przedtem.
Sen bez przebudzenia.
Kristof spojrzał na różnobarwne pastylki. Było ich naprawdę dużo. Dawka, spoza której nie ma już powrotu. Brał w
końcu kiedyś korowe stymulanty, znał to kłujące uczucie, gdy zaczynały działać. Teraz rósł w nim powoli strach.
Pojawiły się pierwsze wątpliwości.
Pospiesznie wrzucał sobie do gardła kolejne tabletki. Łykał po kilka, popijając ze szklanki Elleny.
Westchnął ciężko. Dotknął zimnej powierzchni krążka wejściowego. Szeptał jakieś zakazane zaklęcia sieciowych
weteranów. Położył się na boku koło kobiety, która była całym jego życiem. Patrzył na nią smutno. Zanim jego
świadomość została wepchnięta w cyberprzestrzeń, zdążył jeszcze dotknąć jedynych kasztanowych włosów, jakie znał.
Nowa persona. Wykonać.
Gotowe.
Odłącz.
Akceptacja kodu. Potwierdź.
Potwierdzam.
Odłączenie zakończone.
Stali naprzeciw siebie, na środku szarego pokoiku, w scenerii prosto z połowy ubiegłego wieku. Starta wykładzina,
odrapane ściany i tapety o niezdrowych odcieniach, niewyraźny widok przez jedyne okno z pękniętą szybą. w końcu tu
byli, na zawsze, rozpuszczeni z własnej woli. Spalili za sobą wszystkie mosty, zostawili swoje ciała na pastwę
lekarskich hien. Ich własny skrawek cyberprzestrzeni.
Wszędzie unosił się nieprzyjemny zapach starego powietrza. Było duszno. Wokół szmer ich przyspieszonych
oddechów.
Ellena patrzyła na Kristofa zdezorientowana. Rozpierała ją radość. i oczekiwanie. Czekała na moment, kiedy porazi ją
jego obecność. Czekała, aż on też poczuje jej obecność. To było ich wspólne więzienie.
Kristof wlepił wzrok w zbutwiałe brązy podłogi. Czasem przez ułamek sekundy spoglądał na Ellenę, aby po chwili
znów opuścić smętnie głowę i wpatrywać się nieruchomo w podłogę.
- Kris? - jej głos powoli wnikał w ciszę. - Powiedz coś.
- …
- Kris? Dotknij mnie… Kris? Zrób to. Dotknij mnie choć przez moment… Kris? No, wyciągnij rękę… Kris, dotknij
mnie, proszę. Chociaż raz, Kris!? Ty draniu, dotknij mnie!… Ty żałosny sukinsynu… Dotknij… mnie…
Cul de lampe
Nie wierzę w twoje oczy, jak się nie wierzy w niebo.
K.K. Baczyński