8765
Szczegóły |
Tytuł |
8765 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8765 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8765 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8765 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Bernard William
Najwy�sza sprawiedliwo��
Prolog
Nigdy nie wygl�da�a pi�kniej ni� teraz - zupe�nie naga i na zawsze nieruchoma.
Nie mo�e oderwa� od niej oczu, nie mo�e rozsta� si� z widokiem jej czekoladowo-
br�zowej sk�ry, wysoko osadzonych ko�ci policzkowych, g�adkiego aksamitu szyi.
Wzrokiem bada nieskazitelne cia�o, ja�niej�ce w �wietle dwunastu ustawionych
wok� �wiec. Jest arcydzie�em bez skazy; wydaje mu si�, �e odt�d b�dzie jego
arcydzie�em.
�Nie promieniuje ju� m�odo�ci�, jak niegdy�". Nie, nie powinna mu przychodzi� do
g�owy taka my�l. Jednak nie mo�e wymaza� z pami�ci natr�tnego obrazu dziewczyny,
kt�ra kiedy� o�ywia�a to cia�o - m�odej, rumianej, niewinnej. Czas to okrutny
pan; nie zatrzymuje tajemnic przemijania dla siebie. Jednak nieodmiennie
podziwia jej pi�kno. Zmarszczki podkre�laj� raczej jej dumny wdzi�k ni� wiek. Z
pewno�ci� dojrza�o�� jest r�wnie cenna jak niewinno��, albo nawet bardziej. A
mo�e po prostu rozrzewnia go my�l, �e jakkolwiek by temu zaprzecza�, ta kobieta
nie jest mu oboj�tna.
Ma zamkni�te oczy, lecz nadal pozostaje tak atrakcyjna, �e trudno oderwa� od
niej wzrok. Czy� to nie Szekspir powiedzia�, �e oczy s� zwierciad�em duszy? To
one, bardziej ni� cokolwiek innego, decyduj� o uroku kobiety. Ajednak, mimo �e
jej oczy przykrywaj�powiekijest wci�� pi�kna. Dla takiej twarzy, dla tej twarzy
niekoniecznie tysi�c statk�w wyp�yn�o w morze, ale na pewno na sw�j spos�b
popycha�a m�czyzn do czyn�w mo�e nawet bardziej niezwyk�ych i niebezpiecznych.
Zastanawia si�, czy wypada�oby zrobi� jej zdj�cie. Postanawia si�gn�� po
polaroid - to on jest panem chwili, s�dzi�, kt�ry ocenia, co jest w dobrym, a co
w z�ym gu�cie. Naciska na migawk�. B�ysk na sekund� sprawia, �e pok�j wygl�da
jak rentgenowskie zdj�cie tego, co istnia�o przed chwil�. Aparat wulgarnie
wypluwa kwadratow� fotografi�.
7
Patrzy na zegarek. Czeka minut�, a� zdj ecie si� wywo�a. Zn�w spogl�da na le��c�
przed nim kobiet�. Zachowuje si� jak niesforny psiak, kt�ry zna jedynie drog� do
domu. Niezmiernie podobaj�mu si� jej w�osy - kr�tkie z ty�u i po bokach, a
d�u�sze i bujne z przodu. R�wno przyci�ta grzywka zsun�a si� kokieteryjnie na
bok. Pi�kno otacza jej twarz nimbem tajemniczo�ci. Im d�u�ej na ni� patrzy, tym
bardziej jest przekonany, �e s�owo �tajemnicza" stanowi najkr�tszy, a zarazem
najtrafniejszy opis jej cia�a, jej nieuchwytnego wdzi�ku...
Fotografia jest ju� gotowa, jednak trudno mu na ni� patrze�. W �adnym razie nie
oddaje pi�kna kobiety. P�omienie �wiec roz�wietlaj�ce p�mrok pomieszczenia
sprawiaj�, �e na ziarnistym zdj�ciu wszystko ma zielonkawo��ty odcie�. Odrzuca
fotografi�. W niczym mu ona nie pomo�e. B�dzie musia� polega� na w�asnej
pami�ci.
Zbli�a si� do le��cej szybko, lecz bezg�o�nie, jakby si� ba� przerwa� jej b�ogi
sen. Jest taka pi�kna!
Gdy si� nad ni� pochyla, czuje nag�y przyp�yw energii. Przeszywa go podniecaj�cy
dreszcz.
Czy wolno mi jej dotkn��? - zastanawia si�. To ostatnia szansa; nie mo�e jej nie
wykorzysta�.
Z wolna opuszcza r�k�. Palcami wodzi po zmarszczkach na jej twarzy, po zmys�owo
zaokr�glonej dolnej wardze, dumnie zarysowanej szyi. Tak jak dawniej, czuje
podniecenie; powracaj� dawne uczucia - mo�e nigdy go nie opu�ci�y... D�o�
schodzi coraz ni�ej, muskaj�c obojczyk, przesuwaj�c si� po ramionach, kre�l�c
lini� w zag��bieniu pomi�dzy piersiami. Nie mo�e si� powstrzyma�; nachyla si�,
przyciska do nich usta i sk�ada s�odki, ch�odny poca�unek - przynajmniej tak go
zapami�ta. �ebra odrobin� napinaj� sk�r�, pod niemal nie istniej�c� tali� lekko
zaokr�glaj� si� biodra. Bo�e, jak bardzo chcia�by przytuli� j� do siebie, rzuci�
si� na ni�, w�drowa� ustami po jej plecach, wcisn�� nog� pomi�dzy nogi, poczu�
mi�kko�� ud.
Nie potrafi sobie z tym poradzi� - nie tylko z t�sknot�, ale tak�e ze smutkiem,
z depresj�. Jak do tego dosz�o? Tworzyli wsp�lnie wspania�� muzyk� i nie s� to
wcale puste s�owa. Ale przesz�o�� nie wr�ci. Wszystko przemin�o. Wszystko
opr�cz cia�a o�wietlonego dr��cymi p�omykami.
Po raz ostatni zatrzymuje wzrok najej twarzy. Wygl�da tak, jakby samj�wyrze�bi�
w kamieniu, pr�buj�c zatrzyma� na zawsze. Brakuje tylko u�miechu... Zara�liwego,
wibruj�cego u�miechu. Za ka�dym razem, gdy go widzia�, robi�o mu si� cieplej na
sercu.
Tak... Zdaje sobie spraw�, �e u�miech jest bardzo wa�ny. Musi go doda�.
Niemal nie my�l�c, nachyla si� i mocno przyciska usta do jej warg. Ca�uje j� za
wszystkie czasy, ca�uj e tak, jakby nie by�o jutra, kt�re zreszt� dla niej ju�
nie nadej dzie. M�j aniele, my�li, obejmuj�c j� z ca�ej si�y. Teraz id� ju� do
nieba. Tam, gdzie twoje miej sce. Jeszcze j eden poca�unek, tym razem z�o�ony na
policzku... Odrywa si� od niej.
Przez chwil� stoi nad cia�em, a potem rytualnie zdmuchuje �wieczki, jedn� za
drug�. Pok�j tonie w ciemno�ciach. Czas przyst�pi� do dzie�a. Czeka go wiele
pracy.
Przyk�ada palce do ust i przesy�a w jej kierunku poca�unek.
- Dobranoc, m�j aniele - m�wi na g�os, cho� wie, �e go nie s�yszy. - Tak bardzo
ci� kocham. Zawsze ci� kocha�em. Strasznie �a�uj �, �e to ja ci� zabi�em.
Niestety tak musia�o by�...
Cz�� pierwsza
JESZCZE JEDNA NOC W BABILONIE
Rozdzia� 1
' en Kincaid gra� na pianinie i �piewa� z takim zaanga�owaniem, �e m�czyzna
siedz�cy przy scenie na pr�no usi�owa� zwr�ci� na siebie jego uwag�.
- Wiem, �e zmierzam doo-onik�d... - Ben �piewa� dalej wysokim, ochryp�ym g�osem,
kt�ry przypomina� troch� Boba Dylana, a troch� Sonny'ego Bono. -...a wsz�dzie
indziej by�oby lepiej.
M�czyzna obok sceny nie m�g� tego d�u�ej znie��. Podni�s� si� z miejsca.
- Do�� tego! - wrzasn��. Ben nie us�ysza� wo�ania.
- Wracam z tooorebk�... a jej ju� nie ma...
Niezadowolony s�uchacz uderzy� pi�ci� w najbli�szy st� tak mocno, �e brz�k-
n�y stoj�ce na nim dwa kufle i �wiecznik.
- Do��, do��! S�ysza�e�??!
Ben zamar� i przerwa� �piew. Przesta� gra�, na chwil� przesta� nawet oddycha�.
- Earl? Do mnie m�wi�e�? Earl Bonner westchn�� z ulg�.
- A do kogo?
Ben nerwowo uderza� palcami w roz�o�one przed sob� nuty.
- Ale... ja jeszcze nie sko�czy�em.
Earl wyci�gn�� z tylnej kieszeni bia�� chusteczk� i przetar� czo�o.
- Jak to nie sko�czy�e�? Walisz w te klawisze ju� od jakich� dziesi�ciu minut.
Ben prze�kn�� �lin�.
- To d�uga piosenka.
- To nie jest piosenka, synu. Przypomina raczej oper�. Ben odsun�� si� od
klawiatury.
11
- Ta piosenka opowiada pewn� histori�, Earl. Potrzeba troch� czasu, by zawi�za�
akcj�, przedstawi� g��wnych bohater�w...
- Co ty pleciesz? Akcja? Bohaterowie?
- Wiesz, to jest piosenka Harry'ego Chapina...
- Harry'ego jakiego? - Earl wgramoli� si� na scen�. - Ben, czy wchodz�c tutaj,
zauwa�y�e� nazw� klubu?
Ben odchrz�kn�� niepewnie.
-Nooo... �Uncle Earl's Jazz Emporium".
- No w�a�nie. Jak my�lisz, kt�re ze s��w jest tutaj najwa�niejsze? Ben spu�ci�
wzrok.
- Jazz?
- Brawo za domy�lno��. Jaazzz. - Wym�wi� to s�owo tak, jakby mia�o kilkana�cie
sylab. - Mo�esz mi powiedzie�, co, w imi� Theloniusa Monka, wsp�lnego z jazzem
ma szopka, kt�r� jeszcze przed chwil� odstawia�e�?
- Tematyczn� r�norodno��.
- Co� jakby wodewil, co? Pami�taj, jeste� w �Uncle Earl's Jazz Emporium". -
Wyci�gn�� r�k�. - Chod�my, Ben.
Ben wsta� z krzes�a.
- Mam wzi�� ze sob� nuty?
- Zapomnij o tym.
Ben zeskoczy� ze sceny i pozwoli�, by prawa r�ka Murzyna spocz�a na jego
plecach. Earl wyprowadzi� go na zewn�trz przez drzwi we wschodniej cz�ci klubu.
�wieci�o jaskrawe kwietniowe s�o�ce.
Klub mie�ci� si� na po�udniu Tulsy, w sercu Greenwood, jazzowego centrum. Kilka
klub�w, studia, sklepy i bary otacza�y �Uncle Earl's" ze wszystkich stron. Wzrok
Bena zatrzyma� si� na stoj�cym par� przecznic dalej, s�ynnym ko�ciele Mt. Zio�
Church, od zawsze b�d�cym oaz� czarnej spo�eczno�ci p�nocnej Tulsy. Po
przeciwnej stronie g�rowa�y nad miastem sylwetki supernowoczesnych budynk�w -
wspania�e miasteczko uniwersyteckie przy Rogers University. Uderzaj�cy
kontrast...
- Teraz sp�jrz na mnie - poprosi� Earl Bena, obracaj�c go naoko�o jak baletni-
c�. - Wiem, �e potrafisz gra� jazz. Przez ostatnich kilka miesi�cy radzi�e�
sobie naprawd� nie�le, bior�c pod uwag�, �e jeste� jedyn� blad� twarz� w
zespole. Potrafisz utrzyma� wspania�e, rytmiczne tempo, gdy grasz dwiema r�kami.
Umiesz sprawi�, by fortepian wydawa� z siebie niemal s�owicze d�wi�ki. Powiedz
mi zatem, co to by�o.
Ben wzruszy� niezdarnie ramionami.
- Pomy�la�em sobie, �e skoro id� na solowe przes�uchanie, powinienem spr�bowa�
czego�... innego.
Earl wlepi� w Bena bezlitosny wzrok. -A to co� innego znaczy dla ciebie wi�cej
ni� jazz, tak? -Nie, nie - zaprzeczy� Ben, nieco zbyt gorliwie. - Kocham jazz,
naprawd�... Tylko...
12
- Czyjacy� twoi przyjaciele s� muzykami jazzowymi?
- Hmm... Tak.
Earl po�o�y� Benowi r�k� na ramieniu i �cisn�� z ca�ej si�y, jakby wyciska� sok
z winogron.
- Pos�uchaj, Ben. Lubi� ci� i dlatego to, co chc� powiedzie�, zajmie mi minutk�.
Zgoda?
Ben kiwn�� g�ow�.
- Nie grasz jazzu tylko dlatego, �e to umiesz czy �e potrzebujesz pracy, albo �e
lubisz przesiadywa� w klubach. Je�li chcesz by� jazzmanem, musisz czu� t� muzyk�
ca�ym sob�, ka�dym nerwem. G��boko w duszy.
- I chyba tak m�g�bym j� czu�. Earl u�miechn�� si�.
- Co� mi si� zdaje, �e mnie nie s�uchasz, synu. Nie chodzi o to, �e m�g�by�
j�czu�. Dzieje si� tak dlatego, �e nie masz wyboru. To uczucie jest cz�ci�
ciebie, takjak twoja noga czy r�ka. To jakby w �rodku ciebie by�a szafa graj�ca,
kt�ra pulsuje w twoich piersiach. Pos�uchaj tylko! - Przerwa�, oblizuj�c wydatne
wargi. - Nie wiem, synu, co robi�e�, zanim zjawi�e� si� w moim klubie, ale co�
mi si� zdaje, �eni� gra�e� jazzu.
- To prawda.
- Zreszt� i tak nie wiem, po co bia�y ch�opak ma gra� jazz. Niekt�rym z was
udaje si� jaka� imitacja, ale to nie to samo. By by� prawdziwym jazzmanem,
trzeba cierpie�. Trzeba czu� b�l. B�l tak silny, �e tylko prawdziwy wysi�ek
pozwoli go u�mierzy�.
- Mo�e podczas przes�uchania powinienem jednak zagra� z muzykami.
- Zdaje mi si�, �e nic do ciebie nie trafia. - Earl m�wi�c ko�ysa� si�, jakby
poruszany nies�yszalnym synkopowym rytmem. - Pozw�l, �e zadam ci pytanie, Ben.
Czy ty rozumiesz znaczenie jazzu?
-Co?
- Dobrze s�ysza�e�. Rozumiesz je? Ben skrzywi� si�.
- Hmmm... c�... Mo�esz mi to wyja�ni�? Earl pogrozi� mu palcem.
- O w�a�nie, tu jest pies pogrzebany. Ju� dawno temu stary Satchmo mawia�:
�Je�li musisz pyta�, nigdy si� nie dowiesz".
- �adnej wskaz�wki?
- Nie wiedzia�bym nawet, od czego zacz��. Rzeczywi�cie chodzi o cierpienie. Ale
r�wnie� o co� wi�cej. O szukanie odpowiedzi, o poszukiwanie spokoju w samym
sobie. Chodzi o to, �eby wiedzie�, komu mo�na zaufa�, kto ciebie potrzebuje.
Chodzi o harmoni�; musisz wiedzie�, co jest tak naprawd� wa�ne w nieprzebranym
kosmosie rzeczywisto�ci; uczy� si� wiary... - Wzruszy� ramionami. - S�uchaj, nie
jestem w stanie tego wyt�umaczy�. To jest tak, �e budzisz si� pewnego ranka i
nagle wszystko ju� wiesz.
- Earl, potrafi� si� nauczy� gra� ka�dy kawa�ek, jaki mi dasz...
- Wiem, Ben. M�wi�em ju�, �e naprawd� wiesz, co zrobi� z klawiatur�.
Przypominasz mi kilku wielkich profesor�w gry na fortepianie - Tutsa
Washingtona, Hueya
13
Smitha, Allena Toussainta, Arta Tatuma. Ale nie chodzi o to. Je�li serce ci
podpowiada, �e powiniene� gra� tego... tego... Harry'ego... - Zn�w potar� brwi
d�oni�. -Do diab�a z nim. Jak ty nazywasz t� muzyk�?
- Folk.
- Folk? - Earl roze�mia� si� g�o�no i serdecznie. - A to numer! Dawno czego�
takiego nie s�ysza�em. - Pr�bowa� opanowa� �miech i spowa�nie�, jednak Ben
widzia�, �e nie bardzo mu to wychodzi. - W ka�dym razie, je�li serce ci
podpowiada, �e powiniene� gra� ca�y ten... folk, to zrezygnuj z jazzu.
- Moda na folk jeszcze nie powr�ci�a.
- To nie ma znaczenia. Pos�uchaj, niewa�ne, co robi� inni. Niewa�ne, kim chc�,
�eby� by�. Musisz by� tym, kim jeste�. - Wsun�� chusteczk� z powrotem do
kieszeni i podprowadzi� Bena do klubu. - Nie obra� si�, ale chyba tw�j problem
polega na tym, �e jeszcze nie wiesz, kim jeste� naprawd�.
Ben pr�bowa� si� u�miechn��.
- Dzi�kuj�, wujku.
Rozdzia� 2
ly po raz trzeci upu�ci� cia�o, pomy�la�, �e zrezygnuje. Czy warto by�o si� tak
m�czy�? Czy naprawd� by�o warto?
Wszystko wydawa�o si� proste, jednak chyba ju� przedtem wiedzia�, �e tak nie
b�dzie. Kiedy jeszcze �y�a, kiedy wydawa�a ostatnie tchnienie, a on zdejmowa� z
niej ubranie i uk�ada� j�na ��ku w blasku �wiec, nie mia� wi�kszych k�opot�w.
Lecz gdy z cia� ulatywa�o �ycie, zmienia�y si�. Gdy odg�osy �wiata �yj�cych ju�
do nich nie dociera�y, gdy archanielskie tr�by wzywa�y dusze do siebie, cia�a
stawa�y si� ci�kie i niepor�czne. Wymyka�y si�, robi�y si� niepos�uszne i
zaczyna�y wa�y� ton�.
Najbardziej si� m�czy� schodz�c po schodach. Powinien by� sturla� cia�o, lecz
wyda�o mu si� to jednak nieco niestosowne. Jej wspania�a uroda dozna�aby zbyt
du�ego uszczerbku. Oczywi�cie naturalne pi�kno jej cia�a szybko teraz gas�o.
Spodziewa� si�, �e wieczorem, gdy rozpocznie si� wielki koncert, b�dzie
wygl�da�a makabrycznie.
Schody mia� ju� za sob�, lecz musia� jeszcze w�o�y� cia�o do samochodu i zawie��
je do klubu. By osi�gn�� po��dany efekt, nale�a�o dzia�a� starannie. My�la�, jak
uczyni� cia�o bardziej por�cznym.
U�miechn�� si�. Kiedy �y�a, te� sprawia�a wiele k�opot�w. Zawsze stawia�a na
swoim. Jednak teraz, gdy le�a�a martwa, martwa, martwa, mia� nad ni� pewn�
przewag�.
Jego wzrok zatrzyma� si� na dywanie w du�ym pokoju. Kiedy�, w jakim� filmie,
widzia�, jak zawijali trupa w dywan. Ta sztuczka powinna zda� egzamin. Ukryje
jej wi�dn�c� urod� przed �akomymi oczami, a poza tym cia�o zawini�te w dywan
b�dzie bardziej pos�uszne. Pomys� wymaga� modyfikacji planu dzia�ania, ale
w�a�ciwie co z tego? By� pewien, �e rocznicowy wyst�p tak wszystkich poch�onie,
�e nikt go nie zauwa�y.
15
Pochyli� si�, jedn� d�o� przy�o�y� do jej plec�w, a drug� do po�ladk�w i pchn��.
Ca�e szcz�cie, �e pod�oga z twardego drewna by�a niedawno wycyklinowana; nie
stawia�a oporu i cia�o znalaz�o si� po chwili na dywanie. Kilka minut p�niej
martwa kobieta le�a�a szczelnie we� zawini�ta.
Patrzy� na owoc swojej pracyi nie m�g� si�nadziwi�. Nie widzia�jej. Je�li tylko
nie da po sobie pozna�, �e pakunek jest ci�szy ni� wygl�da, nikt si� nie
zorientuje, �e w tym niewinnie wygl�daj�cym rulonie kryje si� makabryczna
niespodzianka. Wspaniale.
Zarzucenie ci�aru na rami� nie nale�a�o do najprostszych czynno�ci, jednak
jako� sobie poradzi�. Piekielnie du�o pracy, jednak wiedzia�, �e warto si�
pom�czy�. Wi�za� ze swoj� ofiar� wielkie plany.
Na jego ustach zago�ci� u�miech. Z t� ofiar�... i z nast�pn�.
W drodze do domu Ben nastawi� stacj � KVOO, kt�ra nadawa�a audycj � Andy' e-go
O. By�a to bez w�tpienia stacja specjalizuj�ca si� w muzyce country. Pr�bowa�
si� wprawdzie zmusi�, by pos�ucha� jazzu, jednak niezmiernie lubi� audycj�
Andy'ego O. tak jak kiedy� w KBEZ program Steve'a Smitha, kt�ry jednak odszed�
z radia. Dzi�ki antenie zamocowanej na samochodzie Ben m�g� czasami z�apa�
stacj� z Oklahoma City, gdzie audycje prowadzili jego ulubieni did�eje, Bob i
Josh, lecz by�o ju� zbyt p�no, by us�ysze� ich prowadzone na �ywo programy.
Oczywi�cie pozostawa�a niez�a rozg�o�nia informacyjna KWGS, j ednak zdarza�o
si�, �e by� w nastroju nie sprzyjaj�cym s�uchaniu wiadomo�ci w stacji b�d�cej
cz�ci�Narodowego Radia Publicznego.
Ben lubi� sw�j kolejny samoch�d. Gdy wys�u�ona honda accord odm�wi�a
pos�usze�stwa, musia� zdecydowa� si� na nowy �rodek lokomocji. Cho� nie mia�
dzieci na karku, zawsze chcia� je�dzi� vanem, by mie� poczucie, �e otacza go co�
du�ego i stabilnego. Taki samoch�d - ze wzgl�du na swoj� �adowno�� - bardzo si�
przydawa� przy okazji wyjazdowych wyst�p�w. Latem planowali z grup� wybra� si�
na tournee. W wozie mie�ci�by si� ca�y ich sprz�t.
Ben zaparkowa� na ulicy i pod��y� w stron� domu, kt�rego cz�� wynajmowa�.
Dzielnica nie nale�a�a do najbardziej eksluzywnych w Tulsie, j ednak dom
znajdowa� si� niedaleko klubu Earla, zaledwie dziesi�� minut samochodem. Chcia�
tylko si� przebra� i wr�ci� na rocznicowy koncert.
Gdy zbli�a� si� do domu, zobaczy�, �e jego gospodyni, pani Marmelstein, krz�ta
si� w ogr�dku. Sta�a odwr�cona do niego ty�em i przekopywa�a rydlem mi�kk�,
gliniast� gleb�.
- Czy nie za p�no na tulipany? - zapyta� nachylaj�c si� nad jej ramieniem. Pani
Marmelstein spojrza�a na niego i u�miechn�a si�.
- Za p�no? Ale� sk�d. Nie masz zielonego poj�cia o ogrodnictwie, Benjaminie
Kincaid, prawda? - Mia�a na sobie perkalow�, niebiesk� sukienk� w bia�e kwiaty.
�y�a na tym �wiecie ju� osiemdziesi�t dwa lata, a Ben przypuszcza�, �e t�
sukienk� mia�a co najmniej od osiemdziesi�ciu jeden. - Je�li chcemy, �eby
tulipany zakwit�y w kwietniu, musimyje posadzi� na jesieni.
- Ale� pani Marmelstein - szepn�� j ej do ucha - w�a�nie teraz mamy kwiecie�.
16
- Kwiecie�? Przecie� niedawno by�o Halloween. - Zmarszczy�a brwi. - Czy to
przypadkiem nie jest jaki� fortel, Benjaminie?
Niestety nie, pomy�la� smutno. Prawda jest taka, �e z pani�jest coraz gorzej.
Zachowywa�a si� tak przez sze�� ostatnich miesi�cy. We wrze�niu mia�a dwa zawa�y
serca, j eden po drugim. Mimo �e wysz�a z nich obronn� r�k�, ju� nie by�a t�
sam� osob� co kiedy�. Czasami tempo tych zmian przera�a�o Bena. Czu� si� tak,
jakby rozmawia� z zupe�nie inn� osob�.
Stopniowo odzyska�a mow�, jednak wrze�niowa tragedia znacznie pog��bi�a chorob�
Alzheimera, najak�cierpia�a. Zawsze by�a lekko zdziwacza�a, ale ostatnimi czasy
bardzo si� postarza�a. Ben stara� si� jej pom�c jak tylko m�g�; robi� dla niej
sprawunki, p�aci� rachunki, zbiera� od najemc�w czynsz. Wiedzia� jednak, �e
wszystkie jego starania spe�zn� na niczym i by�o mu bardzo przykro.
- Przepraszam, pani Marmelstein. To pani jest ekspertem od ogrodu, a nie ja. -
Zawsze m�g� kupi� tulipany w pobliskiej kwiaciarni i zasadzi� je w ogrodzie.
Nigdy by si� nie zorientowa�a.
Pani Marmelstein spojrza�a na zegarek.
- Wcze�nie dzi� wr�ci�e�, Benjaminie. Nie s�dz�, �eby twoi szefowie byli
zadowoleni, �e zrobi�e� sobie wolne popo�udnie.
- Pani Marmelstein. - Zaczerpn�� powietrza. Jak wybrn�� z tej niezr�cznej
sytuacji? Nie mia� poj�cia. - Nie pracuj� w kancelarii od kilku lat.
Parskn�a.
- C�, nie dziwi mnie to. Przychodzi� do domu wczesnym popo�udniem... Pi�knie. -
Wr�ci�a do swoich ogrodniczych zaj��, lecz po chwili zn�w przerwa�a: -A propos,
w pokoju czeka na ciebie go��. Kobieta. - Dezaprobata w jej g�osie by�a tak
wyczuwalna, �e r�wnie dobrze mog�a by�a powiedzie�: �Diablica prosto z piek�a".
- Zapewne Christina?
- A kt�by inny. - Obrzuci�a go podejrzliwym spojrzeniem. - Wiesz przecie�,
Benjaminie, �e nie pozwalam, by moi mieszka�cy przyjmowali u siebie kobiety bez
przyzwoitki.
- Pani Marmelstein, jeste�my przyjaci�mi. I wsp�pracownikami... a przynajmniej
nimi byli�my.
- Mog�aby nawet by� twoj�cudownie odnalezion� siostr�. To mi si� nie podoba
1 tyle.
- Co by pani powiedzia�a, gdybym poprosi� Christin�, �eby posz�a z pani� w
sobot� na pchli targ? - W Tulsie znajdowa� si� jeden z najciekawszych pchlich
targ�w w ca�ym kraju, czynny raz na tydzie�. Pani Marmelstein zd��y�a przystroi�
kupionymi tam kiczami niemal ca�y dom.
- Pewnie - westchn�a starsza kobieta. - Nie mam nic przeciwko.
- To dobrze. Powiem pani, co na to Christina. - Ruszy� w kierunku frontowych
drzwi. - Prosz� nie zostawa� zbyt d�ugo na s�o�cu. Musi pani pami�ta�, �e jest
bardzo ciep�o jak na... hmm... miesi�c, jaki teraz mamy.
W kilku susach pokona� stopnie prowadz�ce na ganek i otworzy� wewn�trzne drzwi z
siatki. Jedno spojrzenie na g�r� i ju� wiedzia�, �e Joni Singleton, kt�ra
r�wnie�
2 Najwy�sza sprawiedliwo��
1 /
wynajmowa�a tu pok�j, nie sp�dza popo�udnia w swoim ulubionym miejscu.
Przypomnia� sobie, �e w tym semestrze ucz�szcza�a na zaj�cia do Tulsa Community
College. Siostra bli�niaczka Joni powiedzia�a mu, �e by�y to zaj�cia z
psychologii dzieci�cej. Gdy siostra Bena podrzuci�a mu najaki� czas swojego
syna, Joni pe�ni�a rol� nia�ki, co wywar�o na ni� spory wp�yw.
Pop�dzi� na g�r�, pokonuj�c naraz po dwa stopnie. Uchyli� skrzypi�ce drzwi i
zajrza� do �rodka.
Christina McCall siedzia�a na kanapie i czyta�a. Cokolwiek to by�o, mocno
przykuwa�o jej uwag�. Nie odrywa�a oczu od jakiego� r�kopisu.
R�kopisu? Zaraz, zaraz...
Ben wpad� do pokoju jak bomba.
- Co ty sobie my�lisz?!
W odpowiedzi Christina odrzuci�a do ty�u d�ugie, truskawkowo blond w�osy. -
Cze��, Ben. Dobrze, �e jeste�. Ben podbieg� do niej.
- Nie przypominam sobie, �ebym ci pozwoli� to czyta�.
- Nie prosi�am, bo nie wiedzia�am, �e co� takiego istnieje. Zreszt� gdybym
wiedzia�a i poprosi�a ci� o pozwolenie, i tak nigdy bym go nie otrzyma�a.
- �wi�ta prawda.
- Wi�c zaoszcz�dzi�am nam wielu k�opot�w. - Chwyci�a Bena za ramiona i
u�miechn�a si�. -Napisa�e� ksi��k�, Ben!
Wzruszy� niezdarnie ramionami.
- C�, mia�em sporo wolnego czasu.
- Prawdziwy, wysokiej klasy krymina�. Podobny do ksi��ek Darcy O'Brien. A poza
tym jest o jednej z naszych spraw. To takie podniecaj�ce. - Christina
promienia�a. - Wiesz przecie�, �e telewizja uwielbia historie oparte na faktach.
Mo�e na podstawie twojej ksi��ki nakr�ciliby film tygodnia?
- Tak... To nadrz�dny cel mojego �ycia.
- Wspania�y tytu�. Zabawa w morderc�. My�l�, �e sprzeda si� w milionach
egzemplarzy.
- Pod warunkiem, �e moja matka kupi je wszystkie. - Zabia� Christinie r�kopis i
schowa� go do biurka. - Mo�e zanim zaczniesz negocjowa� wykupienie praw
autorskich przez film, ja znajd� wydawc�, co?
- Nic na to nie poradz�, Ben. Uwa�am, �e ksi��ka jest niesamowita. My�la�am, �e
marnujesz czas, rz�pol�c na pianinie i wmawiaj�c sobie, �e nie wr�cisz do
zawodu.
- Wmawiaj�c sobie?
- A tu co si� okazuje? �e piszesz ksi��k�! Jestem z ciebie dumna.
- Teraz mog� dokona� �ywota. - Christina by�a najlepszym asystentem prawnym, z
jakim kiedykolwiek pracowa�, ale czasami potrafi�a by� niezwykle irytuj�ca.
Zignorowa�a jego uszczypliwo�� i wyci�gn�a si� na kanapie z nie skrywanym
entuzjazmem.
- M�wi�e�, �e kiedy� skontaktowa�e� si� z jakim� zawodowym pisarzem, kt�ry
podj�� si� napisania ksi��ki opartej na jednej z twoich spraw. Czy co� z tego
wynik�o?
18
- Tak. Napisa� j�. By�a okropna, wi�c si� go pozby�em. Nie trzyma� si� fakt�w,
wszystko poprzekr�ca�. Dosta� na talerzu powa�n� spraw� seryjnego zab�jcy, a
zrobi� z niej epizod w stylu Starsky i Hutch.
- Co� ty? - W jej oczach pojawi� si� b�ysk. - By�am Starskym czy Hutchem? -
�adnym z nich. By�a� nieporadn� kobiet�, kt�rej rola polega�a jedynie na
wrzeszczeniu i wpadaniu w tarapaty, z kt�rych musia�em ci� wyci�ga�.
- W takim razie ciesz� si�, �e si� go pozby�e�. - Zmarszczy�a brwi. - Skoro nie
mog�am by� sprytna, to mo�e chocia� by�am pi�kna. Co napisa� o mojej urodzie?
Ben zakry� d�oni� u�miech.
- �e jest osza�amiaj�ca. Opad�a z powrotem na kanap�.
- Lepszy rydz ni� nic. Ale to twoje sprawy, znasz je lepiej ni� ktokolwiek inny,
wi�c to ty powiniene� je spisa�. Czy podrzuci�e� ju� manuskrypt jakiemu� wydawcy
albo agentowi?
- Tuzinom.
-1 co m�wili?
- �Spadaj", tylko �e nieco �agodniej.
- Nie zra�aj si�. Pr�dzej czy p�niej kto� ci wyda t� ksi��k�. Jestem o tym
przekonana.
- Dzi�ki, ale mimo wszystko nie musia�a� czyta� r�kopisu.
- Zobaczy�am, �e le�y na biurku, wi�c jak mog�am si� powstrzyma�? Powiniene� by�
mi wdzi�czny, �e w og�le tu przychodz�. Twoja gospodyni gapi si� na mnie jak na
panienk� z agencji, a tw�j kot najch�tniej by si� na mnie rzuci�.
- Sadz�, �e to wyraz ich opieku�czo�ci.
- Mnie jej te� nie brakuje, ale pr�buj� nie przesadza�. - Zsun�a si� z kanapy i
d�gn�a go palcem w bok. - Do�� tej paplaniny. Chod�my na dach.
Rozdzia� 3
j.
ohn Willingham sta� w p�przysiadzie w�r�d samochod�w na parkingu przy
skrzy�owaniu Trzeciej Alei i Cincinatti, naprzeciw dworca autobusowego. U�ywaj�c
mocnej lornetki Ricoh, szuka� w�a�ciwej osoby w r�nobarwnym t�umie pasa�er�w
wysiadaj�cych z autobus�w.
Umiej�tno�� trafiania na tego, kogo trzeba, rozwin�� dzi�ki wieloletnim
�wiczeniom do poziomu sztuki. Ju� przy pierwszym spojrzeniu wiedzia�, kogo da
si� oszuka�. Oczywi�cie marzy�, by znale�� takiego osobnika, kt�ry da si�
oszuka� bez cienia podejrzenia, a nawet podejdzie do tego entuzjastycznie;
kogo�, kto nie osunie si�, ale wr�cz rzuci w przepa�� jego sztuczek. Kogo�, kto
nie b�dzie w stanie stawi� jakiegokolwiek oporu, gdy fortel si� nie powiedzie,
co jednak by�o ma�o prawdopodobne. Ka�dy naci�gacz marzy� w�a�nie o takim
naiwniaku, naiwniaku do szpiku ko�ci. A Joe Willingham wiedzia�, jak go znale��.
Nie przerywa� swoich obserwacji, dop�ki nie dojrza� idealnej ofiary. Gdy tylko
czarny ch�opak w kombinezonie i s�omianym kapeluszu wysiad� z autobusu, Joe
wiedzia�, �e znalaz� tego, kogo szuka�. Wyboru dokonywa� bez udzia�u
�wiadomo�ci. Lata �wicze� wyostrzy�y jego instynkt. Prawda jest taka, pomy�la�
Joe, �e jestem najlepszym drobnym oszustem w Tulsie, je�li nie w ca�ym
pieprzonym stanie. Nie grzeszy� w tym momencie skromno�ci�, ale nie m�g�
zaprzecza� faktom. By� najlepszy.
Joe wyprostowa� si� i wolnym krokiem ruszy� na drug� stron� ulicy. S�dz�c po
ubiorze, kmiotek mieszka� w jakim� zawszonym miasteczku na zach�d lub na
po�udnie od Tulsy - w Henrietta albo w Poteau czy innej podobnej dziurze. Pewnie
przez ca�y rok oszcz�dza�, by m�c wyrwa� si� na jeden weekend do miasta -
zobaczy� jaki� pokaz, skoczy� na drinka do baru, skorzysta� z brudnych us�ug
dziwek z Jedenastej . Jedn� z pierwszych rzeczy, jak� Joe dojrza� przez
lornetk�, by� gruby portfel, wypychaj�cy tyln� kiesze� spodni ch�opaka.
20
Joe u�miechn�� si�. Dzieciak nadawa� si� idealnie. O takich w�a�nie naiwniakach
marzy� Joe - pro�ci, �atwowierni i op�ywaj�cy w got�wk�. Czeka�o go �atwe
zadanie.
Odczeka�, a� ch�opak oddali si� od dworca. Lepiej wykona� robot� w jednej z
anonimowych i pustawych o tej porze uliczek w centrum miasta. By�o po pi�tej;
wszyscy prawnicy i bankierzy poszli ju� do dom�w. S�o�ce zachodzi�o. Wkr�tce
b�d� mogli pogada� we wzgl�dnej ciemno�ci i nikt nieproszony nie b�dzie si� im
przys�uchiwa�.
Jak tylko ch�opak przeszed� na drug� stron� Main Street, Joe krzykn��:
- ...praszam! Przepraszam!
Murzyn w kombinezonie zwolni�. Rzuci� kr�tkie spojrzenie przez rami�, by
zlokalizowa� �r�d�o ha�asu, ale nie zatrzyma� si�.
- Hej, poczekaj! - zawo�a� ponownie Joe. - Hej ty, w kombinezonie! Ch�opak nie
m�g� d�u�ej udawa�, �e zaczepiaj� kogo� innego. Teraz zatrzyma�
si�, lecz zrobi� to z widoczn� niech�ci�.
- Nie chc� si� w nic pakowa�! - wykrztusi�, wyra�nie zdenerwowany.
- Spokojnie, nikt ci� w nic nie pakuje - zapewni� Joe, zbli�aj�c si� do swojej
ofiary. - To ja si� wpakowa�em w niez�e tarapaty.
- Nic mi do tego... - Ch�opak pr�bowa� czmychn��, lecz Joe zaszed� mu drog�.
- Musisz mi pom�c. - Joe po�o�y� na szal� wszystkie swoje talenty. M�wi�
�ami�cym si� g�osem, z niezmiern� powag�. Gra� bezb��dnie. Powinni mnie
nominowa� do Oscara, pomy�la�. - Jestem w beznadziejnej sytuacji.
Co� w jego s�owach lub w tonie g�osu przyku�o uwag� ch�opaka. Te wszystkie
kmiotki by�y takie same. Mamu�ki wychowywa�y ich na dobrych samarytan i ju�.
- Co si� sta�o?
- Da�em kumplowi wszystkie moje pieni�dze. - Si�gn�� do kieszeni i wywr�ci� je
na wierzch. By�y puste.
- A on je wyda�, tak? - zainteresowa� si� ch�opak.
- Nie, sk�d, wci�� je ma. Czeka na mnie, tylko �e nie mam jak do niego dojecha�.
Ch�opak pokr�ci� g�ow�.
- Nie mam samochodu. Przyjecha�em autobusem.
- Nie chc�, �eby� mnie podwozi� - powiedzia� Joe. Na razie nie zdradza�, o co
tak naprawd� mu chodzi�o. - Facet siedzi w takim country klubie, �Utica Greens",
po drugiej stronie miasta. Nie mam jak si� tam dosta�. A poza tym nie wpuszcz�
mnie w takim ubiorze. Zreszt� do diab�a z ubiorem... S�ysza�em, �e wpuszczaj�tam
dopiero wtedy, gdy przy wej�ciu zabulisz sto baks�w.
- Sto baks�w? - Ch�opak z trudem prze�kn�� �lin�. -Niestety...
- Mo�e zadzwonisz do niego. Popro�, �eby si� z tob� spotka� gdzie indziej.
- My�lisz, �e o tym nie pomy�la�em? Nic si� nie da zrobi�. - Joe, wyra�nie
strapiony, wsun�� d�onie do kieszeni. - W pobli�u nie ma telefonu, a nie
przeka�� mu wiadomo�ci od kogo� takiego jak ja.
- Jezu - westchn�� ch�opak. Joe wyczu�, �e Murzyn ma zamiar ruszy� w przeciwnym
kierunku. - Ci�ka sprawa, ale...
21
- Prosz� - Joe chwyci� ofiar� za r�k�, kt�rej wi�ksza cz�� by�a schowana w
kieszeni kombinezonu. - Musisz mi pom�c.
Ch�opak str�ci� r�k� Joego.
- Nie dotykaj mnie.
-Ale ty musisz mi pom�c! Nie mam przy sobie grosza. Nie mam gdzie si� zatrzyma�.
- Przepraszam, ale...
- Czy wiesz, co to znaczy �y� na ulicy? �ebracy, zbiry, gliny. Kto� mnie mo�e
zabi� podczas snu.
- Naprawd� nie wiem, co mog� dla pana zrobi�.
- Policja mog�aby mnie aresztowa� za w��cz�gostwo. Wyobra�asz to sobie? Dziesi��
tysi�cy czeka na mnie, a ja w tym czasie jestem aresztowany jako w��cz�ga.
- Dziesi�� patyk�w? - przerwa� mu ch�opak. Joe pokiwa� g�ow�.
- To jest moja cz�� wygranej. Byli�my z kumplem na wy�cigach. Teraz musz� tylko
odebra� moje pieni�dze.
- Twierdzisz, �e masz dziesi�� patyk�w?
- Kupa forsy, co nie? - Przerwa� nagle i spojrza� na Murzyna, tak jakby chcia�
powiedzie�: �Wiesz, mam pomys�". - Wiesz, tak sobie pomy�la�em, �e m�g�by� mi
po�yczy� troch� kasy...
-Och, nie wiem...
- Tylko na jaki� czas. A� odzyskam swoj� fors�.
- Ale ja mam inne plany.
- S�uchaj. Ju� wiem, co zrobimy. Po�yczysz mi troch� pieni�dzy... powiedzmy,
dwie�cie dolc�w... �ebym ja m�g� odzyska� swoje, a ja potem dam ci pi��set.
Ch�opak wyba�uszy� oczy.
- Pi��set?
- A tak. Za k�opot. Do diab�a, co mi tam. Czeka na mnie dziesi�� kawa�k�w. Mog�
sobie pozwoli� na hojno��.
- Kurcz�, nie wiem.
- Daj spok�j. Pomy�l tylko. Dwie�cie dolc�w mo�esz zamieni� na pi��set w kilka
godzin. A mo�e nawet szybciej. �adnego ryzyka. Je�li mi nie wierzysz, chod� ze
mn� do klubu.
Ch�opak skrzywi� si�.
- Nie jestem pewien.
- B�agam ci�. Jeste� moj� ostatni� nadziej�. Murzyn mocno zacisn�� usta.
- Chyba si� nie zdecyduj�. - Znienacka obr�ci� si� na pi�cie i ruszy� w swoim
kierunku.
Do diab�a! Co sknoci�? Ju� my�la�, �e sko�owa� kolesia. Pobieg� za swoj�
zdobycz�.
- Nie odchod�! Zaczekaj! Ch�opak przyspieszy� kroku.
22
- Zostaw mnie w spokoju!
Joe wyci�gn�� r�k� i chwyci� go za rami�.
- Zatrzymaj si�, prosz�! Musisz mnie wys�ucha�! M�ody cz�owiek odwr�ci� si�.
- Powiedzia�em ci, �eby� mnie nie dotyka�. Joe u�cisn�� go jeszcze mocnej.
- Musisz mi pom�c!
Ni st�d, ni zow�d ch�opak wydar� si� w niebog�osy:
- O Bo�e! Dotkn��e� mojej krwi!
- Co?! - Joe nagle zorientowa� si�, �e jego d�o�, kt�ra kurczowo trzyma�a rami�
ch�opca, zsun�a du�y plaster przykrywaj�cy co�, co wygl�da�o jak otwarta rana.
Kciukiem dotkn�� czerwonej ropiej�cej powierzchni.
- Co... cccco to jest?! - zapyta� Joe dr��cym g�osem. - Nie wyg�upiaj si�!
Powiedz mi, co to jest?
- To zaraza! - wykrzykn�� ch�opak. - Mam d�um�! Strach sparali�owa� Joego.
- Chyba nie...
- Gorzej! To cholerstwo przypl�ta�o si� do mnie w Afryce. Wirus Ebola!
- Nie!!! - Joe jak przez mg�� przypomnia� sobie, �e m�wili o tym w telewizji. -
Ale, ale... ja my�la�em, �e przyjecha�e� z farmy.
-Z farmy? W�a�nie wr�ci�em z Afryki! I jestem chory na d�um�. -Wjego wielkich
oczach pojawi�a si� panika. - A teraz ty z�apa�e� wirusa!
Joe poczu�, jak zasycha mu w gardle. Nie m�g� wydoby� z siebie g�osu.
- Aaaale to chyba jaka� pomy�ka!
- �adna pomy�ka. Ja umieram! Moje wn�trzno�ci rozpadaj� si� z minuty na minut�.
Nied�ugo ca�y zamieni� si� w j edn� wielk� mi�sn� zup�!
- Ale... ale chyba mo�esz co� z tym zrobi�?!! M�odzieniec pokiwa� smutno g�ow�.
- Mo�e gdyby wykryli wirus wcze�niej... Ale teraz jest ju� za p�no.
- Ale dla mnie nie jest za p�no! Dopiero co si� zarazi�em! Co mog� zrobi�?!
Ch�opak nie przestawa� kiwa� g�ow�.
- Nie za wiele. Istnieje wprawdzie lekarstwo, ale zanim dojedziesz do lekarza...
Joe poczu�, jak sztywniej�mu stawy. Oddycha�o mu si� coraz trudniej, my�la�o
coraz wolniej. Ale� to cholerstwo szybko dzia�a�o!
- Jak mog� zdoby� to lekarstwo? Murzyn odwr�ci� wzrok.
- Zosta�a mi jeszcze jedna fiolka, ale trzymam j� dla siebie.
- Dla siebie? Po co? - Oczy Joego zwilgotnia�y. Rozgl�da� si� rozbieganym
wzrokiem, a �wiat wirowa� mu przed oczyma. Wiedzia�, �e nie ma du�o czasu. - Ju�
nie masz szans! Przecie� sam powiedzia�e�!
- Przynajmniej mog� zabi� b�l...
- Prosz�! Zrobi� wszystko! - Joe gwa�townie wyci�gn�� portfel z tylnej kieszeni.
- S�uchaj, zap�ac� ci.
Ch�opak zmarszczy� brwi.
23
- Przecie� m�wi�e�, �e nie masz pieni�dzy.
- Sk�ama�em, okay? Ile chcesz? - Zacz�� wyjmowa� z portfela banknoty. -
Dwie�cie? Masz! Dobra, trzysta!
Ch�opak przyjrza� si� uwa�nie portfelowi.
- Masz tam chyba z pi��set dolc�w.
Joe rzuci� portfel prosto w r�ce Murzyna.
- Dobra, we� wszystko. Tylko daj mi lekarstwo. Tamten zawaha� si�.
- Nie powinienem tego robi�.
- Prosz�! - Joe czu�, jak serce przestaje mu bi�, a w p�ucach zaczyna brakowa�
powietrza. - Prosz�!
Murzyn wzi�� g��boki oddech.
- Dobra. - Z g�rnej kieszeni kombinezonu wyci�gn�� ma�� fiolk� z purpurowym
p�ynem. - Trzymaj.
Joe wyrwa� mu fiolk� z r�k.
- Dzi�ki! Wielkie dzi�ki! - Wyj�� korek i jednym haustem wychyli� zawarto��
buteleczki.
P�yn szybko sp�yn�� w d� cia�a. Mia� przyjemny winogronowy smak. Czu�, jak
kr��y mu w �y�ach, uspokaja serce, a wzmacnia cia�o. Ledwo uszed� z �yciem,
ale... �y�.
- Dzi�ki - szepn��, opieraj�c si� o budynek. - Nawet nie wiesz, jak bardzo
jestem ci wdzi�czny. - Oddech wyr�wnywa� si�. Bo�e, pomy�la�, uda�o mi si�.
Teraz musia� tylko odzyska� pieni�dze. - S�uchaj, co do tych pieni�dzy...
Odwr�ci� si� i urwa� w po�owie zdania. Ch�opak znikn��.
�wier� mili dalej, w ciemnej uliczce, za podniszczonym budynkiem, kt�ry kiedy�
by� hotelem �Mayo", czarny wyrostek liczy� sw�j �up. Wzrokowa ocena okaza�a si�
zbyt skromna. W portfelu znajdowa�o si� ponad siedemset dolar�w. Teraz by�y
jego-
Wyrzuci� portfel do pobliskiego �mietnika, nie ruszaj�c kart kredytowych. Z
w�asnego wyci�gn�� z�o�on� kartk� papieru, kt�ra sprawia�a, �e wygl�da� p�kato,
w�o�y� do niego zdobyt� fors� i wsun�� portfel z powrotem do kieszeni. Czu� jego
przyjemny kszta�t. Nic tak nie cieszy�o jak cudze pieni�dze przy w�asnym ty�ku.
Tyrone Jackson u�miechn�� si�, szczerz�c z�by. Pogratulowa� sobie kolejnego
udanego numerku. Nie m�g� powstrzyma� �miechu, gdy pomy�la� o tych wszystkich
ch�opcach, z kt�rymi dorasta�, o North Side Hoover Crips, gangu, kt�ry nauczy�
go, jak naci�ga� ludzi. Przed laty �erowali na cudzej naiwno�ci i �yczliwo�ci,
wykorzystywali naturaln� sk�onno�� innych do niesienia pomocy, nierzadko
pomagaj�c sobie si��. Nigdy tego nie lubi� i teraz, gdy odszed� z gangu, ju� tak
nie post�powa�.
Zdecydowanie wi�cej satysfakcji sprawia�o mu oszukiwanie oszust�w. Nie dr�czy�y
go wyrzuty sumienia, nie czu� najmniejszego �alu. Okaza�o si�, �e naj�atwiej
naci�ga� naci�gaczy. Tak bardzo przyzwyczaili si� do uwa�ania siebie za
najsprytniejszych pod
24
s�o�cem, �e nie przychodzi�o im do g�owy, i� kto� m�g�by pr�bowa� zabawi� si�
ich kosztem. Zaszyli si� w �wiecie fantazji, trac�c zupe�nie kontakt z
rzeczywisto�ci�. Kt� inny uwierzy�by, �e chorob� wywo�an� przera�aj�cym wirusem
Ebola mo�na wyleczy� sokiem winogronowym? Ten numer wymy�li� kilka miesi�cy temu
i, jak dot�d, zawsze mu si� udawa�. Ubierz si� jak wie�niak, wysi�d� z autobusu,
kt�ry przyjecha� z wschodniej cz�ci stanu i... wszyscy frajerzy twoi.
Nie da si� ukry�, �e dzisiejszy �up przebi� wszystkie poprzednie. Wi�kszo��
naci�gaczy mia�a przy sobie pewn� sum� pieni�dzy, tak na wszelki wypadek - na
przyk�ad, �eby zap�aci� kaucj� -jednak nigdy przedtem los nie u�miechn�� si� do�
tak �askawie. Dzi�ki tym dolcom prze�yje wiele ciekawych dni. M�g�by sobie kupi�
nowe rzeczy, p�j�� na obiad do �Polo Grill", wybra� si� do North Side, by
zakosztowa� tamtejszych uciech. Najbardziej lubi� jazz. Uczy� si� gra� na
saksofonie i nic nie sprawia�o mu wi�kszej frajdy ni� s�uchanie profesjonalnych
muzyk�w.
Nie dziwi� si�, �e jazz go poci�ga�. Bogiem a prawd�, ju� by� artyst�, a swoje
riffy wygrywa� na ulicy. Z tym �e jego improwizacje przynosi�y mu pieni�dze.
Rozdzia� 4
a
"statnim wysi�kiem zdo�a� wrzuci� zwini�ty dywan na ty� vana. Wyl�dowa� tam z
g�uchym �omotem, co przypomnia�o mu o delikatnej zawarto�ci pakunku.
- Przepraszam - wysapa� do martwego cia�a. - Nic nie mog� na to poradzi�.
Odwr�ci� si�, dla odpoczynku opar� o samoch�d i... z wra�enia omal nie
podskoczy� do g�ry.
Przy nim sta� m�czyzna, kt�rego nigdy wcze�niej nie widzia�. Bia�y, w �rednim
wieku, zupe�nie �ysy. Gdy tylko ich spojrzenia skrzy�owa�y si�, na ustach
m�czyzny zago�ci� u�miech tak s�odki, �e powodowa� md�o�ci.
- Charlie Conrad - przedstawi� si� m�czyzna wyci�gaj�c r�k�. - Przyjaciele
wo�aj�na mnie Chuck.
Nie widz�c wyj�cia, u�cisn�� d�o� Chucka.
- W�a�nie si� wprowadzi�em do domu obok - wyja�ni� Chuck. - Mia�em zamiar ju�
przedtem wpa�� do s�siad�w i si� przedstawi�, ale jako� si� nie sk�ada�o.
W�a�nie zobaczy�em, jak niesiesz ten dywan i pomy�la�em sobie: �Chuck, oto
nadarzy�a si� okazja. Mo�e powiniene� wy�wiadczy� s�siedzk� przys�ug� i pom�c mu
z tym dywanem".
Wi�c o to chodzi�o. Ale mam szcz�cie.
Chuck przest�powa� z nogi na nog�, wype�niaj�c pustk� milczenia.
-A... a gdzie pracujesz?
Prze�kn�� �lin�.
- W doradztwie.
- Doradztwie... Ach tak, rozumiem. - Chuck nie przestawa� podrygiwa�. - To musi
by� ciekawa praca.
- Jasne. - Zacz�� si� odwraca�.
Chuck zada� mu szybko nast�pne pytanie:
26
- O co tak naprawd� chodzi w tym doradztwie? Wzi�� g��boki oddech.
- Ludzie przychodz� do mnie ze swoimi problemami... a ja je rozwi�zuj�.
- Aaa, tak. - Chuck zacz�� wykr�ca� sobie palce. - To naprawd� musi by�
cholernie interesuj�ce.
-1 tak jest.
Chuck pokaza� palcem na wn�trze vana.
- Co masz tam w �rodku?
- Nic. Zupe�nie nic.
- Wygl�da jak dywan. - Chuck pochyli� si� do przodu i nieznacznie przesun�� w
kierunku samochodu.
- Bo to jest dywan.
- Wiesz, moja babcia mia�a bardzo podobny. - Chuck wyci�gn�� r�k�, by go
dotkn��.
M�czyzna odepchn�� jego d�o�.
- Nie r�b tego!
Chuck wstrzyma� oddech, wyra�nie zaskoczony. -Ale...
- Jest bardzo brudny. -Och...
Chwyci� klamk� tylnych drzwi.
- Mo�esz si� odsun��?
- Na dywanie jest plama.
Odwr�ci� si� i zajrza� do �rodka, obawiaj�c si� najgorszego. Nie bez powodu.
Ciemna plama spoziera�a na nich ze spodniej cz�ci dywanu. Krew.
Spojrza� znowu na Chucka. Wyraz jego twarzy zmieni� si�, u�miech znikn��.
Wolno, niepostrze�enie w�o�y� r�k� do wewn�trznej kieszeni marynarki i dotkn��
d�ugiego srebrnego no�a, kt�rego ��obkowane ostrze tkwi�o w pochwie.
Chuck odchrz�kn��.
- Czy to jest w�a�nie taka plama, o jakiej my�l�?
M�czyzna chwyci� r�koje�� no�a. Obliczy�, �e m�g�by go wyj�� w okamgnieniu.
M�g�by go wyj�� i podci�� typkowi gard�o tak, �e facet nawet by si� nie
zorientowa�, co si� sta�o.
- A o jakiej plamie my�lisz? Chuck pokiwa� g�ow�.
- Kawa.
- Kawa? - Rozlu�ni� d�o� spoczywaj�c� na r�koje�ci.
- Tak. Plamy po kawie s� najgorsze. Nie mo�na ich dopra�. Pewnie dlatego go
zabierasz.
M�czyzna pr�bowa� si� u�miechn��.
- Tak, w�a�nie dlatego.
- Masz jeszcze co� do przeniesienia? Mo�e m�g�bym pom�c?
- Nie, ju� nic wi�cej nie mam. Ale dzi�ki za dobre ch�ci.
- Nie ma za co. Chc� by� dobrym s�siadem. Chyba to dobrze, no nie?
27
M�czyzna patrzy�, jak Chuck oci�ale rusza w kierunku swojego domostwa. Ten
dobry s�siad nigdy nie b�dzie wiedzia�, jak niewiele brakowa�o, by sta� si�
martwym s�siadem.
Zamkn�� tylne drzwi, wsun�� si� na siedzenie kierowcy, w��czy� zap�on, a potem
magnetofon. P�yta �Gris-Gris" Doktora Johna. By�o na niej kilka wzruszaj�cych
kawa�k�w. Ca�kiem nie�le jak na bia�ego ch�opaka.
U�miechn�� si� zadowolony i w��czy� si� do ruchu, wystukuj�c o kierownic�
jazzowy, pulsuj�cy rytm.
Koncert tu�-tu�!
Rozdzia� 5
%} aki� czas temu Christina odkry�a, �e boczna cz�� szafy w sypialni Bena
otwiera si� na dach. Niejeden raz w ci�gu dnia, a czasem i noc� wczo�giwali si�
tam, aby znale�� cichy zak�tek, uciec od wszystkiego, pogada� czy si� odpr�y�.
A pewnego razu to przej�cie uratowa�o jej �ycie.
Ben le�a� rozci�gni�ty na jednym ko�cu w�skiej, p�askiej cz�ci dachu,
wci�ni�tej pomi�dzy dwajego szczyty. Christina siedzia�a po drugiej stronie w
pozycji lotosu - zachodz�ce s�o�ce �wieci�o jej prosto w twarz.
- Medytujesz? - zapyta� Ben.
Waha�a si� przez moment, nie otwieraj�c oczu, jakby rozwa�a�a, czy naprawd� chce
odpowiedzie�.
- Je�li ju� musisz wiedzie�, kontaktuj� si� z moim anio�em.
- Och, daj spok�j. Otworzy�a wreszcie oczy.
- Co? Co jest takiego okropnego w rozmawianiu z anio�ami?
- Serio, Christina. Czy naprawd� musisz podchwytywa� ka�d� kolejn� g�upot�,
wymy�lon� przez New Age?
- Anio�y nie s� g�upot�. - Zamkn�a oczy i odwr�ci�a si�. - Czasami potrafisz
by� taki nietolerancyjny.
- Nietolerancyjny? Nie wydaje mi si�. Tolerowa�em twoje wyprawy w przesz�e
�ycia. Nie komentowa�em, kiedy pogr��y�a� si� we wspania�ym �wiecie kryszta��w.
Siedzia�em cicho, gdy robi�a� kurs medycyny holistycznej i osiem razy czyta�a�
Proroctwo Celestyny, zaznaczaj�c kluczowe fragmenty ��tym markerem. Ale anio�y?
- Anio�y nie s� g�upot� - powt�rzy�a. - S� tu od zawsze. - Popatrzy�a na niego z
wy�szo�ci�. - One s� w Biblii, wiesz?
29
- Tak naprawd� w Biblii z imienia wymienione s� tylko cztery anio�y, a jednym z
nich jest Lucyfer. Mam nadziej�, �e to nie z nim rozmawiasz.
-Anio�y to nie jakie� ch�opaki ze skrzyd�ami i harfami - poinformowa�a go Chri-
stina. - One s� wsz�dzie. Niekt�rzy z moich najlepszych przyjaci� s� anio�ami.
Ben uni�s� brwi.
- Czy ja jestem anio�em?
- Powiedzia�abym, �e jeste� najwy�ej anio�em w trakcie szkolenia. Pr�bujesz si�
odnale�� poprzez cynizm, ale mo�esz jeszcze zas�u�y� na skrzyd�a.
- Cienie It's a Wonderful Life.
- Ale dobr� wiadomo�ci�jest, �e nie musisz robi� tego sam. Masz anio�a str�a,
wiesz? Jak my wszyscy.
- M�j musi by� na urlopie.
- Nie �artuj. To prawda. Tw�j anio� zawsze ci� obserwuje.
- Nawet jak d�ubi� sobie w nosie? Jak id� do �azienki?
- Czy mo�esz by� powa�ny cho� przez chwil�? Gdyby� rozmawia� czasem ze swoim
anio�em, lepiej by ci si� powodzi�o. - Podnios�a g�ow�, pozwalaj�c, �eby jasne
promienie sp�ywa�y wprost na jej twarz. - T�sknisz za nim?
-Za kim?
- Och, przesta� udawa�. Dobrze wiesz, o kogo pytam. O Joeya. Mieszka�e� z nim
przez prawie sze�� miesi�cy. Twoje �ycie musia�o si� bardzo zmieni� teraz, gdy
go nie ma.
- To prawda. K�ad� si� do ��ka tylko raz w ci�gu nocy, zamiast sze�� czy
siedem. Nie musz� domy�la� si�, czego chce p�acz�cy maluch. I omija mnie
najwy�sza rado�� zmieniania brudnych pieluch.
- No i znowu zr�cznie uda�o ci si� unikn�� pytania. Nie t�sknisz za nim? Ben
wzruszy� ramionami.
- Od czasu do czasu. - Pokr�ci� g�ow�. - Julianie zas�uguje na takie dziecko jak
Joey.
- Staw czo�o faktom: rodzicielstwo nie jest posad� uzale�nion� od zas�ug.
S�ysza�e� co� o nim?
- Wiesz, jak si� maj� sprawy mi�dzy Juli� a mn�. Jest ma�o prawdopodobne, �e
zadzwoni do mnie z nowinkami. Szczeg�lnie po tych wszystkich z�o�liwych uwagach,
jakie robi�a, zabieraj�c smarkacza z powrotem. - Przerwa�. - Nie mam poj�cia,
jak to si� dzieje. By� taki czas, kiedy byli�my mali... - Westchn�� przeci�gle.
- Pami�tam, kiedy Julia i ja byli�my dw�jk� najlepszych przyjaci� na �wiecie.
Kiedy ona... - Przerwa� nagle. - Wydaje si�, jakby to by�o nie dalej ni�
wczoraj.
Christina delikatnie po�o�y�a mu d�o� na ramieniu.
- Czy m�wi�am ci, �e dzwoni�a twoja matka?
- Co? Mama?
- Czy m�g�by� przesta� zachowywa� si� tak, jakby to by�o nie do uwierzenia?
Matki s� znane z tego, �e od czasu do czasu dzwoni� do swoich syn�w. Szczeg�lnie
gdy ci synowie maj� tendencje do zapominania o zadzwonieniu do nich.
- Czego chcia�a?
30
- Najwyra�niej przeczyta�a o dzisiejszym wyst�pie rocznicowym w �The Daily
Oklahoman". - Matka Bena mieszka�a w najbardziej elitarnej cz�ci Oklahoma City,
zwanej Nichols Hills, oko�o dw�ch godzin drogi od Tulsy. - My�la�a o przyje�dzie
tutaj.
- Po co?
- �eby ci� zobaczy�, ty beztroski idioto. Przecie� i tak nigdy jej nie
zaprosi�e�, �eby przyjecha�a pos�ucha�, jak grasz.
- Moja matka niewiele wie o muzyce, a jeszcze mniej o jazzie.
- Nie o to chodzi.
- M�czy�aby si�.
- W�tpi�.
- Mam nadziej�, �e jej nie zach�ca�a�.
- Nie, ale da�am jej wskaz�wki, jak dojecha�.
- Christina! - Ben przekr�ci� si� na drugi bok. Chcia� si� poskar�y�, ale jaki
to mia�o sens? Christina najwyra�niej zrobi�a to, co uzna�a za s�uszne; nic, co
mia� do powiedzenia, nie zmieni�obyjej opinii.
Po kilku minutach Christina przerwa�a milczenie.
- Przykro mi, �e przes�uchanie nie posz�o dobrze.
- Sk�d wiesz?
- Gdyby� dosta� kontrakt na ten wyst�p, wspomnia�by� o tym.
Christina mia�a zwyczaj zaskakiwania go swoim rozumieniem spraw, jakich wcale
nie musia�a rozumie�. Jej intuicja by�a niesamowicie rozwini�ta. Sprawia�a
wra�enie, jakby niemal umia�a czyta� w my�lach. Co, zwa�ywszy na te wszystkie
dziwne rzeczy, kt�rymi si� zajmowa�a, nie wydawa�o si� takie ca�kiem niemo�liwe.
- Musisz by� rozczarowany. Wzruszy� ramionami.
- Nie bardzo. Nigdy nie spodziewa�em si� dosta� tego kontraktu. Dobrze mi idzie,
gdy gram z innymi muzykami - z Mike'em, kiedy byli�my w college'u, z ch�opakami
zjazz-bandu w tych ostatnich miesi�cach. Ale nigdy nie b�d� dobrym solist�.
- Gadasz g�upstwa. Dlaczego si� nie doceniasz? Jeste� najlepszym pianist�,
jakiego kiedykolwiek s�ysza�am.
Ben si� za�mia�.
- Przypomnij mi, �eby ci� zabia� na koncert Van Cliburna.
- Ale nie wydaje mi si�, �eby jazz by� twoj� mocn� stron�.
- No c�, ludzie oczekuj� muzyki folkowej wykonywanej na gitarze, a nie na
fortepianie. A w mie�cie nie ma wielu klub�w folkowych.
- Mo�e powiniene� sam jaki� otworzy�? Znowu si� za�mia�.
- To twoje marzenie?
- Jasne. Chcia�abym, �eby� i ty czasem pomarzy�.
- Nie mo�na prowadzi� klubu graj�c muzyk�, jakiej ludzie nie chc� s�ucha�.
- Ben, wiesz, na czym polega tw�j problem?
- Domy�lam si�, �e zaraz si� dowiem.
31
- Zawsze pr�bujesz zadowoli� innych ludzi, co jest godne pochwa�y, wszystko ma
jednak swoje granice. Nie zaczyna si� gra� jakiego� rodzaju muzyki tylko
dlatego, �e w�a�nie tego chc� s�ucha� inni ludzie. W kt�rym� momencie swojego
�ycia musisz by� taki, jaki naprawd� jeste�.
- Wiesz, ju� drugi raz s�ysz� dzisiaj tak� przemow� i szczerze m�wi�c, m�czy
mnie to.
-Wi�c pos�uchaj jej dla odmiany! -Jej s�owa zabrzmia�y z niespodziewan� si��. -
Czy my�lisz, �e m�wi�abym ci to, gdyby to nie by�a prawda? Ben odwr�ci� si�.
- Nie potrzebuj�, �eby inni m�wili mi, kim mam by�.
-A jednak najwyra�niej potrzebujesz! - Podnios�a r�ce. - A wszystko to jest
cz�ci� tej idiotycznej gry w udawanie, �e ju� nie chcesz by� prawnikiem.
- Nie chc�.
Christina nie odpowiedzia�a.
- Powiedzia�em, �e nie chc�. Siedzia�a cicho, niewzruszona. -Nie chc�!
Lekko obr�ci�a g�ow�. Chyba protestuje zbyt gorliwie, pomy�la�a. Ben przewr�ci�
oczami i przesun�� si� w stron� drzwiczek.
- Wiesz, Ben, tylko dlatego, �e ostatnia sprawa �le si� sko�czy�a...
- Nie chc� o tym rozmawia�! Christina zab�bni�a palcami.
- Wpad�am dzisiaj zobaczy� si� z Jonesem i Lovingiem.
- Prosz�, nie zaczynaj znowu, dobrze?
- Oni ci� potrzebuj�.
- Wcale nie. Jones to pierwszorz�dny asystent i kierownik biura, za� Loving to
nieugi�ty detektyw z rozleg�ymi kontaktami w sferze biznesu. Wcale mnie nie
potrzebuj�.
- Czuj� si� porzuceni, odk�d zawiesi�e� praktyk�.
- Nie zawiesi�em mojej praktyki. Zosta�a rozniesiona w drzazgi. Christina
sykn�a:
- Wym�wki, wym�wki. Pomy�l o ca�ym tym czasie, kt�ry sp�dzi�e� na Oxfor-dzie
uzyskuj�c sw�j dyplom.
-1 co z tego? Czy gdzie� jest napisane, �e mam by� prawnikiem tylko dlatego, �e
sp�dzi�em trzy lata na najlepszym wydziale prawa w stanie?
- Tulsa ma ca�kiem dobry wydzia� prawa - wtr�ci�a Christina.
Ben si� zatrzyma�. To by�a prawda, ale od kiedy to Christina zosta�a obro�c�
tulsa�skiego wydzia�u prawa?
- Chodzi o to, �e wcale nie musz� by� prawnikiem. Radz� sobie ca�kiem nie�le.
- Racj a. �yj �c z re sztek honorarium za tw�j � du�� spraw�? To ni e b �dzi e
trwa�o wiecznie, wiesz?
- Zarabiam te� jako muzyk.
- Nie do�� du�o, �eby op�aci� komorne, ale nie o pieni�dze tu chodzi. Wiem, �e w
ko�cu nauczysz si�, jak by� tym, kim naprawd� jeste�. - Zamilk�a, patrz�c na
32
niebo. - Jestem pewna, �e tak b�dzie. Z czasem. Tylko �e m�czy mnie czekanie.
Tak samo jak Jonesa i Lovinga. Potrzebuj� ci�.
- Och, czy mo�esz przesta� wywo�ywa� u mnie poczucie winy? Wcale mnie nie
potrzebuj�. Jestem pewien, �e s� bardzo zaj�ci i beze mnie.
Jones wychyli� si� do ty�u, uwa�nie wycelowa� i wyrzuci� kolejn� kulk� papieru w
kierunku kosza na �mieci.
Odskoczy�a od jednej �ciany, rykoszetem odbi�a si� od drugiej i spad�a tu� przy
kraw�dzi kosza.
- Psiakrew! - powiedzia�, kr�c�c si� na czarnym obrotowym krze�le. - Mia�em
jedena�cie koszy z rz�du i tak to zepsu�em!
- Jakie to ekscytuj�ce - powiedzia� znu�ony Loving, wygl�daj�c zza gazety. -
Powiadomi� pras�.
- Ja przynajmniej nie marnuj � czasu czytaj�c po raz trzeci jakie� idiotyczne
czasopismo. A tak w og�le, to co to jest? - Jones podszed� do biurka Lovinga i
wyrwa� mu pismo z r�k. - �Nowinki UFO"? Daj spok�j. Jak mo�esz czyta� takie
�mieci?
- To nie s� �mieci - stwierdzi� Loving, zabieraj�c gazet� z powrotem. - To
powa�ne dziennikarstwo.
- To j est tylko o krok odleg�e od �Skandali" - odpowiedzia� Jone