8765

Szczegóły
Tytuł 8765
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8765 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8765 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8765 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Bernard William Najwy�sza sprawiedliwo�� Prolog Nigdy nie wygl�da�a pi�kniej ni� teraz - zupe�nie naga i na zawsze nieruchoma. Nie mo�e oderwa� od niej oczu, nie mo�e rozsta� si� z widokiem jej czekoladowo- br�zowej sk�ry, wysoko osadzonych ko�ci policzkowych, g�adkiego aksamitu szyi. Wzrokiem bada nieskazitelne cia�o, ja�niej�ce w �wietle dwunastu ustawionych wok� �wiec. Jest arcydzie�em bez skazy; wydaje mu si�, �e odt�d b�dzie jego arcydzie�em. �Nie promieniuje ju� m�odo�ci�, jak niegdy�". Nie, nie powinna mu przychodzi� do g�owy taka my�l. Jednak nie mo�e wymaza� z pami�ci natr�tnego obrazu dziewczyny, kt�ra kiedy� o�ywia�a to cia�o - m�odej, rumianej, niewinnej. Czas to okrutny pan; nie zatrzymuje tajemnic przemijania dla siebie. Jednak nieodmiennie podziwia jej pi�kno. Zmarszczki podkre�laj� raczej jej dumny wdzi�k ni� wiek. Z pewno�ci� dojrza�o�� jest r�wnie cenna jak niewinno��, albo nawet bardziej. A mo�e po prostu rozrzewnia go my�l, �e jakkolwiek by temu zaprzecza�, ta kobieta nie jest mu oboj�tna. Ma zamkni�te oczy, lecz nadal pozostaje tak atrakcyjna, �e trudno oderwa� od niej wzrok. Czy� to nie Szekspir powiedzia�, �e oczy s� zwierciad�em duszy? To one, bardziej ni� cokolwiek innego, decyduj� o uroku kobiety. Ajednak, mimo �e jej oczy przykrywaj�powiekijest wci�� pi�kna. Dla takiej twarzy, dla tej twarzy niekoniecznie tysi�c statk�w wyp�yn�o w morze, ale na pewno na sw�j spos�b popycha�a m�czyzn do czyn�w mo�e nawet bardziej niezwyk�ych i niebezpiecznych. Zastanawia si�, czy wypada�oby zrobi� jej zdj�cie. Postanawia si�gn�� po polaroid - to on jest panem chwili, s�dzi�, kt�ry ocenia, co jest w dobrym, a co w z�ym gu�cie. Naciska na migawk�. B�ysk na sekund� sprawia, �e pok�j wygl�da jak rentgenowskie zdj�cie tego, co istnia�o przed chwil�. Aparat wulgarnie wypluwa kwadratow� fotografi�. 7 Patrzy na zegarek. Czeka minut�, a� zdj ecie si� wywo�a. Zn�w spogl�da na le��c� przed nim kobiet�. Zachowuje si� jak niesforny psiak, kt�ry zna jedynie drog� do domu. Niezmiernie podobaj�mu si� jej w�osy - kr�tkie z ty�u i po bokach, a d�u�sze i bujne z przodu. R�wno przyci�ta grzywka zsun�a si� kokieteryjnie na bok. Pi�kno otacza jej twarz nimbem tajemniczo�ci. Im d�u�ej na ni� patrzy, tym bardziej jest przekonany, �e s�owo �tajemnicza" stanowi najkr�tszy, a zarazem najtrafniejszy opis jej cia�a, jej nieuchwytnego wdzi�ku... Fotografia jest ju� gotowa, jednak trudno mu na ni� patrze�. W �adnym razie nie oddaje pi�kna kobiety. P�omienie �wiec roz�wietlaj�ce p�mrok pomieszczenia sprawiaj�, �e na ziarnistym zdj�ciu wszystko ma zielonkawo��ty odcie�. Odrzuca fotografi�. W niczym mu ona nie pomo�e. B�dzie musia� polega� na w�asnej pami�ci. Zbli�a si� do le��cej szybko, lecz bezg�o�nie, jakby si� ba� przerwa� jej b�ogi sen. Jest taka pi�kna! Gdy si� nad ni� pochyla, czuje nag�y przyp�yw energii. Przeszywa go podniecaj�cy dreszcz. Czy wolno mi jej dotkn��? - zastanawia si�. To ostatnia szansa; nie mo�e jej nie wykorzysta�. Z wolna opuszcza r�k�. Palcami wodzi po zmarszczkach na jej twarzy, po zmys�owo zaokr�glonej dolnej wardze, dumnie zarysowanej szyi. Tak jak dawniej, czuje podniecenie; powracaj� dawne uczucia - mo�e nigdy go nie opu�ci�y... D�o� schodzi coraz ni�ej, muskaj�c obojczyk, przesuwaj�c si� po ramionach, kre�l�c lini� w zag��bieniu pomi�dzy piersiami. Nie mo�e si� powstrzyma�; nachyla si�, przyciska do nich usta i sk�ada s�odki, ch�odny poca�unek - przynajmniej tak go zapami�ta. �ebra odrobin� napinaj� sk�r�, pod niemal nie istniej�c� tali� lekko zaokr�glaj� si� biodra. Bo�e, jak bardzo chcia�by przytuli� j� do siebie, rzuci� si� na ni�, w�drowa� ustami po jej plecach, wcisn�� nog� pomi�dzy nogi, poczu� mi�kko�� ud. Nie potrafi sobie z tym poradzi� - nie tylko z t�sknot�, ale tak�e ze smutkiem, z depresj�. Jak do tego dosz�o? Tworzyli wsp�lnie wspania�� muzyk� i nie s� to wcale puste s�owa. Ale przesz�o�� nie wr�ci. Wszystko przemin�o. Wszystko opr�cz cia�a o�wietlonego dr��cymi p�omykami. Po raz ostatni zatrzymuje wzrok najej twarzy. Wygl�da tak, jakby samj�wyrze�bi� w kamieniu, pr�buj�c zatrzyma� na zawsze. Brakuje tylko u�miechu... Zara�liwego, wibruj�cego u�miechu. Za ka�dym razem, gdy go widzia�, robi�o mu si� cieplej na sercu. Tak... Zdaje sobie spraw�, �e u�miech jest bardzo wa�ny. Musi go doda�. Niemal nie my�l�c, nachyla si� i mocno przyciska usta do jej warg. Ca�uje j� za wszystkie czasy, ca�uj e tak, jakby nie by�o jutra, kt�re zreszt� dla niej ju� nie nadej dzie. M�j aniele, my�li, obejmuj�c j� z ca�ej si�y. Teraz id� ju� do nieba. Tam, gdzie twoje miej sce. Jeszcze j eden poca�unek, tym razem z�o�ony na policzku... Odrywa si� od niej. Przez chwil� stoi nad cia�em, a potem rytualnie zdmuchuje �wieczki, jedn� za drug�. Pok�j tonie w ciemno�ciach. Czas przyst�pi� do dzie�a. Czeka go wiele pracy. Przyk�ada palce do ust i przesy�a w jej kierunku poca�unek. - Dobranoc, m�j aniele - m�wi na g�os, cho� wie, �e go nie s�yszy. - Tak bardzo ci� kocham. Zawsze ci� kocha�em. Strasznie �a�uj �, �e to ja ci� zabi�em. Niestety tak musia�o by�... Cz�� pierwsza JESZCZE JEDNA NOC W BABILONIE Rozdzia� 1 ' en Kincaid gra� na pianinie i �piewa� z takim zaanga�owaniem, �e m�czyzna siedz�cy przy scenie na pr�no usi�owa� zwr�ci� na siebie jego uwag�. - Wiem, �e zmierzam doo-onik�d... - Ben �piewa� dalej wysokim, ochryp�ym g�osem, kt�ry przypomina� troch� Boba Dylana, a troch� Sonny'ego Bono. -...a wsz�dzie indziej by�oby lepiej. M�czyzna obok sceny nie m�g� tego d�u�ej znie��. Podni�s� si� z miejsca. - Do�� tego! - wrzasn��. Ben nie us�ysza� wo�ania. - Wracam z tooorebk�... a jej ju� nie ma... Niezadowolony s�uchacz uderzy� pi�ci� w najbli�szy st� tak mocno, �e brz�k- n�y stoj�ce na nim dwa kufle i �wiecznik. - Do��, do��! S�ysza�e�??! Ben zamar� i przerwa� �piew. Przesta� gra�, na chwil� przesta� nawet oddycha�. - Earl? Do mnie m�wi�e�? Earl Bonner westchn�� z ulg�. - A do kogo? Ben nerwowo uderza� palcami w roz�o�one przed sob� nuty. - Ale... ja jeszcze nie sko�czy�em. Earl wyci�gn�� z tylnej kieszeni bia�� chusteczk� i przetar� czo�o. - Jak to nie sko�czy�e�? Walisz w te klawisze ju� od jakich� dziesi�ciu minut. Ben prze�kn�� �lin�. - To d�uga piosenka. - To nie jest piosenka, synu. Przypomina raczej oper�. Ben odsun�� si� od klawiatury. 11 - Ta piosenka opowiada pewn� histori�, Earl. Potrzeba troch� czasu, by zawi�za� akcj�, przedstawi� g��wnych bohater�w... - Co ty pleciesz? Akcja? Bohaterowie? - Wiesz, to jest piosenka Harry'ego Chapina... - Harry'ego jakiego? - Earl wgramoli� si� na scen�. - Ben, czy wchodz�c tutaj, zauwa�y�e� nazw� klubu? Ben odchrz�kn�� niepewnie. -Nooo... �Uncle Earl's Jazz Emporium". - No w�a�nie. Jak my�lisz, kt�re ze s��w jest tutaj najwa�niejsze? Ben spu�ci� wzrok. - Jazz? - Brawo za domy�lno��. Jaazzz. - Wym�wi� to s�owo tak, jakby mia�o kilkana�cie sylab. - Mo�esz mi powiedzie�, co, w imi� Theloniusa Monka, wsp�lnego z jazzem ma szopka, kt�r� jeszcze przed chwil� odstawia�e�? - Tematyczn� r�norodno��. - Co� jakby wodewil, co? Pami�taj, jeste� w �Uncle Earl's Jazz Emporium". - Wyci�gn�� r�k�. - Chod�my, Ben. Ben wsta� z krzes�a. - Mam wzi�� ze sob� nuty? - Zapomnij o tym. Ben zeskoczy� ze sceny i pozwoli�, by prawa r�ka Murzyna spocz�a na jego plecach. Earl wyprowadzi� go na zewn�trz przez drzwi we wschodniej cz�ci klubu. �wieci�o jaskrawe kwietniowe s�o�ce. Klub mie�ci� si� na po�udniu Tulsy, w sercu Greenwood, jazzowego centrum. Kilka klub�w, studia, sklepy i bary otacza�y �Uncle Earl's" ze wszystkich stron. Wzrok Bena zatrzyma� si� na stoj�cym par� przecznic dalej, s�ynnym ko�ciele Mt. Zio� Church, od zawsze b�d�cym oaz� czarnej spo�eczno�ci p�nocnej Tulsy. Po przeciwnej stronie g�rowa�y nad miastem sylwetki supernowoczesnych budynk�w - wspania�e miasteczko uniwersyteckie przy Rogers University. Uderzaj�cy kontrast... - Teraz sp�jrz na mnie - poprosi� Earl Bena, obracaj�c go naoko�o jak baletni- c�. - Wiem, �e potrafisz gra� jazz. Przez ostatnich kilka miesi�cy radzi�e� sobie naprawd� nie�le, bior�c pod uwag�, �e jeste� jedyn� blad� twarz� w zespole. Potrafisz utrzyma� wspania�e, rytmiczne tempo, gdy grasz dwiema r�kami. Umiesz sprawi�, by fortepian wydawa� z siebie niemal s�owicze d�wi�ki. Powiedz mi zatem, co to by�o. Ben wzruszy� niezdarnie ramionami. - Pomy�la�em sobie, �e skoro id� na solowe przes�uchanie, powinienem spr�bowa� czego�... innego. Earl wlepi� w Bena bezlitosny wzrok. -A to co� innego znaczy dla ciebie wi�cej ni� jazz, tak? -Nie, nie - zaprzeczy� Ben, nieco zbyt gorliwie. - Kocham jazz, naprawd�... Tylko... 12 - Czyjacy� twoi przyjaciele s� muzykami jazzowymi? - Hmm... Tak. Earl po�o�y� Benowi r�k� na ramieniu i �cisn�� z ca�ej si�y, jakby wyciska� sok z winogron. - Pos�uchaj, Ben. Lubi� ci� i dlatego to, co chc� powiedzie�, zajmie mi minutk�. Zgoda? Ben kiwn�� g�ow�. - Nie grasz jazzu tylko dlatego, �e to umiesz czy �e potrzebujesz pracy, albo �e lubisz przesiadywa� w klubach. Je�li chcesz by� jazzmanem, musisz czu� t� muzyk� ca�ym sob�, ka�dym nerwem. G��boko w duszy. - I chyba tak m�g�bym j� czu�. Earl u�miechn�� si�. - Co� mi si� zdaje, �e mnie nie s�uchasz, synu. Nie chodzi o to, �e m�g�by� j�czu�. Dzieje si� tak dlatego, �e nie masz wyboru. To uczucie jest cz�ci� ciebie, takjak twoja noga czy r�ka. To jakby w �rodku ciebie by�a szafa graj�ca, kt�ra pulsuje w twoich piersiach. Pos�uchaj tylko! - Przerwa�, oblizuj�c wydatne wargi. - Nie wiem, synu, co robi�e�, zanim zjawi�e� si� w moim klubie, ale co� mi si� zdaje, �eni� gra�e� jazzu. - To prawda. - Zreszt� i tak nie wiem, po co bia�y ch�opak ma gra� jazz. Niekt�rym z was udaje si� jaka� imitacja, ale to nie to samo. By by� prawdziwym jazzmanem, trzeba cierpie�. Trzeba czu� b�l. B�l tak silny, �e tylko prawdziwy wysi�ek pozwoli go u�mierzy�. - Mo�e podczas przes�uchania powinienem jednak zagra� z muzykami. - Zdaje mi si�, �e nic do ciebie nie trafia. - Earl m�wi�c ko�ysa� si�, jakby poruszany nies�yszalnym synkopowym rytmem. - Pozw�l, �e zadam ci pytanie, Ben. Czy ty rozumiesz znaczenie jazzu? -Co? - Dobrze s�ysza�e�. Rozumiesz je? Ben skrzywi� si�. - Hmmm... c�... Mo�esz mi to wyja�ni�? Earl pogrozi� mu palcem. - O w�a�nie, tu jest pies pogrzebany. Ju� dawno temu stary Satchmo mawia�: �Je�li musisz pyta�, nigdy si� nie dowiesz". - �adnej wskaz�wki? - Nie wiedzia�bym nawet, od czego zacz��. Rzeczywi�cie chodzi o cierpienie. Ale r�wnie� o co� wi�cej. O szukanie odpowiedzi, o poszukiwanie spokoju w samym sobie. Chodzi o to, �eby wiedzie�, komu mo�na zaufa�, kto ciebie potrzebuje. Chodzi o harmoni�; musisz wiedzie�, co jest tak naprawd� wa�ne w nieprzebranym kosmosie rzeczywisto�ci; uczy� si� wiary... - Wzruszy� ramionami. - S�uchaj, nie jestem w stanie tego wyt�umaczy�. To jest tak, �e budzisz si� pewnego ranka i nagle wszystko ju� wiesz. - Earl, potrafi� si� nauczy� gra� ka�dy kawa�ek, jaki mi dasz... - Wiem, Ben. M�wi�em ju�, �e naprawd� wiesz, co zrobi� z klawiatur�. Przypominasz mi kilku wielkich profesor�w gry na fortepianie - Tutsa Washingtona, Hueya 13 Smitha, Allena Toussainta, Arta Tatuma. Ale nie chodzi o to. Je�li serce ci podpowiada, �e powiniene� gra� tego... tego... Harry'ego... - Zn�w potar� brwi d�oni�. -Do diab�a z nim. Jak ty nazywasz t� muzyk�? - Folk. - Folk? - Earl roze�mia� si� g�o�no i serdecznie. - A to numer! Dawno czego� takiego nie s�ysza�em. - Pr�bowa� opanowa� �miech i spowa�nie�, jednak Ben widzia�, �e nie bardzo mu to wychodzi. - W ka�dym razie, je�li serce ci podpowiada, �e powiniene� gra� ca�y ten... folk, to zrezygnuj z jazzu. - Moda na folk jeszcze nie powr�ci�a. - To nie ma znaczenia. Pos�uchaj, niewa�ne, co robi� inni. Niewa�ne, kim chc�, �eby� by�. Musisz by� tym, kim jeste�. - Wsun�� chusteczk� z powrotem do kieszeni i podprowadzi� Bena do klubu. - Nie obra� si�, ale chyba tw�j problem polega na tym, �e jeszcze nie wiesz, kim jeste� naprawd�. Ben pr�bowa� si� u�miechn��. - Dzi�kuj�, wujku. Rozdzia� 2 ly po raz trzeci upu�ci� cia�o, pomy�la�, �e zrezygnuje. Czy warto by�o si� tak m�czy�? Czy naprawd� by�o warto? Wszystko wydawa�o si� proste, jednak chyba ju� przedtem wiedzia�, �e tak nie b�dzie. Kiedy jeszcze �y�a, kiedy wydawa�a ostatnie tchnienie, a on zdejmowa� z niej ubranie i uk�ada� j�na ��ku w blasku �wiec, nie mia� wi�kszych k�opot�w. Lecz gdy z cia� ulatywa�o �ycie, zmienia�y si�. Gdy odg�osy �wiata �yj�cych ju� do nich nie dociera�y, gdy archanielskie tr�by wzywa�y dusze do siebie, cia�a stawa�y si� ci�kie i niepor�czne. Wymyka�y si�, robi�y si� niepos�uszne i zaczyna�y wa�y� ton�. Najbardziej si� m�czy� schodz�c po schodach. Powinien by� sturla� cia�o, lecz wyda�o mu si� to jednak nieco niestosowne. Jej wspania�a uroda dozna�aby zbyt du�ego uszczerbku. Oczywi�cie naturalne pi�kno jej cia�a szybko teraz gas�o. Spodziewa� si�, �e wieczorem, gdy rozpocznie si� wielki koncert, b�dzie wygl�da�a makabrycznie. Schody mia� ju� za sob�, lecz musia� jeszcze w�o�y� cia�o do samochodu i zawie�� je do klubu. By osi�gn�� po��dany efekt, nale�a�o dzia�a� starannie. My�la�, jak uczyni� cia�o bardziej por�cznym. U�miechn�� si�. Kiedy �y�a, te� sprawia�a wiele k�opot�w. Zawsze stawia�a na swoim. Jednak teraz, gdy le�a�a martwa, martwa, martwa, mia� nad ni� pewn� przewag�. Jego wzrok zatrzyma� si� na dywanie w du�ym pokoju. Kiedy�, w jakim� filmie, widzia�, jak zawijali trupa w dywan. Ta sztuczka powinna zda� egzamin. Ukryje jej wi�dn�c� urod� przed �akomymi oczami, a poza tym cia�o zawini�te w dywan b�dzie bardziej pos�uszne. Pomys� wymaga� modyfikacji planu dzia�ania, ale w�a�ciwie co z tego? By� pewien, �e rocznicowy wyst�p tak wszystkich poch�onie, �e nikt go nie zauwa�y. 15 Pochyli� si�, jedn� d�o� przy�o�y� do jej plec�w, a drug� do po�ladk�w i pchn��. Ca�e szcz�cie, �e pod�oga z twardego drewna by�a niedawno wycyklinowana; nie stawia�a oporu i cia�o znalaz�o si� po chwili na dywanie. Kilka minut p�niej martwa kobieta le�a�a szczelnie we� zawini�ta. Patrzy� na owoc swojej pracyi nie m�g� si�nadziwi�. Nie widzia�jej. Je�li tylko nie da po sobie pozna�, �e pakunek jest ci�szy ni� wygl�da, nikt si� nie zorientuje, �e w tym niewinnie wygl�daj�cym rulonie kryje si� makabryczna niespodzianka. Wspaniale. Zarzucenie ci�aru na rami� nie nale�a�o do najprostszych czynno�ci, jednak jako� sobie poradzi�. Piekielnie du�o pracy, jednak wiedzia�, �e warto si� pom�czy�. Wi�za� ze swoj� ofiar� wielkie plany. Na jego ustach zago�ci� u�miech. Z t� ofiar�... i z nast�pn�. W drodze do domu Ben nastawi� stacj � KVOO, kt�ra nadawa�a audycj � Andy' e-go O. By�a to bez w�tpienia stacja specjalizuj�ca si� w muzyce country. Pr�bowa� si� wprawdzie zmusi�, by pos�ucha� jazzu, jednak niezmiernie lubi� audycj� Andy'ego O. tak jak kiedy� w KBEZ program Steve'a Smitha, kt�ry jednak odszed� z radia. Dzi�ki antenie zamocowanej na samochodzie Ben m�g� czasami z�apa� stacj� z Oklahoma City, gdzie audycje prowadzili jego ulubieni did�eje, Bob i Josh, lecz by�o ju� zbyt p�no, by us�ysze� ich prowadzone na �ywo programy. Oczywi�cie pozostawa�a niez�a rozg�o�nia informacyjna KWGS, j ednak zdarza�o si�, �e by� w nastroju nie sprzyjaj�cym s�uchaniu wiadomo�ci w stacji b�d�cej cz�ci�Narodowego Radia Publicznego. Ben lubi� sw�j kolejny samoch�d. Gdy wys�u�ona honda accord odm�wi�a pos�usze�stwa, musia� zdecydowa� si� na nowy �rodek lokomocji. Cho� nie mia� dzieci na karku, zawsze chcia� je�dzi� vanem, by mie� poczucie, �e otacza go co� du�ego i stabilnego. Taki samoch�d - ze wzgl�du na swoj� �adowno�� - bardzo si� przydawa� przy okazji wyjazdowych wyst�p�w. Latem planowali z grup� wybra� si� na tournee. W wozie mie�ci�by si� ca�y ich sprz�t. Ben zaparkowa� na ulicy i pod��y� w stron� domu, kt�rego cz�� wynajmowa�. Dzielnica nie nale�a�a do najbardziej eksluzywnych w Tulsie, j ednak dom znajdowa� si� niedaleko klubu Earla, zaledwie dziesi�� minut samochodem. Chcia� tylko si� przebra� i wr�ci� na rocznicowy koncert. Gdy zbli�a� si� do domu, zobaczy�, �e jego gospodyni, pani Marmelstein, krz�ta si� w ogr�dku. Sta�a odwr�cona do niego ty�em i przekopywa�a rydlem mi�kk�, gliniast� gleb�. - Czy nie za p�no na tulipany? - zapyta� nachylaj�c si� nad jej ramieniem. Pani Marmelstein spojrza�a na niego i u�miechn�a si�. - Za p�no? Ale� sk�d. Nie masz zielonego poj�cia o ogrodnictwie, Benjaminie Kincaid, prawda? - Mia�a na sobie perkalow�, niebiesk� sukienk� w bia�e kwiaty. �y�a na tym �wiecie ju� osiemdziesi�t dwa lata, a Ben przypuszcza�, �e t� sukienk� mia�a co najmniej od osiemdziesi�ciu jeden. - Je�li chcemy, �eby tulipany zakwit�y w kwietniu, musimyje posadzi� na jesieni. - Ale� pani Marmelstein - szepn�� j ej do ucha - w�a�nie teraz mamy kwiecie�. 16 - Kwiecie�? Przecie� niedawno by�o Halloween. - Zmarszczy�a brwi. - Czy to przypadkiem nie jest jaki� fortel, Benjaminie? Niestety nie, pomy�la� smutno. Prawda jest taka, �e z pani�jest coraz gorzej. Zachowywa�a si� tak przez sze�� ostatnich miesi�cy. We wrze�niu mia�a dwa zawa�y serca, j eden po drugim. Mimo �e wysz�a z nich obronn� r�k�, ju� nie by�a t� sam� osob� co kiedy�. Czasami tempo tych zmian przera�a�o Bena. Czu� si� tak, jakby rozmawia� z zupe�nie inn� osob�. Stopniowo odzyska�a mow�, jednak wrze�niowa tragedia znacznie pog��bi�a chorob� Alzheimera, najak�cierpia�a. Zawsze by�a lekko zdziwacza�a, ale ostatnimi czasy bardzo si� postarza�a. Ben stara� si� jej pom�c jak tylko m�g�; robi� dla niej sprawunki, p�aci� rachunki, zbiera� od najemc�w czynsz. Wiedzia� jednak, �e wszystkie jego starania spe�zn� na niczym i by�o mu bardzo przykro. - Przepraszam, pani Marmelstein. To pani jest ekspertem od ogrodu, a nie ja. - Zawsze m�g� kupi� tulipany w pobliskiej kwiaciarni i zasadzi� je w ogrodzie. Nigdy by si� nie zorientowa�a. Pani Marmelstein spojrza�a na zegarek. - Wcze�nie dzi� wr�ci�e�, Benjaminie. Nie s�dz�, �eby twoi szefowie byli zadowoleni, �e zrobi�e� sobie wolne popo�udnie. - Pani Marmelstein. - Zaczerpn�� powietrza. Jak wybrn�� z tej niezr�cznej sytuacji? Nie mia� poj�cia. - Nie pracuj� w kancelarii od kilku lat. Parskn�a. - C�, nie dziwi mnie to. Przychodzi� do domu wczesnym popo�udniem... Pi�knie. - Wr�ci�a do swoich ogrodniczych zaj��, lecz po chwili zn�w przerwa�a: -A propos, w pokoju czeka na ciebie go��. Kobieta. - Dezaprobata w jej g�osie by�a tak wyczuwalna, �e r�wnie dobrze mog�a by�a powiedzie�: �Diablica prosto z piek�a". - Zapewne Christina? - A kt�by inny. - Obrzuci�a go podejrzliwym spojrzeniem. - Wiesz przecie�, Benjaminie, �e nie pozwalam, by moi mieszka�cy przyjmowali u siebie kobiety bez przyzwoitki. - Pani Marmelstein, jeste�my przyjaci�mi. I wsp�pracownikami... a przynajmniej nimi byli�my. - Mog�aby nawet by� twoj�cudownie odnalezion� siostr�. To mi si� nie podoba 1 tyle. - Co by pani powiedzia�a, gdybym poprosi� Christin�, �eby posz�a z pani� w sobot� na pchli targ? - W Tulsie znajdowa� si� jeden z najciekawszych pchlich targ�w w ca�ym kraju, czynny raz na tydzie�. Pani Marmelstein zd��y�a przystroi� kupionymi tam kiczami niemal ca�y dom. - Pewnie - westchn�a starsza kobieta. - Nie mam nic przeciwko. - To dobrze. Powiem pani, co na to Christina. - Ruszy� w kierunku frontowych drzwi. - Prosz� nie zostawa� zbyt d�ugo na s�o�cu. Musi pani pami�ta�, �e jest bardzo ciep�o jak na... hmm... miesi�c, jaki teraz mamy. W kilku susach pokona� stopnie prowadz�ce na ganek i otworzy� wewn�trzne drzwi z siatki. Jedno spojrzenie na g�r� i ju� wiedzia�, �e Joni Singleton, kt�ra r�wnie� 2 Najwy�sza sprawiedliwo�� 1 / wynajmowa�a tu pok�j, nie sp�dza popo�udnia w swoim ulubionym miejscu. Przypomnia� sobie, �e w tym semestrze ucz�szcza�a na zaj�cia do Tulsa Community College. Siostra bli�niaczka Joni powiedzia�a mu, �e by�y to zaj�cia z psychologii dzieci�cej. Gdy siostra Bena podrzuci�a mu najaki� czas swojego syna, Joni pe�ni�a rol� nia�ki, co wywar�o na ni� spory wp�yw. Pop�dzi� na g�r�, pokonuj�c naraz po dwa stopnie. Uchyli� skrzypi�ce drzwi i zajrza� do �rodka. Christina McCall siedzia�a na kanapie i czyta�a. Cokolwiek to by�o, mocno przykuwa�o jej uwag�. Nie odrywa�a oczu od jakiego� r�kopisu. R�kopisu? Zaraz, zaraz... Ben wpad� do pokoju jak bomba. - Co ty sobie my�lisz?! W odpowiedzi Christina odrzuci�a do ty�u d�ugie, truskawkowo blond w�osy. - Cze��, Ben. Dobrze, �e jeste�. Ben podbieg� do niej. - Nie przypominam sobie, �ebym ci pozwoli� to czyta�. - Nie prosi�am, bo nie wiedzia�am, �e co� takiego istnieje. Zreszt� gdybym wiedzia�a i poprosi�a ci� o pozwolenie, i tak nigdy bym go nie otrzyma�a. - �wi�ta prawda. - Wi�c zaoszcz�dzi�am nam wielu k�opot�w. - Chwyci�a Bena za ramiona i u�miechn�a si�. -Napisa�e� ksi��k�, Ben! Wzruszy� niezdarnie ramionami. - C�, mia�em sporo wolnego czasu. - Prawdziwy, wysokiej klasy krymina�. Podobny do ksi��ek Darcy O'Brien. A poza tym jest o jednej z naszych spraw. To takie podniecaj�ce. - Christina promienia�a. - Wiesz przecie�, �e telewizja uwielbia historie oparte na faktach. Mo�e na podstawie twojej ksi��ki nakr�ciliby film tygodnia? - Tak... To nadrz�dny cel mojego �ycia. - Wspania�y tytu�. Zabawa w morderc�. My�l�, �e sprzeda si� w milionach egzemplarzy. - Pod warunkiem, �e moja matka kupi je wszystkie. - Zabia� Christinie r�kopis i schowa� go do biurka. - Mo�e zanim zaczniesz negocjowa� wykupienie praw autorskich przez film, ja znajd� wydawc�, co? - Nic na to nie poradz�, Ben. Uwa�am, �e ksi��ka jest niesamowita. My�la�am, �e marnujesz czas, rz�pol�c na pianinie i wmawiaj�c sobie, �e nie wr�cisz do zawodu. - Wmawiaj�c sobie? - A tu co si� okazuje? �e piszesz ksi��k�! Jestem z ciebie dumna. - Teraz mog� dokona� �ywota. - Christina by�a najlepszym asystentem prawnym, z jakim kiedykolwiek pracowa�, ale czasami potrafi�a by� niezwykle irytuj�ca. Zignorowa�a jego uszczypliwo�� i wyci�gn�a si� na kanapie z nie skrywanym entuzjazmem. - M�wi�e�, �e kiedy� skontaktowa�e� si� z jakim� zawodowym pisarzem, kt�ry podj�� si� napisania ksi��ki opartej na jednej z twoich spraw. Czy co� z tego wynik�o? 18 - Tak. Napisa� j�. By�a okropna, wi�c si� go pozby�em. Nie trzyma� si� fakt�w, wszystko poprzekr�ca�. Dosta� na talerzu powa�n� spraw� seryjnego zab�jcy, a zrobi� z niej epizod w stylu Starsky i Hutch. - Co� ty? - W jej oczach pojawi� si� b�ysk. - By�am Starskym czy Hutchem? - �adnym z nich. By�a� nieporadn� kobiet�, kt�rej rola polega�a jedynie na wrzeszczeniu i wpadaniu w tarapaty, z kt�rych musia�em ci� wyci�ga�. - W takim razie ciesz� si�, �e si� go pozby�e�. - Zmarszczy�a brwi. - Skoro nie mog�am by� sprytna, to mo�e chocia� by�am pi�kna. Co napisa� o mojej urodzie? Ben zakry� d�oni� u�miech. - �e jest osza�amiaj�ca. Opad�a z powrotem na kanap�. - Lepszy rydz ni� nic. Ale to twoje sprawy, znasz je lepiej ni� ktokolwiek inny, wi�c to ty powiniene� je spisa�. Czy podrzuci�e� ju� manuskrypt jakiemu� wydawcy albo agentowi? - Tuzinom. -1 co m�wili? - �Spadaj", tylko �e nieco �agodniej. - Nie zra�aj si�. Pr�dzej czy p�niej kto� ci wyda t� ksi��k�. Jestem o tym przekonana. - Dzi�ki, ale mimo wszystko nie musia�a� czyta� r�kopisu. - Zobaczy�am, �e le�y na biurku, wi�c jak mog�am si� powstrzyma�? Powiniene� by� mi wdzi�czny, �e w og�le tu przychodz�. Twoja gospodyni gapi si� na mnie jak na panienk� z agencji, a tw�j kot najch�tniej by si� na mnie rzuci�. - Sadz�, �e to wyraz ich opieku�czo�ci. - Mnie jej te� nie brakuje, ale pr�buj� nie przesadza�. - Zsun�a si� z kanapy i d�gn�a go palcem w bok. - Do�� tej paplaniny. Chod�my na dach. Rozdzia� 3 j. ohn Willingham sta� w p�przysiadzie w�r�d samochod�w na parkingu przy skrzy�owaniu Trzeciej Alei i Cincinatti, naprzeciw dworca autobusowego. U�ywaj�c mocnej lornetki Ricoh, szuka� w�a�ciwej osoby w r�nobarwnym t�umie pasa�er�w wysiadaj�cych z autobus�w. Umiej�tno�� trafiania na tego, kogo trzeba, rozwin�� dzi�ki wieloletnim �wiczeniom do poziomu sztuki. Ju� przy pierwszym spojrzeniu wiedzia�, kogo da si� oszuka�. Oczywi�cie marzy�, by znale�� takiego osobnika, kt�ry da si� oszuka� bez cienia podejrzenia, a nawet podejdzie do tego entuzjastycznie; kogo�, kto nie osunie si�, ale wr�cz rzuci w przepa�� jego sztuczek. Kogo�, kto nie b�dzie w stanie stawi� jakiegokolwiek oporu, gdy fortel si� nie powiedzie, co jednak by�o ma�o prawdopodobne. Ka�dy naci�gacz marzy� w�a�nie o takim naiwniaku, naiwniaku do szpiku ko�ci. A Joe Willingham wiedzia�, jak go znale��. Nie przerywa� swoich obserwacji, dop�ki nie dojrza� idealnej ofiary. Gdy tylko czarny ch�opak w kombinezonie i s�omianym kapeluszu wysiad� z autobusu, Joe wiedzia�, �e znalaz� tego, kogo szuka�. Wyboru dokonywa� bez udzia�u �wiadomo�ci. Lata �wicze� wyostrzy�y jego instynkt. Prawda jest taka, pomy�la� Joe, �e jestem najlepszym drobnym oszustem w Tulsie, je�li nie w ca�ym pieprzonym stanie. Nie grzeszy� w tym momencie skromno�ci�, ale nie m�g� zaprzecza� faktom. By� najlepszy. Joe wyprostowa� si� i wolnym krokiem ruszy� na drug� stron� ulicy. S�dz�c po ubiorze, kmiotek mieszka� w jakim� zawszonym miasteczku na zach�d lub na po�udnie od Tulsy - w Henrietta albo w Poteau czy innej podobnej dziurze. Pewnie przez ca�y rok oszcz�dza�, by m�c wyrwa� si� na jeden weekend do miasta - zobaczy� jaki� pokaz, skoczy� na drinka do baru, skorzysta� z brudnych us�ug dziwek z Jedenastej . Jedn� z pierwszych rzeczy, jak� Joe dojrza� przez lornetk�, by� gruby portfel, wypychaj�cy tyln� kiesze� spodni ch�opaka. 20 Joe u�miechn�� si�. Dzieciak nadawa� si� idealnie. O takich w�a�nie naiwniakach marzy� Joe - pro�ci, �atwowierni i op�ywaj�cy w got�wk�. Czeka�o go �atwe zadanie. Odczeka�, a� ch�opak oddali si� od dworca. Lepiej wykona� robot� w jednej z anonimowych i pustawych o tej porze uliczek w centrum miasta. By�o po pi�tej; wszyscy prawnicy i bankierzy poszli ju� do dom�w. S�o�ce zachodzi�o. Wkr�tce b�d� mogli pogada� we wzgl�dnej ciemno�ci i nikt nieproszony nie b�dzie si� im przys�uchiwa�. Jak tylko ch�opak przeszed� na drug� stron� Main Street, Joe krzykn��: - ...praszam! Przepraszam! Murzyn w kombinezonie zwolni�. Rzuci� kr�tkie spojrzenie przez rami�, by zlokalizowa� �r�d�o ha�asu, ale nie zatrzyma� si�. - Hej, poczekaj! - zawo�a� ponownie Joe. - Hej ty, w kombinezonie! Ch�opak nie m�g� d�u�ej udawa�, �e zaczepiaj� kogo� innego. Teraz zatrzyma� si�, lecz zrobi� to z widoczn� niech�ci�. - Nie chc� si� w nic pakowa�! - wykrztusi�, wyra�nie zdenerwowany. - Spokojnie, nikt ci� w nic nie pakuje - zapewni� Joe, zbli�aj�c si� do swojej ofiary. - To ja si� wpakowa�em w niez�e tarapaty. - Nic mi do tego... - Ch�opak pr�bowa� czmychn��, lecz Joe zaszed� mu drog�. - Musisz mi pom�c. - Joe po�o�y� na szal� wszystkie swoje talenty. M�wi� �ami�cym si� g�osem, z niezmiern� powag�. Gra� bezb��dnie. Powinni mnie nominowa� do Oscara, pomy�la�. - Jestem w beznadziejnej sytuacji. Co� w jego s�owach lub w tonie g�osu przyku�o uwag� ch�opaka. Te wszystkie kmiotki by�y takie same. Mamu�ki wychowywa�y ich na dobrych samarytan i ju�. - Co si� sta�o? - Da�em kumplowi wszystkie moje pieni�dze. - Si�gn�� do kieszeni i wywr�ci� je na wierzch. By�y puste. - A on je wyda�, tak? - zainteresowa� si� ch�opak. - Nie, sk�d, wci�� je ma. Czeka na mnie, tylko �e nie mam jak do niego dojecha�. Ch�opak pokr�ci� g�ow�. - Nie mam samochodu. Przyjecha�em autobusem. - Nie chc�, �eby� mnie podwozi� - powiedzia� Joe. Na razie nie zdradza�, o co tak naprawd� mu chodzi�o. - Facet siedzi w takim country klubie, �Utica Greens", po drugiej stronie miasta. Nie mam jak si� tam dosta�. A poza tym nie wpuszcz� mnie w takim ubiorze. Zreszt� do diab�a z ubiorem... S�ysza�em, �e wpuszczaj�tam dopiero wtedy, gdy przy wej�ciu zabulisz sto baks�w. - Sto baks�w? - Ch�opak z trudem prze�kn�� �lin�. -Niestety... - Mo�e zadzwonisz do niego. Popro�, �eby si� z tob� spotka� gdzie indziej. - My�lisz, �e o tym nie pomy�la�em? Nic si� nie da zrobi�. - Joe, wyra�nie strapiony, wsun�� d�onie do kieszeni. - W pobli�u nie ma telefonu, a nie przeka�� mu wiadomo�ci od kogo� takiego jak ja. - Jezu - westchn�� ch�opak. Joe wyczu�, �e Murzyn ma zamiar ruszy� w przeciwnym kierunku. - Ci�ka sprawa, ale... 21 - Prosz� - Joe chwyci� ofiar� za r�k�, kt�rej wi�ksza cz�� by�a schowana w kieszeni kombinezonu. - Musisz mi pom�c. Ch�opak str�ci� r�k� Joego. - Nie dotykaj mnie. -Ale ty musisz mi pom�c! Nie mam przy sobie grosza. Nie mam gdzie si� zatrzyma�. - Przepraszam, ale... - Czy wiesz, co to znaczy �y� na ulicy? �ebracy, zbiry, gliny. Kto� mnie mo�e zabi� podczas snu. - Naprawd� nie wiem, co mog� dla pana zrobi�. - Policja mog�aby mnie aresztowa� za w��cz�gostwo. Wyobra�asz to sobie? Dziesi�� tysi�cy czeka na mnie, a ja w tym czasie jestem aresztowany jako w��cz�ga. - Dziesi�� patyk�w? - przerwa� mu ch�opak. Joe pokiwa� g�ow�. - To jest moja cz�� wygranej. Byli�my z kumplem na wy�cigach. Teraz musz� tylko odebra� moje pieni�dze. - Twierdzisz, �e masz dziesi�� patyk�w? - Kupa forsy, co nie? - Przerwa� nagle i spojrza� na Murzyna, tak jakby chcia� powiedzie�: �Wiesz, mam pomys�". - Wiesz, tak sobie pomy�la�em, �e m�g�by� mi po�yczy� troch� kasy... -Och, nie wiem... - Tylko na jaki� czas. A� odzyskam swoj� fors�. - Ale ja mam inne plany. - S�uchaj. Ju� wiem, co zrobimy. Po�yczysz mi troch� pieni�dzy... powiedzmy, dwie�cie dolc�w... �ebym ja m�g� odzyska� swoje, a ja potem dam ci pi��set. Ch�opak wyba�uszy� oczy. - Pi��set? - A tak. Za k�opot. Do diab�a, co mi tam. Czeka na mnie dziesi�� kawa�k�w. Mog� sobie pozwoli� na hojno��. - Kurcz�, nie wiem. - Daj spok�j. Pomy�l tylko. Dwie�cie dolc�w mo�esz zamieni� na pi��set w kilka godzin. A mo�e nawet szybciej. �adnego ryzyka. Je�li mi nie wierzysz, chod� ze mn� do klubu. Ch�opak skrzywi� si�. - Nie jestem pewien. - B�agam ci�. Jeste� moj� ostatni� nadziej�. Murzyn mocno zacisn�� usta. - Chyba si� nie zdecyduj�. - Znienacka obr�ci� si� na pi�cie i ruszy� w swoim kierunku. Do diab�a! Co sknoci�? Ju� my�la�, �e sko�owa� kolesia. Pobieg� za swoj� zdobycz�. - Nie odchod�! Zaczekaj! Ch�opak przyspieszy� kroku. 22 - Zostaw mnie w spokoju! Joe wyci�gn�� r�k� i chwyci� go za rami�. - Zatrzymaj si�, prosz�! Musisz mnie wys�ucha�! M�ody cz�owiek odwr�ci� si�. - Powiedzia�em ci, �eby� mnie nie dotyka�. Joe u�cisn�� go jeszcze mocnej. - Musisz mi pom�c! Ni st�d, ni zow�d ch�opak wydar� si� w niebog�osy: - O Bo�e! Dotkn��e� mojej krwi! - Co?! - Joe nagle zorientowa� si�, �e jego d�o�, kt�ra kurczowo trzyma�a rami� ch�opca, zsun�a du�y plaster przykrywaj�cy co�, co wygl�da�o jak otwarta rana. Kciukiem dotkn�� czerwonej ropiej�cej powierzchni. - Co... cccco to jest?! - zapyta� Joe dr��cym g�osem. - Nie wyg�upiaj si�! Powiedz mi, co to jest? - To zaraza! - wykrzykn�� ch�opak. - Mam d�um�! Strach sparali�owa� Joego. - Chyba nie... - Gorzej! To cholerstwo przypl�ta�o si� do mnie w Afryce. Wirus Ebola! - Nie!!! - Joe jak przez mg�� przypomnia� sobie, �e m�wili o tym w telewizji. - Ale, ale... ja my�la�em, �e przyjecha�e� z farmy. -Z farmy? W�a�nie wr�ci�em z Afryki! I jestem chory na d�um�. -Wjego wielkich oczach pojawi�a si� panika. - A teraz ty z�apa�e� wirusa! Joe poczu�, jak zasycha mu w gardle. Nie m�g� wydoby� z siebie g�osu. - Aaaale to chyba jaka� pomy�ka! - �adna pomy�ka. Ja umieram! Moje wn�trzno�ci rozpadaj� si� z minuty na minut�. Nied�ugo ca�y zamieni� si� w j edn� wielk� mi�sn� zup�! - Ale... ale chyba mo�esz co� z tym zrobi�?!! M�odzieniec pokiwa� smutno g�ow�. - Mo�e gdyby wykryli wirus wcze�niej... Ale teraz jest ju� za p�no. - Ale dla mnie nie jest za p�no! Dopiero co si� zarazi�em! Co mog� zrobi�?! Ch�opak nie przestawa� kiwa� g�ow�. - Nie za wiele. Istnieje wprawdzie lekarstwo, ale zanim dojedziesz do lekarza... Joe poczu�, jak sztywniej�mu stawy. Oddycha�o mu si� coraz trudniej, my�la�o coraz wolniej. Ale� to cholerstwo szybko dzia�a�o! - Jak mog� zdoby� to lekarstwo? Murzyn odwr�ci� wzrok. - Zosta�a mi jeszcze jedna fiolka, ale trzymam j� dla siebie. - Dla siebie? Po co? - Oczy Joego zwilgotnia�y. Rozgl�da� si� rozbieganym wzrokiem, a �wiat wirowa� mu przed oczyma. Wiedzia�, �e nie ma du�o czasu. - Ju� nie masz szans! Przecie� sam powiedzia�e�! - Przynajmniej mog� zabi� b�l... - Prosz�! Zrobi� wszystko! - Joe gwa�townie wyci�gn�� portfel z tylnej kieszeni. - S�uchaj, zap�ac� ci. Ch�opak zmarszczy� brwi. 23 - Przecie� m�wi�e�, �e nie masz pieni�dzy. - Sk�ama�em, okay? Ile chcesz? - Zacz�� wyjmowa� z portfela banknoty. - Dwie�cie? Masz! Dobra, trzysta! Ch�opak przyjrza� si� uwa�nie portfelowi. - Masz tam chyba z pi��set dolc�w. Joe rzuci� portfel prosto w r�ce Murzyna. - Dobra, we� wszystko. Tylko daj mi lekarstwo. Tamten zawaha� si�. - Nie powinienem tego robi�. - Prosz�! - Joe czu�, jak serce przestaje mu bi�, a w p�ucach zaczyna brakowa� powietrza. - Prosz�! Murzyn wzi�� g��boki oddech. - Dobra. - Z g�rnej kieszeni kombinezonu wyci�gn�� ma�� fiolk� z purpurowym p�ynem. - Trzymaj. Joe wyrwa� mu fiolk� z r�k. - Dzi�ki! Wielkie dzi�ki! - Wyj�� korek i jednym haustem wychyli� zawarto�� buteleczki. P�yn szybko sp�yn�� w d� cia�a. Mia� przyjemny winogronowy smak. Czu�, jak kr��y mu w �y�ach, uspokaja serce, a wzmacnia cia�o. Ledwo uszed� z �yciem, ale... �y�. - Dzi�ki - szepn��, opieraj�c si� o budynek. - Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzi�czny. - Oddech wyr�wnywa� si�. Bo�e, pomy�la�, uda�o mi si�. Teraz musia� tylko odzyska� pieni�dze. - S�uchaj, co do tych pieni�dzy... Odwr�ci� si� i urwa� w po�owie zdania. Ch�opak znikn��. �wier� mili dalej, w ciemnej uliczce, za podniszczonym budynkiem, kt�ry kiedy� by� hotelem �Mayo", czarny wyrostek liczy� sw�j �up. Wzrokowa ocena okaza�a si� zbyt skromna. W portfelu znajdowa�o si� ponad siedemset dolar�w. Teraz by�y jego- Wyrzuci� portfel do pobliskiego �mietnika, nie ruszaj�c kart kredytowych. Z w�asnego wyci�gn�� z�o�on� kartk� papieru, kt�ra sprawia�a, �e wygl�da� p�kato, w�o�y� do niego zdobyt� fors� i wsun�� portfel z powrotem do kieszeni. Czu� jego przyjemny kszta�t. Nic tak nie cieszy�o jak cudze pieni�dze przy w�asnym ty�ku. Tyrone Jackson u�miechn�� si�, szczerz�c z�by. Pogratulowa� sobie kolejnego udanego numerku. Nie m�g� powstrzyma� �miechu, gdy pomy�la� o tych wszystkich ch�opcach, z kt�rymi dorasta�, o North Side Hoover Crips, gangu, kt�ry nauczy� go, jak naci�ga� ludzi. Przed laty �erowali na cudzej naiwno�ci i �yczliwo�ci, wykorzystywali naturaln� sk�onno�� innych do niesienia pomocy, nierzadko pomagaj�c sobie si��. Nigdy tego nie lubi� i teraz, gdy odszed� z gangu, ju� tak nie post�powa�. Zdecydowanie wi�cej satysfakcji sprawia�o mu oszukiwanie oszust�w. Nie dr�czy�y go wyrzuty sumienia, nie czu� najmniejszego �alu. Okaza�o si�, �e naj�atwiej naci�ga� naci�gaczy. Tak bardzo przyzwyczaili si� do uwa�ania siebie za najsprytniejszych pod 24 s�o�cem, �e nie przychodzi�o im do g�owy, i� kto� m�g�by pr�bowa� zabawi� si� ich kosztem. Zaszyli si� w �wiecie fantazji, trac�c zupe�nie kontakt z rzeczywisto�ci�. Kt� inny uwierzy�by, �e chorob� wywo�an� przera�aj�cym wirusem Ebola mo�na wyleczy� sokiem winogronowym? Ten numer wymy�li� kilka miesi�cy temu i, jak dot�d, zawsze mu si� udawa�. Ubierz si� jak wie�niak, wysi�d� z autobusu, kt�ry przyjecha� z wschodniej cz�ci stanu i... wszyscy frajerzy twoi. Nie da si� ukry�, �e dzisiejszy �up przebi� wszystkie poprzednie. Wi�kszo�� naci�gaczy mia�a przy sobie pewn� sum� pieni�dzy, tak na wszelki wypadek - na przyk�ad, �eby zap�aci� kaucj� -jednak nigdy przedtem los nie u�miechn�� si� do� tak �askawie. Dzi�ki tym dolcom prze�yje wiele ciekawych dni. M�g�by sobie kupi� nowe rzeczy, p�j�� na obiad do �Polo Grill", wybra� si� do North Side, by zakosztowa� tamtejszych uciech. Najbardziej lubi� jazz. Uczy� si� gra� na saksofonie i nic nie sprawia�o mu wi�kszej frajdy ni� s�uchanie profesjonalnych muzyk�w. Nie dziwi� si�, �e jazz go poci�ga�. Bogiem a prawd�, ju� by� artyst�, a swoje riffy wygrywa� na ulicy. Z tym �e jego improwizacje przynosi�y mu pieni�dze. Rozdzia� 4 a "statnim wysi�kiem zdo�a� wrzuci� zwini�ty dywan na ty� vana. Wyl�dowa� tam z g�uchym �omotem, co przypomnia�o mu o delikatnej zawarto�ci pakunku. - Przepraszam - wysapa� do martwego cia�a. - Nic nie mog� na to poradzi�. Odwr�ci� si�, dla odpoczynku opar� o samoch�d i... z wra�enia omal nie podskoczy� do g�ry. Przy nim sta� m�czyzna, kt�rego nigdy wcze�niej nie widzia�. Bia�y, w �rednim wieku, zupe�nie �ysy. Gdy tylko ich spojrzenia skrzy�owa�y si�, na ustach m�czyzny zago�ci� u�miech tak s�odki, �e powodowa� md�o�ci. - Charlie Conrad - przedstawi� si� m�czyzna wyci�gaj�c r�k�. - Przyjaciele wo�aj�na mnie Chuck. Nie widz�c wyj�cia, u�cisn�� d�o� Chucka. - W�a�nie si� wprowadzi�em do domu obok - wyja�ni� Chuck. - Mia�em zamiar ju� przedtem wpa�� do s�siad�w i si� przedstawi�, ale jako� si� nie sk�ada�o. W�a�nie zobaczy�em, jak niesiesz ten dywan i pomy�la�em sobie: �Chuck, oto nadarzy�a si� okazja. Mo�e powiniene� wy�wiadczy� s�siedzk� przys�ug� i pom�c mu z tym dywanem". Wi�c o to chodzi�o. Ale mam szcz�cie. Chuck przest�powa� z nogi na nog�, wype�niaj�c pustk� milczenia. -A... a gdzie pracujesz? Prze�kn�� �lin�. - W doradztwie. - Doradztwie... Ach tak, rozumiem. - Chuck nie przestawa� podrygiwa�. - To musi by� ciekawa praca. - Jasne. - Zacz�� si� odwraca�. Chuck zada� mu szybko nast�pne pytanie: 26 - O co tak naprawd� chodzi w tym doradztwie? Wzi�� g��boki oddech. - Ludzie przychodz� do mnie ze swoimi problemami... a ja je rozwi�zuj�. - Aaa, tak. - Chuck zacz�� wykr�ca� sobie palce. - To naprawd� musi by� cholernie interesuj�ce. -1 tak jest. Chuck pokaza� palcem na wn�trze vana. - Co masz tam w �rodku? - Nic. Zupe�nie nic. - Wygl�da jak dywan. - Chuck pochyli� si� do przodu i nieznacznie przesun�� w kierunku samochodu. - Bo to jest dywan. - Wiesz, moja babcia mia�a bardzo podobny. - Chuck wyci�gn�� r�k�, by go dotkn��. M�czyzna odepchn�� jego d�o�. - Nie r�b tego! Chuck wstrzyma� oddech, wyra�nie zaskoczony. -Ale... - Jest bardzo brudny. -Och... Chwyci� klamk� tylnych drzwi. - Mo�esz si� odsun��? - Na dywanie jest plama. Odwr�ci� si� i zajrza� do �rodka, obawiaj�c si� najgorszego. Nie bez powodu. Ciemna plama spoziera�a na nich ze spodniej cz�ci dywanu. Krew. Spojrza� znowu na Chucka. Wyraz jego twarzy zmieni� si�, u�miech znikn��. Wolno, niepostrze�enie w�o�y� r�k� do wewn�trznej kieszeni marynarki i dotkn�� d�ugiego srebrnego no�a, kt�rego ��obkowane ostrze tkwi�o w pochwie. Chuck odchrz�kn��. - Czy to jest w�a�nie taka plama, o jakiej my�l�? M�czyzna chwyci� r�koje�� no�a. Obliczy�, �e m�g�by go wyj�� w okamgnieniu. M�g�by go wyj�� i podci�� typkowi gard�o tak, �e facet nawet by si� nie zorientowa�, co si� sta�o. - A o jakiej plamie my�lisz? Chuck pokiwa� g�ow�. - Kawa. - Kawa? - Rozlu�ni� d�o� spoczywaj�c� na r�koje�ci. - Tak. Plamy po kawie s� najgorsze. Nie mo�na ich dopra�. Pewnie dlatego go zabierasz. M�czyzna pr�bowa� si� u�miechn��. - Tak, w�a�nie dlatego. - Masz jeszcze co� do przeniesienia? Mo�e m�g�bym pom�c? - Nie, ju� nic wi�cej nie mam. Ale dzi�ki za dobre ch�ci. - Nie ma za co. Chc� by� dobrym s�siadem. Chyba to dobrze, no nie? 27 M�czyzna patrzy�, jak Chuck oci�ale rusza w kierunku swojego domostwa. Ten dobry s�siad nigdy nie b�dzie wiedzia�, jak niewiele brakowa�o, by sta� si� martwym s�siadem. Zamkn�� tylne drzwi, wsun�� si� na siedzenie kierowcy, w��czy� zap�on, a potem magnetofon. P�yta �Gris-Gris" Doktora Johna. By�o na niej kilka wzruszaj�cych kawa�k�w. Ca�kiem nie�le jak na bia�ego ch�opaka. U�miechn�� si� zadowolony i w��czy� si� do ruchu, wystukuj�c o kierownic� jazzowy, pulsuj�cy rytm. Koncert tu�-tu�! Rozdzia� 5 %} aki� czas temu Christina odkry�a, �e boczna cz�� szafy w sypialni Bena otwiera si� na dach. Niejeden raz w ci�gu dnia, a czasem i noc� wczo�giwali si� tam, aby znale�� cichy zak�tek, uciec od wszystkiego, pogada� czy si� odpr�y�. A pewnego razu to przej�cie uratowa�o jej �ycie. Ben le�a� rozci�gni�ty na jednym ko�cu w�skiej, p�askiej cz�ci dachu, wci�ni�tej pomi�dzy dwajego szczyty. Christina siedzia�a po drugiej stronie w pozycji lotosu - zachodz�ce s�o�ce �wieci�o jej prosto w twarz. - Medytujesz? - zapyta� Ben. Waha�a si� przez moment, nie otwieraj�c oczu, jakby rozwa�a�a, czy naprawd� chce odpowiedzie�. - Je�li ju� musisz wiedzie�, kontaktuj� si� z moim anio�em. - Och, daj spok�j. Otworzy�a wreszcie oczy. - Co? Co jest takiego okropnego w rozmawianiu z anio�ami? - Serio, Christina. Czy naprawd� musisz podchwytywa� ka�d� kolejn� g�upot�, wymy�lon� przez New Age? - Anio�y nie s� g�upot�. - Zamkn�a oczy i odwr�ci�a si�. - Czasami potrafisz by� taki nietolerancyjny. - Nietolerancyjny? Nie wydaje mi si�. Tolerowa�em twoje wyprawy w przesz�e �ycia. Nie komentowa�em, kiedy pogr��y�a� si� we wspania�ym �wiecie kryszta��w. Siedzia�em cicho, gdy robi�a� kurs medycyny holistycznej i osiem razy czyta�a� Proroctwo Celestyny, zaznaczaj�c kluczowe fragmenty ��tym markerem. Ale anio�y? - Anio�y nie s� g�upot� - powt�rzy�a. - S� tu od zawsze. - Popatrzy�a na niego z wy�szo�ci�. - One s� w Biblii, wiesz? 29 - Tak naprawd� w Biblii z imienia wymienione s� tylko cztery anio�y, a jednym z nich jest Lucyfer. Mam nadziej�, �e to nie z nim rozmawiasz. -Anio�y to nie jakie� ch�opaki ze skrzyd�ami i harfami - poinformowa�a go Chri- stina. - One s� wsz�dzie. Niekt�rzy z moich najlepszych przyjaci� s� anio�ami. Ben uni�s� brwi. - Czy ja jestem anio�em? - Powiedzia�abym, �e jeste� najwy�ej anio�em w trakcie szkolenia. Pr�bujesz si� odnale�� poprzez cynizm, ale mo�esz jeszcze zas�u�y� na skrzyd�a. - Cienie It's a Wonderful Life. - Ale dobr� wiadomo�ci�jest, �e nie musisz robi� tego sam. Masz anio�a str�a, wiesz? Jak my wszyscy. - M�j musi by� na urlopie. - Nie �artuj. To prawda. Tw�j anio� zawsze ci� obserwuje. - Nawet jak d�ubi� sobie w nosie? Jak id� do �azienki? - Czy mo�esz by� powa�ny cho� przez chwil�? Gdyby� rozmawia� czasem ze swoim anio�em, lepiej by ci si� powodzi�o. - Podnios�a g�ow�, pozwalaj�c, �eby jasne promienie sp�ywa�y wprost na jej twarz. - T�sknisz za nim? -Za kim? - Och, przesta� udawa�. Dobrze wiesz, o kogo pytam. O Joeya. Mieszka�e� z nim przez prawie sze�� miesi�cy. Twoje �ycie musia�o si� bardzo zmieni� teraz, gdy go nie ma. - To prawda. K�ad� si� do ��ka tylko raz w ci�gu nocy, zamiast sze�� czy siedem. Nie musz� domy�la� si�, czego chce p�acz�cy maluch. I omija mnie najwy�sza rado�� zmieniania brudnych pieluch. - No i znowu zr�cznie uda�o ci si� unikn�� pytania. Nie t�sknisz za nim? Ben wzruszy� ramionami. - Od czasu do czasu. - Pokr�ci� g�ow�. - Julianie zas�uguje na takie dziecko jak Joey. - Staw czo�o faktom: rodzicielstwo nie jest posad� uzale�nion� od zas�ug. S�ysza�e� co� o nim? - Wiesz, jak si� maj� sprawy mi�dzy Juli� a mn�. Jest ma�o prawdopodobne, �e zadzwoni do mnie z nowinkami. Szczeg�lnie po tych wszystkich z�o�liwych uwagach, jakie robi�a, zabieraj�c smarkacza z powrotem. - Przerwa�. - Nie mam poj�cia, jak to si� dzieje. By� taki czas, kiedy byli�my mali... - Westchn�� przeci�gle. - Pami�tam, kiedy Julia i ja byli�my dw�jk� najlepszych przyjaci� na �wiecie. Kiedy ona... - Przerwa� nagle. - Wydaje si�, jakby to by�o nie dalej ni� wczoraj. Christina delikatnie po�o�y�a mu d�o� na ramieniu. - Czy m�wi�am ci, �e dzwoni�a twoja matka? - Co? Mama? - Czy m�g�by� przesta� zachowywa� si� tak, jakby to by�o nie do uwierzenia? Matki s� znane z tego, �e od czasu do czasu dzwoni� do swoich syn�w. Szczeg�lnie gdy ci synowie maj� tendencje do zapominania o zadzwonieniu do nich. - Czego chcia�a? 30 - Najwyra�niej przeczyta�a o dzisiejszym wyst�pie rocznicowym w �The Daily Oklahoman". - Matka Bena mieszka�a w najbardziej elitarnej cz�ci Oklahoma City, zwanej Nichols Hills, oko�o dw�ch godzin drogi od Tulsy. - My�la�a o przyje�dzie tutaj. - Po co? - �eby ci� zobaczy�, ty beztroski idioto. Przecie� i tak nigdy jej nie zaprosi�e�, �eby przyjecha�a pos�ucha�, jak grasz. - Moja matka niewiele wie o muzyce, a jeszcze mniej o jazzie. - Nie o to chodzi. - M�czy�aby si�. - W�tpi�. - Mam nadziej�, �e jej nie zach�ca�a�. - Nie, ale da�am jej wskaz�wki, jak dojecha�. - Christina! - Ben przekr�ci� si� na drugi bok. Chcia� si� poskar�y�, ale jaki to mia�o sens? Christina najwyra�niej zrobi�a to, co uzna�a za s�uszne; nic, co mia� do powiedzenia, nie zmieni�obyjej opinii. Po kilku minutach Christina przerwa�a milczenie. - Przykro mi, �e przes�uchanie nie posz�o dobrze. - Sk�d wiesz? - Gdyby� dosta� kontrakt na ten wyst�p, wspomnia�by� o tym. Christina mia�a zwyczaj zaskakiwania go swoim rozumieniem spraw, jakich wcale nie musia�a rozumie�. Jej intuicja by�a niesamowicie rozwini�ta. Sprawia�a wra�enie, jakby niemal umia�a czyta� w my�lach. Co, zwa�ywszy na te wszystkie dziwne rzeczy, kt�rymi si� zajmowa�a, nie wydawa�o si� takie ca�kiem niemo�liwe. - Musisz by� rozczarowany. Wzruszy� ramionami. - Nie bardzo. Nigdy nie spodziewa�em si� dosta� tego kontraktu. Dobrze mi idzie, gdy gram z innymi muzykami - z Mike'em, kiedy byli�my w college'u, z ch�opakami zjazz-bandu w tych ostatnich miesi�cach. Ale nigdy nie b�d� dobrym solist�. - Gadasz g�upstwa. Dlaczego si� nie doceniasz? Jeste� najlepszym pianist�, jakiego kiedykolwiek s�ysza�am. Ben si� za�mia�. - Przypomnij mi, �eby ci� zabia� na koncert Van Cliburna. - Ale nie wydaje mi si�, �eby jazz by� twoj� mocn� stron�. - No c�, ludzie oczekuj� muzyki folkowej wykonywanej na gitarze, a nie na fortepianie. A w mie�cie nie ma wielu klub�w folkowych. - Mo�e powiniene� sam jaki� otworzy�? Znowu si� za�mia�. - To twoje marzenie? - Jasne. Chcia�abym, �eby� i ty czasem pomarzy�. - Nie mo�na prowadzi� klubu graj�c muzyk�, jakiej ludzie nie chc� s�ucha�. - Ben, wiesz, na czym polega tw�j problem? - Domy�lam si�, �e zaraz si� dowiem. 31 - Zawsze pr�bujesz zadowoli� innych ludzi, co jest godne pochwa�y, wszystko ma jednak swoje granice. Nie zaczyna si� gra� jakiego� rodzaju muzyki tylko dlatego, �e w�a�nie tego chc� s�ucha� inni ludzie. W kt�rym� momencie swojego �ycia musisz by� taki, jaki naprawd� jeste�. - Wiesz, ju� drugi raz s�ysz� dzisiaj tak� przemow� i szczerze m�wi�c, m�czy mnie to. -Wi�c pos�uchaj jej dla odmiany! -Jej s�owa zabrzmia�y z niespodziewan� si��. - Czy my�lisz, �e m�wi�abym ci to, gdyby to nie by�a prawda? Ben odwr�ci� si�. - Nie potrzebuj�, �eby inni m�wili mi, kim mam by�. -A jednak najwyra�niej potrzebujesz! - Podnios�a r�ce. - A wszystko to jest cz�ci� tej idiotycznej gry w udawanie, �e ju� nie chcesz by� prawnikiem. - Nie chc�. Christina nie odpowiedzia�a. - Powiedzia�em, �e nie chc�. Siedzia�a cicho, niewzruszona. -Nie chc�! Lekko obr�ci�a g�ow�. Chyba protestuje zbyt gorliwie, pomy�la�a. Ben przewr�ci� oczami i przesun�� si� w stron� drzwiczek. - Wiesz, Ben, tylko dlatego, �e ostatnia sprawa �le si� sko�czy�a... - Nie chc� o tym rozmawia�! Christina zab�bni�a palcami. - Wpad�am dzisiaj zobaczy� si� z Jonesem i Lovingiem. - Prosz�, nie zaczynaj znowu, dobrze? - Oni ci� potrzebuj�. - Wcale nie. Jones to pierwszorz�dny asystent i kierownik biura, za� Loving to nieugi�ty detektyw z rozleg�ymi kontaktami w sferze biznesu. Wcale mnie nie potrzebuj�. - Czuj� si� porzuceni, odk�d zawiesi�e� praktyk�. - Nie zawiesi�em mojej praktyki. Zosta�a rozniesiona w drzazgi. Christina sykn�a: - Wym�wki, wym�wki. Pomy�l o ca�ym tym czasie, kt�ry sp�dzi�e� na Oxfor-dzie uzyskuj�c sw�j dyplom. -1 co z tego? Czy gdzie� jest napisane, �e mam by� prawnikiem tylko dlatego, �e sp�dzi�em trzy lata na najlepszym wydziale prawa w stanie? - Tulsa ma ca�kiem dobry wydzia� prawa - wtr�ci�a Christina. Ben si� zatrzyma�. To by�a prawda, ale od kiedy to Christina zosta�a obro�c� tulsa�skiego wydzia�u prawa? - Chodzi o to, �e wcale nie musz� by� prawnikiem. Radz� sobie ca�kiem nie�le. - Racj a. �yj �c z re sztek honorarium za tw�j � du�� spraw�? To ni e b �dzi e trwa�o wiecznie, wiesz? - Zarabiam te� jako muzyk. - Nie do�� du�o, �eby op�aci� komorne, ale nie o pieni�dze tu chodzi. Wiem, �e w ko�cu nauczysz si�, jak by� tym, kim naprawd� jeste�. - Zamilk�a, patrz�c na 32 niebo. - Jestem pewna, �e tak b�dzie. Z czasem. Tylko �e m�czy mnie czekanie. Tak samo jak Jonesa i Lovinga. Potrzebuj� ci�. - Och, czy mo�esz przesta� wywo�ywa� u mnie poczucie winy? Wcale mnie nie potrzebuj�. Jestem pewien, �e s� bardzo zaj�ci i beze mnie. Jones wychyli� si� do ty�u, uwa�nie wycelowa� i wyrzuci� kolejn� kulk� papieru w kierunku kosza na �mieci. Odskoczy�a od jednej �ciany, rykoszetem odbi�a si� od drugiej i spad�a tu� przy kraw�dzi kosza. - Psiakrew! - powiedzia�, kr�c�c si� na czarnym obrotowym krze�le. - Mia�em jedena�cie koszy z rz�du i tak to zepsu�em! - Jakie to ekscytuj�ce - powiedzia� znu�ony Loving, wygl�daj�c zza gazety. - Powiadomi� pras�. - Ja przynajmniej nie marnuj � czasu czytaj�c po raz trzeci jakie� idiotyczne czasopismo. A tak w og�le, to co to jest? - Jones podszed� do biurka Lovinga i wyrwa� mu pismo z r�k. - �Nowinki UFO"? Daj spok�j. Jak mo�esz czyta� takie �mieci? - To nie s� �mieci - stwierdzi� Loving, zabieraj�c gazet� z powrotem. - To powa�ne dziennikarstwo. - To j est tylko o krok odleg�e od �Skandali" - odpowiedzia� Jone