Bernard William Najwyższa sprawiedliwość Prolog Nigdy nie wyglądała piękniej niż teraz - zupełnie naga i na zawsze nieruchoma. Nie może oderwać od niej oczu, nie może rozstać się z widokiem jej czekoladowo- brązowej skóry, wysoko osadzonych kości policzkowych, gładkiego aksamitu szyi. Wzrokiem bada nieskazitelne ciało, jaśniejące w świetle dwunastu ustawionych wokół świec. Jest arcydziełem bez skazy; wydaje mu się, że odtąd będzie jego arcydziełem. „Nie promieniuje już młodością, jak niegdyś". Nie, nie powinna mu przychodzić do głowy taka myśl. Jednak nie może wymazać z pamięci natrętnego obrazu dziewczyny, która kiedyś ożywiała to ciało - młodej, rumianej, niewinnej. Czas to okrutny pan; nie zatrzymuje tajemnic przemijania dla siebie. Jednak nieodmiennie podziwia jej piękno. Zmarszczki podkreślają raczej jej dumny wdzięk niż wiek. Z pewnością dojrzałość jest równie cenna jak niewinność, albo nawet bardziej. A może po prostu rozrzewnia go myśl, że jakkolwiek by temu zaprzeczał, ta kobieta nie jest mu obojętna. Ma zamknięte oczy, lecz nadal pozostaje tak atrakcyjna, że trudno oderwać od niej wzrok. Czyż to nie Szekspir powiedział, że oczy są zwierciadłem duszy? To one, bardziej niż cokolwiek innego, decydują o uroku kobiety. Ajednak, mimo że jej oczy przykrywająpowiekijest wciąż piękna. Dla takiej twarzy, dla tej twarzy niekoniecznie tysiąc statków wypłynęło w morze, ale na pewno na swój sposób popychała mężczyzn do czynów może nawet bardziej niezwykłych i niebezpiecznych. Zastanawia się, czy wypadałoby zrobić jej zdjęcie. Postanawia sięgnąć po polaroid - to on jest panem chwili, sędzią, który ocenia, co jest w dobrym, a co w złym guście. Naciska na migawkę. Błysk na sekundę sprawia, że pokój wygląda jak rentgenowskie zdjęcie tego, co istniało przed chwilą. Aparat wulgarnie wypluwa kwadratową fotografię. 7 Patrzy na zegarek. Czeka minutę, aż zdj ecie się wywoła. Znów spogląda na leżącą przed nim kobietę. Zachowuje się jak niesforny psiak, który zna jedynie drogę do domu. Niezmiernie podobająmu się jej włosy - krótkie z tyłu i po bokach, a dłuższe i bujne z przodu. Równo przycięta grzywka zsunęła się kokieteryjnie na bok. Piękno otacza jej twarz nimbem tajemniczości. Im dłużej na nią patrzy, tym bardziej jest przekonany, że słowo „tajemnicza" stanowi najkrótszy, a zarazem najtrafniejszy opis jej ciała, jej nieuchwytnego wdzięku... Fotografia jest już gotowa, jednak trudno mu na nią patrzeć. W żadnym razie nie oddaje piękna kobiety. Płomienie świec rozświetlające półmrok pomieszczenia sprawiają, że na ziarnistym zdjęciu wszystko ma zielonkawożółty odcień. Odrzuca fotografię. W niczym mu ona nie pomoże. Będzie musiał polegać na własnej pamięci. Zbliża się do leżącej szybko, lecz bezgłośnie, jakby się bał przerwać jej błogi sen. Jest taka piękna! Gdy się nad nią pochyla, czuje nagły przypływ energii. Przeszywa go podniecający dreszcz. Czy wolno mi jej dotknąć? - zastanawia się. To ostatnia szansa; nie może jej nie wykorzystać. Z wolna opuszcza rękę. Palcami wodzi po zmarszczkach na jej twarzy, po zmysłowo zaokrąglonej dolnej wardze, dumnie zarysowanej szyi. Tak jak dawniej, czuje podniecenie; powracają dawne uczucia - może nigdy go nie opuściły... Dłoń schodzi coraz niżej, muskając obojczyk, przesuwając się po ramionach, kreśląc linię w zagłębieniu pomiędzy piersiami. Nie może się powstrzymać; nachyla się, przyciska do nich usta i składa słodki, chłodny pocałunek - przynajmniej tak go zapamięta. Żebra odrobinę napinają skórę, pod niemal nie istniejącą talią lekko zaokrąglają się biodra. Boże, jak bardzo chciałby przytulić ją do siebie, rzucić się na nią, wędrować ustami po jej plecach, wcisnąć nogę pomiędzy nogi, poczuć miękkość ud. Nie potrafi sobie z tym poradzić - nie tylko z tęsknotą, ale także ze smutkiem, z depresją. Jak do tego doszło? Tworzyli wspólnie wspaniałą muzykę i nie są to wcale puste słowa. Ale przeszłość nie wróci. Wszystko przeminęło. Wszystko oprócz ciała oświetlonego drżącymi płomykami. Po raz ostatni zatrzymuje wzrok najej twarzy. Wygląda tak, jakby samjąwyrzeźbił w kamieniu, próbując zatrzymać na zawsze. Brakuje tylko uśmiechu... Zaraźliwego, wibrującego uśmiechu. Za każdym razem, gdy go widział, robiło mu się cieplej na sercu. Tak... Zdaje sobie sprawę, że uśmiech jest bardzo ważny. Musi go dodać. Niemal nie myśląc, nachyla się i mocno przyciska usta do jej warg. Całuje ją za wszystkie czasy, całuj e tak, jakby nie było jutra, które zresztą dla niej już nie nadej dzie. Mój aniele, myśli, obejmując ją z całej siły. Teraz idź już do nieba. Tam, gdzie twoje miej sce. Jeszcze j eden pocałunek, tym razem złożony na policzku... Odrywa się od niej. Przez chwilę stoi nad ciałem, a potem rytualnie zdmuchuje świeczki, jedną za drugą. Pokój tonie w ciemnościach. Czas przystąpić do dzieła. Czeka go wiele pracy. Przykłada palce do ust i przesyła w jej kierunku pocałunek. - Dobranoc, mój aniele - mówi na głos, choć wie, że go nie słyszy. - Tak bardzo cię kocham. Zawsze cię kochałem. Strasznie żałuj ę, że to ja cię zabiłem. Niestety tak musiało być... Część pierwsza JESZCZE JEDNA NOC W BABILONIE Rozdział 1 ' en Kincaid grał na pianinie i śpiewał z takim zaangażowaniem, że mężczyzna siedzący przy scenie na próżno usiłował zwrócić na siebie jego uwagę. - Wiem, że zmierzam doo-onikąd... - Ben śpiewał dalej wysokim, ochrypłym głosem, który przypominał trochę Boba Dylana, a trochę Sonny'ego Bono. -...a wszędzie indziej byłoby lepiej. Mężczyzna obok sceny nie mógł tego dłużej znieść. Podniósł się z miejsca. - Dość tego! - wrzasnął. Ben nie usłyszał wołania. - Wracam z tooorebką... a jej już nie ma... Niezadowolony słuchacz uderzył pięścią w najbliższy stół tak mocno, że brzęk- nęły stojące na nim dwa kufle i świecznik. - Dość, dość! Słyszałeś??! Ben zamarł i przerwał śpiew. Przestał grać, na chwilę przestał nawet oddychać. - Earl? Do mnie mówiłeś? Earl Bonner westchnął z ulgą. - A do kogo? Ben nerwowo uderzał palcami w rozłożone przed sobą nuty. - Ale... ja jeszcze nie skończyłem. Earl wyciągnął z tylnej kieszeni białą chusteczkę i przetarł czoło. - Jak to nie skończyłeś? Walisz w te klawisze już od jakichś dziesięciu minut. Ben przełknął ślinę. - To długa piosenka. - To nie jest piosenka, synu. Przypomina raczej operę. Ben odsunął się od klawiatury. 11 - Ta piosenka opowiada pewną historię, Earl. Potrzeba trochę czasu, by zawiązać akcję, przedstawić głównych bohaterów... - Co ty pleciesz? Akcja? Bohaterowie? - Wiesz, to jest piosenka Harry'ego Chapina... - Harry'ego jakiego? - Earl wgramolił się na scenę. - Ben, czy wchodząc tutaj, zauważyłeś nazwę klubu? Ben odchrząknął niepewnie. -Nooo... „Uncle Earl's Jazz Emporium". - No właśnie. Jak myślisz, które ze słów jest tutaj najważniejsze? Ben spuścił wzrok. - Jazz? - Brawo za domyślność. Jaazzz. - Wymówił to słowo tak, jakby miało kilkanaście sylab. - Możesz mi powiedzieć, co, w imię Theloniusa Monka, wspólnego z jazzem ma szopka, którą jeszcze przed chwilą odstawiałeś? - Tematyczną różnorodność. - Coś jakby wodewil, co? Pamiętaj, jesteś w „Uncle Earl's Jazz Emporium". - Wyciągnął rękę. - Chodźmy, Ben. Ben wstał z krzesła. - Mam wziąć ze sobą nuty? - Zapomnij o tym. Ben zeskoczył ze sceny i pozwolił, by prawa ręka Murzyna spoczęła na jego plecach. Earl wyprowadził go na zewnątrz przez drzwi we wschodniej części klubu. Świeciło jaskrawe kwietniowe słońce. Klub mieścił się na południu Tulsy, w sercu Greenwood, jazzowego centrum. Kilka klubów, studia, sklepy i bary otaczały „Uncle Earl's" ze wszystkich stron. Wzrok Bena zatrzymał się na stojącym parę przecznic dalej, słynnym kościele Mt. Zioń Church, od zawsze będącym oazą czarnej społeczności północnej Tulsy. Po przeciwnej stronie górowały nad miastem sylwetki supernowoczesnych budynków - wspaniałe miasteczko uniwersyteckie przy Rogers University. Uderzający kontrast... - Teraz spójrz na mnie - poprosił Earl Bena, obracając go naokoło jak baletni- cę. - Wiem, że potrafisz grać jazz. Przez ostatnich kilka miesięcy radziłeś sobie naprawdę nieźle, biorąc pod uwagę, że jesteś jedyną bladą twarzą w zespole. Potrafisz utrzymać wspaniałe, rytmiczne tempo, gdy grasz dwiema rękami. Umiesz sprawić, by fortepian wydawał z siebie niemal słowicze dźwięki. Powiedz mi zatem, co to było. Ben wzruszył niezdarnie ramionami. - Pomyślałem sobie, że skoro idę na solowe przesłuchanie, powinienem spróbować czegoś... innego. Earl wlepił w Bena bezlitosny wzrok. -A to coś innego znaczy dla ciebie więcej niż jazz, tak? -Nie, nie - zaprzeczył Ben, nieco zbyt gorliwie. - Kocham jazz, naprawdę... Tylko... 12 - Czyjacyś twoi przyjaciele są muzykami jazzowymi? - Hmm... Tak. Earl położył Benowi rękę na ramieniu i ścisnął z całej siły, jakby wyciskał sok z winogron. - Posłuchaj, Ben. Lubię cię i dlatego to, co chcę powiedzieć, zajmie mi minutkę. Zgoda? Ben kiwnął głową. - Nie grasz jazzu tylko dlatego, że to umiesz czy że potrzebujesz pracy, albo że lubisz przesiadywać w klubach. Jeśli chcesz być jazzmanem, musisz czuć tę muzykę całym sobą, każdym nerwem. Głęboko w duszy. - I chyba tak mógłbym ją czuć. Earl uśmiechnął się. - Coś mi się zdaje, że mnie nie słuchasz, synu. Nie chodzi o to, że mógłbyś jączuć. Dzieje się tak dlatego, że nie masz wyboru. To uczucie jest częścią ciebie, takjak twoja noga czy ręka. To jakby w środku ciebie była szafa grająca, która pulsuje w twoich piersiach. Posłuchaj tylko! - Przerwał, oblizując wydatne wargi. - Nie wiem, synu, co robiłeś, zanim zjawiłeś się w moim klubie, ale coś mi się zdaje, żenię grałeś jazzu. - To prawda. - Zresztą i tak nie wiem, po co biały chłopak ma grać jazz. Niektórym z was udaje się jakaś imitacja, ale to nie to samo. By być prawdziwym jazzmanem, trzeba cierpieć. Trzeba czuć ból. Ból tak silny, że tylko prawdziwy wysiłek pozwoli go uśmierzyć. - Może podczas przesłuchania powinienem jednak zagrać z muzykami. - Zdaje mi się, że nic do ciebie nie trafia. - Earl mówiąc kołysał się, jakby poruszany niesłyszalnym synkopowym rytmem. - Pozwól, że zadam ci pytanie, Ben. Czy ty rozumiesz znaczenie jazzu? -Co? - Dobrze słyszałeś. Rozumiesz je? Ben skrzywił się. - Hmmm... cóż... Możesz mi to wyjaśnić? Earl pogroził mu palcem. - O właśnie, tu jest pies pogrzebany. Już dawno temu stary Satchmo mawiał: „Jeśli musisz pytać, nigdy się nie dowiesz". - Żadnej wskazówki? - Nie wiedziałbym nawet, od czego zacząć. Rzeczywiście chodzi o cierpienie. Ale również o coś więcej. O szukanie odpowiedzi, o poszukiwanie spokoju w samym sobie. Chodzi o to, żeby wiedzieć, komu można zaufać, kto ciebie potrzebuje. Chodzi o harmonię; musisz wiedzieć, co jest tak naprawdę ważne w nieprzebranym kosmosie rzeczywistości; uczyć się wiary... - Wzruszył ramionami. - Słuchaj, nie jestem w stanie tego wytłumaczyć. To jest tak, że budzisz się pewnego ranka i nagle wszystko już wiesz. - Earl, potrafię się nauczyć grać każdy kawałek, jaki mi dasz... - Wiem, Ben. Mówiłem już, że naprawdę wiesz, co zrobić z klawiaturą. Przypominasz mi kilku wielkich profesorów gry na fortepianie - Tutsa Washingtona, Hueya 13 Smitha, Allena Toussainta, Arta Tatuma. Ale nie chodzi o to. Jeśli serce ci podpowiada, że powinieneś grać tego... tego... Harry'ego... - Znów potarł brwi dłonią. -Do diabła z nim. Jak ty nazywasz tę muzykę? - Folk. - Folk? - Earl roześmiał się głośno i serdecznie. - A to numer! Dawno czegoś takiego nie słyszałem. - Próbował opanować śmiech i spoważnieć, jednak Ben widział, że nie bardzo mu to wychodzi. - W każdym razie, jeśli serce ci podpowiada, że powinieneś grać cały ten... folk, to zrezygnuj z jazzu. - Moda na folk jeszcze nie powróciła. - To nie ma znaczenia. Posłuchaj, nieważne, co robią inni. Nieważne, kim chcą, żebyś był. Musisz być tym, kim jesteś. - Wsunął chusteczkę z powrotem do kieszeni i podprowadził Bena do klubu. - Nie obraź się, ale chyba twój problem polega na tym, że jeszcze nie wiesz, kim jesteś naprawdę. Ben próbował się uśmiechnąć. - Dziękuję, wujku. Rozdział 2 ly po raz trzeci upuścił ciało, pomyślał, że zrezygnuje. Czy warto było się tak męczyć? Czy naprawdę było warto? Wszystko wydawało się proste, jednak chyba już przedtem wiedział, że tak nie będzie. Kiedy jeszcze żyła, kiedy wydawała ostatnie tchnienie, a on zdejmował z niej ubranie i układał jąna łóżku w blasku świec, nie miał większych kłopotów. Lecz gdy z ciał ulatywało życie, zmieniały się. Gdy odgłosy świata żyjących już do nich nie docierały, gdy archanielskie trąby wzywały dusze do siebie, ciała stawały się ciężkie i nieporęczne. Wymykały się, robiły się nieposłuszne i zaczynały ważyć tonę. Najbardziej się męczył schodząc po schodach. Powinien był sturlać ciało, lecz wydało mu się to jednak nieco niestosowne. Jej wspaniała uroda doznałaby zbyt dużego uszczerbku. Oczywiście naturalne piękno jej ciała szybko teraz gasło. Spodziewał się, że wieczorem, gdy rozpocznie się wielki koncert, będzie wyglądała makabrycznie. Schody miał już za sobą, lecz musiał jeszcze włożyć ciało do samochodu i zawieźć je do klubu. By osiągnąć pożądany efekt, należało działać starannie. Myślał, jak uczynić ciało bardziej poręcznym. Uśmiechnął się. Kiedy żyła, też sprawiała wiele kłopotów. Zawsze stawiała na swoim. Jednak teraz, gdy leżała martwa, martwa, martwa, miał nad nią pewną przewagę. Jego wzrok zatrzymał się na dywanie w dużym pokoju. Kiedyś, w jakimś filmie, widział, jak zawijali trupa w dywan. Ta sztuczka powinna zdać egzamin. Ukryje jej więdnącą urodę przed łakomymi oczami, a poza tym ciało zawinięte w dywan będzie bardziej posłuszne. Pomysł wymagał modyfikacji planu działania, ale właściwie co z tego? Był pewien, że rocznicowy występ tak wszystkich pochłonie, że nikt go nie zauważy. 15 Pochylił się, jedną dłoń przyłożył do jej pleców, a drugą do pośladków i pchnął. Całe szczęście, że podłoga z twardego drewna była niedawno wycyklinowana; nie stawiała oporu i ciało znalazło się po chwili na dywanie. Kilka minut później martwa kobieta leżała szczelnie weń zawinięta. Patrzył na owoc swojej pracyi nie mógł sięnadziwić. Nie widziałjej. Jeśli tylko nie da po sobie poznać, że pakunek jest cięższy niż wygląda, nikt się nie zorientuje, że w tym niewinnie wyglądającym rulonie kryje się makabryczna niespodzianka. Wspaniale. Zarzucenie ciężaru na ramię nie należało do najprostszych czynności, jednak jakoś sobie poradził. Piekielnie dużo pracy, jednak wiedział, że warto się pomęczyć. Wiązał ze swoją ofiarą wielkie plany. Na jego ustach zagościł uśmiech. Z tą ofiarą... i z następną. W drodze do domu Ben nastawił stacj ę KVOO, która nadawała audycj ę Andy' e-go O. Była to bez wątpienia stacja specjalizująca się w muzyce country. Próbował się wprawdzie zmusić, by posłuchać jazzu, jednak niezmiernie lubił audycję Andy'ego O. tak jak kiedyś w KBEZ program Steve'a Smitha, który jednak odszedł z radia. Dzięki antenie zamocowanej na samochodzie Ben mógł czasami złapać stację z Oklahoma City, gdzie audycje prowadzili jego ulubieni didżeje, Bob i Josh, lecz było już zbyt późno, by usłyszeć ich prowadzone na żywo programy. Oczywiście pozostawała niezła rozgłośnia informacyjna KWGS, j ednak zdarzało się, że był w nastroju nie sprzyjającym słuchaniu wiadomości w stacji będącej częściąNarodowego Radia Publicznego. Ben lubił swój kolejny samochód. Gdy wysłużona honda accord odmówiła posłuszeństwa, musiał zdecydować się na nowy środek lokomocji. Choć nie miał dzieci na karku, zawsze chciał jeździć vanem, by mieć poczucie, że otacza go coś dużego i stabilnego. Taki samochód - ze względu na swoją ładowność - bardzo się przydawał przy okazji wyjazdowych występów. Latem planowali z grupą wybrać się na tournee. W wozie mieściłby się cały ich sprzęt. Ben zaparkował na ulicy i podążył w stronę domu, którego część wynajmował. Dzielnica nie należała do najbardziej eksluzywnych w Tulsie, j ednak dom znajdował się niedaleko klubu Earla, zaledwie dziesięć minut samochodem. Chciał tylko się przebrać i wrócić na rocznicowy koncert. Gdy zbliżał się do domu, zobaczył, że jego gospodyni, pani Marmelstein, krząta się w ogródku. Stała odwrócona do niego tyłem i przekopywała rydlem miękką, gliniastą glebę. - Czy nie za późno na tulipany? - zapytał nachylając się nad jej ramieniem. Pani Marmelstein spojrzała na niego i uśmiechnęła się. - Za późno? Ależ skąd. Nie masz zielonego pojęcia o ogrodnictwie, Benjaminie Kincaid, prawda? - Miała na sobie perkalową, niebieską sukienkę w białe kwiaty. Żyła na tym świecie już osiemdziesiąt dwa lata, a Ben przypuszczał, że tę sukienkę miała co najmniej od osiemdziesięciu jeden. - Jeśli chcemy, żeby tulipany zakwitły w kwietniu, musimyje posadzić na jesieni. - Ależ pani Marmelstein - szepnął j ej do ucha - właśnie teraz mamy kwiecień. 16 - Kwiecień? Przecież niedawno było Halloween. - Zmarszczyła brwi. - Czy to przypadkiem nie jest jakiś fortel, Benjaminie? Niestety nie, pomyślał smutno. Prawda jest taka, że z paniąjest coraz gorzej. Zachowywała się tak przez sześć ostatnich miesięcy. We wrześniu miała dwa zawały serca, j eden po drugim. Mimo że wyszła z nich obronną ręką, już nie była tą samą osobą co kiedyś. Czasami tempo tych zmian przerażało Bena. Czuł się tak, jakby rozmawiał z zupełnie inną osobą. Stopniowo odzyskała mowę, jednak wrześniowa tragedia znacznie pogłębiła chorobę Alzheimera, najakącierpiała. Zawsze była lekko zdziwaczała, ale ostatnimi czasy bardzo się postarzała. Ben starał się jej pomóc jak tylko mógł; robił dla niej sprawunki, płacił rachunki, zbierał od najemców czynsz. Wiedział jednak, że wszystkie jego starania spełzną na niczym i było mu bardzo przykro. - Przepraszam, pani Marmelstein. To pani jest ekspertem od ogrodu, a nie ja. - Zawsze mógł kupić tulipany w pobliskiej kwiaciarni i zasadzić je w ogrodzie. Nigdy by się nie zorientowała. Pani Marmelstein spojrzała na zegarek. - Wcześnie dziś wróciłeś, Benjaminie. Nie sądzę, żeby twoi szefowie byli zadowoleni, że zrobiłeś sobie wolne popołudnie. - Pani Marmelstein. - Zaczerpnął powietrza. Jak wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji? Nie miał pojęcia. - Nie pracuję w kancelarii od kilku lat. Parsknęła. - Cóż, nie dziwi mnie to. Przychodzić do domu wczesnym popołudniem... Pięknie. - Wróciła do swoich ogrodniczych zajęć, lecz po chwili znów przerwała: -A propos, w pokoju czeka na ciebie gość. Kobieta. - Dezaprobata w jej głosie była tak wyczuwalna, że równie dobrze mogła była powiedzieć: „Diablica prosto z piekła". - Zapewne Christina? - A któżby inny. - Obrzuciła go podejrzliwym spojrzeniem. - Wiesz przecież, Benjaminie, że nie pozwalam, by moi mieszkańcy przyjmowali u siebie kobiety bez przyzwoitki. - Pani Marmelstein, jesteśmy przyjaciółmi. I współpracownikami... a przynajmniej nimi byliśmy. - Mogłaby nawet być twojącudownie odnalezioną siostrą. To mi się nie podoba 1 tyle. - Co by pani powiedziała, gdybym poprosił Christinę, żeby poszła z panią w sobotę na pchli targ? - W Tulsie znajdował się jeden z najciekawszych pchlich targów w całym kraju, czynny raz na tydzień. Pani Marmelstein zdążyła przystroić kupionymi tam kiczami niemal cały dom. - Pewnie - westchnęła starsza kobieta. - Nie mam nic przeciwko. - To dobrze. Powiem pani, co na to Christina. - Ruszył w kierunku frontowych drzwi. - Proszę nie zostawać zbyt długo na słońcu. Musi pani pamiętać, że jest bardzo ciepło jak na... hmm... miesiąc, jaki teraz mamy. W kilku susach pokonał stopnie prowadzące na ganek i otworzył wewnętrzne drzwi z siatki. Jedno spojrzenie na górę i już wiedział, że Joni Singleton, która również 2 Najwyższa sprawiedliwość 1 / wynajmowała tu pokój, nie spędza popołudnia w swoim ulubionym miejscu. Przypomniał sobie, że w tym semestrze uczęszczała na zajęcia do Tulsa Community College. Siostra bliźniaczka Joni powiedziała mu, że były to zajęcia z psychologii dziecięcej. Gdy siostra Bena podrzuciła mu najakiś czas swojego syna, Joni pełniła rolę niańki, co wywarło na nią spory wpływ. Popędził na górę, pokonując naraz po dwa stopnie. Uchylił skrzypiące drzwi i zajrzał do środka. Christina McCall siedziała na kanapie i czytała. Cokolwiek to było, mocno przykuwało jej uwagę. Nie odrywała oczu od jakiegoś rękopisu. Rękopisu? Zaraz, zaraz... Ben wpadł do pokoju jak bomba. - Co ty sobie myślisz?! W odpowiedzi Christina odrzuciła do tyłu długie, truskawkowo blond włosy. - Cześć, Ben. Dobrze, że jesteś. Ben podbiegł do niej. - Nie przypominam sobie, żebym ci pozwolił to czytać. - Nie prosiłam, bo nie wiedziałam, że coś takiego istnieje. Zresztą gdybym wiedziała i poprosiła cię o pozwolenie, i tak nigdy bym go nie otrzymała. - Święta prawda. - Więc zaoszczędziłam nam wielu kłopotów. - Chwyciła Bena za ramiona i uśmiechnęła się. -Napisałeś książkę, Ben! Wzruszył niezdarnie ramionami. - Cóż, miałem sporo wolnego czasu. - Prawdziwy, wysokiej klasy kryminał. Podobny do książek Darcy O'Brien. A poza tym jest o jednej z naszych spraw. To takie podniecające. - Christina promieniała. - Wiesz przecież, że telewizja uwielbia historie oparte na faktach. Może na podstawie twojej książki nakręciliby film tygodnia? - Tak... To nadrzędny cel mojego życia. - Wspaniały tytuł. Zabawa w mordercę. Myślę, że sprzeda się w milionach egzemplarzy. - Pod warunkiem, że moja matka kupi je wszystkie. - Zabiał Christinie rękopis i schował go do biurka. - Może zanim zaczniesz negocjować wykupienie praw autorskich przez film, ja znajdę wydawcę, co? - Nic na to nie poradzę, Ben. Uważam, że książka jest niesamowita. Myślałam, że marnujesz czas, rzępoląc na pianinie i wmawiając sobie, że nie wrócisz do zawodu. - Wmawiając sobie? - A tu co się okazuje? Że piszesz książkę! Jestem z ciebie dumna. - Teraz mogę dokonać żywota. - Christina była najlepszym asystentem prawnym, z jakim kiedykolwiek pracował, ale czasami potrafiła być niezwykle irytująca. Zignorowała jego uszczypliwość i wyciągnęła się na kanapie z nie skrywanym entuzjazmem. - Mówiłeś, że kiedyś skontaktowałeś się z jakimś zawodowym pisarzem, który podjął się napisania książki opartej na jednej z twoich spraw. Czy coś z tego wynikło? 18 - Tak. Napisał ją. Była okropna, więc się go pozbyłem. Nie trzymał się faktów, wszystko poprzekręcał. Dostał na talerzu poważną sprawę seryjnego zabójcy, a zrobił z niej epizod w stylu Starsky i Hutch. - Coś ty? - W jej oczach pojawił się błysk. - Byłam Starskym czy Hutchem? - Żadnym z nich. Byłaś nieporadną kobietą, której rola polegała jedynie na wrzeszczeniu i wpadaniu w tarapaty, z których musiałem cię wyciągać. - W takim razie cieszę się, że się go pozbyłeś. - Zmarszczyła brwi. - Skoro nie mogłam być sprytna, to może chociaż byłam piękna. Co napisał o mojej urodzie? Ben zakrył dłonią uśmiech. - Że jest oszałamiająca. Opadła z powrotem na kanapę. - Lepszy rydz niż nic. Ale to twoje sprawy, znasz je lepiej niż ktokolwiek inny, więc to ty powinieneś je spisać. Czy podrzuciłeś już manuskrypt jakiemuś wydawcy albo agentowi? - Tuzinom. -1 co mówili? - „Spadaj", tylko że nieco łagodniej. - Nie zrażaj się. Prędzej czy później ktoś ci wyda tę książkę. Jestem o tym przekonana. - Dzięki, ale mimo wszystko nie musiałaś czytać rękopisu. - Zobaczyłam, że leży na biurku, więc jak mogłam się powstrzymać? Powinieneś być mi wdzięczny, że w ogóle tu przychodzę. Twoja gospodyni gapi się na mnie jak na panienkę z agencji, a twój kot najchętniej by się na mnie rzucił. - Sadzę, że to wyraz ich opiekuńczości. - Mnie jej też nie brakuje, ale próbuję nie przesadzać. - Zsunęła się z kanapy i dźgnęła go palcem w bok. - Dość tej paplaniny. Chodźmy na dach. Rozdział 3 j. ohn Willingham stał w półprzysiadzie wśród samochodów na parkingu przy skrzyżowaniu Trzeciej Alei i Cincinatti, naprzeciw dworca autobusowego. Używając mocnej lornetki Ricoh, szukał właściwej osoby w różnobarwnym tłumie pasażerów wysiadających z autobusów. Umiejętność trafiania na tego, kogo trzeba, rozwinął dzięki wieloletnim ćwiczeniom do poziomu sztuki. Już przy pierwszym spojrzeniu wiedział, kogo da się oszukać. Oczywiście marzył, by znaleźć takiego osobnika, który da się oszukać bez cienia podejrzenia, a nawet podejdzie do tego entuzjastycznie; kogoś, kto nie osunie się, ale wręcz rzuci w przepaść jego sztuczek. Kogoś, kto nie będzie w stanie stawić jakiegokolwiek oporu, gdy fortel się nie powiedzie, co jednak było mało prawdopodobne. Każdy naciągacz marzył właśnie o takim naiwniaku, naiwniaku do szpiku kości. A Joe Willingham wiedział, jak go znaleźć. Nie przerywał swoich obserwacji, dopóki nie dojrzał idealnej ofiary. Gdy tylko czarny chłopak w kombinezonie i słomianym kapeluszu wysiadł z autobusu, Joe wiedział, że znalazł tego, kogo szukał. Wyboru dokonywał bez udziału świadomości. Lata ćwiczeń wyostrzyły jego instynkt. Prawda jest taka, pomyślał Joe, że jestem najlepszym drobnym oszustem w Tulsie, jeśli nie w całym pieprzonym stanie. Nie grzeszył w tym momencie skromnością, ale nie mógł zaprzeczać faktom. Był najlepszy. Joe wyprostował się i wolnym krokiem ruszył na drugą stronę ulicy. Sądząc po ubiorze, kmiotek mieszkał w jakimś zawszonym miasteczku na zachód lub na południe od Tulsy - w Henrietta albo w Poteau czy innej podobnej dziurze. Pewnie przez cały rok oszczędzał, by móc wyrwać się na jeden weekend do miasta - zobaczyć jakiś pokaz, skoczyć na drinka do baru, skorzystać z brudnych usług dziwek z Jedenastej . Jedną z pierwszych rzeczy, jaką Joe dojrzał przez lornetkę, był gruby portfel, wypychający tylną kieszeń spodni chłopaka. 20 Joe uśmiechnął się. Dzieciak nadawał się idealnie. O takich właśnie naiwniakach marzył Joe - prości, łatwowierni i opływający w gotówkę. Czekało go łatwe zadanie. Odczekał, aż chłopak oddali się od dworca. Lepiej wykonać robotę w jednej z anonimowych i pustawych o tej porze uliczek w centrum miasta. Było po piątej; wszyscy prawnicy i bankierzy poszli już do domów. Słońce zachodziło. Wkrótce będą mogli pogadać we względnej ciemności i nikt nieproszony nie będzie się im przysłuchiwać. Jak tylko chłopak przeszedł na drugą stronę Main Street, Joe krzyknął: - ...praszam! Przepraszam! Murzyn w kombinezonie zwolnił. Rzucił krótkie spojrzenie przez ramię, by zlokalizować źródło hałasu, ale nie zatrzymał się. - Hej, poczekaj! - zawołał ponownie Joe. - Hej ty, w kombinezonie! Chłopak nie mógł dłużej udawać, że zaczepiają kogoś innego. Teraz zatrzymał się, lecz zrobił to z widoczną niechęcią. - Nie chcę się w nic pakować! - wykrztusił, wyraźnie zdenerwowany. - Spokojnie, nikt cię w nic nie pakuje - zapewnił Joe, zbliżając się do swojej ofiary. - To ja się wpakowałem w niezłe tarapaty. - Nic mi do tego... - Chłopak próbował czmychnąć, lecz Joe zaszedł mu drogę. - Musisz mi pomóc. - Joe położył na szalę wszystkie swoje talenty. Mówił łamiącym się głosem, z niezmierną powagą. Grał bezbłędnie. Powinni mnie nominować do Oscara, pomyślał. - Jestem w beznadziejnej sytuacji. Coś w jego słowach lub w tonie głosu przykuło uwagę chłopaka. Te wszystkie kmiotki były takie same. Mamuśki wychowywały ich na dobrych samarytan i już. - Co się stało? - Dałem kumplowi wszystkie moje pieniądze. - Sięgnął do kieszeni i wywrócił je na wierzch. Były puste. - A on je wydał, tak? - zainteresował się chłopak. - Nie, skąd, wciąż je ma. Czeka na mnie, tylko że nie mam jak do niego dojechać. Chłopak pokręcił głową. - Nie mam samochodu. Przyjechałem autobusem. - Nie chcę, żebyś mnie podwoził - powiedział Joe. Na razie nie zdradzał, o co tak naprawdę mu chodziło. - Facet siedzi w takim country klubie, „Utica Greens", po drugiej stronie miasta. Nie mam jak się tam dostać. A poza tym nie wpuszczą mnie w takim ubiorze. Zresztą do diabła z ubiorem... Słyszałem, że wpuszczajątam dopiero wtedy, gdy przy wejściu zabulisz sto baksów. - Sto baksów? - Chłopak z trudem przełknął ślinę. -Niestety... - Może zadzwonisz do niego. Poproś, żeby się z tobą spotkał gdzie indziej. - Myślisz, że o tym nie pomyślałem? Nic się nie da zrobić. - Joe, wyraźnie strapiony, wsunął dłonie do kieszeni. - W pobliżu nie ma telefonu, a nie przekażą mu wiadomości od kogoś takiego jak ja. - Jezu - westchnął chłopak. Joe wyczuł, że Murzyn ma zamiar ruszyć w przeciwnym kierunku. - Ciężka sprawa, ale... 21 - Proszę - Joe chwycił ofiarę za rękę, której większa część była schowana w kieszeni kombinezonu. - Musisz mi pomóc. Chłopak strącił rękę Joego. - Nie dotykaj mnie. -Ale ty musisz mi pomóc! Nie mam przy sobie grosza. Nie mam gdzie się zatrzymać. - Przepraszam, ale... - Czy wiesz, co to znaczy żyć na ulicy? Żebracy, zbiry, gliny. Ktoś mnie może zabić podczas snu. - Naprawdę nie wiem, co mogę dla pana zrobić. - Policja mogłaby mnie aresztować za włóczęgostwo. Wyobrażasz to sobie? Dziesięć tysięcy czeka na mnie, a ja w tym czasie jestem aresztowany jako włóczęga. - Dziesięć patyków? - przerwał mu chłopak. Joe pokiwał głową. - To jest moja część wygranej. Byliśmy z kumplem na wyścigach. Teraz muszę tylko odebrać moje pieniądze. - Twierdzisz, że masz dziesięć patyków? - Kupa forsy, co nie? - Przerwał nagle i spojrzał na Murzyna, tak jakby chciał powiedzieć: „Wiesz, mam pomysł". - Wiesz, tak sobie pomyślałem, że mógłbyś mi pożyczyć trochę kasy... -Och, nie wiem... - Tylko na jakiś czas. Aż odzyskam swoją forsę. - Ale ja mam inne plany. - Słuchaj. Już wiem, co zrobimy. Pożyczysz mi trochę pieniędzy... powiedzmy, dwieście dolców... żebym ja mógł odzyskać swoje, a ja potem dam ci pięćset. Chłopak wybałuszył oczy. - Pięćset? - A tak. Za kłopot. Do diabła, co mi tam. Czeka na mnie dziesięć kawałków. Mogę sobie pozwolić na hojność. - Kurczę, nie wiem. - Daj spokój. Pomyśl tylko. Dwieście dolców możesz zamienić na pięćset w kilka godzin. A może nawet szybciej. Żadnego ryzyka. Jeśli mi nie wierzysz, chodź ze mną do klubu. Chłopak skrzywił się. - Nie jestem pewien. - Błagam cię. Jesteś moją ostatnią nadzieją. Murzyn mocno zacisnął usta. - Chyba się nie zdecyduję. - Znienacka obrócił się na pięcie i ruszył w swoim kierunku. Do diabła! Co sknocił? Już myślał, że skołował kolesia. Pobiegł za swoją zdobyczą. - Nie odchodź! Zaczekaj! Chłopak przyspieszył kroku. 22 - Zostaw mnie w spokoju! Joe wyciągnął rękę i chwycił go za ramię. - Zatrzymaj się, proszę! Musisz mnie wysłuchać! Młody człowiek odwrócił się. - Powiedziałem ci, żebyś mnie nie dotykał. Joe uścisnął go jeszcze mocnej. - Musisz mi pomóc! Ni stąd, ni zowąd chłopak wydarł się w niebogłosy: - O Boże! Dotknąłeś mojej krwi! - Co?! - Joe nagle zorientował się, że jego dłoń, która kurczowo trzymała ramię chłopca, zsunęła duży plaster przykrywający coś, co wyglądało jak otwarta rana. Kciukiem dotknął czerwonej ropiejącej powierzchni. - Co... cccco to jest?! - zapytał Joe drżącym głosem. - Nie wygłupiaj się! Powiedz mi, co to jest? - To zaraza! - wykrzyknął chłopak. - Mam dżumę! Strach sparaliżował Joego. - Chyba nie... - Gorzej! To cholerstwo przyplątało się do mnie w Afryce. Wirus Ebola! - Nie!!! - Joe jak przez mgłę przypomniał sobie, że mówili o tym w telewizji. - Ale, ale... ja myślałem, że przyjechałeś z farmy. -Z farmy? Właśnie wróciłem z Afryki! I jestem chory na dżumę. -Wjego wielkich oczach pojawiła się panika. - A teraz ty złapałeś wirusa! Joe poczuł, jak zasycha mu w gardle. Nie mógł wydobyć z siebie głosu. - Aaaale to chyba jakaś pomyłka! - Żadna pomyłka. Ja umieram! Moje wnętrzności rozpadają się z minuty na minutę. Niedługo cały zamienię się w j edną wielką mięsną zupę! - Ale... ale chyba możesz coś z tym zrobić?!! Młodzieniec pokiwał smutno głową. - Może gdyby wykryli wirus wcześniej... Ale teraz jest już za późno. - Ale dla mnie nie jest za późno! Dopiero co się zaraziłem! Co mogę zrobić?! Chłopak nie przestawał kiwać głową. - Nie za wiele. Istnieje wprawdzie lekarstwo, ale zanim dojedziesz do lekarza... Joe poczuł, jak sztywniejąmu stawy. Oddychało mu się coraz trudniej, myślało coraz wolniej. Ależ to cholerstwo szybko działało! - Jak mogę zdobyć to lekarstwo? Murzyn odwrócił wzrok. - Została mi jeszcze jedna fiolka, ale trzymam ją dla siebie. - Dla siebie? Po co? - Oczy Joego zwilgotniały. Rozglądał się rozbieganym wzrokiem, a świat wirował mu przed oczyma. Wiedział, że nie ma dużo czasu. - Już nie masz szans! Przecież sam powiedziałeś! - Przynajmniej mogę zabić ból... - Proszę! Zrobię wszystko! - Joe gwałtownie wyciągnął portfel z tylnej kieszeni. - Słuchaj, zapłacę ci. Chłopak zmarszczył brwi. 23 - Przecież mówiłeś, że nie masz pieniędzy. - Skłamałem, okay? Ile chcesz? - Zaczął wyjmować z portfela banknoty. - Dwieście? Masz! Dobra, trzysta! Chłopak przyjrzał się uważnie portfelowi. - Masz tam chyba z pięćset dolców. Joe rzucił portfel prosto w ręce Murzyna. - Dobra, weź wszystko. Tylko daj mi lekarstwo. Tamten zawahał się. - Nie powinienem tego robić. - Proszę! - Joe czuł, jak serce przestaje mu bić, a w płucach zaczyna brakować powietrza. - Proszę! Murzyn wziął głęboki oddech. - Dobra. - Z górnej kieszeni kombinezonu wyciągnął małą fiolkę z purpurowym płynem. - Trzymaj. Joe wyrwał mu fiolkę z rąk. - Dzięki! Wielkie dzięki! - Wyjął korek i jednym haustem wychylił zawartość buteleczki. Płyn szybko spłynął w dół ciała. Miał przyjemny winogronowy smak. Czuł, jak krąży mu w żyłach, uspokaja serce, a wzmacnia ciało. Ledwo uszedł z życiem, ale... żył. - Dzięki - szepnął, opierając się o budynek. - Nawet nie wiesz, jak bardzo jestem ci wdzięczny. - Oddech wyrównywał się. Boże, pomyślał, udało mi się. Teraz musiał tylko odzyskać pieniądze. - Słuchaj, co do tych pieniędzy... Odwrócił się i urwał w połowie zdania. Chłopak zniknął. Ćwierć mili dalej, w ciemnej uliczce, za podniszczonym budynkiem, który kiedyś był hotelem „Mayo", czarny wyrostek liczył swój łup. Wzrokowa ocena okazała się zbyt skromna. W portfelu znajdowało się ponad siedemset dolarów. Teraz były jego- Wyrzucił portfel do pobliskiego śmietnika, nie ruszając kart kredytowych. Z własnego wyciągnął złożoną kartkę papieru, która sprawiała, że wyglądał pękato, włożył do niego zdobytą forsę i wsunął portfel z powrotem do kieszeni. Czuł jego przyjemny kształt. Nic tak nie cieszyło jak cudze pieniądze przy własnym tyłku. Tyrone Jackson uśmiechnął się, szczerząc zęby. Pogratulował sobie kolejnego udanego numerku. Nie mógł powstrzymać śmiechu, gdy pomyślał o tych wszystkich chłopcach, z którymi dorastał, o North Side Hoover Crips, gangu, który nauczył go, jak naciągać ludzi. Przed laty żerowali na cudzej naiwności i życzliwości, wykorzystywali naturalną skłonność innych do niesienia pomocy, nierzadko pomagając sobie siłą. Nigdy tego nie lubił i teraz, gdy odszedł z gangu, już tak nie postępował. Zdecydowanie więcej satysfakcji sprawiało mu oszukiwanie oszustów. Nie dręczyły go wyrzuty sumienia, nie czuł najmniejszego żalu. Okazało się, że najłatwiej naciągać naciągaczy. Tak bardzo przyzwyczaili się do uważania siebie za najsprytniejszych pod 24 słońcem, że nie przychodziło im do głowy, iż ktoś mógłby próbować zabawić się ich kosztem. Zaszyli się w świecie fantazji, tracąc zupełnie kontakt z rzeczywistością. Któż inny uwierzyłby, że chorobę wywołaną przerażającym wirusem Ebola można wyleczyć sokiem winogronowym? Ten numer wymyślił kilka miesięcy temu i, jak dotąd, zawsze mu się udawał. Ubierz się jak wieśniak, wysiądź z autobusu, który przyjechał z wschodniej części stanu i... wszyscy frajerzy twoi. Nie da się ukryć, że dzisiejszy łup przebił wszystkie poprzednie. Większość naciągaczy miała przy sobie pewną sumę pieniędzy, tak na wszelki wypadek - na przykład, żeby zapłacić kaucję -jednak nigdy przedtem los nie uśmiechnął się doń tak łaskawie. Dzięki tym dolcom przeżyje wiele ciekawych dni. Mógłby sobie kupić nowe rzeczy, pójść na obiad do „Polo Grill", wybrać się do North Side, by zakosztować tamtejszych uciech. Najbardziej lubił jazz. Uczył się grać na saksofonie i nic nie sprawiało mu większej frajdy niż słuchanie profesjonalnych muzyków. Nie dziwił się, że jazz go pociągał. Bogiem a prawdą, już był artystą, a swoje riffy wygrywał na ulicy. Z tym że jego improwizacje przynosiły mu pieniądze. Rozdział 4 a "statnim wysiłkiem zdołał wrzucić zwinięty dywan na tył vana. Wylądował tam z głuchym łomotem, co przypomniało mu o delikatnej zawartości pakunku. - Przepraszam - wysapał do martwego ciała. - Nic nie mogę na to poradzić. Odwrócił się, dla odpoczynku oparł o samochód i... z wrażenia omal nie podskoczył do góry. Przy nim stał mężczyzna, którego nigdy wcześniej nie widział. Biały, w średnim wieku, zupełnie łysy. Gdy tylko ich spojrzenia skrzyżowały się, na ustach mężczyzny zagościł uśmiech tak słodki, że powodował mdłości. - Charlie Conrad - przedstawił się mężczyzna wyciągając rękę. - Przyjaciele wołająna mnie Chuck. Nie widząc wyjścia, uścisnął dłoń Chucka. - Właśnie się wprowadziłem do domu obok - wyjaśnił Chuck. - Miałem zamiar już przedtem wpaść do sąsiadów i się przedstawić, ale jakoś się nie składało. Właśnie zobaczyłem, jak niesiesz ten dywan i pomyślałem sobie: „Chuck, oto nadarzyła się okazja. Może powinieneś wyświadczyć sąsiedzką przysługę i pomóc mu z tym dywanem". Więc o to chodziło. Ale mam szczęście. Chuck przestępował z nogi na nogę, wypełniając pustkę milczenia. -A... a gdzie pracujesz? Przełknął ślinę. - W doradztwie. - Doradztwie... Ach tak, rozumiem. - Chuck nie przestawał podrygiwać. - To musi być ciekawa praca. - Jasne. - Zaczął się odwracać. Chuck zadał mu szybko następne pytanie: 26 - O co tak naprawdę chodzi w tym doradztwie? Wziął głęboki oddech. - Ludzie przychodzą do mnie ze swoimi problemami... a ja je rozwiązuję. - Aaa, tak. - Chuck zaczął wykręcać sobie palce. - To naprawdę musi być cholernie interesujące. -1 tak jest. Chuck pokazał palcem na wnętrze vana. - Co masz tam w środku? - Nic. Zupełnie nic. - Wygląda jak dywan. - Chuck pochylił się do przodu i nieznacznie przesunął w kierunku samochodu. - Bo to jest dywan. - Wiesz, moja babcia miała bardzo podobny. - Chuck wyciągnął rękę, by go dotknąć. Mężczyzna odepchnął jego dłoń. - Nie rób tego! Chuck wstrzymał oddech, wyraźnie zaskoczony. -Ale... - Jest bardzo brudny. -Och... Chwycił klamkę tylnych drzwi. - Możesz się odsunąć? - Na dywanie jest plama. Odwrócił się i zajrzał do środka, obawiając się najgorszego. Nie bez powodu. Ciemna plama spozierała na nich ze spodniej części dywanu. Krew. Spojrzał znowu na Chucka. Wyraz jego twarzy zmienił się, uśmiech zniknął. Wolno, niepostrzeżenie włożył rękę do wewnętrznej kieszeni marynarki i dotknął długiego srebrnego noża, którego żłobkowane ostrze tkwiło w pochwie. Chuck odchrząknął. - Czy to jest właśnie taka plama, o jakiej myślę? Mężczyzna chwycił rękojeść noża. Obliczył, że mógłby go wyjąć w okamgnieniu. Mógłby go wyjąć i podciąć typkowi gardło tak, że facet nawet by się nie zorientował, co się stało. - A o jakiej plamie myślisz? Chuck pokiwał głową. - Kawa. - Kawa? - Rozluźnił dłoń spoczywającą na rękojeści. - Tak. Plamy po kawie są najgorsze. Nie można ich doprać. Pewnie dlatego go zabierasz. Mężczyzna próbował się uśmiechnąć. - Tak, właśnie dlatego. - Masz jeszcze coś do przeniesienia? Może mógłbym pomóc? - Nie, już nic więcej nie mam. Ale dzięki za dobre chęci. - Nie ma za co. Chcę być dobrym sąsiadem. Chyba to dobrze, no nie? 27 Mężczyzna patrzył, jak Chuck ociężale rusza w kierunku swojego domostwa. Ten dobry sąsiad nigdy nie będzie wiedział, jak niewiele brakowało, by stał się martwym sąsiadem. Zamknął tylne drzwi, wsunął się na siedzenie kierowcy, włączył zapłon, a potem magnetofon. Płyta „Gris-Gris" Doktora Johna. Było na niej kilka wzruszających kawałków. Całkiem nieźle jak na białego chłopaka. Uśmiechnął się zadowolony i włączył się do ruchu, wystukując o kierownicę jazzowy, pulsujący rytm. Koncert tuż-tuż! Rozdział 5 %} akiś czas temu Christina odkryła, że boczna część szafy w sypialni Bena otwiera się na dach. Niejeden raz w ciągu dnia, a czasem i nocą wczołgiwali się tam, aby znaleźć cichy zakątek, uciec od wszystkiego, pogadać czy się odprężyć. A pewnego razu to przejście uratowało jej życie. Ben leżał rozciągnięty na jednym końcu wąskiej, płaskiej części dachu, wciśniętej pomiędzy dwajego szczyty. Christina siedziała po drugiej stronie w pozycji lotosu - zachodzące słońce świeciło jej prosto w twarz. - Medytujesz? - zapytał Ben. Wahała się przez moment, nie otwierając oczu, jakby rozważała, czy naprawdę chce odpowiedzieć. - Jeśli już musisz wiedzieć, kontaktuję się z moim aniołem. - Och, daj spokój. Otworzyła wreszcie oczy. - Co? Co jest takiego okropnego w rozmawianiu z aniołami? - Serio, Christina. Czy naprawdę musisz podchwytywać każdą kolejną głupotę, wymyśloną przez New Age? - Anioły nie są głupotą. - Zamknęła oczy i odwróciła się. - Czasami potrafisz być taki nietolerancyjny. - Nietolerancyjny? Nie wydaje mi się. Tolerowałem twoje wyprawy w przeszłe życia. Nie komentowałem, kiedy pogrążyłaś się we wspaniałym świecie kryształów. Siedziałem cicho, gdy robiłaś kurs medycyny holistycznej i osiem razy czytałaś Proroctwo Celestyny, zaznaczając kluczowe fragmenty żółtym markerem. Ale anioły? - Anioły nie są głupotą - powtórzyła. - Są tu od zawsze. - Popatrzyła na niego z wyższością. - One są w Biblii, wiesz? 29 - Tak naprawdę w Biblii z imienia wymienione są tylko cztery anioły, a jednym z nich jest Lucyfer. Mam nadzieję, że to nie z nim rozmawiasz. -Anioły to nie jakieś chłopaki ze skrzydłami i harfami - poinformowała go Chri- stina. - One są wszędzie. Niektórzy z moich najlepszych przyjaciół są aniołami. Ben uniósł brwi. - Czy ja jestem aniołem? - Powiedziałabym, że jesteś najwyżej aniołem w trakcie szkolenia. Próbujesz się odnaleźć poprzez cynizm, ale możesz jeszcze zasłużyć na skrzydła. - Cienie It's a Wonderful Life. - Ale dobrą wiadomościąjest, że nie musisz robić tego sam. Masz anioła stróża, wiesz? Jak my wszyscy. - Mój musi być na urlopie. - Nie żartuj. To prawda. Twój anioł zawsze cię obserwuje. - Nawet jak dłubię sobie w nosie? Jak idę do łazienki? - Czy możesz być poważny choć przez chwilę? Gdybyś rozmawiał czasem ze swoim aniołem, lepiej by ci się powodziło. - Podniosła głowę, pozwalając, żeby jasne promienie spływały wprost na jej twarz. - Tęsknisz za nim? -Za kim? - Och, przestań udawać. Dobrze wiesz, o kogo pytam. O Joeya. Mieszkałeś z nim przez prawie sześć miesięcy. Twoje życie musiało się bardzo zmienić teraz, gdy go nie ma. - To prawda. Kładę się do łóżka tylko raz w ciągu nocy, zamiast sześć czy siedem. Nie muszę domyślać się, czego chce płaczący maluch. I omija mnie najwyższa radość zmieniania brudnych pieluch. - No i znowu zręcznie udało ci się uniknąć pytania. Nie tęsknisz za nim? Ben wzruszył ramionami. - Od czasu do czasu. - Pokręcił głową. - Julianie zasługuje na takie dziecko jak Joey. - Staw czoło faktom: rodzicielstwo nie jest posadą uzależnioną od zasług. Słyszałeś coś o nim? - Wiesz, jak się mają sprawy między Julią a mną. Jest mało prawdopodobne, że zadzwoni do mnie z nowinkami. Szczególnie po tych wszystkich złośliwych uwagach, jakie robiła, zabierając smarkacza z powrotem. - Przerwał. - Nie mam pojęcia, jak to się dzieje. Był taki czas, kiedy byliśmy mali... - Westchnął przeciągle. - Pamiętam, kiedy Julia i ja byliśmy dwójką najlepszych przyjaciół na świecie. Kiedy ona... - Przerwał nagle. - Wydaje się, jakby to było nie dalej niż wczoraj. Christina delikatnie położyła mu dłoń na ramieniu. - Czy mówiłam ci, że dzwoniła twoja matka? - Co? Mama? - Czy mógłbyś przestać zachowywać się tak, jakby to było nie do uwierzenia? Matki są znane z tego, że od czasu do czasu dzwonią do swoich synów. Szczególnie gdy ci synowie mają tendencje do zapominania o zadzwonieniu do nich. - Czego chciała? 30 - Najwyraźniej przeczytała o dzisiejszym występie rocznicowym w „The Daily Oklahoman". - Matka Bena mieszkała w najbardziej elitarnej części Oklahoma City, zwanej Nichols Hills, około dwóch godzin drogi od Tulsy. - Myślała o przyjeździe tutaj. - Po co? - Żeby cię zobaczyć, ty beztroski idioto. Przecież i tak nigdy jej nie zaprosiłeś, żeby przyjechała posłuchać, jak grasz. - Moja matka niewiele wie o muzyce, a jeszcze mniej o jazzie. - Nie o to chodzi. - Męczyłaby się. - Wątpię. - Mam nadzieję, że jej nie zachęcałaś. - Nie, ale dałam jej wskazówki, jak dojechać. - Christina! - Ben przekręcił się na drugi bok. Chciał się poskarżyć, ale jaki to miało sens? Christina najwyraźniej zrobiła to, co uznała za słuszne; nic, co miał do powiedzenia, nie zmieniłobyjej opinii. Po kilku minutach Christina przerwała milczenie. - Przykro mi, że przesłuchanie nie poszło dobrze. - Skąd wiesz? - Gdybyś dostał kontrakt na ten występ, wspomniałbyś o tym. Christina miała zwyczaj zaskakiwania go swoim rozumieniem spraw, jakich wcale nie musiała rozumieć. Jej intuicja była niesamowicie rozwinięta. Sprawiała wrażenie, jakby niemal umiała czytać w myślach. Co, zważywszy na te wszystkie dziwne rzeczy, którymi się zajmowała, nie wydawało się takie całkiem niemożliwe. - Musisz być rozczarowany. Wzruszył ramionami. - Nie bardzo. Nigdy nie spodziewałem się dostać tego kontraktu. Dobrze mi idzie, gdy gram z innymi muzykami - z Mike'em, kiedy byliśmy w college'u, z chłopakami zjazz-bandu w tych ostatnich miesiącach. Ale nigdy nie będę dobrym solistą. - Gadasz głupstwa. Dlaczego się nie doceniasz? Jesteś najlepszym pianistą, jakiego kiedykolwiek słyszałam. Ben się zaśmiał. - Przypomnij mi, żeby cię zabiał na koncert Van Cliburna. - Ale nie wydaje mi się, żeby jazz był twoją mocną stroną. - No cóż, ludzie oczekują muzyki folkowej wykonywanej na gitarze, a nie na fortepianie. A w mieście nie ma wielu klubów folkowych. - Może powinieneś sam jakiś otworzyć? Znowu się zaśmiał. - To twoje marzenie? - Jasne. Chciałabym, żebyś i ty czasem pomarzył. - Nie można prowadzić klubu grając muzykę, jakiej ludzie nie chcą słuchać. - Ben, wiesz, na czym polega twój problem? - Domyślam się, że zaraz się dowiem. 31 - Zawsze próbujesz zadowolić innych ludzi, co jest godne pochwały, wszystko ma jednak swoje granice. Nie zaczyna się grać jakiegoś rodzaju muzyki tylko dlatego, że właśnie tego chcą słuchać inni ludzie. W którymś momencie swojego życia musisz być taki, jaki naprawdę jesteś. - Wiesz, już drugi raz słyszę dzisiaj taką przemowę i szczerze mówiąc, męczy mnie to. -Więc posłuchaj jej dla odmiany! -Jej słowa zabrzmiały z niespodziewaną siłą. - Czy myślisz, że mówiłabym ci to, gdyby to nie była prawda? Ben odwrócił się. - Nie potrzebuję, żeby inni mówili mi, kim mam być. -A jednak najwyraźniej potrzebujesz! - Podniosła ręce. - A wszystko to jest częścią tej idiotycznej gry w udawanie, że już nie chcesz być prawnikiem. - Nie chcę. Christina nie odpowiedziała. - Powiedziałem, że nie chcę. Siedziała cicho, niewzruszona. -Nie chcę! Lekko obróciła głowę. Chyba protestuje zbyt gorliwie, pomyślała. Ben przewrócił oczami i przesunął się w stronę drzwiczek. - Wiesz, Ben, tylko dlatego, że ostatnia sprawa źle się skończyła... - Nie chcę o tym rozmawiać! Christina zabębniła palcami. - Wpadłam dzisiaj zobaczyć się z Jonesem i Lovingiem. - Proszę, nie zaczynaj znowu, dobrze? - Oni cię potrzebują. - Wcale nie. Jones to pierwszorzędny asystent i kierownik biura, zaś Loving to nieugięty detektyw z rozległymi kontaktami w sferze biznesu. Wcale mnie nie potrzebują. - Czują się porzuceni, odkąd zawiesiłeś praktykę. - Nie zawiesiłem mojej praktyki. Została rozniesiona w drzazgi. Christina syknęła: - Wymówki, wymówki. Pomyśl o całym tym czasie, który spędziłeś na Oxfor-dzie uzyskując swój dyplom. -1 co z tego? Czy gdzieś jest napisane, że mam być prawnikiem tylko dlatego, że spędziłem trzy lata na najlepszym wydziale prawa w stanie? - Tulsa ma całkiem dobry wydział prawa - wtrąciła Christina. Ben się zatrzymał. To była prawda, ale od kiedy to Christina została obrońcą tulsańskiego wydziału prawa? - Chodzi o to, że wcale nie muszę być prawnikiem. Radzę sobie całkiem nieźle. - Racj a. Żyj ąc z re sztek honorarium za twój ą dużą sprawę? To ni e b ędzi e trwało wiecznie, wiesz? - Zarabiam też jako muzyk. - Nie dość dużo, żeby opłacić komorne, ale nie o pieniądze tu chodzi. Wiem, że w końcu nauczysz się, jak być tym, kim naprawdę jesteś. - Zamilkła, patrząc na 32 niebo. - Jestem pewna, że tak będzie. Z czasem. Tylko że męczy mnie czekanie. Tak samo jak Jonesa i Lovinga. Potrzebują cię. - Och, czy możesz przestać wywoływać u mnie poczucie winy? Wcale mnie nie potrzebują. Jestem pewien, że są bardzo zajęci i beze mnie. Jones wychylił się do tyłu, uważnie wycelował i wyrzucił kolejną kulkę papieru w kierunku kosza na śmieci. Odskoczyła od jednej ściany, rykoszetem odbiła się od drugiej i spadła tuż przy krawędzi kosza. - Psiakrew! - powiedział, kręcąc się na czarnym obrotowym krześle. - Miałem jedenaście koszy z rzędu i tak to zepsułem! - Jakie to ekscytujące - powiedział znużony Loving, wyglądając zza gazety. - Powiadomię prasę. - Ja przynajmniej nie marnuj ę czasu czytając po raz trzeci jakieś idiotyczne czasopismo. A tak w ogóle, to co to jest? - Jones podszedł do biurka Lovinga i wyrwał mu pismo z rąk. - „Nowinki UFO"? Daj spokój. Jak możesz czytać takie śmieci? - To nie są śmieci - stwierdził Loving, zabierając gazetę z powrotem. - To poważne dziennikarstwo. - To j est tylko o krok odległe od „Skandali" - odpowiedział Jones. Rzucił okiem na okładkę magazynu. - „Co naprawdę zdarzyło się w Roswell? Co - lub kto -jest ukryte w hangarze numer osiemnaście? Elvis i JFK żyjąna Andromedzie". Ohyda. Loving skoczył na równe nogi. - Nie powinieneś drwić z rzeczy, których nie rozumiesz. Loving był ogromny, umięśniony od stóp do głów i ważył jakieś sto kilogramów więcej od Jonesa. Ten jednak znał Lovinganatyle dobrze, że wcale go to nie onieśmielało. - Czy nie wydaj e ci się, że gdyby kosmici naprawdę wylądowali na Ziemi, to dostałoby się to na pierwszą stronę „The New York Times"? Albo przynajmniej „Tulsa World"? Loving postukał w okładkę swojego czasopisma. - Ci faceci drukują wiadomości, o jakich boją się napisać oficjalne media. - Boją się? - Wszyscy wiedzą, że to jest ukrywane. Ci z dużymi pieniędzmi tylko pilnują, aby prawda nie wyszła na jaw. Wtajemniczeni wiedzą, że obcy porywają Ziemian od dziesięcioleci. - Naprawdę? - zapytał Jones, zmierzając w stronę swojego biurka. - Myślę, że to właśnie przydarzyło się wszystkim naszym klientom. Jones rzucił okiem na swój kalendarz, rozmyślając smętnie nad jego pustymi, nietkniętymi stronicami. Kiedy Loving, wykorzystując swój udział w łupie Bena za ostatnią sprawę, otworzył biuro na Warren Place, miał wielu klientów, którzy potrzebowali usług prywatnego detektywa. Jednak po jakichś dwóch miesiącach zlecenia się skończyły. Loving pod pewnymi warunkami zaproponował Jonesowi dzielenie biura (i czynszu), a ten się zgodził. Niestety, od tego czasu obaj byli właściwie bezrobotni. Chociaż mieli dość oszczędności, aby utrzymać sięjeszcze przez kilka miesięcy, wiedzieli, że nie mogą wiecznie być bez pracy. 3 Najwyższa sprawiedliwość J J - Miałeś jakieś wiadomości od Kapitana? - zapytał Loving z twarzą schowaną w gazecie. - Nie. Christina powtarza, że on wróci. - Chciałbym, żeby się pospieszył - mruknął Loving. - Cóż, wiesz, jaki jest. - Jones przybrał głupkowaty wyraz twarzy i podniósł głos o oktawę. - Tak, mógłbym praktykować, ale czy powinienem? Czy z etycznego punktu widzenia jest to właściwe? Czy to najlepszy sposób na wykorzystanie mojego pobytu na statku kosmicznym Ziemia? Loving upuścił swoje pismo i wybuchnął śmiechem. Jones był utalentowanym imitatorem. Potrafił udatnie odtwarzać głosy innych ludzi, jeżeli posłuchał ich choćby przez krótki czas. A głos Bena Kincaida słyszał bardzo często. - Jezu, co za nudy - powiedział Jones, wracając do swego normalnego tonu. - Wchodzę do Internetu. Loving pokręcił głową. - Zbankrutujesz na tych komputerowych zabawkach. - Wielkie umysły potrzebują stymulacji - stwierdził Jones, podłączając swój modem. - Sherlock Holmes miał kokainę. Ja mam Internet. Nastąpiła krótka seria bipów, a potem mrukliwy mechaniczny syk, który powiedział mu, że połączył się z internetowym przewodnikiem. Na swoim laptopie kliknął na ikonę Netscape'u i zaczął buszować po sieci. Nie przyciągnęło to jednakjego uwagi na długo. Potrzebował czegoś bardziej pobudzającego. Rzucił okiem przez ramię. Loving był znów zatopiony w swoim czasopiśmie; wyglądało, że nie zwraca uwagi na nic innego. Jones cichutko zamknął eksplorator Internetu i kliknął na ikonę otwierającą program umożliwiający bezpośrednie rozmowy z innymi użytkownikami (IRC). Wybrał sieć Oklahoma University i wlogował się. Chwilę później na niebiesko obrysowane okno powiedziało mu, że się podłączył. Kliknięcie i program rozpoczął skanowanie i automatyczne katalogowanie nazw wszystkich kącików na pogawędkę. Nie po raz pierwszy Jones zdumiał się liczbą kącików - ponad trzysta, zgodnie z tym, co pokazywał pasek zadań na górze ekranu. Z jakiegoś perwersyjnego powodu program zawsze jako pierwsze otwierał te kąciki, których nazwy zaczynały się od wykrzykników. Wykrzykniki były wskazówką, że jest to taki kącik, który twoja matka zabroniłaby ci zwiedzać, jak „! Świntuszenie" lub „!!! Perwsex" albo „!!!!!!!! Farmerska zabawa". Cóż, chyba zbyt wcześnie na takie rzeczy. Jones zabębnił palcami i cierpliwie czekał, aż załaduje się reszta kanałów. Wiedział, że wiele kącików tak wcześnie - przed północą - będzie pustych, ale istniały wyjątki. W paru uczestnicy grali w quizy, ale Jones nie miał nastroju, aby zamanifestować wyższość swojego intelektu. Zawsze pełno ludzi rozmawiało o serialach sf, takich jak Star Trek albo Babylon 5. Ale on potrzebował czegoś bardziej prowokującego, żeby ożywiło jego nudną egzystencję. Czegoś takiego jak muzyka. W końcu szef (to smutne, ale wciąż tak myślał o Benie) nie był jedynym miłośnikiem muzyki w okolicy. W sieci się od nich roiło. 34 Kliknął na nagłówek Muzyka, potem Fani. Długa lista podtematów pojawiła się na prawej części ekranu. Sprawdzając kanały, Jones zobaczył kąciki poświęcone życiu i utworom Patti Smith, cztery EMsowi, kilka Johnowi Lennonowi. Ekran monitora mrugnął i obraz momentalnie zniknął. To się czasami zdarzało; Internet był daleki od niezawodności. Jeden przypadkowy skok napięcia i użytkownik mógł się znaleźć gdziekolwiek. Przejrzał katalog kanałów, próbując ustalić, gdzie jest. Coś przyciągnęło jego wzrok - kącik nazwany DZIKA STRONA. Świetnie, wciąż jest w podsekcji muzycznej ; nazwa ta stanowiła niewątpliwie odwołanie do utworu Lou Reeda. „Idź dziką stroną" to jego ulubiony przebój Reeda. Jones kliknął napis „Połącz", co pozwoliło mu wejść do kącika pod jego sieciową ksywką Paluszki. Sekundę później był w środku. Ucieszył się widząc, że „rozmawia" tam co najmniej sześć osób. Ich „pogawędka" zaczęła ukazywać się na tekstowej części jego ekranu. COBBLEPOT: Witajcie, Paluszki. Jones uśmiechnął się i puścił palce w ruch. PALUSZKI: Witaj i ty także. I bluesowe „dobry wieczór" dla wszystkich razem i każdego z osobna. Uśmiechnął się ponownie. Zręczne odwołanie do Lou Reeda, które ci pasjonaci na pewno wyłapią. MADMAX: Cieszę się, że jesteś z nami. PAUL 89: Jak wyżej. PILOTBOB: Jestem Bob. Przeleć się ze mną. Cóż, wyglądali na przyjazną paczkę. Jones od razu poczuł się lepiej. PALUSZKI: No to o czym, ludziska, rozmawiacie? PAUL 89: Cóż, odkąd się pojawiłeś - o tobie. Było to typowe zachowanie kącikowców. Nawet w cyberprzestrzeni ludzie chcieli poznać cię trochę, zanim zostaniesz dopuszczony do rozmowy. PALUSZKI: Pochlebiacie mi. Co chcielibyście wiedzieć? PILOTBOB: Cóż, na początek chciałbym się dowiedzieć, czy twoje paluszki należą do dziewczynki, czy do chłopczyka. 35 Jones przestał pisać. To już było trochę niezwykłe. PALUSZKI: A czy mogę zapytać, dlaczego chcesz to wiedzieć? PILOTBOB: (prychnięcie) Bo jeśli to paluszki dziewczynki, mógłbym cię zaprosić na przechadzkę po moim kokpicie. Jones odepchnął od siebie komputer. Fuj! Co to za zboczeniec? I co robi w tym porządnym muzycznym kąciku? PILOTBOB: Wciąż żadnej odpowiedzi? No, dalej, maleńka. Pozwolę ci się pobawić moim drążkiem. PALUSZKI: (oburzony) Jeśli już musisz wiedzieć, to są paluszki chłopca. Więc spadaj. COBBLEPOT: Pokazałeś temu napaleńcowi jego miejsce, Paluszki. MADMAX: Dajcie facetowi trochę luzu. Tkwimy tutaj od pół godziny czekając, aż pojawi się jakaś kobieta. A jak dotąd nic, tylko faceci. Jones z dezaprobatą spojrzał na ekran. Zaczynał mieć wrażenie, że pomylił się co do tematyki kącika Dzika Strona. PILOTBOB: Czy masz pewność, że jesteś chłopcem, Paluszki? PALUSZKI: Absolutną. Jestem taki przez całe życie. Chcesz zobaczyć jakieś papiery? COBBLEPOT: Bob jest po prostu dokładny. Czasami, gdy kobiety wchodzą do sieci, udają, że są mężczyznami. Przynajmniej dopóki czują się jak w tłumie. A Jones mógł zrozumieć, dlaczego to robią. PILOTBOB: Przykro mi, Paluszki, ale spowodowałeś, sam nie wiem dlaczego, że zrobiłem się podejrzliwy. Ludzie naprawdę wchodzą do sieci jako osoby przeciwnej płci. Widziałem coś takiego wiele razy. PALUSZKI: Cóż, im dalej się idzie, tym mniej się wie. PILOTBOB: Bez urazy, Paluszki. Co cię sprowadza do naszego kącika dziś wieczorem? PALUSZKI: Liczyłem na dyskusję o muzyce. 36 PILTBOB: O muzyce! (odgłosy wybuchów śmiechu) Czy próbujesz wykazać swoją wrażliwość? Pomimo twoich zapewnień, że jest inaczej, uważam, że jesteś kobietą. Przejdziesz do osobnego kącika i pozwolisz mi zajrzeć sobie pod spódnicę? Jones zabębnił palcami po klawiaturze. Miał już tego dosyć. PALUSZKI: Dobra, było miło, ale ja stąd wypadam. Więc nie będziemy już wędrować... PAUL 89: Zaczekaj! Nie odchodź! Jones zatrzymał się tuż przed kliknięciem na napis Wyjście. PAUL 89: Proszę, nie odchodź. Chciałabym porozmawiać z tobąjeszcze trochę. To znaczy... jeśli nie masz nic przeciwko temu. PALUSZKI: Przykro mi, Paul, ale ten kącik nie jest taki, jak się spodziewałem. Myślałem, że będziemy rozmawiać o muzyce. PAUL 89: Naprawdę? Ja też! Zostań, proszę! PALUSZKI: Niestety, ja stąd spadam. PAUL 89: Proszę, nie odchodź! Jones zawahał się. Kilka sekund później przeczytał: PAUL 89: Muszę coś wyznać. Ja się kryję. (Wstrzymał oddech) Tak naprawdę... to jestem kobietą. PILOTBOB: Ho, ho, ho. Femme demasguee! COBBLEPOT: Paul! Kto by pomyślał! PAUL 89: Naprawdę... mam na imię Paula. Jones puścił mysz. Nie mógł oprzeć się chęci obserwowania dalszego obrotu spraw. Jego ciekawość została zdecydowanie pobudzona. PALUSZKI: Dlaczego udawałaś, że jesteś Paulem? PAUL 89: Czy musisz pytać? Sam widziałeś, jak na ciebie napadli. PALUSZKI: Więc po co w ogóle wchodzisz do sieci? 37 PAUL 89: Nie wiem. Chciałam tylko... z kimś pogadać. Jones wpatrywał się w słowa na dole ekranu. Równie dobrze sam mógł je napisać. PALUSZKI: Mogę to zrozumieć. PAUL 89: Nie zostawiaj mnie, proszę, z tymi barbarzyńcami. PILOTBOB: Kogo nazywasz barbarzyńcą? PALUSZKI: Właściwie powinienem wracać do pracy. PAUL 89: A zatem spotkajmy się później. Bardzo mi na tym zależy. Może zwariowałam, ale... wydajesz mi się inny. Jones aż otworzył usta. Czyżby wreszcie ktoś poznał się na nim i docenił jego wrodzoną wyższość? PAUL 89: Chodzi mi tylko o kogoś, z kim mogłabym porozmawiać. O muzyce. PILOTBOB: Hej, maleńka, posłuchaj mojej muzyki. Zagram na tobie jak na skrzypcach. Usłyszysz chóry anielskie. PAUL89: (trzęsąc się z obrzydzenia) Paluszki, spotkasz się ze mną dziś wieczorem w osobnym kąciku? Tak, żebyśmy mogli porozmawiać? Sami. Jones wpatrywał się w ekran monitora. Wiedział, że musi się szybko zdecydować. I wiedział, że zgoda na spotkanie z nią okaże się prawdopodobnie pomyłką. Wiedział też, że jeśli Loving dowiedziałby się o tym, dałby mu popalić. Ale ona chciała tylko z kimś porozmawiać. PALUSZKI: Dobrze. Kanał trzysta sześćdziesiąt pięć. Dziś o północy. Tylko ty będziesz mogła się dostać. PAUL 89: Będę tam! - Co to jest, jakiś rodzaj sieciowej powieści miłosnej? Jones o mało nie wyskoczył z krzesła. Loving stał tuż za nim, pochylając się nad jego ramieniem i czytając to, co ujrzał na ekranie monitora. - Mmm... tak. Dokładnie tak. - Jones sięgnął do przodu i wyłączył zasilanie monitora, wygaszając ekran. - Człowieku, ta światowa sieć wcale nie jest taka dobra, jak się mówi. - Taak. Ale zauważyłem, że tkwiłeś przyklejony do niej przez cały dzień. 38 - No, musiałem coś robić. Przynajmniej dopóki kosmici nie oddadzą nam naszych klientów. - Ha, ha, ha. - Loving roześmiał się sztucznie, po czym odszedł do swojego biurka. Było blisko, pomyślał Jones. Będzie musiał bardziej uważać w przyszłości. Złapał długopis i zrobił notatkę w kalendarzu. W końcu j ego terminarz na kwiecień nie był już tak zupełnie pusty. Na dole kolumny na dany dzień Jones wpisał: 24.00-ROZ, KAN. 365. PAUL89WYŁ. Przez moment się zastanawiał, po czym dopisał: BYĆ KONIECZNIE. Rozdział 6 ' en stał na koniuszkach palców i wyprężając całe ciało, próbował przestawić główną lampę wiszącą nad sceną. Byjej dosięgnąć, musiał stanąć na pianinie. Lampa była równie szeroka, płaska i kwadratowa jak fortepian, na którym grywał w dzieciństwie. W założeniu miała się przesuwać po szynach zamontowanych na suficie, jednak zardzewiałe kółka w znacznym stopniu to uniemożliwiały. Niestety, nad sceną nie było innego reflektora, a strumień światła lampy wydawał się zawsze padać za pianinem, po jego lewej stronie. Ben nie był z tego zadowolony, bo miał problemy z odczytywaniem nut podczas gry. Przycisnął obie dłonie do krawędzi lampy i próbował ją przesunąć do siebie. - Przestań, Ben! - Głos należał do Earla, który rzucił mu gniewne spojrzenie. Pracował na zwiększonych obrotach; do otwarcia klubu przed rocznicowym koncertem zostało jeszcze niewiele więcej niż godzina. -Nie mówiłem ci, żebyś nie ruszał tej lampy? - Nie mówiłem ci, żebyś kupił inną lampę? - odpalił Ben. - Nie stać mnie na kupno innej. Chyba że zmniejszę to nędzne honorarium, które ode mnie dostajesz. - Jak mam grać, skoro nawet nie widzę, co robią moje palce? - Nie patrz na swoje palce, chłopcze. Pozwól, by to się po prostu działo. Poddaj się muzyce. - To może wyłączmy wszystkie światła i wszyscy poddajmy się muzyce. Earl odwrócił się bez słowa. Ben poczuł czyjąś rękę na swoim ramieniu. Denny Bachalo - na afiszu Doktor Denton. Grał w zespole na perkusji. - Cześć, Ben. Wyluzuj się. 40 - Łatwo ci mówić. Perkusja jest zawsze oświetlona. - Daj szefowi spokój, okay? - Denny miał długie, kruczoczarne włosy. Cały czas nosił te same podarte dżinsy i tę samą koszulkę z napisem NIE BOJĘ SIĘ. - Nie widzisz, że jest zestresowany? Ben zerknął za siebie. Earl rzeczywiście był u kresu wytrzymałości. Kręcił się po całym klubie, mruczał coś pod nosem i w ogóle zachowywał się tak, jakby właśnie miał nadejść koniec świata. - Nie rozumiem. Ma ten klub od roku i nigdy dotąd się tak nie zachowywał. - Tak, ale dzisiejszy koncert jest szczególny, prawda, Seat? Wysoki, szczupły mężczyzna w sile wieku, który leniwie stukał palcami w klawisze saksofonu, skinął głową. Nazywał się Ernie Morris, lecz w klubie wołano nań Scatman. Palce Scatmana Morrisa tak szybko poruszały się w górę i w dół po rurze saksofonu, że ten wydawał dźwięki przypominające głos jazzowego śpiewaka, który swobodnie potrafi przeskakiwać ze skali na skalę. - Wielkie dziś poruszenie - odpowiedział Seat odrywając wzrok od saksofonu. - Wszystkie karty na stole. Być albo nie być dla tego klubu. Dzisiaj kończy się dla Earla miesiąc miodowy. Wszyscy spodziewają się, że on właśnie dziś pokaże, na co go naprawdę stać. - Jacy wszyscy? - zapytał Ben. - Myślisz, że przygotują relację z koncertu? Seat pokiwał głową. - Tak. Będą tu ludzie z prasy. „World". „The Oklahoman". Słyszałem, że przyślą tu Johna Wooleya. Może Jamesa Wattsa. Jest szansa, że pojawią się ludzie z telewizji. Karen Keith. Le Annę Taylor. Ben przechylił głowę na jedną stronę. - Karen Larsen? Seat potrząsnął głową. - Nie słyszałem o niej. Czemu pytasz? - Nic takiego - żachnął się Ben. Denny parsknął pod nosem. - Już trzeci raz wymieniasz dziś jej nazwisko. Coś cię łączy z tą Larsen? Ben odwrócił twarz, chcąc ukryć zażenowanie. -Zwariowałeś?! Doktor Denton i Scatman wymienili długie spojrzenia, po których nastąpił serdeczny chichot. - Gdzie jest Gordo? - zapytał Ben, zmieniając temat z możliwie największą nonszalancją. - Jeśli znów spóźni się na próbę... - O wilku mowa... - zagrzmiał głos w tyle klubu. W chwilę później zza sceny wyłoniła się postać najmłodszego członka zespołu, gitarzysty i - od czasu do czasu -basisty. - Stęskniłeś się za mną, Benji? Ben nie uśmiechnął się. - Nazywam się Ben. Benji to wytresowany pies z głupawych bajek dla dzieci. A ty się spóźniłeś. - Wybacz, brachu. Miałem mały problem w domu. -Gordo Grant mieszkał w samym sercu najbiedniejszej części North Side, a jednak udało mu się wyrwać z szarej 41 codzienności dzielnicy, ukończyć dwa lata nauki w Tulsa Community College i nauczyć się grać na gitarze jak mało kto. - Za chwilę będę gotów. - Dobra - odezwał się Ben. - Tymczasem ja spróbuję rzucić trochę światła na sprawę. Pomożecie mi, chłopaki, z tą lampą? - Niechętnie - odrzekł Denny. - Po co? - Znasz to powiedzenie: „Wiele rąk daje światło." - Upewnił się, że Wujek Earl nie patrzy, wspiął się na pianino i ponownie zaczął się mocować z górną lampą, próbując ją przesunąć na środek. Po chwili Gordo był gotowy, a Ben prawie zdołał skierować strumień światła na swój instrument. Zaczęli więc grać. Pierwszym utworem była ich własna wersja „Sweet Georgia Brown" w aranżacji Scata. Spokojna i niemal balladowa melodia nabierała z czasem tempa, a z ostatnimi taktami przeradzała się w prawdziwą, graną z wielkim animuszem, jazzową kompozycję. Nie bez kozery grali „Sweet Georgia Brown" na początku - zazwyczaj był to ich najlepszy kawałek. Zazwyczaj, bo dzisiaj wyraźnie im nie szło. Denny zwalniał tempo, Ben nie radził sobie z synkopowym rytmem i nawet Seat, który zawsze grał bezbłędnie, opuścił kilka nut. Wybrzmiał ostatni akord. - No, panowie - odezwał się Gordo z przyjaznym uśmiechem. - Coś tu śmierdzi. - Co z nami jest? - zawołał Denny znad bębnów. - Moja babcia gra lepiej. - To nerwy - ogłosił Seat i nasunął okulary słoneczne na czoło. - Już to kiedyś widziałem. ZdenerwowanieWujka Earla udziela się innym. Jak wirus... - Hola, hola. - Ben spojrzał w dół i zobaczył Earla krzątającego się między stolikami. - Nie zwalajcie swoich problemów na mnie. Nie mam nic wspólnego z tym patetycznym hałasem, który przed chwilą słyszałem. -Ale to ty jesteś szefem - bronił się Seat. - Jeśli gracie dobrze, jestem waszym szefem. Jeśli rzępolicie, radźcie sobie sami. Ben uśmiechnął się. - Seat mówi, że zaraziłeś nas swoimi obawami co do dzisiejszego koncertu. Krytycy, telewizja i tak dalej... - Bzdura. - Earl wskoczył na scenę. - Mam w nosie, co powiedzą krytycy i ludzie z telewizji. - Więc? - Mam swoje powody. - Przerwał, zastanawiając się, czy koniecznie muszą wiedzieć coś więcej. - Spodziewam się gościa. - Nie mów. - Denny opuścił swoje miejsce za perkusją i zarzucił długie włosy na plecy. - Czy przypadkiem ten gość będzie... kooobietą? Nad sceną uniósł się odgłos ochów i achów. - Uspokójcie się, wy napalone diabły. - Earl zachowywał się normalnie, jednak Ben podejrzewał, że to siebie miał na myśli. - Nie jest tak, jak przypuszczacie. To szczególna kobieta. Z dawnych czasów. - Dawnych czasów? - zapytał Gordo. - Tak. - Earl uśmiechnął się. - Z dawnych dobrych czasów. Kiedy jazzowa scena Tulsy tętniła prawdziwym życiem. Kiedy stary Wujek Earl grywał jeszcze na 42 saksofonie. Kiedy uczestniczył w jazzowych tournees, gdy grał w podrzędnych knaj -pach, barach i zajazdach od Karoliny Północnej i Południowej, wzdłuż wybrzeża od Tampa po Galveston, przez Monroe, Jackson, Shreveport, Texarkanę, Dallas, OKC, Tulsę, aż do najokrutniejszej pani -Nowego Orleanu. Ben nie wiedział o tym. - Kiedy to było? Earl wzruszył ramionami. - Och, około miliona lat temu, gdy tworzyliśmy magię z jedynym na świecie Profesorem Hoodoo. Profesor Hoodoo? Ben słyszał kiedyś, jak wymieniano to nazwisko, ale o samym Profesorze nic nie wiedział. - Czy był jazzmanem? - zagadnął. - Czy był jazzmanem? - Earl powtórzył pytanie. - Chłopak chce wiedzieć, czy Profesor Hoodoo był jazzmanem. Powiedz mu, Seat. Seat przełknął ślinę. - Tak, on był jazzmanem. Muzykiem, który wszystkich nas zawstydzał. Aż do czasu, gdy odłożył swój słodki instrument, był królem. - Obawiam się, że sam też niewiele wiem o tym magiku jazzu - przyznał Gor-do. - Opowiesz nam coś? Earl zamknął oczy. - Profesor Hoodoo był gigantem. Przewyższał nas wszystkich co najmniej o głowę, szliśmy jego śladami jak posłuszne baranki. Gdy grał, wszyscy go słuchali, tak jakby nie mieli wyboru. Jego muzyka wymagała skupienia. Potrafił tchnąć życie nawet w kiepską melodię skomponowaną przez jakiegoś komercyjnego pseudoartystę z Tin Pan Alley. Czynił z utworów coś, czym nigdy wcześniej nie były; w jego wykonaniu brzmiały lepiej niż ktokolwiek mógł sobie wyobrazić, ponieważ wychodziły z jego wnętrza. Był kimś nadzwyczajnym, kimś, kto się z tym urodził, wybrańcem, któremu muzyka pulsowała w mózgu, który nie miał w duszy żadnych dziur. - Zamilkł i otarł czoło. - Gdy grał Profesor Hoodoo, słyszałeś prawdę... i to od człowieka, który ją naprawdę znał. Który nią żył. Z wciąż przymkniętymi oczami Earl oparł się o scenę. - Oczywiście to wszystko działo się dwadzieścia kilka lat temu. Zostały tylko wspomnienia. - Co się z nim stało? - chciał wiedzieć Ben. Earl wziął głęboki wdech i z ciężkiem westchnieniem wypuścił powietrze. - Cały świat zwalił się na niego. Los geniuszów. Uginał się pod ciężarem potrzeb i ambicyjek otaczających go ludzi. Niektórzy nie zwracali uwagi na czarnego muzyka, który tak świetnie grał. Inni za to chcieli zabrać go z klubów i pchnąć wyżej - występy w hotelach, w telewizji. Chcieli z niego zrobić maskotkę białych. -Earl przerwał na moment, nie bez powodu. - Bywały chwile, gdy czuł, że pęka mu serce. Oczywiście wszystkich nas to spotyka, lecz gdy pękło serce Profesorowi Hoodoo, miałeś wrażenie, że gromadził się w nim ból wielu innych złamanych serc, ból odczuwany przez nas wszystkich. Nic dziwnego, że potrzebował ucieczki. Nic dziwnego, że popadł w... nałogi. 43 -Czyli...? - W czasach, gdy ja z nim grałem, zmagał się z wieloma trudnościami. Kolor skóry. Nałóg. I geniusz. A świat nie pomagał mu sobie z tym radzić. Każdy głupiec widział, że Profesor Hoodoo długo nie pociągnie. W końcu coś w nim pękło. Lecz mimo tych problemów Profesor grał jak anioł; co tam, aniołowie marzą, by umieć tak grać. Nic dziwnego, że wezwały go do siebie. Myślę, że niebiańskie chóry nigdy przedtem nie słyszały muzyki piękniejszej niż ta, jaką przyniósł ze sobą Profesor Hoodoo. -Nie... - Tak... - Earl powoli otworzył oczy. - Nie ma go wśród nas, a najsmutniejsze jest to, że nigdy nie nagrał płyty. Nigdy nie odtworzymy jego muzyki. Niektórzy z nas mogą ją jedynie usłyszeć w swojej pamięci. I w duszach... Prawda, Seat? Seat pokiwał ze smutkiem głową. - Prawda, Earl. Earl zsunął się ze sceny. - Lecz wy, chłopcy, nie potraficie jeszcze żałować. Nie weszliście na odpowiedni szlak. Wciąż zbyt wiele oddala was od prawdy. Pamiętajcie, że gdy gracie, powinien wami kierować jeden cel. Róbcie swoje i uczyńcie z tego prawdę. Opuścił głowę i Ben mógłby przysiąc, że w kącikach jego oczu dostrzegł łzy. - Zagrajcie ten kawałek jeszcze raz. Jednak teraz pozwólcie, by prowadził was duch Profesora Hoodoo. Zagrajcie dla niego. Bo gdy gracie dla Profesora Hoodoo, nie macie wyboru. Musicie grać prawdę. Prawda była taka, że ta robota go przerastała. Był za stary, a może po prostu czuł się staro. Zrzucił swój pakunek na ziemię, tuż przed klubem. Ociekał potem; dłonie miał tak wilgotne, że wyślizgiwał się z nich dywan. Ładnie! Gdy następnym razem przyjdzie mu do głowy tak dziwaczny pomysł, pomyśli dwa razy, zanim za cokolwiek się zabierze. Przypomniał sobie, że proste j est dobre. Tak jak w jazzie i geometrii - najlepsza jest prosta linia. Przez oszklone podwójne drzwi zajrzał do środka. Klub był niemal pusty. Kilku członków zespołu ćwiczyło na scenie, lecz przypuszczał, że już kończą. Wkrótce przedpole będzie czyste. Ponieważ był sam, pozwolił sobie na częściowe rozwinięcie dywanu. Rzucił ostatnie spojrzenie na przyblakłą już wspaniałość. Coś nie spodobało mu się wjej twarzy. Szybko zorientował się, o co chodzi. Zapomniał oczywiście o uśmiechu. Miał zamiar zająć się nim wcześniej; uśmiech był bardzo ważny. Przetransportowanie bezwładnego ciała sprawiło mu tyle trudności, że niemal o nim zapomniał. Upewnił się, że nikt go nie obserwuje, i wyciągnął z pochwy długi nóż o żłobkowanym ostrzu. Nie żyła już od dawna, więc nie będzie krwawić. Choć raz poczuł ulgę. 44 Wziął głęboki oddech. Pierwsze nacięcie było najtrudniejsze. Lepiej mieć je jak najszybciej za sobą. Gdy przyłożył ostrze do jej lodowatej twarzy, mimowolnie zmrużył oczy. Co ty wiesz?, pomyślał. Mimo że tyle już zrobił, potrafił być wrażliwy. Rozczulał się czasem, zwłaszcza gdy chodziło o nią. Zwłaszcza gdy chodziło o nią. Lecz dość już tych głupawych refleksji. Czekało go jeszcze wiele pracy. Zamknął oczy i zaczął ciąć. Rozdział 7 I ie, nie, nie! - Wujek Earl nachylił się nad fortepianem z zaciśniętymi pięściami. - Zwolnij!! To nie maszyna do pisania. Ben zacisnął usta. Earl próbował mu pomóc w dopracowaniu nowego utworu, na wypadek gdyby publiczność domagała się bisów. Miał pełne ręce roboty. - Ale to ma być zagrane żywo, prawda? Cały czas gramy jazz, no nie? - Teraz grasz bluesa, chłopcze. To coś innego. -Tak, wiem, ale... -Tylko głupiec gra bluesa tak jak Machinę Gun Kelly. To nie jest wyścig, synu. Grasz muzykę. Pozwól, by twój instrument śpiewał. Musisz go pieścić, powoli i delikatnie, tak jak kobietę. Ben zaczerwienił się. - Nie dajmy się ponieść namiętności. -A czemuż to nie? Czym, według ciebie, Ben, jest blues, hm? Synu, to język miłości. Jedyny międzynarodowy język miłości. - Chwycił Bena za ramiona. - Musisz się rozluźnić. Nie bądź taki spięty, taki powściągliwy. Gdy grasz bluesa, musisz czuć się absolutnie swobodnie. - Chyba mi to nie wychodzi. - Daj spokój. - Earl uśmiechnął się i poklepał go po plecach. - Popracuj nad tym. Mam jeszcze wiele rzeczy do zrobienia, zanim zacznie się koncert. - Oddalił się w kierunku baru, zostawiając Bena przy fortepianie. Ben zagrał ten numer (Sińce I don 't have you) jeszcze kilka razy, lecz mimo że z całych sił próbował koncentrować się na tym, co powiedział mu Earl, mimo że pieścił pianino wolno i delikatnie jak kobietę, wiedział, że na nic to się zdało. Oczywiście potrafiłby to zagrać podczas występu tak jak każdego wieczora, jednak miał świadomość, że nie czuje muzyki, ajuż na pewno nie „głęboko w swojej duszy". 46 Grał po prostu to, czego się nauczył; naśladował; robił, co mu kazano. Pewnie znał się na muzyce, ale do wirtuoza wiele mu brakowało. - Jeszcze dziesięć minut i musicie zejść ze sceny. Ben podniósł wzrok. To była Dianę Weiskopf, ich menedżer, ubrana w czarne portki i czarną bluzkę. Przez ramię przewiesiła sobie czarną skórzaną kurtkę. Miała blond włosy z ciemnymi kosmykami, które postawiła na sztorc za pomocą jakiegoś żelu. - Muszę natychmiast zacząć przygotowywać scenę. Earl chce, żeby dzisiaj wszystko zaskoczyło. Dobra, Benji? Ben przygryzł dolną wargę. - Nazywam się Ben. Benji to imię wytresowanego psa z... -Wiem. Ale obaj jesteście milutcy. - Roześmiała się, poprawiając sterczące kosmyki. - Zejdź więc, proszę, ze sceny. Ben nawet nie próbował się kłócić. Była najtwardszą osobą w klubie, pewnie najtwardszą osobą, jaką znał. Gdy spotkał japo raz pierwszy, pomyślał, że jest bramkarzem. - Pozwól, że popracuję jeszcze nad jednym kawałkiem. Za chwilę spadam. -No... - Jeszcze jeden kawałek. - Mam nadzieję, że to nie będzie jeden z tych nie kończących się numerów Har- ry'egoChapina. Grymas wykrzywił twarz Bena. Zdaje się, że jego nieudane przesłuchanie obrosło już w legendę. - Nie, nie będzie. - No dobra. Ale pamiętaj, góra dziesięć minut. Ben zagrał utwór jeszcze kilka razy, aż w końcu się poddał. Wiedział, że nawet jeśli zrobi błąd, to Gordo lub Seat zagłusząjego potknięcie zwiększając głośność. Byli do tego przyzwyczajeni. Zeskoczył ze sceny i podążył w stronę głównych drzwi. Postanowił zaczerpnąć świeżego powietrza, zanim w klubie zacznie się gromadzić tłum. Stwierdził, że świeże powietrze mu pomoże. A przynajmniej taką miał nadzieję. Gdy znalazł się przy drzwiach, zauważył, że do klubu wchodzi jakiś obcy. Nie widział go dobrze, bo światła były jeszcze przygaszone. W ostatnich promieniach zachodzącego słońca zdołał jedynie dojrzeć kontury sylwetki. Rysy twarzy ginęły w półmroku, ale Ben dostrzegł, że facet ma bujną fryzurę w stylu afro i równie bujną brodę. Oczy zasłaniały ciemne okulary. - Gdzie mam zanieść dywan? - zapytał mężczyzna szczekliwie, zatrzymując się parę kroków od Bena. Głos nieznajomego brzmiał osobliwie, jednak Ben nie potrafił powiedzieć, z jakiego powodu. - Dywan? - Dostałem zamówienie na dostarczenie dywanu. Słyszałem, że mam go zanieść za kulisy. - Za kulisy? - Ben nic nie słyszał o nowym dywanie, ale jakież to miało znaczenie? Zdawał sobie sprawę, że rocznicowy występ spędzał Earlowi sen z powiek. Może 47 w gorączce przygotowań doszedł do wniosku, że potrzebują nowego dywanu. Pewnie stwierdził, że w pewnym stopniu stłumi hałasy dochodzące zza sceny. - Dobrze, proszę tam pójść. - Schylił głowę, a mężczyzna minął go bezszelestnie. Ben wyszedł na zalane słońcem podwórze. Nie zauważył innych muzyków z grupy; pewnie gdzieś poszli - może na smażony stek do Nelsona. Ze złością zarył butem w żwirową drogę. Było mu przykro, że nie wzięli go ze sobą, dokądkolwiek poszli. Nie pierwszy raz wykluczyli go ze swojej paczki. Prawda, zachowywali się w stosunku do niego niezwykle serdecznie, nawet przyjacielsko, nigdy j ednak nie poczuł się prawdziwym członkiem grupy. Cokolwiek by zrobił, wiedział, że w ich oczach pozostanie białym dzieciakiem, który nieźle gra na pianinie. Prawdziwymi jazzmanami byli oni. Po kilku minutach spędzonych na słońcu Ben zauważył wyłaniającą się zza rogu sylwetkę Earla. Wyraźnie się spieszył, jednak gdy zobaczył Bena, zwolnił. Kincaid pomyślał, że Earl fizycznym wysiłkiem próbuje zmniejszyć stres związany z występem. Często powtarzał, że musi zrzucić parę zbędnych kilogramów, lecz Ben nie widział zbytniej poprawy. - Jak tam przebieżka? - Nie żartuj - odpowiedział Earl, wyraźnie zażenowany. - Ja... tylko się rozglądałem. Pomyślałem, że może się zgubiła... - Szybko zmienił temat: - Co tu robisz? Czy nie powinieneś siedzieć skulony nad pianinem, próbując ustanowić nowy rekord szybkości? - Postanowiłem się przewietrzyć. I zrobić miejsce facetowi z dywanem. - Facet z dywanem? O czym ty mówisz? Ben zmarszczył czoło. - Jakiś robotnik z fryzurą afro. Przyniósł nam dywan. Zaniósł go za scenę. - Nie zamawiałem żadnego dywanu. -Nie? - Na pewno. - Earl zerknął na zegarek. - O cholera! Koncert zaczyna się za niecałe pół godziny. Nie mam czasu na takie bzdury. - Minął Bena i popędził do środka. Ben ruszył za Earlem. Nie było powodu do paniki. Co złego mogło się stać? Najwyżej będą mieli dywan, którego nie chcieli. Mimo wszystko całe to zamieszanie sprawiło, że poczuł się nieswojo. Może to tylko nerwy, może trema... Znałjednakto dziwne uczucie. Nie wróżyło niczego dobrego. Tyrone Jackson wszedł do „Uncle Earl's Emporium" z poczuciem, że jest bogaty jak król Midas. Zdążył się już przebrać. Zrzucił zabrudzony kombinezon, a włożył różnokolorową afrykańską marynarkę i stylową koszulę bez kołnierza. Miał zamiar się zabawić. Dzięki dzisiejszemu łupowi z dworca autobusowego mógł pozwolić sobie na kilka drinków, mógł nawet przygruchać sobie jakąś ślicznotkę i dobrze ją potraktować. Uznał ten plan za godny realizacji. Kilka zimnych drinków, kilka gorących jazzowych kawałków, a potem śliczna dziewczynka. Wspaniale. 48 Zauważył bramkarza, który właśnie rozpoczął pracę. Tyrone widział go pierwszy raz. - Dycha za wjazd. - Jasne - odrzekł Tyrone sięgając po swój zwitek. Już miał wyciągnąć dziesię- ciodolarowy banknot, gdy nagle zawahał się. - Chyba że... - Spojrzał na mężczyznę. - Nie, nie. Chyba się nie nadajesz. Bramkarz ściągnął brwi. - Nie nadaję się na co? - Nie, nic takiego. - Tyron podał banknot. - Boisz się ryzyka. Tamten przybrał groźną minę i nachylił się ku niemu. - Pozwól, że sam to ocenię, dobra? Tyrone podniósł ręce. - W porządku. Wyluzuj się. Tak się tylko składa, że mam kilka interesujących informacji dotyczących piątej gonitwy, jutro na torze Remington. Z pewnego źródła. - Spadaj stąd. - Mówiłem. Nie nadajesz się. - Tyrone ponownie podał banknot. - Na co? - Nie podejmiesz ryzyka, żeby sobie ułatwić życie. Nie. Jesteś jednym z tych, co wolą święty spokój. Nie ryzykują. Dlatego masz nędzną robotę w nocnym klubie i pewnie nigdy tego nie zmienisz. - Hej, posłuchaj... - Ale co byś powiedział, gdybym ci zaproponował zrobienie dobrego interesu? Inwestuj esz trochę forsy, a z powrotem dostaj esz dziesięć razy więcej... z dnia na dzień. - Powiedziałbym, że jesteś dupkiem. - Oczywiście, że tak byś powiedział. Brak ci wyobraźni. Taki jest dzisiaj cały świat. Ludzie z jajami, tacy jak ja, nie mają forsy. Ciz forsą, tacy jak ty, nie mająjaj. - O co ci chodzi? - To bardzo proste. - Zaczął z werwą opowiadać. - Momo ma jakieś porachunki z Jojo, a obaj wystawiają konie w piątej gonitwie, ale chłopaki Momo zbierali na niego lewe zakłady, więc Momo musi wygrać, ale Jojo nie zniósłby takiej obelgi. Wie, że wiele zyska w oczach swoich chłopaków, jeśli pokona Momo, a poza tym umocni się na swoim terytorium, a może nawet je rozszerzy. Momo, oczywiście, nie chce do tego dopuścić, więc zatrudnia człowieka do wszystkiego. Nadążasz? -Uhm... - No więc, Momo zatrudnia tego faceta, ale Jojo dowiaduje się o tym, więc zatrudnia swojego i jego człowiek eliminuje przeszkadzacza Momo z gry, ale Momo o tym nie wie, więc myśli, że wygra gonitwę i zgarnie łatwą forsę. A ja ci mówię, że wygra koń Jojo i można na tym zrobić niezły szmal - dziesięć dolców za jednego. Kumasz, brachu? Dziesięć za jednego. Wygraną masz jak w banku. - Jak w banku, powiadasz? - Tak jest, bracie. Ty dajesz forsę, ja obstawiam. A potem dzielimy zysk. - Dzielimy? Ale... - Hej, ja mam informację, a ty dolce. To spółka. Mrucząc z niezadowoleniem, mężczyzna wyciągnął portfel. 4 Najwyższa sprawiedliwość 4;/ - Daję stówę. - Świetnie. Daj mi dziewięćdziesiąt, za resztę policz wjazd. -No, ale... - Wspaniale. - Wyrwał niemal pieniądze z dłoni mężczyzny. - Gonitwa odbędzie się około południa. Skontaktuję się z tobą zaraz po. Jak już mówiłem, wygrana jest pewna, chyba że, oczywiście, Momo dowie się o wszystkim. Ale nie sądzę, żeby tak się stało. Nie, raczej nic się nie stanie. - Hej, T-Dog! Tyrone obrócił się na pięcie. Do diabła! Wołałjeden z muzyków, który go rozpoznał i który znał jego uliczny pseudonim. Takie, niestety, są konsekwencje wykonywania swojego zajęcia w miejscu, gdzie zna cię za dużo osób. - No to j esteśmy umówieni. - Tyrone wsunął pieniądze od bramkarza do kieszeni. -Na razie. -Ale... Za późno. Tyrone jednym susem znalazł siew środku, bogatszy o dziewięćdziesiąt dolarów - po zapłaceniu dziesięciu za wejście. Wszedł na środek klubu i wypatrzył wolne krzesło przy jednym ze stolików przy samej scenie. Chciał się ukryć przed muzykiem, który go dostrzegł po drugiej stronie klubu. Już miał usiąść, gdy zauważył wielkiego faceta wychodzącego zza sceny. Nie wyglądał na szczęśliwego. Tyrone nie musiał się długo zastanawiać, by przypomnieć sobie tę twarz. Pamiętał wszystkie blizny, zwłaszcza te ostatnie. Naciągnął go na jakieś dwieście dolców niecałe dwa tygodnie wcześniej. Szybko i bezboleśnie. Nie były to kokosy, jednak nie spodziewał się, że mężczyzna przywita go z otwartymi ramionami. Świat stawał się stanowczo za mały. Tyrone zmienił plan działania i powędrował do baru. Obserwował mężczyznę w lustrze za barem. Kierował się ku głównym drzwiom, więc Tyrone przeszedł do przeciwległej części klubu. Dostrzegł strzałkę wskazującą drogę do toalety. Wspaniale. Zresztąi tak chciało mu się lać. Ruszył dziarsko wzdłuż korytarza, po czym zniknął w męskiej toalecie. Podążył cicho w kierunku pisuarów. Stanął przy jednym z nim i szybko załatwił sprawę. Gdy obrócił się, dostrzegł coś błyszczącego na obskurnej podłodze. Większość ludzi zapewne nie zwróciłaby na to uwagi, jednak Tyrone miał szósty zmysł. Wyczuwał pieniądze na odległość. Podniósł przedmiot z podłogi. Mógłby zanieść obrączkę do lombardu..., zaraz, zaraz, to nie była obrączka, ale długa i płaska blaszka. Po j ednej stronie wygrawerowano coś na kształt stylizowanego „B". Wzruszył ramionami. W każdym razie blaszka była złota, a przynajmniej tak wyglądała. Żebracy nie mogą wybrzydzać. Wsunąłjądo kieszeni płaszcza i obiecał sobie, że później przyjrzy się jej dokładniej. Gdy się obrócił, dostrzegł, że przy umywalce stoi mężczyzna. Dotknął dłońmi swoich gęstych włosów uczesanych w stylu afro i... zdjął je. Miał na głowie perukę! Co u... Tyrone spuścił wzrok, tłumiąc śmiech. Bez wątpienia pedzio. Wiedział, że przesiadywali w kilku klubach jazzowych, a w niektórych nawet pracowali. 50 Uśmiechnął się. Jeszcze jedna noc w Babilonie. Ruszył ku drzwiom, jednak zatrzymał się. Chwila, chwila. Ten przypuszczalny transwestyta nosił brodę, a przynajmniej sztuczną brodę. Dość to egzotyczne. Tyro-ne obserwował, jak starannie zeskrobuje z twarzy sztuczne włosy. Nie miał wcale do czynienia z pedałem, który właśnie zmieniał strój. Działo się tu coś dziwnego i zapewne śmierdzącego. Najlepiej będzie, jeśli jak najszybciej stąd zniknie. Na palcach skierował się ku drzwiom... Zbyt głośno. Mężczyzna obrócił się w okamgnieniu i zatrzymał wzrok na Tyro-nie. Był to najbardziej ponury i złowrogi wzrok, z jakim Tyrone miał kiedykolwiek do czynienia. Zbyt często spotykał twardzieli, by nie wiedzieć, o czym myślał ten facet. Myślał o tym, że nie chce, by ktokolwiek widział, jakiemu zajęciu się właśnie oddaje. Teraz, gdy zdał sobie sprawę, że nie jest sam, będzie musiał podjąć odpowiednie kroki. Przebieraniec ruszył w kierunku Tyrone'a z opuszczonym wzrokiem; na jego twarzy wciąż widniały strzępy sztucznej brody. Dłonią sięgał po coś błyszczącego, coś, co znajdowało się pod koszulą. Dobry Boże, czy to był nóż? Tyrone nie wiedział, co robić. Pole manewru miał zdecydowanie ograniczone. Znalazł się w pułapce. Chyba miał przechlapane. Facet zbliżał się do niego. Tyrone stał przylepiony do ściany; j edyną drogę ucieczki miał odciętą... Obaj usłyszeli głos w tym samym momencie. Spoza toalety doszło ich głośne: „Nie wiem. Spróbuj tutaj, a ja rozejrzę się tam". Mężczyzna wsunął nóż do futerału. - Później - syknął. Bez wahania skierował się ku wahadłowym drzwiom i pchnął je z całej siły. Ktoś po drugiej stronie upadł na podłogę. Facet z nożem ulotnił się. Tyrone przyjrzał się sobie w lustrze. Wciąż miał ściągniętą twarz, w oczach malowała się panika. Głęboko oddychał, próbując się uspokoić. Wreszcie opuścił toaletę. Nie wiedział dokładnie, co takiego tam się wydarzyło, lecz miał uczucie, że uniknął szczególnie drastycznego i nieprzyjemnego końca. Gdy wchodził na salę, zauważył, że widownia się powiększyła. Koncert zaraz się rozpocznie. Bogu dzięki. Czuł nieprzepartą chęć, by się rozerwać. A przede wszystkim miał ochotę na drinka. Dużego drinka. Dostrzegł, że przy barze siedzi niezły towar. Zajął stołek obok niej. - Jak się masz? - zagadnął, uśmiechając się najładniej, jak potrafił. Z kieszeni marynarki wyciągnął dwa kieliszki i na twardo ugotowane jajko. - Założę się o pięć dolców, że potrafię przełożyć jajko z j ednego kieliszka do drugiego bez dotykania go. Po kilku chwilach scenariusz kolejnego numerku wciągnął go bez reszty. Już zapomniał, że parę minut wcześniej o mało nie został pocięty na kawałki przy użyciu cienkiego i ostrego, żłobkowanego noża. Rozdział 8 »en i Earl przetrząsnęli wszystkie pomieszczenia za sceną, jednak nigdzie nie natknęli się na człowieka z dywanem. Earl podejrzewał, że Ben podzielił się z nim swoimi halucynacjami, a sam Ben zaczął mieć poważne wątpliwości. Nie mogli jednak tracić czasu na poszukiwanie nieproszonych gości. Tłum zaczął huczeć. Było pięć po ósmej; lada moment musieli rozpocząć występ. Seat, Denny, Gordo i Ben usadowili się przy swoich instrumentach za kurtyną. Dianę stała przy scenie i pokazywała im na palcach, że mająj eszcze minutę. Muzycy zaczęli się rozgrzewać i stroić instrumenty - wszyscy oprócz Scata. Wziął tylko saksofon w ręce i nasunął na nos okulary. Był gotów. - Pssst, Ben. Spójrz tylko. - Gordo obserwował salę przez szparę w kurtynie. - Nie jest źle, co? Całkiem nieźle. Ludzie tłoczyli się na parkiecie. Obok baru musieli dostawić kilka stołów, przy których posadzili swoich sponsorów. Od chwili, gdy sześć miesięcy temu zaczął grać w klubie, Ben nie widział jeszcze takich tłumów. - Widzisz tego faceta z gęstymi włosami? Siedzi z samego przodu. Czy to nie Wooley? Ben przyjrzał się ludziom z pierwszego rzędu. Jasne, to był on. John Wooley, krytyk jazzowy piszący dla „World". Widział kiedyś w gazecie jego zdjęcie. - Jego właśnie musimy zadowolić - szepnął Gordo, odsuwając się od kurtyny. - Musimy zadowolić ich wszystkich - poprawił go Ben. - No tak, wiem. - Gordo uniósł gitarę i podstro ił jedną strunę. - Wiesz, co mam namyśli. Ben pokiwał głową. Wiedział. - Tak a propos, na kilku kolanach widzę notatniki. Założę się, że Wolley nie jest jedynym krytykiem na widowni. 52 - Jest ich więcej? Ben natychmiast zdał sobie sprawę, że popełnił błąd. Wyraz twarzy Gorda sugerował, że zbiera mu się na wymioty. - Z drugiej strony - ciągnął Ben - być może chcąjedynie twojego autografu. - Och. - Gordo wyraźnie się rozluźnił. - Nie ma sprawy. Czy ktoś ma długopis? Seat zsunął z nosa okulary. - Pewnie twoje fanki przyniosły długopisy ze sobą, co? - Ach, tak, jasne. - Usiadł wygodnie na swoim stołku i przećwiczył początkowe takty. - Jesteście, chłopcy, gotowi? - Zapytał Wujek Earl zza kulis. - Jesteśmy - odkrzyknęli wszyscy z wyjątkiem Bena. Właśnie zauważył, że pianino znów tonie w ciemnościach. Nie widział nawet listy utworów, jakie mieli zagrać, nie mówiąc o nutach. - Jeszcze chwilka! - krzyknął Ben i wdrapał się na pianino, lecz było już za późno. Earl włączył mikrofon i rozpoczął przemowę, która miała rozgrzać publiczność. - Dobry wieczór, słodkie panie i łagodni mężczyźni - zagrzmiał. W odpowiedzi tłum zaczął buczeć i gwizdać. - Dobry wieczór, naciągacze i włóczykije, koniokra-dzi i morfiniści. Przygotowaliśmy dziś dla was szczególny występ. Tłum ryczał. Ben próbował po omacku przesunąć lampę. - Takiego przedstawienia jeszcze nigdy nie widzieliście - kontynuował Earl. -Na scenie zebrały się żyjące legendy. Mistrzowie, czarodzieje, prawdziwi muuuuzy- cy. Przeżyjecie coś znacznie bardziej emocjonującego niż usłyszenie aktu oskarżenia. Jesteście gotowi? - Tak!!! - krzyknął tłum jednym głosem. - Pytałem, czy jesteście gotowi?! -Tak!!! - Dobrze więc, bracia i siostry. Zaaaaczyyynaaamyyy! -Na znak Earla kurtyna rozsunęła się. Na sali rozległy się głośne oklaski, gdy oczom widzów ukazali się trzej muzycy, zwarci i gotowi, oraz jeden niewysoki biały dzieciak, który stał na pianinie i trzymając ręce w górze, majstrował coś przy górnej lampie. Światła z dołu oślepiły Bena. Zamarł bez ruchu. Mocny Boże, pomyślał. Zdał sobie sprawę, że spoczywa na nim wzrok miliona oczu. Pewnie uważają, że jestem jakimś dupkiem. Stał nieruchomo, nie wiedząc, co robić. - Siadaj! - syknął Earl. Pozostali muzycy również nie wydawali się zachwyceni obrotem sprawy na scenie. Gdyby wszystko potoczyło się bez przeszkód, zaczęliby grać, gdy tylko kurtyna się rozsunęła. Seat nie mógł jednak dać sygnału do rozpoczęcia gry, skoro ich pianista stał na pianinie z rękami wyrzuconymi ku górze i wyglądał jak czciciel Słońca. - Siadaj! - warknął Denny zza perkusji. - Natychmiast! - ponaglił go Gordo lekko drżącym głosem. Ta niespodziewana sytuacja wprawiła wszystkich, zwłaszcza Gorda, w nerwowy nastrój. Ben wciąż nie podjął decyzji, co robić dalej. Niezdecydowanie wzmagało jedynie napięcie i przedłużało nieznośną chwilę. Serce waliło mu jak oszalałe. 53 - Siadaj! - ryknął Earl. Łatwo powiedzieć, pomyślał Ben; nie mógł jednak grać w ciemnościach. Stanął na koniuszkach palców i ponownie spróbował przesunąć lampę wiszącą pod sufitem. - Zostaw to w spokoju! - krzyknął Earl. Przestał już mówić szeptem, toteż jego głos rozniósł się echem po scenie i zapewne dotarł również na widownię. Dianę stała za kulisami po drugiej stronie sceny. - Zaczynajcie grać! - Pogroziła Benowi pięścią w czarnej rękawiczce. - Ale ja muszę widzieć! - syknął Ben. - Koncert już się rozpoczął! - odkrzyknął Earl. - Zostaw to w spokoju! Ben nie zwracał na niego uwagi. Sięgnął ręką jeszcze wyżej i chwycił lampę jedną dłonią. Wydawała się niesamowicie ciężka; nawet nie drgnęła. Zgrzytając zębami, z całej siły popchnął ją do przodu... Coś zsunęło się z lampy. Coś dużego i wypukłego. Benowi zaparło dech w piersiach. Zrobił unik, jednak zbyt wolno. Na sali rozległy się okrzyki przerażenia, gdy wielki ciężar zleciał Benowi na głowę i dosłownie strącił go z pianina. Ben upadł na podłogę jak worek z piaskiem, a za nim pakunek. Czuł, jak powietrze ucieka mu z płuc. Mrugnął oczyma, próbując odzyskać przytomność. Pomogły krzyki docierające z widowni. Były teraz zdecydowanie głośniejsze i różnorodne. Słyszał okrzyki strachu, ale również paniki i przerażenia. Słyszał szuranie stóp; słyszał, jak ludzie rozbiegali się we wszystkie strony. Potrząsnął głową, starając się na dobre wrócić do świata żywych. Co się, u diabła, działo? Dlaczego nikt mu nie pomagał? Wsparł się na j ednym łokciu i dopiero teraz mógł się przyjrzeć pakunkowi, który upadł na podłogę razem z nim. Gdy później myślał o tym, doszedł do wniosku, że miał wyjątkowego pecha, iż najpierw dojrzał twarz. Leżała tam, zimna i sina; kosmyki ciemnych włosów okalały twarz po obu stronach. Twarz bez wyrazu, bez żadnego uczucia... prócz upiornego czerwonego uśmiechu, który ktoś wyciął wokół ust. Rozdział 9 B« 'en próbował wygramolić się spod martwego ciała, było jednak zbyt ciężkie. Oczy miał wielkie jak spodki, oddech krótki i urywany. O Boże, o Boże, o Boże... Wbijał się paznokciami w scenę, tak bardzo chciał uciec, jednak bez rezultatu. Czuł się jak zgnieciony robak podczas eksperymentu, i widział tylko tę okropną twarz, upiorny uśmiech i krew zastygłą wokół wyciętych ust. Wujek Earl wbiegł na scenę. - Posłuchajcie mnie, ludzie! - krzyczał wniebogłosy. - Nie panikujcie! To nie doprowadzi do niczego dobrego! Nikt go nie słuchał. Na sali zapanował popłoch. Ludzie, zwłaszcza ci siedzący przy scenie, zaczęli krzyczeć. Wdrapywali się na stoły, walili pięściami w ściany, przewracali wszystko, co blokowało im drogę. - Zamknijcie drzwi! - wrzeszczał Earl. Ktoś, kto stał z tyłu, prawdopodobnie bramkarz, zareagował - kilka osób wpadło na drzwi, lecz zastało je zamknięte. - Słuchajcie! - Earl darł się dalej. - Wyjście jest zamknięte. Usiądźcie więc, bo zrobicie sobie krzywdę! Informacja o bezcelowości ucieczki wywołała pożądany, uspokajający efekt. Ludzie z wolna przestali panikować i krzyczeć z przerażenia. Ben zauważył jednak, że nikt ze sponsorów nie usiadł na swoim miejscu. - Bogu dzięki. - Earl przetarł czoło. - Amen - dodał Ben. - A teraz, Earl, skoro uspokoiłeś już tłum i jeśli nie masz nic przeciwko, to... czy ktoś może mnie stąd zabrać?! Earl podbiegł do Bena; Seat odłożył saksofon i zrobił to samo. Gordo i Denny zostali na swoich miejscach. Ben widział, że zbiera im się na mdłości, więc nie potępił takiej postawy. 55 Dwaj koledzy złapali Bena za ramiona i wyciągnęli go spod ciała. - Ślicznie dziękuję - szepnął. Zerwał się na równe nogi i zaczął się otrzepywać. Nie wiedział dokładnie z czego, jednak wiedział, że koniecznie musi to zrobić. - Pierwszy raz widziałeś truposza, dziecko? - zapytał Seat. - Nie pierwszy - odrzekł Ben -jednak zazwyczaj nie strącająmnie z pianina. Odwrócił się, by podziękować Earlowi, jednak ten stał ze wzrokiem utkwionym w nieruchome ciało. - O nie... - szeptał ledwie słyszalnym głosem. - O nie... Ben poczuł, jak coś ściska go w dołku. - Czy... znałeś ją? - To moja Lily. Moja słodka Lily. Earl objął ciało, przytulił się do niego i zaczął płakać, czym wprawił tłum w nieme osłupienie. Gdy tylko porucznik Mikę Morelli przybył do klubu, natychmiast zabrał się za rutynowe czynności, które znał na pamięć. Miejsce zbrodni otoczył żółtą taśmą i wyłożył szarym papierem, a bramkarzom wydał polecenie, by stanęli przy wyj ściach, nikogo nie wypuszczali, a ponadto żeby zadbali, by do klubu nie dostali się reporterzy. Ben słyszał, jak tłoczą się przed drzwiami i wykrzykująpytania. Nad klubem słychać było nawet warkot helikoptera. Mikę próbował oczywiście odsunąć w czasie to, co nieuniknione. Ben patrzył, jak dwie kobiety w zielonych kombinezonach układają ciało na noszach, by przetransportować je do koronera. Dobrze, że się tym zajęli, pomyślał. Ładnie bym wyglądał. Skorzystał z ostatniej szansy, by przyjrzeć się okaleczonej twarzy. Mimo okropnych sznytów, będących dziełem jakiegoś szaleńca, Ben stwierdził, że kobieta musiała być piękna. Nawet wiek nie zgasił jej wrodzonego uroku. Twarz błyszczała w słabym świetle. Pozostały na niej lekko łuszczące się resztki makijażu, ślady kon-turówki i tuszu do rzęs. Niepotrzebnie stosowała te upiększenia. Nie musiała się malować - emanowało z niej naturalne piękno. Mimo wszystko Ben nie żałował, że zabierają ciało. W całym klubie unosił się przykry, ciężki zapach. Im szybciej wyniosą zwłoki, tym szybciej wszyscy będą mogli swobodnie odetchnąć. Ben był bardzo zadowolony, gdy zorientował się, że przysłali Mike'a. Znali się jeszcze z college'u. Mieszkali w jednym pokoju, razem grywali w miejscowych klubach i pizzeriach. Mikę zakochał się w siostrze Bena, Julii, i ożenił się z nią. Małżeństwo szybko się jednak rozpadło, a po rozwodzie stosunki Bena zarówno z Mike-'emjaki z Julią pogorszyły się. Przyjaźń pomiędzy kumplami z college'u zmieniła swój charakter. Wolno, krok po kroku, próbowali to naprawić. Mikę kucał w miejscu, gdzie spadło ciało, i zeskrobywał z drewnianej podłogi próbki krwi. Ben zauważył, że zdążył już nią pobrudzić drelichowy płaszcz, w jakim zawsze przychodził na miejsce, gdzie popełniono zbrodnię. - Czy nie powinieneś mieć na sobie kombinezonu? - zapytał byłego szwagra. - Nie znoszę kombinezonów - mruknął Mikę nie podnosząc wzroku. - Pod nimi gniecie się mój płaszcz od deszczu. 56 - Skąd wiesz? - Ben skinął głową sierżantowi Tomlinsonowi, podwładnemu Mikę'a, który pracował teraz jako technik - członek ekipy dochodzeniowej. Zafascynowany patrzył na pracę ekipy. Wszyscy poruszali się jak mrówki w ich skomplikowanym domu usypanym z igiełek: każdy wykonywał swoją pracę w ramach ściśle przestrzeganego podziału zadań. Detektywi rozmawiali tylko ze sobą albo z Tomlinsonem; mundurowi odzywali się tylko wtedy, gdy odezwał się do nich ktoś inny. Nikt nie raczył otworzyć ust do ludzi z biura koronera. Gwoli ścisłości, detektywi chętnie porozmawialiby z koronerem lub z jego zastępcą, gdyby którykolwiek z nich pojawił się w klubie. Rozmowa składałaby się głównie z pytań zadawanych z szybkością serii wystrzelonej z automatu, na które koroner albo nie chciałby, albo nie mógłby odpowiedzieć, przynajmniej do czasu, gdy przeprowadzi sekcję zwłok oraz testy toksykologiczne. Nieobecność koronera nie przeszkadzała oczywiście Mike'owi w zadawaniu pytań w rodzaju: „Kiedy nastąpiła śmierć?" i „Jak została zamordowana?" Konkretną odpowiedź uzyskał na jedno tylko pytanie: „Gdzie została zabita?" - Nie tutaj - odpowiedział technik. - Na pewno nie tutaj? - Nie ma mowy. Ciało zostało przeniesione. Ben pomyślał, że ta uwaga niewiele wnosi do sprawy. Czy ktokolwiek przy zdrowych zmysłach podejrzewał, że dokonano morderstwa na lampie wiszącej pod sufitem? Jednak wniosek technika poszedł dalej, uważał on bowiem, że ofiara nie została zamordowana w obrębie budynku. Sądził, że ciało przebyło spory dystans. Tymczasem Mikę wciąż przepytywał Bena. - Czy możesz mi coś więcej powiedzieć o facecie, który przyniósł dywan? Był czarny? - Tak mi się wtedy wydawało. Teraz myślę, że to mógł być kamuflaż. - Opisz jego twarz. Ben westchnął. - Nie przyglądałem mu się. - Aha, nie zwróciłeś na niego uwagi, bo był zwykłym robolem? - Nie. Było ciemno, a poza tym, gdy z nim rozmawiałem, stał w cieniu. - Ben przygryzł wargi. - Możesz mi nie wciskać tego snobistycznego kitu? Dobrze wiesz, o czym mówię. Mikę uśmiechnął się. - Chcę tylko, żebyś wszystko sobie przypomniał. To moja praca. - Nie chodzi mi o to, jaka jest twoja praca, tylko jak ją wykonujesz. Potrafisz człowieka zirytować. Mikę zamrugał. - O, widzę, że jesteśmy dzisiaj rozdrażnieni. - Też byś był, gdyby zwłoki spadły na ciebie z nieba. - Widziałeś już martwe ciała. - Tak, ale nigdy nie bawiłem się z nimi w trąbę powietrzną. Mikę przerzucił kartkę w notatniku. - Może przyprowadzę rysownika? Spróbowałby naszkicować portret pamięciowy. 57 Ben potrząsnął głową. - Strata czasu. Nie zdążyłem mu się nawet przyjrzeć. - Jesteś pewny co do tych włosów? Bujne, fryzura afro. Bujna broda. -Tak. -Afro? W dzisiejszych czasach. Ben wzruszył ramionami. - Przecież cię nie oszukuję. - Może to właśnie chciałeś zobaczyć? - mruknął Mikę. Na scenę wszedł sierżant Tomlinson, prowadząc Earla. - Masz chwilkę czasu, Mikę? - O co chodzi? - To właściciel klubu. - Wiem. - Zidentyfikował ciało. - Pięknie. - Mikę zmrużył oczy. - Co możesz nam powiedzieć? Earl podniósł ręce. -Nie zrozumcie mnie źle. Znałem ją, to wszystko. Znałem ją od lat. - Aha. Jak się nazywa? - Lily. - Earl wymówił to imię miękko, z wyraźnym zaangażowaniem. - Lily Campbell. Śpiewała jako Cajun Lily. Mikę nagryzmolił coś w notatniku. - Śpiewała? - Boże, i to jak. Każdą piosenkę wykonywała tak, że myślałeś, że zaraz pęknie ci serce. Potrafiła... - Skupmy się na faktach - przerwał mu Mikę. Earl przełknął ślinę. - W jazzowym światku uważano ją za gwiazdę... Jakieś dwadzieścia lat temu. Zwłaszcza w tej okolicy. - Znałeś ją? - Tak... - odpowiedział cicho. - Jak dobrze? Wzrok Earla podążył ku drzwiom, gdzie po raz ostatni widział jej ciało. - Bardzo dobrze. - Widziałeś się z nią ostatnio? - Nie. Zadzwoniła do mnie wczoraj. Ni stąd, ni zowąd. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo byłem zaskoczony. Sądziłem, że zupełnie o mnie zapomniała. A ona -wręcz przeciwnie - pamiętała mnie i nawet słyszała o moim klubie. Powiedziała, że chciałaby się ze mną zobaczyć, że ma mi coś do powiedzenia. - Mówiła, co takiego? - Nie. Powiedziała tylko, że zobaczymy się dziś wieczorem w klubie, jeszcze przed koncertem. -I? Earl spojrzał na niego bezsilnie. - Nie zjawiła się. 58 Mikę podniósł brew. - Chyba jednak się zjawiła. - To znaczy, no. - Earl tracił głowę. - No... do diabła... Ben położył rękę na ramieniu Earla w geście pokrzepienia. - Spokojnie, Earl. Powiedz, co masz do powiedzenia. - Ben zdawał sobie sprawę, że to wydarzenie było dla Earla ciosem i stąd jego zmieszanie. Jednak na pozór zachowywał się tak, jakby miał coś do ukrycia. - To znaczy, że nie zdążyliśmy się spotkać, zanim to się stało - wykrztusił z siebie. - Zanim spadła z tej cholernej lampy. - Tak. - Mikę znów sporządzał notatki. - Czy masz jakikolwiek pomysł, dlaczego tam się znalazła? Earl wzruszył ramionami. - Nie mam zielonego pojęcia. To duża lampa - mocno, a poza tym dość nisko przymocowana. Myślę, że każdy mógł tam podrzucić ciało. - No nie, musiałby być wyższy od Bena - zauważył Mikę. - Niestety niewiele to zmienia. Tak naprawdę... Nie musiał kończyć zdania. Wszyscy spostrzegli, że Earl jest o jakieś trzydzieści centymetrów wyższy od B ena. Gdyby stanął na pianinie, bez problemu dosięgnąłby lampy. - Ben powiedział, że dłubał przy tej lampie przed próbą, jakąś godzinę temu i wtedy niczego na niej nie było. Earl pokiwał głową. - Pamiętam. - Powiedział też, że od chwili, gdy opuścił scenę po próbie, do momentu, gdy cię spotkał na zewnątrz, minęło jedynie dziesięć minut. -Chyba tak. Mikę zbliżył się o krok do Earla. - Możesz mi powiedzieć, dokąd się udałeś po wyjściu z klubu? - No... ja... - Earl poczuł, jak wysychająmu usta. Miał wyraźne problemy z mówieniem. -No... - Czekamy. - Poszedłem na spacer. - Na spacer? Właśnie wtedy, kiedy miał się zacząć koncert? - głos Mike'a zabrzmiał obcesowo. Earl zwilżył usta. Po skroniach zaczęły mu spływać strużki potu. - Szu... szukałem Lily. Nie zjawiła się i... - I pomyślałeś, że spaceruje na zewnątrz? - Pomyślałem, że może nie wie, jak trafić. Nie wiem. Nie wiem, co wtedy myślałem. Musiałem coś zrobić. Mikę zamknął notatnik. - Pozwól, niech zgadnę. Spacerowałeś sam. Żadnych świadków. - No... - Pot zaczął spływać mu po twarzy, po brodzie. - No... Boże... Mikę nie dawał za wygraną. -Tak? 59 - Tak jakby... to znaczy... - Postawmy sprawę jasno.To jest twój klub. Miałeś swobodny dostęp do miejsca, w którym znaleziono ciało. Jesteś wystarczająco wysoki, by dosięgnąć lampy. Ponadto jako jedyny wydajesz się znać ofiarę. -Chyba tak... Mikę spojrzał Earlowi prosto w oczy. - Czy jesteś pewny, że nic więcej nie chciałbyś mi powiedzieć? Na przykład prawdy? - Już mówiłem, że nie wiem, co się stało! Mikę parsknął zniecierpliwiony. - Jasne. - Kiwnął palcem na swojego asystenta. - Chodźmy, Tomlinson. - Jeszcze jedno, Wujku Earl - rzucił Mikę na odchodne, gdy schodzili ze sceny. Earl znieruchomiał. - Zastanów się do wieczora. Wtedy mnie odwiedzisz i powiesz mi prawdę, dobra? Tak czy owak, radzę ci, żebyś wynajął adwokata. Będziesz go potrzebował. - To nie jest zły pomysł - odezwał się Ben, przestępując z nogi na nogę. - Adwokata? - Earl spojrzał na niego rozpaczliwie. - Nie stać mnie na żadnego adwokata. Skąd ja wytrzasnę adwokata? Ben uniknął spojrzenia Earla. Nie odezwał się. Rozdział 10 B« ' en zatrzymał Mike'a zanim ten opuścił klub. - Ale na niego naskoczyłeś. Mikę nawet nie mrugnął. - To moja praca. - Jesteś policjantem czy terrorystą? - Mam obowiązek wyciągania prawdy od ludzi, którzy najzwyczajniej w świecie kłamią. Albo coś ukrywają. Muszę wybijać im z głowy jakiekolwiek pomysły o kombinowaniu. Zorientowałem się, że najlepiej straszyć ich bożym gniewem. Albo co najmniej sankcjami karnymi. - Brutalna metoda. - Ale działa. - Dzisiaj nie zadziała. Earl tego nie zrobił. - To ty tak twierdzisz. - Jestem pewny, że tego nie zrobił. Mikę spojrzał na niego krzywo. - Gdy mu powiedziałem, że będzie potrzebował adwokata, a on zdębiał, nie zauważyłem, żebyś pospieszył z pomocą. Ben spuścił głowę. - To zupełnie coś innego. Przestałem zajmować się prawem. - Nie pomógłbyś przyjacielowi w potrzebie? - Słuchaj, próbuję z tym zerwać na dobre. - Jak diabli. Udajesz, że nigdy tego nie robiłeś. Pewnie ci goście nawet nie wiedzą, że jesteś adwokatem, co? Ben kiwnął głową. - I wolę, żeby tak zostało. 61 - Czy nie sądzisz, że posuwasz się za daleko? - Nic o tym nie wiesz. - To prawda, nie powiedziałeś mi, co cię tak zraziło do prawa po ostatniej wielkiej sprawie. Mogę się jedynie domyślać. Być może znam cię lepiej niż ty sam. Powiem ci jedno: czas już, żebyś skończył z uciekaniem, ukrywaniem siei udawaniem, że jesteś kimś zupełnie innym. - Tobą na pewno nie jestem. - Nie chcę patrzeć, jak się zasklepiasz w tej wyimaginowanej skorupie. Wiesz, co pwiedział G.K. Chesterton? - Wiesz dobrze, że nie. Mikę podniósł palec wskazujący. - Nie uwalniaj wielbłąda od ciężaru j ego garbu, jeśli chcesz, żeby pozostał wielbłądem. - Bardzo mądre. Domyślam się, że wielbłądem jestem ja? - Powiedz mi coś, Ben. Czy dzięki temu, że znowu grasz jazz, przypominasz sobie dawne lata, gdy występowaliśmy w uczelnianych klubach i pizzeriach? Wbrew zdrowemu rozsądkowi Ben postanowił udzielić uczciwej odpowiedzi. - Niezupełnie. Mikę pokiwał głową. - Jasne, że nie. Thomas Wolfe miał rację, mój przyjacielu. Nie ma drogi powrotnej do domu. Trzeba iść do przodu. Spójrz na mnie. Lata całe żyłem tymi błogimi dniami, jakie spędziłem z twoją siostrą. Tak naprawdę, te dni były błogie tylko w mojej głowie. Cóż, pamięć płata figle. Siedziałem całymi dniami, myślałem i rozczulałem się nad sobą. Straciłem jedyną kobietę, którą kiedykolwiek kochałem; nie mieliśmy dzieci, o których marzyłem. Życie przeszłością nie jest jednak niczym dobrym. Minęły lata, zanim pogodziłem się z myślą, że przeszłość nie wróci. Teraz już prawie w ogóle nie myślę o Julii. - I sądzisz, że dobrze robisz? - „Za przyszłość" - oto moje motto. - Mikę poklepał Bena po ramieniu. - Zawracam ci tylko głowę. Miałeś okropny wieczór. - Koszmar - zgodził się Ben. - Gorszego już chyba nie ma. - Bo ja wiem... - Mikę zamyślił się. - Oj, chyba by się znalazł. - Nie ma mowy. To niemożliwe. - Nigdy tak nie mów. Skąd możesz wiedzieć? - Uwierz mi - powiedział Ben z emfazą. - Ten wieczór nie mógł już być gorszy. Mikę uśmiechnął się. - Jest tu twoja matka. Ben poczłapał do zielonego pokoju za sceną, obawiając się każdej kolejnej chwili. Nie miał nic przeciwko spotkaniu z matką, ale dlaczego przyszła się z nim zobaczyć akurat wtedy, gdy zwłoki spadły mu na twarz? Siedziała na pianinie obok Scata. Czekały go dwie niespodzianki - nie wiedział, że Seat umie grać na pianinie, a w dodatku jego matka śpiewała. 62 - To musiałeś być ty... Czy to naprawdę jego rodzona matka? Jej głos - słodki i łagodny - przypominał łabędzia płynącego po spokojnej tafli stawu. Pieściła każdą sylabę, nasycając ją uczuciem, które wzruszało i - Ben pobladł na samą myśl - pociągało. Nie wierzył własnym uszom. Nigdy nie słyszał, żeby matka śpiewała, nie licząc kołysanek z dawnych lat i „samochodowych piosenek". Nie miał w ogóle pojęcia, że potrafiła śpiewać. A potrafiła... I to jak. Nie miał najmniejszego zamiaru im przerywać, tym bardziej że nie przeszkodzili im nawet policjanci. Usiadł na krześle. - To musiałeś być... ty. - Ostatnią sylabę przeciągnęła, wydawało się, w nieskończoność; gdy w końcu wybrzmiała, Seat zatrzymał palce na klawiszach, na których zagrał ostatni pulsujący akord. Ben wstał; ręce same złożyły mu się do oklasków. Seat i matka odwrócili się. - Benjamin! - Przyłożyła dłoń do ust. - Nie słyszałam, kiedy wszedłeś. - Nie chciałem przeszkadzać. Domyślam się, że się znacie. - O Benji, Benji. - Seat nasunął okulary na nos. - Ja i twoja mama znamy się od lat. - Naprawdę? - Dlaczego nigdy mi nie powiedziałeś, że twoja matka to Lillian Kincaid? Pytanie zmroziło Bena. - Ty... ty dawno znasz moją mamę? Pani Kincaid uniosła brew. - Czy to aż takie szokujące? -Nie. Zastanawiam się tylko, kiedy miałaś... - Czekamy - ponagliła go, stukając długimi paznokciami o pianino. - ...miałaś okazję spotkać... muzyka. Tak. Muzyka. - Do diabła, Ben, czy ty nic nie wiesz o swojej matce? Kiedyś była najlepszą wokalistką w Oklahoma City. - Moja matka? Seat spojrzał na Bena tak, jakby ten właśnie spadł z nieba. - Jak myślisz, synu, skąd masz to wyczucie rytmu? - Nie zapominajmy o Edwardzie. On też był wspaniałym muzykiem. Wyraz twarzy Bena nie zmieniał się. - Moja matka? Pani Kincaid patrzyła na Scata przez dłuższą chwilę. - Czy miałeś kiedyś dzieci? - Nigdy nie spotkała mnie ta przyjemność. - Przyjemność... To dobre słowo. - Skierowała uwagę z powrotem na Bena. -Tak, Benjaminie. Twoja matka śpiewała. Żeby zarobić na życie. - Nigdy nie powinnaś była opuścić muzycznego światka, Lillian - przyznał Seat. - Nikt nie potrafi zaśpiewać bluesa jak ty. Wzruszyła ramionami. - Edward uważał, że ktoś powinien zająć się domem. Na początku śpiewałam na pół etatu, ale już pierwszego roku przyszedł na świat ten oto junior - kiwnęła głową w stronę Bena. -1 wszystko się zmieniło. 63 Ben wciąż nie mógł się otrząsnąć. - Zrezygnowałaś z kariery? Nigdy mi o rym nie mówiłaś... - To było dawno temu. Ben patrzył tylko, nie mogąc wykrztusić słowa. Seat przerwał milczenie. - Nie zapomniałaś, jak się śpiewa, Lillian. Gdy cię słyszę, wciąż dostaję gęsiej skórki. Uśmiechnęła się. - Jesteś miły, Seat, ale nigdy nie byłam aż tak dobra, a poza tym najlepsze lata mam już za sobą. - Pchnęła go lekko w stronę wyjścia. - Zostawisz nas na chwilę samych? Chciałabym porozmawiać z synem. - Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, Lillian. - Pocałował ją w policzek, po czym skierował się w stronę sceny. Gdy wyszedł, matka Bena położyła dłonie na kolanach i uśmiechnęła się. - Po drodze tutaj zatrzymałam się u Christiny. Podczas ostatniej wizyty matka Bena zaprzyjaźniła się z Christiną. Gdyby ktoś chciał się założyć, że do tego dojdzie, Ben nie postawiłby na to złamanego grosza. - Chciała, żebyśmy pojechały na zakupy, ja jednak upierałam się przy waszym występie. Christiną to bardzo miła dziewczyna. - Ku zaskoczeniu syna, puściła do niego oko. - Dziwię się, że jeszcze się z nianie ożeniłeś. - Już ci mówiłem, mamo, że jesteśmy przyjaciółmi. Pracujemy razem. Przynajmniej pracowaliśmy. -Aha, właśnie... - Co? Jesteś innego zdania? - Nie przeczę, że już o tym mówiłeś. Co nie znaczy, że muszę w to wierzyć. - Poklepała dłonią fortepian. Ben, ociągając się, przeszedł przez pokój i usiadł przy matce. - Christiną nie sądzi, żebyś długo utrzymał się w zespole. Uważa, że wrócisz do prawa. - Cóż, myli się. Zdążyłem się już związać z tą grupą. Gdy Earl zamknie klub na wakacje, planujemy udać się na małe tournee. Odwiedzić jazzowe miasta na południowym zachodzie. Matka pokiwała głową. - Christiną darzy cię dużym szacunkiem. Uważa, że twoim powołaniem jest prawo. To twój sposób na pomaganie innym. Nazwała cię nawet aniołem. Czy możesz w to uwierzyć? Mój Benjamin, mój anioł. - Christiną potrafiłaby uduchowić nawet wrak samochodu. - No dobrze, tak naprawdę to powiedziała, że jako anioł wręczyłeś sobie odwołanie. Ale że ostatecznie zwycięży twoje powołanie. - Mamo, proszę. Nie rzucę muzyki. Matka Bena odrzuciła głowę do tyłu. - Rozumiem oczywiście twoje zafascynowanie graniem, tworzeniem. Oddawać całego siebie muzyce. Ja też miałam taki sen. Jednak... - Po prostu uważasz, że nigdy nie będę dobrym muzykiem. 64 Rzuciła mu groźne spojrzenie. - Nie pleć głupstw. Jesteś Kincaidem. Będziesz dobry, za cokolwiek się zabierzesz. Ale czy właśnie tu - rozejrzała się po zielonym pokoju - potrafisz odnaleźć samego siebie? - Spędziłaś z Christiną za dużo czasu. Poklepała go po ręce. - Rób, co musisz robić. Oboje zamilkli. Ben czuł się coraz bardziej zakłopotany. - Bardzo mi przykro, że przyszłaś właśnie dzisiaj. Biorąc pod uwagę, co się stało. - A ja żałuję, że nie dane mi było posłuchać, jak grasz. Ben nie krył zdenerwowania. - W każdym razie dziękuję... że przyjechałaś. - Bardzo się cieszę, że cię zobaczyłam. Już pójdę. Dotknął jej ramienia. - Na pewno musisz? - Zrobiło się późno. Muszę jeszcze dojechać do domu. - Poczekaj. - Ben delikatnie przytrzymał ją na fortepianie. - Tak się zastanawiałem... -Tak? - Tyle lat męczyłem się na lekcjach pianina z panią Thomas, grając okrojone wersje kiepskich popowych szlagierów. Jak to się stało, że nigdy do nas nie przyszłaś i nie zaczęłaś śpiewać? Uśmiechnęła się. - Nie chciałam naciskać, Benjaminie. Gdybym pokazała po sobie, że gra na pianinie to coś, co chciałam, żebyś robił, pewnie nigdy byś się za to nie zabrał. Ben nie mógł zaprzeczyć logice jej słów. - To może teraz? Szeroki uśmiech rozpromienił jej twarz. - To dla mnie zaszczyt, Benjaminie Kincaid. Jaką piosenkę? Podniósł brwi. - Tę piosenkę. - Oboje wiedzieli, że miał na myśli swój utwór - swój ulubiony utwór. Ben rozpoczął wolnym bluesowym intro - wiele brzęczących dźwięków w wysokich rejestrach; jego matka doskonale wiedziała, kiedy wejść. - W ogrodzie tańczono... taniec country... - zaśpiewała. Ben uśmiechał się podczas grania. To była najpiękniejsza muzyka, jaką słyszał tego wieczora. Rozdział 11 I dy tylko na tarczy elektronicznego zegarka wyskoczyła dwunastka i dwa zera, Jones podłączył się do sieci. Chwilę później otworzył program pozwalający na internetowe pogaduszki i założył prywatny kącik na kanale trzysta sześćdziesiątym piątym. I czekał. Czekał. Gdzie ona jest? - zaczynał się zastanawiać. Czyżby zaszło jakieś nieporozumienie? Może ktoś zrobił mu mało śmieszny dowcip? Minuty biegły. Pięć po dwunastej. Dziesięć. Jones wpatrywał się w pusty ekran komputera, obezwładniony rozczarowaniem. Pół godziny po północy, potem godzina. .. Zdenerwował się. Nawet nie zapytał jej, gdzie mieszka. Założył, że w Tulsie, ale przecież tak wcale nie musiało być. A co, jeśli mieszkała w innej strefie czasowej? Gdyby mieszkała w Kalifornii, może się odezwać dwie godziny później. A jeżeli... Zimny pot wystąpił mu na czoło. Jeśli mieszkała w Nowym Jorku, podłączyłaby się do sieci godzinę wcześniej, spodziewając się, że spotka go w Internecie, a przecież jeszcze go wtedy nie było w sieci. Mogła pomyśleć, że wystawił ją do wiatru jakiś dureń, niewiele lepszy od Cobblepota czy PilotBoba. Istniała również inna możliwość. Może to ona wystawiła go do wiatru? Pewnie poszła po rozum do głowy i najzwyczajniej w świecie się przestraszyła. Czy miał prawo jej się dziwić? Co ona o nim wiedziała? Tylko tyle, że jest kolejnym komputerowym maniakiem. A może zdecydowała się opuścić internetową sieć i próbuje szczęścia w prawdziwym świecie... 66 PAULA 1: Jesteś tam? Jones o mało nie spadł z krzesła. Była tu! Zjawiła się! Od razu zaczął pisać. Tak się gorączkował, że pierwsza wiadomość mu nie wyszła i musiał jąwymazać. Spróbował ponownie i znowu wszystko poprzekręcał. Zaczerpnął głęboko powietrza i poprawił literówki. PALUSZKI: Jestem. I bardzo się cieszę, że jesteś tutaj ze mną. (znacząca pauza) Widzę, że zmieniłaś swoją ksywę. PAULA 1: (nieszczęśliwa mina) Pomyślałam sobie, że nadszedł czas, by wyjść z ukrycia. W końcu. PALUSZKI: (niechętne wyznanie) Bałem się, że sienie zjawisz. PAULA 1: Przyznaję, że miałam wątpliwości. Mam nadzieję, że się nie obrazisz, ale pozwoliłam sobie przeczytać twoje internetowe dane. Jones poczuł, jak z płuc ulatuje mu powietrze. Przeczytała jego profil! Napisał go przed kilkoma miesiącami, za pierwszym razem, gdy podłączył się do kącika na pogawędki. Wtedy nie sądził, by ktokolwiek chciał to przeczytać, więc puścił wodze fantazji. A teraz... PALUSZKI: Mam nadzieję, że nic, co tam przeczytałaś, nie zniechęciło cię do mnie. PAULA 1: Ależ skąd! To było fascynujące. Szczególnie twoje detektywistyczne zajęcia. Serce Jonesa waliło jak oszalałe. Co ja narobiłem? - zastanawiał się. PAULA 1: Naprawdę byłam pod wrażeniem. Krążysz po ulicach, jesteś sam sobie szefem, nie odpowiadasz przed nikim i niczym oprócz swojego sumienia. Czy to nie jest wspaniałe? PALUSZKI: Ma swoje uroki. PAULA!: Powiedz mi coś o najciekawszych sprawach. Jonesowi zrobiło się sucho w gardle. Sam się o to prosił, udając, że jest kimś, kimniejest. Może powinien wszystko wyjaśnić, zanim sprawy skomplikująsięjesz-cze bardziej? PALUSZKI: Słuchaj... Nie chciałbym cię wprowadzać w błąd. 67 PAULA 1: Och, nie. Proszę, nie mów mi, że skłamałeś w swoim profilu. Nie znoszę mężczyzn, którzy tak robią. Jones czuł, że zaraz rozboli go głowa. Czekał na tę pogawędkę cały dzień, a teraz, gdy już rozmawiał, miał wrażenie, że wszystko wymyka mu się z rąk. Nie mógł tego zmarnować. Wiedział jednak, że gdy tylko Paula dowie się, że jego profil to stek bzdur, odłączy swój modem bez zastanowienia. PALUSZKI: Nie, nic z tych rzeczy. Nie wspomniałem tam tylko, że nie pracuję sam. PAULA 1: Nie? PALUSZKI: No, niezupełnie. Pracuję z innym prywatnym detektywem. I z prawnikiem. Czasem pracujemy razem nad pewnymi sprawami. PAULA 1: To ma sens. Domyślam się, że oni przekazują ci dochodzenia, a ty im polecasz klientów. PALUSZKI: Tak to dokładnie wygląda. PAULA 1: Ale mimo wszystko jesteś swoim własnym szefem. To takie cudowne! (mdlejąc z wrażenia) Niezależność to moje marzenie. Jestem bibliotekarką i dopóki nie stanę się właścicielką wielkiej fortuny i nie założę swojej własnej biblioteki, będę pracować dla kogoś innego. PALUSZKI: Jesteś bibliotekarką? PAULA 1: Strasznie to nudne. PALUSZKI: Uwielbiam bibliotekarzy. To są fantastyczni ludzie. PAULA 1: Naprawdę?! PALUSZKI: Jasne. Zawsze tak uważałem. PAULA 1: Musisz w takim razie kochać książki. Zresztą wiem, że jesteś oczytany. To była pierwsza rzecz, na jaką zwróciłam uwagę. PALUSZKI: Skąd o tym wiedziałaś? PAULA 1: Bo gdy rozmawiałeś z tymi półgłówkami na Dzikiej Stronie, zacytowałeś Lao-tse i lorda Byrona. PALUSZKI: Zauważyłaś? 68 PAULA 1: Oczywiście, że zauważyłam. Wszystko zauważam. Po takim początku nic nie mogło ich zatrzymać. Całą godzinę rozmawiali o swoich ulubionych książkach, poetach, filmach. Paula szczególnie ceniła sobie Emily Dickinson, a po krótkim flircie z Rodem McKuenem jeszcze w czasach dzieciństwa, zainteresowała się również W. H. Audenem. Jones wolał twórczość Walta Whitma-na, a z poetów współczesnych - W. S. Merwina. Wydawało się, że przeczytali te same książki, te same cenili i tych samych nie cierpieli. Zgadzali się we wszystkim. Około drugiej w nocy Jones postanowił rzucić się na głęboką wodę. PALUSZKI: Paula... Chcę, żebyś wiedziała, że bardzo miło się z tobą rozmawiało. Minęła chyba minuta, zanim jej odpowiedź pojawiła się na ekranie. Jones był przerażony. Nagle zrobiło mu się gorąco. Czy nie był zbyt nachalny? Czy nie posunął się za daleko? Drżały mu palce, gdy oczekiwał na odpowiedź. PAULA 1: Z tobą też mi się dobrze gawędziło, Paluszki. Bez zastanowienia wystukał: PALUSZKI: Przyjaciele mówią mi Jones. PAULA 1: Och! (szczerze wzruszona) Dziękuję za zaufanie. Dziękuję, że zdradziłeś mi swoje prawdziwe nazwisko. PALUSZKI: (wyznanie) Bardzo się martwiłem, gdy nie odezwałaś się o północy. PAULA 1: Przepraszam, Jones. Podłączyłam się tak szybko, jak tylko mogłam. Wiesz, dziś wieczorem wydarzyło się coś niesamowitego. Byłam w tym jazzowym klubie przyNorth Side... Rozdział 12 »en zaparkował samochód naprzeciwko domu, w którym mieszkał i chwiejnym krokiem przeszedł na drugą stronę ulicy. Było już po pierwszej i zmęczenie dawało mu się we znaki. Wieczór ciągnął się bez końca, mimo że muzycy nie zagrali nawet jednego akordu. Jednak policja nie wypuściła nikogo z klubu przed północą. Zaczęli puszczać ludzi do domu dopiero, gdy wszystkich przesłuchali oraz zanotowali nazwiska i adresy. Ben starał się, jak mógł, żeby przekonać matkę do pozostania na noc w Tulsie, jednak odmówiła. Musi jeszcze pojechać w tyle miejsc, odwiedzić tyle osób. Czasami potrafiła być tak uparta jak - no właśnie, chyba jak on. Na palcach pokonał schody prowadzące na ganek i otworzył drzwi. Oczywiście zawiasy skrzypiały, jakby ostatni raz naoliwiono je w czasach prohibicji, choć przecież sam nasmarował je niecały miesiąc wcześniej. Od czasu gdy wprowadził się do tego domu, stał się nieoficjalnym finansowym doradcą pani Marmelstein oraz fachowcem do wszystkiego, chociaż, Bogiem a prawdą, miał dwie lewe ręce. Staruszka potrzebowała jednak kogoś do pomocy. Od śmierci męża bardzo się posunęła i musiała mieć kogoś, kto opiekowałby się domem, płaciłby rachunki i od czasu do czasu dokonywał nieoficjalnych darowizn powiększając zawartość małej skarbonki. Przekręcił klucz w zamku i wszedł do pokoju. Było ciemno, cicho i pusto. Ale czego innego się spodziewał? Niby kto miał na niego czekać? Mieszkał przecież sam. No, niezupełnie. Giselle zeskoczyła z tapczanu i mocno wbiła mu pazurki w plecy. - Aaaaaaj! - wrzasnął, ale zaraz się opanował, bo w końcu było już po pierwszej i większość normalnych ludzi leżała w łóżkach. Chwycił mocno kotkę i oderwał od pleców. Zresztą co znaczy trochę krwi pomiędzy panem a jego kotem, pomyślał. Chociaż... właściwie to Giselle była jego panem, to znaczy panią. 70 - Dlaczego koty nie śpią po nocach? - zastanowił się na głos. Giselle zignorowała pytanie. Podreptała do kuchni i zaczęła rozdzierająco miauczeć. - Już idę. - Podążył za nią do kuchni. Zdjął z półki puszkę Feline's Fancy, otworzył ją i wyrzucił zawartość do miseczki. Doskoczyła do j edzenia jak drapieżnik. Ben uśmiechnął się. Mały Joey był zafascynowany kotką. Mógł ją obserwować godzinami. Może dlatego, że sam był niewiele wyższy od Giselle. Często bawili się w berka; ganiał za nią po całym mieszkaniu, wkładał rączki do jej miski. Ben westchnął. Zastanawiał się, czy Giselle też tęskniła za Joeyem. Pewnie nie. Nie mógł być zupełnie bezkrytyczny - uczucia Giselle nie wykraczały raczej poza pełną miskę. Wrócił do pokoju i opadł na kanapę. A co z jego własnymi uczuciami? Dokąd zmierzały? A może przed czym uciekały? Jednego był pewien: chyba wszyscy, którzy go znali, utrzymywali, że wiedzą znacznie lepiej niż on sam, kim jest i co powinien robić. Dawali mu do zrozumienia, że marnuje życie i że jego nagłe zainteresowanie muzyką wynika z chęci ucieczki od prawa. Zawsze kochał muzykę, od dawna marzył o karierze muzyka. Teraz miał czas i pieniądze, to wszystko. Jego decyzja nie miała nic wspólnego z tym, co sugerowali inni. Nic wspólnego... Cóż to była za klapa. Gdy wydawało się, że nareszcie pozna, jak smakuje sukces, wszystko rozpadło się na kawałki. Życie udzieliło mu lekcji z przedmiotu „Prawdziwe znaczenie sukcesu". Sprawiedliwości też. Czy wobec powyższego jego decyzja o rezygnacji z praktykowania nie wydawała się uzasadniona? A jednak... Wrócił myślami do dawnych dni. Wydział prawa i to, co było potem. Ciągle sobie powtarzał, żejego decyzjao studiowaniu prawa nie miała nic wspólnego z pieniędzmi i karierą. Że nie zrobił tego na przekór ojcu, który gardził tym zawodem. Chciał coś zmienić. Chciał pomagać ludziom. Pomagać ludziom. Tak, tak, tak... Dzisiaj nadarzyła się taka okazja, nieprawdaż? Earlowi potrzebny będzie adwokat - on nawet nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo potrzebny. Lecz Ben nie otworzył nawet ust, nie odezwał się słowem. Przecież nikt nie nałożył na niego moralnego obowiązku zajmowania się prawem do końca życia. To, że ma dyplom, nie oznacza jeszcze, że musi go wykorzystywać za każdym razem, gdy dowiaduje się o jakimś smutnym przypadku. Miał prawo realizować własne marzenia, prawda? Prawda? Klepnął w poduszkę. Dzisiaj nie odpowie sobie na to pytanie - pora była późna, a zmęczenie dawało się mocno we znaki. Potrzebował odpoczynku. Chciał jedynie zamknąć oczy i... Coś puszystego połaskotało go pod nosem. Otworzył oczy. To Giselle zakończyła posiłek i teraz mościła sobie posłanie w ramionach Bena, przytulając pyszczek do jego policzka. Pogłaskał kotkę i ponownie zamknął oczy. Może jednak jej uczucia nie ograniczały się jedynie do pełnej miski. Może. Rozdział 13 A, . niech to szlag trafi! Nie tak wszystko miało wyglądać! Zatrzasnął drzwi vana, klnąc pod nosem. Stworzył taki dokładny plan. Dopracował każdy szczegół. A wszystko w ostatniej chwili diabli wzięli. Otworzył tylne drzwi i wyciągnął dywan. Nie stało się, oczywiście, żadne nieszczęście, ale jednak część planu wzięła w łeb. Okoliczności sprzysięgły się przeciwko niemu. Dwukrotnie o mało go nie zauważono. Za żadne skarby nie powinien był do tego dopuścić. Jeśli zobaczył go ktoś, kto będzie w stanie go rozpoznać, zmieni to zupełnie postać rzeczy. Dokładnie przyjrzał się dywanowi. Chociaż Lily nie żyła już, gdy zawinął w nie- gojej ciało, dostrzegł plamy krwi. Był pewny, że można by tam znaleźć również inne dowody. Będzie musiał spalić dywan. Na szczęście, miał w piwnicy piec do spalania śmieci. Znakomicie się nada do tej roboty. Niósł ciężki wełniany rulon wzdłuż korytarza prowadzącego do piwnicy. Żeby nie myśleć o wydarzeniach wieczora i nie oszaleć z wściekłości, będzie musiał znaleźć sobie jakieś zajęcie. Skąd, u diabła, mógł przypuszczać, że Earl wróci tak szybko? Miał spędzić poza klubem co najmniej pół godziny. Oczywiście, wszystko popsuł ten przygłupi pianista, który sprowadził Earla z powrotem za scenę. Trzeba było działać szybko. Zamierzał podrzucić ciało do gabinetu Earla, jednak nie wystarczyłoby czasu. Musiał je ukryć natychmiast i lampa wydała się najlepszą kryjówką, jaką mógł wtedy znaleźć. Przypuszczał, że minie wiele dni, zanim ktokolwiek odnajdzie ciało. Skąd miał wiedzieć, że ten sam idiota zrzuci trupa z lampy, zanim zespół zdąży cokolwiek zagrać? 72 Od tego momentu cały plan legł w gruzach. Mógł jedynie trzymać się z dala od ludzi i mieć nadzieję, że szczęście się do niego uśmiechnie. Nie miał pojęcia, co się stanie, co zrobi policja. Biorąc pod uwagę ich głupotę, nie mógł wykluczyć, że skierują podejrzenia przeciwko pianiście. Pozostawała jeszcze kwestia uśmiechu. Teraz sam się uśmiechnął, przypominając sobie ten mały szczegół. Zachował tyle zimnej krwi, że nie zapomniał się tym zająć. Jak tylko policja przejrzy komputerowe dane, śledztwo zmieni swój charakter. Zacznie zmierzać w kierunku, w jakim sobie życzył. Tak, może jednak wszystko dobrze się zakończy. Po lekko zbutwiałych schodach zniósł dywan do piwnicy. Wydawał się teraz niesamowicie ciężki, cięższy nawet, niż gdy przykrywał ciało. Złożył to na karb zmęczenia. Miał za sobą naprawdę ciężki dzień. Czekało go jeszcze wiele pracy. Nie mógł sobie pozwolić na popełnienie najmniejszego błędu. Nie miał wątpliwości, że pianista nie przyjrzał mu się na tyle dokładnie, żeby się zorientować, że włosy i broda były tylko maską. Tym bardziej nie będzie w stanie opisać jego prawdziwego wyglądu. Niestety, pozostawał jeszcze ten dzieciak z łazienki. Miał sporo czasu, by dobrze mu się przyjrzeć - po tym, jak ściągnął perukę i zdarł brodę. Co gorsza, on sam zgubił tam pewien mały przedmiot, coś, co musiał odzyskać. Ktoś może być na tyle sprytny, że powiąże tę rzecz z jego osobą. A wtedy świat zawali się jak domek z kart. Otworzył ciężkie metalowe drzwi, rozpalił w piecu i wsunął doń dywan. Możliwe, że dzieciak już rozmawiał z glinami; jednak z pewnego powodu uznał to za mało prawdopodobne. Chłopak nie wyglądał jak ktoś, kto żył w zgodzie z prawem, a ludziom, którzy mieli kłopoty z wymiarem sprawiedliwości, nie rozwiązywał się j ęzyk w obecności policji. Jeśli chłopak jeszcze z nimi nie rozmawiał, musi dopilnować, by nigdy tego nie zrobił. A jeśli już rozmawiał, nie mógł dopuścić, żeby złożył jakiekolwiek zeznania. Nie miał co do tego wątpliwości - chłopak musi pójść w ślady Lily Campbell. Zbyt wiele ryzykował, pozwalając mu pozostać na tym świecie. Uśmiechnął się. Może jednak nie powinien pozbywać się dywanu. Zajrzał do pieca. Pomarańczowe płomienie lizały częściowo już zwęglony gruby materiał. Nie, chyba by go nie potrzebował - nie tym razem. Nie musiał nikogo wrabiać. Szybkie i proste zabójstwo. To, co umiał robić najlepiej. Wpatrywał się w hipnotyzujące płomienie. Nie będzie potrzebował żadnego dywanu, pomyślałjeszcze raz. Jednak taki uśmiech... wspaniale zwieńczyłby dzieło. Tak... Im dłużej zastanawiał się nad tym pomysłem, tym bardziej mu się on podobał. Na pewno będzie uśmiech. Delikatnie dotknął ostrza noża, wciąż tkwiącego w pochwie przy pasie. W końcu świat potrzebował uśmiechu. Uśmiech czynił życie łatwiejszym. Prawda? Część druga GDY BRZMIAŁA MUZYKA Rozdział 14 B« ' en wyładował śmieciami kolejną torbę, związał ją, wyniósł na tyły klubu i wrócił po następną. Śmietnik pękał od takich worków, a oni dopiero zaczynali. Pracowali ledwie kilka godzin, ale on już czuł zmęczenie. Po wydarzeniach poprzedniej nocy i zamknięciu w klubie ponad stu sponsorów, lokal przypominał pobojowisko. Policjanci oddzielili taśmą tę część sceny, gdzie spadło ciało, a jeden z nich pilnował, żeby nikt nieproszony tam się nie dostał. Jednak reszta klubu wyglądała potwornie. Policja kazała Earlowi zamknąć lokal na kilka dni, aż skończy się przeprowadzanie rutynowych czynności. Earl miał nadzieję, że będzie go w stanie otworzyć, jak tylko policja mu na to zezwoli. Dianę sporządziła listę osób w jakiś sposób związanych z tym miejscem i poprosiła ich o pomoc w sprzątaniu. Ben wiedział jednak, że nawet jeśli wszyscy będą pracować pełną parą, by doprowadzić wnętrze klubu do stanu używalności, prace porządkowe potrwają wiele dni. Skręcił obok narożnika i dojrzał dwie przykucnięte sylwetki. Jedną z nich był Seat; drugiej nie rozpoznał. - Ben! - Seat powstał z przysiadu. - Widzę, że ciężko pracujesz. - Czeka nas wiele roboty. - Ben spojrzał z zakłopotaniem na mężczyznę, którego nie znał. Seat zrozumiał wskazówkę. - Ben, chciałbym, żebyś poznał kogoś szczególnego. Ben uśmiechnął się do nieznajomego i wyciągnął rękę. Obcy był wysokiego wzrostu, mniej więcej w wieku Scata. Nieźle się trzymał. Krótko przystrzyżone włosy lekko przyprószyła siwizna. - Pamiętasz, jak kiedyś z Earlem rozmawiałem o Profesorze Hoodoo? Ben pokiwał głową. - Największy jazzman, jaki kiedykolwiek grał w tych stronach. 77 - O, właśnie. Oto brat Profesora, Grady Armstrong. - Bardzo mi miło. - Ben z zapałem uścisnął dłoń. - Pan też jest muzykiem? Armstrong potrząsnął głową. - Wszyscy mnie o to pytają. Nie, jestem zwyczajnym facetem. Mam nudną pracę w rafinerii. George'owi dostał się talent za całą rodzinę. - Co pana tu dzisiaj sprowadziło? - Słyszałem o biednej Lily. Spotkałem się z nią raz w życiu... pan zapewne wie, że swego czasu Lily i mojego brata wiele łączyło. Chciałem tylko w jakiś sposób uczcić jej pamięć. Zadzwoniłem do Scata i poprosiłem, żeby mnie tu przywiózł. Chciałem również pocieszyć Earla - wiem, że on też kochał Lily. Ale ponieważ go tu nie ma, Seat zatrudnił mnie w brygadzie porządkowej. Seat zachichotał i poklepał Grady'ego po plecach. - Zawsze powtarzam, że im nas więcej, tym jest weselej. Armstrong uśmiechnął się. - Cóż, muszę już iść. Pozdrówcie ode mnie Earla. Seat, zadzwoń do mnie, jeśli ten rocznicowy koncert jednak się odbędzie. Chciałbym przyjść. - Obiecuję. Jeśli koncert rzeczywiście się odbędzie, poświęcimy go pamięci pięknej Cajun Lily. I, oczywiście, twojego brata. - Bardzo to miłe. Seat potrząsnął głową. - Nie chodzi mi o to, żeby ci było miło. To autentyczny gest, wypływający z serca, gdzie noszę pamięć o Profesorze. Za każdym razem, gdy gram, gram dla niego. Seat odprowadził Armstronga do drzwi, a Ben wrócił do porządkowania klubu. Przeniósł się pod scenę, gdzie natknął się na Gorda, który męczył się ze szmatą i butelką płynu do czyszczenia. - Mogę cię o coś poprosić? - odezwał się Gordo. - Ty sobie trochę poskrob, a ja pójdę wyrzucić śmieci. - Co? Teraz, kiedy zaczyna mi tak dobrze iść? - Słuchaj, stary, ten aerozol jest substancją toksyczną. Przez te opary mam odlot. I nie jest to dobry odlot. - No dobra. - Ben wręczył Gordo torby na śmieci. - To ciągłe schylanie się trochę mnie zmęczyło. Czeka mnie przedwczesna śmierć. - Śmierć to słodka pani - odrzekł Gordo. Schylił się i podniósł resztki chipsów. To była zaskakująca uwaga, pomyślał Ben. Czy to motto jazzmana, czy może coś więcej? Bena zaszedł od tyłu Denny, tańcząc z miotłą. Zmiatał mnóstwo kurzu i różnych śmieci, jednak Ben zauważył, że niewiele z tego trafiało na szuflę. - Jak idzie? - spytał go. - Jak krew z nosa - westchnął Denny. - Cały ten kurz i brud... Chłopie, załatw mi maskę przeciwpyłową. Ben próbował przybrać współczujący wyraz twarzy, co zajęło mu wiele czasu. - Wpadniesz jutro na pokera? Ben wiedział, że Earl i pozostali chłopcy grywali w pokera w każdy środowy wieczór, jednak nigdy do nich nie dołączył. 78 - Mimo wszystko będziecie grali? - Tak. Przeszkadza ci to? -Nie wiem. - Ben utkwił wzrok w podłodze. -Wydaje się to jakby nieco... niestosowne. - Zapytaliśmy Earla. Powiedział, że przedstawienie musi trwać. - Tak powiedział? - Tak. Dodał, że zadedykujemy tę grę Lily. - Poker ku pamięci? - Właśnie. - Denny oparł miotłę o stół. - Muszę odpocząć. Zgłosiłem się do pracy jako muzyk, a niejako sprzątaczka. Ben pomyślał, że skoro Denny jest najmłodszy z nich, teoretycznie powinien mieć najwięcej energii. Jednak było inaczej. - Earl zapomniał chyba umieścić w umowie punkt „sprzątanie po morderstwach". - Dokładnie, stary. - Denny opadł na krzesło i skrzywił się z bólu. - Boli mnie całe ciało. Opalenizna. Ben zrobił zaskoczoną minę. - Opalenizna? W kwietniu? - A co w tym dziwnego? Ostatnio jest bardzo ciepło. - Wiem, że jest ciepło, ale nie sądziłem, że aż tak, żeby zdążyć się już opalić. Denny wzruszył ramionami. - Zależy, w czym się chodzi. Ben postanowił nie drążyć tego coraz bardziej interesującego tematu. - Czy ktoś wie, gdzie jest Earl? - W mieszkaniu - poinformował go Denny. Ben pokiwał głową. Earl mieszkał w drugim skrzydle tego samego budynku, po przeciwnej stronie. Pomiędzy klubem a jego mieszkaniem nie było połączenia. Earl bardzo lubił ten układ; mieszkał blisko pracy, płacił czynsz temu samemu właścicielowi, a jednak potrafił oddzielić życie zawodowe od prywatnego. Ben wyszedł na zewnątrz i obszedł budynek. Drzwi do mieszkania Earla były otwarte. Wszedł do środka i zamknął je. Earl miał gościa- chłopaka, którego Ben zauważył w klubie zeszłego wieczoru; miał wtedy na sobie rzucające się w oczy afrykańskie ciuchy. Chłopak wydawał się spięty. - No, nie mogę wyciągnąć tego F. Earl poklepał go po plecach. - Nie martw się, synu. W końcu ci się uda. Musisz ćwiczyć, to wszystko. Ćwiczenie i uczucie - dwie najważniejsze sprawy. - Łatwo powiedzieć. - Słuchaj, masz przewagę niemal nad wszystkimi. Już grasz z uczuciem. Widziałem wielu tak zwanych muzyków, którzy ćwiczyli przez całe życie, lecz nigdy nie nauczyli się czuć muzyki. Ty się z tym urodziłeś. Pozostało ci tylko ćwiczyć. Ben odwrócił się, udając, że ich nie słuchał. Zastanawiał się, czy on też był jednym z tak zwanych muzyków. 79 - Ben! - krzyknął Earl. - Chcę, żebyś poznał Tyrone'a Jacksona. Dla kumpli z ulicy T-Doga. Tyrone potrząsnął głową. - To było dawno temu. Ben podał rękę młodzieńcowi. - Miło cię poznać. - Tyrone uczy się grać na saksofonie. - Życzę ci powodzenia. Ja nie mogłem nauczyć się niczego, co wymaga użycia ust. Earl i Tyrone wymienili spojrzenia. - Nie skomentujemy tego, Ben. - Earl zachichotał serdecznie. - Ben gra na klawiszach w naszym zespole. Rytm zagrany przez niego dwiema rękami potrafi powalić na kolana. - Wiem - odezwał się Tyrone. - Słyszałem, jak grasz. „Polka-Dots and Moon-beams" w twoim wykonaniu to niesamowite przeżycie. Szczera uwaga czy kpina? Ben nie miał pojęcia. - Dzięki. - Tyrone ma nieprawdopodobne ucho. Jeszcze kiedy był w gangu, nazywali go Muzykiem. - Przypuszczam, że nie dlatego, że w kółko śpiewałeś „Seventy-six Trombo-nes"? Tyrone parsknął. - Nie. Wtedy byłem dzieckiem MTV. Znałem słowa wszystkich przebojów, więc chłopaki nazwali mnie Muzykiem. - Te chłopaki to Crips czy Bloods? - Tak się składa, że Crips. North Side Hoover. Słyszałeś o gangach? - Miałem z nimi styczność. - Tyrone nie ma z tym już nic wspólnego - zapewnił pospiesznie Earl. - Zostawił to za sobą. Będzie jazzmanem, prawda? - Uśmiechnął się promiennie do Tyrone'a. - Saksofon będzie ci posłuszny. - Mam taką nadzieję. - Z przyjemnością to słyszę - odezwał się Ben. - Jak dobrze pójdzie, to może trafisz do naszego zespołu. Ćwicz z Earlem i zanim... Dalszą wypowiedź uniemożliwiło Benowi ogłuszające łomotanie w drzwi. Ktoś po drugiej stronie krzyknął: - Policja! Earl wyglądał na zaniepokojonego. - Czego oni tu chcą? - Poczłapał do drzwi i otworzył je. - W czym mogę pomóc? - Policjant w cywilu wszedł do środka, a za nim dwaj mundurowi. - Earl Bon-ner to pan? Earl cofnął się szybko kilka kroków. - Tttak. - Jestem porucznik Prescott - przedstawił się cywil machając legitymacją. - Chciałbym z panem porozmawiać. Jeśli nie ma pan oczywiście nic przeciwko. 80 Ben jęknął. Dlaczego przysłali Preseotta? Był głównym wrogiem Mike'a i nie bez powodu. Ben nie spotkał wśród detektywów bardziej niekompetentnego gnojka. - O... o czym chce pan porozmawiać? - zapytał Earl. - A jak pan myśli? - szczeknął Prescott. - O morderstwie Lily Campbell. - Dlaczego ze mną? Nikogo nie zabiłem. - Obaj dobrze wiemy, że to nieprawda. Siedziałeś dwadzieścia dwa lata za zamordowanie George'a Armstronga. Ben wybałuszył oczy. - Co takiego?! Prescott położył rękę na ramieniu Earla i posadził go na krześle. - Nie sądziłeś, że to odkryjemy, prawda? Błąd. Jak tylko przerzuciliśmy przez komputer modus operandi i trafiliśmy na odpowiednie dane, wszystko stało się jasne. -Ale... ale to było coś innego. - Taak? Pozwól, że ci odświeżę pamięć. - Prescott wyciągnął czarno-białe błyszczące zdjęcie. Nikt nie musiał niczego tłumaczyć. Ben od razu się zorientował, że na zdjęciu widać ofiarę morderstwa. Nikt nie musiał mu również wyjaśniać, co w jej wyglądzie przykuło teraz uwagę policji. Na podłodze leżał na wznak czarnoskóry mężczyzna. Jego całe ciało, łącznie z twarzą, było niemiłosiernie zwęglone i zniekształcone. Mimo to pewien szczegół od razu rzucał się w oczy. Ktoś wyciął na jego twarzy szeroki, czerwony uśmiech. Rozdział 15 "obra - odezwał się Prescott - chyba się rozumiemy, więc porozmawiajmy poważnie. -Ale... janie zabiłem Lily! - Na pewno? Jeśli jej nie zabiłeś, to powinieneś był. - Prescott usiadł na krześle obok Earla i nachylił się do przodu, całkiem jakby byli kumplami ucinającymi sobie miłą pogawędkę. - A jeśli rzeczywiście tego nie zrobiłeś, zapewne chętnie odpowiesz na kilka pytań. - Nic o tym nie wiem. - Tak, tak. Musisz jednak przyznać, że to morderstwo jako żywo przypomina zbrodnię, za której popełnienie odsiedziałeś sporo lat. Earl nie odezwał się. - Znałeś tę panią, Lily Campbell, prawda? - Tttak. - Faktem też jest, że kiedyś była twoją kobietą? Earl ledwie poruszył ustami: - Dawno, dawno temu. - Tak. - Prescott nachylił się jeszcze bardziej. - Bo cię rzuciła, co? Earl nieznacznie kiwnął głową. - Doceniam, że pomogłeś wyjaśnić mi tę kwestię. Słuchaj, skoro tego nie zrobiłeś, nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli ja i moi chłopcy rozejrzymy się po twoim mieszkaniu? Ben zacisnął wargi. Zbyt dobrze znał taktykę Prescotta. Najpierw będzie grzeczny i miły, i postara się wyciągnąć od Earla jak najwięcej. Potem zagra złego glinę i sprawdzi, ile dzięki temu osiągnie. Aresztowanie Earlabędzie jak najdłużej odwlekał, bo gdy już to zrobi, będzie mu musiał przeczytać jego prawa, co zakończyłoby tę miłą pogawędkę. 82 - Więc jak, Earl? Możemy się rozejrzeć? - Jezu... Trudno mi... - Słuchaj, mam ze sobą odpowiednie formularze na wyrażenie zgody. - Z kieszeni płaszcza wyciągnął jakieś kartki. - Podpisz tylko ten papier, a my będziemy mogli zająć się naszą robotą. Earl skrzywił się. - Chcesz, żebym coś podpisał? - Jasne. Czemu nie? Przecież nie masz nic do ukrycia. -No... nie, ale... - No to nie ma problemu. - Podał Earlowi długopis. - Podpisz się, o, tutaj, nad przerywaną linią. Ben patrzył, jak ręka Earla zawisa nad papierami. Nie chciał się w nic mieszać, jednak nie mógł siedzieć cicho i pozwolić, żeby to przesłuchanie trwało. - Niczego nie podpisuj, Earl - ostrzegł. Earl podniósł wzrok. -Co? Prescott zacisnął usta. - Spadaj, chłopcze. Ben zrobił krok do przodu. - Earl, posłuchaj mnie. Nie podpisuj. Earl podniósł się z krzesła, rozcierając dłonie. - Może Ben ma rację. Już pójdę, mam mnóstwo pracy. - Nigdzie nie pójdziesz. - Prescott przysunął się do Earla. - Posłuchaj mnie, koleś. Odpowiesz na nasze pytania. Na wszystkie. I powiesz nam prawdę. A jeśli nie, rozniesiemy tę dziurę. Ben zazgrzytał zębami. Pojawił się „zły glina". Postępowanie Prescotta napawało go odrazą. Mikę z pewnościąprzycisnąłby świadka, żeby wydobyć z niego zeznania, ale Prescott nie wahał się łamać prawa tylko po to, żeby ułatwić sobie robotę. Użyłby narzędzi tortur, gdyby wiedział, że ujdzie mu to na sucho. - Więc przestań pieprzyć! Zrozumiałeś, Bonner? Zrozumiałeś?! Earl patrzył tylko na Prescotta, drżąc, pocąc się, nie będąc w stanie wydusić z siebie słowa. - Dobra, Bonner, koniec z tymi bzdurami. Gdzie jest nóż? -Nóż? Nie... nie wiem, nie... rozumiem. W kuchni jest jakiś nóż. Do krojenia chleba. - Przeszukajcie kuchnię - rozkazał Prescott policjantom. - Proszę... - Głos Earla zabrzmiał patetycznie. -Nic nie zrobiłem. - Zamknij się, Bonner. Odpowiadaj na pytania! Ben gotował się w środku. To było bezczelne i nieprofesjonalne. I niepotrzebne... I właśnie dlatego ludzie potrzebują adwokatów. Ale... - No już, durniu! Gadaj! - grzmiał Prescott. - Ale... ale... - Earl był na krawędzi płaczu. - Czy nie mogę wezwać, albo... albo porozmawiać... - Nie! Aresztuję cię! 83 Ben nie mógł już tego znieść. - Przepraszam - odezwał się do Prescotta. - Masz nakaz? Earl spojrzał na niego. - Ben! Co ty robisz? - Kim ty, u diabła, jesteś?! - wrzasnął Prescott. - Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. - Ben już dawno nauczył się, że najlepszą receptą na taki histeryczny krzyk jest zachowanie spokoju. - Czy masz nakaz? Prescott podprowadził Earla do drzwi. - Nie pozwolę, żeby wypytywał mnie jakiś dupek! - Z braku odpowiedzi wnioskuję, że nie masz nakazu. Zresztą domyśliłem się tego już wcześniej, kiedy próbowałeś namówić Earla do podpisania formularzy. Nie wystąpiły żadne naglące okoliczności, aresztowanie nie ma podstaw w dowodach znalezionych na miejscu przestępstwa, nie byłeś świadkiem popełnienia zbrodni, a poza tym siłą wtargnąłeś do mieszkania podejrzanego. Nie ma żadnych podstaw do dokonania aresztowania bez nakazu ani do przeszukania miejsca zamieszkania podejrzanego. Earl patrzył na Bena z przerażeniem i troską. - Ben, po co wkurzać tego faceta? Może powinieneś siedzieć cicho. - Tak, może powinieneś siedzieć cicho - powtórzył Prescott, nie przestając pchać Earla w stronę drzwi. - Nie muszę odpowiadać na twoje pytania, chłystku. Teraz albo nigdy. - Musisz. - Ben wyciągnął portfel, a z niego dokument potwierdzający przynależność do palestry. - Nazywam się Ben Kincaid. Jestem adwokatem. Earl wytrzeszczył oczy. - Ben? Co ty wygadujesz?! - Jestem członkiem stanowej adwokatury. Mój numer to sto siedemnaście pięćdziesiąt sześć. Możesz sprawdzić, jeśli chcesz. -Zamilkł. - Powinieneś mnie pamiętać, zajmowałem się sprawą Barretta, z którą, jak mniemam, też miałeś do czynienia. Teraz reprezentuję Earla Bonnera. Prescott podniósł palec. - Kincaid - szepnął, lekko oszołomiony. - Jesteś przyjacielem Morellego. - Owszem. Znam również procedury aresztowania obowiązujące w Tulsie, a ty łamiesz je wszystkie bez wyjątku. Jeśli natychmiast się stąd nie wyniesiesz, złożę na ciebie formalną skargę. Nie chciałbyś się chyba znaleźć na ławie oskarżonych, co, Prescott? - Ben - szepnął Earl - przestań się wygłupiać. Wpędzisz nas tylko w kłopoty. - To porucznik znalazł się właśnie w tarapatach. Nic sobie nie robi z twoich konstytucyjnych praw, dlatego tylko, iż sądzi, że ujdzie mu to na sucho. Prescott parsknął. - Nie wiesz, o czym mówisz. - Wiem, że próbowałeś przesłuchać mojego klienta bez odczytania przysługujących mu konstytucyjnych praw. Wiem, że próbowałeś siłą zabrać go z jego mieszkania bez nakazu. Wiem, że kazałeś sierżantowi, żeby przeszukał jego kuchnię, również bez nakazu. Właściwie spieprzyłeś całą sprawę, zanim jeszcze został wniesiony akt oskarżenia. 84 B en i Prescott wpatrywali się w siebie dłuższą chwilę, która, wydawało się, trwała całą wieczność. Patrzyli nie mrugnąwszy nawet okiem. - Wiesz - odezwał się Ben, podkreślając każde słowo - w sprawie Barretta najbardziej pomogło mi to, że zupełnie sknociłeś śledztwo. Czy teraz też zamierzasz popełnić podobny błąd? Prescott zacisnął usta i niemal wypluł odpowiedź: - To jeszcze nie koniec, Kincaid. Ben pokiwał głową. - Będziemy niecierpliwie oczekiwać twojego powrotu. - Słyszałem, że poszedłeś na emeryturę. Rzuciłeś zabawę w adwokata dla czegoś poważniejszego. - Doniesienia o mojej śmierci były częściowo przesadzone. - Ben spojrzał na Earla. - Dobrze się czujesz? Earl był zbyt wstrząśnięty, by wydobyć z siebie słowa układające się w sensowną odpowiedź. - Wiesz... chyba.... tak, ale. Ben podniósł rękę. - Radzę ci, żebyś nie odzywał się w obecności tych tu oficerów. Chociaż porucznik Prescott nie pofatygował się, żeby cię o tym uprzedzić, musisz wiedzieć, że przysługuje ci prawo do milczenia i stanowczo powinieneś z niego skorzystać. Earl milczał. Prescott wyglądał, jakby właśnie skosztował kwasu siarkowego. - Niczego nie osiągnąłeś. Zdobędziemy nakaz i wrócimy tu. Przez ciebie musimy jedynie pokonać kilka formalnych przeszkód. - Które wymyślono nie bez powodu - mruknął Ben. -A to jakiego? - Żeby chronić ludzi przed takimi dupkami jak ty. Prescott zazgrzytał zębami tak mocno, że Ben pomyślał, że zaraz wypadnie mu jakaś plomba. Policjant ponownie przysunął się do Earla. - Jeszcze tu wrócimy - zapowiedział. - Warknął na swoich pomocników, po czym pospiesznie opuścili mieszkanie. Earl odwrócił się w kierunku Bena, kompletnie zaskoczony. -Ale jak... jak... Ben gestem ręki zaprosił Earla do pokoju. - Earl, myślę, że nadszedł czas na poważną rozmowę. Rozdział 16 JTrzeź pierwsze piętnaście minut Ben wyjaśniał Earlowi, że naprawdęjest adwokatem i że wcale nie musiał się napracować, żeby gliniarze zostawili go w spokoju. Wyraz twarzy Earla sugerował jednak, że nieszczęśnik uważa wszystko za mistyfikację. - Więc skoro jesteś tym sławnym adwokatem, to co tu robisz? - Zdecydowałem się zrezygnować z pracy w zawodzie. - Po to tylko, żeby brzdąkać na pianinie w jazzowym klubie? Mało brakowało, a Ben byłby się skrzywił z niechęcią. -Niezupełnie. Słuchaj, nie przestałem być adwokatem. Jeśli chcesz, żebym ci pomógł, zrobię to. Albo pomogę ci znaleźć innego adwokata. Wszystko zależy od ciebie. - Zdaje się, że pomoc jest mi cholernie potrzebna. Ben nie widział powodu, by zaprzeczać. - Może w końcu mi powiesz, o co w tym wszystkim chodzi. - Przecież byłeś tu, kiedy to się stało. - Nie chodzi mi o ostatni wieczór. Chciałbym się dowiedzieć, co się stało dwadzieścia dwa lata temu. Chodzi mi o to zwęglone ciało z wyciętym uśmiechem. Grymas wykrzywił twarz Earla. Ben widział, że to dla niego przykre wspomnienia, zresztą nie mogło być inaczej. - To było tak dawno temu. Miałem nadziej ę, że już nigdy więcej nie będę musiał do tego wracać. - Przykro mi, ale nie obejdzie się bez tego. - No, dobra - Earl opadł na krzesło stojące za biurkiem. - Pamiętasz, jak wczoraj wspomniałem Profesora Hoodoo? Ben pokiwał głową. 86 - Najlepszy saksofonista na południowym zachodzie. Aż do śmierci. - Dokładnie. - Earl opuścił wzrok. - Na tym czarno-białym zdjęciu, którym machał gliniarz, widziałeś właśnie Profesora Hoodoo. - To był... Co się stało? Earl wzruszył ramionami. - Do dziś nie wiem. Ale przez to siedziałem dwadzieścia dwa lata. Ben rozdziawił usta. - Za morderstwo? - Zgadza się. - Ale powiedziałeś przecież... - Mówiłem prawdę. Nie zabiłem tego człowieka. Ale mimo wszystko udupili mnie za to. Skazali za morderstwo pierwszego stopnia. -Ale to zdjęcie... - Tak, spalony od stóp do głowy. We własnym mieszkaniu. Niewiele zostało. - Oprócz... - Tak... Oprócz. - Ben dobrze wiedział, o czym obaj myśleli. Oprócz tego okropnego uśmiechu. Ktoś wyciął taki sam uśmiech wokół ust Lily Campbell. Nic dziwnego, że Prescott zjawił się u Earla. Komu przyszłoby do głowy, że dwaj różni mordercy w ten sam sposób „znaczą" swoje ofiary? - Jak długo znałeś tego... Profesora Hoodoo? Earl nieznacznie się uśmiechnął. - Och, od zawsze. Albo w każdym razie, prawie od zawsze. Razem wychowywaliśmy się w jazzowym światku. - Potrząsnął głową. - Wiesz, ja byłem dobry, ale George... cóż, George był Profesorem Hoodoo. Był najlepszy. - Tak jak ty grał na saksofonie, prawda? - Tak. Ale kiedy grał Profesor, cały świat wstrzymywał oddech i patrzył na niego w zauroczeniu. Ludzie go kochali. - Po co, w takim razie...? - Zabito go? Mnie o to nie pytaj. - Czy miał wrogów? - W pewnym sensie tak. Musisz coś wiedzieć o George'u. Nie miał, że tak powiem, przebojowej osobowości. Zresztą nie bez powodu. Miał koszmarne dzieciństwo. Jedynym przyjacielem, jakiego miał, był jego brat. Jego matka była prostytutką, a ojciec -początkowo jeden z jej alfonsów -był najokrutniejszym skurwysynem, jakiego znał świat. Nie wiesz, jak to jest, gdy twój ojciec ciągle ciękrytykuje, poniża, traktuje cię, jakbyś był naj nędzni ej szym robakiem. Ben nie chciał go poprawiać. -To wszystko sprawia, że nie czujesz się bezpiecznie. Że się boisz. Boisz się, że wszystko robisz źle. Że robisz coś, czego nie powinieneś. Przez całe życie próbujesz uciec przed tym strachem. Ale nigdy ci się nie udaj e. - Przerwał. Patrzył gdzieś przed siebie, przypominał sobie. - George z całych sił próbował dostać się do właściwych kręgów, spotykać właściwych ludzi. Nawet mu się udawało. Stał się sławnym Profesorem Hoodoo. Wyszedł na prostą. Przebywał w towarzystwie osób z wyższych sfer, ale spotykał się też z podejrzanymi typkami. W dużej mierze dzięki nim kręcił się 87 wtedy jazzowy światek - gangsterzy, oszuści, handlarze narkotyków. Bardzo nieodpowiedni ludzie dla George'a. - Ale muzyka sprawiała mu satysfakcję- Osiągnął sukces. Earl powoli kiwał głową. - Nie miało znaczenia, z kim George przebywał. Z kimkolwiek się spotykał, i tak w końcu zostawał sam. - Szkoda - przyznał cicho Ben. - Każdy musi kogoś mieć. - George miał jedynie swojąmuzykę. Poświęcał dla ni ej wszystko, a ona mu się rewanżowała. Na tyle, na ile było to możliwe. Ale to nie starczało. - Dlaczego oskarżyli cię o... - O zabicie Profesora? Znalazłem się w złym miejscu w złą godzinę. To jakby skrót całego mojego życia. - Przepraszam, ale musisz mi podać jakieś szczegóły. Earl wziął głęboki oddech. - Występowaliśmy razem w małym klubie niedaleko stąd. Czułem się świetnie, wszystko mi wychodziło; miałem, jak to mówią, niesamowitą jazdę. Wymyśliłem kilka melodii, z którymi potrafiłem zrobić wszystko. Ludzie entuzjastycznie przyjmowali moją grę. - Wspaniale. - Tak, wspaniale dla mnie, ale nie dla Profesora. Był geniuszem, ale jak większość geniuszów, czuł się niepewnie i był zazdrosny. Gdy moja popularność wzrastała, on czuł się coraz mniej pewnie. A to prowadziło do kłopotów. - Co się stało? - George kilka razy brał udział w bijatykach, najczęściej z absurdalnych powodów. Nieraz myślałem, że chce sobie zrobić krzywdę, a może nawet umrzeć. Ale nigdy nie bił się ze mną. Przynajmniej do tamtego wieczora. - Wszczął bójkę? - Właśnie. Na środku sceny. Boże, nie chciałem się bić z tym facetem. Zbyt dobrze znałem ten scenariusz. Ale co mogłem zrobić? - Wszczął bójkę dlatego tylko, że spodobałeś się publiczności? - Wiesz... Nie chodziło tylko o to. Ben przyjrzał mu się bezlitośnie. - Earl, jeśli mam cię reprezentować, musisz mi wszystko powiedzieć. Earl zagryzł wargi. - Wydaje mi się, że już się domyśliłeś. O co lub o kogo mogliśmy się bić? Tylko o kobietę. -Lily Campbell? - Jesteś sprytny gość, Ben. Dlaczego wcześniej tego nie zauważyłem? - Uśmiechnął się i wrócił do swojej historii. - Lily była gwiazdą. Ambitnąi skazaną na sukces. George przez lata całe próbował ją poderwać i w końcu, ku zdziwieniu wszystkich, prawie mu się udało. Ona jednak nigdy nie traktowała tego związku tak poważnie, jak on to sobie wyobrażał. Lubiła dobrze się bawić i często postępowała według własnego widzimisię. Lubiła, żeby ją widziano u boku Profesora Hoodoo, ale jednak nie na tyle, żeby nie spotykać się z innymi. Na przykład ze mną. - I George'owi to sienie spodobało? - Nie, nie zwracał na to uwagi. Nawet wtedy, kiedy nakrył nas nago w miejscu dla orkiestry. Nigdy nie poruszał tego tematu, aż do tego wieczora, gdy razem wyszliśmy na scenę. Coś się wtedy stało. Tak jakby coś przeskoczyło mu w mózgu. Po prostu eksplodował. - Zaczęliście się bić? -1 to jeszcze jak! Biliśmy się jak jacyś początkujący bokserzy, którzy nie widzą innego celu poza łbem przeciwnika. Laliśmy się na scenie, gdzie każdy nas widział. Chłopaki z zespołu próbowali nas rozdzielić, jednak ani zdążyłem się obejrzeć, a ci też zaczęli bić się między sobą. Dołączyło do nas nawet kilka osób z widowni, no i doszło do prawdziwej bijatyki. Jedynie policja mogła nas uspokoić. Tak też się stało. Ludzie ochłonęli, rozeszli się do domów i na tym wszystko się skończyło. Tak mi się przynajmniej wydawało. - Co się stało później? - No właśnie... następnego ranka odnajdują zwęglone do szczętu ciało George'a Armstronga. Oczywiście martwego na amen. Około tysiąca świadków pamięta, jak okładałem go na scenie i krzyczałem, że jeśli nie zostawi mnie w spokoju, to... - Earl przerwał. -To go zabijesz? Earl skinął smutno głową. - Niestety. Trzeba pecha, że tak się właśnie wyraziłem. Oczywiście, nie miałem tego na myśli, ale świadkowie o tym nie wiedzieli. Słyszeli tylko, że groziłem Geor-ge'owi, zbiłem go na kwaśne jabłko, a następnego dnia już nie żył. - Mówiłeś, że miał autodestrukcyjne tendencje. Może popełnił samobójstwo? - Ta myśl też mi przyszła do głowy. Ale w taki okropny sposób? Pożar? Nie, nie wierzę. Możliwe, że naprawdę potrzebował bólu. Ale chyba nikt nie potrzebuje go aż tak bardzo, żeby się samemu podpalać. To nieludzkie. A zresztą sam nie mógłby sobie wyciąć takiego... uśmiechu. To było morderstwo, bez dwóch zdań. - Więc policja aresztowała ciebie? -1 to w jaki sposób! -1 przysięgli uznali, że jesteś winny. To dziwne, że dostałeś tylko dwadzieścia dwa lata. - Widzisz, Ben... - przełknął z trudem ślinę. - Prawda jest taka, że nigdy nie doszło do procesu. -Co?! - Nie było procesu, bo poszedłem na układ. Ben patrzył na niego, nie mogąc wykrztusić słowa. - Wtedy myślałem, że to sprytne. Adwokat, którego przydzielili do mojej sprawy, powiedział, że to najlepsze rozwiązanie. -Ale mówiłeś, że jesteś niewinny! - Bo to prawda. Wszyscy co do jednego myśleli jednak, że jestem winny. Ta bójka i inne sprawy... to wszystko stawiało mnie w złym świetle. Przypuszczałem, że skażą mnie za popełnienie morderstwa pierwszego stopnia, a wtedy... - Wtedy czekałaby cię śmierć. 89 - Czarny gość w mieście białych? Sam wiesz. Wśród przysięgłych nie znalazłoby się zapewne żadnego czarnego, więc byłbym martwy. - Skrzyżował ręce. - Tak jak to widziałem, mój wybór był prosty. Mogłem albo twierdzić, że jestem niewinny i dostać czapę, albo przyznać się do winy, odsiedzieć jakiś czas w więzieniu, a potem znowu cieszyć się prawdziwym życiem. - Po dwudziestu dwóch latach. - Tak, po dwudziestu dwóch cholernie długich latach. Przez cały czas, kiedy siedziałem, nie pozwolili mi grać na saksofonie. W ogóle. Dlatego teraz już nie gram. Nie chodzi o to, że nie chcę. Po prostu nie potrafię. Utraciłem to. Dwadzieścia dwa lata bez muzyki to stanowczo za długo. Straciłem wszystko, co miałem w życiu. Ben poczuł, że ściska go w dołku. Co za strata, co za niepowetowana strata... - Gdy wyszedłem z pudła, zebrałem wszystko, co miałem, zapożyczyłem się i kupiłem ten klub. Może nie potrafiłem już tworzyć muzyki, ale przynajmniej mogłem się nią otoczyć. - Uśmiechnął się łagodnie. - Znasz to powiedzenie: - „Ci, co mogą, grają; ci, co nie mogą, kupują klub"? Ben wiedział, że powinien coś powiedzieć, lecz brakowało mu słów. Zastanawiał się, co by było, gdyby pewnego dnia okazało się, że nie może już więcej grać. Gdyby muzyka zniknęła z jego życia na zawsze. Nie potrafił sobie tego wyobrazić. Sama myśl o takiej stracie napawała go przejmującym lękiem. Otrząsnął się z tych myśli i spróbował wrócić do roli przesłuchującego. - Czy ty i Lily byliście potem razem? - Nie, skąd. Jak tylko gliny dorwały się do mnie, wyjechała z miasta. Odezwała się dopiero kilka dni temu. - Co powiedziała? - Zatrzymała się w mieście na parę dni i dowiedziała się, że prowadzę klub. Powiedziała, że chciałaby go zobaczyć. - Przerwał. - Że chciałaby się zobaczyć ze mną. Zdawałem sobie sprawę, że nie powinienem robić sobie nadziei... po tylu latach i po tylu kilogramach, o jakie przytyłem siedząc w tej obrzydliwie małej celi w McAlester. Ale człowiek jest tylko człowiekiem. - Czekałeś na nią zeszłego wieczora. - Tak, spodziewałem się, że się pojawi. Ale nie w taki sposób. - Przez jego słowa przebijały żałość i gorycz. - Nie spodziewałem się, że spadnie z tej pieprzonej lampy jak worek kartofli. Że zobaczę jej pomarszczone i zimne ciało z tym przeraźliwym uśmiechem wokół ust. - Podniósł głowę; Ben spostrzegł, że w oczach Earla zakręciły się łzy. - Tak ładnie się uśmiechała, gdy żyła. Wszyscy to mówili. Teraz nigdy już nie będę mógł sobie tego przypomnieć. Nigdy sobie nie przypomnę, jaka naprawdę była. Dopiero teraz, gdy o tym myślę, zdaję sobie sprawę, że w pamięci utkwiła mi jedynie ta groteskowa, krwawa profanacja. To wszystko, co... - Głowa opadła mu na ręce. Ben patrzył na niego bezradnie. Dwadzieścia dwa lata. A teraz, gdy facet miał prawo sądzić, że wyszedł na prostą, ktoś stanął mu na drodze i zgotował kolejny dramat. Musiał się zastanowić, w jaki sposób pomóc temu biednemu człowiekowi. Musiał. 90 - Dobra, myślę, że to na razie wystarczy. - Ben łagodnie położył rękę na ramieniu Earla. - Earl, jeśli tylko sobie tego życzysz, pomogę ci. Będziemy walczyć razem. Nie pozwolę, żeby znowu cię zaszczuli. - Myślisz, że gliny tu wrócą? - Tak. Biorąc pod uwagę podobieństwo pomiędzy tym mordem a tamtym zabój -stwem, do którego popełnienia się przyznałeś, no i zważywszy, że byłeś w miejscu, gdzie znaleziono ciało, a porucznik Prescott jest aroganckim, nieustępliwym draniem... sądzę, że możesz na to liczyć. - Ile czasu mi zostało? Dni? Ben potrząsnął głową. - Godziny. Earl posmutniał. - Tak też myślałem. Naprawdę myślisz, że możesz mi pomóc? -Nie dam głowy za rezultat, ale mogę obiecać, że zrobię, co w mojej mocy, żeby nie wniesiono aktu oskarżenia i żebyś nie musiał spędzić kolejnych dwudziestu dwóch lat w McAlester. - To nie wszystko, Ben. Muszę się dowiedzieć, kto to zrobił. Chcę dorwać tego skurwysyna, który mnie prześladuje i który pociął moją piękną Lily. - Postaram się. - Znajdź go, Ben. Znajdź go. A gdy to się już stanie... - Earl wzniósł oczy ku sufitowi - niech Bóg ma go w swojej opiece. Rozdział 17 T, yrone siedział cicho jak przysłowiowa mysz kościelna. Naprawdę chciał coś powiedzieć, odezwać się- Ale jak? Nie mógł patrzeć, jak Earl się męczy, jak ten zawszony gliniarz nim poniewiera. Earl znaczył dla niego więcej niż ktokolwiek inny. Był dla niego jak ojciec, znacznie bardziej niż jego własny ojciec, którego zresztą widział tylko dwa razy w życiu. Matce nie mógł nic zarzucić; pracowała jak wół całe życie - w ciągu dnia stukała na maszynie, a w nocy sprzątała domy. Nie mogła jednak poświęcić zbyt wiele czasu swojemu kolejnemu synowi, tak była zajęta pracą i wychowywaniem pięciorga innych pociech. Gdy po skończeniu ósmej klasy Tyrone rzucił szkołę i zaczął pracować, nie mogła mu zabronić. Wykształcenie to wspaniała sprawa, ale potrzebowali pieniędzy. Nic dziwnego, że trafił do North Side Hoover Crips, jednego z najbardziej znanych gangów w Tulsie. Należeli doń wszyscy jego znajomi; przynależność do gangu była w dobrym tonie. Członków organizacji łączyły bliskie więzy - bardziej przypominało to rodzinę niż mafię. Dokładnie tego potrzebował. Po raz pierwszy w życiu poczuł się częścią czegoś; poczuł, że otaczają go ludzie, których obchodziły jego sprawy. Dzięki nim kapnęło mu od czasu do czasu parę groszy, czego również bardzo potrzebował. Taki układ niezmiernie mu odpowiadał, przynajmniej do chwili, gdy w strzelaninie koło klubu Earla zginął policjant. Ktoś inny nacisnął spust, lecz Tyrone też tam był. Wiedział doskonale, że może zostać uznany za współsprawcę i skazany za popełnienie morderstwa. Domyślał się, że gliny z przyjemnością udupią kolejnego gangstera. Gdy ginął policjant, nic nie było w stanie ich powstrzymać. Tyrone podniósł się z krzesła i wyszedł przed dom. Rzucił spojrzenie na miejsce, gdzie doszło do strzelaniny, która zmieniła jego życie. Jakimś cudem nie aresztowano 92 go zaraz po zajściu. Podczas walki zwichnął sobie nogę; gdy przybyła policja, inni rozpierzchli się w różne strony, a on ledwo mógł się czołgać, a co dopiero biec. Myślał, że już po nim, kiedy nagle jak spod ziemi wyrósł Wujek Earl i zaciągnął jego poobijane ciało do klubu. Tyrone nigdy wcześniej nie widział tego człowieka, a on nadstawiał dla niego karku. - Dlaczego? - zapytał później Earla. - Dlaczego to zrobiłeś? - Earl wzruszył tylko ramionami i powiedział, że niejedno już w swoim życiu widział i nie chciał, żeby chłopak zrujnował sobie życie przez coś, czego nie zrobił. Sposób, w jaki to powiedział, dość jednoznacznie sugerował, że miało to dla niego naprawdę duże znaczenie. Po strzelaninie aresztowano trzech kumpli z j ego gangu - dwóch na miej scu przestępstwa, a j ednego później. Dwóch z nich dostało dożywocie, a Hooper - ten, który nacisnął spust - został skazany na śmierć przez wstrzyknięcie trucizny. Tyrone dobrze wiedział, że to samo spotkałoby prawdopodobnie i jego. Earl nie tylko wyciągnął go z tarapatów. Uratował mu życie. Tyrone podreptał do klubu i po krętych schodach wszedł na piętro, gdzie znajdowało się mieszkanie Earla. Podniósł saksofon, który zawsze stał w kącie, włożył ustnik do ust i zaczął dmuchać. Instrument wydał z siebie ostry, chropowaty i płaski dźwięk. Jak zawsze. Odłożył saksofon na stojak. Po zabójstwie policjanta Cripsi przestali być spokojną małą rodziną. Tyrone po raz pierwszy pomyślał wtedy o odejściu z gangu. Nagle przestał się sobie podobać w tej roli; chciał się stać kimś innym, kimś, kim jeszcze nigdy nie był. Mógł sobie oczywiście myśleć o odejściu; gorzej było z realizacją pomysłu. Cripsi nie darzyli sympatią członków, którzy odchodzili. Nie przepadali za tymi, którzy opuszczali gang, dużo o nim wiedząc. Jak tylko ogłosił swój zamiar odejścia, zorientował się, że jego najlepsi i najbardziej oddani przyjaciele stali się znacznie mniej przyjacielscy. Kiedy odszedł z gangu, dowiedział się, że kilku chłopaków już go szuka. Słyszał, że Momo chciał z nim odbyć „pogawędkę", jak to eufe-mistycznie nazywali Cripsi. Znalazł się w tarapatach. Wtedy to rozpoczął proceder z naciąganiem. Pewnego dnia bez powodzenia żebrał w centrum, gdy nagle, nie bardzo się nawet nad tym zastanawiając, zaczął snuć opowieść o swojej siostrze (miał samych braci), więzionej przez jakąś wojowniczą sektę, która ukrywa się gdzieś w okolicy Tahleąuah. O tym, że zbiera pieniądze, żeby ją uratować i „nawrócić". Wymyślił tę bujdę z niczego, wplatając w nią pomysły, które same przychodziły mu do głowy. Przygodny słuchacz rzucił mu pięćdziesięciodolarowy banknot. Nie powiedział nawet słowa. Rzucił ten banknot do puszki Tyrone'a... i tyle. Tego dnia Tyrone zorientował się, że odnalazł swoje powołanie. Po raz pierwszy w życiu robił coś, w czym był naprawdę dobry. Problem polegał na tym, że czuł się obrzydliwie. Po każdym udanym numerze dręczyło go sumienie. Chyba jednak lekcje w niedzielnej szkole baptystów, na które zaciągała go mama, pozostawiły po sobie ślad. Pewnego dnia „zarabiał" na dworcu autobusowym. Wtedy właśnie wpadł mu do głowy pomysł, żeby naciągać naciągaczy. 93 Doskonale znał wszystkie ich zagrania. Nabranie kogoś, kto sam próbował cię oszukać, nie powodowało wyrzutów sumienia. Pomysł sprawdzał się za każdym razem; od tamtego czasu nie oszukiwał już nikogo innego. Gdy tak patrzył na saksofon Earla, uświadomił sobie, że nie chciałby jednak kontynuować tego procederu w nieskończoność. Symbolem prawdziwego życia i lepszej przyszłości był dla niego niewątpliwie ten instrument. Kiedyś będzie chciał prowadzić uczciwe życie, o którym bez zahamowań opowie swojej mamie. Tego samego dnia, kiedy zabrał go z pola bitwy, Earl powiedział Tyrone'owi, że może zrobi z niego muzyka. Potrzebował jedynie czasu. A zatem całe to naciąganie było tylko tymczasowym źródłem utrzymania - do czasu, gdy nauczy się na tyle dobrze grać na saksofonie, żeby dołączyć do zespołu. Gdy to się stanie, zerwie z dotychczasowym procederem. Wiedział, że pewnego dnia Earl da mu pracę. Jeżeli, oczywiście, Earl będzie mógł to zrobić. Jeżeli nie trafi za kratki. Albo gorzej. To właśnie bolało najbardziej. Nie mógł patrzeć na to, w jaki sposób traktowali Earla, lecz wiedział również, że jeśli Earl pójdzie teraz siedzieć, skończy się dostęp do saksofonu, a perspektywy pracy szlag trafi. Dalej będzie musiał naciągać. Nagle poczuł się nieswojo i wyszedł z gabinetu. Czuł, że nie ma prawa tam przebywać, że nie wolno mu dotykać rzeczy należących do Earla. Dlaczego nie odezwał się wtedy, gdy mógł się odezwać? Przecież widział w łazience tego gościa z nożem. Być może nie przyjrzał mu się na tyle dobrze, żeby teraz go rozpoznać. Uzmysłowił sobie, że był wtedy tak zdenerwowany, że nie zauważyłby, gdyby pod tą sztuczną brodą kryła się twarz jego własnego ojca. Wiedział jednak, że Earl nie zabił tej kobiety; wiedział, że ktoś go wrabia. Nie musiał być geniuszem, żeby zdać sobie z tego sprawę. A jednak kiedy przesłuchiwała go policja, nic nie powiedział. Teraz, gdy kilka jego słów mogło wybawić Earla z kłopotów, siedział cicho. Dlaczego? Tyrone wiedział, że istnieją co najmniej dwa nakazy aresztowania, które go dotyczą- jeden związany ze strzelaniną, a drugi z nieudaną próbą naciągnięcia. Naiwniak, którego oszukał, miał czelność zgłosić sprawę na policję. Jeśli teraz wplącze się w cokolwiek z glinami, na pewno postawią mu zarzuty, co w konsekwencji zaprowadzi go za kratki. Na długo. Siedział więc cicho, gdy te gnojki poniżały jego jedynego przyjaciela. Dobrze, że zjawił się Kincaid. Jak na przeciętnego pianistę, nieźle sobie radził z glinami, a to ucieszyło Tyrone'a. Opadł na stołek. Dobrze wiedział, że ci policjanci wrócą po Earla i go aresztują, kiedy tylko będą mogli. Jak długo j eszcze Earl będzie się miotał jak ranny zwierz dlatego tylko, że on - Tyrone - nic nie powie? Będzie tak siedział na tyłku i nie kiwnie nawet palcem? Pozwoli, żeby Earl trafił za kratki, tym razem do końca życia? Nie mógł się lepiej odwdzięczyć człowiekowi, który tyle dla niego zrobił, nadstawiając karku, żeby pomóc dzieciakowi, którego nawet nie znał. Siedział i myślał, myślał i siedział, jednak nie przychodził mu do głowy żaden pomysł, jak wybrnąć z tej sytuacji. Przypominało to partię szachów, kiedy ostatnia 94 figura jednego z graczy otoczona jest ze wszystkich czterech stron. Gdziekolwiek ją przesunie, przegra sromotnie. Tyrone okręcił się na stołku i kopnął krzesło stojące za nim, klnąc cicho pod nosem. Dlaczego życie jest takie popieprzone? Siedział na tylnym ganku i oglądał wieżowce Tulsy na tle nieba, z którego znikało już pomarańczowe słońce. Tutaj, u szczytu Shadow Mountain, mógł obserwować pulsujące życiem miasto. Widział wszystko i wszystkich, samemu pozostając w ukryciu. Lubił to. Włączył radio, żeby posłuchać najnowszych wiadomości w KWGS. Nic nowego w sprawie, o której rozmawiało całe miasto, zwłaszcza ze względu na osobę ofiary. Nadawano jej różne nazwy, zależnie od tego, czy jakaś stacja nastawiała się na tanią sensację, czy raczej na żerowanie na gustach przeciętnego słuchacza. Jedna stacja nazwalają „Sprawą Zadowolonych Zwłok". Do czego to dojdzie, u diabła?! „Uśmiechnięty Trup Spadający z Nieba"? Musiał się roześmiać; kto by pomyślał, że martwe ciało może stać się głównym przedmiotem zainteresowania stacji radiowych? Oczywiście media dysponowały na razie tylko szczątkowymi informacjami, nie mogły więc przedstawić bardziej szczegółowego obrazu tej okropnej zbrodni. Jak dotychczas, nikogo nie aresztowano. Uderzył pięścią w stół. Co się stało z wymiarem sprawiedliwości w ostatnich latach? Zadał sobie tyle trudu, żeby przygotować pułapkę na Earla, którą nawet ślepy powinien zauważyć, a oni go jeszcze nie zatrzymali. Dobry Boże, czy dzisiaj trzeba nagrać zajście na taśmie wideo i zanieść jąpolicji? Gliniarze byli beznadziejnie głupi. Istniało znacznie większe prawdopodobieństwo, że popełnienie morderstwa ujdzie ci na sucho, niż że zostaniesz za nie skazany. Do czego zmierzał ten świat? Wyłączył radio. Być może spodziewał się zbyt wiele zbyt wcześnie. Mimo to nie mógł się uspokoić. Gdy myślał o wszystkich tych skrupulatnych przygotowaniach, rezultat wydawał mu się niesprawiedliwy. Tyle ryzykował: że zostanie złapany, że ktoś go zobaczy... No właśnie. Przypomniał sobie, że go przecież zobaczono. Że ten gnojek w łazience miał wystarczająco dużo czasu, żeby przyjrzeć się jego twarzy, kiedy już zdjął perukę i zdrapał brodę. Jeśli zacznie o tym gadać z niewłaściwymi ludźmi... Jak dotąd, nikt sobie nie zdaje sprawy z jego istnienia. Nie mógł jednak liczyć, że ten błogi stan utrzyma się na zawsze. Musiał zneutralizować ryzyko. Musiał wyeliminować ten przykry zgrzyt. Ten dzieciak był jak nie nastrojony instrument, który zepsuł perfekcyjnie dotąd brzmiącą melodię. Trzeba jej przywrócić pierwotną doskonałość. Dzieciak musi zniknąć. Problem polegał na tym, że nie wiedział, gdzie go szukać. Nie da rady wypytywać o niego bez zwracania na siebie niepożądanej uwagi. Cóż, na pewno czegoś się dowie. Był tego pewien. Jak dotąd wszystko szło po jego myśli, prawda? Nawet jeśli plany brały w łeb, jeśli sprawy przybierały 95 nieprzewidziany obrót, udawało mu się pokonywać przeszkody. Teraz też tak będzie. Na tym właśnie polegała różnica pomiędzy nim a Earlem. Earlowi brakowało sprytu, podczas gdy on wiedział, co ma znaczenie, a co nie. Jutro rozpocznie poszukiwania. Rozejrzy się po ulicach North Side; zorientuje się, czy potrafi sam znaleźć tego chłopaczka. Będzie również obserwować klub. Ponieważ Earl z jakichś niewytłumaczalnych przyczyn wciąż był na wolności, może gdy dorwie tego dzieciaka... Na twarzy wypłynął mu uśmiech od ucha do ucha, niemal tak szeroki jak ten, który wyciął wczoraj. To był świetny pomysł. Ależ będzie wspaniale! Warto żyć dla tej chwili. Wciąż uśmiechnięty podniósł instrument i zaczął grać. Rytmiczne jazzowe akordy spływały w kierunku miasta, nieświadomego, co się zbliża. Rozdział 18 B« ' en nie był zaskoczony, gdy usłyszał ogłuszający łomot we frontowe drzwi „Un- cle Earl's". Zdziwił się dopiero, gdy otworzył drzwi i zorientował się, że przed nim stoi jego przyjaciel. - Mikę! - odezwał się Ben. - Co ty tu robisz? - Przyszliśmy dokonać aresztowania. Możemy wejść? Ben kiwnął głową i odsunął się na bok, robiąc przejście dla Mike'a Morellego, dwóch mundurowych policjantów i milczącego, ponurego porucznika Prescotta. - Nie sądziłem, że zajmujesz się aresztowaniami. - Zazwyczaj tego nie robię - powiedział Mikę zagłębiając dłonie w kieszenie prochowca. - Wciąż jednak stoję na czele wydziału zabójstw. Jeśli ktoś uniemożliwia moim ludziom dokonanie aresztowania, sam zajmuję się sprawą. Ben stanął pomiędzy swoim przyjacielem a Prescottem. - Słuchaj, Mikę. Nie wiem, co ci powiedział dobry pan porucznik, ale wpadł tu bez nakazu, nie przeczytał Earlowi jego praw i w ogóle sprawiał wrażenie, że najchętniej wyrwałby mu język albo wyprał bebechy. - To wierutna bzdura! - zaprotestował Prescott. - Jasne - odrzekł Ben. - Dziwię się, że nie przyniosłeś ze sobą kabla. Prescott chciał coś odpowiedzieć, jednak Mikę uciszył go gestem ręki. - Uspokójcie się, obaj. Nieważne, co się stało przedtem. Zaczynamy od zera. -Z kieszeni płaszcza wyciągnął złożoną kartkę papieru. - Mamy nakaz. - Oparty na czym? Na tym, że Earl był w klubie, kiedy spadło ciało? - Mamy więcej dowodów przeciw Earlowi, Ben. Z drugiej strony wydaje się, że nie ma żadnych faktów, które wskazywałyby na niewinność Earla. Mamy na czym oprzeć nakaz aresztowania. - Chcę, żeby jak najszybciej postawiono Earlowi formalne zarzuty. 7 Najwyższa sprawiedliwość y I - Oczywiście. - Jak również, żeby nie zwlekano ze wstępną rozprawą. - Najlepiej będzie, jeśli porozumiesz się z sędzią. - Poproszę też, żeby sąd ustanowił kaucję. Prescott parsknął, lecz Mikę nie zareagował. - Zawsze możesz to zrobić. Gdzie jest Earl? Ben wyjrzał na krętą klatkę schodową prowadzącą do biura Earla. - Zejdź do nas, Earl. Earl przebrał się i uczesał. Widać było, że przygotował się do drogi. - Dziękuję za współpracę - odezwał się Mikę. Earl wyciągnął ręce. - Przypuszczam, że chcecie zakuć mnie w kajdanki. - Taka jest procedura wydziału. Prescott, przeczytaj mu jego prawa. -Ale. - Zrób to. Prescott zacisnął zęby, z kieszeni koszuli wyciągnął kartkę i zaczął czytać. Podczas gdy Earl słuchał swoich praw, Ben dostrzegł, że chłopak, na którego wcześniej natknął się w klubie, zatrzymał się kilka kroków przed policjantami, po czym odwrócił się i ruszył do wyjścia. Na pewno nie przepada za kontaktami z policją, doszedł do wniosku Ben. Zastanawiał się, czy więzy Tyrone'a Jacksona z Cripsami zostały zerwane, jak sam twierdził. Ku jego zdziwieniu chłopak zawahał się i zatrzymał przy drzwiach. Mocno się nad czymś zastanawiał. Dopiero po upływie minuty wolno przeszedł na środek klubu. - Co tu się dzieje? - zapytał Tyrone. - Przyszli aresztować Earla - odpowiedział cicho Ben. - Za co? - Za zabójstwo Lily Campbell. -Ale... - Wiem. Zrobimy dla niego, co w naszej mocy. -Ale... Mikę podniósł brew. -Ale co? - Dlaczego on? Prescott parsknął. - Bo sądzimy, że to zrobił, oto dlaczego. -Ale... Mikę zmarszczył czoło. - Chłopcze, jeśli masz coś do powiedzenia, gadaj. Jeśli nie, spadaj stąd. - Ale... ja... - Cokolwiek chciał powiedzieć, nie wiedział, jak się do tego zabrać. Mikę zmrużył oczy. - Wiesz, wyglądasz znajomo. Chłopak odwrócił się. 98 - Niemożliwe. Od niedawna jestem w mieście. Nikogo tu nie znam. -Aha. - Nie jestem podejrzany, więc nie muszę odpowiadać na pytania. Czy mogę już iść? - Chyba tak. - Tyrone czmychnął do drzwi. - Szykuj się, Earl. Jedziemy do centrum. - Pożegnaj się ze swoim pięknym klubem - dorzucił Prescott. - Możesz już go nie zobaczyć. Tyrone znowu zastygł w miejscu. - A to dlaczego? - Bo gdy go oskarżą o popełnienie tak ciężkiej zbrodni, nie wystarczy nawet największa kaucja. A gdy już go skażą, na zawsze trafi do celi. A potem do trumny. Tyrone odwrócił się. Ben znów odniósł wrażenie, że chłopak chce coś powiedzieć, nie odezwał się jednak. Zerknął na Mike'a; on też obserwował dzieciaka. Ben wiedział, że Mikę gra na zwłokę, mając nadzieję, że chłopak w końcu się odezwie. - No, już - mruknął Mikę chwytając Earla za ramiona. - Mamy co robić. - Słuchaj - Tyrone zmrużył oczy. - Dopadliście nie tego człowieka, co trzeba. Prescott wydał z siebie kolejne prychnięcie. - Pewnie, pewnie. - To prawda. On tego nie zrobił. Mikę zrobił krok w kierunku Tyrone'a. - Skąd to wiesz? - Po prostu wiem, dobra? - Skąd? - Mikę stanął teraz tak blisko Tyrone'a, że mogli wymienić się wydychanym przez siebie dwutlenkiem węgla. - Czy to jest zeznanie? - Nie... Ja... - Zwiesił głowę. - Wiesz, Morelli - odezwał się Prescott - może byśmy zabrali i jego? - Nie! - wrzasnął Tyrone. - To właśnie... - Przerwał i zrezygnowany opadł na krzesło. - Słuchaj, koleś - powiedział Mikę. - Powiedz nam, co wiesz. Na dłuższą metę to może się okazać najlepszym wyjściem. Tyrone westchnął ciężko. Wyraz jego twarzy mówił, że targają nim sprzeczne uczucia. W końcu odezwał się: - To nie Earl. To ten gość w peruce afro. Ben wysunął się do przodu, wyraźnie zaintrygowany. Oczywiście zaliczył faceta z dywanem do grona potencjalnych podejrzanych. Lecz co wiedział ten chłopak? - Facet z dywanem? - zapytał Mikę. - Gęste włosy? Broda? Taki wysoki? - Właśnie o to chodzi. - Tyrone ukrył twarz w dłoniach. - Popełniacie błąd. Jeśli będziecie szukać faceta z fryzurą afro, zajdziecie donikąd. - Skąd wiesz? - Bo na głowie miał perukę. A ponieważ od jakichś dwudziestu lat nikt nie czesze się w stylu afro, wasze poszukiwania psu na budę się zdadzą. - Czyli widziałeś zabójcę? 99 - Tak mi się wydaje. To znaczy wtedy nie wiedziałem, że to zabójca. Wtedy w ogóle nie wiedziałem, że jest jakiś zabójca. - Ale widziałeś kogoś w peruce. - Tak. Patrzyłem, jak ją zdejmuje. Widziałem też, jak zdrapywał sztuczną brodę. Mikę zanotował coś. - Gdzie? - W toalecie. - Tyrone uśmiechnął się nieporadnie. - Myślałem, że to jakaś ciota albo transwestyta. Ale wtedy zorientował się, że mu się przyglądam, i cały zagotował siew środku. Zaczął do mnie podchodzić, tak jakby chciał mnie zabić. Coś ukrywał pod koszulą. Wydaje mi się, że to był nóż. - Widziałeś... - Mikę skrobał coś z furią w notatniku. - Dlaczego nie powiedziałeś nam o tym wcześniej? - No... - Tyrone odwrócił głowę. - Nie chciałem się w nic mieszać. - Jak się nazywasz, chłopcze? - Nie muszę odpowiadać na to pytanie. -Właśnie, że musisz, do cholery! Słuchaj, jesteś naocznym świadkiem. Albo powiesz mi teraz, jak się nazywasz, albo zaciągnę cię na komisariat i tam to z ciebie wyduszę! Kapujesz? Chłopak przełknął ślinę. - Nazywam się... Tyrone. Tyrone Jackson. Oczy Mike'a pociemniały, jakby przeglądał zakamarki swojej pamięci, żeby odnaleźć właściwą szufladkę. Coś mu zaświtało w głowie. - Poszukujemy cię za coś, prawda? Dlatego nie chciałeś gadać? - Nie wiem, o czym mówisz. - Dobrze wiedziałeś, że będziemy chcieli cię przesłuchać, zdjąć odciski palców, sprawdzić, czy nie ma cię u nas w komputerze. Myślę, że teraz rozumiem. Chodź, Prescott. Spadamy stąd. - Co? Nie zabieramy ze sobą Earla? Mikę wzruszył ramionami. - Mamy świadka, który twierdzi, że widział innego podejrzanego na miejscu przestępstwa. I to niemal z bronią w ręku. - Przecież chyba mu nie wierzysz?! Powinieneś aresztować ich obu! - Nie będę lekkomyślnie dokonywał aresztowania, które później obróci się przeciwko mnie. Szczerze mówiąc, Prescott, nie byłem zachwycony tym, co narobiłeś, ale wtedy nie mieliśmy innego podejrzanego. Teraz, gdy usłyszeliśmy zeznanie tego chłopaka, które pan Kincaid z pewnością wykorzysta podczas wstępnej rozprawy, nie jestem już pewien, czy mamy wystarczająco dużo materiału dowodowego, żeby wytoczyć temu człowiekowi proces. Musimy sprawdzić, czy chłopak mówi prawdę. - Nie możesz puścić wolno tego gościa! Przecież on dokonał morderstwa! - Jeśli tak było, udowodnimy mu to. Tymczasem nie będę stawiał żadnych zarzutów, dopóki nie zaczną trzymać się kupy. Prescott zacisnął pięści. - Szefowi to się nie spodoba. Powiedział, że to aresztowanie jest mu potrzebne. 100 - Nie będę marnował publicznych pieniędzy na stawianie zarzutów, które łatwo oddalić, żeby potem w wieczornych wiadomościach narzekać, że system sprawiedliwości nie działa i że sędziowie rozpieszczają przestępców. Najpierw skończmy swoją robotę, a potem dokonamy aresztowania. -Ale... ale... - Słyszałeś, co powiedziałem. Idziemy. - Mikę wyszedł żwawo z pomieszczenia, a za nim dwaj policjanci. Prescott zwrócił się do Bena: - Jeszcze tu wrócimy, Kincaid. Nie miej co do tego żadnych wątpliwości. - Wychodząc nachylił sięnadTyrone'em. -Następnym razem przyjdziemy też po ciebie. - Zatrzasnął za sobą drzwi. - Skończyło się, dzięki Bogu. - Ben odwrócił siew kierunku Tyrone'a. - Musimy sobie porozmawiać. Tyrone przewrócił nerwowo oczami. - Myślisz, że to prawda? To, co mówił ten dupek? Myślisz, że po mnie wrócą? Ben pokiwał głową. - Możesz na to liczyć. Rozdział 19 O ósmej wieczorem Ben wciąż jeszcze był w klubie. Bez większego rezultatu próbował zaprowadzić w nim jaki taki porządek. Większość sprzątających wymknęła się już do domów jakiś czas temu; Earl i Tyrone siedzieli na górze, w gabinecie, i prowadzili „ożywioną dysputę". - Może poszedłbyś już do domu, Ben? - odezwała się Dianę. - Jest późno. - I co? Mam cię zostawić sam na sam z tym bałaganem? - Sprzątanie wchodzi w zakres obowiązków menedżera klubu, a nie pianisty. - Uśmiechnęła się szeroko, aż zrobiły jej się dołki w policzkach, i przesunęła dłonią po swych pstrokatych kosmykach. - Musisz uważać, żeby sobie nie zwichnąć paluszka. Zerknął na zegarek. - Chciałbym być w domu przed dziewiątą. W radiu publicznym puszczają na żywo koncert Johna Prine'a. Przyjdę jutro. Dianę wzruszyła ramionami. - Zapracowujesz się na śmierć. Ben był już jedną nogą za drzwiami, gdy ktoś krzyknął zza baru: - Ben, telefon do ciebie! Poczłapał do telefonu. - Słucham? -Benjaminie! Musisz tu przyjechać! Onjąmorduje! Dłoń Bena zacisnęła się na słuchawce. - Kto? Kogo? Kto mówi? -Benjaminie! On ją zabije! Ben wsłuchał się dokładnie w głos. - Czy to pani, pani Marmelstein? 102 - Oczywiście, że ja! Musisz pomóc Christinie! - Christinie?! - Zacisnął zęby. - Proszę mi dokładnie i po kolei powiedzieć, co się tam dzieje. Mówiła krótkimi, urywanymi seriami, nie więcej niż po kilka słów za jednym razem. - Zadzwoniła twoja przyjaciółka, Christina. Mówiła, że ma kłopoty. - Ale dlaczego zadzwoniła do pani? - Czy ty mnie słuchasz? On jąpobije na śmierć! -Kto? - Nie wiem, jak się nazywa. Jej były mąż. - Ray? Ten dentysta? - Darła się w niebogłosy, Benjaminie! Płakała! Słyszałam, jak jąbił! Ben niewiele z tego rozumiał, jednak szkoda mu było bezcennego czasu na wyciąganie z niej informacji. - Gdzie ona jest? - U siebie w domu. - Jadę tam. Czy może pani zadzwonić na policję? - Tak. Numer dziewięć jeden jeden, prawda? - Zgadza się. Proszę to zrobić. - Ben rzucił słuchawkę i wybiegł na zewnątrz. Po trzydziestu sekundach siedział w samochodzie i uruchamiał silnik. Na szczęście godziny szczytu już minęły, toteż ruch na Broken Arrow Expressway był umiarkowany. Na autostradzie prowadzono jednak jakieś roboty, które wydłużyły jego podróż o kilka minut. Gdy slalomem mijał pachołki poustawiane na drodze, wystukał numer Christiny na swoim głośno mówiącym samochodowym zestawie telefonicznym. Swego czasu szczerze się uśmiał, gdy Mikę zaproponował, żeby sobie kupił telefon do nowego vana. Ben uważał takie wynalazki za trochę frywolne zabawki lat dziewięćdziesiątych, jednak Mikę twierdził, że należy się kierować wymogami bezpieczeństwa - nie chce przecież utknąć na jakieś ciemnej, pustej drodze, bez możliwości wezwania ludzi z pomocy drogowej, żeby zrobili coś z samochodem. Teraz Ben dziękował w duchu Bogu i Mike'owi, że zamontował sobie ten telefon. Usłyszał sygnał, jednak nikt nie podnosił słuchawki. Do diabła! Uderzył ręką w kierownicę, jakby dzięki temu mógł przyspieszyć ruch samochodów jadących po zwężonych pasach. W końcu opuścił autostradę i skręcił w Harvard. Popędził na południe, w kierunku mieszkania Christiny. Zaparkował samochód na ulicy i podbiegł do drzwi, w które zaczął walić - bez rezultatu. Okno było przysłonięte roletami, więc nie widział, co dzieje siew środku. Nic, do cholery, nie rozumiał. Lecz jeśli Christina była w środku, a została pobita, mogła nie dać rady podejść do drzwi. Mogła być nieprzytomna, mogła krwawić albo... umierać. Musiał coś zrobić. Między domami stał płot, a Ben wiedział, że do mieszkania Christiny prowadzą również tylne drzwi z siatki. Wciąż jej powtarzał, żeby je zamykała, lecz nic sobie nie robiła z j ego słów. Gdyby tylko mógł się tam dostać... Na szczęście płot miał niecałe dwa metry. Podskoczył, chwycił się górnej jego krawędzi i podciągnął. Zeskoczył na drugą stronę, lądując na obu nogach. Nieźle jak 103 na amatora, pomyślał. Obiegł narożnik i zatrzymał się przy tylnych, przesuwanych drzwiach. No właśnie, były otwarte. Jak dobrze, że nie słuchała jego rad. Później ją ofuknie, lecz na razie dziękował za to Bogu. Otworzył drzwi, wbiegł do środka i... Nic nie zobaczył. Nikogo nie było w środku. Nie dostrzegł śladów walki, żadnych przewróconych mebli. Żadnych plam krwi na puszystym białym dywanie. Zajrzał do tylnej sypialni, łazienki, kuchni, nawet do szaf. Nic. Najwyraźniej nie doszło do żadnych rękoczynów. Od początku miał co do tego poważne wątpliwości. Christina wypowiadała się czasami niepochlebnie o Rayu, jednak nigdy nie twierdziła, że stosował wobec niej przemoc fizyczną. Poza tym Ben nieraz się przekonał, że Christina potrafi sobie znakomicie radzić w najróżniejszych sytuacjach. Istniało duże prawdopodobieństwo, że to ona sprałaby Raya na kwaśne jabłko, a nie odwrotnie. Ben usiadł na kanapie i utkwił wzrok w lustrze w pozłacanej ramie, wiszącym po przeciwnej stronie pokoju, tuż nad pamiątkami Christiny z Francji. Rozważał dwie możliwości. Albo pani Marmelstein spłatała mu figla, albo... pani Marmelstein traciła zmysły. O ile wiedział, starsza pani nie miała w zwyczaju stroić sobie żartów. Ben podrapał się po głowie. Kiedy lekarze oznajmili, że staruszka cierpi na chorobę Alzheimera, był przekonany, że zdoła sobie z tym poradzić, a jej życie nie zmieni się znacząco. Jednak było inaczej. Oto wymyślała straszne historie, które nigdy się nie wydarzyły, które nie miały prawa się wydarzyć. Musiał stawić czoło faktom. Pani Marmelstein traciła zmysły. Zatrważająco szybko. Podniósł się z kanapy i wyszedł przez tylne drzwi. Biedna pani Marmelstein. Przez cały ten czas była taka miła, taka dobroduszna. Czasami strofowała Bena, jednak zawsze wiedział, że w istocie zawsze może na niej polegać, zawsze liczyć na jej życzliwość. A ona miała świadomość, że jeśli czegokolwiek potrzebuje, zawszemoże się zwrócić do Bena. Wiedziała, że się nią opiekuje. Jednak Ben nie potrafił sobie z tym poradzić. Nie mógł przebywać z nią przez cały czas, pilnując, żeby nie robiła sobie krzywdy, nie wydzwaniała po nocach i nie straszyła innych. Miał pracę, robił karierę. Zespół planował wyjazd w trasę koncertową. Nie mógł bez przerwy niańczyć swojej gospodyni. Podskoczył, chwycił się górnej części płotu i przerzucił górą nogi. Zwiesił się po drugiej stronie i już miał zeskoczyć na ziemię, gdy usłyszał trzeszczenie policyjnego radia, dochodzące ze stojącego nieopodal wozu: - Podejrzany jest szczupłym mężczyzną, jakieś pięć stóp i pięć cali wzrostu, brązowe włosy, lekko łysiejący z tyłu... Ben zwolnił chwyt i zeskoczył na ziemię. - Stać! Ręce do góry! Podniósł ręce. Odwrócił się i ujrzał trzy policyjne wozy z migającymi syrenami. Przy każdym z wozów stali policjanci z pistoletami opartymi o drzwiczki i wycelowanymi w niego, gotowymi wypluć z siebie amunicję, gdy Ben wykona jakikolwiek podejrzany ruch. 104 - Wszystko wyjaśnię - wytłumaczył spolegliwie Ben. - Jasne - warknął pierwszy z brzegu policjant, sięgając po kajdanki. Ben zaczął podejrzewać, że nie zdąży do domu na koncert Johna Prine'a. Była już prawie północ, gdy zdołał w końcu wytłumaczyć ludziom z Departamentu Policji w Tulsie, że nie był ani włamywaczem, ani Rayem, eksmałżonkiem z piekła rodem. Od czasu do czasu wpadał Mikę, głównie po to, żeby sobie z niego pożartować, ale przynajmniej powiedział kilka pocieszających słów. - Czy pańska gospodyni wykonywała już kiedyś takie telefony? - pytali policjanci. - Nie. Przynajmniej nic mi na ten temat nie wiadomo. - Takie zachowanie może być niebezpieczne - przyznał szczerze jeden z przesłuchujących. - Ludzie mogą sobie zrobić krzywdę, ona też. Ktoś musi jej pilnować. - Wiem. Puścili go wreszcie do domu, ostrzegając na przyszłość przed włamywaniem się do cudzych mieszkań, nawet jeśli są to mieszkania przyjaciół. Uzyskali również od Bena obietnicę, że będzie uważał na panią Marmelstein. Ruszył do domu. Co to ma znaczyć? Już trzeci raz z rzędu wraca do domu po północy. Przestawało mu się to podobać. Zatrzymał się przy drzwiach prowadzących do mieszkania pani Marmelstein. Normalnie nie zapukałby o tak późnej porze, lecz przez szparę pod drzwiami zobaczył światło. Zastukał lekko. - Proszę. Ben otworzył drzwi i wszedł do środka. Siedziała w bujanym fotelu, a na kolanach miała stosik pożółkłych fotografii. - Dobrze się pani czuje? - Tak, dziękuję - odpowiedziała, pociągając nosem. - Długo się pani nie kładzie. - O czym ty mówisz? Przecież dopiero wstałam. Nie uznał za stosowne wyprowadzać jej z błędu. - Czy możemy porozmawiać o telefonie, który wykonała pani dziś wieczorem? - O jakim telefonie? - Podniosła kolejne zdjęcie. Wyglądało na to, że układa je w kilka kupek, jednak nie potrafił się domyślić, według jakiego klucza. - Dzwoniła pani do mnie. Do klubu. Mówiła pani o Christinie i jej eksmężu. - Nie wiem, o czym mówisz. - Nie przestawała sortować zdjęć. - Pani Marmelstein, pani do mnie telefonowała. - Czy pokazywałam ci już to zdj ecie? - Po raz pierwszy podniosła wzrok, twarz miała rozjaśnioną, chociaż chorobliwie bladą. - Daniel i ja na plaży na Long Island, zanim jeszcze przeprowadziliśmy się do Tulsy... zanim Daniel zainwestował w przemysł rafineryjny. Ben wziął od niej zdjęcie. Było zrobione co najmniej pięćdziesiąt lat temu. Ona i on, tacy młodzi, że wyglądali niemal jak inni ludzie. W staromodnych strojach kąpielowych siedzieli pod dużym plażowym parasolem. Dwoje ludzi z innego świata. - Powinienem chyba pójść do łóżka - odezwał się Ben. 105 - Teraz? Przecież dopiero co wstaliśmy. Ben westchnął. - Pani Marmelstein, jak by się pani poczuła, gdyby musiała się pani stąd wyprowadzić? - Wyprowadzić? Dokąd? O czym ty mówisz? - Mogłaby pani zamieszkać tam, gdzie opiekowaliby się panią inni. Pani Marmelstein spojrzała na niego ze smutkiem. - No dobrze... porozmawiamy o tym później. - Pocałował ją w czoło i wyszedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Nie mógł się otrząsnąć z przygnębienia. Pomyślał, że dobrze by było pograć na pianinie albo posłuchać płyty Christine Lavine, ale nie był w odpowiednim nastroju. Nakarmił Giselle, wychylił pół kartonu czekoladowego mleka i poszedł do łóżka. Próbował nie myśleć o wydarzeniach mijającego dnia, o nie rozwikłanych sprawach. Musiał zapomnieć o tym wszystkim, żeby się rozluźnić i zasnąć. Jutro będzie nowy dzień, pomyślał. Jutro rozwiążę wszystkie problemy. Nareszcie zamknął oczy. Po czym zaraz je otworzył. Kto lekko łysieje z tyłu? Rozdział 20 * ' samego rana Ben pojechał do południowej dzielnicy i zaparkował samochód przy chodniku na Warren Place, wzdłuż którego rosły gęsto posadzone drzewa. Gdy wszedł do przeszklonej windy w głównym, bogato urządzonym budynku biurowego kompleksu, nie mógł otrząsnąć się ze zdumienia. Ten pierwszej klasy biurowiec zdecydowanie przewyższał standardem dziurę, w której pracował w centrum miasta. Wiedział, że Jones i Loving wynajęli biuro, lecz nie sądził, że uda im się zdobyć coś choćby w połowie tak komfortowego jak lokal w takim biurowcu. Nacisnął siódemkę. Jak to może być, zastanawiał się, że przez tyle lat pracowałem w tamtej dziurze i ledwie mi starczało na zapłacenie czynszu, a ci dwaj niezawo-dowcy zainstalowali się w takim komforcie? Zabrzęczał dzwonek. Wysiadł z windy prosto w ramiona potężnego, dobrze zbudowanego faceta. - To ty, Kapitanie? - przemówił pierwszy Loving. Objął Bena i uściskał go z siłą boa dusiciela. - Nie wierzę własnym oczom! - Też się cieszę, że cię widzę, Loving - odrzekł Ben i spróbował wyrwać się z mocarnych objęć, dając do zrozumienia, że kolega zbyt dosłownie wyraził swoją radość. Ben pamiętał czasy, kiedy Loving nie ważyłby się położyć ręki na ramieniu mężczyzny, a tym bardziej objąć go w publicznym miejscu. Wolałby, żeby tak zostało. - Wróciłeś do domu. Do gniazda. Nie mogę w to uwierzyć. - Odsunął się od Bena, jednak go nie puścił. - Wrócą dawne czasy! - Nic o tym nie wiem. - Wciąż nie potrafię w to uwierzyć - powtórzył Loving. - Choć Christina mówiła nam, że wrócisz. Ben uniósł brew. - Mówiła coś takiego? 107 - Tak. - Prowadził Bena korytarzem w kierunku ich biura. - Powiedziała, że raz uciekłeś i pewnie nieraz jeszcze uciekniesz. Ale że zawsze będziesz wracał. - Cóż za głębokie przemyślenia. - Ben otworzył drzwi i wszedł do środka. Wnętrze zachwyciło Bena. Nie był to może Biały Dom, ale Ben tak właśnie sobie wyobrażał spełnienie zawodowych marzeń. Miękki dywan od ściany do ściany, piękne mahoniowe biurka. Na ścianach tapeta wspaniale imitująca paloną cegłę. Oczywiście całe wyposażenie biurowe w postaci kopiarek, faksów, komputerów. A nawet telefonów z mnóstwem przycisków. - Skąd mieliście na to pieniądze? - Wynajęcie biura wcale nie kosztuje tak dużo, jak to sobie pewnie wyobrażasz. Wiesz, od chwili, gdy padły rafinerie, opustoszało mnóstwo lokali. Oddają je teraz praktycznie za darmo. Prawda jest taka, że płacimy niewiele więcej niż ty płaciłeś za tę dziurę w centrum. - Czy właśnie mi mówisz, że przez cały ten czas, gdy dusiłem się w tamtej klitce, mogłem pracować tutaj? Loving przełknął ślinę. - To stwierdzenie nie odbiega daleko od prawdy. -A zatem jesteś panem tej nieruchomości. Gdzie Jones? - Tam. - Ku zdziwieniu Bena za rogiem znajdowało się drugie, równie duże i równie bogato wyposażone biuro. Jones siedział pochylony nad klawiaturą komputera i coś na niej pisał. - Co tam słychać? - zagadnął go Ben. - Włamujesz się do Departamentu Obrony? Jones pospiesznie wpisał kolejną linijkę, po czym wyłączył komputer, zanim Ben zdążył do niego podejść i zerknąć mu przez ramię na monitor. Dziwne, pomyślał Ben. Co to za wielka tajemnica? Jones strzepnął z kolan nie istniejący kurz i wstał. - Fajnie cię znowu widzieć. - Wzajemnie. Widzę, że nie nudzisz się podczas mojej nieobecności. - O, to nic ważnego. Musiałem nadgonić trochę zaległości w przepisywaniu. Naprawdę się cieszę, że wpadłeś. - Dzięki. -Ale jestem też zdziwiony. Wprawdzie Christina mówiła... - Wiem, co mówiła Christina - Ben próbował zachować spokój. - Tak a propos, gdzie ona jest? Jones spojrzał na ścienny zegar. - Na zajęciach. -Co? Jones wyraźnie się zmieszał. - Słuchaj... no wiesz... Christina ma... jest zajęta. Bardzo zajęta. -Hmmm... - Trudno wymagać, żeby tak ambitna kobieta jak ona przebywała w towarzystwie takich mruków jak my. Ben przyjrzał się bacznie swojemu dawnemu asystentowi. Działo się coś dziwnego. 108 - Rozmawiałem z nią wcześniej i opowiedziałem jej o problemach Earla i o tym, że zamierzam mu pomóc. Ponieważ zdecydowałem się zająć jego sprawą, a on zapłacił mi już część honorarium, chciałbym, żeby zaczęła... Pukanie do głównych drzwi szybko zamieniło się w głośny i niecierpliwy łomot. W końcu drzwi lekko się uchyliły. - Czy któryś z was mógłby mi pomóc? To była Christina. Ben podbiegł do drzwi. Niosła trzy przepełnione pudła, które zasłaniały jej cały widok. - Wezmę jedno. Christina nie oponowała. Z ciężkim westchnieniem podała dwa pudła Benowi, a potem stopą otworzyła drzwi na oścież. - Dzięki - powiedziała, nie mogąc złapać tchu, gdy położyli już pudła na biurku Jonesa. - Podoba ci się mój nowy strój? - Miała na sobie jasnozieloną koszulę, która nie zasłaniała nawet pępka, krótką, jaskrawopomarańczową spódnicę i buty Day--Glo do kolan. - Taki styl retro, prawda? - Wyglądasz jak Julia w The Mod Squad. - Zajrzał do pudła leżącego na samej górze. Było pełne zakurzonych teczek, fotokopii i dokumentów. - Co to jest? - Przez te kilka godzin zdołałam się dokopać do tylu właśnie materiałów, dotyczących zabójstwa Profesora Hoodoo. - Już zaczęłaś? Wzruszyła ramionami. - Po co odkładać na później? - Przecież nie mówiłem ci, że wziąłem tę sprawę. Jeszcze nie byłem pewny. Mrugnęła do niego. -Ale ja byłam. - Sięgnęła do jednego z pudeł i wyjęła stertę papierów. - Poszłam do sądu i do archiwum. Odbiłam wszystko, co mieli na temat sprawy pierwszego zabójstwa dokonanego przez Earla Bonnera. - Nie nazywaj tego tak. On nikogo nie zabił. - Może i nie, ale przyznał się do popełnienia tego morderstwa. I dlatego sprawa nazywa się tak, a nie inaczej. - Chyba że zaczniemy działać. - Otworzył pierwszą z wierzchu teczkę. Znalazł w niej tę samą potworną fotografię, jaką Prescott wymachiwał im przed oczami. To samo zwęglone ciało. Ten sam przeraźliwy, wycięty uśmiech. - Sądzisz, że pomiędzy tymi dwoma morderstwami istnieje jakiś związek? -zapytała Christina. - Jestem pewien, że ktoś bardzo chce, żebyśmy tak myśleli. Ktoś chce przekonać cały świat, że oba morderstwa zostały dokonane przez tę samą osobę, czyli Earla. - Dlaczego? - Tego nie jestem całkowicie pewien. Jeśli jednak chce się wyprowadzić policję w pole, najlepiej jest zrobić właśnie coś takiego. Gliny majątendencję do wychwytywania oczywistych odpowiedzi, a śledztwo prowadzą do momentu, gdy znajdą dowody, które potwierdzają ich pierwszą, często pochopną tezę. Prawdziwe życie jest zdecydowanie bardziej skomplikowane. Christina pokiwała głową. 109 - Nie wiedziałam, ile chciałeś, żebym załatwiła. Przecież nie wniesiono jeszcze aktu oskarżenia. - Chcę, żebyśmy zrobili wszystko, co jest możliwe już dziś. Będzie cud, jeżeli w sprawie Earlanie wniosą aktu oskarżenia. A kiedy już to zrobią, dni będą nas dzielić od wstępnej rozprawy. Najlepiej zebrać jak najwięcej informacji już teraz. - Mówiłeś, że zrezygnowali po zeznaniach Tyrone'a? - Nie zmienili zdania co do tego, kto jest winny. Zdają sobie sprawę, że muszą teraz trochę się przyłożyć. Będą chcieli spełnić warunek szybkiego procesu. - Czego? - Prawo do szybkiego procesu miało w założeniu służyć ochronie praw oskarżonego. W praktyce wykorzystywane jest głównie przez prokuratorów. Wiedzą, że jak tylko wniosą akt oskarżenia, rusza zegar szybkiego procesu. Od tego momentu mają niewiele czasu, żeby zebrać materiał dowodowy i wnieść o wyznaczenie terminu rozprawy. W rezultacie najczęściej czekają, aż zbiorą wszystko, czego potrzebują, i dopiero wtedy kierują sprawę do sądu. Są gotowi, a biedny oskarżony nie ma bladego pojęcia, co się szykuje i musi przygotować obronę tak szybko, jak to tylko możliwe. Dzięki temu mają nad nim sporą przewagę. - Uważasz więc, że policja nie przestanie nękać Earla? - Tak uważam. Ale Mikę jest sprytny. Teraz, skoro wie o Tyronie Jacksonie, dopilnuje, żeby prokurator okręgowy wniósł akt oskarżenia dopiero w chwili, gdy historia Tyrone'a zostanie zweryfikowana... lub będą wiedzieli, jak ją obejść. Na szczęście, dzięki specyficznym talentom porucznika Prescotta, to my mamy przewagę - wiemy, że Earl jest podejrzany i że najprawdopodobniej zostanie wniesiony przeciw niemu akt oskarżenia. Wykorzystajmy to więc. Rozpocznijmy pracę już teraz. - Dobra, masz rację. Jakieś teorie? - Jeszcze nie. Może dopiero, gdy przejrzę wszystkie te papiery. - Uśmiechnął się z podziwem. - Nie mogę uwierzyć, że tak szybko się z tym wszystkim uwinęłaś. Niemal zapomniałem... - Podniósł wzrok. - Dziękuję, Christino. Dygnęła z gracją. - Żyję, by uszczęśliwiać innych. Ben uśmiechnął się. - Teraz chciałbym, żebyś dowiedziała się jak najwięcej o Tyronie. - Dobra. Co dokładnie? Ben wzruszył ramionami. - Należał kiedyś do Cripsów. Naciągacz. Earl powiedział mi, że poszukuje go policja. Boi się, że jeśli złoży zeznanie, gliny już mu nie popuszczą. - Ben przerwał. - Obawiam się, że prokurator pomacha mu nakazami aresztowania przed nosem i zaoferuje pewien układ, jeśli nie będzie zeznawał. - Czy to nie byłoby uszczuplanie materiału dowodowego? Pogwałcenie zasady Bradleya? Ben zmrużył oczy. Jej znajomość procedury i prawniczego żargonu zdecydowanie się poprawiły. - Jestem przekonany, że prokurator nazwałby to niedopuszczeniem wątpliwych dowodów. 110 -Aha. - I właśnie dlatego znajdź wszystko, czym moglibyśmy podeprzeć zeznania Ty- rone'a. Nie omijaj też komisariatu. Jeśli tylko zorientujesz się, że wybierają się po Earla, daj mi natychmiast znać. - Jasne. -A co ze mną? - zapytał Jones. Pochylił się do przodu jak terier błagający o kość. - Mógłbym wykorzystać swoje niewątpliwe talenty detektywistyczne. - Tak naprawdę potrzebna jest mi szybka maszynistka. - Mógłbym wam pomóc w prowadzeniu śledztwa. - Chcę być gotowy z wnioskami, gdy tylko zdecydują się wnieść akt oskarżenia. Wniosek o umorzenie postępowania, wniosek o ustanowienie kaucji... - Ben machnął ręką. - Wiesz, o co mi chodzi. Jones wyraźnie posmutniał. - Jasne, wiem. - A co ze mną? - zapytał Loving. - Też chciałbym się włączyć. Bennie mógł powstrzymać uśmiechu. Jakby pod wpływem energii elektrycznej, wszyscy poczuli nagłe podniecenie. Musiał przyznać, że było w tym coś krzepiącego. Nigdy przedtem nie widział, żeby jego personel tak garnął się do roboty. Widocznie podczas jego rozwodu z prawem poczuli większą motywację do pracy albo po prostu... bardzo się nudzili. - Loving, dla ciebie mam zadanie specjalne. Chcę, żebyś wyśledził mężczyznę, który przyniósł do klubu dywan krótko przed tym, jak, hmmm, odkryłem ciało. - Jak wygląda? - Nie zdążyłem mu się dobrze przyjrzeć. Zresztą Tyrone twierdzi, że i tak widziałem tylko przebranie. - Sądzisz, że ma coś wspólnego z jakąś firmą dywanową? - Bardzo w to wątpię. Szeroka klatka piersiowa Lovinga uniosła się i opadła. - Skąpisz mi informacji, Kapitanie. - Zdaję sobie sprawę, że to nie będzie łatwe. Dlatego was potrzebuję. - Ale z ciebie komplemenciarz. Jak ten gość dostał się do klubu? Ben strzelił palcami. - Przyjechał vanem. Widziałem samochód przez okno. - Jakiego był koloru? Ben spojrzał w górę. -No... - Może marka? Model? - Wiesz dobrze, że się nie znam na samochodach. - Prawda. Niepotrzebnie robiłem sobie nadzieję. Mógłbyś mi go narysować? - Spróbuję. - Przynajmniej tyle. Zobaczę, co uda mi się zrobić. - Jestem ci wdzięczny. - Dla ciebie wszystko, Kapitanie. - Dobrze, że wróciłeś, Kapitanie - zawtórował mu Jones. 111 Ben podniósł palec. - Tylko do tej jednej sprawy. Potem znów stąd znikam. Dostrzegł, że Jones puścił do Christiny oko. - Jasne, Kapitanie. Co tylko rozkażesz. - Mówię poważnie. Nie ma mowy, żebym na stałe wrócił do uprawiania zawodu. Po prostu pomagam przyjacielowi. Loving pokiwał głową, kierując się do biurka. - Jasne. - Poważnie! Christina poklepała go po ramieniu. - Wiemy, Ben. Zawsze byłeś poważnym facetem. - Uśmiechnęła się. - Co nie oznacza, że mamy traktować poważnie to, co mówisz. Rozdział 21 G /hociaż biuro wynajmowane przez Jonesa i Lovinga w South Side zrobiło na Benie wrażenie, gdy tylko wsiadł do samochodu, przypomniał sobie o dobrych stronach swojej dawnej klitki, wynajmowanej za psie pieniądze w centrum miasta. Może była to tylko tania rudera, otoczona lombardami, wokół których krążyli poręczyciele kaucyjni, lecz za to sądy, siedziby firm i główny komisariat policji znajdowały się w pobliżu. Nawet wspaniały parking nie wynagradzał trudów dwudziestominutowej jazdy do centrum miasta. Zostawił samochód na podziemnym parkingu i schodami dostał się na główny poziom. Po drodze na komisariat minął budynek sądu hrabstwa. Niegdyś bywał tam niemal codziennie, a teraz widział ten budynek pierwszy raz od sześciu miesięcy. Gdy tak szedł, dopadły go wspomnienia, jedne przyjemne, inne mniej. Tutaj właśnie odniósł swoje największe zawodowe sukcesy. I tu doznał najbardziej gorzkich porażek. Przypomniał sobie swoją pierwszą wizytę w sądzie. Prowadził sprawę o adopcję. Wypadł wtedy beznadziejnie. Później też nie brylował na sali sądowej, jednak przynajmniej nauczył się, kiedy wstać, kiedy usiąść, kiedy się odezwać, a kiedy się zamknąć. Wspomnienie goniło wspomnienie. Pamiętał, jak reprezentował nie istniejące już Apollo Consortium, wnioskując o wydanie wyroku w trybie przyspieszonym; przypomniał sobie sprawę karną, w której bronił oskarżonego z niedorozwojem umysłowym przed karą śmierci. Przypomniał też sobie swój największy triumf - skuteczną obronę Christiny w sprawie o zabójstwo. Gdy sąd bezwarunkowo umorzył postępowanie, zdał sobie sprawę, że jest dumny z tego, iż wykonuje zawód adwokata. Nawet w najtrudniejszych chwilach, gdy inne procesy kończyły się niepowodzeniem, gdy jego życie prywatne legło w gruzach, gdy tysięczny raz słyszał idiotyczne dowcipy 8 Najwyższa sprawiedliwość 113 o prawnikach, wracał pamięcią do tamtej sprawy i już wiedział, dlaczego robi to, co robi. Aż do sprawy Wallace'a Barretta. Gdy zapadł wyrok, pomyślał, że wszystko, co wiedział - lub przynajmniej uważał, że wie - nagle straciło sens, zdewaluowało się. Zrozumiał, że w pojedynkę nie potrafi sprawić, by sprawiedliwości stało się zadość. Nagle przestał wiedzieć, dlaczego jest prawnikiem. Co gorsza, nie chciał być prawnikiem. Mimo pochlebstw i namów Christiny, Jonesa i Lovinga nie mógł tego zmienić. Stracił cel w życiu; nie miał pojęcia, co jeszcze chce osiągnąć. Ale... oto znów się tu pojawia, pracując nadjeszcze jedną sprawą, choć nie oznacza to, że znalazł odpowiedzi na pytania, które dręczyły go przez ostatnie pół roku. Wrócił do pracy, ponieważ przyjaciel potrzebował pomocy. Nie miał wyjścia. Nie mógł zawieść Earla. Windą wjechał na trzecie piętro budynku władz miejskich i udał się do komisariatu. Policjant w dyżurce rozpoznał go. Spojrzał wprawdzie groźnie, lecz zaprosił gestem ręki do środka. Pewnie nie podoba mu się mój krawat, pomyślał Ben. Pokonał krętą drogę pomiędzy przepierzeniami. Zatrzymał się przed drewnianymi drzwiami z nazwiskiem: MICHAELANGELO J. MORELLI, WYDZIAŁ ZABÓJSTW. Ben uchylił drzwi i wsunął w szparę głowę. - Czy zupa jest już gotowa? Na szczęście Mikę był sam. Podniósł wzrok, po czym spojrzał na elektroniczny zegarek, który stał na biurku. - Gotowa! Ben wszedł do środka. - Nieodpowiednia pora? - Skąd. Mam nawet jeszcze trochę czasu. Ben spojrzał na zegarek. Do południa brakowało dwóch minut. - Nie rozumiem. - Założyłem się z Harrym, policjantem z dyżurki, o dwadzieścia dolców, że Kin- caid zjawi się w moim biurze przed dwunastą. - Dlatego spojrzał na mnie spod oka. Czy jestem aż tak przewidywalny? - W pewien sposób tak. Siadaj. Ben usiadł na jednym z krzeseł ustawionych naprzeciw biurka Mike'a. - Przyszedłem pogadać o Earlu. Co już zebrałeś? Mikę podrapał się po brodzie. -Proszę mi wybaczyć, mecenasie, ale zdaje się, że już odbyliśmy rozmowę, w której wyjaśniłem, że ja pracuję dla prokuratora, a ty dla oskarżonego, co oznacza, że nie pracujemy razem. - Zgadzam się. Mikę spojrzał z niedowierzaniem. - Naprawdę? - Zgadzam się, że już odbyliśmy taką rozmowę. Mikę uśmiechnął się. - Wydaje mi się, że wiesz tyle co my. 114 - Chciałbym się upewnić. Mogę obejrzeć wasze papiery? -Ben... - Zdajesz sobie przecież sprawę z tego, że musisz zebrać także dowody na korzyść podejrzanego. - No właśnie, podejrzanego. Jednak twojemu klientowi nie postawiliśmy jeszcze zarzutów. Ergo - nie jest podejrzanym. - Czy możesz mnie nie ogłupiać tekstami z szybkiego procesu? Mikę skrzyżował ręce na piersi. - Powtarzam: wiesz tyle co my. Popełnił zabójstwo, takie jak dwadzieścia dwa lata temu. - Nie popełnił wtedy zabójstwa. - Ale przyznał się do winy. - Nie chciał się witać z krzesłem elektrycznym. - To ci właśnie powiedział? - Mikę potrząsnął głową. - Niejeden raz dałeś się nabrać na patetyczne bzdury o ciągłym pechu, ale w tym przypadku przechodzisz sam siebie. Zmądrzej, Ben. Ludzie nie przyznają się do przestępstw, których nie popełnili. Strach ma swoje granice. - Gdyjesteś czarny, biedny, niewykształcony i przygnębiony... - Daj spokój, Ben! Facet przyznał się do winy! - Powiedziano mu... - Słuchaj, rozmawiałem z detektywem, który zajmował się tą sprawą. Jest już na emeryturze, ale zapewnił mnie, że nie ma wątpliwości co do tego, że Earl popełnił tę zbrodnię. - Nawet jeśli popełnił podobne przestępstwo przed wielu laty... - Podobnie okrutne - przerwał Mikę. - Podobne w szczególe, którego inni ludzie nie byliby w stanie powielić, nawet gdyby chcieli. Poza tym ciało zostało znalezione w jego miejscu pracy - w miejscu, do którego dostęp jest bardzo ograniczony. A ofiara była kobietą, z którą czuł się na swój romantyczny sposób związany. - To zbieg okoliczności... - Mam naocznych i pośrednich świadków, którzy przebywali wtedy w klubie i twierdzą, że Earl zachowywał się dziwnie tamtej nocy. Był niespokojny, zdenerwowany. - Łatwo można to wytłumaczyć. Czekał na Lily, która się nie pojawiła. - Albo po prostują zabił. Czy nie można tym wytłumaczyć zdenerwowania? Ben potarł dłoń o dłoń. Jeśli tak samo będzie obalał dowody oskarżenia na procesie, Earl przepadnie. - To nie stanowi dowodu... - Mam również innych świadków: sponsorów, którzy zeznają, że zanim przesunąłeś lampę, czym spowodowałeś upadek ciała, Earl krzyczał zza kulis, byś zostawił ją w spokoju. Zgadza się? Ben nie odezwał się. Aż do teraz nie pamiętał o tym. Nie przypuszczał dotąd, by ta okoliczność mogła mieć jakieś znaczenie, ale teraz, gdy dobrze się zastanowił... dochodził do coraz smutniejszych wniosków. Mikę rozparł się na krześle. - Tak też myślałem. 115 - Co teraz sądzisz o mojej sprawie? - Earl po prostu nie chciał, żebym zawracał sobie głowę tą lampą. -Tak... - To wszystko można wyjaśnić. -A wyjaśnienia można wymyślić. Tylko czy można je podeprzeć dowodami? Nie. Spójrz prawdzie w oczy, Ben. On to zrobił. - Więc dlaczego nie postawiłeś mu zarzutów? - Powiedzmy, że musimy jeszcze rozpracować Tyrone'a Jacksona. Nie martw się jednak, poradzimy sobie. - Twierdzisz, że jego zeznania nie są wiarygodne? Mikę poszperał w stercie teczek rozrzuconych na biurku, aż w końcu znalazł odpowiedni dokument. Przesunął go po biurku w stronę Bena, tak by ten mógł mu się przyjrzeć. - Tyle właśnie wiemy o panu Jacksonie. To wyjaśnia, dlaczego nie garnął się do rozmowy z nami. Ben nie musiał nawet patrzeć. - Dwa nakazy aresztowania. - Właśnie. Jeden związany ze strzelaniną sprzed półtora roku, w którą zamieszane były gangi. Zginął wtedy policjant Torres. Drugi za naciąganie. - Rozmawiałem z nim o tej strzelaninie. Zapewnił mnie, że nie brał w niej udziału. - W to akurat wierzę - przyznał Mikę. - Dlatego nie upierałem się tak z tym nakazem. Główni bohaterowie tamtego zajścia zostali już skazani. Nie zależy mi również na wyegzekwowaniu drugiego nakazu, bo Tyrone naciągnął jednego z najbardziej znanych alfonsów działających na Jedenastej. Mimo wszystko te sprawy podważają wiarygodność jego zeznań. - A ty wykorzystasz j e, żeby podważyć wiarygodność Jacksona, tak? - Nie, nie poruszę tych kwestii. To wy, adwokaci, musicie znajdować jakieś rozwiązania. Nie będę również zawierał po kryjomu żadnych układów, jeśli i o to się martwisz. - Wiem, że nie zrobiłbyś tego. Ale co z prokuratorem? Bullock zrobi wszystko, by skazano Earla. - Niezbyt to pochlebna opinia, ale taka była prawda. - Po sprawie Barretta Bullock został zawieszony. Nie zajmował się żadną sprawą przez ostatnie sześć miesięcy. Zresztą nie wiem, czy kiedykolwiek mu pozwolą. -Jednak... - Ben, twój klient ma kryminalną przeszłość. To podważy wiarygodność wszystkiego, co powie. - Ja też widziałem faceta z dywanem. - Wiem, że go widziałeś. Jeszcze raz przesłuchujemy wszystkich potencjalnych świadków, żeby wpaść na trop tego gościa. Jednak fakt, że kręcił się tam ktoś inny, nawet w przebraniu, nie przesądzaj eszcze sprawy. Kto przychodziłby do klubu w przebraniu tylko po to, żeby podrzucić ciało? Nie, Earl Bonner jest znacznie bardziej prawdopodobnym podejrzanym. A jeśli morderstwa nie popełnił on, kolejnym podejrzanym byłby ktoś, kto pracuje w klubie. Ostatnie zdanie przykuło uwagę Bena. 116 - Ktoś, kto pracuje w klubie? - Tak. Ktoś, czyj pobyt w klubie byłby uzasadniony. Co z kolei wyjaśniałoby, dlaczego dopuścił się przestępstwa właśnie tam lub dlaczego podrzucił ciało. Ktoś, kto miałby łatwy dostęp do sceny. Mózg Bena pracował na zwiększonych obrotach. - Jakiś przykład? - Skąd mogę wiedzieć? Ludzie z obsługi, muzycy. Ty. Ben wrócił pamięcią do zakończonego fiaskiem rocznicowego koncertu. Barmanki nie miałyby po co wchodzić na scenę, gdzie znaleziono ciało - podobnie bramkarze czy kasjer. Nawet gdyby ktokolwiek z nich próbował dostać się na scenę, gdy kurtyna była jeszcze zasunięta, z pewnością ktoś by ich zauważył. Jednak członek zespołu kręcący się na scenie nie wzbudziłby niczyich podejrzeń. Mógł tam nawet paradować z wielkim pakunkiem bez zwracania na siebie czyjejkolwiek uwagi. - Może sam powinienem postarać się o adwokata? - Wyluzuj się, mecenasie. Zabójcą jest Earl. Ben westchnął. - Czy skontaktuj esz się ze mną, zanim aresztuj esz Earla, żebyśmy mogli oszczędzić sobie traumatycznych przeżyć? Mikę odwrócił wzrok. - Zawiadamianie obrońcy podejrzanego o zbliżającym się aresztowaniu jego klienta naruszyłoby zasady wydziału. Poza tym mógłbyś tę informacj ę niewłaściwie wykorzystać. - Zrobisz to? -Nie. Ben odwrócił głowę. - Ale i tak chciałem do ciebie zadzwonić i zapytać, czy masz jakieś nowe zdjęcia twojego siostrzeńca. Chciałbym na bieżąco widzieć, jak dorasta ten urwipołeć. Więc może zadzwonię. Chwytasz? Ben zrozumiał. Gdy Mikę zadzwoni, żeby zapytać o zdjęcia malucha, będzie to znak dla Earla, żeby zaczął szykować szczoteczkę do zębów. - Wpadnę później, żeby sprawdzić, czy przyszły już raporty z laboratorium. - Jak chcesz. - Mikę zajął się papierami leżącymi na biurku. Ben zatrzymał się przy drzwiach. - Jesteś dobrym przyjacielem, Mikę. Mikę podniósł wzrok znad papierów. - A ty dobrym prawnikiem, Ben. Rozdział 22 gazetę w rękach. Wspaniale! A bał się, że wszystko będzie takie trudne! Wyszedł na patio, żeby rozkoszować się świeżym porannym powietrzem. Mógł wcześniej pomyśleć, że prasa nie omieszka wspomnieć o każdym, najmniej szym nawet szczególe. Co więcej, o takim szczególe, który może sprowadzić na kogoś śmierć. Spodziewał się, że będzie musiał porządnie popracować. Że zmarnuje wiele dni na przetrząsanie North Side, obserwowanie O'Brien Park, jeżdżenie wzdłuż Memoriał Drive i na odwiedzanie wielu innych miejsc, gdzie gromadzi się młodzież. A teraz okazuje się, że niczego takiego nie będzie musiał robić. Wszystko, czego potrzebował, otrzymał bez żadnego wysiłku. Rozwinął gazetę, gładząc zagięcia. Z drżeniem serca przeczytał to jeszcze raz. NIC NOWEGO W SPRAWIE MORDERSTWA W KRAINIE JAZZU, krzyczał tytuł. Opuścił kilka pierwszych akapitów, w których szczegółowo opisano „prowadzone przez policję śledztwo" oraz krótko przypomniano samo zdarzenie: „Ciało spadające na scenę na oczach setki widzów"... Cytowano relacje naocznych świadków: „Byłem w pierwszym rzędzie, gdy to się stało. Nagle spadło ciało. Krew obryzgała wszystkich dokoła, mnie także. Zacząłem krzyczeć, chciałem się stamtąd wydostać. Straciłem głowę". Opisy w ogóle go nie interesowały. Dopiero ten fragment przykuł jego uwagę i sprawił, że twarz znów rozjaśnił mu szeroki uśmiech: „Policja zajmuje się również zeznaniem młodego człowieka, który był w klubie tamtego wieczora. Twierdzi on, że widział robotnika, być może w przebraniu, niosącego dywan. Mimo iż policja twierdzi, że nie zlekceważy żadnego tropu, ostrzegła, że świadek, o którym mowa, Tyrone Jackson, lat dwadzieścia jeden, stały bywalec klubu i znajomy właściciela, ma kryminalną przeszłość i że jego zeznania mogą zostać uznane za niewiarygodne". 118 Ponownie złożył gazetę i przycisnął ją do piersi. Na niczym więcej mu nie zależało. Wydawało mu się, że przeczytana właśnie wiadomość brzmi jak utwór Coltra-ne'a, solo B.B. Kinga albo jak Gershwinowska rapsodia. Opadł na krzesło. Dzięki temu wszystko stawało się prostsze. Teraz musiał tylko obserwować klub w oczekiwaniu na tego czarnoskórego zgniłka. Jego palce musnęły oszklony blat stołu i przeniosły się na błyszczące, srebrne ostrze noża. Nie dokończona robota nigdy nie dawała mu spokoju, lecz zawsze wiedział, co wtedy robić. Popatrzył na wypolerowane srebro - drogocenną broń. Na ostry jak brzytwa nóż, który nazywał Panem Rozśmieszaczem. Zapytacie pewnie, dlaczego akurat tak. Na policzki wystąpiły mu rumieńce. Ano, ponieważ na wiele twarzy sprowadzał uśmiech. Rozdział 23 »en napawał się jazdą cichą, przeszkloną windą w drodze do biura Jonesa i Lo- vinga. Wciąż nie mógł dojść do siebie, odkąd zobaczył, jakie stylowe gabinety sobie obaj zafundowali. To był dobry pomysł. Kiedy rozpoczynasz coś od nowa, powinieneś sprawić, żeby wszystko było świeże, ożywcze, ekscytujące. W takim miejscu jak to mógł sobie prawie wyobrazić... Ale nie. Tylko jedna sprawa i znika. Wciąż ma dużo pieniędzy w banku, a jego muzyczna kariera dopiero się zaczyna. Może rozpocznie pracę nad kolejną książką. Nie zamierza pozwolić sobie na ponowne zboczenie z wytyczonej drogi. Loving właśnie zamykał biuro, gdy zobaczył zbliżającego się Bena. - Kapitanie! Nie spodziewałem się zobaczyć cię znów tego wieczoru. Potrzebu-jesz czegoś? - No, właściwie to szukałem ciebie. Chciałem się poradzić w pewnej sprawie. Przykro mi, że zajmuję ci czas po pracy, ale... - Żaden problem, Kapitanie - rozpromienił się Loving, mile połechtany. Otworzył drzwi i wszedł do biura. - O co chodzi? Ben oparł się o jego biurko. - Grałeś kiedyś w pokera, prawda? Loving wzruszył ramionami. - Takie tam... Ja i chłopaki w „Orpha" s Lounge". Mieli tam pokój na zapleczu. - Podniósł głowę. - Oczywiście, to było zanim spotkałem ciebie. Zanim się nawróciłem. Czemu pytasz? - Cóż, dziś wieczór sam gram w pokera. Loving zrobił wielkie oczy. -Ty? - No, tak. 120 - Grasz w pokera? - Myślisz, że nie potrafię? - Nie, Kapitanie... Nie chciałem... To znaczy, j estem pewien, że możesz nauczyć się reguł... - Ale myślisz, że dam plamę. Loving pochylił głowę z zakłopotaniem. - Musisz zrozumieć, Kapitanie. Poker wymaga pewnej... przebiegłości. Umiejętności wprowadzania w błąd. Ben nerwowo tupał nogą. -No i? - Cóż, Kapitanie, jesteś jedną z najłatwiejszych do przejrzenia osób, jakie znam. Ben zmarszczył brwi. - Czy to dobrze? - Nie wtedy, gdy grasz w pokera. - Całe życie słuchałem obowiązkowego tekstu każdego macho, jaką to głęboką, strategiczną grą jest poker. Ja tam uważam, że jest równie głęboki i wymagający strategii jak gra w makao. - Jeśli chodzi o reguły, zgoda. Ale jeśli chcesz wygrać, musisz blefować. - Co jest tylko ładnym słowem na oszustwo. - Blef to nie oszustwo. Blef polega na niemówieniu. Widzisz, twój problem polega na tym, że j esteś nieprzyzwoicie uczciwy i zawsze mówisz otwarcie to, co wiesz. A czasami lepiej coś zataić. Czasami najlepiej zmusić innych do zgadywania. Dobrze jest pozwolić im wyobrażać sobie coś, co niekoniecznie jest takie, jak się wydaje. To połowa tego, o co chodzi w pokerze. - A drugie pół? - Ryzykowanie. I szczerze mówiąc, Kapitanie, w tym też nie jesteś mocny. -Twarz mu stężała. - Ale dlaczego, na Boga, chcesz grać w pokera? Chyba zostało ci jeszcze dużo forsy ze sprawy Barretta. - Tak, ale wieczorem Earl i reszta chłopaków z zespołu grają w pokera. - Więc? - Mikę uważa, że najbardziej prawdopodobnymi podejrzanymi w sprawie morderstwa Campbell są ludzie, którzy mieli dostęp do sceny. - Rozumiem. To część twojego dochodzenia. Ben pokiwał głową. - Pamiętam, co kiedyś powiedział Harry Truman: „Jeśli chcesz naprawdę poznać człowieka, zagraj z nim w pokera". A ja bardzo chcę poznać tych ludzi. Chcę zobaczyć, jak zareagują, gdy w rozmowie poruszę sprawę morderstwa. Kiedy gliny się do nich dobierają, mają się na baczności, sąprzygotowani. Chcę zobaczyć, czego uda mi się dowiedzieć, kiedy mają opuszczoną gardę. - Będziesz potrzebował pomocy. - Loving otoczył muskularną ręką ramiona Bena. - Pozwól mi udzielić ci kilku wskazówek. Trzy rady, jak przetrwać. - Byłbym zobowiązany. - Jeśli od razu masz złą kartę, pasuj. Ben skrzywił się. 121 - Czemu nie wydaje mi się, że jest to tajemnica mistrzów? - Słuchaj, może potrafisz blefować, może nie, ale nikt nie jest w stanie robić tego cały czas i nikt nie będzie za każdym razem wygrywać. To tak jak przy przesłuchaniu... musisz zadecydować, które bitwy możesz wygrać. A nie ma sensu ryzykowanie kupy pieniędzy na coś, co jest beznadziejne od samego początku. - Okay, dobra. Spasuję. Co jeszcze radzisz? - Obserwuj twarze pozostałych graczy. Praktycznie każdy na świecie ma jakiś tik, gest albo automatyczną reakcję na pewien rodzaj rozdania. Jeśli jest dobre, wyciągają się na krzesłach. Jeśli kiepskie, prostują się i udają, że to królewski sekwens... i tak dalej. Prawie każdy robi coś bez zastanowienia i co najważniejsze, nie wiedząc o tym. Jeśli go obserwujesz, rozpoznasz sygnały. - To wygląda na dobrą radę. A jaka jest trzecia? Loving wyszczerzył zęby. - Odłóż sobie pieniądze na taksówkę do domu. - No, no, nasz szanowny pianista. To ci dopiero święto. Wchodź. Gordo wprowadził Bena do środka swojego przestronnego mieszkania w południowej części Tulsy. Pokerowe rozgrywki trwały; dzisiaj odbywały się u Gorda. Jego apartament był o wiele ładniejszy niż Ben mógłby się spodziewać po rzadko zatrudnianym gitarzyście. Ekstrawaganckie meble plus obszerna weranda z imponującym widokiem na miasto. Gordo eskortował Bena do salonu, gdzie pozostali gracze zgromadzili się już wokół zielonego stołu. Pieniądze fruwały, rozdawano sztony. Oprócz Bena i trzech innych muzyków była tam jeszcze Dianę. Miała na głowie czarną czapkę z napisem TOP GUN i paliła długie, wąskie cygaro. Earl tasował karty; nie wyglądało, żeby specjalnie ucierpiał mimo stresów ostatnich kilku dni. Seat nosił swoje charakterystyczne okulary przeciwsłoneczne, chociaż w pokoju było dość ciemno. Denny miał na głowie czapkę w niebieskie kwiaty, jaką mógłby włożyć turysta na Hawajach. - Siadaj, Benji - powiedział Gordo, wyciągając krzesło. Ben wśliznął się na miejsce i wyciągnął portfel. - No, Ben, to ci niespodzianka. - Dianę mówiła przez zęby, w których zaciskała cygaro. -Nie przypuszczałam, że grasz. - Zazwyczaj nie gram - powiedział Ben. - Ale ponieważ to pamiątkowa gra... Skinęła głową w kierunku okrągłej obręczy przytrzymującej sztony. Najwidoczniej Dianę robiła za bankiera, co nieszczególnie go zdziwiło. - Przyniosłeś jakieś pieniądze? - Pewnie. Jak gracie? - Każdy z nas wykłada pięćdziesiąt dolarów - tłumaczyła Dianę. -1 to wszystko, co możesz wygrać. Nie wolno wnosić nic więcej. Kiedy odpadasz, to odpadasz. Gramy, aż ktoś zgarnie wszystkie sztony. Ben przełknął ślinę. - Jak długo to trwa? - Czasami całą noc. 122 Seat się wykrzywił. - Stawiam dziesięć dolców, że Kincaid nie dotrwa do kanapek. - Wchodzę za piętnaście - roześmiał się Gordo. - Mogę was zaskoczyć - Ben próbował się jowialnie uśmiechnąć. Seat i Gordo nie odpowiedzieli, lecz Ben miał nieodparte wrażenie, że uznali to za zupełnie nieprawdopodobne. Gordo wciągnął powietrze. - Wydaje mi się, że czuję rybę. Denny zrobił to samo. - Taak. Tuńczyk. W dużych ilościach. Obaj się roześmiali. Ben domyślił się, że czegoś nie łapie. - Ryba w pokerowym języku to pewny przegrywający - wyjaśniła mu Dianę. -A tuńczyk to duża ryba. - Uważaj na Dianę - poradził Gordo. - Kiedyś była profesjonalistką. - O co ci... - Nie tego rodzaju profesjonalistką- zaśmiał się Gordo. - No, tylko w moich snach. Dianę dmuchnęła mu dymem prosto w twarz. - Dorośnij, Gordo. - Dianę zawodowo grała w pokera - wyjaśnił Benowi Seat. Pokiwała głową. - To się działo jeszcze kiedy mieszkałam w Vegas. Byłam druga na zawodach w ramach Światowej Ligi Pokera. Oczywiście miałam wtedy trochę więcej pieniędzy niż dziś. - Nie miałem pojęcia, że wy to traktujecie tak... poważnie. - Przełykając z wysiłkiem, Ben wyciągnął z portfela pięćdziesiąt dolarów i położył je ciężko na stole. - Łatwo przyszło, łatwo poszło, prawda, Ben? - powiedziała Dianę, chwytając banknot. -Ładnie z twojej strony, że dziś przyszedłeś, Ben- odezwał się cicho Earl. Wydawało się, że on jeden traktował tę grę ku pamięci bardzo poważnie. - Oddajesz hołd pamięci Lily. Ben zebrał sztony. - Przynajmniej tyle mogę zrobić. - Byłeś kiedykolwiek na takiej rozgrywce ku pamięci? - Nie, nigdy. A ty? - OdbyliśmyjednązaGeorge'a... Profesora Hoodoo... po tym, jak odszedł. Prawdę mówiąc, zaraz następnej nocy. Też dobra rzecz. Potem byłem już... nieosiągalny. W pudle, dopowiedział w myśli Ben. - To dopiero była noc - ciągnął Earl. - Wy, chłopcy, nie możecie sobie wyobrazić, jak się wtedy żyło. George Armstrong był najlepszy z nas i wszyscy zdawaliśmy sobie z tego sprawę. On wiedział wszystko co trzeba o muzyce. Dlatego mówiliśmy na niego Profesor. Kochaliśmy tego człowieka, przynajmniej przez większość czasu. Tamtego wieczoru przyszło grać chyba ze trzydzieści, czterdzieści osób. Każdy chciał złożyć Profesorowi hołd. 123 - Więc przyszli na partię pokera? - Czemu nie? Lepsze to niż upicie się i zawodzenie na jakimś nabożeństwie czy sterczenie nad świeżo wykopanym grobem jak dekoracja tortu. Ben pokiwał głową. Wydawało mu się to słuszne. - Cieszę się, że ciebie także tu dziś widzę, Seat - kontynuował Earl. - Nie spodziewałem się tego. Miło z twojej strony. Seat kiwnął głową, lecz nie odpowiedział. Co to znaczy? - zastanawiał się Ben. - Znałeś Lily, prawda? - zapytał Scata. - Taa - odpowiedział tamten, a zza okularów nie było widać jego oczu. - Znałem Lily. - Do diabła, synu, oczywiście, że Seat znał Lily i Profesora Hoodoo, tak jak i wszystkich w środowisku - wtrącił Earl. - Obijał się razem z Hueyem Smithem. Grał na saksie z Redem Tylerem. Brał udział w jam sessions z Bobem Gilensonem w Oklahoma City. Pojechał do Paryża z Lightnin' Hopkinsem i T-Bone Walkerem. Seat pochylił lekko głowę. - Och, stary Seat poznał w biznesie prawie wszystkich, po kolei. On w tym działa niemal tak długo jak ja - zaśmiał się Earl, po czym serdecznie poklepał Scata po plecach. - Czy ktokolwiek inny z was znał Lily? - zapytał niewinnie Ben. Nikt nie dał po sobie poznać, że tak było, aczkolwiek Ben wiedział, że to niewiele znaczy. - Myślę, że to naprawdę dziwne ...no wiecie, ten tajemniczy facet z dywanem, pojawiający się tuż przedtem zanim spadło ciało. Wy, chłopaki, też tam byliście. Czy nikt z was go nie widział? - No właśnie, a ty, Seat? - zapytał Gordo. - Pamiętam, jak mówiłeś, że musisz coś załatwić, zanim się zacznie występ. Nie natknąłeś się na tę kreaturę? Seat odwrócił zasłonięte oczy. - Nic nie widziałem. - To co, gramy w karty czy nie? - wtrąciła się Dianę. - Uspokójcie się, chłopcy - zawołał Denny. - Dianę robi się poważna. Gordo wyszczerzył zęby. - Dianę, kochanie, ze mną możesz być poważna, kiedy tylko zechcesz. Dianę zignorowała go. - Dobra, wy głąby, słuchajcie. Gramy na sposób teksański. Każdy dostaje po dwie karty, pięć na środek - pierwsze trzy j ednocześnie, potem czwarta, potem piąta. Rozumiecie? Ben kiwnął głową, bo przypuszczał, że ten szczegółowy opis gry przeznaczony był głównie dla niego. - Dobra. Lecimy. - Dianę rozdała graczom po dwie karty. Ben sprawdził swoje - dwójka trefl, szóstka kier. Mając w pamięci pierwsze przykazanie Lovinga, spasował. Wszyscy inni obstawili swój e zakłady i Dianę wyłożyła trzy karty na stół. Ósemka i dwa walety. Najwyraźniej, gdyby ktoś trzymał waleta w ręku, mógłby się odprężyć. 124 Położenie następnej karty na stół - tym razem dziewiątki - poprzedziła kolejna runda zakładów. Po tej rundce obstawiania zostali w grze jedynie Dianę i Gordo. - No tak - rzuciła Dianę, zaciągając się cygarem. - Teraz już jesteśmy tylko ty i ja. - Zawsze marzyłem o tej chwili - parsknął Gordo. - Postaram się, żebyś zapamiętał ten moment na bardzo długo. - Sięgnęła po swoje sztony. - Stawiam pięć dolców, że nie masz waleta. Gordo sprostał wyzwaniu. - Pięć zielonych, że mam jednego. - Sięgnął po jeszcze jeden szton i podniósł stawkę o kolejne pięć dolarów. - A może nawet dwa. - Wątpię. - Wyrównała zakład. - Zobaczmy, co przyjdzie. - Położyła piątą kartę na stole. Był to kolejny walet. Oczy wszystkich rozszerzyły się jeszcze bardziej. Postępując zgodnie z drugim przykazaniem Lovinga, Ben obserwował twarze. Dianę nie wydawała się zbyt ucieszona takim obrotem sprawy. Wszyscy wgapiali się w ich karty, wciąż zakryte. Ben zdał sobie nagle sprawę, że serce bije mu szybciej - a przecież nawet nie grał. Może rzeczywiście w tej grze było coś więcej niż przypuszczał. Gordo pchnął ku środkowi stołu sztony warte co najmniej dziesięć dolarów. - Lily musiała być nie byle jaką damą - cmoknął. - Dzisiaj jest moja noc. Twarz Dianę przybrała ponury wyraz. Najwyraźniej myślała i obliczała. Ben nie sądził, że mogła mieć jakikolwiek wybór. Oczywiście, zostało jej jeszcze sporo szto-nów, lecz Gordo najpewniej dostał waleta. W żaden sposób nie mogła go pobić. Dłoń Dianę sięgnęła ponownie po sztony. - Sprawdzam - powiedziała. Oczy Gorda otworzyły się nagle. - Zwariowałaś, kobieto? - Sprawdziłam - powtórzyła Dianę spokojnie. - Zobaczmy twoje karty. Całe podniecenie opadło z twarzy Gorda. Z mocno zaciśniętymi ustami odwrócił swoje karty. Czwórka i siódemka. Niewiele lepsze niż te, z którymi Ben spasował. Gordo wcale nie miał waleta. Cały czas blefował. Dianę odwróciła swoje karty: para dziesiątek. Gordo był zdumiony. - Skąd wiedziałaś, że nic nie mam? - Nazwij to przeczuciem. - Dianę przesunęła sztony na swoją kupkę. - Czy ten czas spędzony razem był dokładnie taki, jak sobie wymarzyłeś, Gordo? Gordo wyszczerzył zęby - z wielkim wdziękiem, pomyślał Ben, jak na kogoś, komu właśnie wyczyszczono kieszenie. - Był, ale teraz już nie mam po co żyć. - Cóż, nie zabijaj się. To tylko gra. - Życie jest grą - odpowiedział Gordo. - A śmierć słodką nagrodą. To już drugi raz w ciągu kilku ostatnich dni Ben słyszał, jak Gordo wygłasza dziwną uwagę o śmierci. Zapamiętaj sobie, pomyślał: złożyć prywatną wizytę Denny'emu, żeby o tym porozmawiać. 125 Dianę potasowała karty, a potem oparła się o stół i wyglądając jak pirania zbliżająca się do zdobyczy, powiedziała: - Dobra. Kto chce zostać pożarty w następnej kolejności? Była prawie druga nad ranem, gdy zagrali po raz ostatni. W rozgrywce zostały dwie osoby - Dianę, czego wszyscy się spodziewali, i Ben, czego nie spodziewał się nikt, łącznie z samym Benem. Kincaid rzeczywiście przetrwał dłużej niż kanapki, ku zdziwieniu wszystkich, ale i rozgoryczeniu niektórych, to jest Scata i Gorda, którzy musieli dotrzymać swoich zakładów, poczynionych na boku. Tak naprawdę to postępował tylko zgodnie z sugestiami Lovinga. Pasował częściej niż ktokolwiek inny w grze, ale w rezultacie utrzymał swoje zasoby pieniężne. Nie ośmielił sięblefować, ale nie biorąc udziału w złych rozdaniach i grając pewniaki, powolutku zebrał trochę wygranych. Na dodatek miał szczęście usunąć dwóch graczy, przejmując ich sztony. Wygrał parą dam z Gordem, a potem, tylko dwa rozdania później, dzięki dwóm siódemkom i dwóm piątkom, udało mu się to samo z Earlem. A teraz zostali już tylko on i Dianę. Na nieszczęście, Dianę wygrała właśnie z rzędu kilka wysoko obstawianych rozdań. Ben doskonale czuł, co się święci. Będzie go obcinała, dopóki nie odpadnie. Jeśli miał mieć jakąkolwiek nadzieję na wygraną, musiał spróbować podejść do tego inaczej. I to szybko. - Może byście się pospieszyli? - powiedział Denny. - Mam na sobie te ciuchy cały dzień. Zaczynają się robić mało wygodne. Ben spojrzał na niego. - Czemu? Swędzą cię? - Denny uważa, że wszystkie ciuchy są mało wygodne - zaśmiał się Gordo. - Naprawdę? - Dobra, zaczynajmy - powiedziała Dianę. Sztony na otwarcie już leżały i Dianę rozdała. Ben podniósł rogi swoich kart i rzucił na nie okiem. Dwie dziesiątki! Nieźle jak na początek. Tętno mu przyspieszyło. Może teraz była okazja, żeby pójść na całość. To miało sens, ale... Nie mógł się zdecydować, aby ponieść takie ryzyko. Postawił skromnie -jednego dolara. - Wchodzę - odpowiedziała Dianę. Po zrobieniu zakładów rzuciła trzy karty na środek stołu: asa karo, dziewiątkę trefl i siódemkę trefl. Bez wartości dla Bena. Jednakże Dianę zareagowała bardziej pozytywnie. - Stawiam wszystko -powiedziała. - Co? - Ben spojrzał na swoich towarzyszy. - Czy ona może to zrobić? - Oczywiście, że może. Wchodzisz? Ben spojrzał na swoje karty. Były dobre, lecz i ona musiała mieć nie najgorsze. Pewnie parę. Jeśli parę dziewiątek, w porządku, mógł ją pobić. Ale jeśli dwa asy... 126 - Dobrze - powiedział, wypychając na środek wszystkie swoje sztony. -Wchodzę. - Licytacja skończona - obwieścił Gordo. - Wyłóżcie karty. Ponieważ na tym etapie ukrywanie kart nie miało sensu, Dianę zastosowała się do jego polecenia. Przekręciła dłoń. As i dziewiątka. Zaś łącznie z kartami ze stołu, para dziewiątek i para asów. Dwie pary! Więcej niż potrzeba, żeby zbić słabiutkie dziesiątki Bena. -A ty? Ben ukazał swoje karty światu. Dianę uśmiechnęła się, zadowolona, i, jak uznał Ben, z pewną ulgą. Poszła na całość i opłaciło się. Jednak pozostały jeszcze do rozdania dwie karty. - Wyłóżcie następną - powiedział Gordo, szeroko się uśmiechając. Wydawało się, że teraz bawi się o wiele lepiej niż gdy sam uczestniczył w grze. Dianę odwróciła kolejną kartę - trójka. Bez znaczenia dla kogokolwiek. Wszyscy w pokoju stłoczyli się wokół stołu - Gordo, Denny, Seat i Earl. Byli jak sępy, pragnące zobaczyć, co stanie się dalej. Ben wstrzymał oddech. Co takiego było w tej grze? Przecieżjego życie nie zależało od wygranej. Więc dlaczego dłonie mu się trzęsły, a krople potu kapały z czoła? No, dalej, potrzebna mi dziesiątka, pomyślał. Niech dopisze mi szczęście... Dianę odwróciła kolejną kartę. Serce Bena zamarło. To był as. Tak jakby jeszcze potrzebowała wsparcia. Dianę wyciągnęła się na krześle, puszczając kółka dymu w powietrze. Miała fula, zabójcze rozdanie w tej grze. I o wiele lepsze niż ta głupio wyglądająca para dziesiątek Bena. Zapaliła nowe cygaro. - Cała przyjemność po mojej stronie, Kincaid. Ben z obrzydzeniem rzucił swoje karty. - I tak - stwierdził Gordo - po raz kolejny Dianę udowodniła, że rzeczywiście jest mistrzynią. Earl poklepał Bena po plecach. - Było ciężko, co, mały? Dobrze grałeś. Po prostu nie dostałeś właściwych kart. Miła opinia, lecz Ben wiedział, że to nieprawda. Gdyby to on rzucił wszystkie sztony na stół lub choćby ich większość, gdy zobaczył parę dziesiątek, Dianę prawdopodobnie by się wycofała. Spasowałaby albo w każdym razie nie stawiała wszystkiego, a Ben przetrwałby tę rozgrywkę i mógłby grać dalej. To była kwestia strategii, a on wszystko zepsuł. Przegrał, ponieważ nie potrafił blefować, ponieważ nie chciał podjąć ryzyka. - Gratulacje - powiedział Ben do Dianę. - Zasłużyłaś na wygraną. - Ale mi kadzisz - odpowiedziała. - Co zamierzasz zrobić z całym tym łupem? - zapytał Earl. - Hmm - powiedziała Dianę, zerkając na Bena - może uczynię darowiznę na rzecz Towarzystwa Zapobiegania Okrutnemu Traktowaniu Zwierząt. Gordo parsknął. - Albo moglibyśmy się wszyscy po prostu upić. 127 Po tej propozycji nastąpiła seria ochrypłych okrzyków. Dianę wstała z krzesła i zaczęła wciągać na siebie skórzaną kurtkę. - Do zobaczenia następnym razem, Kincaid. Ben odsunął się od stołu. - Jasne. Gordo wymierzył mu sójkę w bok. - Hej, nie bierz tego tak poważnie, Benji. W końcu zostało ci jeszcze twoje zdrowie. Tak, to prawda, pomyślał Ben, zaciskając wargi. Ale jeśli jeszcze raz powiesz do mnie Benji, twoje znajdzie się w niebezpieczeństwie. Rozdział 24 T . yrone szedł po żwirowym parkingu przy „Uncle EarFs Jazz Emporium", podziwiając barwny wschód słońca. Mieniące się kolorami tęczy promienie zaczynały dopiero przesączać się nad linią horyzontu, oświetlając wieżowiec Bank of Oklaho-ma i inne drapacze chmur w centrum, rafinerie po drugiej stronie rzeki i lasy w oddali. Któregoś dnia, pomyślał, kiedy już nauczy się grać na saksofonie, przyjdzie tu i napisze piosenkę o wschodzie słońca takim jak ten. To jego ostateczny cel - nie tylko grać, ale i pisać. Chciał zebrać wszystko, co widział, robił i wiedział, i przekształcić to w muzykę. Pomyśleć tylko, co mógł zawrzeć w nutach - życie w gangach i na ulicach, naciąganie. Pewnie, był młody, lecz miał tyle doświadczenia co niewielu innych na świecie. Pomyśleć, co zrobił Gersh-win - a co on tak w ogóle wiedział o bluesie? Tyrone tym żył. Wiedział, że potrafi skomponować coś specjalnego, coś, co przetrwałoby na zawsze -jeśli tylko nauczy się grać. Usłyszał za sobą chrzęst żwiru. Odwrócił się, ale niczego nie zobaczył. Dziwne. Zwrócił się znowu ku wschodzącemu słońcu. Pewnie nic. Chociaż... Znowu usłyszał ten chrzęst. -T-Dog! Nagle mu ulżyło. Earl stał koło wejścia do klubu, machając doń ręką. Czekał cierpliwie, aż Earl podejdzie do niego przez parking swoim kaczkowatym chodem. - Zostaniesz chwilę? - zapytał Earl. - Niee. Przykro mi, że nawalam i uciekam, ale mam robotę. Earl wcisnął swoje duże dłonie do kieszeni. - Słuchaj, musimy pogadać. - O czym? Earl przypatrywał mu się uważnie. 9 Najwyższa sprawiedliwość - Myślę, że wiesz. Tyrone też wiedział. A nie była to rozmowa, na której odbyciu mu zależało. - Słuchaj, Earl, mam coś do załatwienia. Muszę gdzieś skoczyć. - Na przykład dokąd? Na przykład na dworzec autobusowy. Autobus z Okarche przyj eżdża o dziewiątej dwie, ale tego Earlowi powiedzieć nie mógł. - Po prostu dokądś. - To kiedy pogadamy? - Nie wiem, Earl. - Tyrone poszedł do swojego samochodu i otworzył drzwiczki. - Może na następnej lekcji. - To za późno. - No, cóż, teraz nie mogę. - Wśliznął się na siedzenie. Earl położył ciężką dłoń na kierownicy. - Nigdzie nie pojedziesz, dopóki nie powiesz mi, kiedy możemy pogadać. -Earl... - Dziś wieczorem? Tyrone potrząsnął głową. - Nie mogę. Mam ważne plany. - Nie pozbędziesz się mnie, Tyrone. -Mam plany... Earl stanowczym gestem położył rękę na piersi Tyrone'a. - A zatem jutro wieczorem. Nie później. - Dobra. Jutro wieczór. O dziesiątej. Tutaj. Earl zabrał rękę. Tyrone lekko go pchnął, po czym zamknął drzwiczki. Wrzucił wsteczny i wycofał samochód. Jutro wieczorem, zastanawiał się, gdy wjeżdżał na Brady. To dawało mu jakieś czterdzieści godzin, żeby wymyślić, co, u diabła, ma powiedzieć. Czekał, aż Earl zniknie w klubie, po czym wsunął nóż z powrotem do pochwy. Był blisko. Czaił się za klubem obok Dumpsters, kiedy pojawił się dzieciak. Ruszył, lecz stopa mu się pośliznęła na żwirze i dzieciak się odwrócił. Mimo to spróbowałby, gdyby nie przypałętał się stary wujaszek Earl. Musiałby się maskować, a Earl i tak mógł go rozpoznać, nawet w tym nowym przebraniu. Musiałby zabić ich obu, a tego nie chciał. Dzieciak - tak, to konieczność. Ale byłby szczęśliwszy pozwalając Earlowi poczuć smak cierpienia. Earl zasługiwał, aby cierpieć. Tak jak cierpiał on. Cóż, będzie jeszcze okazja, i to wcześniej niż się spodziewał. Jutro, dziesiąta wieczór. Tak powiedział ten dzieciak. Nie miał pojęcia, o czym tak niecierpliwie chciał pogadać Earl, ale szczerze mówiąc, nic go to nie obchodziło. To, o czym zamierzali dyskutować, było bez znaczenia. Śmierć będzie zasadniczym tematem rozmowy. Rozdział 25 B, ' en złapał Gorda w jego mieszkaniu. Sądząc po wyglądzie, właśnie wstał, choć było już prawie południe. Kiedy się nad tym zastanowić, przypomniał sobie Ben, Gordo dość dużo pił podczas pokera; pewnie teraz cierpiał z powodu kaca. Włosy miał w nieładzie, brodę porośniętą szczeciną, a na sobie bokserki i koszulkę Metalliki. - Benji, co ty tu robisz? - zapytał, zapraszając gestem Bena, żeby wszedł. Chociaż nie otrząsnął się jeszcze z resztek snu, nie wydawał się specjalnie wytrącony z równowagi przybyciem prawnika. - Wracasz na miejsce twego pokerowego Wa-terloo? - Właściwie chciałem ci zadać kilka pytań. - Ben przechadzał się po mieszkaniu, znowu podziwiając jakość mebli i gustowne ozdoby. Pod stolikiem zauważył stos książek, na które nie zwrócił uwagi poprzedniej nocy. Wszystkie były autorstwa Elisabeth Kiibler-Ross: O śmierci i umieraniu. Życie ze śmiercią i umieraniem. Śmierć: ostatni etap rozwoju. Koło życia: wspomnienia z życia i umierania. Każda miała wciśniętą w środek zakładkę. - Mogę usiąść? - Oczywiście. O co chodzi? Ben oczyścił dla siebie miejsce na kanapie. - Chciałem z tobą porozmawiać o morderstwie. Gordo rozwalił się na wielkim, miękkim fotelu i oparł stopy na podnóżku. - Dlaczego właśnie ze mną? - Rozmawiam z każdym, kto miał dostęp do sceny w noc morderstwa. A to oznacza każdego członka zespołu. - Nie tylko zespołu - poprawił go Gordo. - Nie zapominaj o uroczej pani We- iskopf, naszej szefowej. Też tam była. Słuszna uwaga, pomyślał Ben. Powinien odbyć pogawędkę także z Dianę. 131 - A tak w ogóle, to co ty masz w tym za interes, Kincaid? - Chcę uchronić Earla przed aresztowaniem, a potem skazaniem za to morderstwo. Gordo klasnął w ręce. - Cholera! Więc jednak. Seat rozpuszczał pogłoskę, że jesteś prawnikiem. Powiedz, że to nieprawda. - Tak, to prawda - potwierdził oschle Ben. - Bez jaj? Aniechto! -znowu klasnął w dłonie. -A myśmy wszyscy myśleli, że j esteś po prostu białym pianistą, który nie wie, co ze sobą zrobić. No i okazuj e się, że ty tylko szukałeś rozrywki. - To nie była zabawa - stwierdził Ben z naciskiem. - Zrezygnowałem z praktykowania prawa, ponieważ chciałem się poświęcić muzyce. Ale Earl potrzebuje pomocy. - Chyba masz rację. Słyszałem, że wczoraj gliny już chciały ciągnąć jego padlinę do ciupy. - Dwa razy. I wrócą po raz trzeci, więc twoja pomoc bardzo się przyda. Czy widziałeś człowieka z dywanem? - Gdzie tam. Gdybym widział, powiedziałbym. Ben uważnie obserwował jego oczy. To nie była gra w pokera, ale wciąż wydawało mu się, że mógłby się czegoś nauczyć. Zwłaszcza że wcale nie miał pewności, czy dobrze się do tego zabiera. - A widziałeś kogokolwiek obcego? - Nikogo, kto nie powinien tam być. Earla, Scata, Dianę. I ciebie, oczywiście - komicznie zmarszczył brwi. - Wiesz, zawsze wydawałeś mi się jakiś podejrzany, Benji. - Ha, ha. - Nie mówiłeś nikomu, kim naprawdę jesteś, i w ogóle. Co usiłujesz ukryć? Ben nie zwracał na niego uwagi. - Czy widziałeś ciało? Albo w ogóle coś, co, gdy teraz sobie przypominasz, mogło być ciałem? Gordo zastanowił się przez chwilę. -Nie. -Spojrzał w kierunku kuchni. -Słuchaj, może masz ochotę na zupę mleczną? Mam trochę Foot Loops. - Dzięki, już jadłem. - Mówił dalej: - Wydaje się, że ktokolwiek zabił tę kobietę, zadał sobie dużo trudu, aby wrobić Earla. Czy znasz jakiś powód, dla którego ktoś chciałby go usunąć na dłuższy czas? Może na zawsze? Gordo zastanowił się przez moment. - Wiesz, jeśli człowiek żyje wystarczająco długo, jest dość prawdopodobne, że narobi sobie wrogów. - Potrzeba mi czegoś więcej. - Dużo wiesz o nim i Scacie? -Nie. - Cóż, ja też nie. Ale wiem, że znają się długo. Dwadzieścia, trzydzieści lat. I czasami, kiedy rozmawiają, odnoszę wrażenie, że coś między nimi zaszło. 132 Ben rozumiał, o co chodzi Gordowi, lecz wciąż nie było to zbyt pomocne. - Jeśli coś tam było nie tak, dlaczego Earl zatrudniałby Scata w swoim klubie? Gordo potrząsnął głową. - Nie wiem, stary. Ludzie robią dziwne rzeczy. Gordo filozof. - No, cóż, pogadam także z Dennym. Może on wie coś, czego ty nie wiesz. Gdzie on mieszka? Głupawy uśmieszek wypełzł na twarz Gorda. - Wiem, gdzie on mieszka, stary, ale nie sądzę, żebyś chciał tam jechać. - Co to ma znaczyć? Gordo nagryzmolił adres na świstku papieru. - Pozwolę ci się przekonać o tym samemu. Ben wziął papier i schował go do kieszeni. - Przypuszczam, że nie wiesz o żadnej urazie, jaką Denny mógłby żywić do Earla. - No, nie płaci nam tyle, ile jesteśmy warci. - Nikt tego nie robi. Wątpię jednak, żeby to kwalifikowało się jako motyw. - Ciężko mi coś wymyślić, stary. Denny to delikatny facet. Pełen harmonii. Spokojny. Żyjący w zgodzie z naturą. - Znowu ten uśmieszek. - Zdaje mi się, że myślisz, iż to któryś z naszych chłopaków z zespołu stoi za tym zabójstwem. - Nic nie myślę - odpowiedział Ben. - Sprawdzam tylko każdego, kto miał dostęp do tej sceny, włącznie z tobą. Nie jesteś przypadkiem wmieszany w tę śmierć, co? - Mam ze śmierciąbliskie, codzienne kontakty - stwierdził Gordo, sadowiąc się na krześle. - Lecz nie akurat z tą. Ben ponownie spojrzał w kierunku sterty książek o umieraniu. - Możesz mi powiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi? - Jestem częścią ruchu, stary. - Jakiego? - Świadomości śmierci. - Nie zdawałem sobie sprawy, że komuś brak świadomości śmierci. - Nie chodzi tylko o samą świadomość. Staramy się, aby ludzie zrozumieli, czym śmierć naprawdę jest. Jak dużo wiesz o tym, co dzieje się z nami, gdy umrzemy, Ben? - Mam znajomą, która wierzy w anioły. Gordo potrząsnął głową. - Żadne tam religijne fantazje. Prawda. Próbujemy pomóc ludziom zrozumieć, czym rzeczywiście jest śmierć. Oderwać ludzi od ich dziecinnych, stereotypowych pojęć - śmierć jako coś przerażającego, wzbudzającego lęk. Chcemy, aby ludzie zrozumieli, że śmierć jest naturalną częścią życia. To nie koniec, lecz przejście. - Jak ukończenie uniwersytetu? - W jakimś sensie. Problem polega na tym, że ludzie trzymają się tych przestarzałych poglądów, które usłyszeli w mediach lub w placówkach służby zdrowia. Nakierowany na leczenie i podtrzymywanie życia, prointerwencyjny system. 133 - Jesteś przeciwny leczeniu i podtrzymywaniu życia? - Od pewnego momentu, tak. Przeciwstawiamy się naturalnemu porządkowi. Odraczamy to, co musi się stać. - Przeciągle spojrzał na Bena. - Przypuszczam, że te poglądy wydają ci się rewolucyjne? To dlatego, że establishment zafundował ci pranie mózgu. Te idee nie są nowe i nie jaje wymyśliłem. Słyszałeś o Elisabeth Kiibler--Ross, prawda? - Tak. Pięć etapów umierania. - To początek. W kolejnych pracach bardzo rozwinęła te wczesne poglądy. W ruchu uważana jest za Królową Śmierci. - Szczęściara. - Napisała całe tomy na ten temat. Powoli, lecz pewnie przeobraża świat. Co roku prowadzi się sto tysięcy uniwersyteckich kursów poświęconych śmierci i umieraniu. Te idee zdobyły sobie szerokie poparcie pośród tanatologów i innych osób zawodowo związanych ze śmiercią. - Zawodowo? - Pracownicy hospicjów, duchowni, psychiatrzy, lekarze, pielęgniarki. -Zawahał się. - Sądząc z twojej postawy, nigdy się poważnie nie zastanawiałeś nad śmiercią. - Rzeczywiście, nie jest to mój pomysł na spędzanie sobotniej nocy. - A tak powinno być. Weź parę tych książek. Będziesz zdumiony, jak liczny jest ten ruch. Miliony ludzi na całym świecie do niego przystąpiły. - Zdjął kilka tomów z półki. - Kiibler-Ross utworzyła krajowy łańcuch centrów śmierci i umierania -nazywają się Shanti Nilaya. Istnieje także Stowarzyszenie Wyjścia, które rozpowszechnia podręczniki dotyczące sposobów domowego popełniania samobójstwa. Mamy też ruch Świadome Umieranie, który nakłania ludzi, by poświęcali swoje życie propagowaniu świadomości śmierci. Otwierają centra śmierci, aby pomóc włączać innych do ruchu. I jest też jeszcze jedna grupa, próbująca nawiązać dwukierunkową łączność z życiem po życiu. - Dwukierunkową łączność? - Coś w rodzaju poczty kurierskiej. Werbują umierających ludzi, aby zanieśli wiadomości tym, którzy już odeszli. No i istnieją oczywiście różne grupy zajmujące się reinkarnacją i życiem po życiu, chociaż to już jest zupełnie inna sprawa. -Wyciągnął jakąś broszurę z szuflady. - Tu masz grupę promującą doświadczenia prawie--śmierci. Wiesz, co to takiego? - Hmm, moja matka dała mi na gwiazdkę Uratowanych przez światło. Gordo parsknął. - To nie ma z tamtym nic wspólnego. To jest prawdziwe. Nie cofasz się do swego dzieciństwa ani nie spotykasz Jezusa... czy coś w tym rodzaju. Jaki byłby sens wracania w przeszłość? Prawie-śmierć daje ci możność rzucenia okiem na świat, który nadejdzie. Na pewno widziałeś jakieś krytyczne artykuły na ten temat. - Cóż, widziałem kilka nagłówków „Skandali". Gordo wręczył Benowi broszurkę. - Sam tego nie robiłem, ale mówią, że to może człowiekowi na zawsze poprze- stawiać w głowie. Pozwala ci postrzegać śmierć jako odmienny stan świadomości. Coś w rodzaju ostatniego odlotu na kwasie. 134 Ben przekartkował pisemko. - Nastaw, włącz, padnij trapem. - Coś w tym guście - roześmiał się Gordo. - Więc twoja teoria to coś w rodzaju: „Naprawdę wejdź spokojnie w tę dobrą noc. I zrób to szybko"? - Hej, to całkiem niezłe. Sam na to wpadłeś? - Ja i Dylan Thomas. - Ben zmarszczył brwi. - Gordo, jesteś młodszy ode mnie. Jak w ogóle dałeś się wciągnąć w ten ruch śmierci? Gordo powoli złożył dłonie jak do modlitwy. - Spodziewam się, że zachowasz to dla siebie. - Jeśli wiąże się to z tą sprawą, nie mogę obiecać, że nie użyję tego w sądzie. Jeśli nie, będę trzymał gębę na kłódkę. Gordo kołysał głową z boku na bok, jakby ważąc w niej, czy te gwarancje mu wystarczą. Widocznie uznał, że tak. - Mam chorobę Addisona - powiedział w końcu. - Wiesz, co to jest? - Niestety, nie. - To samo miał JFK. Powoduje wysychanie stawów. Może być leczona kortyzo-nem, ale... - zawahał się. - Czasami jest bolesna. Są już teraz lekarstwa, ale... moi lekarze mówią, że ostatecznie i tak mnie zabije. - Przykro mi to słyszeć - stwierdził Ben miękko. - Zdiagnozowali to, gdy miałem siedemnaście lat. Więc, jak widzisz, śmierć i ja jesteśmy starymi znajomymi. Ben z zakłopotaniem wiercił się na krześle. Kompletnie się nie spodziewał, że rozmowa przybierze taki obrót. - Rozumiem teraz, dlaczego mogłeś się... zainteresować tym tematem. - Bardziej niż zainteresować. Szukałem nadziei. Pewności. - Ludzie zawsze poszukują nadziei - stwierdził Ben. - Obietnicy życia po życiu. 0 to przecież chodzi w wierze. Ale ten ruch śmierci, który opisujesz... - zawahał się, obrzucając spojrzeniem stosy materiałów. - To wykracza poza obietnicę i przewidywanie życia po życiu. To raczej... idealizowanie śmierci. Uwielbienie śmierci nawet. Gordo ściągnął wyświechtane pisemko z półki. - To j est wywiad, jakiego udzieliła Kiibler-Ross kilka lat temu. - Przekartkował szybko cienkie stroniczki. - Posłuchaj tego. Według Królowej: „Ludzie po śmierci znowu stają się kompletni. Ślepiec może widzieć, głuchy znów słyszy, kaleki przestają być kalekami po tym, jak wszystkie oznaki życia zanikną". - Chwycił leżącą obok książkę. - A oto, co mówi w swojej ostatniej pracy. „Śmierć jest cudownym 1 pozytywnym doświadczeniem... Kiedy nadejdzie czas, możemy porzucić nasze ciała i uwolnić się od bólu, strachu i zmartwień - będziemy wolni jak piękny motyl, wracający do domu, do Boga". - Więc śmierć staje się najlepszym panaceum. Powieki Gorda zatrzepotały, gdy opadał na krzesło. - To piękna myśl, nieprawdaż? - Hmm, właściwie nie. - Ben wiedział, że nie powinien się kłócić; to nie posunie jego śledztwa naprzód. Ale nie mógł się powstrzymać. - Czy nie widzisz, że takie 135 pomysły zachęcają ludzi do popełniania samobójstw? Nic dziwnego, że wskaźniki samobójstw zwyżkują jak nigdy dotąd, a eutanazja staje się otwarcie modna. Ludzi powinno się dopingować do robienia jak najwięcej w tym życiu, bez względu na to, jak im się układa, a nie przepowiadać jakieś rzekome cuda, które nastąpią, gdy już będą martwi i pochowani. - Prawda jest taka, Ben, że konwencjonalność wyprała ci mózg. - Prawda j est taka, Gordo, że nikt naprawdę nie wie, co, j eśli w ogóle coś, dziej e się z nami po tym, gdy umieramy. Ta bzdura ze śmiercią i umieraniem ma nie większe naukowe podstawy niż astrologia czy zginanie łyżek na odległość. - Ben zagryzł dolną wargę. Czuł, że nie najlepiej mu idzie. - Gordo, przykro mi, że jesteś poważnie chory. Ale wielu ludzi, którzy się dowiedzieli, że mogą nie dożyć starości, spożytkowało tę wiedzę, aby pracować ciężej i osiągnąć więcej. Kennedy, na przykład. A te pierdoły o śmierci i umieraniu popychają ludzi w dokładnie odwrotnym kierunku. Zamiast ponaglać ich, aby dokonywali więcej, namawiają ich, by dokonywali mniej. Nie korzystaj ze swoich dni. Zakończ je już teraz. Dokonaj przejścia. Gordo potrząsnął głową. - Ty po prostu nie chwytasz, Ben. Ale z czasem zrozumiesz. Wszyscy zrozumieją z czasem. Przed przejściem albo po. Śmierć rości sobie prawa do nas wszystkich. To prawda, myślał Ben, podnosząc się z kanapy i zmierzając do wyjścia. Tutaj śmierć bez wątpienia już zdobyła jedną ofiarę. Jedynym problemem było, że ofiara jeszcze żyła. Rozdział 26 B« 'en zjechał z Cherry Street i skręcił w alejkę za pierwszym rzędem budynków. Znalazł rozorany trawnik; używano go jako namiastki parkingu. Zaparkował swój ego vana, po czym skierował się w stronę sklepów i biur. Tylko kilka chwil zabrało mu odszukanie szyldu wskazującego drogę do Tulsa Theatre. Odnalazł tylne drzwi i wszedł. Przy drzwiach stała jakaś kobieta. Kostiumolog, wydedukował Ben po bezładnej kolekcji naparstków, igieł i kolorowych nici. Skierowała go na tyły sceny. Ben przedzierał się przez tłum aktorów, techników sceny i obsługi, wszystkich jednocześnie pędzących w różne strony. Wkrótce zobaczył znajome żółte kosmyki pochylające się nad podłogą. Wbijała gwoździe, całkowicie niepomna otaczającego ją chaosu. - Więc to tutaj się rozwijasz - zauważył Ben. Dianę zerknęła na niego, po czym powróciła do pracy. - To tutaj zarabiam na życie - poprawiła go. - Chyba ci się nie wydaje, że mogłabym wyżyć z tego, co płaci mi Earl, co? - Zapewne nie - zgodził się Ben. Przykucnął obok niej. Przybijała podstawę pionowej belki - części wyposażenia biura, jak zgadywał - do podłoża. - Ale nie domyśliłbym się, że pracujesz jako technik. Zawodowa pokerzystka, kierownik sceny i stolarz. Jestem pod wrażeniem - Daj spokój. - Oparła się na łokciu. - Tu chodzi tylko o młotek i gwoździe. I czasami trochę farby. Mój ojciec miał warsztat w garażu. Uwielbiał stolarkę... uwielbiał o wiele bardziej niż sprzedawanie polis ubezpieczeniowych, na czym spędził większość życia. Aż do śmierci. W każdym razie pokazał mi, jak to się wszystko robi. To naprawdę łatwe, jeśli już wiesz, jak się za to zabrać. Nie ma się czym podniecać. 137 - Musisz być w tym dobra. Jakaś kobieta przez telefon powiedziała mi, że pracujesz tu od sześciu sezonów. - To wspaniały zespół. Wszystko w ich produkcjach jest znakomite; wszystko oprócz budżetu. Potrzebująkogoś, kto tanio wykona im robotę. - Uśmiechnęła się. -A ja to potrafię. Nie robię niczego genialnego. Oni po prostu potrzebująkogoś do podejmowania decyzji. I to jestem ja. - Nie przypisujesz sobie specjalnie dużo zasług. Odłożyła młotek. - Pochlebiasz mi, Ben. Gdybym nie znała cię lepiej, przysięgłabym, że chcesz mi się dobrać do majtek. Ben nagle spurpurowiał. - Ale ponieważ znam cię lepiej, musi chodzić o coś innego. - Wyszczerzyła zęby. - To nie tak, że o coś mi chodzi... Uniosła brew. - Naprawdę? - Chciałem z tobą porozmawiać. To wszystko. Na osobności. - Więc jednak próbujesz mi się dobrać do majtek. -Nie! Ja tylko... Położyła mu dłoń na ramieniu. - Ben, to taka przyjemność żartować z ciebie. - Wyprostowała się i siadła po turecku na scenie. - Więc o czym tak bardzo chcesz porozmawiać? - No, o morderstwie. O tamtej nocy. O Earlu. - Racja. Słyszałam, że go reprezentujesz. - Podparła policzek palcem. - Właściwie nie byłam zaskoczona, kiedy dowiedziałam się, że jesteś prawnikiem. Zawsze mi się wydawało, że w twojej przeszłości istnieje jakiś brzydki sekret. Nie zdawałam sobie tylko sprawy, jak bardzo brzydki. - Byłaś w klubie tej nocy, gdy znaleziono ciało - powiedział Ben z ożywieniem. - I pamiętam, że kazałaś mi zejść ze sceny, kiedy ćwiczyłem. To było na kilka minut przed pojawieniem się człowieka z dywanem. Widziałaś go? Przecząco pokręciła głową. - Jeśli tak, to go nie zauważyłam. Choć myślę, że raczej bym go spostrzegła, ponieważ dość czujnie pilnuję sceny, gdy zbliżamy się do rozpoczęcia. Więc najpewniej go nie widziałam. - To się zdarzyło zaledwie na pół godziny przed otwarciem klubu. Dziwię się, że nikt oprócz mnie go nie zobaczył. - A ja nie. To idealny moment na przyjście. Wcześniej klub byłby zamknięty albo zespół miałby próbę. Później już zaczęliby się zbierać ludzie. A on złapał nas po próbie, po otworzeniu frontowych drzwi, lecz zanim pojawił się jakikolwiek widz. Doskonałe. To było doskonałe, zgodził się Ben. Prawie zbyt doskonałe. To jeszcze jeden powód, dla którego wierzył, że najbardziej prawdopodobnym podejrzanym była osoba pracująca w klubie. Ktoś, kto wiedział. Albo pracujący z kimś, kto wiedział. - Zapewne nie widziałaś ciała na lampie. - Nie wcześniej niż ty. -A jakiś dowód, że ono tam było? 138 - Ben, jestem kierownikiem sceny. Jak myślisz, czy gdybym wiedziała, że nad moim pianistą wisi trap, zignorowałabym to? - Przepraszam, to głupie pytanie. - Nie przepraszaj - A nie widziałaś nikogo czy niczego podejrzanego? Przed albo po fakcie? Potrząsnęła głową. - Powiem ci, co powiedziałam glinom. Nie widziałam niczego niezwykłego. Dopóki nie zacząłeś przytulać się do sztywniaka. - Pstryknęła palcami. - Chociaż skoro o tym mowa, Denny zachowywał się dziwnie. Dziwniej niż zazwyczaj. Głowa Bena aż podskoczyła. - To znaczy? - Ciężko to wytłumaczyć. Po prostu... odniosłam takie wrażenie, kiedy byłam w pobliżu. Nic nie zauważyłeś? Ben potrząsnął głową. - Tuż po próbie włóczył się ze schyloną głową, mamrocząc do siebie. - Odrzuciła do tyłu zwisające blond kosmyki. - Na twoim miejscu pogadałabym z Dennym. - Zostawiłem go sobie na jutro. Wiesz, on mieszka poza miastem. - Tak, wiem. A ty? Ben zamrugał oczami. - Czyja... co? Uśmiechnęła się. - Dowiesz się. Do Dianę podszedł wysoki mężczyzna z przerzuconymi przez oba ramiona migoczącymi, przezroczystymi kostiumami. - Dianę, kochanie, musisz zdecydować. - Po to tu jestem. - Które wolisz, różowe czy seledynowe? - Hmm... różowe. - Świetnie, też tak myślałem. - Obrócił się i odszedł w kierunku kulis. Dianę uśmiechnęła się do Bena. - Widzisz? Kochają mnie. - Znasz się na kostiumach? Zaczęła się śmiać. - Nie j estem nawet pewna, czy to były kostiumy. Z tego co wiem, Scott wybiera zasłony do salonu. Ben spróbował skierować rozmowę na poprzednie tory. - Co z Earlem? Co o nim wiesz? - Niewiele. Jest szefem, to wszystko. I raczej średnio gra w pokera. - Znasz kogoś, kto go nie lubi? - Zdarzało mu się wyrzucać pijanych klientów. - Muszę wiedzieć coś więcej. Coś, co stanowiłoby poważny motyw. - Ale to nie Earl zginął. To ta kobieta, Lily. - Tak, ale ktoś zadał sobie dużo trudu, żeby wplątać w to Earla. Znasz kogokolwiek, kto miałby motyw, żeby to zrobić? 139 Zastanawiała się przez chwilę. - Przykro mi. Naprawdę nie znam. - I zapewne nie znałaś Lily Campbell. - Nie. Ale znał ją Seat. Jej śmierć bardzo nim wstrząsnęła. - Czemu to mówisz? - Usłyszałam coś zaraz po tym, jak zwłoki spadły na scenę. Byłam w tym czasie za kulisami, najbliżej Scata. Gdy tylko ciało się odwróciło i oboje zobaczyliśmy jej twarz, on zamruczał: „Lilia została ścięta". Powiedział to ledwie słyszalnym szeptem. Jestem pewna, że tylko ja słyszałam. Nie zrozumiałam go wtedy, myślałam, że to jakiś wiersz. Ale potem, kiedy dowiedziałam się, jak ta kobieta miała na imię... cóż, pojęłam to lepiej. - Hmm. Zawsze to coś. Dzięki, Dianę. - Do usług. - Może wpadnę tu później i pozwolę ci podjąć parę decyzji za mnie. To nie mogło zaszkodzić, myślał Ben, krocząc przez scenę ku tylnym drzwiom. W końcu miał w tej chwili kilka zagadnień do rozstrzygnięcia. A nie wydawało się, żeby czynił jakieś postępy. Rozdział 27 C, /hristina pojawiła się w mieszkaniu Bena około ósmej, krótko po jego powrocie. - Mam wszystko, o co prosiłeś - zameldowała, sięgając do papierowej torby. -Dwa razy kurczak w orzechach, faszerowane j ajka, żabie udka, deser, kawa... - umilkła na chwilę - oraz to. - Wyciągnęła małe ręczne lusterko. - Co to ma być, Ben? Nie masz lustra w łazience? - No, mam - wycofywał się Ben - Ścienne. Ale chciałem... jeszcze jedno. - Chciałeś? Po co? - Bez powodu. Uśmiechnęła się lekko. - Będziesz sobie oglądał tył głowy, prawda? Uniósł podbródek. - To chyba nie twoja sprawa. - Tylko po to faceci potrzebują drugiego lusterka. - Rozłożyła jedzenie na kuchennym stole. - Czy mogę spytać, co spowodowało to nagłe zainteresowanie tyłem głowy? Starannie pomyślał, zanim odpowiedział. - Kiedy te gliny mnie otoczyły wczoraj pod twoim domem, usłyszałem jednego z nich opisującego mnie przez radio. Powiedział, że jestem białym mężczyzną, około metra sześćdziesięciu pięciu... a naprawdę mam metr sześćdziesiąt osiem. - W butach. - Szczupły i... słuchaj teraz... lekko łysiejący z tyłu głowy. Możesz w to uwierzyć? Christina odwróciła wzrok. -No, wiesz... Ben złapał ją za ramiona. 141 - Powiedz to wyraźnie, Christina. Czy wypadają mi włosy? Wzruszyła ramionami. - Tylko trochę. - Dotknęła palcem miejsca z tyłu jego głowy. - Tylko taki malutki łysy placek. - Łysy placek? On nic nie mówił o łysym placku! - Ben, to jest malutkie! - Nie wierzę! Jestem na to za młody! - Najwidoczniej nie. - Mój ojciec dożył pięćdziesięciu dziewięciu lat i w ogóle nie wyłysiał. - Owłosienie twojego ojca nie ma znaczenia. Liczą się tu geny twojej matki. - Moja matka nie jest łysa! - No tak... ale mężczyźni z jej rodziny? Zawahał się. -Cóż... - Widzisz? - Szturchnęła go po przyjacielsku. - Nie martw się tym. To całkiem naturalne. Kogo to obchodzi? - Kogo obchodzi? Mnie! - Cóż, mnie nie. Jedzmy już. Benniechętnieposzedłwjej ślady. Kilka chwil później oboje ochoczo pałaszowali. - W ratuszu zdobyłam wszystko, co mogłam - wyjaśniała Christina pomiędzy kęsami. - Oczywiście, ponieważ jeszcze nie oskarżyli Earla, uważają, że nie mają obowiązku ujawniać dowodów, oczyszczających lub nie. - Tak to zazwyczaj działa - zgodził się Ben, chwytając żabie udko i maczając je w żółtym sosie. - Chcą sobie wszystko poukładać, zanim dadzą nam cokolwiek. - Zaczęłam już przygotowywać wnioski. Kiedy będą potrzebne, pozostanie nam już tylko wypełnienie pustych miejsc. Będziemy mieli przewagę. -Zmarszczyła brwi. - Prawo chyba nie powinno tak działać. Jeśli już podjęli decyzję o oskarżeniu Earla, jest to tylko kwestia semantyki. W rzeczywistości on już jest oskarżonym. Reguła Brady'e-go powinna wymagać od nich okazania każdego dowodu oczyszczającego. -Nie będę się z tobą spierał. Ale Sąd Najwyższy orzekł inaczej. Przypomnij sobie sprawę Borena w Oklahomie. - Nie, tu chodziło o dyskryminację ze względu na płeć w ustawach alkoholowych. Myślisz o sprawie „stan Wisconsin przeciwko Connersowi". Ben odłożył widelec. - Od kiedy to moja asystentka lepiej zna orzecznictwo niż ja? Wahała się przez moment. - Stykam się z wami, prawnikami, od dziesięciu lat. Musiałam się w końcu czegoś nauczyć. -Tak, ale... Zmieniła temat. - Więc nie wydaje ci się, że Gordo coś ukrywa? - Nie mam żadnych dowodów. Ale kto wie? Cała ta bzdura z uwielbieniem śmierci była taka dziwna. Skąd wiadomo, co mu chodzi po głowie? Kto wie, co taki ktoś mógłby zrobić, szczególnie gdyjuż zdecydował, że śmierć to nic takiego? - Potrząsnął 142 głową. - Jeśli o to idzie, Dianę wydawała się całkowicie otwarta wobec mnie. Ale wiesz, że nie potrafię oceniać charakterów. - Wiem. - Zsunęła jeszcze trochę ryżu na swój talerz. - Masz zamiar zobaczyć się z Dennym? - Jutro. - Dobrze. Jak się ma pani Marmelstein? - Zejdę na dół, jak tylko zjem. Naprawdę uważam, że nie powinna być sama. - To wystarczy na dziś wieczór. Ale co z jutrem? I z kolejnym dniem? - Christino, nie mogę pilnować jej dzień i noc przez resztę jej życia. - Więc co masz zamiar zrobić? Wysłać ją do jakiegoś domu pełnego ludzi, których nie zna? - Ona potrzebuje kogoś, kto będzie o nią dbał. Na okrągło. - Jej się to nie spodoba. - To prawda. Kiedy to zaproponowałem, zachowała się wrogo. - Jestem pewna, że się bardzo boi. Wie, co się z nią dzieje. Przynajmniej przez większość czasu. - Christina przerwała na moment. - Wiesz, Ben... ona jest zależna od ciebie. Benowi zwęziły się oczy. - A to co ma znaczyć? - Ona nie ma żadnej rodziny. W każdym razie o nikim nie wspominała. Doszło do tego, że stałeś się jej niezbędny. - Czy ty sugerujesz... że mam się stać jej prywatną pielęgniarką? - Niedokładnie, ale... - Czy ty wiesz, jak trudno jest opiekować się starszą kobietą z chorobą Alzhe- imera? - Owszem, wiem. Ale i tak myślę... - Ja mam co robić! Latem wyjeżdżam na tournee z zespołem. Christina nie odpowiedziała, ale popatrzyła na niego w sposób, który mu się wcale nie podobał. - Och, byłabym zapomniała. Przyniosłam ci pocztę. - Rzuciła w j ego stronę kilka kopert. - Chyba przyszło coś z Nowego Jorku. Ben szybko przerzucił listy, aż znalazł ten, o którym mówiła. Rozerwał kopertę palcem i przebiegł wzrokiem po tekście. - No i? - zapytała Christina. Ben westchnął. -Nienowego. - Zacytował bezosobowym barytonem: -Z przykrością informujemy pana, że pański rękopis nie pasuje do naszego obecnego profilu. Dziękujemy za napisanie do nas. - Zmiął list i celnym rzutem umieścił w koszu na śmieci w rogu. -Żałuję, że w ogóle napisałem to draństwo. - Musisz być cierpliwy. Ciężko jest coś opublikować. Niektórzy najwięksi pisarze wszech czasów czekali latami na wydanie ich pierwszej książki. - Cóż, ja nie należę do największych pisarzy wszech czasów. Może powinienem dać sobie z tym spokój. - Przestań, Ben. Przecież nie lubisz rezygnować. Po prostu staw temu czoło. 143 - Tak, tak. - Jeśli nie sprzedasz tej książki, może sprzedasz następną. - Nie mam czasu, żeby pisać kolejną książkę. - Przytłacza cię wyczerpujące życie pianisty na pół etatu? Spojrzał na nią ostro. -Nie, ale teraz jest jeszcze taki drobiazg jak sprawa morderstwa. I chciałbym sprawdzić, co słychać u Joeya. Nawet gdy jest ze swoją matką, czuję się odpowiedzialny. W końcu jestem jego opiekunem. Albo byłem. Christina pokiwała głową. - Nie dziwi mnie to. Zawsze brałeś bardzo poważnie te bzdury zparenspatriae. Ben odłożył swój widelec. - Christina, a co z twoim francuskim? -Co? - Odkąd cię znam, doprowadzałaś mnie do szału łamaną francuszczyzną, którą podłapałaś na tym rozszerzonym kursie w Tulsa Communnity College. Dlaczego ostatnio przerzuciłaś się na łacinę? Roześmiała się nieprzekonująco. - Czy to takie dziwne? - Tak, bardzo. I rzucasz precedensami, jakby to była wiedza z podstawówki, i dyskutujesz o kwestiach prawnych, jakby... - Przerwał. Oczy mu się rozszerzyły. -Chodzisz na zajęcia na prawie, mam rację? Christina, z lodowatym uśmiechem na twarzy, siedziała bez ruchu. - Czemu tak myślisz? - Bo to prawda. - Odrzucił serwetkę. - To stąd te całe tajemnice. Te zajęcia, na które chodzisz... to nie żadne bzdury o życiu po życiu. Uczęszczasz na zaj ęcia z prawa na Tulsa University. Oczy Christiny się zwęziły. - Chyba nie ma sensu zaprzeczać. - Dlaczego mi nie powiedziałaś? - Nie byłam pewna, jak to przyjmiesz. - Co masz na myśli? - Czasami prawnicy nie są zachwyceni, gdy asystenci próbują... dołączyć do ich grona. - Ben Kincaid, czyli niepewna siebie, seksistowska świnia? - Tego nie powiedziałam. Pomyślałam tylko, że mógłbyś być... zakłopotany. - Zakłopotany? Zakłopotany? - Tak. Jak teraz. - Odepchnęła swój talerz. - Och, ta moja gadatliwość! -Nie mam pojęcia, dlaczego tak się zachowujesz. -Założył ręce na piersiach. - Dlaczego miałoby mnie obchodzić, że chodzisz na prawo? - Widzisz! Wiedziałam, że tak będzie! - Christina, mniej mnie obchodzi, że studiujesz. Tylko nie mogę pojąć, dlaczego pomyślałaś, że nie możesz mi się z tego zwierzyć. - Myślałam, że czułbyś się z tym źle. Wiesz... kobieta, która dla ciebie pracowała, masie stać... 144 - Równa? Wzruszyła ramionami. - Coś takiego. - Czy to jest dziewiętnastowieczna Anglia, do cholery? Możesz sobie iść na prawo, jeśli chcesz. Nie zamierzam cię powstrzymywać. Christina zasłoniła rękami twarz. - Wiedziałam, że będziesz zły! - Nie wierzę, że naprawdę tak myślałaś! - Ale przecież jesteś zły! - Tak, ale nie dlatego, że studiujesz prawo! - Zamilkł, zdając sobie sprawę, że zaczyna krzyczeć. - Po prostu nie przypuszczałem, że będziemy mieć sekrety jedno przed drugim. Ja mówię ci wszystko. - Nieprawda. - Prawda. - Akurat! Powiedziałeś mi, że piszesz książkę? - No... nie. Ale miałem zamiar. - Czy opowiedziałeś mi o swoim ojcu? Dlaczego wykluczył cię ze swojego testamentu? Dlaczego wyparł się ciebie i mówił, że nie jesteś już jego synem? - To co innego. - Czy powiedziałeś mi, że twoim ulubionym serialem jest Ksenal - Co? - Wyprostował się gwałtownie. - To nieprawda. - Znalazłam kasetę z nagraniami Kseny na wideo w twoim salonie. -To ... nie moje. - Tak? No cóż, włożyłam ją do szuflady razem z innymi taśmami z Kseną, które nie są twoje. - Christina! - Chodzi mi o to, że nikt nikomu nie mówi wszystkiego. - A mnie chodzi o to, że powinnaś mi była zaufać. Chodzi o to, że nie powinniśmy mieć przed sobą tajemnic. Nie powinniśmy... Przerwał nagle. Co tu się dzieje? Zaczynali rozmawiać, jakby... Zamrugał. To dopiero była niepokojąca myśl. Wziął głęboki oddech i spróbował się uspokoić. - Słuchaj, Christina, nie przeszkadza mi to. Jestem po prostu zaskoczony i tyle. - Hm, hm. - Nawet nie wiedziałem, że masz zamiar studiować prawo. - Ja sama się o tym dowiedziałam jakieś sześć miesięcy temu. Po tym jak zdecydowałeś, że masz dość i zarzuciłeś praktykę. A co ze mną- asystentką bez prawnika? I wtedy mnie olśniło. A dlaczego mam być na łasce jakiegoś prawnika całe moje życie? Dlaczego mam zostawać bez pracy za każdym razem, gdy on zechce się wyprowadzić albo dołączy do jakiejś spółki, albo zacznie śpiewać smętne piosenki folkowe w nocnych klubach? Dlaczego nie mam sama zostać prawnikiem? Jestem bystra. - Jesteś. - Więc podeszłam do egzaminu sprawdzającego, żeby zobaczyć, jak mi pójdzie. Okazało się, że poszło całkiem nieźle. No to złożyłam papiery na Tulsa University. 10 Najwyższa sprawiedliwość 143 No i wyobraź sobie, dostałam się. Pozbyłam się wszystkich moich oszczędności, ale się dostałam. - Więc teraz jesteś na pierwszym roku. Marnie, co? - Taak. Ta Sokratesowa metoda mnie dobija. - To kiepski sposób, żeby kształcić studentów - stwierdził Ben - ale niezłe umysłowe ćwiczenie dla profesorów. - Tak. Racja. - Wolno podniosła wzrok. - Więc nie jesteś na mnie zły? - Christina, jesteś śmieszna. Oczywiście, że nie jestem na ciebie zły. Jestem z ciebie dumny. - Mrugnął. - Gdy tylko skończysz szkołę, zatrudnię cię. - Kogo chcesz nabrać? Kiedy skończę, to ja ci dam pracę. A czeki z wypłatą będą o wiele bardziej regularne, uwierz mi. - Christina, zraniłaś mnie do żywego. - Cóż, dokładnie to robimy my, prawnicy, nieprawdaż? Rozdział 28 I astępnego ranka Christina kierowała vanem, a Ben pilotował. Pojechali Chero- kee Turnpike na południe od Tulsy, skręcili koło Port of Catoosa i skierowali się w stronę Claremore. - To miejsce jest gdzieś po tej stronie drogi - stwierdził Ben, pilnie studiując mapę. - Według Gorda, nie dojeżdżając do Claremore. - Będę miała oczy szeroko otwarte - zapewniła Christina. - Jak to się nazywa? - Biblijny Obóz Chrześcijańskiej Czystości. - Racja. Jak mogłam zapomnieć? -Zjechała na lewy pas. -A Denny tam mieszka? - Tak mi powiedziano. Niektórzy przebywają tam cały rok. - Muszą być niezwykle czyści. - Najwidoczniej. Kilka mil później Ben wskazał jej zjazd. Christina skręciła i wjechała w polną drogę, w którymś momencie przegrodzoną żelazną bramą. Obok bramy stała skrzynka z głośnikiem i dużym niebieskim przyciskiem. - Wygląda, że nie wpuszczają tu byle kogo - skomentowała Christina. - Nie zostaliby czyści na długo, gdyby wpuszczali. - Czy ktoś nas oczekuje? -Nie. Miałem nadzieję, że będziemy mogli po prostu wśliznąć się i pogadać z Dennym przez chwilę, a potem się wymknąć. Zanim ulegniemy skażeniu czystością. - Dobra. - Christina wyciągnęła dłoń i nacisnęła niebieski przycisk. Kilka chwil później głośnik ożył. - Mam nadzieję, że cieszy was ten piękny dzień, który Bóg nam ofiarował - powiedział metaliczny kobiecy głos, wydobywający się ze skrzynki. - Witajcie w Biblijnym Obozie Chrześcijańskiej Czystości. Czym możemy wam służyć? 147 -Przyjechaliśmy tu, aby porozmawiać z jednym z waszych... ee... obozo-wiczów. - Obawiam się, że musimy bronić prywatności naszych braci i sióstr - zaskrzeczała skrzynka. - Wejście jest dozwolone tylko dla członków i dla przyszłych członków. Czy interesuje was przyłączenie się do nas? Christina wahała się tylko sekundę. -Tak, interesuje. - Świetnie - powiedział głos ze skrzynki. - Otwieram bramę. Proszę, jedźcie prosto do domku administracji na końcu głównej drogi. Tam się z wami spotkam. I oczywiście proszę o nierobienie zdjęć podczas drogi. Ben zmarszczył czoło. Czy zdjęcia mogą cokolwiek skalać? Christina podjechała vanem do końca drogi i zaparkowała. Ben otworzył drzwi po stronie pasażera, wyskoczył z samochodu i stanął twarzą w twarz z właścicielką głosu. Zamarł z rozdziawionymi ustami. Była to kobieta w średnim wieku z brązowymi włosami poprzetykanymi siwizną. Na jej twarzy widać już było kilka zmarszczek, ale wciąż wyglądała zdrowo i atrakcyjnie. Wydawała się przyjazna i zrelaksowana, choć nie bez śladu pewnego wyrafinowania. Właściwie, pod wieloma względami przypominała Benowi jego matkę. Wyjąwszy jeden mało ważny szczegół. Nie miała na sobie ubrania. - Witajcie w Biblijnym Obozie Chrześcijańskiej Czystości - powiedziała, wyciągając rękę. - Nazywam się Rona Harris. Ben bez słów uścisnął jej dłoń. - Dziękuj ę wam za przyłączenie się do nas. Czy mogę was oprowadzić po obozie? Ben próbował nie spuszczać oczu z jej twarzy, co w tych okolicznościach było nie lada wyzwaniem. - Z przyjemnością wam wszystko pokażę. Albo, jeśli chcecie, możecie porozmawiać z którymś z naszych szczęśliwych obozowiczów. - Przerwała, czekając na odpowiedź, która nie nadeszła. - Czy to wam odpowiada? - No... tak... - plątał się Ben. - Czy coś się stało? - Rona dotknęła dłonią twarzy. - Ojej. Nie wiedzieliście, prawda? - Nie... - wybełkotał Ben. Christina obeszła vana od swojej strony; oczy jej się rozszerzyły, gdy zorientowała się w sytuacji. - Wiedzieliśmy, że jesteście czyści -powiedziała. -Nie zdawaliśmy sobie tylko sprawy, jak bardzo. Rona zaczęła się śmiać. - Myślałam, że teraz już wszyscy wiedzą. W każdym razie wszyscy, którzy nas odwiedzają. Jak się o nas dowiedzieliście? Christina wystąpiła przed Bena. - Denny Bachalo jest naszym znajomym. On nam was polecił. 148 - To bardzo ładnie z j ego strony. - Odwróciła się znów do B ena. - Może to Denny powinien być waszym przewodnikiem. - To świetny pomysł - rzuciła Christina. - Wiesz, gdzie on jest? - Ja nie, ale Kerrie tak. Ona zajmuje się programem dziennych zajęć. Coś w rodzaju naszego kierownika wycieczki -roześmiała się. -Może pójdziemy do jej domku? Możemy porozmawiać po drodze. - Wzięła Bena pod ramię, przyciągając go blisko. -Idziemy? - Ja... jasne - powiedział Ben ustępliwie. Ben szedł ramię w ramię z Roną, Christina kilka kroków za nimi. Gdzieś po drodze udało mu się odzyskać głos. - Czy czułbyś się swobodniej, gdybym coś na siebie włożyła? - zapytała Rona. - Owszem. - Dobrze. - Sięgnęła do swojej małej torebki, wyciągnęła szyfonowy szal i artystycznie udrapowała go wokół głowy. - No? Czy tak lepiej? Rona i Christina zachichotały. - O wiele lepiej - powiedział cicho Ben. - Dzięki. Gdy tak szli, mijali ludzi siedzących w cieniu drzew, czytających, medytujących. Kobiety i mężczyzn. I wszyscy goli jak ich Pan Bóg stworzył. - Wiesz - zaczął Ben - mimo wielu dziwnych rzeczy, jakie napotkałem w ciągu ostatnich kilku lat, nigdy nie spodziewałem się, że natknę się na obóz chrześcijan--nudystów. Rona zachichotała. - Cóż, kilka lat temu pękłabym ze śmiechu, gdyby mi ktoś powiedział, że będę takim obozem kierować. Ale tak się stało. - Nie przypuszczałem, że chrześcijanie lubią nagość. - To właśnie wrażenie staramy się sprostować. Niechęć chrześcijan do nagości sięga czasów Adama i Ewy. Wiecie, w raju byliśmy nadzy, ale kiedy zgrzeszyliśmy, odzialiśmy się. I odtąd nagość związana j est z grzechem. Oczywiście, większość grup fundamentalistycznych zachęca do skromności w stroju, aby nie wywoływać... żywych reakcji. - Niektóre ze strojów Christiny wywołały żywy odzew - zauważył Ben - ale zapewne nie w znaczeniu, o którym mówisz. - Tutaj, w Biblijnym Obozie Chrześcijańskiej Czystości - ciągnęła Rona - wierzymy, że takie poglądy spowodowały nieodpowiednie podejście, zaciemniły prawdziwe znaczenie przypowieści. Dlaczego obsesyjnie skupiać się na błędzie Ewy? W końcu, kiedy stajemy się chrześcijanami, nasze grzechy zostają nam wybaczone. Mamy nadzieję, że uda nam się odzyskać tę czystość ducha, która musiała istnieć na samym początku. Tę pierwotną boskość. Ben spojrzał na nią pustym wzrokiem. - Zrzucając ubrania? - A jak inaczej? Skoro ubiór przypomina nam tylko o naszym upadku, dlaczego mielibyśmy się go nie pozbyć? Tutaj, w Biblijnym Obozie Chrześcijańskiej Czystości, 149 radzimy odrzucić symbole tego, czego nam się nie udało dokonać, a raczej starać się odkryć to, co możemy zrobić. - Biblia mówi, że Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo -podsunęła Christina. - No, właśnie. - Rona podniecała się, rozochocona ulubionym tematem. - A jeśli tak jest, jakie mamy prawo ukrywać boski wizerunek? Ten obraz odzwierciedla jeden z aspektów Jego boskości. To dar, a nie coś, co powinno być skryte pod T- shirtami i marmurkowymi dżinsami. - A więc to ty założyłaś Biblijny Obóz Chrześcijańskiej Czystości. - Och, nie. Nie ja to zaczęłam. Jestem tylko miejscowym łącznikiem. I wyznawcą, rzeczjasna. Pierwszy obóz powstał w Północnej Karolinie. Tenjest siódmy w kraju, a planujemy otworzyć trzy kolejne w przyszłym roku. - Nieźle. - Mamy nawet ogólnokrajowe pismo, „Forum Figowego Listka". O, jesteśmy na miejscu. -Zatrzymała się przed małą chatką. -Pozwólcie, że wejdę na moment. - Lekko zapukała, po czym weszła do środka. Gdy tylko zniknęła, Christina odwróciła się do Bena. - Ben, przez te wszystkie lata pakowałeś mnie w różne dziwne sytuacje. Ale chrześcijańska kolonia nudystów? To przekracza ludzkie pojęcie. - Posłuchaj, przecież ja nie wiedziałem... - A powinieneś był. Od tej pory, zanim mnie dokądkolwiek zabierzesz, chcę, żebyś gruntownie zbadał jedną zasadniczą kwestię: czy tam noszą ubrania? Poklepał ją po ramieniu. - Christina, zmów modlitwę. Jestem przekonany, że twój anioł pomoże ci przez to przejść. - Pomoże mi przez to przejść? Mój anioł mówi mi, żebym się stąd czym prędzej zabierała! Zanim dokończyli tę dyskusję, pojawiła się Rona z inną kobietą. Kerrie była o wiele młodsza od Rony - prawdopodobnie miała dwadzieścia kilka lat, uznał Ben, a mógł to stwierdzić dość dokładnie, zważywszy że wszystkie dowody miał przed sobą. - Cześć, jestem Kerrie - powiedziała dziewczyna, a jej głos - i, jak zauważył Ben, cała reszta - tchnął optymizmem. - Cieszę się, że was widzę. Ben męczył się niemiłosiernie, usiłując patrzeć jej jedynie w oczy. - To jest Christina McCall - powiedział, wskazując na swą towarzyszkę. - A ja nazywam się Ben Kincaid. Kerrie cofnęła się nagle. - Chyba nie ten Ben Kincaid? Christina otworzyła usta. - Ten Ben Kincaid? - To znaczy... - uniosła dłoń do ust. - Ten adwokat. Ten, który reprezentował burmistrza Barretta. Ben przekrzywił głowę w lewo. -To byłem ja. 150 - Nie mogę w to uwierzyć! Oglądałam pana codziennie w telewizji podczas procesu. - Na pewno się strasznie nudziłaś - powiedział Ben. - Och, nie. Był pan wspaniały! Zanim przyłączyłam się do obozu, sama rozważałam pójście na studia prawnicze. Szczególnie kiedy zobaczyłam to, co pan robi na sali sądowej. - Uwierz mi, to nie było nic specjalnego. - Jest pan zbyt skromny. Dziwię się, że nie puścili pana na kanale sądowym. Nadaje się pan. Jest pan młody, inteligentny, przystojny... Christina wywróciła oczami. - Chyba powinnam poczekać w samochodzie. Kerrie podbiegła do Bena, przepełniona entuzjazmem. Próbował się cofnąć, lecz złapała go za rękę i przytrzymała. - Jeśli tylko mogę panu w jakiś sposób pomóc, panie Kincaid, będę się czuła zaszczycona. Naprawdę. Ben chrząknął. - Chcemy porozmawiać z Dennym Bachalo. Jeśli wiesz, gdzie on jest... - Teraz powinien być na spotkaniu modlitewnym. Będę zachwycona, jeśli pozwoli mi pan się tam zaprowadzić. Ben spojrzał za siebie. - Cóż, dobrze. Christino... Kerrie zmarszczyła lekko brwi. - Ona też oczywiście może pójść. Christina uśmiechnęła się krzywo. - Jak już mówiłam, chyba powinnam poczekać w samochodzie. - Oczywiście, proszę bardzo. - Kerrie odwróciła się znów do Bena: - Jeśli ma pan uczestniczyć w spotkaniu modlitewnym, musi pan... zmienić strój. - Znaczy... włożyć coś mniej... - Tak, dokładnie. -Nie sądzę... - Jeśli nie jest pan jeszcze gotowy do całkowitej nagości, mamy małe ręcznicz- ki, którymi można obwiązać się w pasie. Christina przycisnęła rękę do ust. - Ja stanowczo poczekam w samochodzie. - Ruszyła w kierunku, z którego przyszli, machając ręką w powietrzu. - Do zobaczenia później, Ben. Czekam na pełen raport. -Ale, Christino... - Pozwoliłabym jej odejść - wyszeptała Kerrie w jego ucho. Ben poczuł, jak jej gorące i bardzo żywe ciało przyciska się do niego. - Dlaczego? Kerrie westchnęła. - Mam tylko jeden ręcznik. 151 - Czy jesteś pewna, że to rzeczywiście konieczne? - Niestety tak, panie Kincaid. Ben patrzył na swoje odbicie w lustrze wiszącym na ścianie przebieralni. Oto on - chudy, biały jak ściana i nie mający na sobie nic prócz idiotycznego białego ręczniczka frotte przewiązanego wokół talii. Wyglądał jak statysta w Dziesięciu przykazaniach. Bez samoopalacza. - Czy nie mogłabyś po prostu wyjaśnić, że nie jestem członkiem grupy? Kerrie odkrzyknęła do niego zza zasłony: - Obawiam się, że mogliby się obrazić. Niech pan sobie wyobrazi, jak by się pan czuł, gdyby uczestniczył pan w nabożeństwie w swoim kościele i ktoś by wszedł... - Nago? - Tak. To to samo. Poza tym, że dokładnie na odwrót, jeśli mnie pan rozumie. Wciąż gapił się na siebie w lustrze. - Nie wierzę, że ktokolwiek, tak wyglądając, może czuć się swobodnie. - Większość ludzi nie. Dlatego chodzą całkiem nago. Ręczniki są tylko dla nowo przybyłych i osób ze... szczególnymi problemami. Oczy Bena zrobiły się niemal kwadratowe. - Szczególnymi problemami? Kiwnęła głową. - Podatni na oparzenia słoneczne. W najmniej pożądanych miejscach. - Och. - Aby zyskać na czasie, Ben zdecydował się przeczytać ZASADY POSTĘPOWANIA, wywieszone na tablicy w przebieralni: „Prosimy nie zapominać, że jest to park rodziny chrześcijańskiej. Oczekujemy, że twoje zachowanie będzie za każdym razem zgodne z moralnymi standardami otaczającej cię rodziny. Używanie aparatów fotograficznych i kamer wideo jest dozwolone tylko za specjalnym pozwoleniem kierownictwa i fotografowanej osoby. Nie zezwala się na wprowadzanie zwierząt w miejsca wspólnych spotkań. Prosimy o wzięcie prysznicu - przy użyciu mydła - lub gorącej kąpieli przed wejściem do basenu. Nie zapominaj, że musisz być nagi. Ubrania, kostiumy kąpielowe lub intymna biżuteria są niedozwolone." Ben skrzywił się. Intymna biżuteria? Przez kolejne kilka minut poprawiał ręczniczek. Wydawało się, że już nie ma odwrotu, więc wziął głęboki oddech i wyszedł zza zasłonki. - Idziemy. Kerrie zachichotała. - Wygląda pan bosko, panie Kincaid. - Taak. - Energicznie ruszył w kierunku drzwi. - A przy okazji, mów mi Ben. - Ojej, nie mogę w to uwierzyć. To jak spełnienie marzeń. - Dla mnie też. Więc gdzie jest to spotkanie modlitewne? Opuścili domek i powędrowali w dół pagórkowatego terenu, mijając nie-odzianych akolitów i medytujące postacie. Kerrie szczebiotała praktycznie bez 152 przerwy. Najwyraźniej słuchała, od pierwszego do ostatniego uderzenia młotka, transmisji ze sprawy Barretta. Dzięki temu dużo wiedziała na temat spraw i kariery Bena. - Myślę, że sposób, w jaki pomagasz ludziom, jest po prostu wspaniały - za- szczebiotała. - Byłoby jeszcze cudowniej, gdyby płacili regularnie. - Pomaganie ludziom nie jest na pewno sposobem na wzbogacenie się, ale musiałeś robić to, co ci nakazywało serce. Wiesz, na czym polega zadanie prawnika, nawet jeśli reszta świata wydaje się o tym zapominać. - Dotknęła jego obnażonego ramienia. -Nad jakimi sprawami pracujesz teraz? - Prawdę mówiąc, Kerrie... - przerwał. Nie mógł się zmusić do przekłucia jej entuzjazmu rewelacją, że już nie praktykuje. Kilka chwil później dotarli do otwartej areny w kształcie muszli z rzędami kamiennych ławek. Arena była w połowie zapełniona. Uczestnicy na stojąco śpiewali „Zdumiewającą łaskę". Z przodu ekran wideo błyskał słowami w rytm muzyki. - Chrześcijańskie karaoke - zauważył Ben. - Świetne. Badał wzrokiem rzędy ławek, podczas gdy tłum kończył pieśń: „Mamy tyle samo dni, by sławić Boga, jak w dniu, gdy zaczęliśmy". Mężczyzna z imponującą fryzurą - i bez skrawka ubrania na sobie - wyszedł na środek sceny i rozpoczął kazanie. - Przynajmniej wiesz, że nie ma nic do ukrycia - powiedział Ben. Kerrie trąciła go łokciem. - Widzę Denny'ego. Jest z tyłu. - Pokazała palcem. - Okay. Dzięki. -Ben? Zatrzymał się. -Tak? Stała zakłopotana koło niego. Ben uprzytomnił sobie, że jednym z problemów wynikających z braku ubrania -jednym z wielu -jest fakt, że nie ma się gdzie włożyć rąk. -Czy myślisz, że jak już porozmawiasz z Dennym, to może... Czekał niecierpliwie na koniec zdania. -Tak? Wykręcała palce. - Wiem, że to zarozumiałe z mojej strony, ale pomyślałam, że moglibyśmy się spotkać. Wiesz... żeby pogadać. Bardzo chciałabym usłyszeć coś więcej o twojej pracy. - Przysunęła się o krok bliżej. -1 wtedy zobaczylibyśmy po prostu, co z tego wyniknie... Ben zrobił krok w tył. - Niestety, jestem teraz bardzo zajęty. - Och. Oczywiście. - Jej pełen entuzjazmu uśmiech zbladł. - Prowadzę teraz nowe śledztwo. A czas ma tu niezwykłe znaczenie. Jej wzrok podążał ku ziemi. - Pewnie. Rozumiem. 153 Spojrzał na strapioną twarz dziewczyny. - Ale posłuchaj, Kerrie. Czy mogę do ciebie zadzwonić tutaj, do obozu? Może byśmy coś zorganizowali. Jak już minie to napięcie. Uniosła głowę. - Mógłbyś? Naprawdę mógłbyś? - Jeśli znajdę czas. A tak w ogóle, mój numer jest w książce telefonicznej. - Nie mogę w to uwierzyć! - Opasała go ściśle ramionami. - To takie podniecające! Nie mogę w to uwierzyć! Ben wysunął się z jej uścisku. - Lepiej już porozmawiam z Dennym. - Oczywiście. Nie chcę cię opóźniać, bo wiem, jak ważna jest twoja praca. - Odeszła, ale po chwili zawróciła. -Ale jeśli jest cokolwiek, co mogę zrobić... - Do ciebie pierwszej zadzwonię. Otuliła się ramionami. - Nie mogę w to uwierzyć! Po prostu nie mogę w to uwierzyć! Ani ja, pomyślał Ben. Ani ja. Przedzierał się przez tłumek zgromadzonych. Starał się jak mógł, idąc pomiędzy ławkami, nie pozwalać sobie na zabłądzenie wzrokiem poniżej podbródków. Było to śmiałe ćwiczenie psychicznej koncentracji. W końcu dotarł do rzędu Denny'ego. Wśliznął się do ławki obok niego. - Ben! - pozdrowił go ten sam stary Denny, którego znał i podziwiał za perkusją; tyle że w tej chwili był goły jak go Pan Bóg stworzył. - Co ty tu robisz? - Chciałem się z tobą zobaczyć. - Chociaż, pomyślał, nie planowałem zobaczyć aż tyle ciebie. - Hej, w ręczniku ci do twarzy. Niezła klata. - Jezu, dzięki. Słuchaj, czy możemy porozmawiać? - No, nie wiem. - Wskazał ręką przed siebie. - Studiujemy teraz Biblię. - Będę mówił cicho - Ben przysunął się bliżej. - Chciałem cię zapytać, czy widziałeś cokolwiek tamtej nocy. Wiesz, zanim znalazłem ciało. - Stary, już odpowiadałem na te pytania glinom. Kim ty jesteś, agentem FBI? - Nie, jestem prawnikiem. - O, kurczę, racja. Znaczy, słyszałem, ale nie wierzyłem. - To uwierz. Gliny depczą Earlowi po piętach i poprosił mnie, abym mu pomógł i dowiedział się, co naprawdę się wydarzyło. - Tak jak Matlock w telewizji. - Coś w tym rodzaju. Czy widziałeś coś niezwykłego? Coś, czego może na początku nie pamiętałeś, ale przypomniałeś sobie później? Denny pokręcił głową. - Raczej nie, stary. Cały wieczór wydawał mi się dokładnie taki sam jak zawsze. Dopóki te zwłoki nie spadły ci na głowę. - Nachylił się bliżej. - Hej, a tak w ogóle, to jak się czułeś? - Jakby mnie przyblokował zimny, oślizły kawał mięsa - odpowiedział Ben. -Tyle że okazało się, że to nie było mięso. Denny pokręcił głową. 154 - Brrrr. Cieszę się, że to nie padło na mnie. To gorsze niż przejechanie paznokciami po tablicy. - O wiele. - Ben próbował wrócić do tematu. - Czy nie słyszałeś, aby ktokolwiek mówił coś niezwykłego? -Nic sobie nie przypominam. No, tylko Earla. Mamrotał o czymś... nie wiem 0 czym. Stary, tamtej nocy był naprawdę zdenerwowany. Ben skinął głową. - Dianę powiedziała mi, że jej raczej ty sam wydawałeś się podenerwowany. - Ja? Do diabła, zawsze przed występem jestem w nerwach. Trema i tyle. - Pewnie słyszałeś, że widziałem jakiegoś faceta, który mówił, że dostarcza dywan. Nie widziałeś go przypadkiem? - Obawiam się, że nie. Po próbie wyszedłem zapalić i się pomodlić. Lubię się wprawić w nabożny nastrój przed występem. Więc poszedłem w kierunku lasu, aż znalazłem miejsce, w którym mogłem być sam. - Żeby się... pomodlić? -Tak. Ben otworzył usta. -Ale sienie... Denny roześmiał się. - Nie, Ben, nie rozebrałem się. To nie jest konieczne, wiesz. Robimy to tutaj, gdzie mamy trochę prywatności, ponieważ uważamy, że to nas przenosi bliżej Boga. Ale nie robię tego, no, w trakcie pracy. Co ty myślisz, że kim ja jestem, jakimś wariatem? - Zapomnijmy o tym. - Ben zdecydował się spróbować z innej strony. - Jak długo znasz Earla? - Jakiś rok. Odkąd otworzył klub. -Nie dawniej? Potrząsnął głową. - Słyszałem jego nazwisko, owszem. Grywałem przecież w klubach w Dallas 1 w Oklahoma City. Oczywiście, kiedy tylko ludzie zaczynali rozmawiać o jazzowym saksofonie, ktoś wspominał Earla Bonnera, jego i wielkiego Profesora Hoodoo, i opowiadał całą historię. Jak to byli najlepszymi przyjaciółmi i niesamowicie razem grali, ale zakochali się w tej samej kobiecie i Earl pozbył się Profesora. Teraz to już prawie legenda. Jak Frankie i Johnny. - Więc wiedziałeś, że Earl siedział za morderstwo. - Och, pewnie. - I zakładałeś, że był winny. - Myślę, że wszyscy tak przypuszczali, Ben. To było oczywiste, wiesz? - I to ci nie przeszkadzało? Denny wyszczerzył zęby. - Że niby w drugiej kolejności mógłby zabrać się za mnie? - zaśmiał się cicho. - Nie wydaje mi się. Ja bym go nie sprowokował. Nie pożądaj panienki innego faceta. Oto moje motto. Słowa, według których trzeba żyć, pomyślał Ben. 155 - Mimo wszystko, gdyby pewnego razu się zdenerwował... - Hej, każdy ma jakieś nerwy, okay? - Po raz pierwszy Denny dał ujście swoim. - Musi się tylko nauczyć je kontrolować. A Earl miał dwadzieścia dwa lata, żeby to ćwiczyć, okay? Następne pytanie. Ben zerknął na niego z ukosa. Co takiego wyzwolił? - Czy kiedykolwiek rozmawiałeś z Earlem o... o tym, co się zdarzyło wcześniej? - Oczywiście, że nie, człowieku. To nie jest temat, który się porusza podczas codziennych pogawędek. - Co jeszcze wiesz o morderstwie? - O którym? Zdaje się, że interesują cię oba. Ben zawahał się. Chyba rzeczywiście tak było. To ten przerażający uśmiech powiedział mu, że oba morderstwa były ze sobą powiązane, albo że ktoś za wszelką cenę chce, aby tak uważano. - O którymkolwiek - zadecydował. - Cóż, ekspertem na temat Profesora Hoodoo jest Seat. Historia Scata jest dłuższa niż Earla i Profesora Hoodoo razem wziętych. Seat gra od zawsze, człowieku. Mówi się, że nauczył Gabriela, jak dmuchać. - I był z nimi w czasie pierwszego morderstwa? - Tak myślę. Znali się jak łyse konie. Razem grali, razem pracowali. Nierozłączni. Znaczy, dopóki nie rozdzieliło ich prawo. I kostucha. - Uśmiechnął się. - Ale Seat wie wszystko o sprawie Profesora Hoodoo. Porozmawiaj z nim, jeśli naprawdę interesuje cię cała ta historia w tle. Zważywszy na okoliczności, wyglądało to na całkiem dobrą radę. - Jeśli już o tym mowa... to czy Profesor Hoodoo nie miał brata? Ben strzelił palcami. - Racja. - Grady Armstrong. Poznałem go w klubie. - Może mógłby rzucić trochę światła na tę sprawę. Ben zapamiętał to sobie. Może rzeczywiście mógłby. Spojrzał przed siebie. Mówca wciąż się wydzierał, podnosząc pięść i wzywając do działania - nie przejmując się tym, że nie ma na sobie ani sztuki odzienia. - Jak długo jesteś członkiem tej grupy? - zapytał Ben. Denny wzruszył ramionami. - Będzie jakieś trzy lata. - Mogę zapytać, jak się tu dostałeś? Denny wahał się tylko chwilę. -Kilka lat temu... miałem trochę kłopotów. Wiesz, narkotyki i w ogóle. Brałem środki pobudzające przed graniem, uspokajające przed snem, kokę dla dobrej zabawy. Prawie każdy muzyk, którego znałem, brał. Różnica polegała na tym, że oni sobie z tym radzili. Ja nie. Wkrótce byłem taki pokręcony, że nie odróżniałem dnia od nocy. Nie wiedziałem, kiedy czuwam, a kiedy śpię. Kiedyś było tak, że potrzebowałem tylko muzyki, żeby przetrwać, wiesz? Ale po jakimś czasie to już nie wystarczało. Potrzebowałem prochów. Potrzebowałem jasnych świateł. Tak naprawdę to byłem o jeden niewielki krok od sosnowego pudła. I wiedziałem o tym. - Wolno wciągnął powietrze. - Wiedziałem o tym, ale nic zupełnie nie mogłem na to poradzić. - 156 Przerwał na chwilę, po czym znów podniósł oczy. -1 wtedy Rona Harris wprowadziła mnie tutaj. Nie wszystko zmieniło się od razu. Byłem ćpunem; musiałem z tego wyjść. Ale oni mi pomogli, wiesz? Przeprowadzili mnie przez to. Po raz pierwszy czułem, że komuś na mnie zależy. - Wiem, jakie to jest ważne - powiedział Ben. - Kiedy już byłem czysty, rzuciłem się w to jak kaczka w wodę. Uwierzyłem w to, co mieli do powiedzenia kaznodzieje. I cała ta sprawa ze zrzucaniem ubrań... to może do ciebie nie przemawiać, ale dla mnie było wyzwoleniem. Jakbym niczego nie musiał już ukrywać. Jakby moje prawdziwe ja się uwolniło. -Uśmiechnął się. - Wciąż gram, jak wiesz. Ale już nie czuję, że muszę brać. To już mną nie włada. Nie kontroluje mnie. To część mojego życia, a nie całe moje życie. Czy to ma jakiś sens? Ben skinął głową. - Cieszę się, że to ci pomogło. - Hej, nie tylko mnie. To może też pomóc tobie. -No... - Jeśli mogę coś powiedzieć, Ben, wydajesz się trochę spięty, wiesz? Wszystko dusisz w sobie. Gdybyś zaczął tu przychodzić, mógłbyś poczuć się trochę bardziej... wolny. - Chyba nie chciałbym być aż tak wolny. -A jakiż to problem? Ludzie robią tyle hałasu wokół nagości... a przecież nie jest tak, że odbywamy tu jakąś wielką orgię czy coś takiego. Może trudno ci będzie uwierzyć, ale to jest niemal całkiem aseksualne doświadczenie. - Aseksualne... - powtórzył ze zwątpieniem w głosie Ben. - Żebyś wiedział. Tak do tego przywykliśmy, że prawie tego nie zauważamy. - Ja bym zauważył - stwierdził Ben stanowczo. - Może na początku, ale to by minęło. Zapomniałbyś o potrzebie ukrywania się i zaczął po prostu... no, być tym, kim naprawdę jesteś. Dobry Boże, pomyślał Ben, znów do tego wracamy? - Będę o tym pamiętał. - Powinieneś. - Denny spojrzał ponad ramieniem Bena i zobaczył Kerrie cze- kającąz tyłu. - Jakjuż powiedziałem, to może być znaczące doświadczenie duchowe. - Owszem, powiedziałeś. - A jeśli okaże się, że się mylę... ta Kerrie to niezła laska. Ben próbował się nie uśmiechnąć. - W całkowicie aseksualny sposób. Denny mrugnął do niego. - Dokładnie tak. Rozdział 29 T, yrone przedzierał się przez podobne do labiryntu uliczki Rockwood, przeklętej części Tulsy. Było już ciemno, a wszystkie uliczne latarnie rozbito dawno temu. Nikt się nie troszczył o ich wymianę. W końcu nikt tu już nie mieszka, prawda? A w każdym razie nikt nie powinien. Próbował przypomnieć sobie drogę, która zaprowadzi go tam, gdzie musiał dojść. Wszystkie te budynki się rozsypywały, niewiele brakowało żeby stały się ruinami. Te kupy gruzu bez wartości czekały na kogoś, kto zechciałby zadać sobie nieco fatygi i sprowadził tu burzący młot, aby wszystko rozwalić. Czuł się jak Tezeusz znaczący nitką drogę w labiryncie Minotaura; coś, o czym przeczytał w j ednej z książek Ear-la. Tyle że w tej chwili nie miał przy sobie żadnej nici; musiał polegać na pamięci. I uważać, żeby nie wpaść na Minotaura. Nikogo nie uprzedził, że przyjdzie. Tak się wydawało bezpieczniej. Chłopcy, którzy opuścili gang, przeważnie przenosili się daleko. Ale nie Tyrone. On został w mieście. To na pewno irytowało Momo, a zirytowanie Momo nie było czymś, o czym Tyrone marzył. Minął róg ulicy i wszedł do północnej części Rockwood. Stąd można było zobaczyć Broken Arrow Expressway, a także ogromny krater pośrodku drogi. Co tu się stało - piorun? Bomba? Zważywszy na miejsce, gdzie się znajdował, Tyrone przypisałby to raczej działalności człowieka. Wyskoczył w powietrze, chwycił zardzewiałą drabinkę schodów przeciwpożarowych, która zwisała na ścianie najbliższego budynku i rozhuśtał się nad kraterem. Zeskoczył na jego drugą stronę i klasnął w dłonie. Nie ma to jak odrobina wysiłku fizycznego, aby spowodować przypływ adrenaliny. Potrzebował tego, musiał być u szczytu formy. Jeśli ma przeżyć nadchodzące spotkanie. Skręcił za róg, zrobił kilka kroków w ciemnej uliczce, po czym zamarł. 158 Ktoś jeszcze tam był. Nie był pewien, skąd to wie, ale wiedział. Może usłyszał dźwięk zbyt cichy, aby zarejestrować go inaczej niż podświadomością. Może coś zobaczył - cień, odbicie światła. A może po prostu poczuł na sobie czyjś wzrok. Zaśmiał się nerwowo, a potem zrobił krok na żwirowym podłożu. Echo nadeszło tylko odrobinę za późno Już za pierwszym razem. Nie był sam. - Kto tam? - powiedział naj donośni ej szym i najgrubszym głosem, na jaki go było stać. -Idę w twoją stronę. Nie ma potrzeby, żebyś był tak cholernie tajemniczy. Odważne słowa, pomyślał Tyrone. Ale nie czuł się wcale odważnie. - No, już - powtórzył. Do diabła, jego głos lekko drżał. Lekko, ale wystarczająco, aby było to słychać. Podniósł głos o jeden ton. - Pokaż się albo zacznę strzelać! - Nigdy wcześniej nie nosiłeś broni - powiedział głos za nim. Tyrone obrócił się. Panowały absolutne ciemności; nie mógł nic zobaczyć. - I myślę, że jeszcze nie zacząłeś. To zbyt ryzykowne w twojej pracy. Gdyby cię złapali uzbrojonego, wyrok byłby dwa, a może trzy razy większy. - Głos się zaśmiał. -A poza tym nie sądzę, żebyś miał aż takie jaja. - Buldog - zamruczał Tyrone. - Czego, do diabła, chcesz? Mężczyzna na końcu uliczki wyszedł z cienia. Widok twarzy Buldoga przypomniał Tyrone'owi, skąd się wzięło owo malownicze przezwisko. Dawny kumpel miał na sobie długi płaszcz, a obie ręce wetknięte w kieszenie. Tyrone był pewien, że Buldog, w odróżnieniu od niego, naprawdę trzyma spluwę zaciśniętą w każdej z nich. - Za to ja chciałbym wiedzieć - powiedział łagodnie Buldog - czego ty chcesz? - Chcę, żeby mnie zostawiono w spokoju. - Oj, chyba nie. - Zrobił krok w stronę Tyrone'a, bliżej, niż chłopak by sobie życzył. - Nikt, kto chce, aby go zostawiono w spokoju, nie przychodzi spacerować po naszym terytorium. - Muszę się zobaczyć z Momo - powiedział Tyrone. Próbował opanować drżenie kolan. Nigdy nie pozwól, aby poznali, że się boisz. - Jedyna rzecz, jaką musisz zrobić, to wydostać się stąd, zanim zastosuję ekstremalne środki. - Czy nie powinieneś poradzić się Momo? Na ulicach mówi się, że chce mnie widzieć. - Chce. - Wątły uśmieszek wykwitł na wargach Buldoga. - Momo mówi, że jesteś mu coś winien. - Momo ma zwidy. Nic nikomu nie jestem winien. Spłaciłem wszystkie moje długi, zanim odszedłem. - Momo twierdzi co innego. - Momo się myli. - Momo jest naszym szefem. Ergo, Momo nigdy się nie myli. - Przerwał, podchodząc jeszcze bliżej do Tyrone'a. - Momo był niezadowolony, kiedy nas opuściłeś. - Tak? Cóż, powiedz Momo, że chciałem dożyć dwudziestych drugich urodzin, a ze względu na to, jak się sprawy miały, uważałem, że nie mam dużych szans. 159 - Momo mówi, że spędził lata na trenowaniu i rozwijaniu ciebie. Mówi, że inwestycja nie zwróciła mu się wystarczająco. - To nie upoważnia go do wyznaczania ceny na moją głowę. - On uważa, że tak. - Cóż, myli się. Mam wystarczająco dużo problemów z dwoma nakazami sądowymi wiszącymi nade mną. Niedługo mogę stać się całkiem popularny i nie mogę sobie wyobrazić, że jakiś durny gangster chciałby skorzystać z okazji, żeby mi odstrzelić mózg. Jeśli Momo nie odpuści, nie będę w stanie pomóc mojemu przyjacielowi. Buldog zacisnął wargi. - Mówisz o Earlu Bonnerze. - Może. - Znamy Earla. Szanujemy go. Momo nie był zadowolony, że ta strzelanina wydarzyła się tak blisko klubu Earla. Uważamy, że jesteśmy mu coś winni. - Więc niech Momo odwoła psy. Buldog stał tak blisko, że Tyrone czuł jego oddech na swej twarzy; nie było to miłe doświadczenie. Kolana Tyrone'a drżały, a zęby szczękały. - Stanowisz zły przykład dla żołnierzy, T-Dog. Odszedłeś bez słowa pożegnania. Nie miałeś nawet na tyle przyzwoitości, żeby opuścić miasto. Co by się stało, gdyby wszyscy chłopcy tak zrobili? - Świat byłby lepszym miejscem - odpowiedział Tyrone, natychmiast tego żałując. Zachował się głupio, lecz było już za późno, aby cofnąć te słowa. - Słuchaj, Buldog, pomóż mi. Jesteśmy kumplami. Dorastaliśmy razem. - Owszem, ale sam się odciąłeś. Teraz jesteśmy dla siebie niczym. - Musisz coś dla mnie zrobić. Pogadaj z Momo w moim imieniu. - Momo nie będzie o tej sprawie ze mną rozmawiał. Twierdzi, że pogada o tym jedynie z tobą. Więc o to chodzi. Momo chce spotkania na własnym terytorium - spotkania, z którego Tyrone mógł nigdy nie wrócić. Lecz jeśli nie spróbuje, nigdy nie będzie wolny. - Kiedy chce się spotkać? Buldog przycisnął do boków dłonie trzymane w kieszeniach. - Nie ma to jak chwila obecna. - Mam dziś wieczorem inne spotkanie, nie powinno jednak długo potrwać. Może być za pół godziny? Buldog wzruszył ramionami. - Zaproponuję to Momo. Nie mogę obiecać, że tu będzie. - Możesz to tak urządzić, Buldog. Tamten potrząsnął głową. - Przeceniasz mnie. - Proszę, Buldog. Zrób to dla mnie. Albo dla Earla, wszystko jedno. Po prostu to zrób, dobra? - Zrobię, co będę mógł. - Cofnął się o kilka kroków i zniknął w ciemności. Tyrone podniósł rękę i otarł czoło, z którego obficie spływał pot. Oparł się o ścianę z cegieł, bowiem zabrakło mu sił. 160 Zapomniał, jak przerażające i trudne są wszystkie sprawy związane z gangiem. Tak bardzo chciał się od tego uwolnić. Momo musi mu pozwolić na odejście, raz na zawsze. Musi to dla niego zrobić. Tyrone przycisnął dłoń do skroni, próbując spowolnić oddech i uspokoić się. Kiedy w końcu uznał, że się poskładał do kupy, zaczął iść po swoich śladach z powrotem przez labirynt. Miał spotkanie z Earlem. Aby zaplanować przyszłość. A potem... Potem powróci tutaj i dowie się, czy w ogóle ma jakąś przyszłość. Rozdział 30 B« »en spotkał się z Earlem w „Nelson" s Buffeteria", najsławniejszej jadłodajni w centrum Tulsy, tak charakterystycznej, że opisano ją nawet w „National Geographic". Istniała od miliona lat i wciąż zachowywała atmosferę z czasów Depresji. Główną część menu stanowił stek z kurczaka i ziemniaki puree, wszystko oblane sosem do pieczeni. Earl uwielbiał taką kuchnię. Ben opowiedział Earlowi, czego dowiedział się podczas swoich rozmów. - Jeszcze muszę pogadać ze Scatem. Jest jedynym członkiem zespołu, z którym nie rozmawiałem indywidualnie. - Seat nie ma nic wspólnego z żadnym morderstwem - stwierdził Earl, kończąc swoją szarlotkę. - Mogę ci to powiedzieć już teraz. - Może i nie ma. Ale mimo to mógłby się okazać pomocny. Może coś widział, może coś słyszał. - Nie wydaje ci się, że gdyby tak było, to już by powiedział? - Czasami ludzie nie zdają sobie sprawy ze znaczenia tego, co wiedzą. Czasem zapominają. Widziałem ludzi, którzy kompletnie zapominali ważne fakty, dopóki nie stanęli na miejscu dla świadków. Nigdy nic nie wiadomo. - Cóż, jakoś to zorganizuję, ale nie chcę, żebyś męczył Scata. Jest tu od dawna, wiesz? - Wiem. - Facet jest stary jak Mojżesz i mniej więcej tak samo dobry. Dużo dla mnie zrobił. Dla nas obu - mnie i Profesora. Więc nie chcę, żebyś go traktował jak jakiegoś kryminalistę. - Masz moje słowo, Earl. - W takim razie w porządku. - Wytarł usta serwetką. - Co jeszcze? - Rozmawiałem z porucznikiem Morellim w komendzie policji - zawiadomił Ben. - Powiedział, że wciąż nie są gotowi do aresztowania. Ale dowiedziałem się 162 też, że jednocześnie prasa i rada miejska naciskają na szefa policji Blackwella w tej sprawie. Więc sam się domyśl. Earl chrząknął. - To i tak nastąpi. Oni tylko chcą zyskać na czasie. - Tak, ale ich czas nadejdzie szybko. Musimy być gotowi. To dotyczy też Tyrone'a. Ze względu na niego jeszcze cię nie zamknęli. Earl zakasłał, zasłaniając ręką usta. - Jeśli chodzi o Tyrone'a, to chciałem z tobą o nim porozmawiać. - Czy coś się stało? Grozi wycofaniem się? - Nie, nie. Ja tylko nie chcę, żeby chłopak był w to wmieszany. - Earl, nie mamy wyboru. On jest dla naszej sprawy niezwykle ważny. - Jeśli będzie dla mnie zeznawał, wystawi się na niebezpieczeństwo. - Już j est w niebezpieczeństwie. Te nakazy z j ego nazwiskiem będą istniały niezależnie od tego, czy zechce dla ciebie zeznawać, czy nie. - Ale mógłby pójść na układ. Prawda? Ben się nie odzywał. - Jeśli jego zeznania zrobią rysę w ich ładnej, czystej sprawie przeciwko mnie, rzucą się na niego ze wszystkim, co mają. Do diabła, powołają się na oba nakazy i oskarżą go, po to tylko, żeby potem mogli mówić, że to kryminalista. - Pochylił się do przodu. - Prawda? Ben ściągnął usta. - To możliwe. - Na pewno obrócą się przeciwko Tyrone'owi, prawda? Nie okłamuj mnie, Ben. - Porucznik Morelli uważa, że zarzuty przeciw niemu są niewiele warte. Ale jeśli twoja sprawa trafi do sądu - Ben wstrzymał oddech - to masz rację. Oskarżyciel na pewno będzie gnębił Tyrone'a. - Cóż, nie chcę, żeby się tak stało. Tyrone to dobry chłopak. Próbuje się doprowadzić do porządku. Zasługuje na szansę. - Ale jeśli coś wie, jego obowiązkiem jest zeznawać. - Nie słuchasz mnie, Ben. Oni go ukrzyżują. - Tego nie możesz być pewien. Nawet nie wiesz, czy jest winny. - Wiem, że gliny znają sposoby, żeby zrobić z człowieka winnego, jeśli tylko zechcą. Ben się nie sprzeczał; Earl był ekspertem w tej dziedzinie. - Słuchaj, pozwól mi pogadać z Tyronem. Sprawdzić, co się naprawdę wydarzyło. Jeśli ten nakaz za naciąganie jest nic niewart, zrobię co w mojej mocy, żeby go cofnęli. -A jeśli nie? - Dowiemy się, jak mocna jest sprawa oskarżenia. Zobaczymy, co oni mają, a potem od tego zaczniemy. - To znaczy? - To znaczy porozmawiamy o możliwości niewykorzystywania Tyrone'a jako świadka. Tylko pozwól mi z nim porozmawiać. - Miałem się spotkać z Tyronem wieczorem. - Earl sprawdził godzinę. - Chyba jestem już spóźniony. 163 - Trochę późno jak na lekcję saksofonu, nieprawdaż? - To nie miała być żadna lekcja. Miałem mu dać forsę i kazać zabierać się z Dod- ge. Zanim zostanie wplątany w ten bałagan. - Proszę, nie rób tego, Earl. Proszę. - Ben przechylił się nad stołem. - Słuchaj, pozwól mi pójść na to spotkanie. Zobaczę się z Tyronem, postaram się to jakoś ułożyć. Musi być jakieś rozwiązanie, jakiś sposób, żeby nie wysyłać nikogo do więzienia. Albo gorzej. -No, nie wiem. Ja... - Proszę, Earl, zaufaj mi. Daj mi szansę. Earl wpatrywał się w Bena. - Dobrze - odezwał się w końcu - Idź na spotkanie. Ale chcę o wszystkim wiedzieć, a jeśli nie uda ci się załatwić, żeby mu odpuścili... Ben kiwnął głową. - Porozmawiamy o tym, kiedy będzie trzeba. Przed wyjściem jeszcze raz spojrzał na zegarek. Miał wystarczająco dużo czasu, żeby zdążyć na spotkanie. Na szczęście było ciemno. Przemalował całkowicie swojego vana, ale jednak lepiej nie ryzykować. Celem tego przedsięwzięcia było zlikwidowanie ryzyka, a nie kreowanie następnego. Upewnił się, czy ma wszystko - klucze, portfel i, co najważniejsze, błyszczący srebrny nóż. Może się dziś wieczorem przydać. Ostatnio miał kłopoty ze snem. Dręczyły go koszmary i obawy, że ten głupi dzieciak w łazience w końcu zda sobie sprawę, kogo widział. Nie mógł na to pozwolić. Nie odpocznie, dopóki ta groźba nie zostanie wyeliminowana. I o to chodziło dziś wieczorem. Dotknął rękojeści długiego, żłobkowanego ostrza, schowanego w pochwie u pasa. Tej nocy spowoduje zniknięcie swoich lęków. Tej nocy koszmary się urwą. Zatrzymał się w drodze do drzwi, dotykając na szczęście lśniącego, złotego saksofonu Supertone. Ten instrument musi przynosić szczęście, prawda? Musi być w nim coś szczególnego. Wyszedł z domu i skierował się do garażu. Już czuł przypływ szczęścia. To będzie ostatnia noc jego kłopotów. Ostatnia noc zmartwień. I ostatnia noc niejakiego Tyrone'a Jacksona. Uśmiechnął się, ściskając nóż w ręku. Tyrone'a Jacksona - i każdego, kto wejdzie mu w drogę. Rozdział 31 K, Jedy Tyrone dotarł do „Uncle EarFs", nikogo tam nie zastał. Światła były zgaszone, drzwi zamknięte. Czekał dziesięć minut, lecz nikt się nie pojawiał. Zajrzał przez okno do klubu, ale nic nie mógł dostrzec. Może Earl zapomniał. Może się zmęczył i pojechał do domu. Wystarczy, zdecydował Tyrone. Był sam w nieprzeniknionej ciemności i z jakiegoś powodu cała ta sytuacja powodowała u niego gęsią skórkę. Trzeba zacząć się zbierać, jeśli ma zdążyć na drugie spotkanie. Na pewno nie chce się spóźnić. Już ma dość kłopotów z Momo. Przyjedzie tu jutro i dowie się, co się stało z Earlem. Wrócił do samochodu. Skąd się bierze to uczucie przerażenia? Przeszły go ciarki. Sprawdził tylne siedzenie, upewniając się, że jest sam. Potem wśliznął się na fotel kierowcy, zamknął od wewnątrz drzwi i włączył silnik. To głupie, ale nie mógł oprzeć się wrażeniu, że ktoś go obserwuje. Wycofał auto na żwirowym podjeździe i wjechał w Brady, kierując się na północ. Mógł dotrzeć do Rockwood za dziesięć minut, a im wcześniej, tym lepiej, przynajmniej jeśli o niego chodzi. Chciał to zakończyć. W jego życiu było zbyt dużo niepewności, zbyt dużo ryzyka, zbyt dużo tego przyprawiającego o mdłości uczucia, że w każdej chwili może osunąć się w przepaść. Opuścił gang z konkretnego powodu - aby uniknąć takiego samopoczucia do końca życia. Nie podobało mu się to. Chciał spędzić swój czas, grając na saksofonie, a nie martwiąc się o to, czy... Rzucił okiem we wsteczne lusterko. Para reflektorów zajaśniała w oddali, może trzydzieści metrów za nim. Wysoko nad ziemią - pewnie pikap albo van. Niezbyt blisko; byłoby nawet dobrze, gdyby jechał bliżej. Wtedy Tyrone nie miałby tego nieprzyjemnego uczucia, że ktokolwiek kierował tym vanem, nie chciał zostać zauważony. 165 Te światła śledziły go, odkąd opuścił klub. I wcale mu się to nie podobało. Pochylił się do przodu, lekko zezując i próbując dojrzeć samochód za światłami. Nie widział żadnych szczegółów, ani koloru, ani marki. Chyba jednak był za krótki na pikapa. Miał inny kształt, wydawał się szerszy, przestronniejszy. To był van. To musiał być van. Docisnął pedał gazu, natychmiast przekraczając dopuszczalną prędkość. Van początkowo odpadł, jakby zaskoczony, ale wkrótce przyspieszył, aby dotrzymać mu kroku. Ani bliżej, ani dalej. Utrzymywał cały czas taką samą odległość. Tak naprawdę kierowca podczas jazdy nie może mu nic zrobić, przekonywał sam siebie. Ale gdy tylko się gdzieś zatrzyma... Tyrone wykonał nagły skręt w prawo, z nadmierną prędkością zjeżdżając z głównej drogi w wąską, wyboistą uliczkę. Samochód podskakiwał i grzechotał, zgrzytając tłumikiem o beton. Skręt był szybki, ale niewystarczająco szybki. Światła podążyły za nim. Gdy jego prześladowca okrążał róg, Tyrone zobaczył go z boku. To rzeczywiście był van. Stanowczo van. Czy znał kogoś, kto miał taki samochód? Cóż, po pierwsze Kincaida. I faceta w przebraniu, który dostarczył dywan. Tego, który prawdopodobnie zabił Lily Campbell. Tyrone ponownie skręcił w prawo, a potem jeszcze raz, przy pierwszej nadarzającej się okazji. Nie miał żadnych złudzeń, że uda mu się zgubić vana, ale nagle desperacko zapragnął powrócić na główną drogę. Jeśli coś się zdarzy, nie chciał, aby stało się to tu, w ciemności, na odludziu. Większość tych domów było pustych, a w tych kilku zamieszkanych nikt nie otworzyłby drzwi o tak późnej porze. Wiedziony nagłym przeczuciem, Tyrone zwolnił za ostatnim domem w kwartale, zatrzymał się i nacisnął klakson. W lusterku zobaczył, jak van zwalnia i staje tuż przed ostatnim zakrętem. Najwyraźniej czekał na jego ruch, nie zbliżając się za bardzo, na wypadek gdyby ktoś zareagował na dźwięk klaksonu. Tyrone zatrąbił znowu, szybko, kilka razy, jakby próbował zwrócić czyjąś uwagę. Przy odrobinie szczęścia kierowca vana uzna, że Tyrone czeka na kogoś, aby go zabrać, a zatem zrobił objazd przez tę dzielnicę domków jednorodzinnych w innym celu niż zgubienie ogona. Najlepiej gdyby kierowca vana nie zorientował się, że został zauważony - albo żeby przynajmniej nie był tego pewny. Skończywszy z klaksonem Tyrone urządził cały spektakl ze wzruszaniem ramionami i stukaniem się w czoło, a następnie ponownie ruszył. Wrócił na główną drogę i zaczął krążyć po okolicy, tylko kilka kresek poniżej limitu prędkości. Oczywiście van wjechał za nim na drogę i w dalszym ciągu trzymał się w bezpiecznej odległości około trzydziestu metrów. Kto to był, do diabła? Tyrone walnął pięścią w deskę rozdzielczą. Czuł pot spływający mu po twarzy - po raz drugi tego wieczora - i wcale mu się to nie podobało. Cholera. Myślał, że już zostawił za sobą cały ten bajzel, całe to gówno pełne sekretów, twardych facetów i konfliktów z prawem. Nie chciał tego w swoim życiu! 166 Zwłaszcza że nie wiedział, kto go ściga. To go najbardziej niepokoiło. Nie jechał za nim Momo. Nie był to też Buldog ani gliny. Jakiś nieznany dupek w vanie. Tyrone nie wiedział, kto. I nie był pewien, czy chce się dowiedzieć. Możliwe, że byłaby to ostatnia rzecz, jaką zrobiłby w życiu. Zbliżał się do Rockwood. Za kilka minut dotrze do miejsca, w którym wcześniej tego wieczora zostawił samochód. Potem będzie musiał wysiąść i zawrócić uliczkami do kryjówki Momo. A nie miał na to wielkiej ochoty, czując oddech Pana Dostawcy Dywanów na karku. Jeśli ten drab go dorwie, Tyrone nie zdąży na spotkanie. Mur beton. Puścił pedał gazu, zwalniając. Żadnych nagłych ruchów, nic, co by wzbudziło natychmiastowe podejrzenie. Sześćdziesiąt pięć, sześćdziesiąt, czterdzieści pięć. Jak poprzednio, kierowca za nim początkowo był zaskoczony, ale potem zmniej szył prędkość. Gdy tylko van znalazł się znów w odpowiedniej odległości, Tyrone zwolnił jeszcze bardziej. Czterdzieści pięć, czterdzieści, trzydzieści pięć. Kiedy tylko dotarł do miejsca, w którym zamierzał zaparkować, zatrzymał nagle samochód. Jechał na tyle wolno, że mógł to zrobić niespodziewanie, żeby kierowca vana nie zdążył się zorientować w jego zamiarach. Samochód minął Tyrone'a, po czym wziął zakręt na drodze przed nim. Zapiszczały hamulce. Tyrone wiedział, że nie ma zbyt wiele czasu. Wygramolił się z samochodu i rzucił w stronę bezpiecznego Rockwood. Gdy pogrąży się w tym labiryncie ruin i gruzu, facet z vana nigdy nie będzie w stanie go znaleźć. Wtedy miałby szansę dotrzeć do Momo, zanim Momo wścieknie się na niego jeszcze bardziej. Tyrone przebiegł przez drogę z szybkością, której nie powstydziłby się olimpijski sprinter i pomknął w kierunku najbliższego budynku. Kiedyś mieściła się tam siedziba Korporacji Taksówkarzy ABC. Teraz była tam tylko kupa zardzewiałych wraków taksówek, postawionych na pustakach i zapomnianych. Zanurkował w ciemną uliczkę i przystanął pod budynkiem. Dzięki Bogu, niczego nie usłyszał. Facet z dywanem go nie gonił. Tyrone'owi chyba naprawdę udało się wymknąć. Znalazł drabinkę schodów przeciwpożarowych na północnej stronie i wspinał się po niej, dopóki nie znalazł bezpiecznego miejsca na dachu. Ostrożnie zrobił krok; wiedział, że dach nie należy do najbezpieczniejszych. Podczołgał się na rękach i kolanach, aż zobaczył ulicę poniżej. Dostrzegł swój samochód, nawet w tych ciemnościach. Ze swego stanowiska mógł również dojrzeć vana; stał za zakrętem, jakieś sto, sto pięćdziesiąt metrów z przodu. Oczekiwał, że kierowca zawróci. Byłoby to logiczne. Chyba że facet jest na to za mądry. Spojrzał na vana, ciemnego i nieruchomego. Nie paliły się żadne światła. Nic nie wskazywało na to, że ktoś siedzi w środku. A zatem kierowca porzucił samochód, dokładnie tak jak Tyrone swój. Obaj nie mogli ich użyć na tym polu bitwy. Gość z vana poruszał się pieszo. Teraz mógł być wszędzie. Naprawdę wszędzie. 167 Ben sprawdził godzinę, zerknął na szybkościomierz, po czym nadepnął z całej siły na pedał gazu. Był spóźniony na spotkanie Earla z Tyronem, jeszcze zanim się dowiedział, że ma tam być; Tyrone na pewno nie będzie się tam wiecznie kręcił. Jeśli nie uda mu się teraz z nim porozmawiać, to nie wiadomo, kiedy - i czy w ogóle - to nastąpi. Tyrone może zwiać albo zdecyduje się zapomnieć, co widział. Każda z tych ewentualności będzie fatalna. Musiał pogadać z dzieciakiem. Przejechał Archer i skierował się w stronę północnej Tulsy. Zbliżał się do tego, co pozostało ze starej dzielnicy Rockwood. Nienawidził tej części miasta; przypominała mu o głębokich różnicach klasowych i jeszcze głębszych podziałach rasowych w tym mieście. Przypominała mu także o koszmarnym pościgu, jaki on i Mikę odbyli tu za małym, uprowadzonym chłopcem. Sama jazda tą drogą przyprawiała go o dreszcze. Gdy był już niedaleko klubu, zauważył samochód stojący na poboczu; za szybko jechał, żeby zdążyć zarejestrować, co to za wóz. Jakiś stary van, prawdopodobnie zepsuty i porzucony. Sekundę czy dwie później natknął się na jeszcze jedno auto -poobijanego czerwonego firebirda. O co tu chodzi? Czy komuś się wydawało, że Rockwood to złomowisko? Gdy mijał drugi samochód, coś go tknęło. Zobaczył charakterystyczne pasy wyścigowe, ozdabiające maskę i boki auta - podwójna wystrzępiona błyskawica. Chwileczkę... Zwolnił i zjechał do krawężnika, aby lepiej przyjrzeć się samochodowi we wstecznym lusterku. Był prawie pewien, że widział już ten samochód - na parkingu u Earla. Oczywiście. To auto Tyrone'a. Ale co ono robi po tej stronie drogi? Może Tyrone'a zmęczyło czekanie na Bena. To zrozumiałe, ale po co miałby tu przyjeżdżać? Po co w ogóle wysiadałby z samochodu w takiej okolicy? Coś dziwnego się tu dzieje. Rozejrzał się, czy nie widać innych samochodów albo policji, po czym zawrócił. Zwolnił i zatrzymał się za samochodem Tyrone'a. Wydawało się, że nikogo nie ma w środku. Ben zrozumiał teraz sens powiedzenia „zamarzła mi krew w żyłach". Czuł się, tak, jakby kawałki kry lodowej pływały mu tuż pod skórą. Dostał gęsiej skórki na całym ciele. Zdał sobie sprawę, że gdyby był rozsądny, włączyłby silnik i czym prędzej się stąd zabierał. Ale Tyrone może mieć kłopoty. A jeśli stracą zeznania Tyrone'a, prokurator okręgowy wdepcze Earla w ziemię. Powoli, czujny jak nigdy dotąd, Ben otworzył drzwi swojego auta i wyszedł na zewnątrz. Aż do tej chwili nie zauważył, jak ciemno jest na dworze. Żadna z latarni nie świeciła. Usłyszał jakiś hałas i przycisnął się do samochodu. To wrona, pomyślał, chociaż w ogóle nie znał się na ptakach. Podszedł do auta Tyrone'a i zajrzał przez okno. Pełno kaset magnetofonowych, śmieci i zmiętych opakowań z różnych barów szybkiej obsługi, ale ani śladu Tyrone'a. Ani nikogo innego. Złapał za klamkę; drzwiczki otworzyły się. Wydawało się, że z samochodem jest wszystko w porządku; włączyło się światełko w drzwiach i irytujące buczenie powiedziało mu, że kluczyki są wciąż w stacyjce. 168 Kluczyki? Czyżby smarkacz chciał, żeby mu ukradziono auto? Porzucenie samochodu już było bez sensu, ale zostawienie go tutaj, w najgorszej części miasta, z kluczykami w środku? To już przekraczało wszelkie pojęcie. Tyrone po prostu nigdy by tego nie zrobił. Chyba że nie miał wyboru. Ben doszedł do wniosku, że chce się stąd wynieść. Kolana mu drżały, a dłonie były lepkie i mokre. Trzeba uciekać. Wrócił do swojego samochodu. Gdy podszedł do drzwiczek od strony kierowcy, usłyszał dźwięk, którego nawet on nie mógł w żaden sposób wziąć za głos ptaka. - Przepraszam. Czy to twój samochód? Ben zamarł z ręką zaciśniętą kurczowo na klamce. - Kto to? - odwrócił się w ciemnościach. - Gdzie jesteś? - Tutaj - odpowiedział nieznajomy. Ben usiłował ukryć drżenie głosu. - Nie widzę cię. - Bo jest ciemno. - Ben usłyszał chrzęst żwiru; kimkolwiek i gdziekolwiek był właściciel głosu, najwyraźniej się zbliżał. - Powtarzam, czy to twój samochód? - Nie. - Ben zmrużył oczy, wpatrując się w ciemność. - Jesteś policjantem? Zduszony chichot. - Niezupełnie. - Ben usłyszał, że facet w ciemności wziął głęboki oddech. - Dlaczego się tu zatrzymałeś? Mózg Bena pracował na przyspieszonych obrotach. - Ja... zdawało mi się, że poznaję tamten samochód. - A poznałeś? - Nie, to pomyłka. On tylko wygląda jak wóz mojego znajomego. Ben znowu usłyszał kroki. Kilka stóp przed jego vanem wyłaniała się ciemna sylwetka. - To bardzo charakterystyczny pojazd. Trudno się pomylić. - No cóż, ja się pomyliłem. - Ben zbliżył się do swojego vana. Czy zamknął drzwiczki? Nie pamiętał. Szperał w kieszeniach w poszukiwaniu kluczy. - Nie uciekaj - odezwał się głos w ciemnościach. Ben próbował ująć kluczyki mokrymi od potu palcami. - Jestem umówiony. - Włożył właściwy klucz do zamka i przekręcił. Nie poczuł oporu; drzwi nie były zamknięte. Otworzył drzwi. Potok światła wylał się z samochodu, oświetlając twarz Bena. Głos nieznajomego rozmówcy przeciął ciemność, jak nóż tnie masło. - Więc to ty. Bena zmroziło. Wiedział, co to znaczy. To był mężczyzna z dywanem, mężczyzna z klubu, ten, którego Tyrone widział w łazience. Mężczyzna z nożem. Ben wskoczył na siedzenie kierowcy i usiłował wymacać kluczykami stacyjkę. Usłyszał chrzęst kroków na zewnątrz. Zbliżały się szybko. Włączył reflektory, zalewając przestrzeń przed samochodem białym światłem. W tym samym momencie dojrzał ciemny cień, opuszczający oświetloną przestrzeń. Cień oddalony tylko o kilka stóp. 169 Ben złapał za drzwi vana i przyciągnął je do siebie, ale za późno. Tamten zdążył wcisnąć rękę do środka, zapobiegając zamknięciu. Ben wciąż napierał silnie na drzwi, ściskając ramię mężczyzny jak w imadle. - Puść! - krzyknął tamten głosem przepełnionym wściekłością. - Chyba nie dam rady dłużej - wymruczał Ben. Trzymając drzwi jedną ręką, drugą ostrożnie gmerał w kluczach, próbując znaleźć ten, który uruchamia samochód. - Powiedziałem, puszczaj! - zaryczał napastnik. Chwilę później wolną pięścią walnął w okno i roztrzaskał szkło, które rozprysnęło się wszędzie. Ben odwrócił głowę i zamknął oczy. Czuł, jak odłamki spadają mu na twarz, ręce i całe ciało. Mężczyzna zacisnął rękę na gardle Bena. Palce miał jak ze stali i zacieśniał uścisk z każdą chwilą. Ben poczuł, jak powietrze ucieka mu z płuc. Jeszcze chwila, a będzie miał zmiażdżoną tchawicę. Co robić? W natchnieniu złapał jeden z kluczy i jak sztyletem dźgnął nim mężczyznę w ramię. Człowiek wrzasnął i puścił gardło Bena, ale chwilę później zaatakował zaciśniętą pięścią z siłą pneumatycznego młota. Głowa Bena uderzyła w oparcie z głuchym odgłosem. Poczuł krew wypływającą z nosa. Zamrugał powiekami; brak powietrza w płucach i mocny cios w twarz oszołomiły go. Wciąż szamotał się z kluczami, aż w końcu udało mu się prawie dosięgnąć stacyjki. Mężczyzna wyprowadził następny cios i wytrącił kluczyki z dłoni Bena. Spadły na podłogę, znikając w ciemności. - Mam cię! - ryknął facet na zewnątrz. - Uwolnij moją rękę! - Co tylko każesz - wysapał Ben. Rozluźnił trochę nacisk na drzwiczki, ale zanim mężczyzna wyciągnął ramię, trzasnął drzwiczkami z całej siły, miażdżąc mu rękę. Tamten zawył przeraźliwie. - Sukinsyn! -krzyczał. -Jesteś już pieprzonym martwym pianistą. Ben próbował mu się przyjrzeć, ale wszystko, co widział, to ręce; jedna złapana w pułapkę, druga chwytająca go za gardło. Pięść znowu ruszyła do akcji, tym razem uderzając Bena w policzek. Cios odrzucił go do tyłu; z konieczności poluzował drzwiczki. To wystarczyło, żeby uwolnić ramię faceta z potrzasku. Teraz, mając obie ręce swobodne, obcy szarpnięciem otworzył szeroko drzwi. Trzymał długi, błyszczący nóż. - Twój czas nadszedł - warknął, wznosząc nóż w powietrze. - Uśmiechnij się. Rozdział 32 ' en widział zbliżające się ostrze, ale nie wiedział co zrobić. Nie było dokąd uciec. Rozejrzał się szybko po wnętrzu vana, szukając jakiejś broni. Oto złapany w pułapkę, jak lis otoczony przez psy gończe; nie mógł zapobiec nieuniknionemu. - Jeżeli nie będziesz się rzucał - odezwał się mężczyzna - skończę z tobą szybko. Gdyby zachciało ci się walczyć... cóż, mogę to przeciągać całymi dniami. Będę rzeźbił twój uśmiech wiele razy, bez końca. Dopóki będziesz oddychał. Ben próbował się unieść z siedzenia, ale wolna ręka mordercy objęła mocniej jego ramię. - Tak czy siak, umrzesz. Dlaczego sobie tego nie ułatwić? Ben przyciągnął ramię do góry, otworzył szeroko usta i mocno ugryzł trzymającą go dłoń. Mężczyzna wrzasnął i poderwał ociekającą krwią rękę. Ale już po sekundzie pięść powróciła i trzasnęła w twarz Bena, miażdżąc mu nos. Poczuł chrupnięcie złamanej kości i krew, tym razem własna, trysnęła mu na wargi. Świat zawirował; Ben prawie nic nie widział, wszystko było rozmazane. Nie mógł już się dłużej opierać. - To był twój łabędzi śpiew - powiedział tamten, a Ben patrzył bezradnie, jak srebrny, żłobkowany nóż zbliża się do jego gardła. Mężczyzna z nożem nagle przechylił się w bok, uderzając głową w kierownicę. - Co się... Ben gapił się nierozumiejącym wzrokiem. Myślał, że to już koniec, ale wyglądało na to, że ktoś uderzył mordercę z tyłu. -Kto... 171 Zanim Ben zdążył powiedzieć coś jeszcze, mężczyzna znowu pochylił się ku niemu. - Teraz mnie zapamiętasz - usłyszał Ben jakiś nowy głos. - Aaaaaa! - zawył facet z nożem i wpadł do vana. Z początku Ben myślał, że po to, aby zadać kolejny cios; potem zorientował się, że tamtego ktoś podciął, tak że upadł do przodu i podbródkiem walnął głucho w kierownicę. Ben nie miał pojęcia, co się stało, ale dobrze wiedział, że nie będzie miał drugiej takiej szansy. Zebrawszy wszystkie siły, chwycił głowę nożownika i grzmotnął nią w deskę rozdzielczą. Mężczyzna znowu krzyknął, a następnie wysunął się miękko na zewnątrz. Ben oparł się na rękach i nogach i przeczołgał na siedzenie pasażera, po czym wyturlał z samochodu. Ruszył najszybciej jak umiał na drugą, bezpieczną stronę ulicy. - Kincaid! - Zauważył, że woła go Tyrone Jackson, stojący za zwiniętym w kłębek na ziemi napastnikiem. - Dobrze się czujesz? - Wyżyję - odkrzyknął Ben. - Zabieraj się stąd. Jedź do... Nie zdążył dokończyć. Jak niezniszczalny demon facet z nożem nagle stanął na równe nogi i rzucił się na Tyrone'a. Tyrone odskoczył, stracił równowagę i upadł na żwir. Tamten wciąż atakował wyciągniętym nożem. Chłopak wstał, odwrócił się i ruszył biegiem, nie oglądając się za siebie. Przeciął ulicę i skierował się w stronę Rockwood. Wyglądało na to, że facet całkiem zapomniał o Benie. Teraz ścigał Tyrone'a, dorównując mu szybkością. Do diabła! - zaklął w duchu Ben. W tej chwili wszystko, czego pragnął, to natychmiast zabierać się stąd. Ale nie mógł oddać Tyrone'a temu maniakowi. Pobiegł za nimi przez ulicę, poruszając się najszybciej, jak mógł, ale stracił ich z oczu, zanim jeszcze dotarł do ruin. Jego pierwszym odruchem było wejść w ciemne mury i spróbować podjąć ślad, ale wiedział, że nie jest to najmądrzejszy pomysł. Najprawdopodobniej nie znalazłby ich w tych ciemnościach. Potrzebował pomocy. - Cholera, cholera! - wysapał i pobiegł z powrotem do vana. Mógł zadzwonić na policję ze swojego telefonu w samochodzie. To rozsądniejsze niż pałętanie się samemu po ciemnych, nieznanych ruinach. Miał tylko nadzieję, że jeszcze nie jest za późno. Gdy uderzał w klawisze telefonu, przeklinał siebie, że nie jest szybszy. - Cholera, cholera, cholera! - powtarzał, jakby to mogło coś pomóc. - Cholera, cholera, cholera! Głupi, głupi, głupi -powtarzał sobie Tyrone, biegnąc przez labirynt uliczek, które kiedyś były jego domem. Dlaczego się wtrąciłem? Kim ja jestem, jakimś super-menem? Tam na dachu był całkowicie bezpieczny. Widział wszystko, co się dzieje, a nikt nie mógł zobaczyć jego. Nikt nie mógł go dorwać. Nikomu nie przyszłoby do głowy, że on tam jest. 172 Ale potem zobaczył, jak ten głupi Kincaid podj eżdża, a kilka chwil później z ciemności wyłania się morderca, który widocznie przyczaił się w krzakach po drugiej stronie ulicy, bez wątpienia czekając, aż Tyrone wróci do swojego samochodu. Kiedy pojawił się Kincaid, zdecydował się zabrać za niego. Więc Tyrone zbiegł na dół i próbował pomóc uciec Kincaidowi. Ani chybi byłoby już po adwokacie, gdyby Tyrone nie nadszedł z tyłu i nie wymierzył napastnikowi porządnego kopniaka w takie miejsce, żeby zabolało. Problem polega na tym, że teraz zabójca goni jego. Zobaczył schody przeciwpożarowe po prawej stronie. Byłoby świetnie, gdyby mógł wrócić na dach, ale wiedział, że to mu się nie uda. Słyszał z tyłu kroki goniącego; nie był zbyt daleko. Gdyby Tyrone próbował wspiąć się na tę drabinę, maniak chwyciłby go za nogi. Nie zdąży; musi po prostu uciekać dalej. Ale skoro nie mógł biec bez końca, musiał zgubić tamtego, i to im szybciej, tym lepiej. Ten gnojek, chociaż niewątpliwie obolały z powodu lania, jakie dostał, nie miał problemów z dotrzymaniem mu kroku. Wydawał się niestrudzony. Nigdy się nie podda. Będzie polował na Tyrone'a, aż go zabije. Za następnym rogiem chłopak nagle zanurkował w jakąś uliczkę, zaśmieconą gruzem, butelkami, zgniecionymi puszkami, ludzkimi odchodami. Skakał między tymi przeszkodami, z trudem próbując uniknąć wszystkiego, co mogłoby go spowolnić. Dobiegł do końca uliczki, klucząc i robiąc uniki, po czym oparł się o ścianę. Musiał chwilę odetchnąć. Nastawił uszu. Może zgubiłem tę kreaturę, pomyślał, modląc się w duchu. Może, może. Nic z tego. Chwilę później usłyszał kroki w uliczce. Coś metalicznie szczęknęło; facet z czymś się zderzył, najpewniej z przewróconym śmietnikiem. Był zaledwie sekundy za nim. Tyrone zmusił się do biegu. Gardło miał wyschnięte, coś nieprzerwanie kłuło go w boku, ale musiał biec. Gdyby się zatrzymał, byłoby po nim. Ale jak długo może jeszcze wytrzymać? Tak długo jak maniak z nożem? Pewnie nie. Jeśli ma zamiar przeżyć, musi wymyślić sposób, żeby zakończyć tę pogoń -zanim ona wykończy jego. Biegnąc kolejnym ciemnym korytarzem, przypomniał sobie, że j ednak ma pewną przewagę. Mianowicie zna Rockwood. Dorastał w tej okolicy. Bawił się w tych ruinach. Jako członek młodzieżowego gangu praktycznie tu mieszkał. Orientował się w terenie, a ten dzierżący nóż szaleniec prawie na pewno nie. Musi być jakiś sposób, aby spożytkować tę wiedzę, aby jej użyć do zmiany tej beznadziejnej sytuacji w realną szansę przeżycia. Musi być jakiś sposób, powtarzał sobie. A potem na niego wpadł. Tyrone ostro skręcił w prawo, w pogrążoną w ciemności uliczkę, kierując się z powrotem w stronę, z której przybyli. Dwie uliczki dalej, wciąż biegnąc z dużą prędkością, znalazł się obok budynku dawnej korporacji taksowkowej, ale z przeciwnej strony. 173 Nie mógł tego zobaczyć w czarnych jak smoła ciemnościach, lecz wiedział, że ogromna dziura wciąż tam jest. Biegł w jej kierunku używając całej siły, jaką mógł z siebie wycisnąć. Nadbiegając z dużą prędkością, trafił na odpowiedni punkt i skoczył. Leciał w powietrzu, najpewniej ustanawiając jakiś nowy rekord w skoku w dal, ale pomyślał, że nikt się o tym nigdy nie dowie. Spadł na beton po drugiej stronie, najpierw na czworakach. Nie było to eleganckie lądowanie, ale miał to w nosie. Najważniejsze, że udało mu się przeskoczyć. Łapiąc oddech, dokuśtykał do ściany, przycisnął się do niej i słuchał. W sekundę później usłyszał dobrze znany chrzęst kroków, zbiegających uliczką, zbliżających się coraz bardziej i bardziej... I nagle - cisza. Stopy trafiły na powietrze. Usłyszał krótki jęk - tyle tylko ścigający zdołał z siebie wydobyć, zanim spadł w szczelinę. A potem już tylko uderzenie ciała o ziemię, gdy facet wpadł do głębokiego krateru. Tyrone dłużej nie czekał. Macając jedną ręką ścianę zaczął iść w dół uliczki. Nie miał pojęcia, jak długo jego prześladowca będzie unieruchomiony, ale lepiej nie ryzykować. Musiał skorzystać z okazji i oddalić się tak daleko, jak to tylko możliwe. Gdy minął kilka ulic, zaczął powoli biec. Czuł się dobrze - odzyskał rytm kroku, a przy tym miał wrażenie, że w końcu zostawił za sobą ten niebezpieczny koszmar. Że może znowu żyć, znowu naciągać. W końcu, z pół mili od jamy, zatrzymał się, bo trafił na ślepąuliczkę. Przycupnął pod ścianą jak dziecko. Nie było stąd wyjścia poza tym, którym wszedł. Ale nie miało to już teraz znaczenia. Czuł się bezpieczny. Zostawił tego potwora daleko z tyłu. Otoczył kolana rękami i objął mocno. Był taki przerażony, taki przerażony. Biegnąc przez te ciemne ulice pomyślał, że wreszcie wpakował się w taką sytuacj ę, z której nie mógłby się wykpić żadną gadką. Że w końcu musi stawić czoło swojej własnej przeszłości. Że najpewniej skończy martwy w jakiejś ciemnej uliczce, jak to przepowiedział jego ojciec. Co za ulga. Uśmiechnął się, wyciągając nogi i masując obolałe stawy. Wykazał się sprytem, pamiętając o tamtej dziurze i zwabiając tam ten żałosny worek gówna. Nie mógł się powstrzymać i sam siebie poklepał po plecach. Może nie był najtwardszym facetem w mieście, ale na pewno jednym z najsprytniejszych. To go już nieraz ocaliło... i dzisiaj też. Wciąż tam siedział, gratulując sobie, kiedy usłyszał cichy chrzęst żwiru, który przekonał go, że nie jest sam. Gdy lodowata dłoń paniki pełzła mu po kręgosłupie, zdał sobie sprawę, że tym razem naprawdę nie ma dokąd uciec, naprawdę nie ma się gdzie schować. Część trzecia MORDERSTWO I CAŁY TEN JAZZ Rozdział 33 B« ' ena obudziły głosy. Usiadł na łóżku. Męczył go okropny sen, choć nie ten co zwykle, w którym występuje w sądzie w samej bieliźnie. Biegł po jakimś nie kończącym się labiryncie, a im dłużej biegł, tym większą zyskiwał pewność, że jest w Rockwood. Nieważne, jak szybko biegł, nie potrafił oddalić się od napastnika. Wiedział, że za chwilę mężczyzna w ciemnych okularach wyciągnie ręce i zaciśnie silne palce najego gardle... Potrząsnął energicznie głową, próbując pozbyć się resztek snu. Uspokój się, powiedział do siebie. To tylko sen. Przynajmniej tym razem. Jednak wciąż słyszał głosy. Dochodziły spoza sypialni. Wygramolił się z łóżka. Bolała go każda kosteczka, nie mówiąc o nosie. Personel punktu opatrunkowego stwierdził, że nos nie jest złamany, uległ za to innym obrażeniom. Teraz był grubo obandażowany, przez co bolał jeszcze bardziej. Podszedł na palcach po drewnianej skrzypiącej podłodze do drzwi i lekko je uchylił. Przez szparę dojrzał Christinę i Mike'a. Siedzieli na sofie w dużym pokoju, prowadząc ożywioną dyskusję. - W czym wam pomóc? - odezwał się. Przerwali na chwilę i spojrzeli na niego. - Ojej - odezwała się Christina. - Czy rozmawialiśmy za głośno? - To zależy. - Przejechał palcami po zmierzwionej czuprynie. - Próbowaliście mnie obudzić? - Mieliśmy nadzieję, że w końcu wstaniesz. - W takim razie nie rozmawialiście za głośno. Czy możecie mi wyjaśnić, co robicie w moim salonie o tak wczesnej porze? Mikę nachylił się do przodu. - Ben, patrzyłeś na zegarek? 12 Najwyższa sprawiedliwość 1 / / -Nie. A powinienem? - Ben wyciągnął szyję, aż dojrzał elektroniczny zegar stojący na kominku. Była trzecia piętnaście. Po południu. - Spałem tak długo? - Nic dziwnego - powiedział Mikę. - Po tym, co przeszedłeś... - Tak czy inaczej, mam dzisiaj wiele do zrobienia. Dajcie mi pięć minut. - Ben przeszedł korytarzem do łazienki. Wskoczył pod prysznic, umył włosy i poddał się zwyczajowym porannym ablucjom, żeby jako tako wyglądać. Wycierał się ostrożnie; wokół szyi utworzył się bolący czerwony obrzęk, który przypominał mu, że wczoraj wieczorem ledwie uniknął śmierci przez uduszenie. Nosa nie odważył się dotknąć. Wciągnął na siebie jakieś ciuchy i wrócił do pokoju. Mikę i Christina wciąż zajęci byli dyskusją, a ich głosy podniosły się o kilka decybeli. Zdarzało się już, że kłócili się ze sobą, a ponieważ oboje odznaczali się silnymi charakterami i zawsze bronili swoich poglądów, potrafili się sprzeczać całymi dniami. - Hej, uspokójcie się - odezwał się, stając między nimi. - O co się kłócicie? - O to, jak cię uchronić przed śmiercią w wieku trzydziestu czterech lat - odpowiedziała Christina. -Aha. - Obecny tutaj Mikę proponuj e, żeby zamknąć cię w pudle za głupotę pierwszego stopnia. Według mnie należy ci założyć kaftan bezpieczeństwa i odesłać cię do wariatkowa. Tam j est twój e miej sce! - Och, daj spokój - Ben podniósł ręce. - Nie przesadzajmy. - Nie przesadzajmy? - Christina poczerwieniała. - Co chciałeś udowodnić, bawiąc się w chowanego z zabójcą? Ben odchrząknął. - Zdaje się, że Mikę o wszystkim ci opowiedział. - Ajakmyślisz, dlaczego tujestem?! Ben po prostu czuł, jak emanuje z niej złość. - Czuję się dobrze. Nie musieliście przyjeżdżać. - Jasne - Mikę rozparł się na sofie, przewracając oczami. - Zostawiasz na mojej sekretarce wiadomość: drobiazgowo opisujesz nieudaną próbę morderstwa, po której nastąpił pościg po najgorszej dzielnicy Tulsy, meldujesz, że zadzwoniłeś na dziewięć jeden jeden i razem z policjantem nadaremnie przeszukiwaliście nocą Rock-wood. I co, myślałeś, że wysłucham tej opowieści, skasuję jąi zajmę się codziennymi sprawami? - Chciałem tylko, żebyś wiedział, co się stało. Dzięki temu zajściu wiemy, że Earl nie jest mordercą. - Jasne. - Naprawdę. Widziałem tego faceta. - Ach tak. Więc kto to był? - No... nie wiem. Ale na pewno nie Earl. - Widziałeś jego twarz? Ben przygryzł dolną wargę. - Niezbyt dokładnie. 178 - Więc mógł to być ktokolwiek. - Słyszałem za to jego głos. To nie był głos Earla ani nikogo innego, kogo znam. - Chyba że ktoś zmienił brzmienie swojego głosu. Wiesz przecież, że niektórzy potrafią to doskonale. Tak, Ben wiedział. Na przykład Jones. - Jasne, ale... - Jeśli zabójca ukrywał swój prawdziwy głos, mógł nim być ktokolwiek. Kurczę, to mogła być kobieta! - Czy mam przez to rozumieć, że przypuszczasz, iż to Earl próbował mnie zabić zeszłej nocy? - Nie, chcę ci tylko udowodnić, że fakt, iż ktoś próbował cię zabić, bo byłeś na tyle lekkomyślny, żeby w środku nocy wysiąść z samochodu w sercu Rockwood, nie świadczy o tym, że Earl nie zabił Lily Campbell. - Będę zeznawał. - Pewnie. A potem Blackwell ogłosi, że Earl Bonner nie jest już głównym podejrzanym dzięki zeznaniom swojego obrońcy. Świetny materiał do wieczornych wiadomości. - Mikę... - Bądź poważny, Ben. Blackwell żywi do ciebie urazę od chwili, gdy namiesza-łeś w sprawie przedszkolnego zabójcy. Nie wierzy ci. Uważa, że wymyśliłeś całą tę historię, żeby wydrzeć nam z rąk swojego klienta. Ben zamilkł. Nie chciał się kłócić. Zresztą coś innego nie dawało mu spokoju. - Masz jakieś wiadomości o Tyronie? Mikę spojrzał na Christinę, po czym znów utkwił wzrok w Benie. - Nie. Nie możemy go odnaleźć. Zajrzeliśmy do klubu, do jego mieszkania, sprawdziliśmy wszystkie miejsca, w których bywa. Moi ludzie wciąż krążąpo Rockwood. Przepadł jak kamfora. - Przecież gdzieś musi być. - Nie wiem, Ben. Nawet jeśli gdzieś jest, to czy coś to zmieni? Pamiętaj, że to by było zeznanie podejrzanego, jeśli nie skazanego. Sądzisz, że Jackson wiele ci pomoże? Że Blackwell czy prokurator okręgowy zmienią zdanie na podstawie jego zeznań? Wątpię. - Tyrone uratował mi życie - powiedział Ben stanowczo - ryzykując własnym. Musimy go odnaleźć. - Robię wszystko, co w mojej mocy, ale na razie do niczego to nie doprowadziło. - Czy... czy myślisz...? -Nie wiem już, co myśleć, Ben. To wszystko jest takie pogmatwane. Wiem tylko tyle - podniósł głos o oktawę - że nie musiałeś bawić się z mordercą w kotka i myszkę! - Amen - zakończyła z emfazą Christina. - Wcale nie szukałem zabójcy - upierał się Ben. - Szukałem Tyrone'a, a morderca po prostu... się przyplątał. - Przyplątał, przyplątał. Ben, ty wciąż szukasz guza. Ciągle prowokujesz niebezpieczne sytuacje. Nie muszę dodawać, że zupełnie nie potrafisz się w nich zachować. -Nie sądzę... 179 - Na razie los ci sprzyja. - Mikę spojrzał na niego surowo. - Do czasu. - Mikę, mam obowiązek jak najlepiej reprezentować swojego klienta. Mikę machnął ręką. - Oszczędź mi tego wykładu. Znam go na pamięć. Za każdym razem, gdy obrońca zachowa się lekkomyślnie i nieodpowiedzialnie, powołuje się na zasady zawodowego postępowania, by udowodnić, że spoczywa na nim obowiązek takiego właśnie działania. Zdrowy rozsądek ustępuje wtedy miejsca źle rozumianym i sztywnym regułom. - Mikę, to nieuczciwe... - Nieważne - wtrąciła się Christina. - Nie przyszliśmy tutaj, żeby prowadzić filozoficzną dysputę. Mam coś dla ciebie. -Wyciągnęła ręce i zawiesiła na szyi Bena mały srebrny medalion na łańcuszku. - Co to jest? Kiedy wy w końcu spoważniejecie? - To mój medalik ze świętym Krzysztofem. - Co takiego? Ale. - Wiem, co zamierzasz powiedzieć. Nie wierzysz w cały ten hokus pokus. Święty Krzysztof jest postacią fikcyjną. Posłuchaj, sama też mam o tym słabe pojęcie. Wiem tylko, że nie rozstawałam się z tym medalikiem, a on zawsze przynosił mi szczęście. Chcę więc, żebyś ty zaczął go nosić, bo zdaje się, że teraz przyda ci się bardziej niż mnie. Weźmiesz go? Ben nie zamierzał się kłócić. - Jeżeli sobie tego życzysz. Nie wiem tylko, czy na cokolwiek mi się przyda. - Potraktuj to jako drogowskaz, głuptasku. - Słucham? - Drogowskaz, który wskaże drogę twojemu aniołowi stróżowi. Nie spodziewam się, żebyś sam go wezwał, więc mam nadzieję, że wyręczy cię ten medalik. Mikę wstał z kanapy. - Ja też mam coś dla ciebie. - Co znowu? Kryształki? - Przyniosłem coś, co cię ochroni w bardziej praktyczny sposób. - Podniósł drewniane pudełko leżące dotąd na stoliku. Podsunął je w kierunku Bena i nieznacznie uchylił wieczko. Na aksamitnej wyściółce spoczywała nowiuteńka, lśniąca broń. Christina westchnęła z wrażenia. - To dla ciebie - oznajmił Mikę wręczając pudełko Benowi. - Sig sauer trzydzieści osiem milimetrów, prawdopodobnie najlepszy, najlżejszy i najbardziej precyzyjny z małych pistoletów. Chcę, żebyś go wziął. Ben odepchnął pudełko. - Nie ma mowy. - Weź! - upierał się Mikę. Nie zważając na sprzeciw Bena, położył mu pudełko na kolanach. - Użyjesz go, jeśli tego będzie wymagała sytuacja. - Ale ja nie potrafię... - Już się zająłem zezwoleniem i rejestracją. Jak się chyba orientujesz, dzięki Narodowemu Stowarzyszeniu Przyjaciół Broni na terenie stanu Oklahoma noszenie broni nie jest zakazane. Nie powinieneś mieć problemów. 180 - Mikę - odezwała się Christina. -Ben nie ma pojęcia o pistoletach. Nie wie, co się z nimi robi. Odstrzeli sobie stopę. Albo gorzej. - Dzięki za uznanie, Christino. - Mam zamiar go nauczyć, jak należy postępować z tym pistoletem. Zarezerwowałem już dla nas strzelnicę w siedzibie Eastern Division. - Podał Benowi kartkę. -Tu masz terminy. Przyjdź. - Nie przyjdę. - To cię zaaresztuj ę, zakuj ę w kaj danki i doprowadzę siłą! - Gdy to mówił, trząsł się ze złości. - Wybór należy do ciebie. Ben dotknął ostrożnie broni spoczywającej w wybitym aksamitem pudełku. Samo przebywanie w pobliżu pistoletu sprawiało, że ciarki przechodziły mu po plecach. - Nie sądzę, żebym mógł... - Możesz i zrobisz to - powiedział stanowczo Mikę. - Weź go do ręki. Ben drżącą i niepewną dłonią wyjął pistolet z pudełka. Ujął kolbę we właściwy - według siebie - sposób; tak to przynajmniej wyglądało w gangsterskich filmach. Zacisnął mocniej rękę i wyraźnie poczuł kształt pistoletu. Z miejsca zrobiło mu się niedobrze. Wrzucił go z powrotem do pudełka jak gorący kartofel. - Mówię ci, Mikę, nie dam rady. - Dasz, dasz. Proszę cię, weź tę kartkę. Będę na ciebie czekał na strzelnicy. - Mikę... - Masz mnie słuchać! - W głosie Mike'a słychać było gniew i frustrację. - Nie proszę cię, żebyś został Charlesem Bronsonem. Nie chcę tylko tłumaczyć później twojej siostrze, dlaczego ciało jej braciszka leży w okręgowej kostnicy. Ben zdał sobie sprawę z bezcelowości sprzeciwu. W taki sposób Mikę okazywał swoją troskę. Wziął kartkę i wsunął ją do kieszeni. - Cóż, pewnie nie zaszkodzi nauczyć się czegoś o broni palnej. - Dzięki ci, Boże, za te drobne łaski. Pomyślałem też, że mały kurs samoobrony by ci nie zaszkodził. Na przykład kung-fu. - Hola, hola. - Powiadomię cię o godzinach treningów, jak tylko je ustalę. Ben odwrócił się w stronę Christiny. - Christino, powiedz mu, proszę, że jest trochę przewrażliwiony i że to wszystko nie ma sensu. Potrząsnęła głową. - Przykro mi, Ben. Nie mogę się doczekać chwili, kiedy cię zobaczę w jednym z tych wdzięcznych kimon, przewiązanych pasem. - Ha, ha, ale śmieszne. - Rozluźnij się. I tak nie będziesz wyglądał śmieszniej niż wtedy, gdy byłeś przepasany tym wąziutkim płóciennym ręcznikiem. - Chwila. Przecież zanim się przebrałem, wróciłaś do samochodu. - Oczywiście. - Przez twarz przemknął jej chytry uśmieszek. - Ale porządna lornetka naprawdę potrafi zdziałać cuda. Rozdział 34 ział do ręki kolejny talerz i rzucił nim o ścianę, patrząc jak rozpada się na tysiące malutkich kawałeczków. A niech to wszyscy diabli! Co się z nim działo? Dlaczego nie mógł zakończyć prostej roboty bez tworzenia tylu komplikacji? Cisnął następny talerz przez cały pokój. Impet, z jakim naczynia uderzały o ścianę i obraz towarzyszącej temu destrukcji łagodząco wpływały na stan jego duszy, co jednak na niewiele się zdało. Dlaczego musiał radzić sobie z tyloma problemami? Niegdyś wszystko szło jak z płatka. A teraz wydawało się, że każdy kolejny krok prowadzi do następnego niepowodzenia, piętrzy przeszkody, które z mozołem musi pokonywać, i stawia mu na drodze kolejne osoby, które należy zlikwidować. A Earl Bonner był wciąż na wolności! Chwycił całą stertę talerzy i rzucił je przez pokój. Nie doleciały do ściany. Spadły na szklany stół na środku pokoju, rozbijając go przy okazji na drobne kawałki. Szklane odłamki poleciały we wszystkich kierunkach. Towarzyszył temu przeraźliwy, kojący duszę brzęk, który zapewne słyszeli sąsiedzi. Pieprzyć sąsiadów! Potrzebował tego. Potrzebował. Spróbował podsumować błędy, jakie popełnił. Zdołał zabić Lily i tak zaaranżować całe zajście, żeby za podejrzanego numer jeden uznano Earla Bonnera. Został jednak zauważony przez tego wszędobylskiego Tyrone'a Jacksona i zgubił coś, co może zaprowadzić gliny prosto naprógjego domu. Musiał zająć się dzieciakiem, ale to z kolei spowodowało, że nakrył go ten pianista. Nie mógł wykluczyć, że facet zdoła go rozpoznać. Będzie musiał „zaopiekować" się pianistą. 182 Grzebał nerwowo w kuchennych szafkach. Chciał dorwać Jacksona - tak bardzo, że wciąż o rym myślał. Polowanie na Tyrone'a stanowiło teraz cel jego życia. Jedynie ta melodia była w stanie ukoić jego ból. Ostatnie, triumfalne takty zabrzmią, gdy odnajdzie tego dupka, którego powinien był udusić we własnym samochodzie poprzedniej nocy. Kiedy znów spojrzy skurwielowi prosto w oczy, z pewnością zanuci mu marsz żałobny. Rozdział 35 PAULA 1: Nie wiem, czemu się tak zachowujesz. Czy napisałam coś nie tak? PALUSZKI: Oczywiście, że nie. Nasze pogawędki są najcudowniejszą rzeczą, jaka mi się przydarzyła od nie wiem jak dawna. PAULA 1: To dlaczego odmawiasz? PALUSZKI: Nie chcę przyspieszać biegu wydarzeń, to wszystko. PAULA 1: Przepraszam, ale nie rozumiem. Jones odsunął się od klawiatury. W gruncie rzeczy nie rozumiał sam siebie. Nie chodziło tylko o wystukanie paru zdań na klawiaturze. Czekał na te internetowe pogawędki bardziej niż na cokolwiek innego. Nigdy nie miał ich dość. Z początku rozmawiali godzinami nocą - aż do chwili, gdy powieki same opadały mu ze zmęczenia. Teraz kontaktowali się również w ciągu dnia, podczas przerwy na lunch lub na herbatę w bibliotece. Nieważne, ile razy rozmawiali, nie mógł się doczekać kolejnej pogawędki. Dlaczego więc teraz się wycofywał? PAULA 1: Chyba nasza znajomość nie może się dalej rozwijać tylko w Internecie. PALUSZKI: Uważasz, że... (brak tchu) 184 PAULA 1: Wiesz, czego chcę- Spotkania twarzą w twarz. Dość już tych cyber- przytulanek. Czas na coś prawdziwego. PALUSZKI: Czy to jest rozsądne? PAULA 1: Nie wiem. Ale wiem, że musimy się spotkać. To kolejne ogniwo w ewolucyjnym łańcuchu naszej znajomości. PALUSZKI: Znajomości? PAULA 1: Boisz się tego słowa? PALUSZKI: Nie spodziewałem się go usłyszeć. Jones otarł czoło. Co się działo? Pragnął się z nią spotkać tak samo jak ona z nim. Nie mógł temu zaprzeczyć. Dlaczego więc nie chciał się angażować? Oczywiście znał odpowiedź na to pytanie, zanim je sobie zadał. Nie chciał się angażować, bo się bał. Bał się, że gdy opuści bezpieczne rewiry Internetu i spotka się z nią osobiście, Paula zniechęci się do niego. Bo co tak naprawdę mogła w nim polubić? Obiektywnie patrząc, był chudym ponurakiem o wielkim nosie, na którym królowały okulary o szkłach grubych jak denka butelek coca-coli. Nikomu to by się nie spodobało. Pozostawała j eszcze drobna kwestia jego profesji. Chociaż nie miał zamiaru wprowadzać jej w błąd, myślała, że jest prywatnym detektywem. Sądziła, że prowadzi wspaniałe życie rozwiązując zagadki kryminalne i tropiąc superprzestępców. Ale tak nie było. Nie potrafił nawet namówić Bena, żeby pozwolił mu pomóc w prowadzeniu sprawy. Gdyby Paula dowiedziała się, że jest ledwie asystentem, na dodatek bezrobotnym, z pewnością rozczarowałaby się. Nie chciałaby więcej się z nim spotykać ani rozmawiać. Więc chociaż bardzo chciał się z nią zobaczyć, dręczyła go myśl, że mógłby ją stracić, choć tak naprawdę słabo ją znał. Nie potrafił podjąć ryzyka. PAULA 1: Jestem rozczarowana, Jones, i nie bardzo cię rozumiem. Nie ma powodu, dla którego nie mielibyśmy się spotkać. To przecież nic trudnego. Mieszkamy w tym samym mieście. Umówimy się, że będziemy w tym samym miejscu o tej samej porze. Jeśli będziesz się czuł skrępowany, pójdziesz sobie i tyle. PALUSZKI: Nie wiem... PAULA 1: Co powiesz na „Uncle Earl's Jazz Emporium"? Otwierają klub po przerwie w piątek wieczorem. Wiem, że lubisz muzykę. PALUSZKI: (pełen zwątpienia) Nie wiem. Naprawdę nie wiem. 185 Przez dłuższy czas na ekranie Jonesa nic się nie pojawiało. Zapewne Paula wyczerpała już pomysły na to, jak go przekonać. Albo zadecydowała, że szkoda zachodu. W końcu ekran ożył. PAULA 1: Pewnie sądzisz, że nie jestem seksowna, co? PALUSZKI: Ależ skąd! (z przekonaniem) To nonsens. PAULA 1: A na dodatek jestem bibliotekarką. Wszyscy uważają, że bibliotekarki to nieśmiałe i ponure paniusie z włosami upiętymi w kok, które przez cały dzień nic, tylko uciszają ludzi. Mam rację? PALUSZKI: To absurd. PAULA 1: Nie. Ludzie myślą, że bibliotekarki to bezpłciowe dziewice. PALUSZKI: Toż to wierutne bzdury. PAULA 1: Nie rozśmieszaj mnie. Trudno zmienić stereotyp, ale ten akurat jest nieprawdziwy. Potrafię być seksowna. PALUSZKI: O czym ty mówisz? PAULA 1: Zamknij oczy. PALUSZKI: Paula, jestem w biurze. PAULA 1: Musisz mnie udobruchać. Skoncentruj się i zapomnij o wszystkim... o wszystkim oprócz mnie. Skup wzrok na monitorze. Jones nie mógł jej znowu odmówić. Zamknął oczy i wciągnął głęboko powietrze, odganiając wszystkie myśli związane z pracą, zapominając o Lovingu, który kręcił się niebezpiecznie blisko. Gdy poczuł, że jest już zrelaksowany, powoli otworzył oczy, nie za szeroko, tylko tyle, żeby móc widzieć ekran. PALUSZKI: Jestem gotów. PAULA 1: Dobrze. Wyobraź sobie teraz, że jest piątkowy wieczór. Spędzamy go w klubie; koncert bardzo nam się podobał. Jazz to najbardziej erotyczna muzyka na świecie. Łagodne brzmienie fortepianu. Smutne pojękiwania saksofonu. Taka muzyka trafia do naszego wnętrza. Powoduje, że krew szybciej pulsuje. Może zadaje trochę bólu, ale to przyjemny ból. Sprawia, że pamiętamy. Że pożądamy. PALUSZKI: Paula... 186 PAULA 1: Słuchaj, słuchaj dalej. Koncert się skończył i idziemy do mojego mieszkania. PALUSZKI: Naprawdę? PAULA 1: Idę do łazienki, żeby włożyć coś wygodniejszego. Siedzisz na kanapie w salonie. Gdy wracam, gaszę wszystkie światła. Nie ruszasz się; patrzysz tylko i czekasz, aż zapalę świecę. Jedną, potem następną, aż w końcu pokój skąpany jest w przyjemnym świetle. PALUSZKI: Lubię świece. PAULA 1: W ich złotawym blasku widzisz, że mam na sobie coś białego, prześwitującego i opalizującego. Czy to efekt światła? Twój wzrok usiłuje przebić się przez materiał, ale widzisz ledwie zarysy. PALUSZKI: Masz na sobie togę? PAULA 1: Jedwabny szlafrok. Prosto z Victoria's Secret. PALUSZKI: Ojej. PAULA 1: Zbliżam się do ciebie. Chcesz coś powiedzieć, ale nie możesz wydobyć głosu. Twoje myśli koncentrują się jedynie na nas. Serce wali ci jak oszalałe. Pocą się dłonie. Czujesz, że zaraz wybuchniesz. PALUSZKI: (z mocno bijącym sercem i spoconymi dłońmi) Co się stanie teraz? PAULA 1: Nachylam się nad tobą i bez słowa przyciskam usta do twoich ust. Mocno. Chcę się odsunąć, ale nie mogę, tak bardzo cię pożądam. Całuję cię teraz tak mocno, jak tylko potrafię. Czujesz to? PALUSZKI: O, tak. PAULA 1: Cały czas się całujemy, ale teraz wodzę ręką po twoich plecach, ledwie dotykając skóry, muskając czułe miejsca. PALUSZKI: Mój Boże... PAULA 1: Zaczynasz odwzajemniać moje pieszczoty. Obejmujesz mnie i mocno przytulasz. Moje ciało przylega do twojego w silnym uścisku. Czuję twoją energię, twoją siłę. Potem odsuwam się... PALUSZKI: Nie! 187 PAULA 1:.. .i zaczynam rozpinać ci koszulę, guzik po guziku, wolno, ostrożnie. Całuj ę każdy fragment ciała, który ukazuj e się po rozpięciu kolejnych guzików. Zdej -muję koszulę i dotykam twoich piersi. PALUSZKI: Czuję się jak w niebie, gdy to robisz. PAULA 1: Na plecach czuję twoje palce, które nie chcą być gorsze od moich. Szukają guzików. Znajdująjei moment później mój szlafrok leży na podłodze. Stoję przed tobą naga, bezbronna, spragniona... PALUSZKI: Tylko my dwoje. PAULA 1: Przyciągasz mnie do siebie w taki władczy sposób, który mówi mi, że jesteśmy sobie przeznaczeni i że teraz, gdy już jesteśmy razem, nigdy nie pozwolisz mi odejść. Jestem twoją niewolnicą, teraz i na zawsze; bez wahania zrobię, o cokolwiek mnie poprosisz. Chodź do mnie, Jones. PALUSZKI: Idę!!! PAULA 1: Przejmujesz kontrolę. Jęczę z podniecenia. Posunęliśmy się za daleko. Nie ma już odwrotu. Znajdujesz moje czułe miejsce. Twój dotyk sprawia, że ogarnia mnie fala pożądania. Rozchylam usta, czekając na ciebie. A potem... Skończyło się. Jones, ogarnięty amokiem, przybliżył się do monitora, szaleńczo wystukując pytanie. PALUSZKI: Tak? Co się dzieje potem? PAULA 1: Nie wiem. Chcesz się ze mną spotkać w piątek wieczorem, żeby się dowiedzieć? PALUSZKI: Taaaaaaaak!!! PAULA 1: Klub otwierają o siódmej. Spotkajmy się o siódmej trzydzieści. Przynieś świece. Paula wyszła z sieci. Pasek zadań po prawej stronie monitora mówił Jonesowi, że jest sam w kąciku na pogawędki. Wziął do ręki notes. Czuł się tak, jakby właśnie ukończył maraton. Cały spływał potem; mokre, ciemne plamy pojawiły się na jego koszuli. Dłonie lekko mu drżały. Wstał i chwiejnym krokiem podążył do łazienki. Marzył o zrzuceniu koszuli i oblaniu się zimną wodą. Jeśli nie mają tu prysznica, będzie musiał coś wymyślić. 188 Ben wysiadł z windy i skierował się w stronę biura Jonesa i Lovinga na piątym piętrze. Ku swojemu zdziwieniu zastał Jonesa na korytarzu. Ben zauważył, że chłopak ledwo stoi na nogach; był okropnie blady. - Dobrze się czujesz? - zapytał Ben. Jones podniósł wzrok, wyraźnie zaskoczony. - Och... Tak, wszystko w porządku. Chyba zjadłem coś nieświeżego. Zjadł coś nieświeżego? Była dopiero dziesiąta rano. Wiedział przecież, że Jones nie jada śniadań. Otworzył drzwi i weszli do biura. - A co u ciebie? - zainteresował się Jones. - Co robi ten bandaż na twoim nosie? Christina mówiła, że wpakowałeś się w niezłe tarapaty. Loving zerwał się z krzesła. - Wszystko dobrze, Kapitanie? Czy nie powinieneś leżeć w łóżku? Usiądź na moim krześle. Ben machnął ręką. - Czuję się dobrze. Słowo skauta. Chciałem tylko sprawdzić, jak tam nasze dochodzenie. Z tego, co mówi Mikę, wynika, że policja może postawić Earlowi zarzuty lada chwila. - Nie udało mi się wpaść na trop faceta z dywanem - mruknął Loving, wyraźnie z siebie niezadowolony. - Wiem tylko tyle, że nie pracuje w żadnej firmie handlującej dywanami, ani dla żadnego z dystrybutorów dywanów w mieście. - Co z samochodem? - Ani jedna firma od dywanów nie zgłosiła kradzieży samochodu. Sprawdziłem również agencje wynajmu, lecz bez rezultatu. Wydaje mi się, że to był jego prywatny van, specjalnie przygotowany na tę okazję. Gdy było po wszystkim, pewnie przemalował go z powrotem na pierwotny kolor. Nawet gdybyśmy zdołali zajrzeć do każdego garażu w mieście, nie znaleźlibyśmy tego auta. - Sprawdzałeś sklepy z farbami? W Tulsie nie ma zapewne zbyt wielu punktów, gdzie można kupić lakier samochodowy. Loving strzelił palcami. - Masz rację, Kapitanie. -Awidzisz. Zajrzyj do nich. Spróbuję narysować portret pamięciowy tego gościa, z brodą i z tymi włosami afro. Może kupował farbę w takim dziwnym przebraniu. - No dobrze, ale nawet jeśli uda nam się znaleźć sklep, w którym kupił lakier, jaki będziemy mieli z tego pożytek? - Kto wie? Może powiedział sprzedawcy coś, co pozwoli nam wpaść na jego trop. Może podał im swój adres. Może zapłacił kartą kredytową. - W porządku. - Loving chwycił płaszcz. - To trudne przedsięwzięcie, ale warto spróbować. - Pospiesznie opuścił biuro. Ben odwrócił się w stronę Jonesa. - Jeśli idzie o ciebie... - Mógłbym pomóc w dochodzeniu - powiedział szybko Jones - powęszyć na mieście. Może udałoby mi się wpaść na coś interesującego. 189 - Wiesz co - odezwał się Ben - chciałbym, żebyś napisał jeszcze parę wniosków. Mam też kilka spraw do wyszukania w Leksie. - Jakież to emocjonujące. Ben zmarszczył brwi. - Czy dzieje się coś, o czym nie wiem? - Nie, nic. - Jones skrzyżował ramiona na piersiach z nieszczęśliwą miną. - Tylko że czasami mam dość tej nudnej pracy. Wiem, że mógłbym zrobić znacznie więcej. - Jasne, jasne. Czy napisałeś już sprawozdanie z pierwszej sprawy „morderstwa z uśmiechem"? - Tak. Leży na biurku. Ben podniósł kilka kartek komputerowego wydruku i zaczął czytać na głos: - „Moje ciało przylega do twojego w silnym uścisku... Czuję twoją energię, twoją siłę..." - Podniósł wzrok. - Co to, na Boga, jest? Jonesowi opadła szczęka. - Daj mi te kartki - wyciągnął rękę. Ben odsunął się od Jonesa. - „Jestem twoją niewolnicą... bez wahania zrobię, o cokolwiek mnie poprosisz." - Uśmiechając się, przejrzał kilka kolejnych kartek. - To z kącika na pogawędki, prawda? Jones wyrwał wydruk z rąk Bena. - Nic ci do tego. - Jones, stary draniu. Wymieniałeś fantazje z jakimś cyberwłóczęgą? - Paula nie jest cyberwłóczęgą. - Paula? - Ben podniósł brew. - Mówicie sobie po imieniu? -1 co z tego? - Nic, nic... - Ben wciąż się uśmiechał. - Widziałeś się już z tą Paulą? - Jeszcze nie. Umówiliśmy się na piątek. - Umówiłeś się z nią na randkę? - Ben chwycił Jonesa za ramiona. - Czyś ty oszalał? - A co w tym złego? - Gdyby ta kobieta była normalna, nie marnowałaby czasu na internetowe poga- duszki. Jak myślisz, dlaczego ludzie to robią? Pewnie okaże się transwestytą. Albo psychopatką. Albo i tym, i tym. - Paula nie jest transwestytą ani psychopatką. - Skąd wiesz? Może jest seryjną zabójczynią. - Nic z tych rzeczy. Jest bibliotekarką. - Jak chcesz. - Ben pokiwał głową. - Gdybym był tobą, dobrze bym się nad tym zastanowił, Jones. - To naprawdę nie twoja sprawa. - Pewnie nie, ale uważam cię za swojego przyjaciela i nie chcę później patrzeć, jak cierpisz. Jones zmarszczył brwi. - Może masz rację. Ale obiecałem jej... - To odwołaj. 190 - Nie mogę tego zrobić. - Przerwał. - Ale przecież nie muszę iść sam. - Byłoby bezpieczniej, gdybyś w ogóle nie poszedł. Jones położył rękę na ramieniu Bena. - Mógłbyś pójść ze mną - bąknął. - Chyba żartujesz! - Słuchaj, spotykamy się w klubie, w którym grasz, więc i tak tam będziesz. Zszedłbyś ze sceny i pobył z nami jakiś czas. - Nie ma mowy. - Powiedziałeś, że uważasz mnie za swojego przyjaciela. Powiedziałeś, że martwisz się o mnie. -Tak, ale... - Mówiłeś prawdę? Ben wstrzymał oddech. -Tak, ale... - To dobrze. - Nie puszczał ramienia Bena. - Przyjdę trochę wcześniej. Możesz zejść ze sceny podczas pierwszej przerwy. Zobaczymy, jak wszystko się potoczy. Co ty na to? Ben westchnął. - Nie mogę się doczekać. Rozdział 36 _To wyjściu z biura Ben skierował się do rafinerii Buxley Oil, położonej na zachodnim krańcu miasta. Gdy już się tam dojechało, nie można było jej nie zauważyć. Jak każdy obiekt szpecący otoczenie, zakłady rzucały się w oczy z odległości kilku mil. Tulsa nie była zanadto wielkomiejska, okropne wieżowce nie zasłaniały nieba, a wskaźnik przestępczości kształtował się na niskim poziomie. Miasto miało jednak rafinerie - potworne budowle z metalowymi pomostami, wielkimi zbiornikami i wysokimi kominami, które pluły ogniem i kopciły dymem. Zgniły zapach rafinerii powodował, że ludzie wyprowadzali się stamtąd, nie mogąc znieść smrodu, zwłaszcza gdy wiatry wiejące znad Oklahomy szalały na pobliskiej równinie. Dym, który nieustannie wydobywał się z kominów, nie unosił się wprawdzie nad miastem w postaci smogu, lecz w dużym stopniu przyczyniał się do powstawania dziury ozonowej nad Tulsą, o czym radiowi dziennikarze trąbili przez całe lato. Rafinerie były ciemną stroną gospodarczej prosperity, która niegdyś przyciągnęła do Tulsy ludzi z całego świata, co nadało miastu kosmopolityczny charakter. Obok rafinerii przycupnął mały budynek biurowy firmy Buxley. Ben bez problemu znalazł na pustawym parkingu wolne miejsce, gdzie zostawił samochód. Zatrzymał powietrze w płucach i popędził ku drzwiom. W środku klimatyzacja działała pełnąparą, pewnie żeby zatrzymać ostry, szczypiący w oczy smród na zewnątrz. Ben otworzył usta i chciwie wciągnął powietrze. - Udało się panu. Gratulacje - odezwała się recepcjonistka, szeroko uśmiechnięta. Ben zaczerwienił się. - Mówię poważnie. Czasami ludzie nie zdążają i muszę dzwonić po załogę z noszami, żeby zabrali ze schodów biedaka, który właśnie zemdlał. Ten smród jest nie do wytrzymania. 192 - Idąc tutaj, starałem się ograniczyć z nim kontakt do minimum. - Chodzi panu o płuca, tak? Proszę po powrocie do domu powąchać swoje ubranie. - Uśmiechnęła się znowu. - W czym mogę panu pomóc? - Przyszedłem spotkać się z Gradym Armstrongiem. Byliśmy umówieni. - Zaradny jak zawsze Jones i tym razem nie zawiódł. Wytropił Armstronga i umówił go z Benem. Recepcjonistka zajrzała w swoje papiery i pokazała Benowi windę. - Drugie piętro. Ben wjechał do góry. Nie musiał długo szukać. Tuż obok windy zauważył na ścianie tabliczkę z nazwiskiem Grady'ego Armstronga. Ben zajrzał do gabinetu. - Pan Armstrong? - zapytał. - To ja, Ben Kincaid. Mężczyzna siedzący za biurkiem wstał i gestem zaprosił Bena do środka. Gabinet Armstronga można było opisać jednym słowem: zwyczajny. Wyglądał jak inne gabinety w rafineriach, które widział Ben, a ponieważ miał kiedyś szczęście być radcą prawnym nie funkcjonującej już na rynku Apollo Corporation, widział ich sporo. Na biurku leżał stos papierów, a na ścianach wisiały geodezyjne mapy - cały stan, podzielony na okręgi wierceniowe i przestrzenne. Zdjęcia nowych szybów rafineryjnych wisiały krzywo na przeciwległej ścianie. Grady Armstrong miał na sobie białą koszulę z rękawami podwiniętymi aż do łokci. - Cieszę się, że znowu mogę się z panem spotkać - rozpoczął Ben. - Przepraszam, że przeszkadzam. Mój asystent chyba wyjaśnił panu, że reprezentuję Earla Bonnera, który jest podejrzany o zamordowanie Lily Campbell. Niestety, to morderstwo przypomina zabójstwo pańskiego brata przed dwudziestoma dwoma laty. Armstrong pokiwał głową. - Niedobrze mi się robi na samą myśl. - Potrafię to sobie wyobrazić. - Nie wiem nic o tym nowym morderstwie. - Rozumiem. Ponieważ jednak pomiędzy tymi dwoma zabójstwami wydaje się istnieć jakiś związek... albo ktoś próbuje nam to wmówić... pomyślałem sobie, że mógłby mi pan trochę opowiedzieć o pierwszym przypadku. Może pozwoli mi to inaczej spojrzeć na niedawne zabójstwo. - Wiem tylko tyle, ile powiedziała mi policja. - Głowa opadła mu na piersi, a głos ścichł do szeptu. - Czy był pan blisko z bratem w tamtych czasach? - O, nie. Zawsze chodziliśmy własnymi ścieżkami, praktycznie od czasu, gdy wyprowadziliśmy się z domu. Pewnie pan słyszał, że życie w naszym domu rodzinnym nie było usłane różami. Żaden z nas nie został tam dłużej niż musiał. - Pana brat, George, uciekł do jazzowego światka Nowego Orleanu, prawda? - Tak. - Armstrong zaśmiał się nagle. - To George posiadł wszystkie rodzinne talenty. Ja byłem zwyczajnym facetem. Boże, nie potrafiłem nawet grać na harmonijce. George próbował nauczyć mnie gry na perkusji, żebym mógł z nim podróżować, ale byłem beznadziejny. Nie potrafiłem w ogóle utrzymać rytmu. No i oddaliliśmy 13 Najwyższa sprawiedliwość l;/3 się od siebie. On zadomowił się w fascynującym świecie rozrywki, a ja zacząłem robić karierę w przemyśle naftowym. - A teraz jest pan wiceprezesem firmy Buxley. - Tak, tak. Ja i czterdziestu innych facetów. Proszę mi uwierzyć, to nic wielkiego. Gdybym coś znaczył, miałbym gabinet w centrali firmy w St. Louis, a nie w najbardziej śmierdzącej rafinerii na południowym zachodzie. I tak nie mam powodów do narzekania. Jak na chłopaka, który zaczynał jako zwykły robotnik, czegoś tam się dorobiłem. Przez cztery lata pracowałem przy szybach naftowych dla Esso. Podróżowałem z miasta do miasta, babrząc się codziennie w ropie i w błocie. Przez te cztery lata postarzałem się o jakieś dziesięć. Proszę spojrzeć, co się stało z moimi rękami. Jednak nie żałuję. Mówiąc szczerze, na swój sposób to mi się podobało. - Oparł się wygodnie na krześle. - Zawsze wiedziałem, że styl życia, jaki prowadził George, był nie dla mnie; nie potrafiłem tak jak on sprawiać, żeby ludzie czuli to, co czuli. -Uśmiechnął się łagodnie i wzruszył ramionami. - Jednak kto może ocenić, co jest lepsze, prawda? Swego czasu George był bardzo popularny, jednak to ja miałem stałe zarobki. - Przerwał. - No i oczywiście żyję na tym świecie dłużej niż on. - Tak. Dużo pan wie o śmierci brata? Dlaczego do tego doszło? - Jak już mówiłem, nie kontaktowałem się wtedy z nim często. Większość czasu spędzałem w podróżach służbowych, poszukując miejsc na nowe szyby wiertnicze albo pokładów gazu. Nawet moi szefowie nie widywali mnie za często. Kiedy dowiedziałem się, co się stało, było za późno, żeby cokolwiek zdziałać. Nie zdążyłem nawet na pogrzeb. Formalności załatwiałem przez telefon. Źle się czułem z tego powodu, ale zmieniałem wtedy pracę i przeprowadzałem się z jednego stanu do drugiego. Nasze drogi naprawdę się wtedy nie krzyżowały. - Czy słyszał pan kiedykolwiek opinie na temat, kto zabił pańskiego brata? - Tylko od policji. Byli przekonani, że mordercą był pana klient. - Nie chciałbym pana denerwować, ale jestem przekonany, że policja się myliła. Czy słyszał pan, by ktokolwiek sugerował coś innego? - Nie. Mówiąc szczerze, znając brata na tyle, na ile go znałem, muszę stwierdzić, że wersja zdarzeń przedstawiona przez policję była bardzo wiarygodna. - Naprawdę? - Jasne. Nie widziałem George'a przez wiele lat, lecz był w końcu moim bratem. Znałem doskonale jego charakter. Przeważnie był spokojny jak anioł, lecz gdy już wybuchał gniewem - Boże, to było coś okropnego. Nie potrafił się kontrolować. - Czy próbuje pan przez to powiedzieć, że mógł sprowokować Earla? Armstrong wzruszył ramionami. - Nie było mnie tam. Twierdzę tylko, że tak mogło się stać. Nieraz tak mnie zdenerwował, że mógłbym go zabić. - Czy może mi pan o tym opowiedzieć? - O którym przypadku? Miałem nieszczęście wielokrotnie być świadkiem jego humorów. Współczuję każdemu, kto przeszedł przez to, co ja. - Potrząsnął głową. -Ostatni raz, gdy się widzieliśmy, pokłóciliśmy się tak bardzo, że stopień agresji można by mierzyć w skali Richtera. To było, kiedy umarł nasz ojciec. Ku zdziwieniu 194 wszystkich okazało się, że stary łajdak zaoszczędził trochę pieniędzy. Nie wiem, jak je zdobył. Przypuszczam, że urząd skarbowy nie pochwaliłby sposobu, w jaki się wzbogacił. W każdym razie wszystko zostawił mnie. Pewnie słyszał pan, że stosunki między moim ojcem a bratem nigdy dobrze się nie układały, więc decyzja ojca nie powinna nikogo zaskoczyć, ale chyba było inaczej. George po prostu oszalał. Uważał, że traci perspektywy na lepszą przyszłość. Wściekał się, nie panował nad sobą, nawet mnie uderzył. Teraz wydaje mi się to głupie, ale wtedy myślałem, że George mnie zabije, gdy tylko nadarzy się okazja. Więc opuściłem dom. - Westchnął ciężko. -1 nigdy więcej nie widziałem George'a. - Czy słyszał pan coś o kłótni, która w rezultacie doprowadziła do morderstwa? - George tracił zmysły, gdy szło o kobiety. Bronił bezwzględnie swojego terytorium. - Earl powiedział mi, że obaj... interesowali się Lily. Armstrong wyrzucił ramiona w bok. - No, właśnie. Nic bardziej nie rozwścieczało George'a niż podejrzenie, że ktoś inny interesuje się kobietą, którą uważał za swoją. Niestety, wszystkie kobiety uważał za swoje. Ben zapisał coś w notatniku. Niektóre informacje, usłyszane po raz pierwszy, nasuwały mu pewne nowe pomysły. - Pamięta pan jeszcze coś, co mogłoby mieć związek z którymś z tych morderstw? Armstrong potrząsnął głową. - Nie, nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Jeśli coś mi się przypomni, skontaktuję się z panem. - Byłbym zobowiązany. - Chciałbym jakoś pomóc. Pański asystent zaskoczył mnie dzwoniąc wczoraj po południu. Pomyślę nad tym i spróbuję sobie coś przypomnieć. - Dziękuję. - Ben podniósł się z krzesła. - Jest jeszcze jedna sprawa, o którą chciałbym pana zapytać. Wiem, że to okropne, ale... - przełknął ślinę - wie pan, oba ciała po zabójstwie zostały... zniekształcone. - Tak, pamiętam. Uśmiechy. - Czy wie pan, co to może znaczyć? Dlaczego komuś taki pomysł przyszedł do głowy? Armstrong pochylił się. -Nie. Skąd miałbym wiedzieć? - Cóż, myślałem... - Wie pan, przychodzi mi do głowy pewna historia. Nie wiem, czy ma związek ze sprawą, ale... - Przerwał na chwilę. - Wspomniałem panu o moim ojcu. Pił, bił nas do krwi i... kazał nam się uśmiechać. Ben zbliżył się do Armstronga o krok. - Słucham? - Ojciec był tyranem. Nie miał na kim się wyładować, więc wszystko skupiało się na nas. No właśnie, kazał nam się uśmiechać. Nie wiem, dlaczego. Może w ten sposób próbował stworzyć pozory, że jesteśmy szczęśliwą rodziną. Ciągle uśmiechaliśmy się głupawo. Ciągle. Gdy siadaliśmy do obiadu, rozkazywał: „Uśmiechać się!". 195 Albo gdy przychodził nas pocałować na dobranoc grubo po północy, zionąc paskudnym odorem whisky. Nawet wtedy, gdy nas bił. Lał nas tak mocno, że chwialiśmy się na nogach, a przy tym kazał nam się uśmiechać. „Jeszcze będziecie się uśmiechać", krzyczał. „Jeszcze się uśmiechniecie!". Armstrong przycisnął dłoń do czoła. - Jakoś zmuszałem się do tego uśmiechu, bez względu na ból, ale George nie potrafił tego zrobić... czy raczej nie chciał. Nie chciał dawać ojcu tej satysfakcji. Stary bił George^ do nieprzytomności, ale nie potrafił zmusić go do uśmiechu. Lał na oślep aż do utraty tchu, ale George nigdy się nie uśmiechnął. Armstrong podniósł głowę i Ben dostrzegł łzy w kącikach jego oczu. - Biedny George. Czy można się dziwić, że uciekł z domu? Że zaczął ćpać? Przecież dzięki temu mógł zapomnieć. - Otarł łzy z oczu. - Mam nadzieję, że Geo- rge'owi udało się odnaleźć spokój, że zaznał choć trochę szczęścia. - Zamknął oczy. -Przynajmniej aż do chwili, gdy ktoś zabiał mu życie. Aż do chwili, gdy miał nieszczęście spotkać kogoś, kto sprawił, że nareszcie się uśmiechnął. Rozdział 37 B« ' en spotkał się z Christiną w biurze i poinformował ją o wynikach swojej pracy. Później wpadli do Ri Le's, gdzie kupili chińszczyznę na wynos i zabrali ją do mieszkania Bena. Gdy weszli do domu, Ben spostrzegł, że w mieszkaniu pani Marmelstein świeci się światło. - Chyba jeszcze nie śpi - odezwał się cicho. - Lepiej sprawdzę, co robi. - Czy nie moglibyśmy najpierw zjeść? - powiedziała błagalnie Christiną. -Umieram z głodu - Za chwilę. - Zapukał cicho do drzwi. - Pani Marmelstein? Tu Ben. - Wejdź, proszę. Ben wszedł do małego mieszkanka, a za nim Christiną. Pani Marmelstein nie było w pokojach. Nos podpowiedział Benowi, żeby iść dalej, minąć stos numerów „Reader's Digest" oraz dwadzieścia cztery tomy Raportu Komisji Warrena i poszukać pani Marmelstein w kuchni. - Przygotowujemy wieczorną przekąskę, co? - zagadnął Ben. Podniosła wzrok. Na jej twarzy malowała się konsternacja. Na perkalową sukienkę włożyła jeszcze bieliznę, na nogi skarpetki i sandały. Próbowała się umalować, czego jedynym efektem była czerwona krecha na policzku. - Chciałam upichcić sobie śniadanie, ale te jajka nie chcą się ściąć. Dolałam do nich mleka i mieszam, i mieszam. Nic nie rozumiem. Śniadanie? Powinna raczej kłaść się spać. Ben zrobił kilka kroków i zajrzał do patelni. Dostrzegł w niej trzy rozbełtane jajka razem ze skorupkami. Nic dziwnego, że nie chciały się ściąć. - Pani Marmelstein - odezwał się delikatnie. - Marny ze mnie kucharz, ale wydaje mi się, że skorupki trzeba wyrzucać. 197 - Skorupki - powtórzyła bezmyślnie i jakby z wysiłkiem. Nie potrafiła wydobyć z siebie kolejnych słów. - Ja... - przerwała, nie mogąc albo nie chcąc kończyć zdania. Ben popatrzył jej prosto w oczy i spostrzegł, że staruszka powoli zaczyna zdawać sobie sprawę z pomyłki. Widział, że czuje się upokorzona. - Wie pani - odezwał się Ben - strasznie nie lubię, gdy mi się to zdarza. - Podniósł patelnię znad palnika i zmniejszył płomień. - Zmarnowałem tak jajecznicę setki razy, więc teraz jadam chrupki. - Otworzył szafkę pod zlewem i wlał kleistą maź do kubła na śmieci. - Nie mam już więcej jajek - wyszeptała pani Marmelstein. - Po drodze do domu kupiliśmy z Christiną trochę chińszczyzny. Z powodzeniem wystarczy i dla pani. Potrząsnęła głową. - Nie mogłabym. - Proszę. - Nie, naprawdę. Za ostre dla mnie. - No cóż, wydaje mi się, że mam w lodówce jeszcze paręjajek. Pójdę sprawdzić i jeżeli są, to przyniosę pani kilka, dobrze? - Nie, dziękuję - powiedziała wychodząc z kuchni. - Bardzo to miłe, ale czuję się już zmęczona. Ben pokiwał głową. Pani Marmelstein bardzo się postarzała. Zdarzało się wprawdzie, że zachowywała się całkowicie normalnie, jednak z powodu choroby Alzhei-mera najczęściej nie wiedziała co robi. - Możesz mi pomóc przygotować się do snu? - zapytała Bena. -Nie, chyba nie. - No to może Christiną? Przecież ona zna te wszystkie dziewczęce sprawy, prawda? Christiną zmusiła się do uśmiechu. Pani Marmelstein przyłożyła rękę do piersi. - Chociaż właściwie... dam sobie radę. - Nie chcę pani zostawiać samej. Czy zadzwoniła pani pod ten numer, który pani dałem? Spojrzała na niego surowo. - Jestem dorosłą osobą, a nie dzieckiem. Nie chcę, żeby ktokolwiek mnie doglądał. Rozumiesz? - Tak, ale mimo wszystko... - Benjaminie, naprawdę chciałabym się położyć. Ben nie miał wątpliwości, że staruszka poczuła się dotknięta jego nietaktowną propozycją. - Jeśli będzie pani czegokolwiek potrzebowała, proszę do mnie zadzwonić, dobrze? Ma pani mój numer, prawda? Albo proszę krzyknąć. Na pewno usłyszę. - Dobranoc, Benjaminie. - Dobranoc, pani Marmelstein. - Podprowadził Christinę do drzwi i wyszli z mieszkania. 198 Ben zauważył, że Christina, choć jak zawsze jadła z dużym zapałem, była dziwnie milcząca. Jak na nią. - Coś cię gryzie? Obrzuciła go gniewnym spojrzeniem. -A jak myślisz? - Nie wiem, o co ci chodzi. Powiedz mi, proszę. - Nie udawaj głupka. - Mówię poważnie. Naprawdę nie mam pojęcia, co jest grane. - Martwię się o panią Marmelstein. - Ja też. Ale dlaczego gniewasz się na mnie? - Potrzebuje pomocy. - Wiem! Przecież próbuję znaleźć jej dom... - Wiesz dobrze, że nie tego oczekuje. - Potrzebuje kogoś, kto będzie się nią opiekował. - Potrzebuje ciebie. Zapadła cisza. -Nie zdajesz sobie sprawy, czego ode mnie wymagasz- odezwał się wreszcie Ben. - Przeciwnie. Doskonale wiem, że to byłoby trudne. Niesłychanie trudne. - Chciałaś powiedzieć niemożliwe. - Wybacz mi, proszę, ale... - Zawsze to robię. - ...pieprzysz głupoty! Ben, ona potrzebuje ciebie! Chce, żebyś jej pomógł. - Pomagam jej od czasu, gdy się tu wprowadziłem. Tylko dzięki mnie jeszcze nie zbankrutowała. - Wiem, Ben. Jednak ludzkie potrzeby zmieniają się, a potrzeby pani Marmelstein znacznie wzrosły. -Co sugerujesz? Mam zrezygnować z własnego życia, żeby niańczyć swoją gospodynię? - Nie musiałbyś zajmować się nią sam. Pomogłyby ci Joni i Jami. Cholera, przecież nawet ja bym pomogła. - Nie mogę tego zrobić. Mam zobowiązania wobec zespołu. Za pięć tygodni wyjeżdżamy na tournee. - Ach, tak. To załatwia sprawę. - Podniosła się z krzesła z taką energią, że upadło z łoskotem na podłogę. Ben również wstał. - To niedorzeczne, Christino! - Nieprawda! - Nagle jej głos załamał się ku całkowitemu zdziwieniu Bena. - Gdybyś nie był tak zajęty uciekaniem przed samym sobą, zrozumiałbyś to. - Christino... Odwróciła się. - Naprawdę żałuję, że nie wierzysz w anioły - powiedziała cicho. - Tak bardzo bym chciała, żebyś mógł zamknąć oczy i poprosić kogoś, żeby wskazał ci drogę. 199 Wiem, że jesteś dobrym człowiekiem, Ben, i nie mogę patrzeć, jak wszystko psujesz. - Wybiegła z kuchni. -Christino! Ruszył za nią, gdy nagle usłyszeli odgłos upadku. - To na schodach - szepnął Ben. Bez słowa wypadł z kuchni, przebiegł przez pokój i otworzył drzwi. U stóp schodów leżała poobijana Sheshona Marmelstein, w sandałach i w bie-liźnie włożonej na ubranie. Rozdział 38 ' en poczuł, że ktoś szturcha go w ramię. - Ben, wrócił lekarz. Zamrugał, próbując wyrwać się z zamyślenia. Gdy tylko się zorientowali, że na schodach leży nieruchoma pani Marmelstein, Christina wróciła do mieszkania i zadzwoniła na pogotowie, a Ben podbiegł do staruszki, żeby jej pomóc. Niewiele mógł zrobić; była nieprzytomna. Zdał sobie sprawę, że nie powinien jej ruszać. Sprawdził jedynie puls, upewnił się, że oddycha i, trzymając ją za rękę, czekał na przybycie karetki. Przyjechała w rekordowym czasie. Dziesięć minut później panią Marmelstein wwieziono do budynku szpitala St John's, a po chwili personel pełniący ostry dyżur zabrał się do dzieła. Przez całe sześć godzin, jakie upłynęły od tamtej chwili, on i Christina nie wychodzili z poczekalni. Teraz z sali zabiegowej wyszedł lekarz i podszedł do nich. - To państwo czekają na Sheshonę Marmelstein? - Tak - odpowiedział Ben, wstając. - Jak ona się czuje? - Stan jest już stabilny, a jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. - Nie zagraża niebezpieczeństwo - powtórzył bezwiednie Ben. - Co to oznacza? - Oznacza, że na razie możecie państwo być spokojni, jednak za jakiś czas będzie musiała przejść operację wszczepienia protezy biodra. - Czy to jest konieczne? - zapytała Christina. - Niestety, tak. Muszą państwo wiedzieć, że fatalnie jest, gdy kobieta w tym wieku doznaje uszkodzenia biodra. Szczerze mówiąc, najczęściej taki wypadek ma opłakane skutki, a nierzadko jest nawet początkiem końca. Jeśli pani Marmelstein 201 chce j eszcze chodzić, zabieg chirurgiczny jest nieunikniony. A nawet po zabiegu chodzenie może być utrudnione i męczące. - Mój Boże - westchnął Ben, ukrywając twarz w dłoniach. - Biedna pani Mar- melstein. - Jaka jest prognoza, zakładając, że podda się temu zabiegowi? - zapytała Christina. - Powiedziałbym, że całkiem przyzwoita. Oczywiście będzie potrzebowała pomocy. Nie będzie w stanie chodzić przez jakiś miesiąc po operacji, nawet jeśli się ona uda. Ktoś będzie musiał z nią być przez cały czas. - Jak się czuje teraz? - zadała kolejne pytanie Christina. - Śpi i dzięki środkom przeciwbólowym nie obudzi się pewnie przez najbliższe dwanaście godzin, czyli do wieczora. - A potem? Lekarz uśmiechnął się. -Potem porozmawiam z nią o zabiegu. Zobaczymyjakustosunkujesiędotego pomysłu. - Chciałabym być obecna podczas rozmowy. - Spojrzała na Bena. -Oboje chcielibyśmy. - Nie ma sprawy. Przyjaciele powinni być przy niej, gdy będę z nią o tym rozmawiał. Christina kiwnęła głową. - Przyjdziemy. Co jeszcze możemy zrobić? - Nic. Zdaje się, że nie spali państwo całą noc. Idźcie do domu i odpocznijcie. Zobaczymy się wieczorem. - Podał Christinie rękę i wyszedł szybkim krokiem z poczekalni. Christina opadła na krzesło. - Słyszałeś, co mówił? - Tak. Między innymi zalecił nam odpoczynek, do czego mam zamiar się zastosować. Położyła mu rękę na ramieniu. - Zapomniałeś już? Punktualnie o siódmej rano jesteśmy umówieni z Mike'em. - Zadzwońmy i odwołajmy spotkanie. - Obiecałeś mu. - Nie wiedziałem wtedy, że spędzę całą noc w szpitalu! - Mów co chcesz, ale teraz jest rano. Mamy dużo pracy. A poza tym - przemocą podniosła go z krzesła - chcę, abyś poszedł na to umówione spotkanie. Dla twojego dobra. Wyszedł z poczekalni, mrucząc pod nosem: - To właśnie powtarzała mi matka, gdy kazała mi chodzić na lekcje tańca. Ben trafił pod wskazany przez Mike'a adres na South Side po trzydziestu minutach poszukiwań. Brak snu z pewnością osłabił jego sprawność umysłową. W końcu zaparkował samochód przed sklepami przy Culver Corners. 202 - Dlaczego właściwie Mikę chciał, żebyśmy tu przyjechali? Nie mam jeszcze ochoty na martini, a wypożyczalnię kaset wideo otwierają dopiero za dwie godziny. - Patrz dokładnie - poradziła Christina. - Na końcu rzędu sklepów. Ben wytężył wzrok i dojrzał tabliczkę z azjatyckimi piktografami, smokami i samurajami: CHIŃSKA SZKOŁA BOKSU. - Zaraz, zaraz - Ben cofnął się o krok. - Chodź - zachęciła go Christina, chwytając za ramię i ciągnąc w kierunku drzwi. - Mikę na nas czeka. Wewnątrz szkoła wyglądała jak hangar - oprócz leżących na parkiecie mat i luster na ścianach, w sali nie było niczego. Mikę rzeczywiście czekał; rozmawiał z niedużym grubasem, którego Ben nie znał. Mikę pomachał do nich. - Ben! Dobrze, że jesteś. - Odwrócił się, żeby przedstawić nieznajomych. - Jim, to jest Ben Kincaid. Ben, to jest Sensai Papadopoulos. Sensai Papadopoulos? Ben zrobił krok do przodu i skinął głową. Sensai Papadopoulos odkłonił się. Miał głęboko osadzone oczy, schowane za okularami przypominającymi gogle pilota. Obrazu dopełniały obcisłe spodnie, koszula kończąca się nad pępkiem, złoty łańcuszek i ciężarki w rękach. Nosił długie krzaczaste wąsy i brodę w stylu Fu Manchu. Okazało się nawet, że mówi z udawanym chińskim akcentem -ucinał końcówki i nie wymawiał litery „r". - Miło cię poznać, Ben-san. - Wzajemnie - odrzekł Ben. Spojrzał na Mike'a. - O co w tym wszystkim chodzi? - Już ci mówiłem. Skoro nie zamierzasz omijać z daleka niebezpiecznych typków i seryjnych morderców, musisz nauczyć się bronić. Ben chwycił Mike'a za ramię i odciągnął na bok. - Chcesz mi wmówić, że zwabiłeś mnie tu o siódmej rano po to tylko, żebym zabawił się w karatekę? - Wiesz, dyscypliną Jima jest właściwie kung-fu. - W nosie mam jego dyscyplinę. Nie będę ćwiczyć z tym klaunem. - Z Jimem? Co masz przeciwko Jimowi? - Matka mi kiedyś powiedziała: „Uważaj na Greków, którzy podnoszą ciężary". Mikę mrugnął i z powrotem zaciągnął Bena przed oblicze Sensai Papadopou- losa. - Zaczynamy? - Nie! - Ben odwrócił się, jednak Christina złapała go za jedno ramię, a Mikę za drugie. - Ej, wy dwoje! Zostawcie mnie! - Może młody konik polny nie jest jeszcze gotowy do drogi? - zasugerował Sensai Papadopoulos. - Jest, jest - odpowiedział pospiesznie Mikę, nie puszczając ramienia Bena. - Tylko jeszcze o tym nie wie. Sensai pokiwał głową. - Czasami kaczątko nie zdaje sobie sprawy, że wodospad przemienia się w strumień prowadzący do domu. 203 - O właśnie. - Mikę przyciągnął Bena do siebie i szepnął mu do ucha: - Ben, chcę, żebyś to zrobił. -Nie ma mowy! - To może ci uratować życie. - Trening z niedoszłym bohaterem filmu Kung-fu: legenda trwa na pewno nie uratuje mi życia. - Może dasz mu szansę? Jim był kiedyś gliną. Ben zmrużył oczy. - Naprawdę? - Tak, i to jednym z najlepszych. Poszedł na wcześniejszą emeryturę i rozpoczął niezależną działalność. Trzykrotny mistrz w sztukach walki. Uwierz mi, Papa- dopoulos zna swój fach. -No... - Widzisz ten pas przewiązany wokół bioder? - Ben zwrócił uwagę na czarną szarfę z pięcioma białymi paskami. - To nie jakiś tam pasek od pidżamy kupiony u Searsa. To czarny pas piątego stopnia. -Tak? - Widzisz ten haft na plecach koszuli? Przeplatane litery układały się w skrót AFMK. - Amerykańska Federacja Mistrzów Kung-fu? - zapytał Ben. - Okazało się, że tak - odpowiedział Mikę. - Ale kiedy Jim był jeszcze policjantem, myśleliśmy, że ten skrót oznacza „Agresywna Formacja Maltretowania Kutasów". - Skierował wzrok na Christinę. - Wybacz mi, proszę. Zatrzepotała powiekami. - Udaję, że mnie tu nie ma. - Czujesz klimat? Jest po prostu znakomity. - Dobra, dobra. - Ben uwolnił się z uścisku Mike'a. - Daj sobie spokój z udawaniem twardego faceta. Pozwól, niech wyreguluję oddech. Mikę kiwnął na Papadopoulosa. - No, myślę, że możemy zacząć. - Czy młody konik polny jest gotów odnaleźć drogę do świata i odkrycia samego siebie? - Tak, tak - odpowiedział za Bena Mikę. - Po prostu naucz go, jak powalić kogoś na ziemię. Sensai ukłonił się posłusznie. - Zacznijmy może od przedstawienia tła historycznego. -Nie... - Pierwsze wzmianki o kung-fu pochodzą z piątego wieku przed naszą erą. To sztuka obrony, nie ataku. Ma pomóc w harmonizowaniu wszechświata, a nie w jego podbijaniu. Wielki filozof taoistyczny, Lao-tse, powiedział: „Władza nad światem polega na nieodwracaniu naturalnego porządku rzeczy". - To piękne, Jim - przerwał mu Mikę. - Ale czy możemy przejść... - Lao-tse powiedział także: „Gdy nic się nie dzieje, dzieje się wszystko. W poszukiwaniu prawdy każdego dnia coś nam umyka". - Tak, tak, Jim, mamy mało czasu. Przejdź do rzeczy. 204 Sensai Papadopoulos westchnął. - Oto problem dzisiejszego świata. Nikt nie potrzebuje filozofii; wszyscy spieszą się do bicia. - Święta prawda. Ale tylko tutaj mogę dopilnować mojego kolegi. - Dobrze więc. Zacznijmy od postaw. Postawami nazwano tradycyjne pozycj e, wymyślone przez buddyj skich mnichów, uważanych za twórców kung-fu. Niektóre postawy miały służyć odparciu ataku, inne pomagały w medytacji. Ben nie mógł nauczyć się ich rozróżniać, ale niewielkie to miało znaczenie, skoro i tak nie potrafił przyjąć żadnej z nich. Sensai Papadopoulos rozpoczął od pokazania Benowi postawy pod nazwą „kucnięcie pantery". - Musisz ugiąć nogi w kolanach - powtarzał, kopiąc Bena w najbardziej czułe miejsce w okolicy łękotki. - Przecież już je ugiąłem - zaprotestował Ben. - Masz je ugiąć tak, żeby być gotowym do skoku, a nie tak, jakbyś właśnie miał zemdleć. Odchyl się i podnieś ręce. - Po co mam podnosić ręce? - To element postawy. - Nie widzę żadnego powodu, żeby... - Ta postawa nie zmieniła się przez ostatnie dwa i pół tysiąca lat. - Ale przecież to nie ma sensu. Dlaczego mam podnosić ręce, skoro nie służy to osiągnięciu żadnego konkretnego celu? - Słuchaj, czy ty przypadkiem nie jesteś prawnikiem? - Sensai odwrócił głowę i zdążył dostrzec, że Mikę smutno kiwa głową. - Aha, to wiele wyjaśnia - mruknął. - Zegnij w końcu te kolana. Ben zdołał przyjąć pierwszą postawę, ale wyglądał raczej jak ktoś, kto cierpi na nieżyt żołądka, niż jak sprężona do skoku pantera. Mimo to Sensai Papadopoulos nie załamał się. Próbował nauczyć Bena kilku kopnięć, ale równie dobrze mógł go uczyć latania. Kopnięcia Bena być może połaskotałyby motyla, ale na pewno nie unieszkodliwiły napastnika. Za każdym razem, gdy Sensai Papadopoulos powtarzał: „mocniej", Ben wydawał głośniejszy pomruk, co nie wpływało, niestety, pozytywnie na siłę ciosu. Przez pierwsze dwie godziny treningu Benowi udało się przyswoić dziesięć postaw, chociaż w jego wykonaniu żadna nie przypominała pierwowzoru pokazanego przez Papadopoulosa. Mikę poprosił Sensai na bok, na krótką chwilę medytacji. - Jak myślisz - spytał - nauczy się czegoś? - Co ja myślę? A ty co myślisz? Przecież on jest ledwie gotowy na Okrąg Walki. - Słuchaj, wiem, że trzeba zaczynać od postaw, ale Ben prawdopodobnie nigdy nie będzie ćwiczył tego, czego właśnie próbowałeś go nauczyć, a poza tym nigdy tu nie wróci. Czy nie mógłbyś go nauczyć jakiegoś chwytu, czegoś, co będzie mógł od razu wykorzystać w praktyce? 205 - Jasne. Czemu nie? Z pewnością to właśnie buddyjscy mnisi mieli na myśli, wynajdując kung-fu. Wyciąganie prawników za uszy z beznadziejnych sytuacji! Papadopoulos podszedł do Bena, który ciężko dyszał i ociekał potem. - Gdy wkraczasz w rewiry kung-fu, musisz zerwać ze swoim podejściem do dobra i zła. Musisz szukać wyższej Prawdy. Wszystko, co robisz, jest odzwierciedleniem twojej wewnętrznej natury, Pierwotnej Twarzy, jaką utraciłeś z chwilą narodzin. - Czyli takiej małej, pomarszczonej buzi? Papadopoulos zacisnął zęby. - Nie. Ale nieważne. Kiedy widzisz nadchodzące niebezpieczeństwo, musisz zapomnieć o dobru i złu, zapomnieć o prawdzie i fałszu. Działaj, nie myśl. Odkryj w sobie Pierwotną Twarz. - I spierz ich na kwaśne jabłko? Papadopoulos wyrzucił ręce w górę. - Coś takiego. Dobra, pokażę ci jeden chwyt. - Odwrócił się i chwycił Bena za rękę. - Chwyt? Taki jak w filmach? Sensai nie zwracał na niego uwagi. - Dobra strona tego chwytu polega na tym, że możesz wykorzystać fizyczną przewagę przeciwnika. - Skąd wiesz, że mój przeciwnik będzie miał nade mną fizyczną przewagę? - Mam przeczucie. Teraz spójrz. To bardzo proste. Napastnik energicznie zbliża się do ciebie. Już ma cię dopaść, a ty błyskawicznie się odwracasz, chwytasz jego wyciągniętą rękę i wykorzystując impet, z jakim cię atakuje, przerzucasz go przez ramię. - Wydaje się całkiem proste. -1 rzeczywiście jest, jeśli wykonasz to w odpowiednim momencie. Jeżeli wszystko jest zgrane w czasie, to nawet mrówka może przewrócić słonia. Jeśli nie, twój przeciwnik wpadnie na ciebie i zgniecie cię jak robaka. - Cudownie. - Spróbujmy. - Papadopoulos przeszedł na drugą stronę sali, po czym zaczął się zbliżać do Bena w przesadnie zwolnionym tempie. - Nadchodzę! - krzyknął. - Widzę - odpowiedział Ben. - I co zrobisz? - Za późno. Sensai znalazł się twarzą w twarz z Benem. - Nie, nie, nie! - krzyczał. - Miałeś się obrócić! - Wiedziałem, że czegoś zapomnę. - Spróbujmy jeszcze raz. I pamiętaj, obróć się. Sensai Papadopoulos znów podszedł do Bena, jeszcze wolniej niż poprzednio. Zanim znalazł się przy Benie, ten się odwrócił. Papadopoulos położył rękę na ramieniu Bena i czekał. Czekał... czekał... - Chwyć moją rękę! - Już, już. - Ben chwycił rękę. -1 pociągnij! Ben pociągnął. 206 - Nic się nie dzieje. - Ciągniesz za słabo. Ben pociągnął mocniej. - Aaaaaaaa! - Sensai odskoczył na bok. - Chcesz mnie zabić, czy co?! - Kazałeś mi ciągnąć! - Miałeś wykorzystać impet przeciwnika! - Przecież stałeś nieruchomo. - Wiem! - Machnął ze złością ręką. - To nie ma sensu. Nie potrafię niczego nauczyć tego człowieka. Mikę ruszył do przodu. - Ale to bardzo ważne, Jim. On może zginąć... - To niech ginie! Przeżyją najsprawniejsi! - Jim, proszę, uspokój się. - Nie, nie uspokoję się i nie będę marnował więcej czasu. - Miałem nadzieję, że zaaplikujesz Benowi poważną dawkę kung-fu. - Nie zrobisz z jagnięcia wilka. - Papadopoulos pomaszerował na drugi koniec sali i zniknął w prywatnym gabinecie, zatrzaskując za sobą drzwi. Ben został na środku sali. - I co? - zapytał. - Jak mi poszło? Ani Mikę, ani Christina nie czuli się na siłach odpowiedzieć. Rozdział 39 _Lo wyj ściu z Chińskiej Szkoły Boksu Ben skierował się w stronę Memoriał Heights Condos. Szeroko otworzył oczy, gdy wjeżdżał na teren ogrodzonego osiedla. Może nie powinien być zdziwiony, ale jednak czegoś takiego się nie spodziewał. Podjechał na parking i zwolnił, szukając wzrokiem domu oznaczonego numerem dwudziestym drugim. Było to dwupiętrowe kondominium naśladujące styl Tu-dorów, o biało otynkowanych ścianach z drewnianymi elementami, po których wspinał się bluszcz. Wokół rosła nie znana Benowi roślinność. Wszystkie domy tutaj były bardzo atrakcyjne - dobrze utrzymane, ekskluzywne i drogie. To właśnie nie dawało mu spokoju, zorientował się, gdy już wysiadł z samochodu i skierował się w stronę schodów prowadzących do frontowych drzwi. Nigdy by nie pomyślał, że Seat mieszka w miejscu w połowie tak eleganckim jak ten dom. Spodziewał się, że ujrzy coś zwyczajnego i nieco zaniedbanego. W końcu Seat był jazzmanem i grał już od dłuższego czasu. Czy musiał mieszkać w domu z tanimi pokojami do wynajęcia, z wciąż pijaną i gderliwą gospodynią, z podchmielonymi typkami na schodach? Ten budynek wyglądał raczej na miejsce spotkań sztywnych dżentelmenów niż muzyków. Cóż, pewnie przesadzał. Zły wpływ telewizji. Skoro Seat trudnił się graniem od trzydziestu czy czterdziestu lat, to przecież mógł zaoszczędzić tyle pieniędzy, żeby sobie pozwolić na przyzwoite lokum. Zadzwonił do drzwi. Odezwały się kuranty. Ben uśmiechnął się. Rozpoznał pierwsze takty Gershwinowskiej „Błękitnej rapsodii". Nie miał wątpliwości, że dobrze trafił. Usłyszał szuranie po drugiej stronie drzwi. Ktoś się tam kręcił, lecz wyraźnie mu sienie spieszyło. Kilka chwil później Seat otworzył drzwi. 208 - Ooo, Ben, moje dziecko. Nie przyszedłeś aby za wcześnie? Ben kiwnął głową. - No, może trochę. Znalazłem twój dom szybciej niż się spodziewałem. Kierowanie się czyimiś wskazówkami nie jest moją najmocniejszą stroną. Wszystko dobrze? - Jasne. - Seat był najwyraźniej nieco skrępowany i nadrabiał miną... chyba za bardzo, pomyślał Ben. - Wejdź, proszę. Ben wszedł do środka. Wnętrze nie rozczarowało go - bez wątpienia spełniało oczekiwania, jakie rozbudził widok domu z zewnątrz. Meble były proste, choć najwyższej jakości. Po obu stronach salonu stały stylowe kanapy. Brakowało stolika do kawy, lecz wgniecenia w dywanie sugerowały, że kiedyś tam stał. Przestronną, nowoczesną kuchnię, pomalowaną na biało, wyposażono we wszystkie niezbędne udogodnienia, w tym w ekspres do capuccino. Z tarasu rozciągał się widok na miasto. - Możemy tam przejść? - zapytał Ben. - Oczywiście. Ben rozsunął drzwi i wyszedł na taras. Znajdowali się na szczycie Shadow Mo- untain, czego Ben nie zauważył, wjeżdżając na teren osiedla. Z perspektywy wzgórza miasto wydawało się leżeć u stóp. - Wspaniały widok. - Powinieneś to zobaczyć o zachodzie słońca - odezwał się Seat. - Z wrażenia przestałbyś oddychać. - Nie wątpię. - Najlepsze kawałki grywałem właśnie tu, popijając i patrząc na miasto, sycąc się jego widokiem, wdychając jego zapach. - Odwrócił się do Bena. - Chciałbyś zostać na tarasie? -Tak. Seat rozstawił dwa leżaki i gestem zaprosił Bena, żeby usiadł na jednym z nich. - Powiedz mi teraz, co takiego się stało, że nie mogłeś poczekać do wieczora, gdy spotkamy się w klubie? - Chodzi o morderstwo - odrzekł Ben. - A właściwie o morderstwa. - Morderstwa? A co, zdarzyło się następne? - Dawno temu. Przed dwudziestoma dwoma laty. - Och. - Seat posmutniał. - Chodzi ci o Profesora Hoodoo. - Mówiono mi, że znałeś i Earla, i Profesora. George'a Armstronga. - Jasne. Grałem z obydwoma chłopakami. Uważano nas za najlepszych wymiataczy w tym biznesie. Niektórzy nawet twierdzili, że lepszych nie było na całym świecie. Porównywali nas z Charlie Parkerem. - Trzymałeś się z nimi, gdy zginął Profesor? Seat schylił głowę. -Tak. - Znałeś też Lily Campbell, prawda? - O, tak. - Twarz rozjaśnił mu słaby uśmiech. - Wszyscy znali Cajun Lily. I wszyscy ją kochali. Potrafiła zrobić z piosenki coś, czego nie potrafił nikt poza 14 Najwyższa sprawiedliwość 2*\Jy nią. - Podniósł wzrok. - Jeśli dobrze pamiętam, problemy zaczęły się, gdy we czworo występowaliśmy na festiwalu Double-Duce w Oklahoma City. - Słyszałem, że Lily i Profesor... spotykali się? - Pewnie tak bym tego nie określił, ale masz rację, synu. Byli ze sobą. - Jednak Earl też czuł coś do Lily. - Już mówiłem, że wszyscy kochali Lily. - Słyszałem też, że doszło między nimi do pewnych... nieporozumień. - Ciągle mieli sobie coś do zarzucenia. Po prostu nie mogło być inaczej. Obaj byli tacy dobrzy, tacy silni, tacy... przepojeni muzyką. Musiało dochodzić do scysji. Potrafili razem zagrać taki numer, że hej, ale zawsze kończyło się na kłótniach i krzykach. Jeśli nie chodziło o muzykę, to o kobiety. Jeśli nie o kobiety, to o alkohol. -Przerwał i wziął głęboki oddech. - A jeśli nie szło o alkohol, to awanturowali się o narkotyki. Ben słuchał uważnie. Earl inaczej przedstawiał stosunki, jakie łączyły obu mężczyzn. - Narkotyki? - Tak, prochy, synu. Słodki biały proszek. - Znaczy, Profesor miał problemy z narkotykami. - Chyba tak właśnie mówi się o tym dzisiaj. Ale wtedy nikt tak nie uważał. Sądziliśmy, że Profesor traktował narkotyki jako ucieczkę. Jedyną skuteczną ucieczkę. - Od czego? Seat zaczerpnął powietrza. - Musisz zrozumieć, co znaczyło słuchać, jak gra Profesor. Miałeś wrażenie, że aż do chwili, gdy go usłyszałeś, byłeś zwykłym śmiertelnikiem. Gdy Profesor grał... o Boże, zdawało ci się, że jesteś jakimś aniołem, bo właśnie obcujesz z muzyką bogów. Profesor Hoodoo potrafił zdziałać cuda. - Tak żałuję, że nigdy nie dane mi było go posłuchać. Earl mówił, że nie zostało po nim żadne nagranie. - To prawda. Co więcej, nikt nie zrobił mu zdjęcia, albo przynajmniej nikt nie wie o istniejącym zdjęciu Profesora. Gdy odszedł, straciliśmy jego i wszystko, co się z nim wiązało. - To wielki dramat. - A nawet więcej, synu. - Seat jeszcze głębiej zapadł się w leżaku. - Skończyła się pewna epoka. Dzięki Profesorowi dotknęliśmy czegoś, co normalnie jest nieosiągalne. - Przerwał, zatopiony w myślach. - Gdy odszedł, odeszły wraz z nim nasze marzenia i nadzieje. Bez niego na powrót staliśmy się zwykłymi śmiertelnikami. Normalnymi, przeciętnymi zjadaczami chleba. Na ganku zapanowała cisza. - Musiało wam być ciężko - stwierdził wreszcie Ben. - Po śmierci Profesora. - Oj, było. Ale nie o to mi chodzi. Profesor odszedł na długo przedtem, zanim umarł. - Nie rozumiem. - Wykończyły go narkotyki. Gdy zaczynał brać, sądził, że pozwolą uśmierzyć ból, skoncentrować się na muzyce. Ale skutek był odwrotny. Te wszystkie historie 210 0 tym, jak to ludzie tworzą na haju wspaniałe dzieła czy mają fantastyczne pomysły, to stek bzdur. To j est po prostu niemożliwe. Pewnie wtedy wszystko wydaj e się takie cudowne, ale później okazuje się, że to gówno warte. A tymczasem narkotyki sieją spustoszenie w twoim organizmie. Niszczą duszę. - To właśnie przytrafiło się Profesorowi? Seat kiwnął głową. - Zamiast mu pomagać, sprawiały ból. Tracił umiejętność tworzenia muzyki, bo nie potrafił się wyzwolić z nałogu. O to właśnie najczęściej kłócili się z Earlem. Nie chodziło o Lily, przynajmniej przez większość czasu. Chodziło o muzykę. Earl próbował wszystkiego. Namawiał go do rzucenia narkotyków, uczył się jego utworów 1 grał je, żeby ich nigdy nie zapomnieć. Próbował ratować człowieka, zanim ostatecznie zdradzi muzykę dla narkotyków. Ale nie potrafił tego dokonać. - Jednak kłócili się też o Lily, prawda? Przynajmniej na końcu. - Tak - odrzekł Seat, kiwając smutno głową. -1 za to do dziś czuję się odpowiedzialny. Z tego powodu wciąż potrafię się obudzić w środku nocy zlany potem. - Czemu? - Bo mogłem do tego nie dopuścić. -Wjaki sposób? - Cóż, może tylko tak mi się wydawało. Wiedziałem, co naprawdę się dzieje. Wiedziałem lepiej niż którykolwiek z nich. Takie kobiety mogą być jedynie źródłem zła. - Mówisz o Lily? A ja myślałem... - Lily śpiewałajak słowik, tak, i pewnie mogłaby zawstydzić samąEllę. Jednak gdy chodziło o mężczyzn, powodowała wyłącznie nieszczęścia. Przez duże N. - Co to znaczy? Seat wzruszył ramionami. - Cały czas flirtowała, zwodziła chłopaków. Każdy z nich robił sobie nadzieje, a ona każdego krzywdziła. - Nawet ciebie? Uśmiechnął się; Benowi wydało się, że ten uśmiech był nieco wymuszony. - Powinienem był powiedzieć Earlowi, żeby dał sobie spokój, że ona tylko z nim flirtuje, że bawi się jego kosztem i że nic z tego nie będzie. Ale nie zrobiłem tego. A potem doszło do tragedii. - Więc wierzysz, że Earl zabił Profesora Hoodoo? - Tak, synu. Wtedy nikt miał wątpliwości, a ja ich nie mam do dzisiaj. - Earl twierdzi, że tego nie zrobił. - A co ma powiedzieć? Wciąż pewnie go dręczą wyrzuty sumienia. Earl nie j est gwałtownym człowiekiem. Nigdy taki nie był. Po prostu stracił wtedy głowę. - Myślę, że aby zabić człowieka, nie wystarczy tylko stracić głowę. - Nie bądź taki pewien. Mężczyzna z charakterem jest niebezpieczny. Tacy chłodni, spokojni i opanowani faceci, jak Earl, bywają najgorsi. Dużo wprawdzie trzeba, żeby wyprowadzić ich z równowagi, ale gdy już do tego dojdzie, idą na całość. - Chwilowe zaburzenie równowagi psychicznej? - Wy, prawnicy, pewnie tak to nazywacie. Ja wiem tyle, że Earl zrobił coś, czego normalnie by nie zrobił. 211 Ben zastanowił się, czy Seat ma rację. Jeśli rzeczywiście Earl działał pod wpływem zaburzeń emocjonalnych, uniknąłby kary - gdyby się nie przyznał. - Jesteś pewny, że to Earl go zabił? - Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Słyszałem jak się kłócili. Earl mu groził. Widziałem jak poszedł do mieszkania, a godzinę później w klubie, gdzie akurat był George, wybuchł pożar. Nie mogę o tym myśleć... biedny skołowany facet spalił się żywcem. Takie właśnie koszmary śnią mi się po nocach. Ben nie mógł nie przyznać mu racji. Wciąż śniło mu się, jak zostali uwięzieni z Christiną w palącym się kościele. Spłonięcie żywcem to okropna śmierć - zbyt makabryczna, żeby o niej myśleć. - Wiedziałeś, że Earl miał się spotkać z Lily w zeszłym tygodniu? - Nie miałem pojęcia. Zdawało mi się, że coś jest nie w porządku, bo Earl zachowywał sięjak ojciec, którego córka pierwszy raz poszła na randkę. Nigdy jednak bym się nie domyślił, że chodziło o Lily. Od lat nic o niej nie słyszałem. - Czy wiesz, kto mógł ją zabić? Seat przechylił głowę na bok. - Oczywiście kto poza Earlem? - Co? Nie myślisz chyba, że zabił ją Earl? Seat wzruszył ramionami. - Miał motyw, nieprawdaż? Ta kobieta w pewnym sensie zrujnowała mu życie i karierę. Przez nią popełnił zabójstwo, a jednak wcale jej nie zdobył. Ben zmarszczył brwi. Ta rozmowa w niczym mu nie pomagała. Co gorsza, w głowie rodziły mu się kolejne wątpliwości. - Słuchaj, jeśli przypomnisz sobie o kimś, kto również mógł popełnić to morderstwo, daj mi znać, dobra? - Dobra - odrzekł Seat. - Ale nie sądzę, żebym coś wymyślił. - Bardzo żałuję, że nigdy nie słyszałem Profesora. Jaka szkoda, że umarł tak młodo. - To prawda - powiedział Seat cicho. - Czasami też tak myślę. A kiedy indziej mówię sobie, że może dobrze, że tak się stało. -Co? - Profesor był wspaniałym muzykiem. Przewyższał nas, muzycznych wyrobników, o kilka klas. Gdyby dalej żył, co jeszcze mógłby osiągnąć, do czego dążyć? Występ w programie Sonny'ego i Cher? „Lollapalooza"? Spójrzmy prawdzie w oczy - przemysł muzyczny jest teraz zdominowany przez smarkaczy i innych półgłówków, którym się wydaje, że kwintesencjąmuzyki sątrzyminutowe klipy nadawane przez MTV. W dzisiejszym świecie nie ma miejsca dla takich ludzi jak Profesor Hoodoo. Co do tego, Seat miał rację. - Wiesz, jeszcze jedna sprawa nie daje mi spokoju. - odezwał się Ben. - Skoro jesteś taki pewny, że Earl popełnił morderstwo, być może nawet dwukrotnie, to dlaczego dla niego pracujesz? Seat rozłożył ręce. - Oj, chłopcze, jestem muzykiem. Ciągnie mnie wszędzie tam, gdzie grają. -Ale... Wydawało mi się, że lubisz Earla. 212 - Ja? Wcale nie. - Ale występujesz w jego klubie. Grywacie razem w pokera... - To co? Nie lubię go. Nie lubiłem go też dwadzieścia parę lat temu. Według mnie, pozbawił najlepszego jazzmana, który kiedykolwiek pojawił się w tych stronach, magicznych umiejętności. - Popatrzył markotnie. - Ukradł kobietę, na którą nie zasługiwał. - Ty też kochałeś Lily - powiedział cicho Ben. Seat poruszył się na leżaku. - Jasne. Wszyscy ją kochali. - Jest jeszcze coś - Ben nachylił się ku niemu - o czym mi nie mówisz. - Może to nie twój pieprzony interes. Ben nie dawał za wygraną. - Chciałeś mieć Lily wyłącznie dla siebie, prawda? - Niczego nie musiałem chcieć. - Sypiałeś z nią? Seat zazgrzytał zębami. - Jasne, że z nią sypiałem, ty dupku. Była moją żoną! Oszołomiony tą wiadomością Ben opadł na leżak. - Jak myślisz, w jaki sposób trafiła do klubu? Kto ją wprowadził do naszego towarzystwa? Zaistniała w tej grupie tylko dzięki mnie. Była moja panią. - Przetarł dłonią powieki. - Zawsze byłem wobec niej lojalny. Zawsze. Ale ona zbłądziła. Kiedy zaczęła kręcić z Profesorem, specjalnie się nie przejąłem. Tworzyli razem taką muzykę, o jakiej ja mogłem tylko pomarzyć. Profesora nie można było oceniać tak po prostu, po ludzku. - Zmrużył oczy. - Jednak Earl zachował się jak ostatnia świnia. Okazał się złodziejem i tyle. Kradł rzeczy, które mu się nie należały. Muzykę. Kobiety. Na wszystkim musiał położyć swoje łapska. - Więc jeśli tak bardzo nienawidzisz Earla... - Żeby żyć, trzeba jeść. Rozumiesz, o co mi chodzi? Earl ma fajny klub i jest jedną z niewielu osób, które wiedzą, na czym to wszystko polega, czym jest muzyka. Tak między nami, on jeden w tym mieście wie, na czym polega prawdziwe znaczenie jazzu. - Earl kiedyś mnie o to zapytał. Oblałem egzamin. Pewnie nie zechcesz mnie oświecić? Seat uśmiechnął się, po czym rozłożył ręce. - Wielki Satchmo powiedział, że.. Ben kiwnął głową. Dokończyli zdanie razem: - ...jeśli musisz pytać, nigdy się nie dowiesz. - Poszedł już? Gdy tylko Ben opuścił mieszkanie Scata, z półmroku wyłonił się mężczyzna. Zatrzymał się przed drzwiami do salonu, czekając na odpowiedź. - Pytałem, czy już wyszedł. Zniechęcony Seat opadł na krzesło. - Tak, wyszedł. 213 Mężczyzna wszedł do pokoju i pokazał palcem płócienny leżak. - Dlaczego tak długo to trwało? - Co miałem zrobić? - zapytał Seat. - Wyrzucić go przez barierkę? - To nie byłoby takie złe - warknął mężczyzna. - Już nie mogę znieść tego gnojka. - Rób co chcesz. Ale nie u mnie. Nie chcęmieć z tym nic wspólnego. Z tobą też nie chcę mieć nic wspólnego. Mężczyzna spojrzał groźnie na Scata. - Trochę za późno na takie wyznania, nie uważasz? - Nie, nie za późno. Nie wiedziałem, co zamierzasz zrobić. Nie miałem pojęcia, że planujesz kogoś zabić. Mężczyzna uśmiechnął się lekko. - Bądźmy szczerzy, Seat. Czy nie ucieszyłeś się choć trochę, gdy patrzyłeś, jak martwe ciało Lily spada z lampy? Po tym, co ci zrobiła?... Czy nie zrobiło ci się lżej na duszy? - Nie, ty chory maniaku! Spadaj stąd i zostaw mnie w spokoju. Mężczyzna uśmiechnął się tajemniczo. - Znasz takie powiedzonko, Seat? „Gdy się powiedziało A, trzeba powiedzieć B"? - Nie powiem ani B, ani C, rozumiesz?! - To nie takie proste. - Usiadł na krześle obok Scata, tak blisko, że stykali się kolanami. Seat poczuł się nieswojo. -Nie zakończyłem jeszcze roboty. -A czy to moja wina? Winisz mnie za to, że... - Przerwał; trudno było nie zauważyć, że ma ochotę uderzyć swojego towarzysza. - Czy chcesz stchórzyć i mnie w to wrobić, Seat? - Nie rozumiem. - Bardzo by mi było nie na rękę, gdybyś się wygadał. - Nachylił się denerwująco w stronę Scata. - Widzisz, już mam trochę problemów i nie potrzebuj ę kolejnych. Nie za bardzo miałbym ochotę się nimi zajmować. - Rzucił Scatowi gniewne spojrzenie. - Ale jeśli będę musiał, zrobię to. Seat odchylił się jak najdalej na krześle. - Co... Co ty pleciesz? Mężczyzna nie spuszczał z niego wzroku. - Już ty dobrze wiesz, o co mi chodzi, Seat. Seat roześmiał się histerycznie. - Hej, daj spokój. Jesteśmy przecież kumplami, nie pamiętasz? Działamy razem. - Ależ pamiętam. Chciałem się tylko upewnić, że ty też. - O mnie się nie martw. - Seat wstał i nerwowym, sztywnym krokiem oddalił się w głąb mieszkania. - W porządku. - Mężczyzna opadł na krzesło i złożył dłonie jak do modlitwy. - Koniec już się zbliża. Okrutna pani niedługo rozpocznie swoją smętną pieśń. - Pozwolił sobie na chichot. - Pieśń dla starego Wuja Earla. I dla jego upierdliwego pianisty. Rozdział 40 ' en kończył się akurat golić przed wyjściem do klubu, gdy usłyszał wściekłe walenie w drzwi. Owinął rozwiązany krawat wokół szyi, wytarł twarz i pospieszył do przedpokoju. - Jones! Co ty tu robisz? Jones wszedł do środka, zanim Ben zdążył się odezwać. Nie wyglądał najlepiej, mimo że wystroił się w elegancki garnitur. Garbił się, zaciskał nerwowo ręce, a na twarzy jakby przybyło mu zmarszczek. Przypominał więźnia oczekującego na egzekucję, a nie kogoś, kto właśnie wybiera się na randkę. - Nie mogę - wykrztusił wreszcie Jones ochrypłym, załamującym się głosem. - Czego nie możesz? - No, wiesz... - Chodził tam i z powrotem po pokoju. -Nie mogę pójść na... na tę randkę. Z Paulą. - Z Paulą? Aaa, z tą cyberwłóczęgą? - Ona nie jest włóczęgą! - „Moje ciało przylega do twojego w silnym uścisku. Czuję twoją energię, twoją siłę". Daj spokój! - Nie j est włóczęgą! - Jones zacisnął usta. - Próbowała mnie w ten sposób przekonać do spotkania twarzą w twarz. - Cóż, chyba jej się udało. - Też tak myślałem. Niestety, myliłem się. - Opadł na podniszczoną kanapę Bena i usiadł skulony jak embrion. - Chcę się z nią spotkać, pewnie. Myślałem o tej randce przez cały ostatni tydzień. Ale nie mogę tego zrobić! - Wiesz, interesuje mnie jedna kwestia. Jak możesz się z nią spotkać, skoro nawet nie wiesz, jak ona wygląda? 215 - Będzie dzisiaj w klubie o siódmej trzydzieści. Do sukni będzie miała przypięty goździk. - Potrząsnął głową. - To i tak nie ma znaczenia. Nie potrafię... Ben stłumił uśmiech. Nie ulegało wątpliwości, że Jones był chory ze zdenerwowania. Próbował przybrać współczujący ton. - Przykro mi, Jones. Widzę, jak bardzo się męczysz. Ale czym właściwie się gryziesz? Wydawało mi się, że nie masz co do jej osoby żadnych wątpliwości. Że wszystko o niej wiesz. - Och, nie traktuj mnie protekcjonalnie -powiedział Jones, krzywiąc się. - Sam mówiłeś, że normalne osoby nie odwiedzają kącików na pogawędki. Że na pewno j est niebezpieczną morderczynią. -No... chyba przesadzałem. -A może jest jeszcze gorzej niż mówiłeś? Może wykorzystuje Internet, żeby zwabiać swoje ofiary w niebezpieczne miejsca, a później je zabijać? A może jednak jest mężczyzną? - Daj spokój, Jones. - Ben spojrzał mu prosto w oczy. - Przecież zgodziłem się obserwować was w klubie. Dręczy cię coś innego, prawda? Jones odwrócił wzrok. - Chyba tak. - Co w takim razie? Jones odpowiedział ledwie słyszalnym głosem: - Co będzie, jeśli jej się nie spodobam? A, więc o to chodziło. - Weź siew garść, Jones. Nie ma powodu, dla którego miałbyś sięjej nie spodobać. - Nie ma też powodu, dla którego mógłbym sięjej spodobać. - Bzdura! A te wasze internetowe pogawędki? Mówiłeś, że ona bardzo chce się z tobą zobaczyć. - Tak, ale tylko dlatego, że jeszcze się ze mną nie spotkała. Gdy już mnie ujrzy, wszystko weźmie w łeb. - Głupstwa pleciesz. Ciebie naprawdę można polubić. - Jestem tylko sekretarką, szefie. Jej serce z pewnością nie zabije mocniej na widok trzydziestodwuletniego asystenta. - A co w tym złego? Poza tym - dodał Ben -jesteś starszym asystentem administracyjnym. - Słowne gierki na pewno mi nie pomogą. - Utkwił wzrok w dywanie. Znów zaczął mówić szeptem. - Ona myśli, że j estem prywatnym detektywem. -Co? - Wiem, wiem. Nie zaczynaj... - Dlaczego, u diabła, ją okłamałeś? -Nie miałem takiego zamiaru. To są dane z mojego sieciowego profilu. Nie sądziłem, że go przeczyta. - No to dlaczego nakłamałeś w profilu? Jones wzruszył ramionami. - Zacząłem pisać o kilku twoich sprawach... żeby profil wyglądał atrakcyjniej. To była taka gra, udawanie, że się jest kimś innym. A ona to przeczytała i zaczęła 216 zadawać pytania. Strasznie chciała wiedzieć, co robiłem i jaką odegrałem rolę w rozwiązywaniu tych spraw. Co miałem jej powiedzieć? Że napisałem kilka wniosków? Ben potrząsnął głową. - Źle zrobiłeś, Jones. Po prostu fatalnie. - Wiem, wiem. - Musisz wyznać jej prawdę. Od razu. - Nie mogę. - Im dłużej będziesz ją okłamywał, tym trudniej będzie ci z tego wybrnąć. Jeśli z miejsca powiesz jej prawdę, powinna ci wybaczyć. Jones przełknął ślinę. - Jest coś więcej. Ben ukrył twarz w dłoniach. - Co jeszcze? - Wiesz, no... ja... przesadziłem, opisując mój wygląd. - Chyba sobie żartujesz! - A co miałem j ej powiedzieć? Że j estem chudy, mały, źle ubrany... - Jones, nawarzyłeś sobie piwa. -Nie wiem, co mam robić. Nie mogę się tam pojawić wyglądając... tak jak wyglądam. - Musisz. Umówiłeś się. Nie możesz jej zawieść. - Wiem. Ale nie mogę też tam pójść. Myślałem, że... może... ktoś mógłby mnie zastąpić. - Jasne. Będziesz przeszukiwał miasto tak długo, aż znajdziesz kogoś, kto wygląda jak facet, którego opisałeś w profilu. Jones zakasłał. - Wiesz, szefie... właściwie to ja opisałem twój wygląd. Ben zamarł. - Czyja dobrze słyszę? - To nie byłoby takie trudne. Przecież i tak będziesz w klubie. - Zapomnij o tym, Jones. Nie zrobię tego. - Mógłbyś się z nią tylko spotkać. Sprawdzić, czy jest w porządku. - Powtarzam ci, Jones. Nie zrobię tego! Za żadne skarby! - Szefie, proszę! To ma dla mnie olbrzymie znaczenie! -Nie ma mowy! -Ale, szefie... - Powiedziałem: nie! Ben stał w holu „Uncle Earl's Jazz Emporium" szukając wzrokiem kobiety z czerwonym goździkiem. W każdym razie miał nadzieję, że to będzie kobieta. Dlaczego daj ę się wrabiać w takie rzeczy? - zadawał sobie pytanie setny raz. No dobrze, stało się, ustąpił i sterczał tu teraz, ubrany w brązową marynarkę, z czerwoną różą w butonierce, udając, że jest facetem o nazwisku Jones. Miał nadzieję, że nie 217 zapyta go o imię, bo go nie znał. Jones za nic nie chciał mu powiedzieć. Nawet czeki, które podpisywał, były wystawione na nazwisko „O. Jones". Asystent próbował zdać Benowi relację ze swoich rozmów z Paulą, ale za dużo tego było; a dojazd do klubu trwał tylko dziesięć minut. Poza tym Ben odniósł wrażenie, że Jones nie mówi wszystkiego. Ale nawet ta okrojona relacja zawierała interesujące elementy. - To czyste szaleństwo - mruknął Ben, kiedy dojeżdżali do klubu. - Obawiałbym się osoby, która lubi prowadzić takie rozmowy. - Uspokój się, szefie. Poradzisz sobie. Cholera, ona jest tylko bibliotekarką. - Tak samo jak ty jesteś prywatnym detektywem? Ben obserwował drzwi wejściowe, w których właśnie pojawiła się drobna młoda kobieta ubrana w elegancką czarną suknię... z czerwonym goździkiem przypiętym w okolicy dekoltu. Z ulgą ruszył w j ej kierunku. Na pewno była kobietą. Co więcej, całkiem atrakcyjną. Niskai szczupła, miała przyjemną twarz i kasztanowe włosy sięgające ramion. Pewnie bardzo się postarała, żeby wyglądać dzisiaj ładnie i trzeba przyznać, że efekt był niezły. Stanął przed nią. - Jesteś Paula, prawda? - A ty to Paluszki. - Zachichotała. - Przepraszam, Jones. Ben uśmiechnął się bez słowa. Postanowił zachować resztki sumienia i unikać bezczelnych kłamstw. - Zarezerwowałem dla nas stolik. Chodźmy tam. - Wziął ją pod ramię i zaprowadził do cichego stolika z tyłu sali, zaraz przy krętych schodach prowadzących do biura Earla. - Chciałabyś się czegoś napić? - Tak, proszę. - Była wyraźnie zdenerwowana sytuacją, ale nieźle sobie radziła z ukrywaniem tego. Ben gestem przywołał kelnera, który od razu podszedł do ich stolika. - Co zamawiasz, Ben? - zapytał. Paula podniosła wzrok. -Ben? Ben wykrzywił twarz. - Eee... -Ach, oczywiście. To twoje imię? - Hmm, no... nie... Znaczy... Po schodach zbliżał się do nich Earl. Pokonał ostatni stopień i poklepał Bena po ramieniu. - Hej, Ben, co tam słychać? Ben uśmiechnął się niepewnie. - Wszystko dobrze, Earl. Po prostu świetnie. Paula nachyliła się do przodu. - Przecież mówiłeś, że... - Seat jest u mnie w gabinecie - ciągnął Earl. - Przypilnuj, żeby nikt mu nie przeszkadzał. Ma nam coś ważnego do zakomunikowania. 218 - Jasne. Earl zniknął w głębi klubu. Paula dokończyła przerwane zdanie. - Ben? Chyba mówiłeś, że nie tak masz na imię. Ben spojrzał na kelnera, który wciąż stał obok. - No... to prawda. To znaczy... nie mam tak na imię, ale tu w klubie... tak na mnie wołają. - Używasz innego imienia w klubie? - O, właśnie. Wiesz, w Internecie też używamy innych imion. Ostrożności nigdy za wiele. - Och - pokiwała wolno głową. - Rozumiem. Chyba. - Czego chciałabyś się napić? - Whisky z wodą, poproszę. Kelner kiwnął głową. - A dla ciebie, Ben? To co zawsze? Ben spojrzał na Paulę. - Tak, to co zawsze. - Kelner pospieszył w kierunku baru. - Kelner chyba cię zna. - Często tu przychodzę. - Naprawdę? Wiesz, teraz, gdy o tym wspomniałeś, wydaje mi się, że skądś cię znam. Ben zbladł. - Mam po prostu taką twarz. Każdy mi to mówi. - Och. - Spojrzała na kelnera, który już podążał w kierunku ich stolika. - Więc co zwykle pijasz? Założę się, że margaritę. Pamiętam, że bardzo poetycko wypowiadałeś się o gorzko-słonej ekstazie, jaką daje ten trunek. - No, właśnie. - Kelner postawił szklanki na stole. Whisky dla Pauli i jakiś brązowy napój dla Bena. Paula popatrzyła zdumiona na jego szklankę. - Czekolada? Pijasz czekoladę? - Śmieszne, co? - Przełknął ślinę. - Nie lubię pić margarity przed... północą. - Mówiłeś, że zabierasz termos pełen margarity nawet na piknik. - Tak? Ale tylko na piknik... po północy. - Piknik po północy? - Tak. W świetle księżyca. To bardzo romantyczne. Paula wpatrywała się w niego chwilę, po czym wychyliła duszkiem pół szklanki scotcha. - Nigdy bym się nie domyśliła. Ben zdecydował, że najlepiej będzie zmienić temat. - Chciałabyś coś zjeść? Może jakąś lekką przekąskę? Uśmiechnęła się. - Już zamówiłam. Specjalnie dla ciebie! - Pomachała ręką i drugi kelner zjawił się znikąd, trzymając w ręku tacę. Paula promieniała. 219 - Ostrygi! Cieszysz się? Ben popatrzył na tacę i w okamgnieniu pobladł. - Ostrygi? - Wszystkie dla ciebie! - Wiesz, owoce morza sprawiają, że czuję się... - Jak w ekstazie! Pamiętam, że powiedziałeś mi to we wtorek wieczorem. Słowem, które Ben miał na myśli, było „niedobrze", ale teraz nie mógł już tego powiedzieć. - Wiesz co, mówiąc szczerze, nie jestem głodny. - Nie chcesz?... Dobrze, przecież nie musisz jeść. - Nie, no... - wymruczał Ben i zamknął oczy. - Spróbuję jedną. - Jak chcesz. Ben wyciągnął rękę, starając się opanować jej drżenie, i wziął jedną ostrygę. - Jak to się właściwie je? - Musisz otworzyć skorupę. Dzięki Bogu. Otworzył skorupę i wlepił wzrok w jej miękką zawartość. -I to... mam zjeść? - Wydawało mi się, że uwielbiasz ostrygi? - Mnie też się tak wydawało. - Wziął głęboki oddech i włożył ostrygę do ust. Gdy tylko śluzowata grudka dotknęła jego języka, odbiło mu się i szybko chwycił szklankę z czekoladą. - Boże, to okropne - zauważyła Paula, gdy popijał ostrygę słodkim napojem. Nagle pojawił się przed nimi Denny, potrząsając pięściami. - Cholera jasna! - zwrócił się do Bena. - Wiesz, co on właśnie zrobił? Ben spojrzał na niego z ukosa. Po ostatnim ich spotkaniu nie spodziewał się, że zobaczy jeszcze Denny'ego ubranego w... w cokolwiek. - Kto mianowicie? - Earl. Nasz Wujek Earl. - Mówił z nieskrywanym sarkazmem. - Wyrzucił moje solo. Ćwiczyłem je od kilku miesięcy, a on je po prostu wyrzucił. Ben czuł na sobie spojrzenie Pauli. - Powiedział dlaczego? - Tak. Seat j e zagra. Czy ty możesz w to uwierzyć? Oddał moj e solo Scatowi. Te dwa gnoje spiskują przeciwko mnie! - Popędził dalej. Paula nie spuszczała wzroku z Bena, wyraźnie oczekując wyjaśnień. - Ludzie w tym klubie bez oporów dzielą się z tobą swoimi problemami -zauważyła. Ben roześmiał się nerwowo. - Właśnie, mnie też to dziwi. To chyba przez mój wygląd. Wszyscy mi mówią, że budzę zaufanie. Mam nadzieję, że to się nie powtórzy. Ledwie skończył zdanie, gdy do ich stolika podbiegła z kolei Dianę. Miała rozmazaną szminkę, a na głowie bałagan większy niż zazwyczaj. - Earl zmienił program, Ben - powiedziała, nie mogąc złapać tchu. - Zaczynamy za dwadzieścia minut. - Dobra. 220 - Nie spóźnij się. Znów zaczniemy Sweet Georgia Brown. Mam nadzieję, że uda nam się zagrać więcej niż zeszłym razem. - Pobiegła dalej. - Muszę powiedzieć reszcie chłopaków. Ben odwrócił się do stolika i zorientował się, że Paula znów się w niego wpatruje. - Jesteś muzykiem? Ben odchrząknął i zaśmiał się sztucznie. - Chyba nie ma sensu zaprzeczać, co? - Wcale nie wyobrażałam sobie ciebie jako muzyka. Nigdy o tym nie wspominałeś. - Cóż... - Dlaczego mi nie powiedziałeś? Wiesz przecież, że kocham muzykę. - Jakoś nigdy nie było okazji. - Nie było okazji? Godzinami rozmawialiśmy o... - Strzeliła palcami. -Już wiem, gdzie cię widziałam. Grasz na fortepianie. -No... tak. - Przecież to na ciebie spadł ten trup. - Byłaś tu? - Oczywiście. Nie pamiętasz. Przecież dlatego spóźniłam się na naszą pierwszą cyberrandkę. Policja przesłuchiwała wszystkich. Słuchaj, ale jeśli ty również tu byłeś, to też powinieneś był się spóźnić. - Hmm... tak. No i chyba się spóźniłem. - Ale przecież powiedziałeś, że czekałeś na mnie ponad godzinę. - Naprawdę? - Ben czuł, że rumieniec sięga mu szyi. - Często zdarza mi się przesadzać. - Określiłabym to inaczej. -Podniosła kieliszek i dokończyła drinka. -Nieważne. - Nachyliła się nad stolikiem. Twarz rozjaśnił jej figlarny uśmieszek. - Dobra, Jones... Ben, czy jak ci tam. Opowiedz mi jeszcze raz swoją wizję. Benowi zaschło w gardle. - Moją... wizję? - Tak. Twoją nieprzyzwoitą fantazję. - Łypnęła okiem. - Nie pamiętasz? Tę z ogórkami i winogronami. - Z ogórkami i winogronami? Co to ma być? Wizja czy przepis? Dała mu kuksańca. - Przestań się wygłupiać. Na pewno pamiętasz. Ogórki, winogrona i westalki. Benowi zakręciło się w głowie, aż musił uchwycić się stołu. - Westalki? - Tak. A potem ja przybywam na jednorożcu. - Zachichotała. - Całkiem goła. - Ach, tę wizję. - Przywołał kelnera, który niemal natychmiast zjawił się przy ich stoliku. - Będę potrzebował czegoś mocniejszego. Dziesięć minut później Ben wciąż próbował zrekonstruować płody wyobraźni Jonesa. - Ratuję cię przed ziejącym ogniem smokiem, ty zakochujesz się we mnie do nieprzytomności, a ja zanoszę cię do jaskini. Bez słowa zdejmujesz welon z głowy, 221 odpinasz jeden guzik i suknia opada na podłogę. Okazuje się, że pod spodem masz tylko przezroczystą bieliznę. -Otarł czoło. Klimatyzacja działała należycie, aleBen pocił się bez przerwy. - Spoglądasz mi czule w oczy i przyciągasz mnie do siebie, a ja nie mam siły, by się oprzeć... Nagle zorientował się, że Paula ma kwaśną minę. - Co się stało? Powiedziałem coś nie tak? - Omijasz najlepsze fragmenty. - Najlepsze fragmenty? Przecież wspomniałem o westalkach. - Ale nic nie mówiłeś o malowaniu ciała. - Naprawdę? Widocznie zapomniałem. - Słowem nie wspomniałeś o średniowiecznej cudownej substancji Merlina. Ben chrząknął. - No widzisz, jaką mam krótką pamięć? - I o jadalnej bieliźnie. - Co... - Ben nie wytrzymał. Zerwał się na równe nogi; miał dziwnie miękkie kolana. - Jones! -wrzasnął. Paula popatrzyła na niego jak na dziwoląga. - Chyba jeszcze zapomniałeś o... - Jones! - Ben poczerwieniał na twarzy. - Mam tego dość! Chwilę później Jones wyłonił się z tłumu gości. - Wołałeś mnie, szefie? Paula traciła orientację z sekundy na sekundę. - Jones? Szefie? Co, u diabła... Ben chwycił Jonesa za ramię. - Paula, to jest Jones, czy tam Paluszki, jak go nazywasz. To z tym facetem wymieniałaś się świńskimi wizjami. -Ale... - Dobrze słyszałaś. To nie ja. Nie mam z tym nic wspólnego. Jestem muzykiem, a on nie. Był głównym asystentem w kancelarii, którą prowadziłem, zupełnie normalnym człowiekiem. Ale ubzdurał sobie, że ci sienie spodoba, więc poprosił mnie... - To znaczy, że to nie byłeś ty? - Powoli podniosła się z krzesła. - Facet, z którym rozmawiam przez Internet, to on? -Tak. Paula spojrzała na Jonesa. - To prawda? Jones unikał jej wzroku. - Uhm - mruknął. - Bogu dzięki. - Paula rzuciła się przed siebie i chwyciła Jonesa za ramiona. - Bogu dzięki! - Nie rozumiem. - Byłam taka zdezorientowana. - Uczucie ulgi malowało się na jej twarzy. - Tak bardzo czekałam na to spotkanie, atu okazuje się, że słowa, za którymi tęskniłam, wypowiada ten... ten. - Słucham? - odezwał się zaskoczony Ben. 222 - No, właśnie. - Pociągnęła Jonesa za rękę i posadziła przy stoliku. - Nawet nie wiesz, jak mi ulżyło. Jones spojrzał na nią. - Naprawdę? - Wiedziałam, że coś nie gra, jak tylko go zobaczyłam. - Dlaczego? - Jestem pewna, że to bardzo fajny gość, ale gdy usłyszałam, że j est muzykiem... brrrr! - Zatrzęsła się z obrzydzenia. - Muzycy są zbyt przejęci sobą. Zawsze muszą być w centrum uwagi. Nie przyjdzie im do głowy, że inni też mają swoje potrzeby. - Wcale taki nie jestem! - zaprotestował Ben, lecz nikt go nie słuchał. - Lubię ludzi, którzy stoją twardo na ziemi. Mężczyzn, którzy robią coś pożytecznego. Jones z trudem przełknął ślinę i zamknął oczy. - Ja... - wziął głęboki oddech - ...ja wcale nie jestem prywatnym detektywem. Machnęła ręką. - Oczywiście, że nie. Wiadomo że to tylko gra. Dzieliliśmy się po prostu swoimi wyobrażeniami o sobie. - Naprawdę? - Jasne. Ale już nie musisz więcej udawać. Chcę, żebyś nareszcie był sobą. A zatem jesteś asystentem? Następny głęboki oddech. - Czymś w rodzaju sekretarki. - Coś podobnego! - Ścisnęła jego rękę. - Czyli też masz do czynienia ze słowem pisanym. No tak, powinnam się była domyślić. Tak ładnie piszesz. - Przysunęła się bliżej Jonesa. - Wiesz, mam dobre przeczucia. - Cóż-odezwał się Ben. - Chyba nie jestem już potrzebny, więc... Paula nie podnosiła wzroku. - Czy przypadkiem nie powinieneś teraz grać na fortepianie? Bardziej delikatnie nie mogła już tego ująć, pomyślał Ben. - Tak, pójdę... go nastroić. Ruszył w kierunku sceny. Po drodze spotkał Gorda. - Jak leci? - Nie za dobrze. Wszystko się pokręciło. - Ale o co chodzi? - Słuchaj, wszyscy tu oszaleli. Obietnice nie mają żadnej wartości. Nikomu nie można zaufać. Śmierć wisi w powietrzu. - Aha. Ale z twojego punktu widzenia to nie takie złe, co? Weszli za kurtynę. Czekał już tam Denny, ale saksofon Scata wciąż stał na swoim miejscu. Ben był w połowie drogi do fortepianu, gdy nagle usłyszał przeraźliwy krzyk. - Co u diabła?! - Obrócił się na pięcie. -Tokrew! Krew!!! Ben zbiegł ze sceny i klucząc między stolikami pobiegł tam, skąd dochodził krzyk, odpychając gapiów na bok. 223 To była Paula. Siedziała tam, gdzie ją zostawił, wrzeszcząc histerycznie. Na jej twarzy malowało się paniczne przerażenie. Cały stół poplamiony był krwią; ręce i twarz Pauli też były czerwone. Kolejna gęsta kropla krwi spadła znikąd i rozprysnęła się na jej piersi. Paula straciła zupełnie głowę. Jej krzyk rozbrzmiewał w całym klubie, a ludzie, słysząc go zrywali się od stolików i pospiesznie kierowali ku drzwiom. - Znowu to samo?! - krzyknął ktoś, podczas gdy tłum wylewał się z klubu. -Nie!!! Jones objął Paulę i próbował jąuspokoić, wycierając nieprzerwanie kapiącą krew. Co tu się dzieje, zastanawiał się Ben, próbując zachować spokój. Opuścił ich zaledwie parę minut temu; wszystko wydawało się w jak najlepszym porządku. Teraz stół wyglądał, jakby właśnie odbył się na nim jakiś potworny rytualny obrzęd. Krzyk Pauli był zaraźliwy. Niektórzy, widząc obryzgany krwią stolik, również wpadli w panikę. Inni wrzeszczeli tylko dlatego, że krzyczała reszta. Stoły przewracały się razem z zastawą, rozbijały się kieliszki. Ludzie wdrapywali się na scenę, wbiegali za kulisy - uciekali, sami nie wiedząc przed czym. W ciągu niecałej minuty w klubie zapanował całkowity chaos. Ben wiedział, że krew musi skądś pochodzić. Ale skąd? Nikt nie wydawał się ranny. Spojrzał do góry. Na suficie powiększała się czerwona plama; przez cement przesiąkała ciecz, której koloru z niczym nie można było pomylić. Krew. Dużo krwi. Ben popędził schodami na górę, pokonując naraz po dwa stopnie. W końcu stanął przed drzwiami do gabinetu Earla. Otworzył je i wbiegł do środka. Obok leżących na podłodze zwłok Scota uformowała się wielka kałuża krwi. Pchnięto go nożem tyle razy, że Ben bał się policzyć rany. Ale nie to było najgorsze. Najgorsze było, że Seat się uśmiechał. Część czwarta UWALNIANIE WIELBŁĄDÓW Rozdział 41 _ike, robisz błąd! - Już go zrobiłem - odpowiedział Mikę, zakuwając Earla w kajdanki. - Teraz zabezpieczam się tylko przed popełnieniem kolejnego. -Zaczął czytać Earlowi jego prawa. Bonner musiał trzymać ręce za sobą. Ben szedł tuż za nimi, gdy Mikę wyprowadzał Earla na zewnątrz. - Posłuchaj mnie, Mikę. To, że ciało znaleziono w klubie, nie znaczyjeszcze, że zabójstwa dokonał Earl. Mikę nie zwalniał kroku. - A co powiesz na to, że znaleziono je w prywatnym gabinecie Earla? Że sam Earl kazał ci przypilnować, żeby nikt nie przeszkadzał Scatowi? Że kilkanaście osób, włącznie z tobą, widziało, jak pospiesznie opuszczał biuro dosłownie na kilka minut przedtem, zanim krew zaczęła kapać z sufitu? - To o niczym nie świadczy. - Ben torował sobie łokciami przejście w tłumie. -Z gabinetu można się wydostać na różne sposoby. Przez okno. Przez tylne drzwi wychodzące na kulisy. -Nikt nie zauważył, żeby ktoś podejrzany korzystał z tego przejścia. Daj spokój, Ben. - A co z Tyrone'em Jacksonem? Jeśli zezna... - Sam ostatnio mówiłeś, że przepadł jak kamień w wodę. Nawet jeśli żyje, nie ma go dziś tutaj, więc tym razem nie będzie w stanie zapewnić alibi twojemu klientowi. -Ale Mikę... - A szczerze mówiąc, nie sądzę, żeby zeznania oszusta mogły spowodować, by ktokolwiek zmienił zdanie na ten temat. Po jednym morderstwie, podobnym do pierwszego... być może, ale po dwóch? Nigdy. - Pozwól mi go poszukać. Zobaczymy, co... 227 - Przykro mi, Ben. To nic nie da. - A co z tym facetem od dywanu? Co z gościem, który mnie zaatakował w samochodzie? - Nie wiem, Ben, kto to był i czy miał cokolwiek wspólnego z naszymi zbrodniami. Wiem jedno: wszystko wskazuje na to, że Lily Campbell i Scata Morrisa zabił Earl Bonner. Powinienem był aresztować tego człowieka już dawno. - Otworzył główne drzwi, wciąż prowadząc za sobą Earla. - Wrócę tu, by nadzorować moich ludzi, jak tylko upewnię się, że Earl siedzi w areszcie. Tomlinson? Sierżant Tomlinson, prawa ręka Mike'a, stanął u jego boku. - Słucham? - Zabezpiecz miejsce zbrodni i dopilnuj, żeby nikt się tam nie kręcił. Zadzwoń po ekipę filmową i poproś, by inne grupy śledcze czekały na dyspozycj e. Niech kilku mundurowych zacznie przesłuchiwać ludzi zgromadzonych w klubie. Mają sprawdzać, czy ktoś z nich cokolwiek wie. Ben stanął między nimi. - Mikę, źle robisz. Mikę odepchnął Bena. -A jeśli Kincaid będzie sprawiał ci kłopoty, przypilnuj go. Tomlinson stłumił w sobie agresywną reakcję. -Tak jest. Obaj obserwowali, jak Mikę i Earl wychodzą z klubu. - Chcesz popatrzećjakpracująfilmowcy? -zapytał Tomlinson, gdy zostali sami. - Nie, dziękuję. Jadę do centrum. - Jak tylko skończą procedurę związaną z aresztowaniem Earla, będzie do jego dyspozycji. Pomoże Earlowi przebrnąć przez ten trudny okres, będzie próbował go uspokoić na tyle, na ile to możliwe. A potem tak długo będzie zatruwał życie kompetentnym osobom, aż Earlowi zostaną postawione zarzuty. Pozostawała jeszcze kwestia kaucji. W sprawach o morderstwo ustanowienie kaucji było mocno nieprawdopodobne, ale spróbować trzeba. - Mikę kazał mi nie wypuszczać stąd nikogo, dopóki wszyscy nie zostaną spisani i przesłuchani. - Mikę, jeśli zechce, może mnie przesłuchiwać całą noc. Domyślam się, że spędzę ją w areszcie. - Ben wyszedł na parking. Do diabła! Potrzebował Tyrone'a bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Nawet jeśli Tyrone nie jest w stanie pomóc Earlowi w związku z nowym zabójstwem, to zawsze jego zeznania mogłyby przerwać łańcuch dowodów pośrednich, który niebezpiecznie się zacieśniał. Ben wsiadł do samochodu i włączył silnik. Trzeba zakładać, że Tyrone żyje. Nikt jednak nie wpadł na jego ślad. Loving przetrząsał całą Tulsę - bez rezultatu. Ben nie chciał się przed sobą do tego przyznać, ale wiele wskazywało na to, że Tyrone Jackson zszedł z tego świata. A jeśli nie żyje Tyrone Jackson, biedny Earl jest już jedną nogą w grobie. Tyrone wyłączył radio. Stało się dokładnie tak, jak się spodziewał. Maniak znowu uderzył. Zabił Scata - biednego, bezbronnego Scata! - i pogrążył Earla, który 228 siedział już w areszcie, czekając na nieuchronne wniesienie aktu oskarżenia. Do diabła, czekając na nieuchronny wyrok! Chyba że on, Tyrone, wyjdzie z ukrycia. Chyba że zezna, co wie i pokaże, co znalazł. Wcale nie musiał rym zagwarantować Earlowi wolności, ale przynajmniej wzrosłyby jego szansę. Na razie równe zeru. Tyrone zamknął oczy, próbując odizolować się od zgiełku i zamieszania. Od wielu dni siedział z chłopakami z gangu w ich siedzibie, w której kiedyś spędzał większość czasu - zanim odszedł. Niewiele brakowało, żeby niedaleko stąd dokonał żywota. Gdy uciekał temu wariatowi i doszły go jakieś głosy, myślał, że to ostatnia rzecz, jaką słyszy w życiu. Okazało się, że to nie był szaleniec; że słyszał go Momo, który przyszedł na ich spotkanie. Tyrone zupełnie o nim zapomniał, uciekając przed tym wymachującym nożem maniakiem. Momo przeprowadził go przez labirynt Rock-wood, aż w końcu znaleźli się w kryjówce gangu. Tu właśnie Tyrone przebywał od tamtej pory. Po co miał wychylać głowę z tego bezpiecznego miejsca i ryzykować, że potnie go psychol rzeźbiący uśmiechy? Po co dawać szansę glinom, żeby zatrzymali go pod jakimiś wymyślonymi zarzutami i dali mu nieźle popalić? Lepiej nie wytykać nosa z tego azylu. Z... domu? Z domu, którego się wyrzekł; do którego miał nigdy nie wrócić. A jednak znalazł się tu już za pierwszym razem, gdy potrzebował pomocy. Za pierwszym razem, gdy potrzebował przyjaciela, kryjówki. Czegokolwiek. Był tu. Bezpieczny. Przynajmniej w dzień. W nocy dręczyły go koszmary; śniła mu się gonitwa przez ruiny Rockwood, wciąż czuł oddech psychopaty na swoich plecach. Różnica polegała na tym, że w koszmarach ten maniak zawsze go dopadał. Mocno go trzymając, zbliżał nóż do twarzy, próbując wyciąć uśmiech, niczym w dyni przygotowywanej na święto Halloween. Uśmiech, który nie był jego uśmiechem. Wtedy Tyrone budził się z krzykiem. Kiedy zaczęły się te koszmary? Chyba dwa dni temu. Myślał, że jest bezpieczny, aż do chwili, gdyjeden z chłopaków zauważył, że jakiś facet przeszukuje okolicę. Opis wprawdzie nie pasował; pewnie tamten znów zmienił swój wygląd, tym razem w inny, równie głupi sposób. Nie miało to znaczenia. Tyrone wiedział, kimjest. I czego tu szuka. Poprawka: kogo szuka. Dopiero kilka dni po morderstwie przypomniał sobie o błyszczącym drobiazgu, który znalazł na podłodze w męskiej toalecie. Okazało się, że to mały scyzoryk. Momo zasugerował, że mógł zostać upuszczony przez tego samego mężczyznę, który zdejmował z twarzy maskę; tego samego, który najprawdopodobniej zabił. Jeśli tak było w istocie, scyzoryk mógł im pomóc w zidentyfikowaniu mordercy. Tyrone nie miał pojęcia jak to ugryźć, ale Kincaidbył na tyle sprytny, że zapewne wiedziałby, jak się za to zabrać. Toteż Tyrone wysłał mu scyzoryk pocztą. Momo okazał się gościnny, pozwalając Tyrone'owi zostać u nich. Nie narzekał, niczego nie żądał - przynajmniej nie dosłownie. Tyrone wiedział jednak, że Momo nie robi nic za darmo. Wiedział, że któregoś dnia nadejdzie dzień spłaty długu i Tyrone wróci do gangu. 229 Tam, gdzie zaczął. Mówią, że nie da się wystąpić z gangu. Tyrone próbował udowodnić, że to nieprawda. Lecz teraz wszystko wskazywało na to, że wpadł w pułapkę. Nie mógł na to pozwolić. Chociaż czuł się bardzo bezpiecznie, niemal jak w kokonie, musiał stąd odejść. Nie mógł tego odkładać na później. Gdyby tak zrobił, Earl przywitałby się z krzesłem elektrycznym, a psychol dalej by zabijał. Otworzył oczy i zsunął się z krzesła. Chciał czy nie, musiał opuścić dom. Tyrone wiedział już o nowym biurze Bena przy Warren Place; zdobył adres, żeby wysłać mu przesyłkę. Jednak przekazać list pocztą było znacznie łatwiej niż pojechać tam osobiście. Miał nadzieję, że dostanie się do biura Bena nie zauważony, jednak teraz zdał sobie sprawę, że będzie musiał przejechać przez środek miasta. Dwadzieścia minut w pożyczonym samochodzie. Nie mógł wykluczyć, że ktoś będzie jechał obok i go zauważy. Zaparkował samochód przy krawężniku i ostrożnie z niego wysiadł. Ogrodnicy muszą tu nieźle zarabiać, pomyślał. Równiutko przycięta trawa wyglądała lepiej niż wimbledońskie korty, a w regularnych odstępach posadzone drzewa cieszyły oko nienagannym wyglądem. Miejsce pierwsza klasa - mówiąc szczerze nie spodziewał się, że biuro Kincaida będzie tak ładnie położone. Mimo że było późno, Tyrone dostrzegł w oknach na siódmym piętrze zapalone światła. Jeśli dopisze mu szczęście, powinien spotkać Kincaida. Skoro Earl siedzi w areszcie, Ben ma pewnie pełne ręce roboty. Dzięki informacjom, jakie dla niego miał, mógł go przynajmniej trochę odciążyć. Zawiadomi, że jego główny świadek wciąż żyje. Zdawał sobie sprawę, że wiele ryzykuj e, ale nie miał wyj ścia. Psychopaci biegali po ulicach, a j edynego człowieka, który o niego dbał, podejrzewano o morderstwa, których nigdy nie popełnił. Przechodząc na drugą stronę ulicy, Tyrone usłyszał jakiś szmer w krzakach za sobą. Odwrócił się, wpatrując w ciemność. Niczego nie dojrzał. Zdawało mu się tylko, że coś słyszy, czy też może coś przeoczył? Coś albo... kogoś? Odwrócił się znowu w stronę budynku i ruszył ku niemu znacznie szybciej niż poprzednio. Czuł się wystawiony na atak napastnika - na tak otwartym terenie nie miałby się nawet gdzie ukryć. Ale przecież nikt nie wiedział, gdzie on jest. Starał się nie panikować. Gdy już znajdzie się w budynku, Kincaid będzie wiedział, co robić. Dokąd go skierować. Jak zapewnić mu bezpieczeństwo. Przyspieszył kroku. Teraz już biegł, pędził w kierunku szklanych obrotowych drzwi, które prowadziły do głównego holu. Był już prawie w środku, gdyjakaś ciemna postać wyskoczyła zza jednego z tych nieskazitelnych drzew i zacisnęła ręce wokół jego szyi. Szybkość, z jaką biegł, obróciła się przeciwko Tyrone'owi; przewrócił się, zanim jeszcze wiedział co się stało. Próbował walczyć, ale napastnik przygwoździł go 230 do ziemi, unieruchamiając własnym ciężarem, i zakrył mu usta i nos wilgotną szmatą. Tyrone nie zdążył nabrać powietrza do płuc. Zamiast tego wdychał coś cierpkiego i śmierdzącego, ze słodkawo-miętowym posmakiem. Niemal natychmiast świat zaczął wirować mu przed oczyma. Tracił przytomność. Był bezbronny. Całkowicie bezbronny. Napastnik jeszcze mocniej przycisnął go do ziemi i zanim na Tyrone'a spadła ciemność, dojrzał twarz wyłaniającą się z mroku, tę samą twarz, którą widział tamtej nocy w Rockwood - i potem w koszmarach. Tyrone nie wiedział jeszcze, że prawdziwy koszmar miał dopiero nadejść. Rozdział 42 ' en dostrzegł Ricka Anglina na drugim końcu sądowego korytarza. Wiedział, że to nie przypadek. O tej nocnej porze po sądowych korytarzach nie kręciło się wiele osób - a na pewno nie wyżsi rangą urzędnicy biura prokuratora. Spotkali się przy sali, w której sądziła Sarah L. Hart. - Dobry wieczór, Rick. Mam nadzieję, że nie wyrwałem cię z łóżka. - Ben wyciągnął dłoń. Anglin nie uścisnął j ej. - Jasne, że wyrwałeś. - Och. No to nic dziwnego, że jesteś taki zgryźliwy. Ja też nie znoszę, jak mnie budzą w środku nocy. - Jeżeli o to chodzi, to akurat nie spałem. I dlatego jestem jeszcze bardziej wściekły. Ben postanowił nie prosić o dalsze wyjaśnienia. - Długo cię nie widziałem. Chyba od czasu sprawy preriowych piesków. Gdzieś się ukrywał? - W cieniu Jacka Bullocka. Aż do chwili, gdy zawiesiłeś nas razem z sędzią Hartem. - Hej, nie miałem z tym nic... Anglin podniósł ręce. - Daj spokój, Kincaid. Nie mogłem wytrzymać z tym człowiekiem. - Otworzył teczkę i wyjął z niej skoroszyt. - Słuchaj, obaj wiemy, że twój klient jest winny, więc może byś ułatwił wszystkim zadanie i zgodził się na układ? Obiecuję, że zrobię wszystko, żeby ochronić go przed krzesłem. - Nie ma mowy, Rick. Earl tego nie zrobił. 232 - Jasne, jasne. Mimo wszystko myślę, że powinniście pójść na układ. - Jego poprzedni adwokat tak mu właśnie doradził i Earl poszedł siedzieć na dwadzieścia dwa lata za przestępstwo, którego nie popełnił. Anglin westchnął. - To prawda, co o tobie mówią. Dajesz się nabrać na każdą bajeczkę. - To nie jest bajeczka. To prawda. - A krowa przeskoczyła księżyc. - Rick, Earl Bonner jest niewinny. - Bzdura. - Nie zabił ani Lily Campbell, ani Scata Morrisa. - Bzdura. - Ktoś go wrabia. - Bzdura. Ben przytknął palec do piersi Anglina. - Przydałby ci się słownik wyrazów bliskoznacznych. Przez wahadłowe drzwi weszli na salę sądową. Sędzia Hart siedziała już za stołem sędziowskim, czekając na ich przybycie. Ku swemu zaskoczeniu Ben dostrzegł, że oczekuje go również cały personel: Christina, Loving i Jones siedzieli w pierwszej ławie. - Kto wam powiedział... - przerwał. Anglin pociągnął go za rękaw. - Słuchaj, może wyjaśnimy sobie kilka spraw, zanim podejdziemy do stołu sędziowskiego? Nie liczysz chyba na to, że oddalą zarzuty. Albo że sędzia ustanowi kaucję. - Mam wielką nadzieję, że tak będzie. Przerwał im odgłos uderzenia młotka o stół. - Nie chciałabym wam przeszkadzać, chłopcy, ale jest już późno, a mój collie wyje z tęsknoty, gdy przychodzę do domu dopiero o północy. Czy mogłabym wam zająć kilka minut? Ben i Anglin wyprostowali się i podeszli do stołu. - Tak, Wysoki Sądzie. Sędzia Hart spojrzała na nich przez druciane okularki, a potem oceniła wzrokiem plik papierów leżących przed nią. - Przeczytałam raport. Pojutrze sprawa zostanie formalnie przekazana sądowi, jednak muszę stwierdzić, że aresztowanie odbyło się zgodnie z obowiązującymi zasadami. - Poruszę tę kwestię na wstępnej rozprawie - powiedział Ben. - Teraz chciałbym jedynie zgłosić wniosek. Kiwnęła głową. - Proszę mi go wręczyć. Ben zakasłał. - Właściwie to chciałem zgłosić ustny wniosek o ustanowienie kaucji. Na sali zapanowała absolutna cisza. Co się stało? - zastanawiał się Ben. Mam plamę na nosie, czy jak? Usłyszał, że Anglin z trudem tłumi chichot. Lecz nie tym się przejmował. 233 - Zdaj e się, że nie przeczytałeś nowych zasad procedowania na rozprawach prowadzonych przez sędzię Hart, ustanowionych w zeszłym miesiącu - odezwał się wreszcie Anglin. Ben zmarszczył brwi. - Nooo... nie. Z prawniczym światem rozstałem się jakiś czas temu... - Sędzia Hart nie przyjmuje już ustnych wniosków. Jedynie pisemne. Ben spojrzał na nią. - To przez te komputery - wyjaśniła sędzia Hart, głośno wzdychając. - Ustne wnioski często się gubią. Dlatego każdy wniosek musi być sporządzony na piśmie. - Och. - Ben z trudem przełknął ślinę. - Cóż, to ciekawa zasada. Nie... Nagle z ławy podniósł się Jones. - Oto potrzebny wniosek, szefie. Sporządziłem go według twoich wskazówek. - To dobrze. - Ben wziął teczkę i wyjął z niej wniosek. Był bezbłędnie przygotowany; Jones pomyślał nawet o sporządzeniu kopii. Jeden egzemplarz Ben wręczył sędzi, a drugi Anglinowi. - Oto wniosek, Wysoki Sądzie. Sędzia wzięła wniosek i dokładnie go obejrzała. - Tak, dziękuję. Wszystko w porządku. Anglin zrobił krok do przodu. - Wysoki Sądzie, stanowczo nie zgadzam się, by klient Kincaida został zwolniony za kaucją. Podejrzany to kilkakrotny zabójca! - Earl Bonner odsiedział już swoje - zareplikował Ben. - Jest czysty jak łza. - Zgadzam się - powiedziała sędzia Hart. - Ten człowiek spłacił już swój dług społeczeństwu. Nie możemy tamtej sprawy wykorzystywać przeciwko niemu. - A co Wysoki Sąd powie na sposób, w jaki podejrzany prowadzi się od czasu, gdy opuścił więzienie McAlester? Utrzymuje kontakty z zorganizowanymi grupami przestępczymi, nie stroni od narkotyków ani alkoholu. - To nieprawda! - wybuchnął Ben. - Pan Bonner trzyma się z dala od takich rzeczy! Anglin przysunął się do Bena. - Tak? Udowodnij to. -No... Nie wiedziałem... -jąkał się Ben. Tym razem zareagował Loving. - Kapitanie, oto raport z przebiegu probacji, o który prosiłeś. - Probacja...? Tak, oczywiście! Raport z przebiegu probacji. -Wyrwał sprawozdanie z rąk Lovinga. - Proszę go obejrzeć, Wysoki Sądzie. Sędzia Hart wzięła dokument i przejrzała go kartka po kartce. - Panie prokuratorze, według tego raportu podejrzany sprawował się bez zarzutu. Stawiał się na wszystkie spotkania z kuratorem. Rozpoczął działalność zarobkową. Zatrudnia kilka osób, w tym paru chłopaków ze śródmieścia, którym groziło bezrobocie. Nie ma tu słowa o jakimkolwiek przypadku naruszenia prawa. Czy może nam pan przedstawić jakiś inny raport? Anglin przykrył usta dłonią i zakasłał. - Nie w tej chwili. 234 Sędzia zamknęła teczkę. - Tak też myślałam. A zatem, jeśli idzie o ten wniosek... Przerwał jej Anglin. - Wysoki Sądzie, została popełniona zbrodnia, za którą grozi kara śmierci. Sądy nie ustanawiają kaucji w przypadku takich spraw. Pokusa ucieczki, nawet w przypadku uczciwych obywateli, j est zbyt silna. A jeśli Earl Bonner nam ucieknie, możemy go już nigdy nie odnaleźć. - I na to mamy radę. - Ben nie zdziwił się zbytnio, gdy Christina przeszła przez wahadłową bramkę, podała mu teczkę i mrugnęła okiem. - Tak jak mówiłeś, ta sprawa znakomicie pasuje do naszego przypadku. Ben szybko przejrzał kartki. - Tak... Znakomicie pasuje... Sędzia Hart wpatrywała się w nich znad stołu. - Przepraszam, panie Kincaid. Czy ta pani to pański pracownik? - Tak. - Ben podniósł wzrok. - Jest moją asystentką... i wspólnikiem. Christina wytrzeszczyła oczy. - Studiuje prawo - dodał Ben. Sędzia pokiwała głową. - Naprawdę? - O, tak. Jest bardzo obiecującą studentką. Jedną z najlepszych. - Proszę, proszę. Moje gratulacje, młoda damo. Potrzebujemy więcej kobiet w tym zawodzie. Christina ukłoniła się. - Dziękuję, Wysoki Sądzie. - Szturchnęła Bena w bok. - Dzięki za dobre słowo, wspólniku. - Nie chciałbym przerywać tej wspaniałej chwili - odezwał się Anglin - ale muszę się wypowiedzieć co do tego wniosku. Wypuszczenie Earla Bonnera na wolność byłoby wysoce niesprawiedliwe, nie wspominając już o tym, że stanowiłoby wielkie zagrożenie dla publicznego bezpieczeństwa. - Earl Bonner nie ucieknie - powiedział stanowczo Ben. - Zresztą nie ma to znaczenia, bo chciałbym przedstawić Wysokiemu Sądowi pewną sprawę, która rozwieje wszelkie wątpliwości. - Położył teczkę na sędziowskim stole. - A wszystko dzięki mojemu personelowi. Rozdział 43 Xdąc w kierunku budynku więzienia, Ben rozmyślał nad przebiegiem posiedzenia. Poszło im znakomicie - zgrany personel pracował jak dobrze naoliwiona maszyna; a co najważniejsze, odnieśli sukces, dzięki któremu Ben przypomniał sobie, jak emocjonujące może być praktyczne zajmowanie się prawem i ile to daje satysfakcji. Już niemal zaczął rozważać... rozważać... Wszedł do głównego biura i z ulgą skonstatował, że strażnik pełniący służbę nie zażądał od niego żadnego dokumentu tożsamości, a przede wszystkim tradycyjnej karty członka adwokatury miasta Tulsa. Po pierwsze nie miał jej przy sobie, a po drugie nie miał pojęcia, czy karta przypadkiem nie utraciła ważności. - Długo się u nas nie pojawiałeś - zagadnął strażnik podnosząc się z krzesła. Ben przetrząsnął zakamarki pamięci w poszukiwaniu imienia tego mężczyzny. Coś krótkiego i tradycyjnego. Bob? Tom? Lepiej nie ryzykować. - Przedłużył mi się urlop - bąknął. Strażnik otworzył zewnętrzne drzwi prowadzące do bloku z celami. - Aleś sobie wybrał moment na powrót. On znów tu jest. Ben podążył za strażnikiem korytarzem o metalowych ścianach, nic sobie nie robiąc z pijaczków, łajdaków bijących żony i innych typków spod ciemnej gwiazdy, zajmujących cele po obu stronach. Earl w boksie na końcu korytarza leżał na dolnej twardej pryczy, pokrytej ledwie widocznymi materacami. Podniósł się, gdy tylko dojrzał, kto zbliża się do jego celi. - Ben! - zawołał. Strażnik zwrócił się do Bena: - Gdybyś czegoś potrzebował, jestem tuż za drzwiami. - Dzięki. - Strażnik zostawił ich samych, zamykając za nimi drzwi. 236 - Wszystko dobrze? - zapytał Ben Earla, siadając na drugim końcu pryczy. - Jeśli według ciebie „wszystko dobrze" oznacza samopoczucie po tym, jak zabrali ci wszystkie twoje rzeczy, rozebrali i przeszukali, pokropili jakąś odwszawiają- cą substancją i wrzucili do tej dziury, to tak, bawię się znakomicie. - Traktują cię dobrze? - Wręcz przeciwnie. A czego się spodziewałeś? Wszyscy tu myślą, że zabiłem trzy osoby, w tym kobietę. I okaleczyłem ich ciała. Nie zakładałem, że będą mnie tu traktować jak Toma Cruise'a. - Wzruszył ramionami. - Znasz strażnika? - Bob? - spróbował Ben. - Tom. Wpada do mnie co dwadzieścia minut po to tylko, żeby mi przypomnieć -Earl podniósł ręce upodobniając się do prehistorycznego ptaka -jak będę umierał. - Jezu. - Ze szczegółami opowiada mi o stole, przy którym wykonują wyrok śmierci, jak to jest, gdy wstrzykują ci truciznę i jak ona działa. Mówi, że raz mi się udało, ale teraz nie mam co liczyć na takie szczęście. Twierdzi, że gliny wiedzą, jak zmieszać truciznę, żeby bardziej bolało, ale ponieważ jesteś wtedy sparaliżowany, nie możesz nic powiedzieć ani nic zrobić. - Głos Earla zadrżał. - Mówi, że mają sposoby, aby sprawić, żeby agonia trwała długo, bardzo długo. I że umrę trzy razy - za każdą osobę, którą zabiłem. Ben objął Earla, próbując go uspokoić. - To stek bzdur. Typowa więzienna paplanina. On po prostu chce cię nastraszyć. Nie myśl o tym. - Trudno nie myśleć o czymś takim. Ben, on wciąż powtarza, że muszę za wszystko zapłacić. Po trzykroć! - Earl, wiesz dobrze, że nie popełniłeś tych zbrodni. A w dodatku to ty zapłaciłeś swojącenę za to, że ktoś zamordował George'a Armstronga. Skazano cię i odsiedziałeś kupę lat za kogoś. Nikt nie może być osądzony dwukrotnie za to samo przestępstwo. Jesteś nietykalny. - Skoro tak twierdzisz... - powiedział Earl bez przekonania. - To jest po prostu takie cholernie... - przycisnął pięści do twarzy - ... takie cholernie ciężkie, siedzieć tu i słuchać tego drania. Słuchać i wiedzieć, że cię nienawidzą. A przecież nie mają racji. Nie zrobiłem tego! - Wiem. Musisz zrozumieć, że na ludziach pracujących w organach ścigania spoczywa ogromna odpowiedzialność. Ciężko harują, a mało kto to docenia. Potrzebują moralnego wsparcia, którego nie otrzymują. Nic dziwnego, że czasami zachowują się zbyt... gorliwie. Nie możesz się temu poddać. - Ben, ja nie wytrzymam! -Chwycił go za klapy marynarki. -Nie możesz mnie stąd zabrać? - Jeszcze nie wiem. - Co to ma znaczyć? - Przed chwilą odbyło się posiedzenie u sędzi Hart. Prokurator sprzeciwia się oczywiście ustanowieniu kaucji, a zresztą, w przypadku przestępstw, za które grozi kara śmierci, sędzia Hart nie rozważa nawet takiej możliwości. Na szczęście ona mi ufa. Już kilka razy sądziła w sprawach, w których byłem obrońcą, i wie, że nie prosiłbym 237 o kaucję, gdybym podejrzewał, że możesz nawiać. Powiedziałem jej, że jesteś uczciwym człowiekiem, że nie uciekniesz, że prowadzisz własny interes, a argumenty prokuratora są nieprzekonujące i oparte na dowodach pośrednich. - Wypuści mnie? - Tak, ale pod pewnym warunkiem. Musiałbyś nosić to. - Ben wyciągnął z kieszeni coś, co przypominało plastikową obrożę. - Zakłada się to wokół kostki. Ten przyrząd, kiedy zostanie uruchomiony, zacznie wysyłać fale, dzięki którym będą wiedzieć, gdzie jesteś. - Co? Mają mnie tropić jak łowną zwierzynę? - Tak. Jeśli spróbujesz ucieczki. A gdy tylko zdejmiesz „obrożę", natychmiast się o tym dowiedzą. - Będą mnie traktować jak niewolnika! - Earl, przecież nie chcesz zostać w areszcie ani sekundy dłużej. - Ben położył „obrożę" na pryczy. - Musiałem nieźle się namęczyć, żeby ci to dali. Te urządzenia są stosunkowo nowe i niektórzy uważają, że zawodne. Musisz jednak zdać sobie sprawę, że zanim twoja sprawa trafi do sądu miną tygodnie, a może nawet miesiące. Nie możesz tak długo gnić w tej obskurnej celi. Earl zazgrzytał zębami. - Czy mogę nosić to świństwo pod spodniami? - Oczywiście. Nikt nie będzie wiedział, że coś takiego masz. - Błąd. Ja będę wiedział. - Wziął obrożę z pryczy. - Ale masz rację. Lepsze to niż spędzenie kolejnej minuty za kratkami. Chodźmy stąd. Zdołał w końcu unieść powieki, ale i tak nic nie widział. Bolały go oczy. Próbował zorientować się, gdzie jest, lecz nie mógł się przebić wzrokiem przez mrok. Starał się zmienić pozycję, ale nie był w stanie poruszyć ręką ani nogą. Leżał zwinięty w kłębek na bardzo małej powierzchni; ręce miał związane z tyłu, a ramiona unieruchomione w niewygodnej i bolesnej pozycji. Coś niedobrego stało się z jego twarzą. Bolała go potwornie, a gdy poczuł lekki powiew, zorientował się, że jest pokryta otwartymi, palącymi ranami. A w kącikach ust czuł krew. Został pobity. Bito go nawet, gdy stracił przytomność. Bito bez wytchnienia. Najgorsze było, że nie miał możliwości, aby zbadać co z nim zrobili. Wiedział tylko, że jest cały obolały i że z pewnościąma mnóstwo ciężkich obrażeń. Bał się, że zostanie kaleką. Zbeształ się w myślach. Jak mógł być taki głupi? Wracając do siedziby gangu, zapewnił sobie przecież bezpieczeństwo. Po cholerę wyłaził z ukrycia? Zabójca wiedział już, że on i Kincaid znają się, a co więcej, że razem pracują. Nawet półgłówek domyśliłby się, że Tyrone w końcu pojawi się w biurze Kincaida. Zachował się jak głupiec, jak krewetka atakująca piranię. No i dostał to, na co zasłużył. Dostał i pewnie jeszcze dostanie. Tyrone wiedział, że wszystko, co zdarzyło się dotychczas, stanowiło jedynie preludium do tego, co jeszcze miało nadejść. 238 Gdzieś w tle słyszał warkot silnika. Jednostajny, męczący szum. Nagle cały świat przechylił się w prawo. Rzuciłoby nim na bok, gdyby nie był unieruchomiony. Leżał przyciśnięty całym ciałem, także twarzą, do twardej, zimnej, metalowej płyty. Nagle podskoczył do góry i uderzył w sufit, który, jak się okazało, znajdował się tuż nad nim. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że wiozą go w bagażniku pędzącego samochodu. Wiedział już, dlaczego otaczała go ciemność i skąd się brał męczący warkot. Nie wiedział jednego: dokąd zmierzają. I co się z nim stanie, gdy już przybędą na miejsce. Samochód zwolnił. Miało to swoją dobrą stronę - auto nie podskakiwało już na nierównościach terenu, a liczba siniaków na ciele Tyrone'a przestała się powiększać. Jednak było w tym również coś niepokojącego. Nikt, komu zależało na dotarciu do konkretnego miejsca, nie jechałby tak wolno. Na taką jazdę mógł sobie pozwolić ktoś, kto... był już u celu. Pod wpływem wszechogarniającego strachu zapomniał o bólu, który dotąd nie dawał mu spokoju. Czuł przyspieszone bicie serca i krew pulsującą w skroniach. Spierzchły mu usta, a przez głowę przemykały potworne obrazy tego, co za chwilę się z nim stanie. Próbował o tym nie myśleć, próbował oddzielić się od własnego ciała. Powtarzał sobie: „Nic sienie dzieje. Jestem tylko widzem, przygodnym obserwatorem. Widzę, ale nie czuję"... Skoro wiedział już, że jest w samochodzie, potrafił zidentyfikować źródło przyprawiającego o mdłości smrodu, który wywracał mu wnętrzności. To był zapach benzyny, oleju i pewnie narzędzi znajdujących się w bagażniku. Nieważne. Było mu gorąco, pocił się, a wysoka temperatura intensyfikowała jedynie natężenie smrodu. Samochód podskoczył na kolejnym wyboju. Tyrone znów odbił się o klapę, po czym twarzą uderzył o twardy metal. Podnośnik? Metalowa skrzynia na zapasowe części? Uderzenie sprawiło mu okropny ból. Krzyknął. Co za idiota! Jego porywacz nie powinien wiedzieć, że cierpi, że się boi. Nie musiał również wiedzieć, że ofiara odzyskała przytomność. Konsekwencje tego mogły być bardzo... nieprzyjemne. Czuł, że po policzku spływa mu strumyczek krwi. Zapewne wskutek niezbyt przecież mocnego uderzenia otworzyła się jakaś starsza rana. Nie mógł odżałować, że nie opanował bólu i krzyknął. Było jednak za późno. Wyczuł, że samochód zjeżdża na prawo; po chwili zatrzymał się. Tyrone wpadł w panikę; serce waliło mu jak oszalałe, pompując w tętnice nasączoną strachem krew. Nie mógł oddychać, a twarz miał pokrytą kleistą warstwą potu zmieszanego z krwią. Usłyszał skrzyp kroków na żwirowym podłożu. Uniósł lekko głowę, obracając się w kierunku, z którego dochodził dźwięk. Kroki zbliżały się; ktoś obszedł samochód. Tyrone usłyszał brzęk kluczyków. Serce podeszło mu do gardła. Wstrzymał oddech. Miał wrażenie, że od czasu, kiedy porywacz włożył klucz do dziurki, do momentu, gdy go przekręcił, upłynął rok. 239 Klapa bagażnika odskoczyła. Tyrone'a zalało jasne oślepiające światło. Musiał zmrużyć oczy. - Wcześnie się obudziłeś - odezwał się mężczyzna nachylający się nad nim. Sięgnął do bagażnika i wyciągnął spod Tyrone'a długi żelazny przedmiot. Tyrone powoli podnosił powieki, pozwalając, by wzrok przystosował się do jasności. To był lewarek. Mężczyzna trzymał go tuż nad głową młodzieńca. - Czas znów zapaść w sen. - W głowie Tyrone'a eksplodował ból; wszystko zlało się w j edną świetlistą plamę. Po chwili znów stracił przytomność i został sam z wizją okropnego bólu, który miał nadejść. Rozdział 44 B« ' en spędził kolejny dzień na sprawdzaniu każdego, nawet najmniej prawdopodobnego tropu. Namówił Mike'a, by ten dał mu do przejrzenia raporty z przesłuchania bywalców klubu, które odbyło się zeszłego wieczora; potem sam porozmawiał z osobami, których zeznania wydały mu się najbardziej obiecujące. Christinę posłał do sądu, a Jonesa posadził przy komputerze, by wyszukali wszystkie raporty na temat Scata, zwłaszcza jego przeszłości. Liczył, że znajdą coś, co pomogłoby w ustaleniu motywów, dla których go zabito. Poprosił Lovinga, żeby porozmawiał z sąsiadami Scata i z innymi osobami, które go znały. Pod koniec dnia Ben wiedział niewiele więcej niż rano. Czyli praktycznie nic. Czego tu brakowało? Miał wszelkie potrzebne informacje, jednak nie potrafił złożyć ich w sensowną całość. Czuł się, jakby układał puzzle, ale wszystkie elementy leżały do góry nogami, ukazując jedynie brązową tekturę. Nie znalazł także Tyrone'a Jacksona. Nie wpadł nawet na jego trop. O zachodzie słońca wrócił do biura, gdzie powitali go Jones i... Paula. Co ona tu robi? - zastanawiał się Ben. Czyżby trzymali się pod stołem za ręce? - Jones - powiedział od niechcenia - zdążyłeś zajrzeć do Internetu? - Spędziłem nad tym większość dnia. Szukałem zgodnie z twoimi wskazówkami, a trochę też na własną rękę. - Z wprawą mistrza - dodała Paula. - Skorzystałem z wszystkich najważniejszych programów przeszukujących - Alta Vista, Yahoo!, Excite. Aby zwiększyć zdolność do przeszukiwania sieci, zmodyfikowałem swoją przeglądarkę. - Rewelacyjnie - pochwaliła Paula. - Wreszcie - spojrzał z uczuciem w jej stronę - poszedłem do biblioteki i przy pomocy Pauli przeszukałem zbiory w dobry, staroświecki sposób. 16 Najwyższa sprawiedliwość .Z41 - Chcesz przez to powiedzieć, że skorzystałeś z książek? Jones wymienił z Pauląporozumiewawcze spojrzenie. - Widzisz? Kiedyś musiałem to znosić codziennie. - Odwrócił się ponownie w stronę Bena. - Skorzystałem z ich elektronicznego katalogu, żeby przejrzeć zbiory w innych bibliotekach, nie wyłączając gazet i periodyków, w poszukiwaniu informacji, które mogłyby ci się przydać. - Cudownie - westchnęła Paula. - Bez wątpienia - skomentował Ben. - Znalazłeś coś ciekawego? - Tak, dużo. O Scacie. I o tym Profesorze Hoodoo, z którym on i Earl grywali, Chociaż pewnie nie wzbogaci to twojej wiedzy o nim. Nie znalazłem jednak nic, co wskazywałoby na jakikolwiek motyw zamordowania Scata. - Fatalnie. - Wszystko wydrukowałem - powiedział Jones, pokazując na stertę kartek leżących na skraju biurka. - Nie sądzę jednak, żebyś znalazł tam coś, co pomoże ci w rozwiązaniu zagadki morderstwa. Ben przerzucił kartki. Liczył na cud, niestety znalazł tylko stosik nieprzydatnych informacji. - Mam też dla ciebie pocztę - dodał Jones. Ben wziął od niego małą brązową paczuszkę i otworzył. W środku znalazł błyszczący drobiazg, a pod spodem karteczkę: Znalazłem to w męskiej toalecie wieczorem, gdy popełniono morderstwo. Pewnie należało do faceta z dywanem. Nie wiem co to jest, ale pomyślałem sobie, że ty będziesz wiedział co z tym zrobić. T. Tyrone! Żył! Ben wziął pozłacany przedmiot do ręki. Okazało się, że to fikuśny scyzoryk. Z boku dostrzegł wygrawerowaną skomplikowaną literę B. Kto to może być? - pomyślał. - Czy to coś ważnego? - zapytał Jones wyrywając go z zamyślenia. - Słucham? Och, sam nie wiem. Muszę porozmawiać z Tyrone'em. - Wsunął scyzoryk do kieszeni. - Nie przypuszczam, żebyś znalazł w Internecie jakąkolwiek informację, która naprowadziłaby nas na Tyrone'a. - Niestety, nie. - Kim jest Tyrone? - zapytała Paula. - To chłopak, który widział w klubie faceta w przebraniu - wyjaśnił Ben. - Faceta w przebraniu? - Tak. Dlatego właśnie pomyślałem, że mógł być mordercą. W jakim innym celu gość nakładałby perukę afro? Paula przechyliła głowę. - Ben, on miał fryzurę afro? - I sztuczną brodę. I ciemne okulary. Paula powoli podniosła się z krzesła. - Okulary przeciwsłoneczne ze srebrnymi szkłami? Takie, które od zewnętrznej strony wyglądają jak lusterka? - Tak. Dlaczego pytasz? 242 Paula przeniosła spojrzenie z Bena na Jonesa, a potem z powrotem na Bena. - Ja też go widziałam. Ben chwycił ją za ramię. - Widziałaś go? Byłaś w klubie, kiedy zabito Lily Campbell? - Jasne. Mówiłam ci o tym wczoraj. Cholera, przecież powiedziałam też o tym Jonesowi tamtej nocy. Przez Internet. Ben odwrócił się w stronę Jonesa. - Wiedziałeś? - No, nie miałem pojęcia, że widziała faceta z dywanem. - Faceta z dywanem? - Paula zmarszczyła czoło. - O czym wy mówicie? - Facet, którego podejrzewamy, że zabił Lily Campbell, przydźwigał dywan. Przypuszczamy, że w tymże dywanie wniósł ciało na teren klubu. Widziałaś ten dywan? - Nie. Zwróciłam na niego uwagę, gdy oddalał się od sceny. Pewnie wtedy pozbył się już ciała. Ben posadził Paulę na krześle. - Paula, opowiedz mi o wszystkim, co widziałaś. O wszystkim. - Niewiele jest do opowiadania. Dopiero co otworzyli klub. Ten gość wychodził, a ja wchodziłam. W przejściu otarliśmy się o siebie; lekko go szturchnęłam, a jego czupryna dziwnie się zatrzęsła. To znaczy, niezależnie od ruchu głowy. Kiedyś sama nosiłam perukę, więc wiem, jak to jest. - Czy komuś o tym mówiłaś? - Nie. A skąd miałam wiedzieć, że to ważne? Mogłam myśleć, że facet łysieje, a nie chce nosić tupeciku. Nigdy nic nie wiadomo. Mężczyźni dziwnie reagują na utratę włosów. - Czyżby? - zapytał niewinnie Ben. - Nawet kiedy po morderstwie przesłuchiwała mnie policja, nie przyszło mi do głowy, żeby im o tym powiedzieć. No wiesz, na scenę spada ciało kobiety, a w klubie pojawia się facet w peruce. Po prostu nie skojarzyłam tych dwóch faktów. - Paula, to bardzo ważne. - Ben wpatrywał się w jej oczy bez mrugnięcia. -Chcę, żebyś wróciła myślami do tamtego wieczora. Skoncentruj się. Postaraj się sobie przypomnieć, co wtedy widziałaś. Paula wzięła głęboki oddech i zamknęła oczy. - Dobra, niech pomyślę. Tak, przypominam sobie, że miał... mówiłam już o ciemnych okularach, prawda? - Mówiłaś. Czy widzisz coś jeszcze? - To mniej więcej tyle. Srebrne lustrzane okulary; mojego wzrostu, może trochę wyższy. Czarnoskóry, a przynajmniej tak wygląda. Ma obrzydliwe ręce, palce upstrzone ciemnożółtymi plamami. Dość dobrze zbudowany, na oko silny. - Co jeszcze? Obejmij wzrokiem całą scenę. Idziesz przez klub... - Tak, idę w kierunku pustego stolika. Widzę, że ten facet podąża w moim kierunku. Idzie dość szybko, więc nie zdążam usunąć mu się z drogi. Ocieramy się ramionami, jego peruka podskakuje. Przepraszam go, a on tylko mruczy coś pod nosem. Kieruje się w stronę toalet. 243 - Coś jeszcze, Paula? - Próbuję, ale nic więcej sobie nie przypominam. - Otworzyła oczy. - Przepraszam, ale już nie dam rady... Ben? Ben nie patrzył na nią. Odwrócony, wpatrywał się w przestrzeń. - Czy to możliwe? - wyszeptał. Wyjął scyzoryk z kieszeni i utkwił w nim wzrok. - O czym ty mówisz? Ben wciąż nie zwracał na nich uwagi. -Ale jeśli... -Nagle pobladł. - Mocny Boże - wymamrotał. - Mocny Boże! - Co się stało, Ben? - Jones podszedł do niego. - Co jest? Czy... czy wiesz już, kto zabił? Ben wolno odwrócił głowę, aż natrafił na spojrzenie Jonesa. - O mój Boże - powtórzył, jeszcze słabiej niż poprzednio. - Chyba tak. Chyba tak... Tyrone obudził się i od razu zdał sobie sprawę, że nic nie widzi, że jest nagi, skuty łańcuchami i że jest mu zimno. Nie wiedział, gdzie jest i skąd się tu wziął. Na początku, oszołomiony, nie potrafił zebrać myśli; nie pamiętał nawet, jak się nazywa. Przytomniał wolno i boleśnie. Ręce miał przykute do ściany nad głową. Pewnie kajdankami, pomyślał. Nie wiedział, jak długo tak trwał. Wydawało mu się, że całą wieczność. Nie mógł usiąść; kajdany na to nie pozwalały. Mógł jedynie, choć z wielkim trudem, oprzeć się o ścianę. Ledwo stał na zmęczonych nogach, w kolanach czuł pulsujący ból. Był tak słaby, że gdyby nie podtrzymywały go kajdanki, zwaliłby się na ziemię. Bardzo chciał zmienić pozycję, usiąść, położyć się, ale po prostu nie mógł. Nie wiedział dlaczego jest nagi ani kto mu zabrał ubranie. Przez to czuł się jeszcze bardziej bezbronny. Nic nie widział. Miał nadzieję, że nie straci wzroku. Na głowę naciągnięto mu szorstki worek, od którego paliła go twarz i szyja. Nie wiedział, co to jest. Nie przepuszczało światła. Nie mógł prawie oddychać, dusił się. Nie miał pojęcia, gdzie się znalazł. Wydawało mu się, że stoi na wyłożonej terakotą podłodze. Miał wrażenie, że ściana po prawej stronie też jest z kafelków, ale nie mógł tego stwierdzić z całą pewnością, bo dotykał jej jedynie ramieniem. Przypuszczał, że po lewej stronie jest otwarta przestrzeń. Nie wiedział, jak długo tu był, jak długo wisiał jak kawał mięsa w rzeźni. Chociaż wydawało mu się, że minęły już dnie, a nawet tygodnie, rozum podpowiadał, że musiało to trwać znacznie krócej. Nie było do kogo się odezwać, nikt mu nie przyniósł jeść ani pić, od kiedy odzyskał przytomność. Bez jakiegoś punktu odniesienia nie potrafił zmierzyć upływu czasu. Świat żywych pozostał daleko. Był pewien, że taki właśnie był zamysł porywacza. Nic lepszego nie przychodziło mu do głowy. Zastanawiał się, dlaczego mężczyzna jeszcze go nie zabił. Czego od niego chciał? Chodziło mu o scyzoryk? 244 - Chodź tu i dobierz się do mnie! - krzyknął nagle Tyrone. Nie miał pojęcia, co go opętało. Chyba w ten niekontrolowany i gwałtowny sposób dał upust rozgoryczeniu i beznadziejnej złości. - Rozmawiaj ze mną! - krzyczał. - No, gadaj! Czy to gra jego wyobraźni, czy rzeczywiście dobiegł go gdzieś z oddali odgłos kroków? To na pewno nie było bicie jego serca. Jednak coś usłyszał. A może po prostu bardzo chciał usłyszeć? Naciśnięto klamkę; otwierane drzwi szeleściły o dywan. Tak, coś się działo! Ktoś nadchodził! Ktoś. Jego radość zgasła. Zorientował się, że ten, kto otworzył drzwi, zszedł już z dywanu na terakotę. Był tuż tuż. - Zabierz mnie stąd! - wrzasnął Tyrone. - Natychmiast! Nikt się nie odezwał. - Wiem, że tam jesteś, gnoju! Nie udawaj! - Oddychał ciężko i szybko; worek naciągnięty na głowę przykleił mu się do ust. - Nie masz prawa więzić mnie tu jak psa! Przerwał, wciągając głęboko powietrze; próbował uspokoić drżenie. Nadal nie słyszał odpowiedzi. Ani słowa. - Wypuść mnie, ty pokręcony skurwysynu! - Tyrone darł się jak opętany, wkładając w krzyk całą swoją energię. - Słyszysz mnie? Rozkuj te cholerne... Nie dokończył zdania, bo poczuł gwałtowny ból w pachwinach. Chciał krzyknąć, lecz w płucach zabrakło mu powietrza. Kolana się pod nim ugięły, ale nie upadł, bo trzymały go kajdany. Wstrząsnęła nim druga i trzecia fala bólu. Kopnięto go prosto w odsłonięte genitalia. Dopiero teraz poznał smak prawdziwego cierpienia. - Dla... dlaczego? -jęknął. Gdy tak zwisał bezwładnie, czuł, że chyba pękną mu stawy barkowe. Ból nie mijał, a on nie wiedział, co robić. Usłyszał zgrzyt metalu i nagle zaczęło padać. Lunął gorący deszcz. Znajdował się pod prysznicem! To dlatego ściana i podłoga wyłożone były kafelkami. Dłonie przykuto mu prawdopodobnie do rury prysznica. Radość z odkrycia szybko ustąpiła miejsca panicznej obawie przed nadchodzącym niebezpieczeństwem, ponieważ woda, która lała mu się na głowę, była gorąca. Coraz gorętsza... Tyrone wrzasnął. Ukrop palił mu skórę. Tańczył w miejscu, próbując uciec przed strumieniem wody, lecz nie mógł się ruszyć. Piekło go całe ciało. Czuł, że zaraz zacznie mu schodzić skóra, a wnętrzności się roztopią. - Przestań! - krzyknął. - Proszę, przestań... - Próbował odbić się od ściany, lecz łańcuch nie puszczał. Boże, chyba rozwalę sobie głowę o ścianę, myślał w panice. Muszę uciec przed bólem... - Wykończysz mnie! - wrzasnął, ale zaraz zdał sobie sprawę, że może właśnie o to chodziło jego oprawcy. To, co leciało z góry, miało chyba temperaturę bliską wrzenia. Zwiotczałe ciało Tyrone'a było jak wystawione na piekące słońce pustyni. Czuł się słaby i zniewolony; wiedział, że długo tak nie wytrzyma. 245 Nagle gorący deszcz przestał padać - tak samo raptownie jak zaczął. - Bogu dzięki! - wykrztusił, łapiąc z trudem oddech. - Bogu dzięki! Nagle znów usłyszał zgrzyt kurka. -Nie! Proszę! Nie! Tym razem prysznic plunął zimną wodą. Zimną jak lód. Z początku przyniosła ukojenie, lecz nie na długo. Pod wpływem lodowatej wody zaczął się trząść, a jego umysł z wolna popadał w odrętwienie. Nie mógł opanować drżenia, tracił przytomność. Jego ciało nie było w stanie przystosować się do drastycznych zmian temperatury. Miał wrażenie, że rozedrgane serce rozpadnie mu się na kawałki. Chciał krzyczeć, ale nie miał już sił. Wisiał tak bez ruchu, zalewany okrutnym strumieniem, który mroził krew w żyłach i każdą cząstkę ciała. Miał świadomość, że zbliża się koniec. Tragiczny koniec. Nie, nie przeżyje tego. Nikt by tego nie przeżył. Nikt... Nagle woda znów przestała lecieć. Tyrone wciągnął łapczywie powietrze. Próbował opanować dzwonienie zębów, ale było mu tak zimno... tak strasznie zimno. Jeszcze nigdy tak nie marzł. - Cz... czczego chcesz? Dlaczego to robisz? -jęknął. Ale nie usłyszał odpowiedzi. Nagle... Tyrone wyczuł ruch powietrza, a sekundę potem na najwrażliwszym miejscu jego brzucha wylądował cios, który niemal wbił go w ścianę. W momencie uderzenia jego ciało było naprężone do granic możliwości, więc ból był tym większy. Instynktownie próbował osłonić krocze, ale kajdanki wciąż przytrzymywały jego nadgarstki. Ból skręcał mu żołądek. Uderzenie musiało rozerwać jakiś mięsień. Zastanawiał się, czy spowodowało wewnętrzny krwotok. Zresztą na zewnątrz też mógł krwawić. Nic przecież nie widział. Następny cios nadszedł w kilka sekund po pierwszym. Trafił w to samo miękkie miejsce, tylko z większym impetem. Skute ręce Tyrone'a były wykręcone w jedną stronę; obawiał się, że lewe ramię zostało wyrwane ze stawu. Nie mógł już krzyczeć, po prostu nie mógł... Ból wyssał z niego wszelki opór i chęć do walki. Teraz już tylko głośno płakał. Łkał. Wstydził się tego okropnie, lecz nic nie mógł poradzić. Łzy płynęły po twarzy nieprzerwanym strumieniem. Czuł się upokorzony, upodlony, ale wciąż płakał... - Proszę - powiedział ledwie słyszalnym szeptem. Na nic więcej nie było go stać. - Przestań... Proszę... Ale atak trwał. Teraz cios wylądował na głowie. Pięść z impetem hydraulicznego młota zmiażdżyła mu twarz. Tę poranioną, szarą z bólu. Tyrone czuł, że jego nos eksploduj e, a krew rozbryzguj e się na wszystkie strony; sekundę później uderzył głową o kafelki. Stracił czucie w nogach. Jego bezwładne ciało wisiało jak treningowy worek. A ciosy nie ustawały. Znów pięść trafiła w twarz - z taką siłą, że niemal wbiła się w czaszkę. A potem następne uderzenie. I jeszcze jedno. Teraz noga mężczyzny wylądowała na jego brzuchu, raz, drugi, trzeci. Później kat uraczył go obezwładniającym kopnięciem w krocze. 246 Ból po każdym uderzeniu zlewał się w jedno wszechwładne cierpienie. Cały krwawił, każda komórka jego ciała wołała o zmiłowanie. Ciosy lądowały wszędzie - na brzuchu, na nogach i, co najgorsze, na niemiłosiernie pokancerowanej twarzy. Nie mógł się odezwać - czuł, że ma połamane zęby. Nie mógł ani uciec, ani się schować. Nie był nawet w stanie się zabić, choć w tym momencie byłoby to cudowną ulgą. Ale nie mógł. Płakał, skamlał i pragnął umrzeć. Dręczyciel niespodziewanie odezwał się zgrzytliwym głosem: - Kiedy wrócę, powiesz mi, gdzie jest scyzoryk - powiedział dobitnie. Nie czekał na odpowiedź. Nie potrzebował jej. Tyrone usłyszał, jak oddalają się kroki. Nasłuchiwał tak długo, aż w końcu znów został sam. Sam ze swoim wstydem i upokorzeniem. Świadom, że gdy mężczyzna wróci, wyśpiewa mu wszystko. Co tylko zechce... Wszystko... Rozdział 45 N. I o to powiedz nam - domagał się Jones. - Kto jest mordercą? - Nie jestem jeszcze pewien - odpowiedział Ben. - Ale biorąc pod uwagę to, czego dowiedziałem się od Pauli, i ten mały scyzoryk... - Czy mógłbyś przestać nas dręczyć? Za chwilę oszaleję! - Jones potrząsnął go za ramiona. - Jeśli coś wiesz, to mi zaraz powiedz! -Albo mnie! Odwrócili się i zauważyli Earla, który niespiesznie wchodził do biura. - Widzę, że wypuścili cię zgodnie z postanowieniem sądu - zauważył Jones. - Tak. Z tą cholerną obrożą na nodze! Jones pokiwał współczująco głową. - Może działa odstraszająco na pchły. Zadzwonił telefon. Jones podszedł do biurka. Po chwili zawołał: - Szefie? - Zakrył mikrofon ręką. -Tak? - Ktoś do ciebie. - Powiedz, że jestem zajęty. - Mówi, że musi z tobą natychmiast porozmawiać. Jones dziwnie się jąkał i zerkał naokoło. Zachowywał się tak, jakby się bał. - Kto to jest? - chciał wiedzieć Ben. - Nie wiem. Nie chciał się przedstawić. - Jones pochylił się do przodu i syknął: - Ben, to chyba on... Earl podbiegł do Jonesa i przylgnął uchem do słuchawki. Ben podszedł do drugiego aparatu. - Słucham? 248 - Pewnie wiesz, kto mówi - warknął rozmówca - więc przejdźmy od razu do rzeczy. - Głos był dziwny i przytłumiony; Ben domyślił się, że facet przykrył czymś mikrofon, żeby go nie rozpoznano. - Czy jest w bezpiecznym miejscu? Ben rozdziawił usta. O czym on mówi? Co ma być w bezpiecznym miejscu? - Jeśli się łudzisz, że uda ci się przedłużać tę rozmowę w nieskończoność, żeby mnie namierzyć, to możesz o tym zapomnieć. Za dwie minuty odkładam słuchawkę. Więc pozwól, że spróbuję jeszcze raz. Masz to jeszcze? Ben myślał intensywnie. - Ale ja naprawdę nie... - Nie baw się ze mną! - huknął głos. - Mam Jacksona. A przynajmniej to, co z niego zostało. Jeśli chcesz go jeszcze zobaczyć żywego, bądź grzeczny. - W porządku - odezwał się Ben. - Wciąż to mam. - Zawiadomiłeś policję? -Nie. - Powiedziałeś o tym komukolwiek? -Nie. - To dobrze. Chcę, żebyś się ze mną spotkał. Masz mi to przynieść, nie zatrzymując się po drodze. I będziesz sam. -Ale... - Żadnych „ale". Przyjdziesz teraz. - Sam? Chyba zwariowałeś! - Jeśli nie przyjdziesz, dzieciak zginie. - Ale skąd mam wiedzieć... - Nie wierzysz? Posłuchaj tylko. - Ben usłyszał po drugiej stronie głuchy odgłos, jakby uderzenie. I nie dający się z niczym pomylić krzyk bólu. - Powiedz kilka słów swojemu koleżce - warknął rozmówca. - Możesz jeszcze mówić, prawda? Po drugiej stronie słuchawki zapanowała cisza, która przedłużała się w wieczność. Wreszcie Ben usłyszał załamany, ochrypły głos: - Pppp... ppproszę. Pppoomóż.... mi... Mężczyzna odsunął słuchawkę od ust Tyrone'a, a Ben usłyszał odgłos kolejnego ciosu, który wylądował na czymś miękkim; ciszę rozdarł okropny, agonalny niemal krzyk. - Zostało mu niewiele czasu, Kincaid. Przede wszystkim wykrwawi się na śmierć. Jeśli nie przyjdziesz, umrze. I to niedługo. Rozumiesz? Ben zagryzł dolną wargę. - Rozumiem. - Wiesz, gdzie jestem? - Tam, gdzie się spotkaliśmy ostatnio? - Właśnie. Daję ci piętnaście minut. Potem rozszarpię twojego kumpla na strzępy. Spotkamy się na zewnątrz. Nie dzwoń na policję ani nigdzie indziej. Jeśli to zrobisz, zabiję Jacksona i zniknę. - Musisz dać mi szansę... - Nic nie muszę. Posłuchaj, dochodzi tu tylko jedna droga, więc zobaczę cię znacznie wcześniej niż ty mnie. Jeśli nie przyjedziesz sam, dzieciak jest martwy. Obiecuję. 249 Ben usłyszał kliknięcie, a po chwili ciągły jednostajny sygnał. Odłożył słuchawkę na widełki. Jones wciąż trzymał słuchawkę w ręku; obaj z Earlem słyszeli całą rozmowę. - Co masz zamiar zrobić? Ben spojrzał na zegarek. Piętnaście minut. Nawet jeśli wyjedzie natychmiast, niewiele ma czasu. Jones otworzył szeroko oczy. - Chyba nie myślisz o... Nie pojedziesz tam, prawda? Ben odwrócił się. - Muszę iść po kluczyki. Earl stanął przed nim. - Zabierz mnie ze sobą. Ben potrząsnął głową. - Słyszałeś, co powiedział. Muszę pojechać sam. - Schowam się na tylnym siedzeniu. - Nie, to zbyt ryzykowne. Dla ciebie i dla Tyrone'a. Do dyskusji włączył się Jones: - Daj spokój, szefie. Czy masz jakiekolwiek złudzenia, że wypuści Tyrone'a? - Może go i nie wypuści. Ale mam pewien pomysł. - To szaleństwo. On cię zabije. - Słuchajcie, jedno wiemy na pewno: jeżeli nie przyjdę, zabije Tyrone'a. Chcecie tego? Earl zacisnął zęby. - Nie, chłopie. Jasne, że nie. Ale to samobójczy krok. Ben starał się go ominąć. - Muszę spróbować. - To zabierz mnie ze sobą. Wszystko zaczęło się przeze mnie, więc to mnie najbardziej zależy, żeby to się skończyło. - Gdyby wiedział, że wyszedłeś z aresztu, zapewne zażądałby ciebie. Ale nie wie. Na razie jesteś bezpieczny. Nie zmieniajmy tego. - Ben, posłuchaj... - Nic z tego. - Ben przeszedł do bocznego gabinetu, w którym zostawił płaszcz. Pogrzebał po kieszeniach, znalazł kluczyki i wrócił do towarzyszy. Tym razem drogę zaszedł mu Jones. - Szefie, nie możesz tego zrobić. - Nie dzwoń aby po Mike'a. Znasz go, pojedzie tam z oddziałem komandosów. - Szefie, to szaleństwo. - Nie, to nie jest szaleństwo. On ma Tyrone'a. Pewnie go torturuje. - Ryzykujesz życiem! - Tyrone nadstawiał karku, żeby uratować mi skórę. Gdyby nie on, moje nazwisko byłoby już wyryte na nagrobku. - Ben podążył w stronę drzwi. - Nie mam wyboru. Rozdział 46 B« ' en pobiegł przez parking do samochodu, wskoczył do środka i włączył silnik. Był tak pogrążony w rozmyślaniach, jadąc przez miasto, że na dźwięk telefonu podskoczył do góry. Włączył głośno mówiący zestaw. - Słucham - odezwał się. - Co ty, u diabła, wyrabiasz? Żadnych zbędnych wstępów. - Urządzam sobie romantyczną przejażdżkę w świetle księżyca. - Przestań, Ben. Właśnie rozmawiałem z Jonesem. - Mówiłem temu dupkowi... - Na szczęście okazał dość rozsądku, żeby cię nie posłuchać. Niestety nie wie gdzie jedziesz, więc mam trochę utrudnione zadanie. - Mikę... ten maniak więzi Tyrone'a. Sprawia mu ból. Mówi, że go zabije. - Oni wszyscy tak mówią. To pułapka. - Mikę, muszę tam jechać. - Dobra. Wpadnij po mnie. Pojadę z tobą. - Nie mogę tego zrobić, Mikę. Zobaczy, że jedziemy we dwóch. - Schowam się z tyłu. - Przepraszam cię, ale nie mogę podjąć takiego ryzyka. - Zachowujesz się jak gówniarz, Ben! - Być może. Ale to niczego nie zmienia. -Ben! - Rozmowa skończona, Mikę! - Sięgnął w stronę guzika KONIEC. - Poczekaj! Cholera jasna, jeśli już musisz tam jechać, to przynajmniej weź pistolet, który ci dałem. Masz go ze sobą? 251 Ben zawahał się. - Tak, jest w przegródce. - Użyj go. Bez zmarszczył czoło. - Nie wiem, jak się z tego strzela. Nie wiem nawet, jak go naładować. - On się tego nie domyśli. - Dobra... Zastanowię się nad tym. - Ben! Nie możesz tam pójść bez żadnego planu działania. - Mam plan. Nie wiem tylko, czy zadziała. Ale przynajmniej go przygotowałem. - Do diabła, Ben! Za późno. Ben nacisnął guzik, przerywając rozmowę. Zjechał z autostrady 1-75 i skierował się na zachód. Jeszcze kilka minut i będzie na miejscu. Morderca mógł go już widzieć, zwłaszcza jeśli używał dobrej lornetki. Serce waliło mujak oszalałe, ręce miał tak spocone, że ześlizgiwały się z kierownicy. Nie było już odwrotu. Gra została rozpoczęta. Ben patrzył prosto przed siebie, czasami tylko podnosił wzrok, żeby spojrzeć na migoczące w górze gwiazdy - zdecydowanie lepiej widoczne tutaj niż w oświetlonym mieście. Nie przestawał myśleć o nocy sprzed kilku tygodni, kiedy to z Christi- ną obserwowali te same gwiazdy; pragnął, żeby wróciła tamta chwila. Doszedł do wniosku, że bardzo by mu teraz pomogła wiara w anioły. Czułby się znacznie lepiej ze świadomością, że ktoś nad nim czuwa. - No, dobra - powiedział sobie wypuszczając powietrze z płuc -jeśli Christina ma rację, jeśli rzeczywiście gdzieś z góry patrzy na mnie mój anioł stróż, to może właśnie teraz mógłby mi pomóc? Serio, byłbym szczerze zobowiązany. Wiesz, bracie, muszę to zrobić, chociaż nie mam ochoty. Najprawdopodobniej nie wyjdę z tego cało. - Głos uwiązł mu w gardle. - Twoja pomoc bardzo by mi się przydała. - No to weź pistolet. Ben zamrugał oczami. - Nie była to zbyt anielska odpowiedź - mruknął. - Bo nie jestem żadnym aniołem! Ben odwrócił głowę. -Earl! - We własnej osobie. I powtarzam ci: weź pistolet. Ben nacisnął na pedał hamulca, zjeżdżając z furią na pobocze. Odwrócił się do tyłu. - A w ogóle, to co tu robisz?! Między siedzeniami pojawiła się głowa. - Co? Próbuję ci pomóc. - Schowaj głowę. - Ben powrócił do właściwej pozycji kierowcy i wjechał z powrotem na szosę. Jeśli zabójca poważnie traktował swoje groźby, pewnie już ich dostrzegł. - Mówiłem ci... - syknął Ben przez zaciśnięte zęby. - Czy to moja wina, że zapominasz zamknąć samochód? - wytłumaczył mu Earl. -Ben, nie możesz iść sam na spotkanie z tym szaleńcem. - Earl, jeśli on cię zobaczy, Tyrone zginie. A z nim najpewniej ty i ja. 252 - Nie mogłem pozwolić, żebyś sam tu przyjechał. - Jezu, czy ty chcesz, żeby Tyrone zginął? Tak? - Ben zjechał z głównej szosy i skręcił w drogę dojazdową do celu. - Odpowiedz mi! Chcesz? - Pewnie, że nie. - To posłuchaj mnie. Zostań na podłodze, tak żeby nikt cię nie mógł zobaczyć. Dobrze? Earl nie odpowiedział. - Czy niezbyt jasno się wyraziłem? Earl, życie Tyrone'a wisi na włosku. - Przerwał, a jego ręce jeszcze mocniej zacisnęły się na kierownicy. - Odpowiedz! Zrobisz to? - Jasne - powiedział Earl szeptem. - Obiecujesz, że zostaniesz w samochodzie? Żeby nikt cię nie zobaczył? Nastąpiła kolejna długa przerwa. - Obiecuję... - usłyszał Ben. Odetchnął z ulgą. Wciąż jechali wijącą się drogą dojazdową. Ociekał potem; czuł niemal, jak fale adrenaliny krążą po jego ciele. A przecież jeszcze nie dojechali na miejsce. Zjechał z drogi, żeby zostawić samochód na parkingu. O tej porze nocy praktycznie wszystkie miejsca postojowe były puste. Zaparkował w pierwszym rzędzie i zgasił silnik. Nie odzywając się słowem, nie myśląc nawet, wysiadł z samochodu i zatrzasnął drzwiczki. Cel znajdował się przed nim. Rafineria Buxley Oil. I morderca... Rozdział 47 Like pokonał biegiem dystans dzielący jego gabinet od biura szeryfa. Odpięty płaszcz furkotał. Dotarł na miejsce ciężko dysząc. Nie tak bardzo jak wtedy, gdy jeszcze palił, ale mimo wszystko nie był to zdrowy objaw. Szeryf nie pracował, oczywiście, o tak późnej porze. Dyżur pełniła jego zastępczyni - młoda brunetka, której nie znał. Stała po drugiej stronie akrylowej szyby. - Mieliście tu dzisiaj pewnego więźnia - zaczął Mikę, nie mogąc złapać tchu. - Wypuściliście go z obrożą. Policjantka spojrzała na niego uważnie. - Można wiedzieć, kto pyta? - Porucznik Morelli. Wydział zabójstw. - Pokazał jej blaszkę. Zastępczyni szeryfa wyprostowała się. - A tak, mieliśmy. - Spojrzała na tabliczkę. - Earl Bonner. - Właśnie. - Mikę wciąż próbował złapać oddech. Bogu dzięki, Jones zachował się odpowiedzialnie i powiedział mu, że Earl schował się w samochodzie Bena i jedzie razem z nim. - Czy obroża działa? - Oczywiście. A co się stało? Złamał warunki zwolnienia za kaucją? - Nie. Ale muszę wiedzieć, gdzie on jest. Policjantka cofnęła się o krok. - Przykro mi, ale jeśli nie złamał warunków zwolnienia, nie wolno nam... - Proszę mnie posłuchać. Czyjeś życie znalazło się w niebezpieczeństwie. Być może nawet życie kilku osób. - Przepraszam, ale procedury są takie... - W nosie mam procedury! Proszę mi powiedzieć, gdzie jest odbiornik. - Trzeba mieć nakaz. 254 - Nie mam czasu, żeby starać się o nakaz! - Mikę przywarł do szyby. Stali po jej obu stronach, milimetry od siebie. - Wydaję pani rozkaz. - Pan porucznik nie może mi wydawać rozkazów. Pracuję dla biura szeryfa, a nie dla wydziału za... Mikę uderzył pięścią w przezroczystą ściankę. - Proszę posłuchać, gdy będzie po wszystkim, może pani złożyć tyle skarg, ile się pani spodoba. Może pani mnie oskarżyć o łamanie policyjnych procedur, o naruszanie zasad postępowania karnego czy też o lekceważenie praw obywatelskich -o cokolwiek. Może pani powiedzieć, że użyłem wobec pani przymusu i dlatego zdecydowała się pani współpracować. Wszystko mi jedno. Ale mój durny przyjaciel właśnie pakuje się w tarapaty i jeśli natychmiast do niego nie pojadę, zapewne zginie. A ja nie będę stał z założonymi rękami i patrzył, jak ginie, tylko dlatego, że mamy takie popieprzone procedury! Czy pani mnie rozumie? Nie pozwolę na to!!! Dwoje policjantów wpatrywało się w siebie bez zmrużenia oka.W końcu, po kilku ciągnących się w nieskończoność sekundach, zastępczyni szeryfa odłożyła tabliczkę i wpuściła Mikę'a do środka. Ben ruszył w kierunku biurowca, gdy nagle usłyszał grzmiący głos, który dotarł do niego jakby z nieba: - Nie tam! Do rafinerii! Świetnie. Wszystko wskazywało na to, że dramat rozegra się na otwartym terenie, w mało sympatycznej scenerii. Tu, na zewnątrz, Ben będzie zupełnie bezbronny. Skręcił w lewo i skierował się w stronę rafinerii. W nocy sprawiała jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie niż za dnia. Mrok rozpraszał jedynie blask księżyca. Żadnych lamp, żadnych świateł w oknach. Gęste chmury dymu kłębiące się wokół wyglądały jak pełzające po niebie cienie; naigrywały się z Bena, prowokowały go. Zszedł z chodnika na wysypany żużlem plac. Po kilku minutach znalazł się pośrodku metalowego monstrum, w otoczeniu pomostów roboczych, drabin, opasłych silosów i zbiorników na ropę. Rury i przewody zdawały się łączyć i przecinać jak macki jakiegoś potwora z powieści fantastycznej. W nocy rafineria przypominała pulsujący życiem organizm. Zapach nie rozczarował Bena - ten sam zgniły smród co poprzednim razem. A do tego jednostajny, rytmiczny odgłos pompowania, który docierał do najdalszego zakątka kombinatu. Przypominał bicie serca, wysyłającego ożywczą krew do każdej komórki bestii. - Tutaj, na górze - usłyszał Ben. Miał przed sobą metalową drabinę, prowadzącą na podest. Pewnie morderca chciał się z nim tam spotkać. Tam też Ben się skierował. Chwycił drabinę obiema rękami i zaczął się wspinać. Drabina była zdecydowanie wyższa, niż się wydawało z dołu. Miała co najmniej trzydzieści stóp. Ben spojrzał w dół, sprawdzając odległość od ziemi. Błąd. Zamknął oczy i z powrotem uniósł głowę. Swego czasu bał się dużych wysokości. Chciał wierzyć, że ma to za sobą. Mimo wszystko wolał skierować wzrok do góry. 255 Jeden z kominów obok plunął ogniem. Ben podskoczył, niemal tracąc równowagę na wąskiej drabinie. Stopa ześlizgnęła się ze szczebla; uderzył brodą o inny, gdy próbował ponownie postawić stopę na drabinie. Bolało, jednak zacisnął zęby i nie wydał żadnego dźwięku. Wspinał się dalej. Metalowe powierzchnie nad nim parowały, więc musiał przebijać się przez gęstą chmurę jak alpinista, który wspina się przez mgłę na wierzchołek góry. Prawdopodobnie nie był nawet zbyt wysoko nad ziemią, jednak miał wrażenie, że jest inaczej. W końcu dotarł do szczytu drabiny. Wspiął się na wąski pomost, którym przeszedł na szerszą i większą platformę -prawdopodobnie dach jakiegoś gabinetu albo zadaszenie nad zbiornikiem. - Długo ci zeszło. Ben zmrużył oczy. Z chmury dymu po drugiej stronie platformy wyłaniała się barczysta, muskularna postać. W końcu zasłoniła gwiazdy. - Nie byłem pewny, czy przyjedziesz - odezwał się głos. - Nie pozostawiłeś mi wyboru. Gdzie Tyrone? - Panowały tu dziwne warunki akustyczne; głos wydawał się rozpływać w przestrzeni, po czym nagle zanikał. - Gdzie on jest? - A gdzie jest scyzoryk? - odpowiedział pytaniem mężczyzna. - Nie dostaniesz go, dopóki nie zobaczę Tyrone'a - obwieścił stanowczo Ben. Usłyszał cichy chichot. - Czy ty naprawdę uważasz, że twoja sytuacja pozwala ci na prowadzenie negocjacji? - Najpierw pokaż mi Tyrone'a. - Jak sobie życzysz. - Krzepka postać przeszła przez platformę i znikła w pionowym otworze. Pewnie drzwi na dach, domyślił się Ben. Zapewne tędy dostał się na platformę. I prawdopodobnie tędy będzie chciał zejść. Po kilku chwilach mężczyzna wrócił, ciągnąc za sobą wielki, bezwładny i ciężki tobół. - Oto on. Patrz i ciesz się jego widokiem. Rzucił ciało Tyrone'a na ziemię jak worek kartofli. Upadło z głuchym łoskotem. - Tyrone? - Ben podszedł ostrożnie do przodu. Tyrone odpowiedział tylko cichym jękiem, mało przypominającym ludzki głos, chociaż przepełnionym beznadzieją i bólem. - Tyrone? To ja, Ben Kincaid. Jak się czujesz? Przysunął się do chłopaka jeszcze bliżej, spojrzał i westchnął z rozpaczą. Tyrone został zmasakrowany. Ben nie potrafił sobie wyobrazić, że ludzkie ciało można zgruchotać, połamać i poranić w tak wielu miejscach. Nieszczęśnik ociekał krwią; twarz miał tak zmasakrowaną, że Ben ledwie go poznał. W miejscu nosa ziała czerwona dziura. Oczy były otwarte, lecz nieruchome, pozbawione życia. - Tyrone! - Ben zdjął marynarkę i przycisnął ją do najgorzej wyglądającej rany na brzuchu chłopaka. Robił to, zdając sobie sprawę, jak daremne było jego działanie; nie starczyłoby mu ubrania, żeby przykryć wszystkie miejsca, z których płynęła 256 krew. Wiedział, że jeśli Tyrone nie otrzyma w najbliższym czasie pomocy medycznej, umrze. - Muszę wezwać karetkę - powiedział Ben, podnosząc się. -Nie. - Dlaczego? Dlaczego on musi umierać? Tego właśnie chcesz? Tego właśnie chciałby twój brat? - Szczerze mówiąc, kochasiu, pieprzę to! - Mężczyzna zrobił krok do przodu, wyłaniając się z cienia i zmniejszając dzielącą ich przestrzeń. Gdy zbliżył się do Bena na dziesięć stóp, ten po raz pierwszy mógł się przyjrzeć twarzy mordercy. Grady Armstrong. Brat Profesora Hoodoo. Jego dłonie ociekały krwią. - Kiedy zorientowałeś się, że to ja? - Kiedy jeden ze świadków, który widział cię w klubie, gdy podrzuciłeś ciało, opisał twój wygląd. Powiedział, że palce faceta z dywanem, człowieka w peruce, były upstrzone ciemnożółtymi plamami. Gdy spotkaliśmy się pierwszy raz, pokazałeś mi swój e dłonie. Powiedziałeś, że plamy pochodzą z okresu, gdy pracowałeś jako robotnik w szybach naftowych. Wtedy też zdałem sobie sprawę, że literka B na scyzoryku nie była inicjałem nazwiska. To pierwsza litera nazwy Buxley Oil. - To logo firmy - wyjaśnił Armstrong. - Ładne nożyki. Każdy z wiceprezydentów dostał taki scyzoryk na ostatnim dorocznym spotkaniu. Niestety, jest nas tylko czterdziestu czy coś koło tego, więc grono podejrzanych zostało znacznie zawężone. - Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Oddaj mi nożyk. - Muszę wezwać karetkę - upierał się Ben. - Nie ma mowy. - Armstrong wyciągnął rękę z kieszeni. Trzymał w niej pistolet, który wycelował w pierś Bena. - No już, dawaj scyzoryk. Przez głowę Bena przebiegały tysiące myśli, rozważał tysiące możliwości, a j ed- nak - ku własnemu zdumieniu - o mało nie posłuchał Armstronga, o mało nie zrobił tego, czego tamten zażądał. Na szczęście przypomniał sobie, że gdy tylko odda mu scyzoryk, Armstrong zabije i jego, i Tyrone'a. Jeśli chciał uratować skórę, musiał w końcu nauczyć się blefować. Zmusił się, żeby spojrzeć mordercy prosto w oczy. - Mam scyzoryk ze sobą, ale nie dostaniesz go, dopóki nie wezwę do Tyrone'a lekarza. - Jezu, ty chyba nic nie rozumiesz. - Armstrong ostentacyjnie odciągnął spust. - Albo dasz mi nóż teraz, albo umieszczę kulkę w sercu tego chłystka, a wtedy lekarz nie będzie miał tu nic do roboty. Bo ty też będziesz martwy. - Jaką mam pewność, że nie zabijesz nas, gdy ci oddam scyzoryk? - Żadnej! - krzyknął Armstrong. Ruszył do przodu, potrząsając pistoletem jak szaleniec. - Oddaj mi go! Natychmiast! - Dobra, dobra. -Ben podniósł ręce. -Uspokój się. Po co się tak denerwować? - Sięgnął do kieszeni i dotknął scyzoryka... i dwóch monet. Było tak ciemno. Może by się udało... Wyciągnął j edną monetę. - Oto on. - Dawaj go! - warknął Armstrong, wciąż wymachując pistoletem. 17 Najwyższa sprawiedliwość - Jest twój - odezwał się Ben, wyciągając rękę. Rzucił monetę na ziemię pomiędzy nimi. Uderzyła o platformę z odpowiednim brzękiem. - Ty cholerny skurwielu. - Armstrong przysunął pistolet bliżej Bena. - Właśnie teraz powinienem cię sprzątnąć. - Myślałem, że chcesz odzyskać scyzoryk - powiedział Ben, próbując zachować spokój. - Jeśli już muszę go podnieść, to najpierw z przyj emnościąpopatrzę, jak umierasz. - A skąd wiesz, że rzuciłem ci nożyk? - Mózg Bena pracował na zwiększonych obrotach. Nie mógł nadążyć z wyrażaniem myśli. -A jeśli to nie jest scyzoryk? A co, jeśli cię oszukałem? Co będzie, jeśli mnie zabijesz, a wciąż nie będziesz miał scyzoryka? Może podesłałem go koledze, który pracuje, na przykład, w „Tulsa World"? Albo przesłałem go ludziom z Departamentu Policji? Twarz Armstronga wykrzywił ohydny grymas. Warknął przez zaciśnięte zęby: -Ty mały... - Chcę pójść na układ - powiedział szybko Ben. - Układ? - Wymiana. Ja za niego. - Ben wziął głęboki oddech. - Nie ma żadnego powodu, dla którego musiałbyś zabijać Tyrone'a. On nawet nie wie, kim jesteś. Jasne, znalazł scyzoryk, ale nie wiedział, co to oznacza, więc przesłał go mnie. Jedynie ja stanowię dla ciebie zagrożenie. - Chcę odzyskać scyzoryk! - Pozwól mi wezwać karetkę i zawieźć Tyrone'a do szpitala. Potem dostaniesz nożyk. - I ciebie? - zapytał szorstko Armstrong. Ben skinął głową. -1 mnie. Nagle morderca roześmiał się głośno. - Czy naprawdę sądziłeś, że możesz ze mną zawrzeć układ? Czy myślałeś, że jesteś w stanie nawiązać ze mną równorzędna walkę? - Ben widział, jak żyły na szyi pulsują mu krwią, jak straszliwie jest spięty. Siny z wściekłości, najwyraźniej szykował się do ataku. - Ty pieprzony szczurze! Założę się, że masz scyzoryk przy sobie. Ręka Bena mimowolnie podążyła w kierunku kieszeni spodni. Zatrzymał jąo sekundę za późno. Cholera! Armstrong pokazał w wilczym uśmiechu białe zęby. Benowi włos zjeżył się na głowie. - Z przyjemnością cię zabiję - oznajmił szaleniec i ruszył w kierunku Bena. Po drodze musiał ominąć zmaltretowane ciało Tyrone'a, leżące między nimi. Ben obserwował zbliżającego się mordercę, zastanawiając się, co robić dalej. Jak dotąd blefowanie mu się przydawało, ale dokąd go tak naprawdę zaprowadziło? Jaki ma być jego następny ruch? Oddychając nierówno obserwował Armstronga, gdy nagle zauważył, że ręka Ty-rone'a drgnęła. Wstrzymał oddech, starając się nie pokazać po sobie zdenerwowania. Nie przestawał patrzeć. 258 To było coś więcej niż tylko skurcz. Tyrone świadomie ruszał ręką. Powoli, tak żeby Armstrong nie zobaczył. Ale poruszał nią. Gdy zabójca go mijał, Tyrone nagle przewrócił się na bok z werwą, o jaką Ben nie podejrzewałby tak zmasakrowanego chłopaka. Chwycił obiema rękami nogę mężczyzny i szarpnął z całej siły. - Cholera! - mruknął Tyrone, gdy stopa Armstronga wyśliznęła mu się z rąk. Ben usłyszał nad głową świst kuli. Chwilę później Grady upadł na ziemię. Pistolet wypadł mu z ręki i ze stukotem uderzył o platformę. Ben musiał teraz działać natychmiast. Pod wpływem impulsu chciał podnieść pistolet, lecz stwierdził, że nie zdążyłby dobiec do niego przed Armstrongiem. Gdyby spróbował, stałby się łatwym celem dla Grady' ego. W tym przypadku rozwaga na pewno była lepsza niż odwaga. Odwrócił się w stronę pomostu i zaczął biec. - Wrócę po ciebie, Tyrone - krzyknął pędząc wzdłuż pomostu. Metal połyskiwał w księżycowym świetle, które zdołało się przedrzeć przez gęstą chmurę dymu i siarki. Gdy doskoczył do drabiny, usłyszał pierwszy strzał. Nie musiał się odwracać, by wiedzieć, co się działo. Armstrong zdołał się podnieść i dopadł pistoletu. Był rozwścieczony i gotów zabić. Ben schodził po drabinie tak szybko, jak tylko potrafił. Obejmując dłońmi zewnętrzne poręcze, ześlizgiwał się w dół jak strażak zsuwający się po słupie w remizie. W żadnej innej sytuacji nie odważyłby się na takie tempo, zwłaszcza tak wysoko nad ziemią, jednak teraz nie miał wyjścia. Musiał działać szybko. Usłyszał kolejny strzał, tym razem znacznie bliżej. Odważył się spojrzeć do góry. Sylwetka Grady'ego majaczyła gdzieś w górze z pistoletem w ręku. Strzelał, żeby zabić. Ben wciąż patrzył do góry, gdy nagle jego nogi dotknęły ziemi. Nie był na to przygotowany, więc nie zdołał utrzymać równowagi. Przekoziołkował kilkakrotnie szukając jakiegoś schronienia. Gdy w końcu podniósł się z ziemi, wydał okrzyk bólu. Upadając skręcił kostkę. Ból promieniował na całą nogę; nie będzie mógł szybko uciekać. Jakoś dokuśtykał do pobliskiego zbiornika. Przylgnął do niego i schował się za narożnikiem. Strzały ustały. Ben rozejrzał się, próbując sobie przypomnieć, która droga prowadziła do samochodu. Niestety, w ciemności rafineria wyglądała jak wypełniony dymem labirynt bez żadnych charakterystycznych miejsc ani wyraźnie oznaczonych wyjść. Zmysł orientacji nie pomagał Benowi nawet w najlepszych warunkach, a w tym przypadku trudno było o takich mówić. Mógł jedynie brnąć do przodu, licząc na łut szczęścia. Miał świadomość, że zabójca depcze mu po piętach. Armstrong był myśliwym, a on łowną zwierzyną. Jeśli go złapie, zabrzmi ostatni akord koncertu. Rozdział 48 J_/arl usłyszał pierwszy strzał, a zaraz po nim drugi. Ostrożnie podniósł się z tylnego siedzenia; trzymał nisko głowę, uważając, żeby nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów. Co tam się, u diabła, działo? Chciał mieć nadzieję, że górą był Ben, ale przecież dobrze wiedział, że ten smarkacz nie wziął ze sobą pistoletu. A skoro to nie on strzelał, strzelano zapewne do niego. A niech to wszyscy diabli! Obiecał chłopakowi, że zostanie w samochodzie, ale nie wytrzymałby w środku. Najpierw Tyrone, teraz Ben- ile jeszcze osób umrze przez niego? Ilu jeszcze straci przyjaciół tylko dlatego, że ten drań nie ma dość? Musiał przyznać, że powodem tego wszystkiego był on sam. Nadszedł czas, żeby stanąć na wysokości zadania. Leciutko uchylił drzwi i szybko wygramolił się z samochodu, nie chciał bowiem, żeby światełko w środku świeciło się dłużej, niż było to potrzebne. Nie wiedział, dokąd poszedł Ben; nie mógł poznać, skąd dobiegł go strzał: z terenu rafinerii czy z budynku. Nie miał pojęcia. Nagle stanął jak wryty. Zaraz, zaraz! Zachowywał się równie bezmyślnie jak Kincaid. A może nawet jeszcze bardziej. Wiedział, że zabójca miał przy sobie broń; słyszał przecież strzały. I co? Wrócił do samochodu, otworzył drzwiczki przy siedzeniu pasażera i zajrzał do przegródki. Szybkim ruchem wyciągnął z niej nowiutkiego, błyszczącego sig sauera i zamknął drzwiczki. Wciąż żadnych oznak, że ktoś go dostrzegł. Facet z pistoletem miał najwyraźniej inne sprawy na głowie niż obserwowanie parkingu. Earl spojrzał na cudo, które wyjął z przegródki. Niezły gnat - pierwsza klasa, i jeśli się nie mylił, całkiem drogi. 260 Wsunął go za pasek i ciężko przebiegł przez parking. Budynek tonął w ciemnościach; wydało mu się jakoś bardziej prawdopodobne, że znajdzie ich tam, a nie na terenie zakładów. Podążył w tamtą stronę. Pchnął drzwi - były otwarte, nawet o tej porze. Wszedł do środka, nasłuchując i szukając śladów obecności Kincaida, Tyrone'a i faceta z pistoletem. Ciarki przechodziły mu po plecach. Ten typ pozbawił już życia Lily i Scata - Earl nie mógł znieść myśli, że może stracić również Tyrone'a i Bena. Zgrzytnął zębami i ruszył ciemnym korytarzem. Miał nadzieję, że zdąży na czas. Ben pędził ciemnymi rafineryjnymi tunelami, uważając na prawą nogę. Czuł się jak w wielkim zamku, w którym straszy, pełnym ślepych zaułków i okropnych tajemnic. Skierował się w stronę ciemnego wylotu, jednak drogę zablokował mu wielki zbiornik. Odwrócił się, aby dalej rozpaczliwie poszukiwać wyjścia z labiryntu, zanim dopadnie go Grady Armstrong. Nie miał pojęcia, dokąd zmierza. Błądził po omacku, przedzierał się przez dym i ciemność bez żadnego konkretnego planu. Armstrong znał, niestety, to miejsce aż za dobrze; dlatego tutaj wyznaczył spotkanie. Dawało mu to dużą przewagę, którą niewątpliwie wykorzysta, żeby zabić Bena. Gdyby Ben tylko dostał się do samochodu, mógłby stąd wyjechać. A z całą pewnością zadzwoniłby po karetkę dla Tyrone'a. Problem polegał na tym, że nie wiedział, gdzie się znajduje. Jeden zaułek w rafinerii przypominał drugi. Nie było tu żadnych charakterystycznych miejsc. Pomyślał, że gdyby przemieszczał się w jednym kierunku, w końcu natrafiłby na jakieś wyjście. Niestety, żadną z dróg nie mógł iść prosto przez dłuższy czas - natrafiał na kolejny zbiornik, musiał skręcać i znów tracił orientację. Po kilku minutach beznadziejnego błądzenia po omacku Ben zauważył przed sobą metalową, spiralną strukturę, łączącą się z jednym z większych zbiorników. Był niemal pewny, że widział ją wchodząc na teren zakładów. Ruszył żwirową ścieżką wzdłuż urządzenia, licząc na to, że w końcu opuści ciemny labirynt i trafi na parking. Usłyszał kolejny strzał i zamarł, powoli wypuszczając powietrze. Skąd dobiegał? Z tyłu? Z przodu? Z boku? Żaden kierunek mu nie pasował, więc skupił się i doszedł do j edynego możliwego wniosku. Strzelano na górze. Ben ruszył pędem przez wysypany żwirem plac, kuśtykając, potykając się, wznosząc za sobą tumany białego kurzu. Niemiłosiernie hałasował, a kostka odmawiała posłuszeństwa. Najgorsza była ta chmura kurzu, która zdawała się wołać: „Tu jestem. Proszę, złap mnie". Ben najszybciej jak mógł usunął się z otwartego terenu. Przylgnął do wysokiego silosu, próbując zniknąć w ciemności. Wtedy właśnie zobaczył błysk. Odbicie światła? Nie był pewien. Coś jednak dojrzał. Zmrużył oczy, próbując wykorzystać nikłąpoświatę w minimalnym stopniu rozpraszającą mrok, i spojrzał przed siebie. 261 Parking. Był tego prawie pewien. Migotało tam ledwie widoczne światełko. Chyba reflektory samochodu. Ben odbił się od zbiornika i rzucił naprzód tak szybko, jak tylko pozwalała mu na to boląca noga. Teraz widział lepiej. Tak, to wreszcie był parking, na którym stał jego van, przodem do niego. Gdyby tylko mógł się dostać do środka, zapalić silnik i zwiać stąd, gdzie pieprz rośnie... Usłyszał jakiś chrzęst i podniósł wzrok. Armstrong skradał się po pomoście, niemal dokładnie nad nim. Pewnie te rusztowania tworzą sieć na terenie całej rafinerii. Pomosty dla robotników. Armstrong o tym wiedział. Ben nie... Kolejna kula przeleciała tak blisko, że Ben poczuł na twarzy pęd powietrza. Rzucił się na ziemię i podczołgał do zapewniających jakie takie bezpieczeństwo wysokich zbiorników. Z trudem wstał, starając się nie wychylać z ukrycia. Zanim by dotarł do samochodu, Armstrong podziurawiłby go jak sito. Mógł tylko liczyć na to, że Grady nie zastrzeli go przez metal. Jeśli chce dopaść Bena, musi zejść i podkraść się do niego. A gdyby się na to zdecydował, przed Benem otworzyłaby się szansa. Niewielka, ale zawsze. Ben podążył w głąb rafinerii, do wnętrza labiryntu. Zatrzymał się w ciemnym przej ściu, żeby złapać oddech. Strzały umilkły. Armstrong nie chciał marnować amunicji. Na razie. Benowi zdawało się, że słyszy stuknięcie skórzanego buta o metalowe szczeble, lecz uznał to za złudzenie. Wszystko jedno... Dobrze wiedział, co się działo. Armstrong schodził na ziemię. Zabójca zbliżał się do niego. Rozdział 49 K,t lnąc pod nosem Mikę zdjął prochowiec i rzucił go na pokrytą liśćmi ziemię. Był zły na siebie. Bardzo lubił ten płaszcz, ale teraz spowalniał mu ruchy, a przecież musiał zdążyć na czas. Od początku szedł szybkim krokiem, ale gdy usłyszał strzały, jeszcze przyspieszył. Mikę podążał za Earlem aż do biurowca Buxley Oil i zakładów rafineryjnych; teraz Earl poruszał się bez pośpiechu, co zdecydowanie ułatwiało policjantowi zadanie. Nie miał zielonego pojęcia, co można tu robić o tej porze nocy, ale skoro przyszedł tu Earl, zapewne Ben i morderca też byli w okolicy. Mikę pamiętał o ostrzeżeniu przyjaciela, który poinformował go, co zrobi zabójca, jeśli Ben nie przyjdzie sam. Nie powstrzymało go to przed przyjazdem tutaj, ale podkradał się teraz bardzo ostrożnie. Samochód zostawił przed zakrętem na drogę dojazdową do rafinerii, żeby nie można go było dostrzec, a resztę dystansu, czyli kilka kilometrów, pokonał truchtem. Uważał, żeby nie wykonywać żadnych gwałtownych ruchów, jednak gdy usłyszał pierwsze strzały, machnął ręką na względy ostrożności. Musiał się tam znaleźć, i to jak najszybciej, ponieważ ktoś strzelał. Znał Bena na tyle dobrze, żeby nie mieć wątpliwości, że to nie on. Mikę wspiął się na wzgórze i podążył na parking. Szybko znalazł samochód Bena - był jedynym autem na parkingu. Podbiegł do niego i zajrzał do środka. Nikogo nie było. Odwrócił się w stronę kompleksu Buxley Oil. Gdzie on jest, do cholery jasnej?! Usłyszał kolejny strzał, a potem jeszcze jeden. Z pewnością dochodziły z terenu zakładów. Strzelec nie znajdował się daleko. Mikę pobiegł w kierunku rafinerii, wyjmując pistolet z kabury. Choć raz był zadowolony, że zamienił swój stary bren ten na skromniejszy sig sauer, taki sam, jaki podarował Benowi. Bren wyglądał w ręku groźniej, ale był niewygodny do noszenia 263 i mniej przydatny w gorących sytuacjach. Sig sauer był równie bajerancki, równie drogi i równie groźny. I znacznie poręczniejszy. Wokół panowały egipskie ciemności. Mikę zdał sobie sprawę, jak łatwo tu stracić orientację. Wąskie kominy buchały krótkimi płomieniami ognia i kłębami dymu, nad zbiornikami z ropą unosiła się para, zmniejszając widoczność. Był odcięty od jakiegokolwiek źródła światła. Srebrne ściany wydawały się zacieśniać wokół niego, obejmując go swymi czarnymi cieniami. Mikę otrząsnął się. Weź się w garść, mruknął. Znajdź Bena, znajdź Earla, dzieciaka i zabierz ich stąd. A przy okazji nie daj się zastrzelić. Musiał założyć, żeBenżyje, a jeśli tak, to na pewno znajduje się w trudnej sytuacji. Zabójca był uzbrojony, a on nie. Potrzebował pomocy. Mikę zdecydował się podjąć ryzyko i krzyknąć. Ostrzegłby w ten sposób mordercę, ale dałby również znać Benowi, że tu jest. Jeśli prawnik jest w pobliżu, podbiegnie do niego. A nawet jeśli znajduje się gdzieś dalej, dowie się przynajmniej, że nie jest już sam. - Ben! - krzyknął z całych sił. Czekał na odpowiedź, ale nic nie usłyszał. Przeciwnie, wydało mu się, że cisza stała się teraz niemal namacalna. Spróbował jeszcze raz. - Ben! - Gdzieś za nim, z lewej strony, odezwało się echo. Echo? Nie. Skrzypnięcie żwiru. Krok. Ktoś... - Ben? - Wciąż nic. Może nie chciał zdradzać swojej pozycji. Lecz gdyby był blisko niego, na pewno by się odezwał. Mikę założył więc, że to był Ben. Ajeśli nie Ben... Mikę ruszył biegiem, szukając schronienia. Schował się pod drabiną. Wciąż nic nie mógł dojrzeć w przejściu, z którego dobiegł dźwięk. Zdawało mu się tylko? Czy to ciemność i cisza zaciskały wokół niego swoje macki? Boże święty, szepnął. Przecież masz być zawodowcem, twardym gliną, co oznacza, że nie możesz się bać. Nawet jeśli jest ciemno, jeśli nic nie widzisz, a jakiś maniak podkrada się do ciebie z pistoletem w ręku. Nie masz prawa się bać! A jednak się bał. Nie bez powodu. Mikę wycofał się do wąskiego przej ścia. Natknął się na zbiornik w kształcie miski, ustawiony trzy stopy nad ziemią. Kucnął pod nim, rozglądając się na wszystkie strony. Znajdował się teraz w innej części rafinerii, na niedużym placyku z jednym wylotem z boku. Co za cholerny mrok! Jak miał cokolwiek zrobić, skoro nic nie widział? Nie, nie mógł nic zdziałać w tej ciasnocie. Ruszył bardzo wolno, aż minął narożnik... Gaśnica uderzyła go w głowę tak niespodziewanie, że nawet nie zdążył zarejestrować, co się stało, a tym bardziej cokolwiek zdziałać. Trafiła go w twarz; świat zawirował mu przed oczyma. Zatoczył się do tyłu i zatrzymał na jakiejś metalowej konstrukcji. Pękała mu głowa, nie był w stanie wykonać żadnego ruchu... Gaśnica znów spadła mu na głowę, tym razem na ciemię. Upadł do przodu, bo nic innego nie mógł zrobić. Klęczał, opierając się na rękach. 264 Nie daj się, mówił do siebie. Gdy stracisz przytomność, Ben nie będzie miał z ciebie żadnego pożytku. Nie daj się. Nie miał jednak szans. Gdy gaśnica trafiła go po raz trzeci, pod wpływem ciosu upadł plackiem na ziemię. Mrok, w którym tonęła rafineria, stał się mrokiem zrodzonym w j ego własnym mózgu. - Ben... - szepnął ledwie słyszalnym głosem, po czym stracił przytomność. Rozdział 50 Lam twojego kumpla! Ben zamarł, oparty o srebrzysty zbiornik. - Słyszysz mnie? Mam twojego kumpla. Zabijam go. Powoli. Ben zaklął pod nosem. Wyskoczył spod zbiornika, rozglądając się uważnie wokół. Jak mogło do tego dojść? Przecież kazał Earlowi zostać w samochodzie. - Ale mi się trafiło - krzyknął Armstrong. - Złapałem glinę! Ben podniósł gwałtownie głowę. Co...? - Porucznik Mikę Morelli, Wydział Policji w Tulsie. Mikę? Jak się tutaj dostał? Jak go znalazł? - Policjant. No, no, no... - Ben usłyszał głuchy łoskot, jakby coś ciężkiego upadło na ziemię. - Oto twoja dola, poruczniku. Ben zadrżał, usłyszawszy huk wystrzału. Odezwał się nad nim, gdzieś po lewej stronie. Zorientował się, że Armstrong wrócił na platformę, na której rozpoczęła się ta skomplikowana zabawa w kotka i myszkę. - Mówiłem ci, Kincaid, że jeśli nie przyjdziesz sam, wszyscy umrą, a ja nie zwykłem rzucać słów na wiatr. Lodowate ciarki przeszły Benowi po plecach. - Nie martw się. Jeszcze żyje. Nie lubię się spieszyć. Jeszcze możesz mu pomóc. Ben wyszedł na otwarty teren. - Czego chcesz? - Dobrze wiesz, czego chcę - odrzekł Armstrong. - Chodź tu. Chodź tu, albo poczęstuję kulką tego durnego glinę. Ben zbliżył się do drabiny. Nie wiedział, co robić. Rozważał w myślach wszystkie potencjalne rozwiązania sytuacji. Nie mógł tak po prostu siedzieć w ukryciu i pozwolić, żeby ten szaleniec zabił Mikę'a, a Tyrone wykrwawił się na śmierć. Z drugiej 266 strony, jeśli stanie przed Armstrongiem, ten zapewne go zastrzeli. Pozostałą dwójkę najprawdopodobniej też. Ten facet zabijał z zimnąkrwiąjuż tyle razy, że z całąpew-nością pozwoli im żyć tylko do momentu, gdy odzyska scyzoryk. Sytuacja była patowa; cokolwiek zrobi, zawsze będzie źle. Nie mógł jednak uciec, zostawiając Mike'a i Tyrone'a w rękach tego potwora. Powoli, z grymasem na twarzy podszedł do drabiny i zaczął się wspinać. Po kilku chwilach znalazł się na górze. Szedł pomostem z namysłem, czujnie, gotów na wszystko. Był prawie w połowie drogi, gdy dojrzał Armstronga, który czekał z pistoletem wycelowanym dokładnie w głowę Bena. - Nie zatrzymuj się - warknął. Mówił ochrypłym głosem; ręka trzymająca pistolet drżała. Ben czuł, że ten szaleniec ma nerwy napięte do granic wytrzymałości. Polowanie trwało zbyt długo i miał już dość. Ben zdał sobie jednak sprawę, że mógł to wykorzystać na swojąkorzyść. - Zejdź z pomostu - usłyszał rozkaz. Postąpił zgodnie z poleceniem i zatrzymał się metr przed Armstrongiem. Ten bez zastanowienia wyprostował rękę i walnął Bena pistoletem w policzek. Ben nie dał po sobie poznać, że zabolało, ale metal rozciął mu kość policzkową; czuł, że z rany zaczyna płynąć krew. - Napytałeś mi tyle problemów - warknął Grady - że z przyjemnością popatrzę, jak będziesz zdychał. Ben rozejrzał się wokół. Dojrzał Mike'a leżącego na ziemi, twarzą w dół. Wyglądał na nieprzytomnego, ale -jeśli Ben dobrze widział - nie krwawił ani nie wydawał się ranny. Armstrong strzelił zapewne w powietrze, żeby zastraszyć przeciwników. Ben widział również zmasakrowane ciało Tyrone'a, który leżał bezwładnie trochę dalej. Wyglądał jeszcze gorzej niż poprzednio. - Teraz oddasz mi scyzoryk - rozkazał Armstrong. - I proszę, żadnych drobniaków. Ben odchrząknął i przełknął ślinę. - Nie... nie mam go. Armstrong zmrużył oczy; patrzył teraz na Bena przez dwie lśniące szparki. - Nie przyniosłeś go? - Nie. I tylko ja wiem, gdzie jest. -Ale mówiłeś... Ben zacisnął usta. - Blefowałem. Całym ciałem Armstronga wstrząsnął dreszcz. - Ty draniu! - Ponownie zamachnął się ręką, w której trzymał pistolet. Pistolet z trzaskiem trafił Bena w twarz, jeszcze mocniej niż poprzednio. Z piersi wyrwał mu się okrzyk bólu; nie był już w stanie stłumić go. Armstrong łypnął wściekle na Tyrone'a, potem znów na Bena. - Do diabła! - Znów wykonał zamaszysty ruch. Ben spróbował się uchylić przed ciosem, jednak nie zdążył. Lufa trafiła go w szczękę; upadł na pomost. - Chcę scyzoryk! - Grady, darł się jak opętany. Wydawał się tracić zmysły. - Słyszysz mnie? Chcę dostać ten cholerny nożyk! 267 - Nie mam go - wyszeptał Ben. Armstrong wściekle krążył po pomoście, machając rękami. Oddał strzał w powietrze, po czym chwycił Bena za koszulę i zaczął nim brutalnie potrząsać. Ben rozejrzał się czujnie wokoło. Nietrudno było tu spaść pod barierką z pomostu. A ziemia była daleko. -Nie myśl sobie, że to ci pomoże, że uratujesz skórę. Zabiję ciebie i twoich kumpli i to z wielką przyjemnością. A potem pójdę do twojego biura, wywrócę je do góry nogami, znajdę scyzoryk i zabiję każdego, kto stanie mi na drodze. Ben zagryzł dolną wargę. Armstrong przyciskał mu pistolet do czoła. Nie mógł pozwolić, żeby ten maniak pozabijał jego przyjaciół i współpracowników. Obłąkane oczy Armstronga wpatrywały się w niego. - Zacznę od ciebie! - wrzasnął szaleniec. Zanim Ben zdążył zareagować, Armstrong podniósł go za koszulę i rzucił nim do tyłu. Ben przeleciał przez pomost, zbliżając się niebezpiecznie do krawędzi. Chwycił się barierki, bo inaczej spadłby na dół. - Co się stało, Kincaid? Boimy się wysokości? - Ben dojrzał nad sobą cień, zanim się zorientował, o co chodzi. Po chwili poczuł but napastnika na swoim brzuchu. Zgiął się wpół, plując krwią, osłaniając rękami bolące miejsce. - Zabierz ręce! - warknął Armstrong. - Zabierz albo je stracisz! - Z całej siły kopnął Bena w żołądek. Nagle świat zawirował Kincaidowi przed oczyma, zlewając się w jedną białą plamę. Poczuł, że coś mu w środku pękło. Żebro? Nie wiedział; cokolwiek to jednak było, piekący ból rozlał mu się po ciele. Niezdarnie próbował uciec. Popełnił błąd. Nogi ugięły się pod nim, nie był w stanie utrzymać równowagi. Pomost zaczął uciekać mu spod nóg, zbliżać się do niego... - Sayonara, Kincaid. W ciągu nanosekundy przemknęły Benowi przez głowę tysiące obrazów, miliony wspomnień. Zobaczył ojca, matkę, siostrę Ellen, Christinę i Mike'a, radzących mu, żeby się nauczył samoobrony. Zobaczył Sensai Papadopoulosa, który próbował go nauczyć najprostszego chwytu. Który próbował go nauczyć... Armstrong biegł w jego kierunku z wyciągniętymi rękami. Na sekundę przed uderzeniem Ben pochylił się i obrócił na pięcie, ustawiając się tyłem. Ręce napastnika znalazły się nad jego głową; chwycił je i przerzucił Armstronga nad sobą. Udało się. Choć raz się udało. Grady przeleciał nad Benem, pchany niewidzialną siłą rozpędu. Przekoziołkował przez pomost, zatrzymując się niebezpiecznie blisko przepaści. W ostatniej chwili wypuścił z dłoni pistolet i chwycił się barierki. Pistolet upadł bezgłośnie na ziemię, daleko pod nimi. Ben wyczuł swoją szansę i rzucił się do ucieczki w przeciwną stronę pomostu, tam, gdzie leżeli Tyrone i Mikę. Ból odzywał się przy każdym kroku; teraz już obie kostki dawały o sobie znać. Starał się o tym zapomnieć. Nie mógł się zatrzymać; musiał biec dalej. Dotarł już niemal na koniec pomostu, gdy poczuł, jak silne ręce chwytają go za ramiona. - Nie potrzebuję pistoletu, żeby cię wykończyć - usłyszał. Armstrong uniósł Bena i cisnął nim o barierkę. Kostka nie wytrzymała upadku -Ben jęknął z bólu, który przeszył całe jego ciało. Zachwiał się, tracił grunt pod nogami. 268 Szaleniec zamachnął się i zdzielił Bena pięścią w twarz, trafiając go w nos, zmiażdżony podczas ich spotkania w Rockwood. Kincaid czuł, że zaraz straci przytomność, a wtedy nie będzie już w stanie utrzymać się na pomoście. Zobaczył, że Armstrong bierze zamach do następnego ciosu. Próbował się cofnąć, ale przyparty do barierki, nie mógł wykonać żadnego ruchu, jeśli nie chciał spaść. Zamknął oczy. Kiedy poczuł uderzenie, ból rozerwał mu czaszkę. Tracił czucie w członkach, bezwiednie osuwał się w błogą czeluść omdlenia. Wiedział, że po kolejnym ciosie nogi ugną sie pod nim, a wtedy wystarczy tylko lekko go pchnąć. - Witaj w piekle, Kincaid! - warknął Armstrong. Ben bardziej czuł, niż widział, jak mężczyzna odchyla się do tyłu, szykując się do zadania ostatecznego ciosu... - Nie ruszaj się, skurwielu! Pięść Armstronga zatrzymała się w połowie drogi. Ben rozpoznał głos, choć nie widział postaci. To był Earl. Earl! - Mam broń, draniu! Pomost zadrżał pod ciężkimi krokami. Ben z trudem podniósł powieki. Earl szedł w poprzek pomostu, z pistoletem wycelowanym prosto w głowę Armstronga. - Rozwalę ci łeb, jeśli wykonasz najmniejszy ruch. Podnieś ręce! Odsuń się od Bena! Armstrong posłusznie cofnął się o krok. - Teraz zejdź z pomostu! Tamten wykonał polecenie, nie spuszczając wzroku z Earla. Bonner doskoczył do przyjaciela. - Jak się czujesz, Ben? - zapytał niespokojnie. Adwokat chwycił się barierki. - Staram się dojść do siebie - próbował złapać dech. - Tyrone i Mikę potrzebują pomocy. -Ty też. Chodź... Earl nie dokończył. Po chwili znów się odezwał ledwie słyszalnym szeptem: -Boże! Boże Wszechmogący! - Co się stało? - Ben patrzył, jak Earl schodzi z pomostu i z pistoletem w ręku zbliża się do Armstronga. - O co chodzi? - Dopiero teraz zobaczyłem twarz tego skurwysyna. Wiesz, kto to jest? - Chwycił Armstronga za klapy płaszcza i potrząsnął nim jak workiem kartofli. - Czy ty wiesz, kto to jest??? - Grady Armstrong. Brat Profesora Hoodoo. - Jaki brat... To j est Profesor Hoodoo! - Earl przewrócił przeciwnika na ziemię, a jego głowa podskoczyła na metalowej powierzchni. - On żyje! - Coś ty powiedział? - Ben starał się nie tracić przytomności, przynajmniej do chwili, gdy dotrą do niego słowa Earla. Earl odciągnął cyngiel i przytknął lufę do skroni mężczyzny. - Gadaj, gnoju! Wszystko! 269 Armstrong uśmiechnął się przewrotnie. - Chyba będę musiał odmówić. - Powiedziałem, gadaj! - Pieprz się! - Mów, draniu! - Earl uderzył go w twarz, raz, drugi, trzeci. - Jeśli chcesz, żeby cokolwiek zostało z twojej wrednej mordy, zacznij mówić! Kto umarł w twoim mieszkaniu? Kto wtedy zginął w pożarze? Armstrong, z pistoletem przystawionym do skroni, oblizał opuchnięte i krwawiące wargi. - Mój brat. Prawdziwy Grady. Byliśmy do siebie bardzo podobni. Wystarczająco podobni, żebym mógł nabrać wszystkich po jego śmierci, więc tak wszystko urządziłem, żeby myślano, że to ja zginąłem, a ty jesteś mordercą. Dorobiłem mu ten uśmiech po to, żebyś dostał maksymalny wyrok. Oddałem w ten sposób cześć mojemu beznadziejnemu ojczulkowi. Później pojechałem do zabitej dechami wiochy w Montanie, gdzie mieszkał Grady, i stałem się nim. To było proste; przez lata z nikim się nie widywał. Potem zmieniłem pracę, przeszedłem do Buxley Oil jako Grady Armstrong, i w dalszym ciągu nikt o niczym nie wiedział. Earl gapił się na niego z otwartymi ustami. - Ale dlaczego? Tamten wzruszył ramionami. - Grady i ja pokłóciliśmy się o pieniądze po ojcu. Dostał je Grady. Gdybym go tylko zabił, nie dostałbym tego, czego chciałem. Musiałem stać się nim. I to właśnie zrobiłem. - Przerwał. - Gdy już zdecydowałem się zostać Gradym, Profesor musiał zniknąć. - Mam to w nosie, ale muszę wiedzieć jedno. - Earl podniósł mężczyznę i potrząsnął, aż głowa odgięła mu się do tyłu. - Dlaczego mi to zrobiłeś? Dlaczego mi to zrobiłeś?! Szyderczy uśmiech przemknął przez twarz Armstronga. - Zawsze byłeś śmieciem, Earl. Nic nie wartym śmieciem. Ukradłeś mi kobietę. Co gorsza, ukradłeś mi muzykę. Mówiłeś, że chcesz ją zachować, a zhańbiłeś ją. Kiedy straciłem Lily, została mi tylko muzyka, tylko jąmiałem. A ty mi ją wykradłeś, tak jak Lily. Więc musiałem się tobą zająć. Urządziłem cię na cacy, lepiej, niż gdybym cię zabił. - Dwadzieścia dwa lata - szepnął Earl. - Odsiedziałem dwadzieścia dwa lata. A ty wciąż żyłeś! - Przez ten czas zapomniałem o muzyce, zacząłem prowadzić monotonne życie Grady'ego Armstronga. Rzuciłem alkohol, narkotyki, przestałem pojawiać się w klubach. Próbowałem stać się kimś, kim nigdy nie byłem. Nareszcie znalazłem trochę spokoju. Myślałem, że przestałem cię nienawidzić - i pewnie tak było aż do chwili, gdy usłyszałem, że wyszedłeś z pudła, rozpocząłeś wszystko na nowo i otworzyłeś klub, wykorzystując swoją zbudowaną na kłamstwie reputację. Nienawiść znów we mnie zakipiała. Nie mogłem znieść myśli, że jesteś na wolności i prowadzisz normalne życie, więc zacząłem robić wszystko, żebyś znów trafił za kratki. Tam, gdzie twoje miejsce. Tam, gdzie życie jest gorsze niż śmierć. 270 - Zmarnowałem dwadzieścia dwa lata życia - odezwał się Earl. - Zrujnowałem sobie karierę, wszystko straciłem... przyjaciół, muzykę. Mojąmuzykę! - Potrząsnął wściekle Armstrongiem. - Zasługujesz na śmierć! - Przestań, Earl! - krzyknął Ben z całych sił, jakie potrafił zebrać. - Nie stawaj się mordercą, którym próbował uczynić cię w oczach ludzi! - Zasługuje na śmierć - powtórzył Earl. - Nie rób tego! Spędzisz resztę życia za kratkami! - Nie sądzę - powiedział Earl absolutnie spokojnie. - Sam mi to wyjaśniłeś, Ben. Nie można dwa razy sądzić tego samego człowieka za to samo przestępstwo. Ja już zostałem skazany za zamordowanie George'a Armstronga. Odsiedziałem swoje. Zadziała... jak to się nazywa? Powaga rzeczy osądzonej? Nic nie mogą mi już zrobić. - Odwiódł cyngiel. - Nie, Earl, nie!!!...- Rozległ się strzał i głowa Armstronga eksplodowała tuż przed oczyma Bena. - Nie! - krzyknął. Próbował się podnieść, lecz gdy tylko to zrobił, powrócił ból i zawroty głowy. Świat znów zawirował mu przed oczyma; falował równomiernie, jak na taśmie filmowej puszczanej w zwolnionych obrotach. Obolała kostka nie utrzymała ciężaru ciała i nagle pomiędzy nim a ziemianie było już nic. Stał się ptakiem, ptakiem lecącym niestety w jednym kierunku - w dół. Poczuł jeszcze, że jego ciało zsuwa się pod barierką z pomostu, całkowicie niezależnie od jego woli. Zorientował się, że ziemia pędzi w jego kierunku. To była ostatnia rzecz, jaką zobaczył, zanim otulił go chłodny, chłodny mrok. Część piąta ZNACZENIE JAZZU Rozdział 51 u. słyszał śpiew: Quand U meprend dans ses bras II meparle tout bas Je vois la vie en rosę... To było po francusku, więc pewnie śpiewała Christina. Łatwo się było domyślić. - Ben słyszysz mnie? To ja, Mikę. Ben wyczuł w głosie przyjaciela pewne napięcie. - Nie wiem, czy to, co mówię, dociera do ciebie, ale lekarze powiedzieli nam, że powinniśmy z tobą porozmawiać, więc przyszliśmy. Hoodoo nie żyje... George Arm- strong, czy jak tam go nazwiemy. Jest historią. Pyłem na wietrze. Usłyszał przesuwanie krzesła. - Twój kumpel, Earl, opowiedział nam, co się wydarzyło. Przekazał wszystko, czego dowiedział się od Armstronga. Okazuje się, że to wszystko prawda. Profesor zabił brata, zajął jego miejsce na tym świecie i wrobił w to Earla. Pod nazwiskiem brata przejął jego pieniądze. Spędził w Montanie dwadzieścia dwa lata, do chwili, gdy się dowiedział, że Earl wyszedł na wolność. Nie mógł tego wytrzymać, więc przeniósł się do Tulsy, a potem odnalazł swojego starego kumpla z czasów, gdy razem grywali jazz, Scata, byłego męża Lily. Jedynego człowieka na świecie, o którym wiedział, że nienawidzi Earla tak samo jak on. Ben usłyszał, że Mikę wziął głęboki oddech, po czym ciągnął dalej: - Nienawiść, jaką George czuł do Earla, rozciągała się również na Lily Campbell, bo to ona rzuciła go dla Earla. Zabił ją więc i wykorzystał do wrobienia Bonnera. 275 W przebraniu podrzucił jej ciało do klubu- w przebraniu, bo bał się spotkania z Earlem. Wydaje mi się, że planował zanieść ciało do gabinetu Bonnera, ale że ten wrócił do budynku wcześniej, niż George się spodziewał - dzięki tobie - musiał szybko coś zrobić z ciałem. Lampa nad sceną nie nadawała się za dobrze, ale tylko tam mógł nie zauważony podrzucić zwłoki. Nie wiem, dlaczego pozbył się w toalecie peruki; pewnie dlatego, że gdy Earla pochłonęły przygotowania do imprezy, Armstrong postanowił zostać na koncercie. Prawdopodobnie chciał na własne oczy zobaczyć, jak dwóch policjantów wyprowadza Earla z klubu. Po tym, jak natknął się na Tyrone'a Jacksona, zmienił jednak plany. A co gorsza, z kieszeni wypadł mu scyzoryk Buxley Oil. - Armstrong przyszedł do klubu następnego dnia jako Grady - ciągnął Mikę -w momencie, kiedy nie było tam Earla, o czym wiedział od Scata, żeby odzyskać nożyk. Podszedłeś do nich, kiedy go szukali, więc udali, że pomagają sprzątać. Seat przedstawił ci Profesorajako Grady'ego. Spóźnili sięjednak - scyzoryk zabrał wcześniej Tyrone. Te cacka otrzymało tylko czterdziestu wiceprezydentów Buxley Oil i George dobrze wiedział, że jeśli tylko Tyrone domyśli się, co znalazł, nie będzie im trudno zidentyfikować mężczyznę, który przebierał się w toalecie. Musiał więc zabić chłopaka, zanim ten poskładałby wszystko do kupy. Ben usłyszał, że Mikę strzelił palcami. - Zastanawiasz się zapewne, dlaczego Armstrong załatwił Scata. Domyślam się, że Seat chętnie pomagał George'owi, dopóki nie zaczęło się robić gorąco. Nie wiedział zapewne, że Grady planował zabić Lily, jego byłą żonę. Myślę też, że napędziłeś mu niezłego stracha, kiedy go odwiedziłeś. Pewnie coś napomknął o zerwaniu współpracy albo o pójściu na policję, toteż George zabił go. Zresztą potrzebował drugiego trupa, bo po pierwszym morderstwie Earl nie trafił za kratki. - Po zastrzeleniu Profesora Earl skorzystał z twojego telefonu i zadzwonił na policję i na pogotowie, żeby wezwać karetkę dla Tyrone 'a, dla mnie i dla ciebie. Tyrone został okropnie pobity, ale lekarze twierdzą, że z czasem z tego wyjdzie. A ja czuję się dobrze. -Przerwał. - Martwimy się o ciebie. W sali zapadła cisza, lecz Ben czuł, że Mikę jeszcze nie odszedł. - Ludzie z biura prokuratora okręgowego wypruwają sobie flaki, żeby przyszpi-lić twój ego kumpla, Earla, ale na razie nic j eszcze nie wymyślili. Nie możemy oskarżyć człowieka o popełnienie morderstwa, za które został już skazany. Nie możemy go oskarżyć o usiłowanie zabójstwa ani o żadne inne przestępstwo mniejszej wagi; jak wiesz, powaga rzeczy osądzonej obejmuje główne przestępstwo i wszelkie inne z nim związane. Nie mogą znieść myśli, że to morderstwo ujdzie mu na sucho. A nawet jeśli zdołają postawić Earlowi jakiś zarzut, pokaż mi choć jedną ławę przysięgłych, która skaże go za przestępstwo, za którego popełnienie już odsiedział dwadzieścia dwa lata, a którego wtedy nie dokonał. Sągotowi zakwalifikować czyn jako obronę konieczną i dać sobie z tym spokój. Krótko mówiąc, sądzę, że nie pójdzie siedzieć. Kolejny raz w pokoju zapanowała kłopotliwa cisza, tym razem na dłużej. - Chcia... chciałem ci... powiedzieć coś jeszcze. Coś o... wydarzeniach w rafinerii. Tak, wiem, że trochę oberwałem, ale oprzytomniałem w kilka minut. A ty... a ty nie. 276 Ben zorientował się, że w głosie Mike'a brzmi nie skrępowanie, ale wyrzuty sumienia. - Do diabła, nie powinienem był do tego dopuścić. Nie wiem, dlaczego pozwoliłem, żeby ten maniak dobrał się do mnie. Było tak ciemno. Nakrzyczałem na ciebie za to, że pojechałeś tam sam, a co ja zrobiłem? To samo głupstwo. Potraktowałem jego groźby na tyle poważnie, że nie poprosiłem o posiłki. Cóż za głupi błąd! A teraz ty za niego płacisz. Ben usłyszał szuranie krzesła po linoleum, a zaraz potem ciężkie westchnienie Mikę'a. - Nie oszukujmy się, Ben. Uratowałeś mi skórę i wiele cię to kosztowało. Wiem, że czasami trochę się z ciebie naśmiewam, wiem też, że zachowywałem się bardzo nieprzyjemnie po tym, jak rzuciła mnie twoja siostra, a potem ta sprawa z twoją rodziną... Boże... Ben usłyszał, jak krzesło kolejny raz szura po podłodze, tym razem przysuwane bliżej. - Nie jest mi łatwo o tym mówić. Znasz mnie. Chcę tylko, żebyś wiedział, że cokolwiek kiedyś mówiłem, to teraz twierdzę, że jesteś w porządku. Chociaż często inaczej podchodzimy do różnych spraw, to j ednak... Uważam cię za przyjaciela, dobrego przyjaciela. I nie mówię tego dlatego tylko, że jesteś... jesteś... - Zamilkł. -Mówię to, bo to prawda. Głos Mike'a dochodził teraz jakby z oddali: - Jezu, czuję się tak, jakbym gadał i gadał bez końca. Czy nie możemy puścić jakiejś muzyki? Na przykład trochę tego nudnego folka, którego tak lubi? Chociaż niektóre piosenki ciągną się w nieskończoność? Miał tak opuchnięte oczy, że czuł się, jakby ktoś mu je zakleił. Efekt pobicia czy upadku? Skąd mógł wiedzieć? A zresztą, jakie to miało znaczenie? Nigdzie się nie wybierał; chyba nawet nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Po co więc się zamartwiać? Kiedy chwilami na krótko odzyskiwał przytomność, czuł się fatalnie. Gdyby się poruszył, pogorszyłby tylko swój stan. Do ust miał wpuszczonąjakąś rurkę; słyszał, jak przy każdym oddechu balon znajdujący się obok jego policzka pęcznieje i opada. Inną rurkę przyczepiono do nadgarstka; przesyłała do organizmu coś chłodnego i słodkiego. Trochę go to bolało, ale tak naprawdę, to co go nie bolało? Szczerze mówiąc, stan przytomności był trochę przereklamowany. Dopiero teraz do niczego się nie zmuszał, starał się zrelaksować, niczemu się nie przeciwstawiał. Raz był w szpitalu w Tulsie, innym razem zupełnie gdzie indziej. Najczęściej jednak był po prostu nigdzie. - Czy jest pani żoną? - zapytał ostro bezosobowy głos. Nie rozpoznał go. - Nie. Przyjacielem. - Ten głos zabrzmiał zupełnie inaczej. Bez wątpienia Christina. - Czy on ma jakąś rodzinę? 277 - Matkę i siostrę. Matka jest jednak poza granicami kraju, a siostra... no cóż, nie wiem, gdzie jest jego siostra. Matka już tujedzie, ale nie zdąży dzisiaj dotrzeć. W tym momencie jestem jego jedyną bliską osobą. - Dobrze. W takim razie muszę z panią omówić pewną sprawę. Niestety, stan chorego nie uległ prawie żadnej poprawie. Gdy kilka dni temu przywieziono pana Kinca-ida do St. John's, był w stanie krytycznym i niewiele się do dzisiaj zmieniło. Wciąż znajduje siew stanie śpiączki. Nie mamy wątpliwości, że jest kompletnie nieświadomy tego, co się z nim obecnie dzieje, nie ma też żadnego kontaktu pomiędzy nim a światem zewnętrznym. Nie reaguje na zewnętrzne bodźce. Nie można z nim nawiązać komunikacji słownej. Gdybyśmy odłączyli respirator, to... nie wiem, co by się stało. - Na pewno możecie państwo coś zrobić. - Obawiam się, że nikt z nas nie wie, co by to miało być. - Więc co będzie? - Poczekamy. Miejmy nadzieję, że odzyska przytomność. Ale jeśli... - Tak? - Wyczuł w głosie Christiny niecierpliwość; zrozumiał, że wiedziała, co usłyszy. - W którymś momencie będziemy musieli się zastanowić nad koniecznością dalszego podtrzymywania życia. - Chyba jeszcze za wcześnie na takie rozważania? - Zgadzam się. Ale... mimo wszystko mogłaby już pani o tym pomyśleć. Cisza wydawała się trwać w nieskończoność. O mało nie drgnął, gdy usłyszał: - Dziękuję, pani doktor. Teraz, jeśli nie ma pani nic przeciwko... - Oczywiście. Gdybym mogła w czymkolwiek pomóc... - Tak. Czy zna pani w pobliżujakieś miejsce, gdzie mogłabym dostać harmonijkę ustną? No, wie pani... organki. - Harmonijkę? Mogę spytać, po co? - Chciałabym mu zagrać kilka utworów Bobby'ego Darina. Wie pani, „Mackie Majcher" i inne. Wiem, że to może wydawać się szalone. Ale on bardzo je lubi. Spodziewał się, że wszystko będzie białe, bielutkie, a z przyjemnością skonstatował, że otacza go świeża zieleń. Był w lesie, gęstym, nieprzeniknionym, tętniącym życiem, takim samym jak ten, w którym bawił się jako chłopiec za domem babci w Arkansas. Takim samym? To był ten sam las. Nieważne, że babcia dawno umarła, że posiadłość sprzedano, a las został wycięty przez wielkie zakłady przemysłu drzewnego. Teraz las istniał, a on był w nim. - Beeen! Jesteś gotowy? Odwrócił się i zobaczył, jak dziewczynka biegnie w jego stronę, zwinnie omijając drzewa; jej warkocze furkotały na wietrze. To jego siostra, Julia, dziewięcioletnia. Zorientował się, że sam ma ledwie jedenaście lat. Pamiętał to lato. Rodzice wyjechali na wycieczkę wokół Morza Śródziemnego, a on z Julią zostali u babci, bawiąc się, popijając lemoniadę i wygrzewając się w słońcu. To było jeszcze przed okresem dojrzewania, przed dorastaniem, przed college'em, przed mężami i żonami, złamanymi obietnicami... To było wtedy, gdy świat wydawał 278 się sprowadzać do obserwowania mrówek, czytania komiksów i zabawy w chowanego; wtedy, gdy on i Julia stanowili parę najlepszych przyjaciół. - Jesteś gotowy? - zapytała zziajana. - Jasne -odpowiedział. Zastanawiał się, co będą robić dzisiejszego popołudnia. - Gdzie jest pierwsza wskazówka? Aa, poszukiwanie skarbów. Ben przygotował dla siostry kilkanaście liścików. Zabawa polegała na tym, że krążyła po całej posiadłości, żeby w końcu, w ostatnim miejscu, znaleźć na przykład baton Snickers. Wręczył jej kartkę. Rozwinęła ją ochoczo i przeczytała: - Raz, dwa, trzy, cztery, nie znam więcej numerów; wybrało się za morze dwoje traperów. Spojrzała na niego zdezorientowana, myśląc intensywnie. W słonecznym świetle jej piegi iskrzyły się jak złoto. - Traperzy? Masz na myśli mamę i tatę? Ale przecież oni... Nagle cała się rozpromieniła. - Nie! Masz na myśli ptasie gniazdko. - Wczoraj, podczas przechadzki po lesie, na wysokiej gałęzi wielkiego dębu odkryli gniazdo sójek. Obserwowali je przez ponad godzinę. Niczego nie ruszali. Patrzyli tylko, jak matka opiekuje się pisklętami, karmi je gąsienicami i innym robactwem. - Rozumiem. - Śmiała się całą buzią, taka była dumna z rozwiązania zagadki. - Wybierać się jak sójka za morze! A w gnieździe są cztery pisklęta! Popędziła w kierunku dębu, a Ben zaraz za nią. Zatrzymała się pod drzewem, wspięła na paluszki i pocałowała Bena w policzek. -Nikt nie robi takich dobrych wskazówek jak ty. -Entuzjazmi podziw biły z jej twarzy. - Mam nadzieję, że to się nigdy nie skończy. Ben patrzył na nią, gdy podskakiwała radośnie pod drzewem, a w oczach zakręciły mu się łzy. Ja też mam taką nadziej ę... -Ben? Co? Dlaczego? Kto wkracza w mój sen? - Ben, tu siostra Tucker. Możesz mi mówić Angela. Będę się tobą opiekować. Jeśli masz jakąś prośbę, jestem tu, żeby ją spełnić. Odejdź stąd, powiedział w myślach. Dlaczego mi przeszkadzasz? - Oczywiście nie jest łatwo w twoim przypadku powiedzieć, czego chcesz, ponieważ nie możesz mówisz. Słuchaj. Pomyśl sobie o tym, co chcesz, żebym zrobiła, a ja postaram się odgadnąć. Czuł, że kroki okrążają łóżko. - Pościel jest dobrze ułożona, kroplówka pełna, respirator wydaje się działać bez zakłóceń. Zewnętrzne oznaki sugerują, że twój stan jest stabilny. - Nastąpiła przerwa, po której głos zabrzmiał bliżej Bena. - Bardziej martwi mnie, co się dzieje tam, wewnątrz ciebie. Bardziej instynktownie niż fizycznie wyczuwał jej obecność. Czy to był cień? Ciepło? Tak czy inaczej, wiedział, że przysuwa się do niego. 279 - Posłuchaj mnie, Ben. Wiem, że tam, gdzie sie teraz znajdujesz, jest najpewniej bardzo spokojnie i cicho. Kusi cię, by tam zostać. Ben, my jednak potrzebujemy cię tutaj. Twoi przyjaciele; ci, którzy cię kochają; wszyscy, którym pomogłeś. I wszyscy, którym możesz pomóc w przyszłości. Jeśli tylko wrócisz... Tak, tak, bez wątpienia. Czy mogę już się oddalić? Pod koniec lata do babci przyjechali rodzice, żeby zabrać swoje pociechy. Julia powitała ich w drzwiach i rzuciła się im w objęcia, obsypując pocałunkami. Mały Ben stał samotnie w rogu pokoju. Zauważył to ojciec i wyjął z kieszeni paczuszkę. - Hej, Ben! Mam dla ciebie prezent. Ben podniósł wzrok, po czym znów wbił go w podłogę. Nawet nie drgnął. Matka spojrzała znad ramienia Julii i zmarszczyła czoło. - Benjaminie? - Wymieniła spojrzenia z ojcem. - Co się z nim dzieje? - Nie wiem. - Podszedł do Bena i położył mu rękę na ramieniu. - Może porozmawiamy na osobności? Zaprowadził Bena do jednego z pokoi na tyłach domu i zamknął drzwi. - No dobrze, synu. Porozmawiajmy. Ben skrzywił się, ale milczał. -No, co jest? Już kiedyś widziałem to spojrzenie winowajcy. Co przeskro-bałeś? Benowi zaschło w gardle, tak że mówienie przychodziło mu z trudem. - Pamiętasz... zanim wyjechaliście, dałeś mi swój scyzoryk. - Tak. Mój wspaniały scyzoryk ze szwajcarskiej armii. Kupiłem go w Zurychu, kiedy uczęszczałem jeszcze do college'u. - Powiedziałeś, że mogę się nim bawić... - Ben zakasłał i mówił dalej dość niewyraźnie: - ...jeśli obiecam, że będę o niego dbał. Ojciec spojrzał na niego surowo. - Taak... Ben sięgnął do kieszeni i wyjął z niej scyzoryk. Stracił kolor, a w niektórych miejscach był pokryty rdzą; wygięło się jedno z ostrzy. - Zostawiłem go na deszczu. Ojciec pokiwał smutno głową. - Ach tak. A więc o to chodziło. - Skrzyżował na piersiach ręce. - Widzisz swoich rodziców pierwszy raz od trzech miesięcy, ale nie cieszysz się, bo wiesz, że na-broiłeś. O to chodzi? Ben podniósł głowę. W szeroko otwartych oczach malował się strach. - U... ukarzesz mnie? - Obawiam się, że tak. Rozczarowany zwiesił głowę. - Ty mnie chyba nienawidzisz. - Oj Ben, Ben... - Usiadł na krawędzi łóżka, podniósł Bena i posadził go na kolanach. - Coś ci się pokręciło. Oczywiście, że cię ukarzę. A jak inaczej masz się 280 nauczyć, że nie wolno robić takich rzeczy? Ale to nie znaczy, że cię nienawidzę. Wręcz odwrotnie. Wciąż jesteś moim chłopczykiem, cokolwiek zrobisz. Podłożył palec pod brodę Bena i uniósł jego głowę, tak że spotkały się ich spojrzenia. - Słyszysz? Nieważne, co zrobisz czy powiesz. Nieważne, co ja zrobię albo powiem. Jesteś moim chłopczykiem i zawsze nim będziesz. Słyszysz? Ben był tak wzruszony, że objął tatę i mocno się do niego przytulił. Oczywiście, pomyślał. Tak właśnie jest i zawsze powinienem o tym pamiętać. Łzy popłynęły mu po policzkach. - Chyba powinniśmy już wrócić do mamy i Julii - powiedział szlochając. - Nigdzie nam się nie spieszy. - Ojciec poklepał Bena po plecach. - Zostańmy tu jeszcze przez chwilę. Dobrze, pomyślał Ben, nie opuszczając objęć taty. Zostańmy tu... Zostańmy... - Ben? Tu siostra Tucker. O nie! Znowu! - Chyba mnie nie słuchałeś. Albo już zapomniałeś. Znów poczuł to samo. Dziwną obecność. Coś... - Ben, wiem, że bardzo cię kusi perspektywa ucieczki. Ale twój czas jeszcze się nie skończył. Potrzebujemy cię tutaj. Zostaw mnie w spokoju. Pozwól mi odejść. - Ben, pewnie uważasz, że nie warto się wysilać. Cóż, nic, co jest warte zachodu, nie przychodzi łatwo. Ale nie możesz pójść na łatwiznę. Zbyt wiele osób cię potrzebuje. Jedna z nich jest tutaj... - Ben? - To był inny głos. Christina? Christinamnie... - Odwiedzałam panią Marmelstein. Na razie czuje się dobrze, ale wiesz, jak to jest. Tak naprawdę to potrzebuje ciebie. Nastała długa cisza. Czuł, że Christina szuka odpowiednich słów... - Ben, wiem, że ostatnio uprzykrzałam ci życie, wciąż cię atakowałam, mówiłam, żebyś starał się być tym, kim naprawdę jesteś. Robiłam to tylko dlatego, że mi na tobie zależy. - Zawiesiła głos. - Chcę być twoim przyjacielem, ale może za bardzo dałam ci się we znaki i teraz nie chcesz wrócić. Może po prostu nie życzysz sobie, żebym cię znowu męczyła. Może potrzebujesz trochę spokoju. Jej głos wydawał się rozpływać. - Ale ja nie mogę tego znieść, Ben. Słyszysz mnie? - Umilkła. - Więc j eśli teraz gapisz się w jakieś głupie białe światło, myśląc sobie, jak miło i przytulnie musi być po tamtej stronie, to zapomnij o tym, dobra?! Twoje miejsce jest tutaj i chcę, żebyś do nas wrócił. - Potrząsała łóżkiem. - Chcę, żebyś wrócił! Czułem to czy tylko mi się zdawało? -A jeśli nie wrócisz z własnej woli, to... przysięgam, że sięgnę po drastyczne środki. Proszę, Christino... 281 - Codziennie wpadam do twojego mieszkanka. Nie wiem czemu; po prostu lubię tam pobyć, po tym, jak godzinami przesiaduję w szpitalu. Ktoś zresztą musi odbierać twoją pocztę. Pewnie nie powinnam była tego czytać... ale gdy zobaczyłam list od nowojorskiego wydawcy, pomyślałam sobie... -jej głos był przepełniony bólem - ...pomyślałam sobie, że gdyby w tym liście było coś nowego, ekscytującego, coś, dla czego mógłbyś znów nabrać ochoty do życia, to może rzeczywiście udałoby mi się namówić cię do powrotu. Usłyszał szelest koperty i rozkładanego papieru. - Słuchasz mnie, Ben? Chcą wydać twojąksiążkę. Słyszałeś? Powtórzę to jeszcze raz. Chcą wydać twojąksiążkę. Nie żartuję. Moją książkę? Moją książkę? - Mówią, że może przynieść komercyjny sukces. Oczywiście chcą wprowadzić pewne poprawki. Poprawki? Jakie... - Mówią, że w niektórych miejscach styl jest nieco niezgrabny, ale sądzą, że ich redaktorzy uporają się z tym. Uporają się? Uporają? - Wydział reklamy chce, żebyś „ożywił" ofiary, tak żeby mieli co umieścić w zapowiedziach. Wydział marketingu chce natomiast, byś podkręcił trochę akcję. Może dodał samochodowy pościg. Zaraz, zaraz... - No i oczywiście chcą zmienić tytuł. Zmienić tytuł? Na jaki? Zasłony opadły z jego oczu. Lepka ciemność zniknęła. Poczuł ręce, nogi... - Zmienić... tytuł? Otworzył oczy. - Ben! - wykrzyknęła Christina. - Wróciłeś! - Rzuciła się do przodu i objęła go, przyciskając z całej siły. - Prosiłam cię, żebyś wrócił i wróciłeś! Wróciłeś!!! Mięśnie jego twarzy działały jak zardzewiałe zawiasy, ale poruszył nimi. - Czy... kiedykolwiek... ci... odmówiłem...? Rozdział 52 rzy tygodnie po tym, jak wypuszczono go ze szpitala, Ben poszedł do biura Jone- sa i Lovinga. Nie poruszał się jeszcze normalnie; żebro dopiero się zrastało, a ból głowy dawał o sobie znać, jeśli tylko wykonał zbyt gwałtowny ruch. Lecz, biorąc wszystko pod uwagę, zdrowiał bardzo szybko. Biorąc wszystko pod uwagę, cudem było, że w ogóle żyje. Windą wjechał na siódme piętro. Podczas pracy nad sprawą Earla zostawił tam wiele swoich rzeczy. Nie chciał nadużywać gościnności przyjaciół i zaśmiecać im biura swoimi bambetlami. Przeciął korytarz i skierował się do biura. Przeszedł przez podwójne drzwi i... - Niespodzianka! Dekoracje w biurze przywoływały nastrój Tłustego Czwartku i urodzinowego przyjęcia wydanego na cześć dziewięciolatka. Hol był przystrojony girlandami z bibułki i różnokolorowymi balonami. Z sufitu i wzdłuż ścian zwisały serpentyny, Chri-stina, Jones, Loving i Paula stali w rządku, robiąc potworny hałas piszczałkami i papierowymi dmuchanymi zabawkami. - Witaj w domu! - zakrzyknęli. Ben patrzył na nich, oszołomiony. -No... dziękuję wam bardzo, ale ja tylko wpadłem... - Pozwól, że ci pokażę twój gabinet - Christina zarzuciła mu ramię na szyję i poprowadziła go wzdłuż korytarza. Pozostali ruszyli za nimi. - Daliśmy ci największy gabinet w biurze - wyjaśniała Christina. Skręcili do ciemnego pokoju. Kiedy zapaliła światło, gabinet ożył. - Widzisz? Przypomina twoje stare biuro. Tyle tylko, że meble są ładniejsze. I dywan. I telefon. No, wszystko jest ładniejsze. Ale reszta jest taka sama. 283 Ben powiódł wzrokiem po gabinecie, zachwycony jego wyglądem. Tak, urządzili go z wyczuciem. Na pewno dobrze by się tu czuł. Oczywiście Christina zdawała sobie z tego sprawę. Świetnie wiedziała, jak urządzić gabinet, żeby odpowiadał jego gustom. Dziwnym trafem wiedziała też, że pojawi się tego ranka w biurze. - Jeszcze coś - obwieściła, popychając go w stronę korytarza. - Właśnie - dodał Jones. Puścił rękę Pauli i pognał do swojego biurka. Wrócił po kilku chwilach. - To dla ciebie. Wręczył Benowi modny neseser z brązowej skóry. Rączkę owijała jasnoczerwo-na wstążka. Ben odebrał prezent, leciutko muskając palcami gładką skórzaną powierzchnię. - Nie musieliście - powiedział cicho. - Musieliśmy, Kapitanie - zapewnił go Jones, wciągając powietrze. - Co to za prawnik bez nesesera. Chyba to jest zapisane w kodeksie etyki zawodowej czy gdzieś tam. Ben przycisnął do siebie teczkę i uśmiechnął się. - Czy już zapomnieliście, że ten człowiek był ciężko ranny? - zapytała z wyrzutem Paula. - Przynieście mu krzesło. - Jones i Loving ruszyli jednocześnie, bo każdy z nich chciał wyświadczyć Benowi przysługę. - Tak a propos, jak się czujesz? Ben zajął miejsce; rozejrzał się po gabinecie, spojrzał na neseser, a przede wszystkim na tryskające szczęściem twarze współpracowników. Przyjaciół. - Czuję się... - Przerwał, żeby nabrać powietrza. - Czuję się tak, jak powinno się czuć po powrocie do domu. Gdy tamtego wieczora wrócił do mieszkania, zastał w nim Christinę. Siedziała na kanapie i pisała coś na kartce. - Jesteś nareszcie - odezwała się. - Co cię zatrzymało? - Byłem na dole. Co tu robisz? - Jestem na najlepszej drodze do przejęcia twojego mieszkania ab initio. Ben westchnął. Znowu ta prawnicza łacina. -Christina... - Sądziłam, że skoro znam już te łacińskie zwroty, uznasz mnie za bardziej... wyrafinowaną. - Christino, naprawdę nie musisz dla mnie zmieniać jednej łaciny na drugą. W ogóle nie musisz się dla mnie zmieniać. Lubię cię taką, jaka jesteś. Christina wyprostowała się. - Naprawdę? Ben umknął przed jej przenikliwym spojrzeniem. - Co robisz? - Zobaczyłam, że miałeś problemy z krzyżówką, więc dokończyłam ją za ciebie. - Nie miałem żadnych problemów - odrzekł najeżony. - Po prostu mi się nie spieszyło. - Słuchaj, rozwiązujesz tę krzyżówkę od tygodnia. - Co w tym złego? 284 Christina odłożyła kartkę. - Widziałeś się z panią Marmelstein? Ben skinął głową. - Pewnie powiedziałeś jej o domu starców? - Opracowałem harmonogram. - Na stoliku do kawy położył kartkę. - Joni, Jami i ich matka powiedziały, że pomogą. Jeśli będziesz wpadała w nagłych przypadkach, to we czwórkę, a w porywach w piątkę, jesteśmy w stanie zapewnić jej ciągłą opiekę. - Czy właśnie... - W ten sposób może tu zostać; może przebywać tam, gdzie chce. - Ale twoje tournee... - Będą inne wyjazdy. Poza tym muszę się skoncentrować na pracy w kancelarii. Teraz, skoro mam taki stylowy gabinet, byłoby wskazane, żeby zaczęli go odwiedzać klienci. Christina przyłożyła rękę do ust. - Pani Marmelstein pewnie... bardzo się ucieszyła, gdy jej to powiedziałeś. - No... tak. Chyba tak. - Uśmiechnął się. - Zaskoczona? - Że postąpiłeś właściwie? Nie. Wiedziałam, że tak będzie. - A skąd, jeśli mogę spytać? Stanęła na palcach i pocałowała go w policzek. - Bo taki właśnie jesteś. Tydzień później Ben wsiadł po pracy do samochodu i pojechał do szpitala St. John's. To był bardzo udany dzień - nowi klienci, nowe sprawy, nowe wyzwania. Wszystko wydawało się takie świeże; praktykowanie prawa znów sprawiało mu przyjemność. Zastanawiał się, dlaczego w ogóle zrezygnował. Co takiego sprawiało, że ludzie chcieli być kimś, kim nie byli? Oczywiście, niektóre zmiany były bardzo wskazane: Tyrone opuścił gang, Christina studiowała prawo. Ale inne; kiedy ludzie próbowali w ten sposób ukryć się przed samymi sobą? Profesor Hoodoo, który wybrał życie brata. Jones, który próbował przeobrazić się w jakąś fałszywą internetową osobowość, przez co omal nie zniechęcił do siebie Pauli. No i sam Ben, który uciekł przed tym, co potrafił robić najlepiej. Miał wielkie szczęście, że udało mu się zmądrzeć. Miał szczęście, że był otoczony ludźmi, którzy troszczyli się o niego. I dlatego właśnie odbywał tę małą wycieczkę. Przeszedł przez drzwi szpitala z bukietem róż w ręku i bombonierką pod pachą. Pielęgniarka pełniąca dyżur rozpoznała go, gdy zbliżał się do recepcji. - O, pan Kincaid. Cieszę się, że pana widzę. Jak się pan miewa? - Dziękuję, czuję się znakomicie. - Nawet pan nie wie, jak miło to słyszeć. Kiedy przywieziono tu pana, nie robiłam sobie wielkich nadziei. A tu proszę. - Trzeba przyznać, że miałem dużo szczęścia. 285 Pielęgniarka pokiwała głową. Przeniosła wzrok na prezenty. - Ma pan tu sympatię? Ben roześmiał się. - Nie, nie. Chcę to dać pewnej pielęgniarce. Gdy leżałem u was, kiedy znajdowałem siew stanie śpiączki, no... - Przełknął ślinę i kontynuował. - Przychodziła do mnie pewna pielęgniarka, która szczególnie wiele dla mnie zrobiła. To, co mówiła, bardzo mi pomogło. Dużo to dla mnie znaczyło. Dlatego chciałem jej wręczyć te drobnostki. - Bardzo to miło z pana strony. Jak się nazywa? - Mam nadzieję, że pomoże mi ją pani odnaleźć. Przedstawiła się jako siostra Tucker. Prosiła, żeby mówić do niej Angela. Pielęgniarka zmrużyła oczy. - Angela? - Tak. Mówiła miękkim, kojącym głosem. - Angela Tucker? Nikt o takim nazwisku nie pracuje na tym piętrze. Ben rozdziawił usta. - Może... może przyszła z innego piętra? Pielęgniarka potrząsnęła głową. - Nikt bez mojej wiedzy tu nie wejdzie. Jak wyglądała? - Cóż, nigdy jej nie widziałem. - Zmarszczył brwi. - Może użyła innego nazwiska? - Pielęgniarka używająca pseudonimu? Coś podobnego. - Może to taki przydomek? Może... - Panie Kincaid, pracuj ę tu od osiemnastu lat. Znam kartotekę każdej pielęgniarki. I proszę mi uwierzyć, nie ma wśród nich Angeli, nie ma siostry Tucker, a tym bardziej Angeli Tucker. -Ale... - Ręka Bena powędrowała bezwiednie w kierunku medalika ze świętym Krzysztofem, który wciąż dyndał mu na szyi. Drogowskaz. - To w takim razie... - bąkał nie wiedząc, co powiedzieć. - Dzię... dziękuję - wykrztusił wreszcie. Położył bombonierkę i kwiaty na recepcyjnym blacie. -Proszę je dać... nie wiem komu. Komuś, komu się przydadzą. Odwrócił się i ciężkim krokiem ruszył korytarzem. Miliony pytań przebiegały mu przez głowę. Jak? Kto? A przede wszystkim dlaczego? Kontynuował rozważania w drodze do domu, przez cały wieczór i część nocy. Dopiero gdy złożył głowę na poduszce, gotowy wkroczyć w krainę snu, naszła go pewna myśl. W końcu zrozumiał chyba znaczenie jazzu... Podziękowania I znów nadszedł czas podziękowań. Chciałbym podziękować wszystkim, którzy przeczytali tę książkę przed jej wydaniem: mojej żonie, Kirsten, za której namową usunąłem scenę z wykrywaczem kłamstw; Arlene Joplin z Biura Prokuratora w Oklahoma City, która odświeżyła moją wiedzę o czwartej poprawce i dostarczyła mi wiele pożytecznych informacji o ulicznych gangach Oklahomy; mojemu redaktorowi, Joe Bladesowi, dzięki któremu każda moja książka staje się lepsza. Chciałbym również podziękować GailBene-dict za przepisanie moich praktycznie nieczytelnych poprawek i Vicky Hildebrandt, dzięki której akcja moich książek przybiera niespodziewany obrót. Szczególne podziękowania składam pod adresem naszego rodzinnego anioła, Angeli Tylor, za jej nieustającą pomoc i wsparcie. Chciałbym podziękować Johnowi Wooleyowi za szczegółowy raport dotyczący środowiska jazzowego Tulsy, z którego co powien czas korzystałem, i wszystkim moim przyjaciołom, którzy zabierali mnie do swoich ulubionych jazzowych klubów. Dziękuję Gwen Gilkeson, córce wielkiego jazzmana Oklahomy, Boba Gilkesona, za wnikliwość spostrzeżeń i za udzieloną pomoc. W tym miejscu nie sposób nie wspomnieć o wspaniałych pamiętnikach Doktora Johna, Under a Hoodoo Moon (St. Martin^ Press), dzięki którym nauczyłem się charakterystycznych zwrotów i potrafiłem nakreślić w tej książce sylwetki sławnych jazzmanów z tamtych czasów. Mój e-mail to: willbern@mindspring.com (bez kropki). Czekam na listy od czytelników. Składam również podziękowania Michelle Sala, która z własnej inicjatywy stworzyła internetową stronę http://www.mindspring.com/~willbern/ (bez kropki). Wspaniała robota, Michelle. Dedykuję tę książkę bohaterowi mojego dzieciństwa, Harry'emu Chapinowi (1941- 1981), który nie tylko tworzył wspaniały folk, ale przeznaczał również 287 pięćdziesiąt procent swoich wpływów z koncertów na cele dobroczynne. Doradzał młodym ludziom i odwiedzał setki szkół. Wspierał finansowo teatr z Long Island. Udało mu się zebrać miliony dolarów, które przeznaczył na wsparcie organizacji zajmujących się problemami głodu i niedożywienia na świecie. Doprowadził do utworzenia prezydenckiej komisji do spraw badania przyczyn światowego głodu. A wszystko to, zanim zginął w wypadku samochodowym w wieku trzydziestu dziewięciu lat. Zostawiam was sam na sam ze słowami Harry'ego, wybranymi na jego epitafium: Gdyby każdy zdołał dobrze wykorzystać swój pobyt na świecie I pokazać przed śmiercią, ile jest warte życie człowiecze To zastanawiam się, jaki byłby ten świat.