9044

Szczegóły
Tytuł 9044
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

9044 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 9044 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

9044 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Kiry� Bu�yczow Konsekracja Nasza stacja, tak w gruncie rzeczy obszerna - rury korytarzy, ogromne kule laboratori�w i magazyn�w paliwowych, a�urowe konstrukcje pomost�w grawitacyjnych i pl�tanina lin - ot� nasza stacja wydaje si� pasa�erowi zbli�aj�cego si� statku malutk� zielon� iskierk� na ekranie radiolokatora. A ja przecie� w ci�gu swego trzytygodniowego pobytu nie zd��y�em odwiedzi� wszystkich laboratori�w ani pozna� wszystkich mieszka�c�w stacji. - Profesorze, nie �pi pan? Pozna�em g�os Sylwii Haugh. - Nie. Po prostu my�l�. Zgasi�em �wiat�o, gdy� tak lepiej mi si� my�li. - Czy�by my�lenie wymaga�o specjalnego zachodu? Ja na przyk�ad chodz� i my�l�, jem i my�l�, rozmawiam i my�l�... - Dawniej r�wnie� nie zauwa�a�em, czy akurat my�l�, czy nie i dopiero teraz, po przekroczeniu sze��dziesi�tki, wpad�em na to, i� my�lenie zas�uguje na wyodr�bnienie spo�r�d innych proces�w �yciowych. - �artuje pan, profesorze. A ja tylko chcia�am na pro�b� kapitana przypomnie� panu, �e za p� godziny w��czamy ekran. - Dzi�kuj�. Ju� id�. Usiad�em na koi i nie zd��y�em uchwyci� klamry. Od samego rana na pok�adzie panowa�a niewa�ko��. Przed do�wiadczeniami z ekranem stacja przestawa�a wirowa� i ustawiano jej o� w odpowiednim kierunku z dok�adno�ci� do mikrona. Nie lubi� niewa�ko�ci, kt�ra daje przelotne, dziecinne zadowolenie z mo�liwo�ci swego cia�a, a potem szybko zaczyna doskwiera�, m�czy� i dokucza�. Wywo�uje lekkie md�o�ci i utrudnia sen. - Profesorze, nie �pi pan? - Nie. To ty, Ticke? - Nie zapomnia� pan, �e za p� godziny w��czamy ekran? - Id� ju�, id�. Wyci�gn��em spod koi kamasze na magnetycznych podeszwach. Te buty zbyt lekko �lizgaj� si� po pod�odze i wymagaj� zbyt wiele si�y, �eby je od niej oderwa�. Stacyjni weterani przypominali mi �y�wiarzy, a ja wygl�da�em jak nowicjusz, kt�ry po raz pierwszy wszed� na lodowisko. - Profesorze, nie �pi pan? - Dzi�kuj�. Pami�tam. Wiem, �e za p� godziny w��czamy ekran. - Przechodzi�em w pobli�u i pomy�la�em... Dzi� jest pa�ski dzie�, profesorze. Posiedzia�em chwil�, ws�uchuj�c si� w ciche szumy i szmery wype�niaj�ce stacj�. Te d�wi�ki, cho� wydawa�y si� bardzo s�abe, by�y zdumiewaj�cym dowodem �ycia, stanowi�y kontrast z beznadziejn� pustk� przestrzeni. Oto brz�kn�� rondel w kambuzie, zaterkota� robot, zaszele�ci�o powietrze w przewodach klimatyzatora, rozbucza� si� jaki� aparat w laboratorium, pisn�� kociak... Koci�t jest, tak mi si� przynajmniej wydaje, co najmniej osiem. Wyfruwaj� z ka�dych drzwi, strosz� sier��, p�ywaj� przed oczami i usi�uj� wczepi� si� pazurkami w jaki� solidny, najlepiej nieruchomy przedmiot. - Jest pan ju�, profesorze? Dzi� jest pa�ski dzie�. To rosyjski fizyk. Fizycy odwalili ju� swoja robot� i teraz mogli jedynie czeka� i denerwowa� si� razem z nami. - Nie. Dzi� jest nasz wsp�lny dzie� - odpowiadam. - Ale przede wszystkim dzie� Sylwii. Sylwia siedzi pod �cian� naprzeciw ekranu. Na kolanach trzyma notes. U�miecha si� do mnie z nie�mia�� wdzi�czno�ci�. Nie obawiaj si�, myszko, nikt ci� st�d nie wyp�dzi. Dzi� naprawd� jest nasz dzie� przecie� ekran b�dzie na razie pracowa� tylko dla nas, jedynych tutaj specjalist�w. Pozostali projektowali go, obliczali, montowali, regulowali i dostrajali. My b�dziemy patrze�. Sylwia jest antropologiem, a ja historykiem. - Gor�co panu, profesorze? - zapyta� Ticke spod otwartej pokrywy pulpitu sterowniczego. - Pewnie, �e gor�co - powiedzia� rosyjski fizyk. - Chcia�oby si� otworzy� lufcik w kosmos. - Przezi�bisz si� - powiedzia� kapitan. - Dzi� jest pa�ski dzie�, profesorze, je�li tylko fizycy nie na�gali. Kapitan zasiad� w fotelu tu� pod ekranem, ogromnym, na ca�� �cian�, czarnym i dlatego bezdennie g��bokim. Rosyjski fizyk wyj�� z kieszeni miniaturowe szachy, ale nie utrzyma� ich w r�ku. Pude�ko otworzy�o si� i pionki wachlarzowato, niczym stado sp�oszonych wr�bli, rozlecia�y si� po laboratorium. - Pi�tna�cie minut - powiedzia� Richard Tempest. Wszyscy obecni byli spokojni, mo�e nazbyt spokojni. Bezszelestnie w�lizgiwali si� do laboratorium technicy, co� tam robili przy pulpicie i porozumiewali si� kr�tkimi, urywanymi, najcz�ciej zupe�nie niezrozumia�ymi zdaniami. Sala z wolna wype�nia�a si� widzami. Zrobi�o si� ciemno. Jaki� m�odzieniec zdj�� kamasze i zawisn�� na klamrze pod sufitem. - Niech pan si�dzie tu, bli�ej - powiedzia� kapitan. - A gdzie jest Sylwia? Paraswati ust�pi� mi miejsca. Zacisn�wszy palce na por�czach fotela, poczu�em si� znacznie pewniej. - A ja wci�� nie mog� uwierzy� - powiedzia�a Sylwia patrz�c na Ticke�a, kt�ry pochylony nad mikrofonem przekazywa� do ster�wki jakie� liczby. Ticke wyprostowa� si�, spojrza� na nas niczym dow�dca na swych �o�nierzy przed decyduj�c� bitw�, zerkn�� na ekran i powiedzia�: - �wiat�o. - Niech si� stanie �wiat�o - szepn�� rosyjski fizyk, kt�ry dawno ju� zrezygnowa� z �owienia swoich pionk�w. Lampy w laboratorium przygas�y, dzi�ki czemu wyra�niej rozjarzy�y si� indykatory na pulpicie. - Zaczynajcie - oderwa�a si� ster�wka. Na czarnej elipsie ekranu pojawi�a si� jasna chmurka. Zrodzi�a si� ona gdzie� w jego g��bi, ale stopniowo ja�nia�a, zbli�a�a si� i rozlewa�a coraz szerzej. Przebiega�y po niej zielone iskry. Trwa�o to oko�o minuty, a potem ekran nagle zniebieszcza�, a w jego dolnej cz�ci ukaza�y si� rude i bia�e plamy, tworz�ce jaki� bardzo nieostry obraz. - Jest - powiedzia� Paraswati. - Znacznie lepszy ni� wczoraj. - Znakomity! - mrukn�� z rozczarowaniem w g�osie kt�ry� z widz�w. - Ach! - wykrzykn�a Sylwia. Czarodziej zdar� bielmo z ekranu, nastawi� dok�adnie ostro�� i naszym oczom ukaza� si� zwyczajny ziemski krajobraz, tak realny i plastyczny, jakby ekran by� oknem wychodz�cym na s�siedni �wiat, zalany gor�cym s�o�cem, przesycony kurzem i �wie�ym wiatrem. Szeroki b��kitny pas przekszta�ci� si� w niebo, a na brunatnawym piasku zarysowa�y si� domy, g��bokie koleiny na w�skiej drodze i rzadko rozrzucone palmy. - Wszystko w porz�dku - powiedzia� Ticke. - Jeste�my na miejscu. - Zgadza si�? - zapyta� kapitan. - Chwileczk� - powiedzia�em. By�o po�udnie. Delikatny py� wirowa� nad ziemi�, zryt� i zdeptan� kopytami bawo��w. W samym �rodku obrazu wznosi� si� nie wyko�czony gmach opleciony bambusowymi rusztowaniami i pokryty trzcinowymi matami - logiczne centrum sceny, kt�r� obserwowali�my. Niezliczone zaprz�gi wo��w i bawo��w ci�gn�y w jego stron� ze stosami ��tych cegie�. Balansuj�c na gi�tkich bambusowych �erdziach, wspina�y si� na rusztowania ca�e t�umy prawie nagich ludzi. Na samej g�rze pracowali murarze. W lewej cz�ci ekranu widach by�o werand� z kolumienkami obficie zdobionymi delikatn� snycerk�. Przed ni� drzemali dwaj wojownicy z dzidami w r�kach... - No i jak, profesorze? Wszyscy czekali na moj� odpowied�. - To jest Pagan - odpar�em. - Koniec jedenastego stulecia. - Hura! - wykrzykn�� kto� p�g�osem. - Uda�o si�? - zapyta� g�o�nik podnieconym tonem. - Hura! - odpowiedzia� mu rosyjski fizyk. - Ale z nas zuchy! - Do g�ry profesora - zaproponowa� podst�pny Ticke. - Dlaczego mnie? Mogli�cie przecie� pokaza� ten obraz co najmniej kilkudziesi�ciu innym historykom, i ka�dy z nich powiedzia�by to samo. - Ale profesor powiedzia� pierwszy! Musieli si� w jaki� spos�b odpr�y�, niech wi�c ju� lepiej podrzucaj� mnie ni� Sylwie. Stara�em si� jedynie nie zahaczy� o jaki� aparat, chocia� nie musia�em zupe�nie tego robi�, gdy� lata�em wolno i godnie, niczym wielki balon. Moi prze�ladowcy r�wnie� odrywali si� od pod�ogi i wzlatywali wraz ze mn�, przez co w p�mroku laboratorium, o�wietlonego jedynie s�o�cem dalekiego �wiata, zdawa� si� k��bi� jeden wielor�ki i wielog�owy potw�r. Nie daj Bo�e, aby ludzie z tamtej strony ekranu zdo�ali zajrze� na nasz� stron�, gdy� z pewno�ci� umarliby ze strachu. - Patrzcie! - powiedzia�a Sylwia, kt�ra zdo�a�a ukry� si� w k�cie i w ten spos�b unikn�� udzia�u w powszechnej zabawie. - Patrzcie, cz�owiek! Pomarszczony, wyschni�ty na wi�r starzec ni�s� wysoki gliniasty garnek, przyciskaj�c go do piersi. Szed� tak blisko i by� widoczny tak wyra�nie, �e mo�na by�o policzy� wszystkie zmarszczki na jego twarzy, i najdziwniejsze dla nas by�o to, �e nas nie widzi. Zatrzyma� si� na moment, obr�ci� g�ow� w nasz� stron�, westchn�� i ruszy� dalej. To jego spojrzenie natychmiast st�umi�o rozhukan� zabaw�. Ludzie opadali w d� niczym jesienne li�cie. - Chcia� nam powiedzie�: �Dlaczego podgl�dacie?�, ale nie wiedzia�, w jakim j�zyku powinien do nas przem�wi�. - Szkoda, �e film jest niemy. - A profesor potrafi�by go zrozumie�? - Z trudem. Up�yn�o prawie tysi�c lat. - C� za znakomita rozdzielczo��! - Profesorze, prosz� nam o nich opowiedzie�. - Nie zanudz� was? - Nigdy! - Niech pan nam opowie! - Nie wiem, od czego zacz�� - powiedzia�em. Bardzo nie lubi� znajdowa� si� w centrum uwagi. W dodatku nie mog�em wyzwoli� si� spod wra�enia, �e w�a�ciwie jestem uzurpatorem, samozwa�cem. Bo przecie� dzi� najwa�niejsza wcale nie by�a historia, lecz to, �e ludziom uda�o si� wreszcie zajrze� w swoja przesz�o��. Czarnymi b�yskawicami przemkn�y przez ekran zak��cenia, ziemia zako�ysa�a si�. - Zwi�ksz nat�enie pola - zwr�ci� si� kapitan, do Ticke�a. - Ju� ucieka - odpar� Ticke. - Jeszcze najwy�ej cztery minuty. - Profesorze, prosz� nam o nim opowiedzie�!... - To by�o wielkie pa�stwo. Jego w�adza rozci�ga�a si� od Himalaj�w i g�r na po�udniu dzisiejszych Chin do Zatoki Bengalskiej. Istnia�o dwie�cie pi��dziesi�t lat, a jego stolic� by�o miasto Pagan. Gmach opleciony rusztowaniami to �wi�tynia Ananda, pierwsza z gigantycznych �wi�ty� zbudowanych w Paganie za panowania cesarza Czangzitty. Ta �wi�tynia, podobnie jak ca�e mn�stwo innych �wi�ty� i pag�d w ��cznej liczbie oko�o pi�ciu tysi�cy, stoi w centrum Birmy, na brzegu rzeki Irawadi. - Stoi do dzi�? - Do dzi�. Starzec z garnkiem w r�kach zn�w przeszed� przez ekran. By�o mu ci�ko i gor�co. Patrz�c na niego zrozumia�em, �e w laboratorium te� jest bardzo gor�co. Nag�e ekran zm�tnia�, ale przedtem zd��yli�my zobaczy�, jak do starca podbieg�a dziewczynka i wyj�a mu garnek z r�k. Czarne b�yskawice pokrywa�y obraz tak g�sta siatk�, �e twarzy dziewczynki nie zdo�ali�my ju� rozr�ni�. Zap�on�o sztuczne, martwe �wiat�o lamp sufitowych. Kapitan ostro�nie wsta� z fotela i powiedzia�: - Koniec seansu. - A mo�e niczego nie by�o, a to wszystko tylko si� nam wydawa�o? - zapyta� Paraswati. - Wszystko zosta�o zarejestrowane - odpar� Ticke - cho�by zaraz mo�na wy�wietli� ta�m�. Obecni nie spieszyli si� z opuszczaniem sali, kt�ra w istocie przypomina�a widowni� kina, w kt�rym przed chwil� wy�wietlono nies�ychanie pi�kny, znakomity artystycznie i dziwny film. - Ticke, przeka� do ster�wki, �eby rozpocz�li wirowanie. Kapitan pom�g� mi wydosta� si� z fotela i dotrze� do drzwi. - To by�o wspania�e - powiedzia�em do niego. - A pan nie chcia� tu przyjecha�. - Wiedzia� pan o tym? - Tak. - Jestem konserwatyst�, a w chronoskopie trudno jest uwierzy� nawet cz�owiekowi �wie�szej daty. Naprawd� nie chcia�em lecie� na stacj�. Namawia�em rektora, �eby wybra� kogo� m�odszego, mniej zapracowanego, mobilniejszego. �Dobrze - m�wi�em do niego. - Przypu��my, �e chronoskopia rzeczywi�cie ma jakie� realne podstawy. Przypu��my nawet, �e w pewnych warunkach mo�na odnale�� punkt przestrzeni, kt�rego czas w�asny op�niony jest w stosunku do czasu ziemskiego o tysi�c lat lub wi�cej. Co wi�cej, przypu��my, �e z tego punktu b�dzie mo�na spojrze� na Ziemi�. Ale co my zobaczymy z takiej odleg�o�ci?� Rektor by� cierpliwy i szalenie uprzejmy. Taki sam by� dwadzie�cia lat temu, kiedy zdawa� u mnie egzamin z historii Birmy. Zawsze zachowywa� si� z uprzejm� pob�a�liwo�ci� bez wzgl�du na to, czy rozmawia� ze swoim nauczycielem, czy z jednym z podleg�ych mu profesor�w. �Nie - odpowiedzia� mi. - Nie ma pan racji, profesorze. Z r�wnym powodzeniem m�g�by pan powiedzie�, �e parow�z nie ruszy z miejsca, bo nie jest zaprz�ony w konia. Nikt nie budowa�by przez ca�e lata stacji, gdyby chronoskopia by�a mitem. Je�li fizycy uwa�aj�, i� ekran stacji zdo�a zajrze� do jedenastowiecznej Birmy, to znaczy, �e tak b�dzie... - Rektor przyg�adzi� na ciemieniu nie istniej�ce w�osy i popatrzy� na mnie z wyrzutem, �e niby prze�y�em tyle lat i pow�tpiewam we wszechpot�g� nauki. Potem powiedzia� zupe�nie innym tonem, tonem, kt�remu winien towarzyszy� serdeczny u�miech: - W ka�dym razie zale�y nam na tym. �eby na stacji znalaz� si� najlepszy historyk Birmy. Pan, profesorze, jest najlepszym znawca historii Birmy, o czym jestem przekonany nie tylko jako rektor, ale r�wnie� jako pa�ski ucze�. I je�li drogi jest panu presti� uniwersytetu...� Tu jego g�os opad� do nies�yszalnego szeptu, po czym rektor zaproponowa� mi szklank� zimnego soku pomara�czowego. Wypi�em go i pomy�la�em: a dlaczeg� by nie? Przecie� nigdy jeszcze nie dociera�em dalej ni� na Ksi�yc. Stacja ukaza�a mi si� najpierw jako zielona iskra na ekranie radiolokatora, wyros�a p�niej w - k��bowisko rur, ku� i lin, aby powita� mnie u�ciskami r�k m�odych przewa�nie, nieznajomych ludzi i upa�em. Na stacji panowa� klimat przypominaj�cy pogod� w Rangunie w majowy wiecz�r, wilgotny od tchnienia bliskich monsunowych chmur i duszny dlatego, �e promienie s�o�ca zab��kane w li�ciach tamaryszku podgrzewaj� niebieskawe powietrze. - Nawali�y nam klimatyzatory - powiedzia� Ticke, m�odzieniec, kt�rego d�ugie rz�sy rzuca�y pow��czyste cienie na wystaj�ce ko�ci policzkowe. - Wczoraj by�o tylko osiem stopni ciep�a. Ale my to dzielnie znosimy. Kapitan zaprowadzi� mnie do kajuty. - Dobrze, �e pan przylecia� - powiedzia� do mnie. - To znaczy, �e nie pracujemy na darmo. - Dlaczego? - Pan jest cz�owiekiem bardzo zaj�tym, a wi�c skoro pan zdecydowa� si� rzuci� wszystko i przylecie� do nas, to znaczy, �e chronoskopia jest warta tego, aby si� ni� powa�nie zaj��. Kapitan �artowa�. Wierzy� w chronoskopi�, wierzy�, �e ekran b�dzie dzia�a�, i pragn��, abym ja r�wnie� w to Uwierzy�. Od tego dnia up�yn�y trzy tygodnie i entuzja�ci ekranu (innych tu nie by�o) zyskali we mnie pe�nego zapa�u neofit�. Trzy razy w ci�gu tych trzech tygodni ekran rozja�nia� si�, wype�nia� si� r�nobarwnymi chmurkami, ukazywa� nam przelotnie jakie� niezrozumia�e obrazy, i to wszystko. A� wreszcie dzisiaj zobaczyli�my Pagan. O si�dmej czasu pok�adowego zebrali�my si� w laboratorium. I tak codziennie. Jeden seans na dob�. Dwadzie�cia siedem minut z sekundami. Potem obraz rozp�ywa� si�... Moje pierwotne przypuszczenie, �e weranda czy taras z kolumnami stanowi fragment pa�acu cesarza Czangzitty, potwierdzi�o si� ju� nast�pnego dnia, kiedy w po�owie seansu w oddali zak��bi� si� kurz, z kt�rego po chwili wy�onili si� je�d�cy, aby osadzi� konie przed stopniami tarasu. Stra�nicy wypr�yli si� i unie�li dzidy. Do tarasu zbli�y� si� s�o� z k�ami okutymi miedzi�. Na jego grzbiecie, pod z�otym baldachimem, siedzia� niestary jeszcze m�czyzna o grubo ciosanej twarzy. Pozna�em go, bo wielokro� widzia�em jego pos�g w mrocznej centralnej sali �wi�tyni Ananda. Rze�biarz doskonale odda� podobie�stwo portretowanego w�adcy. Teraz ju� nie ulega�o najmniejszej w�tpliwo�ci, �e matk� cesarza, jak to utrzymywa�y kraniki, by�a Hinduska. - No tak - powiedzia�em w�wczas. - Mia�em racj�. Kronikom nale�y wierzy� g��wnie w tych fragmentach, kt�rych nie mo�na uzasadni� p�niejszymi wzgl�dami natury politycznej. - Kto to jest? - zapyta� Ticke. - Cesarz Czangzitta - zdziwi�em si�. - To przecie� oczywiste! - Profesorze, pan jest wspania�y - powiedzia� kapitan. - Rzecz jasna, �e to jest cesarz Czangzitta, znany nam wszystkim od najm�odszych lat. Cesarzowi towarzyszy� nieodst�pnie najwy�szy kap�an, posta� r�wnie� doskonale znana ze �r�de� pisanych, Szin Arachan, zasuszony starzec o godnym wygl�dzie. Starzec nie uda� si� wraz z cesarzem do pa�acu, lecz dawa� jakie� cenne wskaz�wki budowniczemu Anandy, rysuj�c lask� na piasku r�ne szczeg�y architektoniczne. Tego samego dnia zobaczyli�my, jak nadzorcy katuj� bambusowymi kijami robotnik�w, kt�rzy co� przewinili. Widok by� okropny i wydawa�o si�, �e krzyki ludzi przez setki lat i miliardy kilometr�w przenikaj� do laboratorium. W dwie minuty p�niej ju� ca�a stacja wiedzia�a, co si� dzieje, i w sali st�oczyli si� fizycy, elektronicy i monterzy, a ich ocena okropnego widowiska by�a tak ostra, �e zacz��em wstydzi� si� �redniowiecznej Birmy i chyba dlatego powiedzia�em, gdy ju� zgas� ekran: - Naturalnie, gdyby nam pokazano wyprawy krzy�owe lub oprycznik�w Iwana Gro�nego, nikt z was by si� nie oburza�. - Profesorze, prosz� si� nie martwi� - odpowiedzia� mi w imieniu wszystkich kapitan. - Bywa�o znacznie gorzej. I wcale nie musieliby�my si�ga� tak daleko w przesz�o��. Ale zobaczyli�my w�a�nie Birm� i nie mo�emy wej�� w ekran, aby z�apa� nadzorc� za r�k�. Nast�pnego dnia na piasku, gdzie wymierzano kar� bambus�w, widnia�y brunatne plamy �krwi. Pod koniec seansu zerwa� si� wiatr i zasypa� je kurzem. �ycie moich odleg�ych przodk�w by�o ci�kie, brudne i okrutne. Z�oty wiek z kronik i legend wygl�da� w istocie zupe�nie inaczej. Tym bardziej zdumiewa�a �wi�tynia Ananda, doskona�a, lekka, szlachetna w kszta�cie, zbudowana po to, aby przez wieki ca�e wys�awia� Imperium Paga�skie. Dumnie wynosi�a si� ponad cierpieniami ma�ych ludzi i stawa�a si� pomnikiem tych w�a�nie maluczkich, kt�rzy nie darmo jednak prze�yli swoje niezbyt d�ugie lata. Starzec, kt�ry ni�s� wod� pierwszego dnia, mia� c�rk�, kt�r� znali wszyscy mieszka�cy stacji, a fizycy, ludzie o naturach hazardzist�w, przychodz�c ma spotkanie z ni� zak�adali si� uprzednio o to, czy pojawi si� dzi�, czy nie. C�rka (a mo�e wnuczka) starca by�a niezbyt wysoka, smuk�a i gi�tka jak trzcina. Jej czarne w�osy zwi�zane by�y rzemykiem na karku i ozdobione drobnymi bia�ymi kwiatuszkami. Sk�r� mia�a barwy teakowego drewna, a oczy podobne do g�rskich jezior. Nie pr�bujcie zarzuca� mi romantycznej przesady, gdy� w�a�nie tak� j� pami�tam, w�a�nie takie por�wnania przysz�y mi do g�owy, kiedy j� po raz pierwszy ujrza�em. I skoro ja, stary cz�owiek, wyra�am si� o niej tak g�rnolotnie, to o m�odych nie ma nawet co m�wi�. Tylko Sylwia by�a niezadowolona. Wpatrywa�a si� w Ticke�a, a Ticke nie odrywa� wzroku od paga�skiej dziewczyny. Kt�rego� dnia niechc�cy pods�ucha�em rozmow� Sylwii Haugh z Tickem. - Wszystko to, co widzimy na ekranie, przypomina spektakl teatralny - powiedzia�a Sylwia. - Czujesz to, Ticke? - Chcesz powiedzie�, �e to wszystko zosta�o przez kogo� wymy�lone? - Prawie. Tego nie ma. - Ale ci ludzie s� realni i nie wiemy, co si� z nimi stanie jutro. - Nie, wiemy. Profesor wie. Ci ludzie umarli prawie tysi�c lat temu. Zosta�a tylko �wi�tynia. - Nie, oni s� realni. St�d, ze stacji, widzimy ich prawdziwe �ycie. - Oni umarli tysi�c lat temu. - Przypatrz si�, jak ona si� u�miecha. - Ona nigdy ci� nie zobaczy. - Za to ja j� widz�. - Ale ona - umar�a tysi�c lat temu! Nie mo�na zakocha� si� w cieniu. - Sylwio, zastan�w si�, co m�wisz! Sk�d ci przysz�o do g�owy, �e si� w niej zakocha�em? - W przeciwnym razie tak gor�co by� jej nie broni�. - Wcale jej nie broni�. - Chcia�by�, �eby dzisiaj przysz�a. - Chcia�bym. - Szaleniec... Siedzia�em ukryty w g��bokim fotelu i do ko�ca mnie nie zauwa�yli. U�miechn��em si�, kiedy Sylwia uciek�a korytarzem, przyciskaj�c do piersi teczk� ze zdj�ciami i rysunkami Birma�czyk�w �yj�cych w okresie paga�skim. Ticke wr�ci� do pulpitu i zacz�� w nim grzeba�, pogwizduj�c cicho jak�� smutn� melodi�. Przypomina� cz�owieka, kt�ry pokocha� Nefretete, uwiecznion� w kamieniu pi�kn� chwil� z dalekiej przesz�o�ci. W trzy dni p�niej zn�w wydarzy�o si� co�, co rozpali�o do bia�o�ci ca�� stacj�, gdy� wszyscy jej mieszka�cy szalenie interesowali si� �yciem Paganu. Przyjechali pos�owie khmerscy. Cz�owiekowi, nie znaj�cemu historii Birmy, trudno chyba b�dzie zrozumie� moje podniecenie, kiedy rozpozna�em Khmer�w w zm�czonych d�ug� drog�, d�ugow�osych, bogato odzianych m�czyznach. Khmerowie schodzili z kl�kaj�cych s�oni, a s�udzy otwierali nad nimi z�ote parasole, oznaki szlachectwa i w�adzy. Tak, to byli Khmerowie, z kt�rych imperium graniczy� Pagan. I mo�e w�a�nie teraz, jutro lub pojutrze, zostanie rozstrzygni�ty d�ugi sp�r historyk�w o to, czy Pagan p�aci� danin� Angkorowi, czy te� racj� mia�a kronika Dhammajan Jazawin, utrzymuj�ca, �e kr�lowie khmerscy uznawali zwierzchnictwo Paganu. Pos�owie udali si� do pa�acu. Za nimi s�udzy nie�li skrzynie z podarunkami, naczynia z betelem, tace pe�ne owoc�w. Ca�y pa�ac ogarni�ty by� podnieceniem, otoczony t�umem gapi�w, a przez tumany wzniesionego przez nich kurzu wida� by�o czasem, jak robotnicy pospiesznie zdzieraj� rusztowania i maty ze �wi�tyni Ananda, kt�r� najwyra�niej zamierzano pokaza� szacownym go�ciom. W nocy musia�em za�y� �rodek nasenny. Sen nie przychodzi�. Czas stan�� w miejscu. Pos�owie w ka�dej chwili mogli odjecha�, usun�� si� z mego pola widzenia i ju� na zawsze przepadn� dla mnie i historii wszystkie te drobne szczeg�y zachowania, kt�re tylko ja potrafi�bym zrozumie�, a wedle kt�rych mo�na bezb��dnie okre�li� rzeczywiste stosunki mi�dzy Birma�czykami a Khmerami - odwiecznymi konkurentami i wielkimi budowniczymi. ... I zn�w ekran si� rozjarzy�. Gapie wci�� t�oczyli si� wok� pa�acu. To znaczy, pomy�la�em i nieco ul�y�o mi na sercu, to znaczy, �e pos�owie jeszcze nie odjechali. Od studni sz�a z pe�nym dzbanem nasza znajoma dziewczyna. Postawi�a go na stopniach tarasu i powiedzia�a co� do stra�nika. Widocznie w Paganie panowa�y do�� proste obyczaje, bo stra�nik nie odp�dzi� dziewczyny, lecz zacz�� z ni� z wielkim o�ywieniem rozmawia�. Potem przy��czy� si� do nich mnich w niebieskiej todze braci le�nych, zajrza� przez balustrad� do wn�trza pa�acu, a drugi stra�nik co� weso�o do niego zawo�a�. Jaki� m�czyzna, gruby i l�ni�cy od oliwy, pewnie kt�ry� ze s�ug pa�acowych, wyszed� na taras, podni�s� dzban i napi� si� z niego. Ticke zapomnia� o pulpicie. Wpatrywa� si� jak zahipnotyzowany w dziewczyn�. Nieznacznie zerkn��em w inn� stron�, tam gdzie siedzia�a Sylwia. Sylwia udawa�a, �e bez reszty poch�aniaj� j� notatki. Jeden z khmerskich pos��w wolno i uroczy�cie, jak aktor podrz�dnego teatru, wy�oni� si� spoza kraw�dzi ekranu i stan�� przy balustradzie, patrz�c z roztargnieniem na bia�a �wi�tyni�. Za nim lekko, postukuj�c odrobin� lask�, kroczy� Szin Arahan, najwy�szy kap�an. Zapyta� o co� Khmera, a siedz�cy obok mnie fizyk odgad� jego pytanie: - No i jak, podoba si� wam nasza �wi�tynia? Khmer odpowiedzia�, a fizyk zn�w przet�umaczy�: - Niez�a. Mamy lepsze. Ticke patrzy� tylko na dziewczyn�. Dziewczyna patrzy�a na Khmera, kt�ry by� dla niej egzotycznym wys�annikiem obcego, niedost�pnego �wiata. Khmer widocznie poczu� jej wzrok, bo obr�ci� si� do Szin Arahana i co� do niego powiedzia� z u�miechem. Fizyk natychmiast przet�umaczy�: - Dziewczyny macie tu lepsze ni� �wi�tynie. Kto� za mn� zachichota�. Ticke posmutnia�. Szin Arahan kiwn�� g�ow� i r�wnie� zerkn�� na dziewczyn�, kt�ra zmiesza�a si� i cofn�a o par� krok�w. Stra�nicy wybuchn�li gromkim �miechem. Khmer r�wnie� si� roze�mia� i zacz�� do czego� namawia� Szin Arahana, wskazuj�c dziewczyn� upier�cienionym palcem... Najwy�szy kap�an u�miecha� si� tylko uprzejmie, ale najwidoczniej nie dawa� spodziewanej odpowiedzi. - �Oddaj j� mnie�, domaga si� szacowny go�� - powiedzia� fizyk. - Przesta�! - skarci�a go Sylwia. - Rzeczywi�cie, daj spok�j - popar� j� Paraswati. - Co my bez niej zrobimy? - Przecie� on jest stary - powiedzia�a Sylwia. Ticke nie s�ucha� ich. Patrzy� na ekran. Potem przyzna� mi si�, �e wci�� walczy� z pragnieniem wy��czenia go, jakby to mog�o cokolwiek zmieni�, przerwa� �a�cuch wydarze�. Ale powiedzia� to o wiele p�niej. Khmer odszed� wyra�nie niezadowolony. Powiedzia�em: - To oczywiste, �e Pagan nie by� wasalem Khmer�w, gdy� w przeciwnym Fazie Szin Arahan nie odwa�y�by si� odm�wi� pos�owi. Ten kap�an by� wielkim dyplomat�... Inna rzecz, �e nie wiemy, czy istotnie Khmer ��da� podarowania mu dziewczyny. - �eby tylko jako� to j� omin�o... - powiedzia� Paraswati. Jego obawy by�y niestety uzasadnione. Szin Arahan przez chwil� sta� na werandzie i nad - czym� si� zastanawia�, ukrywszy oczy w siatce zmarszczek. Wydawa�o si�, �e nie widzi nikogo z otaczaj�cych go ludzi, ale kiedy dziewczyna podkrad�a si� do tarasu, �eby wzi�� dzban, nagle ockn�� si�, krzykn�� co� do stra�nik�w, odwr�ci� si� i szybko wszed� do pa�acu. Stra�nicy podeszli z dw�ch stron do znieruchomia�ej z przera�enia dziewczyny, a jeden z nich tr�ci� j� w plecy drzewcem dzidy. Dziewczyna pokornie posz�a przed nimi przez plac, a t�um gapi�w w milczeniu rozst�pi� si� przed ni�. Seans ko�czy� si�. Tym razem nikt nie wyszed� z laboratorium. Kiedy zap�on�y lampy, stwierdzi�em, �e wszyscy patrz� na mnie, jakbym potrafi� wyja�ni� widzian� dopiero co scen�, a najwa�niejsze, przekona� ich, �e dziewczynie nie stanie si� �adna krzywda... Powiedzia�em wi�c: - W najlepszymi razie Szin Arahan kaza� j� ukry� przed Khmerem. Mo�e zna jej ojca, a mo�e zwyczajnie zrobi�o mu si� jej �al. - A w najgorszym? - Nie wiem. Najgorszych wariant�w jest zawsze znacznie wi�cej ni� najlepszych. Ca�kiem mo�liwe, �e najwy�szy kap�an postanowi� jednak zrobi� niespodziank� Khmerowi i wr�czy� mu podarek przed odjazdem. Mo�liwe te�, �e dziewczyna czym� uchybi�a pos�owi i zostanie za to ukarana... - Ale przecie� ona nic nie powiedzia�a... - Tak jeszcze ma�o wiemy o zwyczajach tamtej epoki! Ticke wieczorem przyszed� do mojej kabiny. - Profesorze, ja oszalej� - powiedzia�. - Czym ci mog� pom�c? - zapyta�em. - Postaraj si� zrozumie�, �e to jest iluzja, jakim� cudem zachowany film dokumentalny, a my jeste�my pierwszymi lud�mi, kt�rzy go ogl�daj�. - W to nie mo�na uwierzy�. Chcia�em wy��czy� ekran, bo pomy�la�em, �e w ciemno�ci ona zdo�a�aby uciec. Ticke wyszed� skontrolowa� aparatur�, upewni� si�, �e jutrzejszego seansu nie zak��ci �adne przypadkowe uszkodzenie. Ale tego dnia nic szczeg�lnego si� nie wydarzy�o. Nieprawda. Widzieli�my starca, kt�ry le�a� w kurzu przed stopniami pa�acu i b�aga� stra�nik�w, �eby wpu�cili go do �rodka, ale tym razem stra�nicy byli surowi i milcz�cy. To znaczy, �e dziewczynie nadal grozi�o niebezpiecze�stwo. Ze �wi�tyni robotnicy zdejmowali ostatnie rusztowania i doprowadzali j� do porz�dku. U jej podn�a wykopali w�ski, g��boki d�, od pa�acu do g��wnego wej�cia roz�o�yli maty, a �o�nierze z kr�tkimi zakrzywionymi mieczami rozp�dzali gapi�w, �eby nie zadeptali powsta�ego w ten spos�b chodnika. G��wna ceremonia zosta�a przeniesiona na jutro. Cz�owiek jest bardzo dziwnym stworzeniem. Jeszcze dwa dni temu interesowa� mnie tylko jeden problem: jakie stosunki zale�no�ci ��czy�y Pagan z Ankgorem, kto komu sk�ada� daniny. To by�a kwestia niezmiernie wa�na dla historii Birmy, ale ma�o interesuj�ca kogokolwiek poza mn�. Natomiast w dniu ostatniego seansu, w dniu, na kt�ry przypad�a konsekracja �wi�tyni Anada, ceremonia nies�ychanie uroczysta, szczeg�lnie uroczysta ze wzgl�du na obecno�� zagranicznych go�ci, zapomnia�em o suwerenach, wasalach i w og�le w�adcach. Tak samo, jak wszyscy pozostali mieszka�cy stacji, niepokoi�em si� o losy dziewczyny, kt�rej zdj�cia wisia�y chyba w co drugiej kabinie i za kt�rej u�miech gotowi byli�my pope�ni� ka�de szale�stwo. Ale nie mogli�my pope�ni� �adnego. - Pozycja - m�wi do mikrofonu Ticke. - �wiat�o. Seans. - Jest pozycja - odpowiada ster�wka. Ga�nie �wiat�o. Na ekranie ukazuje si� plac wype�niony po brzegi t�umem ludzi. Wolny jest tylko prowadz�cy do �wi�tyni chodnik u�o�ony z mat. W pobli�u �wi�tyni t�um rozpada si� na jaskrawe plamy. W niebieskich togach stoj� ari, bracia le�ni. Bramini s� spowici w bia�e szaty, a prawdziwi buddy�ci, wsp�wyznawcy Szina Arahana maj� na sobie togi ��te i pomara�czowe. Kurz unosi si� nad st�oczonymi lud�mi i przes�ania ca�� scen� lekk� mgie�k�. Uroczysta procesja schodzi majestatycznie z werandy. Jako pierwszy wst�puje na chodnik Szin Arahan, prowadzony pod r�ce przez mnich�w. Zanim pod dwustoma z�otymi parasolami kroczy cesarz Czangzitta. Nast�pnie ministrowie, urz�dnicy, pos�owie Kambod�y, pos�owie Arakanu, pos�owie Cejlonu... Technicy daj� maksymalne powi�kszenie i dlatego wydaje si� nam, �e rama ekranu zapada si� w g��b, �wi�tynia ro�nie i wraz z cesarzem zbli�amy si� ku niej, niezwykle dzi� pi�knej i z�owieszczej. Nikt, nawet ja, stary dure�, nie wie, co si� mo�e za moment wydarzy�, wi�c wszyscy czekamy w napi�ciu. Czekamy, a� cesarz pokona odleg�o�� dziel�c� go od �wi�tyni. Spogl�dam na zegarek. Do ko�ca seansu zosta�o dziesi�� minut. Niechaj to, my�l� ma�odusznie, co si� ma sta�, stanie si� potem, kiedy ju� tego nie b�dziemy widzie�. I w tym samym momencie zaczynam rozumie�, czego si� l�kam, do czego nie chc� si� przyzna� nawet samemu sobie i czego nikt nie mo�e wiedzie�. Istnieje pewna legenda odnotowana w wielu kronikach, w kt�r� wierzy wi�kszo�� historyk�w. M�wi ona, �e w dniu konsekracji �wi�tyni pod jej murami wykopano g��boki d�, w kt�rym pogrzebano najpi�kniejsza dziewczyn� cesarstwa. Widz�, jak cesarz wraz z ca�� procesj� zatrzymuje si� nad wykopanym wczoraj do�em, i m�wi�: - Tak. - Co? - zapyta� Ticke. - Co si� stanie? - Mog� si� myli�. - Profesorze, co si� stanie?! Opowiadam im legend�. Jeszcze nie zdo�a�em jej sko�czy�, gdy t�um rozst�pi� si� i mnisi w ��tych togach przyprowadzili przed oblicze cesarza obna�on� do pasa, zap�akan�, pi�kn� jak nigdy dziewczyn�. Nasz� dziewczyn�. Patrz� na zegarek. Do ko�ca seansu pozosta�y cztery minuty. �eby to wszystko ju� jak najszybciej si� sko�czy�o. Niczego ju� nie zmienimy. Ticke zas�ania mi ekran. Stoi tu� przy nim, jakby usi�owa� na zawsze zapami�ta� t� chwil�, jakby chcia� zapami�ta� twarze mnich�w prowadz�cych dziewczyn� i zem�ci� si� na nich za to, jakby chcia� zapami�ta� twarz kata, barczystego, ciemnosk�rego m�czyzny z no�em w r�ku, kt�ry wychodzi dziewczynie naprzeciw i czeka w p�obrocie na znak Szina Arahana. - Ticke, odejd� - m�wi kto� za moimi plecami. Ticke nie s�yszy. Szin Airahan pochyla g�ow�. Znajdujemy si� tak blisko ludzi zgromadzonych przed �wi�tyni�, �e omal s�yszymy ich oddechy i urywany j�k dziewczyny, kt�ra jak zaczarowana patrzy na l�ni�cy n� i zaraz krzyknie... - Aj!... - rozlega si� krzyk. Odwracamy si�. Koniec. W drzwiach stoi Sylwia. Sp�ni�a si�. Z pewno�ci� nie zamierza�a tu przyj��, ale nie wytrzyma�a samotno�ci. Sylwia zaciska r�k� usta i wpatruje si� w ekran. My te� wracamy do niego. Za p�no. Przegapili�my w�a�ciwy moment. Przegapili�my moment, w kt�rym Ticke zbli�y� si� do ekranu i wszed� we�. Ticke�a nie ma na sali. Ticke jest w Pagnie. W jaki� nieprawdopodobny, niewyt�umaczalny spos�b znalaz� si� o tysi�c lat i miliardy kilometr�w od nas w t�umie mnich�w, wielmo��w, �o�nierzy, niebieskich ari i bia�ych bramin�w. Rozwarte w krzyku usta... R�ka kata, znieruchomia�a w powietrzu... Mnisi padaj�cy na twarz... Ticke jest ju� przy dziewczynie. Odpycha os�upia�ego kata i chwyta j� na r�ce... Dziewczyna, wida� zemdlona, zwisa mu przez r�ce. Ticke na moment nieruchomieje. �yj� tylko oczy, �renice miotaj�ce si� w poszukiwaniu drogi ratunku. Zrozumia� ju�, �e do nas nie wr�ci, �e jest sam w dalekiej przesz�o�ci. Tak go w�a�nie zapami�ta�em: wysoki, barczysty, smag�y m�odzieniec w srebrzystym, obcis�ym kombinezonie i mi�kkich czerwonych kamaszkach do kostek. Na piersi z�ota spirala, znak S�u�by Czasu. Stoi w szerokim rozkroku, a dziewczyna na jego r�kach zdaje si� by� niewa�ka. Kadr jest nieruchomy. Tylko kurz wiruje leniwie w gor�cym powietrzu. Ale zaraz �w bezruch wybucha b�yskawicznym p�dem. Ticke p�dzi po matach w nasz� stron�, ale nie ma przed sob� ekranu, tylko zakurzony plac, a za nim urwisty brzeg Irawadi. Znika pod - doln� ram� ekranu, a oprzytomnieli �o�nierze, mnisi, urz�dnicy rzucaj� si� w pogo� za nim... Ekran m�tnieje, pokrywa si� czarnymi pasmami i ga�nie. To wszystko. Nigdy ju� Ticke�a nie zobaczyli�my. Mo�e zabili si� skacz�c z urwiska. Mo�e dop�dzili ich i zamordowali. Albo j� zamordowali, a jego sprzedali w niewol�. Mo�e uda�o im, si� uciec i ukry� w�r�d pobliskich wzg�rz. Mo�e... Nie zdo�ali�my wi�cej schwyta� przyzwoicie Paganu. Co� si� w uk�adzie ��czno�ci rozregulowa�o i do jego naprawienia potrzeba by�o kilku miesi�cy pracy. Sylwia i ja odlecieli�my pierwszym statkiem. Fizycy zostali. Dyskutuj� i d�ugo jeszcze b�d� dyskutowa� o przyczynach dziwnego zjawiska, kt�re usi�uj� opisa� wzorami. Nie znam si� na tym, jestem starym historykiem, zwolennikiem konserwatywnych metod badawczych. Na moim biurku stoi fotografia dziewczyny o oczach jak g�rskie jeziora. Przet�umaczy� Tadeusz Gosk