8715

Szczegóły
Tytuł 8715
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

8715 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 8715 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

8715 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

David Morrell Czarny wiecz�r Dla Philipa Klassa i Williama Tenna Raz jeszcze Aby najbardziej banalne wydarzenie mog�o si� sta� przygod�, trzeba i wystarczy zacz�� je opowiada�. Na to w�a�nie nabieraj� si� ludzie: cz�owiek jest zawsze opowiadaczem zdarze�, �yje otoczony swoimi zdarzeniami i zdarzeniami innych, wszystko, co si� z nim dzieje, widzi po przez nie; i usi�uje prze�ywa� swoje �ycie tak, jakby je opowiada�. Trzeba jednak dokona� wyboru: �y� czy opowiada�. Jean Paul Sartre Md�o�ci przek�. Jacek Trznadel Przedmowa Zasiadaj�c do ponownego czytania opowiada� zawartych w tym zbiorze, nie spodziewa�em si� pot�nej lawiny wspomnie�, kt�r� wyzwoli�y. Nieoczekiwanie przypomina�em sobie okoliczno�ci, w jakich pisa�em te utwory: gdzie w�wczas mieszka�em, co czu�em, co mnie sk�oni�o do napisania tego czy innego opowiadania. Te przesycone emocjami wspomnienia si�gaj� ponad trzydzie�ci lat wstecz, a mimo to mam wra�enie, �e nie dalej ni� tydzie� temu studiowa�em literatur� ameryka�sk� na Uniwersytecie Stanu Pensylwania. By� rok tysi�c dziewi��set sze��dziesi�ty si�dmy. Mia�em dwadzie�cia cztery lata, zabiera�em si� do pisania pracy magisterskiej i my�la�em o studiach doktoranckich. Ci�gle jednak nie mog�em uwolni� si� od pragnienia, kt�re nurtowa�o mnie od czas�w liceum: chcia�em zosta� pisarzem. Katedra anglistyki mojej uczelni nieco wcze�niej zatrudni�a do nauki kompozycji autora powie�ci fantastyczno-naukowych Philipa Klassa (publikuj�cego pod pseudonimem William Term). By� pierwszym pisarzem, kt�rego pozna�em, wi�c z niewinn� bezczelno�ci� w�a�ciw� m�odo�ci spyta�em, czy zechce pracowa� ze mn� indywidualnie. Grzecznie wyja�ni�, �e jego plan ju� p�ka w szwach, a je�li chc� u niego studiowa�, mog� si� zapisa� na zaj�cia. Odpar�em, �e wi�cej skorzysta�bym na spotkaniach w cztery oczy. On na to, �e ka�dy student skorzysta�by w ten spos�b wi�cej, ale niestety nie ma na to czasu. Wyczu� jednak we mnie uparciucha, doda� wi�c, �e je�li b�d� przynosi� jedn� prac� tygodniowo, mo�e si� zastanowi. Przez ile tygodni? - spyta�em. Przez tyle, ile b�dzie trzeba, odpar�. Klass oczywi�cie stara� si� mnie zniech�ci�. Jedno opowiadanie na tydzie� przy i tak niema�ej ilo�ci zaj��, to du�o. My�la� pewnie, �e szybko si� zm�cz� i dam za wygran�. W ko�cu nawet gdybym dostarcza� mu jedno opowiadanie tygodniowo (nie powiedzia�, jak d�ugo mia�oby to trwa�), i tak nie dawa� mi gwarancji, �e b�dzie mnie uczy�. Obieca� tylko jeszcze raz si� zastanowi�. Ale mama nauczy�a mnie, �e nie wolno si� poddawa� bez walki. Przez sze�� tygodni przynosi�em po jednym opowiadaniu, i w ko�cu Klass zaprosi� mnie do swojego gabinetu. Oto moja wielka szansa, pomy�la�em. Powie, �e spodoba�y mu si� moje opowiadania i postara si� o ich publikacj�. Tymczasem Klass oznajmi�, �e s� s�abe i �e powinienem da� mu spok�j. - Tematyka pa�skich opowiada� jest nieciekawa - stwierdzi�. - Wszyscy wybitni pisarze maj� w�asne spojrzenie, tworz� niepowtarzalne �wiaty. Prosz� zajrze� w siebie. Musi pan dowiedzie� si�, kim jest, a to oznacza zazwyczaj odkrycie, czego si� pan najbardziej boi. To w�a�nie b�dzie tematem pa�skiego pisarstwa, przynajmniej do czasu, gdy zmieni si� charakter l�ku, kt�ry pana dr�czy. - Nie m�wi� o czym� takim jak l�k wysoko�ci, strach przed wod� lub ogniem - ci�gn��. - To s� tylko powierzchowne symptomy g��bszych niepokoj�w. Pa�ski prawdziwy strach jest jak fretka nurkuj�ca w ciemne tunele psychiki, dr��ca ze strachu, �e kto� j� odkryje. Skin��em powa�nie g�ow�. - Chyba rozumiem. - To dobrze. Ale nie rozumia�em. Wyszed�em i zrobi�em dok�adnie to, przed czym przestrzega� mnie Klass: napisa�em kilka opowiada� o l�ku przestrzeni, strachu przed wod� i ogniem. Na moje szcz�cie nie pozwoli�em si� zwie�� samemu sobie. Wiedzia�em, �e brakuje im tej szczeg�lnej iskry odr�niaj�cej przeci�tne historie od tych, kt�re zapadaj� w pami��. Mimo to nie da�em za wygran�. I nagle poczu�em, �e za�ama�a si� moja si�a woli. Pisanie jest aktem wiary. A je�li utracisz wiar� w siebie, je�li uzmys�owisz sobie, jakie to nienaturalne - siedzenie w samotno�ci i zapisywanie kartek papieru, po�wi�canie czasu, kt�ry m�g�by� sp�dzi� z �on� i c�rk�, odbieranie sobie wolnych chwil i liczenie wbrew rozs�dkowi na to, �e zostaniesz jednym z nielicznych pisarzy w Stanach Zjednoczonych, kt�rzy utrzymuj� si� z pisania (a jest ich nie wi�cej ni� dwustu) - wtedy naprawd� tracisz nadziej�. Zacz��em �a�owa�, �e nie jestem kim� innym. Dawno temu, w okolicy, gdzie znajduje si� Uniwersytet Stanu Pensylwania, by�a kopalnia rudy �elaza zwana Barrens. Szeroka odkrywka zamieni�a si� w jezioro, gdy wybuch dynamitu uwolni� podziemn� rzek�. Chodzi�em tam czasem, �eby cieszy� oczy urod� las�w. Zniech�cony moimi pr�bami pisarskimi, postanowi�em wybra� si� na d�ug� przechadzk�. By�o gor�ce sierpniowe popo�udnie. Las, g�sty i ciemny, falowa� od letniego upa�u. Id�c w�sk� �cie�k�, rozgl�daj�c si� uwa�nie, �eby nie nast�pi� na w�a, kt�rych nie brakuje w poszyciu, us�ysza�em za sob� trzask ga��zi. Wiewi�rka zeskoczy�a z drzewa, pomy�la�em. Maszerowa�em dalej, ocieraj�c pot z czo�a. Nagle rozleg� si� trzask kolejnej ga��zi i chrz�st stopy na �ci�ce. U�wiadomi�em sobie, �e opr�cz mnie w lesie jest kto� jeszcze, kto tak jak ja wyszed� odpocz�� w�r�d drzew. Nie zatrzyma�em si�. Ale kiedy znowu us�ysza�em trzask ga��zi, zimny dreszcz przebieg� mi po plecach. Pierwotny, prymitywny odruch zaw�adn�� mn� bez ostrze�enia. To by�o niewyt�umaczalne. Dozna�em nag�ego przeczucia, �e ten cz�owiek, kimkolwiek jest, chce zrobi� mi co� z�ego. Ta irracjonalna obawa nasili�a si� jeszcze, kiedy dobieg� mnie trzask nast�pnej �amanej ga��zi i kolejny chrz�st li�ci, tym razem bli�ej. Odwr�ci�em si� i rozejrza�em uwa�nie, ale nie dostrzeg�em �adnego ruchu. Przyspieszy�em kroku. Z ulg� zauwa�y�em, �e odg�os krok�w usta�. Zaraz jednak przesta�em oddycha�, kiedy us�ysza�em trzask ga��zi, tym razem gdzie� z przodu. Zamar�em. Poczu�em przyp�yw adrenaliny do krwi i cofn��em si�. I znowu znieruchomia�em, gdy d�wi�k dogoni� mnie z ty�u. Rozgl�da�em si� na wszystkie strony, przygotowany na atak... Zamruga�em, zaskoczony widokiem biurka i maszyny do pisania. To by� przera�liwie realistyczny, intensywny sen na jawie - albo raczej koszmar. Psychiczne prze�ycie poch�on�a mnie tak bardzo, �e straci�em kontakt z otoczeniem. Wyobra�nia wzi�a g�r� nad rzeczywisto�ci�. Nic podobnego nie zdarzy�o mi si� nigdy wcze�niej. Przypomnia�em sobie s�owa Klassa: �Pa�ski prawdziwy strach jest jak fretka nurkuj�ca w ciemne tunele psychiki, dr��ca ze strachu, �e kto� j� odkryje�. Zrozumia�em jednak, �e czasem mo�na si� zbli�y� do tego strachu. To, czego przed chwil� do�wiadczy�em, przerazi�o mnie. Co si� jeszcze stanie? Jaki b�dzie koniec? Pragnienie poznania dalszego ci�gu u�wiadomi�o mi, jak bardzo moim wcze�niejszym opowiadaniom brakowa�o rozmachu. Si�y, suspensu, �wie�o�ci. Nie s�ysza�em nigdy o zdarzeniu podobnym do tego, kt�re przed chwil� ujrza�em w wyobra�ni. James Dickey mia� opublikowa� Wybawienie dopiero trzy lata p�niej. Ta powie�� o koszmarnej podr�y kajakiem w le�nej g�uszy zaskoczy�a czytelnik�w nowym spojrzeniem na strach. Ja jednak do�wiadczy�em czego� podobnego w roku tysi�c dziewi��set sze��dziesi�tym si�dmym. Bezradny wobec trapi�cego mnie problemu, jak zosta� pisarzem, zgodnie z za�o�eniami filozofii zen zrezygnowa�em z dzia�ania i pozwoli�em, aby problem rozwi�za� si� sam. W przyp�ywie energii natychmiast usiad�em, aby napisa� to opowiadanie i pozna� zako�czenie historii. Zatytu�owa�em je Strzelec. Bohaterem jest m�czyzna, kt�ry wychodzi do lasu, �eby po�wiczy� strzelanie do celu, ale wkr�tce zauwa�a, w lesie obecno�� kogo�, komu tak�e chodzi o strzelanie do celu, ale... �ywego. Opowiadanie powsta�o na d�ugo, zanim tw�rcy literatury sensacyjnej zacz�li pisa� o seryjnych mordercach i �my�liwych�. Kiedy wr�cza�em utw�r Philipowi Klassowi, pisarz z pewno�ci� wyczu� moje podniecenie, bo przeczyta� go znacznie szybciej ni� poprzednie. Telefonicznie zaprosi� mnie na kaw� o czwartej po po�udniu, i tak zacz�� si� jeden z najbardziej niezwyk�ych wieczor�w mojego �ycia, kt�ry przeci�gn�� si� do p�nej nocy. Klass zacz�� od tego, �e moje ostatnie opowiadanie, tak r�ne od poprzednich, zaintrygowa�o go. Nast�pnie spyta�, czy czyta�em utwory Geoffreya Householda. Jakiego Geoffreya? Brytyjskiego autora powie�ci sensacyjnych, wyja�ni� Klass. Jego dwie najbardziej znane powie�ci to Rogue Male (1939) i Watcher in the Shadows (1960). Ta ostatnia opowiada o brytyjskim my�liwym, kt�remu w przeddzie� wybuchu drugiej wojny �wiatowej udaje si� podkra�� z broni� do Hitlera. P�niej przeczyta�em utwory Householda i rzeczywi�cie dostrzeg�em pewne podobie�stwo. Household wznosi� si� na wy�yny, opowiadaj�c o zagro�eniach ze strony nieznanych si�. Im bardziej przera�eni i bezbronni byli jego bohaterowie, tym �atwiej si� z nimi uto�samia�em. Fretka w zakamarkach mojej psyche. Nieznajomo�� pisarstwa Geoffreya Householda obna�y�a moj� kolejn� s�abo��: nigdy nie czyta�em literatury sensacyjnej ani popularnej. Jako nastolatek zapragn��em zosta� pisarzem, bo fascynowa�y mnie scenariusze Stirlin-ga Silliphanta do serialu telewizyjnego Route 66 (Trasa 66) o dw�ch m�odych ludziach, kt�rzy chevroletem corvette wybrali si� na poszukiwanie Ameryki i w�asnej to�samo�ci. Pisarstwo Silliphanta ��czy�o wartk� akcj� z koncepcjami my�lowymi. Jednak pragnienie na�ladowania go pchn�o mnie bardziej w stron� koncepcji ni� akcji. Po latach studiowania literatury na uczelni tak bardzo przesi�k�em Hawthorne�em, Melville�em, Faulknerem i innymi klasykami, �e moje w�asne opowiadania sta�y si� ja�owe, wt�rne i �literackie� w najgorszym sensie tego s�owa. Na szcz�cie zdo�a�em si� od tego uwolni�. Przypomnia�em sobie, co czu�em ogl�daj�c Route 66 i dlaczego chcia�em zosta� pisarzem. Postanowi�em przeczyta� jak najwi�cej literatury popularnej, zaczynaj�c od Householda; wiedzia�em, �e je�li chc� napisa� co� oryginalnego, powinienem zapozna� si� z utworami najlepszych tw�rc�w, �eby nie powtarza� tego, co oni ju� osi�gn�li. Zacz�li�my o tym rozmawia� z Klassem w kawiarni i niepostrze�enie min�y trzy godziny. By�a si�dma i powinienem p�j�� do domu na kolacj�, ale Klass spyta�, czy mam ochot� go odwiedzi�, pozna� jego �on� i kontynuowa� rozmow�. Od kilku miesi�cy stara�em si� zwr�ci� na siebie uwag� wyk�adowcy, wi�c serce zabi�o mi mocniej. Zadzwoni�em szybko do mojej �ony i przedstawi�em sytuacj�. Udali�my si� do mieszkania Klassa, gdzie nasza dyskusja rozwin�a si� i sta�a jeszcze intensywniejsza. Klass twierdzi�, �e najlepsze utwory literackie powstaj� wtedy, gdy pisarz czuje potrzeb� przelania na papier swoich dramatycznych do�wiadcze�. Czasem s� one tak mocno st�umione, �e tw�rca nawet nie zdaje sobie sprawy, jakie jest �r�d�o si�y, kt�ra pcha go do pisania. Jednak bez wzgl�du na to, czy ta tw�rcza psychoanaliza podejmowana jest �wiadomie, czy nie, to w�a�nie ona czyni dzie�o pisarza unikalnym, poniewa� psychologiczne skutki bolesnych do�wiadcze� s� inne dla ka�dego cz�owieka. Bez trudu mo�na odr�ni� s�abego tw�rc� od dobrego, bo s�abi pisz� dla pieni�dzy i z innych egoistycznych pobudek, wybitni za� uprawiaj� swoje rzemios�o dlatego, �e musz� by� pisarzami - po prostu nie maj�innego wyboru. Co� w ich �wiadomo�ci (ta nieuchwytna fretka) nie daje im spokoju, n�ka wyobra�ni�, dlatego musz� uwolni� si� od napi�cia. Klass stwierdzi�, �e czasem przejawem tej si�y s� marzenia na jawie, spontaniczne sygna�y ukrytych w pod�wiadomo�ci historii, kt�re domagaj� si� opowiedzenia. Czym s� si�y, kt�re mnie dr�cz�? Odkryje je twoje pisarstwo, powiedzia� Klass. I tak si� sta�o. Ze zdumieniem patrz� wstecz na to, czego si� o sobie dowiedzia�em z moich utwor�w: m�j ojciec zgin�� w czasie drugiej wojny �wiatowej wkr�tce po tym, jak si� urodzi�em, dlatego wychowa�em si� w okropnym l�ku przed wojn�; matka musia�a mnie na pewien czas umie�ci� w sieroci�cu, wi�c p�niej nigdy nie by�em pewien, czy kobieta, kt�ra si� po mnie zg�osi�a, by�a t� sam�, kt�ra mnie tam zostawi�a; ci�gle czu�em nieobecno�� ojca, a l�k wobec przemocy pchn�� mnie do tego, aby zmierzy� si� z nim, wst�puj�c w szeregi ulicznego gangu... M�g�bym ci�gn�� t� list�, ale nie jest dobrze m�wi� o swoich zmorach wprost. Nie chc� pozby� si� przymusu pisania o nich. O tym wszystkim rozmawiali�my z Klassem w jego mieszkaniu. Czas p�yn�� i ze zdziwieniem zauwa�yli�my, �e jest ju� dziesi�ta. �ona Klassa, Fruma, kt�ra uczestniczy�a w dyskusji, zaprosi�a mnie na sp�nion� kolacj�. Do p�nocy jedli�my piecze�, nie przerywaj�c rozmowy. Potem pozmywali�my, a Klass roz�o�y� na stole kartki mojego opowiadania. Przeanalizowa� je zdanie po zdaniu, t�umacz�c, dlaczego ten zabieg literacki okaza� si� skuteczny, a ten nie. T�umaczy�, jak budowa� sceny, jak pisa� dialogi i podnosi� tempo akcji; uczy�, co zrobi�, aby nada� opisowi dynamik�. Wreszcie dotar� do ostatniego zdania, podsumowa� swoje uwagi, wr�czy� opowiadanie i rzek�: �To wszystko, czego mog� ci� nauczy�. Niebo za oknem zaczyna�o szarze�, s�ycha� by�o �piew ptak�w. Dnia�o. Oczarowany wiedz� i przenikliwo�ci� mojego nauczyciela, straci�em rachub� czasu. Poczu�em wyczerpanie. Ale kiedy mu podzi�kowa�em i ruszy�em w stron� domu, ogarn�o mnie podniecenie, kt�re zdawa�o si� unosi� moje cia�o nad ziemi�. To wspomnienie jest we mnie ci�gle �ywe: tej nocy uwierzy�em, �e b�d� pisarzem. Co si� sta�o z opowiadaniem, kt�re nazwa�em Strzelec? Nigdy nie zosta�o opublikowane. Wydawcy czasopism, kt�rym je proponowa�em, uwa�ali, �e za du�o w nim przemocy (dzisiaj pewnie by tego nie powiedzieli). Pr�bowa�em przez rok. Jedna redakcja trzyma�a je tak d�ugo, �e ju� nabra�em nadziei, ale pewnego dnia r�kopis wr�ci�: pomi�ty, poplamiony kaw�, z notk�, �e czasopismo zbankrutowa�o i kto� znalaz� tekst w szufladzie. Nie zniech�ci�em si�, ale od�o�y�em opowiadanie, bo by�em ju� zaj�ty pisaniem powie�ci o komandosie, weteranie wojny wietnamskiej, kt�ry w ma�ym miasteczku toczy walk� na �mier� i �ycie z komendantem policji, r�wnie� by�ym komandosem, weteranem wojny korea�skiej. Tematem by� konflikt pokole�, r�nica mi�dzy latami pi��dziesi�tymi a sze��dziesi�tymi, mi�dzy wojn� w Korei a wojn� w Wietnamie, a tak�e - w nieco innym planie - zagadnienie politycznych �jastrz�bi i go��bi� oraz problem sterowania �wiadomo�ci�. Nada�em mu tytu� Pierwsza krew i zadedykowa�em Philipowi Klassowi i Wil-liamowi Tennowi, �ka�demu z osobna�, poniewa� wielkoduszny nauczyciel i utalentowany pisarz w jednej osobie przekaza� mi tyle bezcennej wiedzy. Wys�a�em jeden egzemplarz Geoffreyowi Householdowi. Napisa� mi �yczliwy list z jedn� krytyczn� uwag�: �e w powie�ci jest zbyt wiele przemocy. Strzelca nie zamie�ci�em w niniejszym zbiorze. Pozostaje dla mnie wa�nym opowiadaniem, ale uwa�am je za niedojrza�e. Niekt�rzy czytelnicy mogliby nawet uzna� utw�r za wt�rny wobec Wybawienia, cho� w gruncie rzeczy powsta� wcze�niej ni� powie��. Wol� go wi�c zachowa� dla siebie. Opowiadania, kt�re znalaz�y miejsce w tej ksi��ce, zdaj� si� dobrze wytrzymywa� pr�b� czasu. R�ni� si� od moich thriller�w, kt�re zosta�y przet�umaczone na wiele j�zyk�w i wydane w wielu krajach. Czytelnicy nie znajd� w nich szpieg�w i wielkich globalnych spisk�w. Znajd� natomiast emocje kryj�ce si� za intryg�: niepewno�� i l�k przed nieznanym. Fretka ci�gle przemyka w ciemnych zakamarkach mojej psychiki. Oto jej �lady. Krople Krople by�y moim pierwszym opublikowanym utworem i dlatego - mimo przera�aj�cej tre�ci - opowiadanie to ma dla mnie du�� warto�� sentymentaln�. Zacz��em pisa� powie�� Pierwsza krew na Uniwersytecie Stanu Pensylwania w tysi�c dziewi��set sze��dziesi�tym �smym roku, ale zaj�cia naukowe, wyk�ady i dysertacja z utwor�w Johna Bartha op�ni�y prac� nad ni�. Jej tempo spad�o jeszcze bardziej, gdy przeprowadzi�em si� do Iowa City, gdzie wi�kszo�� czasu zajmowa�y mi wyk�ady, konferencje, spotkania naukowe i inne zaj�cia wi���ce si� z obowi�zkami adiunkta na wydziale literatury ameryka�skiej Uniwersytetu Stanu Iowa. Powie�� sko�czy�em w tysi�c dziewi��set siedemdziesi�tym pierwszym roku. Nie czu�em si� jednak zm�czony, lecz tryska�em energi�, wi�c natychmiast zacz��em pisa� poni�sze opowiadanie. Jest ono jednym z niewielu, kt�re ukaza�y mi si� we �nie. Po przebudzeniu usiad�em do maszyny i napisa�em je za jednym razem. Tej jesieni mieszkamy w domu na wsi, domu mojej matki, w kt�rym si� wychowa�em. By�em ju� we wsi i uderzy�o mnie, �e nic si� nie zmieni�o, a mimo to wszystko wydaje si� inne, bo jestem starszy i patrz� inaczej. Czuj� si� tak, jak gdybym by� tutaj teraz i wtedy, mia� jednocze�nie umys� ch�opca i m�czyzny. To dziwne wra�enie rozdwojenia, tak intensywne i niepokoj�ce, popchn�o mnie zn�w do pracy, aby je uchwyci� w kszta�ty i barwy. Pr�buj� namalowa� studium sklepu �elaznego, beczek z ziarnem stoj�cych przed nim, bli�niaczych kolumn podtrzymuj�cych zapadaj�cy si� balkon, na kt�rym m�czy�ni i kobiety o woskowych twarzach z hotelu dla starc�w na pi�trze siadywali w bujanych fotelach, by patrze� na ulic�. Wydaje mi si�, �e to ci sami ludzie, kt�rych widywa�em jako ch�opiec, a drewno kolumn i balkonu jest tak samo sp�kane. Przy ci�kiej pracy zapomnia�em o up�ywie czasu, wi�c kiedy ruszam wreszcie w d�ug� powrotn� drog� do domu, jest ju� bardzo p�no; zapada zmierzch. Dzie� by� upalny, ale teraz ch��d �atwo przedziera si� przez flanelow� koszul�. Zaskakuje mnie nag�a ulewa; schodz� ze �wirowej drogi i szukam schronienia pod ogromnym drzewem, kt�rego li�cie zd��y�y po��kn�� i zbr�zowie�. Deszcz przechodzi w ulew�; strugi wody siek� na ukos, przenikaj� ubranie. �ciskam g�rn� cz�� p��ciennej torby, �eby os�oni� obraz i przybory malarskie, i rzucam si� do biegu. Mokre skarpetki lepi� si� nieprzyjemnie, gdy docieram wreszcie do alejki prowadz�cej do domu i stodo�y. Dom i stodo�a. Tylko one i moja matka si� zmieni�y, jak gdyby ich stawy i wi�zania by�y ze sob� po��czone; szaro�� w�os�w mamy i starych desek tak r�ni� si� od jasnych barw, kt�re pami�tam z dzieci�stwa. To miejsce odbiera jej si�y. Ona �yje z nim w jednym rytmie, chyli si� do upadku razem z nim. Dlatego tutaj zamieszkali�my. �eby przywr�ci� �ycie. Kiedy� zdawa�o mi si�, �e mo�emy j� sk�oni� do przeprowadzki. Ale ona sp�dzi�a tutaj czterdzie�ci ze swoich sze��dziesi�ciu pi�ciu lat i upiera si�, �eby sp�dzi� jeszcze te, kt�re jej pozosta�y. Deszcz wzmaga si�, gdy przemykam pospiesznie wzd�u� �ciany domu. W kuchni pali si� �wiat�o, wi�c chyba sp�ni�em si� na kolacj�. Dom i stodo�a s� po��czone, tworz� liter� L, kt�rej dom stanowi podstaw�. Wej�cie, z kt�rego zawsze korzysta�em, znajduje si� w miejscu po��czenia; dysz� ci�ko, moje ubranie lepi si� do cia�a, jest mi zimno. Drzwi do stodo�y mam po lewej stronie, drzwi do kuchni naprzeciwko. Od strony schod�w do piwnicy po prawej stronie s�ysz� kapanie kropel. - Przepraszam za sp�nienie, Meg - wo�am do �ony, odk�adaj�c p��cienn� torb� b�yszcz�c� tysi�cami kropelek wody. Otwieram drzwi do kuchni. Nikogo nie ma. St� nie zastawiony, na kuchence nic si� nie gotuje. Pod sufitem pali si� sze��dziesi�ciowatowa �ar�wka. Mama woli tak� od stuwatowej, dla niej zbyt jasnej. M�wi, �e �agodniejsze �wiat�o przypomina jej blask �wiecy. - Meg - wo�am jeszcze raz. I zn�w nikt nie odpowiada. Pewnie usn�y. Zapad� zmrok, zacz�o pada�, wi�c pewnie postanowi�y si� zdrzemn��, zanim wr�c�. Nadal s�ysz� kapanie. Dom jest stary, stodo�a od dawna nie u�ywana, sufit si� zapada, ale nie my�la�em, �e wszystko jest tak zaniedbane, �e woda mo�e zacz�� przecieka� na kamienn� posadzk� piwnicy. Zapalam �wiat�o i ruszam w d� po skrzypi�cych schodach, kt�re skr�caj� w lewo. Schodz� do ko�ca i ju� wiem, �e to nie woda kapie. Mleko. Wsz�dzie mleko. Na belkach, na �cianach, na kamieniach i w szczelinach mi�dzy nimi. Na ca�ej pod�odze. Od �ciany do �ciany. To sprawka Sary, mojej c�rki. Od dawna fascynowa� j� du�y domek dla lalek, kt�ry ojciec zbudowa� dla mnie, kiedy by�em ma�y. Wyci�gn�a to wszystko z wiklinowego kufra w k�cie piwnicy i zostawi�a na samym �rodku: gry planszowe, o�owiane �o�nierzyki, klocki. Mleko kapie na nie z belek, sp�ywa strugami po �ciankach domu dla lalek, �cieka po kufrze i zabawkach. Dlaczego to zrobi�a? Sk�d wzi�a tyle mleka? Co jej strzeli�o do g�owy? - Sara - wo�am. - Meg! - Z�y, wbiegam po schodach do kuchni. - Sara! - krzycz� g�o�no. B�dzie musia�a to wszystko posprz�ta� i nie wyjdzie z domu do ko�ca tygodnia. Przemierzam kuchni� i wchodz� do pokoju. Mijam krzes�a i sof� z kwiecistym obiciem, wyblak�ym od czas�w mojego dzieci�stwa, kilka namalowanych przeze mnie jeszcze w szkole kolorowych widoczk�w pastwisk i las�w i par� nowych, utrzymanych w sepiowej tonacji pejza�y miejskich, przypominaj�cych stare fotografie. Biegn� do sypialni, pokonuj�c po dwa stopnie naraz; mokre buty sycz� na chodniku przykrywaj�cym schody, r�ka przesuwa si� po g�adkiej, wypolerowanej por�czy z klonowego drewna. Widz� otwarte drzwi pokoju Sary. Jest ciemno, wi�c zapalam �wiat�o. Sary nie ma na ��ku. Satynowa kapa le�y nie naruszona, krople deszczu wpadaj� przez otwarte okno, niesione podmuchami ch�odnego, �wie�ego powietrza. Pe�en z�ych przeczu� wchodz� do naszej sypialni. Tu te� panuje ciemno��. Skurcz �ciska mi �o��dek. Gdzie one mog� by�? Czy�by wszystkie posz�y do pokoju mamy? Nie. Stoj�c w otwartych drzwiach, w ��tym blasku lampy, kt�r� zapali�em w holu, widz�, �e mama jest tutaj. Sama. Jej drobna sylwetka le�y rozci�gni�ta na ��ku. - Mamo - zaczynam. Chc� spyta�, gdzie s� Meg i Sara, ale s�owa zamieraj� mi na ustach. Jeden but spad� z jej nogi, drugi tkwi na stopie, dziwacznie wykrzywiony. Oba zab�ocone. Na podartej bawe�nianej sukience i twarzy czerwieni si� krew, w�osy s� potargane, usta sine i spuchni�te. Przez kilka sekund nie mog� wydoby� s�owa. - O Bo�e, mamo - udaje mi si� wreszcie wykrztusi�. Wyci�gam r�k�, �eby j�obudzi�. Jej otwarte oczy skierowane s� w sufit, �ywe, lecz niewidz�ce; ka�dy oddech przychodzi jej z trudem. - Mamo, co si� sta�o? Kto ci to zrobi�? Gdzie Meg i Sara? Ona jednak patrzy w sufit, nie widzi mnie. - Rany boskie, mamo, odpowiedz! Sp�jrz mi w oczy! Co ci si� sta�o? Cisza. Oczy pozostaj� nieruchome. Mi�dzy jednym a drugim oddechem wygl�da jak nieruchomy pos�g. Moje my�li szamoc� si� bez�adnie. Musz� znale�� Meg i Sar�. Na pewno s� gdzie� w pobli�u, pobite tak jak moja mama. Albo co� jeszcze gorszego. Trzeba je znale��. Gdzie? Nie mog� teraz zostawi� matki. Kiedy si� ocknie, poczuje b�l, wpadnie w histeri�. Jak dotar�a do ��ka? W pokoju nie wida� �lad�w walki, kt�r� z pewno�ci� stoczy�a. To musia�o si� sta� gdzie indziej, a mama przyczo�ga�a si� stamt�d do pokoju. Spostrzegam krew na pod�odze. Czerwone smugi prowadz� do holu, a p�niej na schody. Kto to zrobi�? Gdzie jest? Kto m�g� pobi� siwow�os�, pomarszczon�, skrzywion� artretyzmem staruszk�? I dlaczego, na Boga, mia�by to robi�? Wyobra�am sobie jej b�l, kiedy si� broni�a. Mo�e ten cz�owiek nadal jest w domu i czai si� na mnie. Do mojego skurczonego �o��dka wdziera si� gor�cy, pulsuj�cy strach. P�przytomny, chwytam lask�, kt�r� mama trzyma zawsze ko�o ��ka. Zapalam ni� �wiat�o, otwieram drzwi garderoby i charcz�c, w�ciekle m��c� na o�lep wyblak�e sukienki. Nie ma nikogo. Pod ��kiem te� nie. Ani za drzwiami. Sprawdzam w ten spos�b wszystkie pokoje na g�rze; przera�ony, co chwila ogl�daj�c si� za siebie, �ciskam w d�oni lask� i t�uk� ni� ubrania w szafach i za drzwiami z si��, kt�ra z pewno�ci� strzaska�aby ludzk� czaszk�. Nikogo. - Meg! Sara! Nikt nie odpowiada, nawet echo. Ten dom umie poch�ania� d�wi�ki. Nie ma tu mieszkalnego poddasza, tylko odrobina przestrzeni pod dachem, tak niska, �e trzeba si� czo�ga�. Ale wej�cie dawno zosta�o zabite gwo�dziami. Nie wida� �lad�w otwierania, wi�c i tam nikogo nie ma. Zbiegam po schodach, �ledz�c smugi krwi na dywaniku. Wyobra�am sobie, z jakim b�lem mama si� tutaj czo�ga�a. Przeszukuj� pomieszczenia na parterze z tak� sam� desperack� dok�adno�ci�. Zagl�dam do garderoby, za kanap�, fotele i zas�ony. Nikogo. Zamykam drzwi wej�ciowe, �eby napastnik nie wszed� do �rodka, je�li czai si� gdzie� tam w szalej�cej burzy. Zaci�gam dok�adnie ka�d� zas�on� i firank� na wypadek, gdyby mnie obserwowa� z zewn�trz. Deszcz siecze w�ciekle o szyby. Raz po raz wykrzykuj� imiona Meg i Sary. Policja, mama, lekarz. Chwytam s�uchawk� starego telefonu na �cianie przy schodach. Powoli podnosz� j� do ucha. Boj� si�, �e odci�� lini�. Ale w s�uchawce odzywa si� sygna�. Dzwoni� po policj�, nie przestaj�c macha� lask�. Podobno zaraz przyjad�. Z lekarzem. Ka�� mi nie rusza� si� z miejsca. Aleja nie mog� tu zosta�. Musz� znale�� Meg i Sar�. Wiem, �e nie ma ich w piwnicy, gdzie kapie mleko - wszystko wida� tam bardzo dok�adnie. W zesz�� sobot� wyprz�tn�li�my pud�a, beczki i p�ki - wszystko opr�cz moich starych zabawek. Zapomnia�em o schowku pod schodami. Zbiegam na d� i staj� przera�ony, z nogami w mleku. Ale widz� tylko paj�czyny, kt�re pozrywali�my w sobot�. Podnosz� g�ow� i spogl�dam na klamk�. M�j wzrok ogniskuje si�, jakbym patrzy� przez teleskop. Zdaje mi si�, �e klamka zaczyna drga�. Wyobra�am sobie intruza wdzieraj�cego si� do piwnicy. Rzucam si�, �eby zamkn�� drzwi do piwnicy i stodo�y. I wtedy przychodzi mi na my�l, �e je�li Meg i Sary nie ma w domu, to prawdopodobnie s� w stodole. Ale nie mog� zmusi� si� do otwarcia drzwi i wej�cia do �rodka. On te� musi tam by�. Nie w ulewie szalej�cej na zewn�trz, lecz w ciep�ym zaciszu stodo�y. A tam nie ma �adnych �wiate�, kt�re mo�na zapali�. Ale sk�d w takim razie wzi�o si� mleko? Czy on je rozla�? A je�li tak, to sk�d je wzi��? I po co? A mo�e Sara zrobi�a to wcze�niej? Nie, mleko jest zbyt �wie�e. Zosta�o rozlane niedawno. Jego r�k�. Tylko dlaczego? Kim jest ten cz�owiek? W��cz�g�? Zbieg�ym wi�niem? Uciekinierem ze szpitala psychiatrycznego? Nie, niemo�liwe. Najbli�sze wi�zienie znajduje si� co najmniej sto pi��dziesi�t kilometr�w st�d. A wi�c przyszed� z miasta. Albo z pobliskiej farmy. Wiem, �e stawiam sobie te pytania, �eby odwlec wej�cie do stodo�y. Ale w ko�cu musz� to zrobi�. Wyjmuj� latark� z szuflady w kuchni i otwieram drzwi. Zmuszam si�, �eby wej�� szybko. W jednej r�ce trzymam zapalon� latark�, a w drugiej lask�. Przegrody s� tam nadal, pogr��one w ciszy, a obok wialnie i inne urz�dzenia, zardzewia�e, brudne, pokryte paj�czyn�. Powietrze wype�nia duszny zapach zmursza�ego drewna i gnij�cego siana, zmieszany ze �wie�� woni� deszczu, kt�ra wdziera si� przez szpary w �cianach. Staram si� opanowa� strach, kieruj�c snop �wiat�a na �ciany i boksy; ws�uchuj� si� w skrzypienie pod�ogi. Pami�tam z dzieci�stwa krowy czekaj�ce, a� ojciec je wydoi; pami�tam, �e stodo�a by�a kiedy� szczelna i ciep�a, i nie mia�a po��czenia z domem, bo ojciec nie chcia�, �eby wo� zwierz�t wdziera�a si� do kuchni, gdzie mama przygotowywa�a posi�ki. Posuwam si� w stron� przegr�d, rozpraszaj�c ciemno�� strumieniem �wiat�a z latarki. Mimo woli przypominam sobie t� jesie�, gdy �nieg przyszed� wcze�niej ni� zwykle; rano by�o go p� metra, a zamie� nadal szala�a. Ojciec wyszed� do stodo�y wydoi� krowy i nie wr�ci� ani na obiad, ani na kolacj�. Nie mogli�my wezwa� pomocy, bo wicher zerwa� przewody telefoniczne; nie mogli�my te� przedosta� si� przez szalej�c� zawieruch�. Czekali�my z mam� ca�� noc, ws�uchuj�c si� w cichn�ce wycie wiatru. Nast�pnego ranka wichura usta�a. Wyszli�my w o�lepiaj�c� biel poranka. Krowy rycza�y z b�lu, nie wydojone, a ojciec le�a� zamarzni�ty na ko�� w �niegu na �rodku pola, gdzie pewnie zab��dzi�, zgubiwszy w zamieci drog�. Jaki� lis wgryz� si� w cia�o ojca pod �niegiem; jego twarz by�a tak zmasakrowana, �e trzeba by�o j� zakry� przed z�o�eniem do trumny. Kilka dni p�niej �nieg stopnia�, podw�rko przed stodo�� zamieni�o si� w morze b�ota; wr�ci�a jesie�, a mama kaza�a wstawi� drzwi ��cz�ce dom ze stodo��. Ojciec powinien by� przewi�za� si� w pasie lin�, �eby nie zgubi� drogi. Na pewno 0 tym wiedzia�. Ale on zawsze by� taki, ci�gle si� spieszy�. Mia�em wtedy dziesi�� lat. Przypominam sobie to wszystko, kieruj�c snop �wiat�a na ton�ce w mroku boksy. Ani na chwil� nie opuszcza mnie przy tym strach, �e zobacz� tam Meg i Sar�... albo jego. Szukam �ony i c�rki, a my�l� o tym, jak z mam� szukali�my ojca. Pr�buj� przywo�a� wspomnienie przyjemnego ciep�a, kt�re tu kiedy� panowa�o, gdy gaw�dzili�my z ojcem podczas dojenia kr�w; pachnia�o �wie�ym sianem, zbo�em i krowim �ajnem. Ojciec 1 matka nigdy nie mogli zrozumie�, �e lubi� t� wo�. Wiem, �e je�li przestan� teraz wspomina� tamte dobre czasy, z pewno�ci� oszalej� na my�l o tym, co mog� znale�� w kt�rej� z przegr�d. Modl� si� do Boga, �eby Meg i Sara jeszcze �y�y. Co m�g� im zrobi�? Zgwa�ci� pi�cioletni� dziewczynk�. Rozerwa� jej wn�trze. Umar�aby od samego krwotoku. I wtedy s�ysz� wo�anie matki. Wyrzucam sobie, �e czuj� ulg�, wychodz�c ze stodo�y. Chc� znale�� Meg i Sar�, chc� je ocali�, ale ci�gnie mnie do wyj�cia. Mam nadziej�, �e matka powie mi, co si� sta�o i gdzie ich szuka�. Tak si� usprawiedliwiam, kiedy wychodz� ze stodo�y, zataczaj�c ko�a latark�. Ogl�dam si� i zamykam za sob� drzwi na klucz. Mama siedzi sztywno na ��ku. Mam ochot� ni� potrz�sn��, domaga� si� odpowiedzi na pytania, zmusi� do pomocy, ale wiem, �e tylko bym j� przestraszy�, �e jej �wiadomo�� umkn�aby w rejony, gdzie nie m�g�bym jej dosi�gn��. - Mamo - odzywam si� cicho, dotykaj�c jej ramienia. - Co si� sta�o? - Z coraz wi�kszym trudem opanowuj� zniecierpliwienie. - Kto to zrobi�? Gdzie s� Meg i Sara? U�miecha si� do mnie; widocznie moja obecno�� j� uspokoi�a. Nie odpowiada. - Mamo, prosz�. Wiem, �e to by�o straszne, ale musisz mi pom�c. Powiedz mi, gdzie one s�. Trzeba je znale��. - Lalki. Nieruchomiej�. - Jakie lalki, mamo? Czy by� tu jaki� m�czyzna z lalkami? Czego chcia�? A mo�e wygl�da� jak lalka? Mia� mask� na twarzy? Za du�o pyta� naraz. Mama tylko mruga oczami. - Mamo, b�agam ci�. Musisz si� postara�. Gdzie s� Meg i Sara? - Lalki - powtarza. Z�e przeczucia ogarn�y mnie ju� na widok nie naruszonej po�cieli na ��ku Sary. Teraz zaczynam powoli rozumie�, ale nie chc� dopu�ci� do siebie tej przera�liwej my�li. - Tak, mamo, lalki. - Nie chc� przyzna� przed sob�, �e rozumiem. - Mamo, powiedz, gdzie s� Meg i Sara? - Jeste� ju� doros�y. Powiniene� przesta� si� bawi� jak dziecko. Ojciec nie wr�ci. Teraz ty musisz go zast�pi�. Musisz by� dzielny. - Nie, mamo. - B�l d�awi mi piersi. - Teraz b�dzie du�o pracy, wi�cej ni� dziecko mo�e sobie wyobrazi�. Ale nie mamy wyboru. Musisz pogodzi� si� z tym, �e B�g postanowi� nam go odebra�, �e jeste� jedynym m�czyzn�, kt�ry mo�e mi pom�c. - Nie, mamo. - Jeste� teraz m�czyzn�, musisz zostawi� dzieci�ce zabawki. Prostuj� si� i opieram o drzwi; �zy sp�ywaj�mi na koszul�. Ocieram twarz i widz�, �e matka wyci�ga do mnie r�ce z u�miechem, chce mnie dotkn��. Cofam si� i zbiegam po schodach do salonu, przez kuchni� do piwnicy. Rozchlapuj�c mleko, zbli�am si� do domu dla lalek. Sara jest w �rodku, zwini�ta w p�. Meg le�y w wiklinowym kufrze. Mama wyrzuci�a zabawki z kosza na pod�og�, �eby zrobi� miejsce na cia�o Meg. Z rozprutych brzuch�w Meg i Sary wysypuj� si� trociny. Oczy �wiec� bia�kami jak oczy lalek. Policjanci wal� pi�ciami do drzwi, krzycz�, ale nie mam si�y im otworzy�. W�amuj� si� w ko�cu i wpadaj� do �rodka. Krople wody �ciekaj� z ich gumowych p�aszczy, gdy staj� nade mn� i kieruj� spojrzenia na kufer. - Mleko-m�wi�. Nie rozumiej�. Stoj� bez ruchu w mleku i ws�uchuj� si� w krople deszczu wal�ce o szyby. Zbli�aj� si� w ko�cu do domu dla lalek i kufra, ogl�daj� zw�oki Meg i Sary. Wchodz� na g�r�, do matki; po chwili wracaj�. - Mleko - powtarzam, ale oni nadal nie pojmuj�. - Zabi�a ich, to jasne - m�wi jeden. - Ale po co rozla�a mleko? Dopiero od s�siad�w na drodze dowiaduj� si�, �e przysz�a do nich i poprosi�a o ba�ki z mlekiem; nie chcia�a pomocy, przenios�a je sama, uginaj�c si� pod ci�arem. Znajduj� w stodole n� i puste ba�ki. - Mleko. I krew - m�wi�. - By�o tyle krwi. Mama nie chcia�a jej widzie�, musia�a j�jako� ukry�. Zala�a krew mlekiem, �eby piwnica zn�w wygl�da�a jak mleczarnia. By�o za du�o krwi. Tej jesieni mieszkamy w domu na wsi, domu mojej matki, w kt�rym si� wychowa�em. By�em ju� we wsi i uderzy�o mnie, �e nic si� nie zmieni�o, a mimo to wszystko wydaje si�inne, bo jestem starszyi patrz� inaczej. Czuj� si� tak, jak gdybym by� tutaj i teraz, i wtedy, mia� jednocze�nie umys� ch�opca i m�czyzny. Wsp�lnik Przez nast�pnych dziesi�� lat pisa�em wy��cznie d�u�sze utwory literackie. Po uko�czeniu Pierwszej krwi w 1978 roku wyda�em jeszcze powie�ci Testament / Ostatnia szar�a. Akcja pierwszej z nich osnuta jest wok� po�cigu, drug� mo�na by okre�li� mianem horroru pozbawionego element�w nadprzyrodzonych, a trzeci� - westernu historycznego. Jednocze�nie zajmowa�em si� nauczaniem literatury, wi�c nie mia�em czasu na pisanie opowiada�. A mo�e raczej nale�a�oby powiedzie�, �e brakowa�o mi tw�rczej energii... Ilekro� siada�em do maszyny, �eby napisa� opowiadanie, wydawa�o mi si� to tak trudne, �e zaraz rezygnowa�em. Prze�ama�em t� niemoc dopiero w tysi�c dziewi��set osiemdziesi�tym pierwszym roku, pisz�c Wsp�lnika. Jest to utw�r o absolwencie wy�szej uczelni, kt�ry staje wobec problemu znalezienia pracy. W ko�cu osi�ga sw�j cel, ale w spos�b nieco zaskakuj�cy. Punktem wyj�cia do napisania tego utworu by�a my�l, �e niekt�rzy m�odzi ludzie gotowi s� posun�� si� do skrajno�ci, aby zdoby� dobr� posad�. Nie mia� innego wyj�cia. Przez kilka miesi�cy rozwa�a� r�ne mo�liwo�ci. Pr�bowa� wykupi� wsp�lnika, ale Dolan odm�wi�. W�a�ciwie trudno to nazwa� zwyk�� odmow�. Roze�mia� si� i powiedzia�: �Nie da�bym ci tej satysfakcji�. MacKenzie nalega�, wi�c Dolan rzuci�: �Jasne, mo�esz mnie wykupi�. Wystarczy milion dolar�w�. Gdyby za��da� dziesi�ciu milion�w, nie by�oby �adnej r�nicy. MacKenzie nie zebra�by ani miliona, ani p�, ani nawet �wier�, i Dolan dobrze o tym wiedzia�. To by�o typowe. Dolan sprzeciwia� si� nawet wtedy, gdy MacKenzie powiedzia� �dzie� dobry�. Kiedy MacKenzie kupowa� samoch�d, Dolan kupowa� sobie wi�kszy, dro�szy, a �eby mu dopiec jeszcze bardziej, che�pi� si�, �e dosta� go za p� ceny. Je�li MacKenzie wyje�d�a� z �on� i dzie�mi na Bermudy, Dolan natychmiast oznajmia�, �e Bermudy to pestka w por�wnaniu z Ma-zatlan, gdzie w�a�nie sp�dzi� z rodzin� wakacje. Ci�gle si� k��cili. Kibicowali innym dru�ynom pi�karskim. Lubili inne potrawy (baranina kontra wo�owina). Kiedy MacKenzie zacz�� gra� w golfa, jego wsp�lnik raptem polubi� tenisa i orzek�, �e golf to tylko zabawa, a tenis wy�mienicie poprawia kondycj�. Ale Dolan i tak mia� nadwag�. MacKenzie by� szczup�y, za to Dolan wy�ywa� si�, docinaj�c mu z powodu peruki. To sta�o si� nie do zniesienia. Jako Szkot pr�buj�cy ubi� interes z Irlandczykiem, MacKenzie powinien by� wiedzie�, �e to si� nie mo�e uda�. Z pocz�tku rywalizowali ze sob�. Prowadzili dwie firmy budowlane i ci�gle si� licytowali, trac�c przy tym pieni�dze. Postanowili wi�c po��czy� firmy i razem sz�o im znacznie lepiej. Nadal ze sob� konkurowali, wymy�laj�c coraz lepsze sposoby zarobienia pieni�dzy. Obni�ali koszty dok�adaj�c wi�cej �wiru do cementu, wykorzystuj�c gorszej jako�ci rury i materia�y ocieplaj�ce. Ksi�ga przychod�w i rozchod�w, kt�r� pokazywali w urz�dzie skarbowym, mia�a niewiele wsp�lnego z rzeczywisto�ci�. Sp�ka MacKenzie-Dolan. A jak�e, by�a to sp�ka co si� zowie. Wsp�pracowali ze sob�, ale nie mogli si� nawzajem znie��. Pr�bowali rozwi�za� problem, dziel�c si� obowi�zkami: MacKenzie prowadzi� biuro, a Dolan zaj�� si� usuwaniem usterek w oddanych do u�ytku budynkach. Przez jaki� czas ta metoda si� sprawdza�a, ale w ko�cu i tak musieli si� spotyka�, �eby podejmowa� decyzje. I wtedy napi�cie, kt�re w sobie zbierali, eksplodowa�o. Na domiar z�ego ich �ony bardzo si� zaprzyja�ni�y. Ci�gle organizowa�y przyj�cia w ogrodzie i na basenie. Dolan i MacKenzie nie o�mielali si� k��ci� podczas tych spotka�. Je�li im si� to zdarza�o, �ony dawa�y im p�niej mocno w ko��. - Nie cierpi� tego faceta. Dzia�a mi na nerwy w biurze, a na przyj�ciach nie mog� na niego patrze�. - Pos�uchaj - powiedzia�a �ona MacKenziego. - Vickie Dolan jest moj� przyjaci�k� i nie pozwol� tego zepsu� przez wasze szczeniackie fochy. Wi�c siedzieli obaj gapi�c si� bezmy�lnie wok� albo w dno kieliszk�w (szkocka whisky kontra irlandzka), a �ony wymienia�y przepisy kulinarne. W ko�cu Dolan przebra� miar�: zacz�� grozi�. - Ciekawe, co zrobiliby faceci z urz�du skarbowego, gdyby kto� zawiadomi� ich o tym, jak prowadzisz ksi�gi? - A rury nie spe�niaj�ce norm i �wir w cemencie? To twoja zas�uga. - S�d po prostu wymierzy�by mi grzywn� - odpar� szybko Dolan. - Ale urz�d skarbowy to ca�kiem inna para kaloszy. Gdyby oni si� o tym dowiedzieli, zamkn�liby ci� w ciemnych lochu i wi�cej nie musia�bym ogl�da� twojej facjaty. MacKenzie popatrzy� na Dolana i uzna�, �e nie ma wyboru. Pr�bowa� post�pi� w�a�ciwie w takiej sytuacji, ale wsp�lnik nie zgodzi� si� sprzeda� swojego udzia�u. A teraz zamierza donie�� na MacKenziego i przej�� firm�. Nie ma innego sposobu. To samoobrona, nic wi�cej. M�czyzna czeka� ko�o klatek z ma�pami. By� m�ody, wysoki i chudy, mia� jasne w�osy i sprawia� przyjemne wra�enie. Nosi� jasnoniebieski garnitur szyty na miar� i jad� orzeszki ziemne. MacKenzie schyli� g�ow�, �eby napi� si� wody z fontanny i rozejrze�. By� s�oneczny weekend, w ogrodzie zoologicznym roi�o si� od ludzi. Jedni siedzieli na �awkach, jedz�c kanapki, inni przechadzali si� wzd�u� klatek. Dzieci spacerowa�y z matkami, starsi m�czy�ni grali w warcaby. MacKenzie s�ysza� muzyk� dobiegaj�c� z niewidocznej katarynki, szmer rozm�w, weso�e g�osy dzieci i �wiergot ptak�w. Gdy uzna�, �e nikt nie zwraca na niego uwagi, otar� twarz z wody i podszed� do klatki. - Pan Smith? Blondyn nie odwr�ci� si�. W�o�y� do ust kolejnego orzeszka. MacKenzie przestraszy� si�, �e zaczepi� niew�a�ciwego faceta. W zoo spacerowa�o wielu m�czyzn i wielu z nich nosi�o garnitury. Wbrew temu, co pisz� w gazetach, nie jest �atwo znale�� kogo�, kto wzi��by tak� robot�. MacKenzie sp�dzi� par� wieczor�w w knajpach, gdzie spotykaj� si� typy z p�wiatka, nim wreszcie trafi� na w�a�ciwy trop. Kto� nawet wzi�� go za gliniarza i zagrozi�, �e po�amie mu nogi. Ale studolar�wka to mocny argument, wi�c w ko�cu z�apa� kontakt. Rozmawiali przez telefon. Wyja�ni�, �e zrobi�by to sam, ale potrzebuje alibi; p�niej przyzna�, �e brakuje mu odwagi. A teraz pomyli� si� i podszed� do niew�a�ciwego cz�owieka. Pewnie tamten uzna�, �e to pu�apka i nie przyszed�. MacKenzie odwr�ci� si�, �eby odej��. - Chwileczk�, Bob. MacKenzie zamruga�. - Pan Smith? - M�w mi John. - M�ody m�czyzna u�miechn�� si� promiennie, podsuwaj�c torebk�. - Chcesz orzeszka, Bob? - Nie, chyba nie... - No, we� - zach�ci� blondyn. MacKenzie po�kn�� orzeszka, nawet nie czuj�c smaku. - No w�a�nie. Wyluzuj si� troch�. Nie masz nic przeciwko temu, �e b�d� ci� nazywa� Bob? - Je�li tylko za�atwisz t� spraw�. My�la�em, �e wygl�dasz inaczej. M�czyzna skin�� g�ow� ze zrozumieniem. - Spodziewa�e� si� faceta w czarnym kombinezonie, z blizn� na p� twarzy. - Nie, ale... - A tymczasem stoi przed tob� m�ody go��, kt�ry wygl�da, jakby wybiera� si� posurfowa� na desce. Wiem dok�adnie, co masz na my�li. Jeste� rozczarowany. - Pokiwa� g�ow�. - Ale dzisiaj nic nie jest tym, na co wygl�da. Uwierzy�by�, �e sko�czy�em uczelni� ekonomiczn�? Nie mog�em znale�� pracy na kierowniczym stanowisku, chocia� bardzo si� stara�em. Wi�c postanowi�em zaj�� si� czym� innym. - Chcesz powiedzie�, �e nie masz do�wiadczenia? - Spokojnie, Bob. Tego nie m�wi�em. Zrobi�, co do mnie nale�y, nie ma obawy. Widzisz te ma�py? - Nie rozumiem... - Przyjrzyj si� im. MacKenzie odwr�ci� g�ow�. Jeden z samc�w siedzia� na drzewie i onanizowa� si�. - Nie to mia�em na my�li. Patrz. Rzuci� do klatki kilka orzeszk�w. Ma�py rzuci�y si�, by o nie walczy�. - Widzisz, s� takie same jak my. Wszyscy bijemy si� o orzeszki. - To z pewno�ci� bardzo ciekawe, ale... - Ach, tak, niecierpliwisz si�. Chcia�em po prostu troch� pogada�. Ale nie b�d� ci zabiera� czasu - westchn��. - A wi�c co ci� gryzie, Bob? - M�j wsp�lnik. - Podbiera kas�? - Nie. - Przystawia si� do twojej �ony? - Nie. M�ody cz�owiek skin�� g�ow�. - Rozumiem, Bob. - Czy�by? - Oczywi�cie. To bardzo proste. Ja to nazywam syndromem ma��e�skim. - Co takiego? - To tak, jakby�cie byli po �lubie ze swoim wsp�lnikiem. Ty go nienawidzisz, a on nie chce si� rozwie��. - Nie do wiary. - S�ucham? - Masz racj�. Naprawd� rozumiesz. M�ody cz�owiek wzruszy� ramionami i rzuci� orzeszka onanizuj�cej si� ma�pie. - Bob, ja to wszystko ju� widzia�em. Ludzka natura to moja specjalno��. A wi�c nie obchodzi ci�, jak to zrobi�. - Je�li tylko b�dzie wygl�da� na... - Wypadek. Dok�adnie. Pami�tasz cen�, jak� poda�em ci przez telefon? - Dziesi�� tysi�cy dolar�w. - Po�owa teraz, a po�owa p�niej. Przynios�e� pieni�dze? - Mam w kieszeni. - Nie dawaj mi teraz. W�o�ysz kopert� do tamtego kosza. Za kilka sekund podejd� do kosza i wrzuc� t� pust� torebk�. Wtedy zabior� pieni�dze. - Nazywa si� Patrick Dolan. - Szczeg�y s� w kopercie z pieni�dzmi? - Tak jak chcia�e�. - Nie martw si�, Bob. Skontaktuj� si� z tob�. - Zaczekaj. P�niej nie b�d� mia� �adnej gwarancji, �e... - Szanta�? Naprawd� boisz si�, �e zrobi�bym co� takiego? Zadziwiasz mnie, Bob. To nie by�by dobry interes. Dolan wyszed� ze sklepu �elaznego. Popo�udniowe s�o�ce przygrzewa�o mocno. Otar� pot z czo�a i zmru�y� oczy. W jego pikapie siedzia� m�ody, przystojny blondyn w sportowym ubraniu i zajada� chipsy. - Co jest, do diab�a... Podszed� do wozu i szarpn�� drzwi. - Hej, kolego, siedzisz w moim samochodzie... Blondyn odwr�ci� si� z rozbrajaj�cym u�miechem. - Sie masz, Pat. Chcesz chipsa? Dolan otworzy� usta. Pot sp�ywa� mu strumieniami z czo�a. - Co? - Pocisz si�, tw�j organizm potrzebuje soli, Pat. No, pocz�stuj si�. Dolan zacisn�� szcz�ki. - Sp�ywaj. - S�ucham? - Wyno� si�, zanim ci� wyrzuc�. M�ody cz�owiek westchn�� z rozczarowaniem. Powoli odsun�� zamek bluzy, ods�aniaj�c du�y pistolet wystaj�cy z kabury zawieszonej na ramieniu. Dolan poczu�, �e �o��dek podchodzi mu do gard�a. Zblad� i cofn�� si� odruchowo. - Co to ma... - Uspok�j si�, Pat. - S�uchaj, stary, mam przy sobie tylko dwadzie�cia dolar�w. - Nic nie rozumiesz. Wskakuj do samochodu, pogadamy. Dolan rozejrza� si� w panice. Nikogo nie by�o w pobli�u. Przemkn�a mu my�l, �eby uciec. - Tylko nie pr�buj zwiewa�, Pat. Dolan ucieszy� si� w duchu, �e nie musi podejmowa� tej decyzji. Szybko wsiad� do samochodu. Prze�u� kilka chips�w, ale jako� nie poczu� smaku soli. Przepocona koszula przyklei�a si� do siedzenia. Raz po raz zerka� nerwowo na wybrzuszenie bluzy. - Rzecz w tym, Pat - powiedzia� m�ody cz�owiek - �e mam ci� zabi�. Dolan wyprostowa� si� tak gwa�townie, �e wyr�n�� g�ow� w dach samochodu. - Co? - Tw�j wsp�lnik mnie wynaj��. Jeste� wart dziesi�� tysi�cy dolar�w. - Je�li to ma by� �art... - Interes, Pat. Zap�aci� pi�� tysi�cy z g�ry. Chcesz zobaczy� pieni�dze? - To jakie� wariactwo! - Nie powiniene� tego m�wi�, Pat. - Blondyn si�gn�� pod bluz�. Dolan wzdrygn�� si�. - Poczekaj! Nie to mia�em na my�li! - Chc� ci tylko pokaza� kartk�, kt�r� da� mi tw�j wsp�lnik. Prosz�. Chyba poznajesz jego charakter pisma. Dolan wlepi� wzrok w kartk�. - Tu jest tylko moje nazwisko i adres. - A tak�e rysopis i rozk�ad dnia. On chce, �eby to wygl�da�o na wypadek. Wreszcie Dolan zrozumia�, �e to nie �art. Jego pier� unios�a si� gniewnie, twarz poczerwienia�a. - A to parszywy dra�! Wydaje mu si�, �e jest taki cwany! Ci�gle si� mnie czepia, bydlak! - Nie denerwuj si�, Pat. - Nosi t� frajersk� peruczk� i chce mnie wykupi�, ale nie dam mu tej satysfakcji! - Rozumiem, Pat. To jest tak, jakby�cie byli ma��e�stwem, a ty chcesz zada� mu b�l. - O tak, chc�! Wytrzymywa�em z nim przez dwadzie�cia lat! A jemu si� zdaje, �e mo�e kaza� mnie zabi� i przej�� interes? Podst�pny sukinsyn... - Bob, mam dla ciebie z�e wie�ci. MacKenzie omal nie rozla� scotcha, odwracaj�c si� gwa�townie. Blondyn sta� ko�o niego przy barze i chrupa� pra�on� kukurydz�. - Tylko mi nie m�w, �e spartaczy�e� robot�! - zawo�a�. Otworzy� szeroko oczy i rozejrza� si� nerwowo, jakby si� ba�, �e za chwil� kto� za�o�y mu kajdanki. - Nawet nie mia�em okazji zacz��, Bob - powiedzia� blondyn d�ubi�c w z�bach. - Rany boskie, co si� sta�o? - O ma�o nie z�ama�em z�ba. Nie wszystkie ziarna si� upra�y�y. Powinienem za��da�... - Mia�em na my�li Dolana! - Nie krzycz tak, Bob. Wiem, �e o niego pyta�e�. Nikt nie dba o to, �e kto� inny �amie sobie z�b. Ka�dy my�li tylko o sobie. Wstyd. Jeste� zwolennikiem wolnego rynku? - Co? - Czy popierasz zasad� nieskr�powanej przedsi�biorczo�ci, kt�ra uczyni�a ten kraj wielkim? MacKenzie poczu�, �e kolana si� pod nim uginaj�. Opar� si� o bar. - Popieram - wymamrota� s�abym g�osem. - A wi�c powiniene� mnie zrozumie�. Kiedy uda�em si� do twojego wsp�lnika... - Rany boskie, ty mu powiedzia�e�! - Przecie� nie mog�em go tak po prostu zabi�, nie daj�c �adnej szansy. To nie by�oby w ameryka�skim stylu. MacKenzie zacz�� si� trz���. - Jakiej szansy? - Nie denerwuj si�, Bob. Doszli�my do wniosku, �e on mi zap�aci, a ja go nie zabij�. Ale ty pewnie nas�a�by� kogo� innego. Wi�c ustalili�my, �e zap�aci mi za to, �ebym zabi� ciebie. Przelicytowa� ci� dwukrotnie. Zap�aci� dziesi�� tysi�cy z g�ry i zgodzi� si� do�o�y� drugie tyle po pogrzebie. - Nie m�g� tego zrobi�! - Ale zrobi�. Nie w�ciekaj si� na mnie. Powiniene� by� widzie� jego twarz. Facet si� naprawd� wkurzy�, s�owo daj�. - A ty przyj��e� jego propozycj�! Przecie� zawarli�my umow�! - Ustna umowa do niczego nie zobowi�zuje, Bob. Tak czy owak, dzia�amy w warunkach wolnego rynku. M�j towar jest teraz wi�cej wart. - Oszust! Blondyn zrobi� smutn� min�. - Przykro mi, �e tak to odbierasz. - Nie, zaczekaj. Nie to mia�em na my�li. - Zrani�e� mnie, Bob. - Przepraszam. Sam nie wiem, co plot�. Jak tylko pomy�l� o tym draniu... - Rozumiem, Bob. Wybaczam ci. - Pat, nigdy nie zgadniesz, co zrobi� Bob. Dolan drgn��. Oparty o barierk�, obserwowa� konie zbli�aj�ce si� do mety. Odwr�ci� si�. Blondyn sta� ko�o niego, �uj�c hotdoga. - Chyba mu nie powiedzia�e�? - Musia�em, Pat. Jak uczciwo��, to uczciwo��. Zaproponowa� dwa razy wi�cej. Dwadzie�cia tysi�cy od razu i dwadzie�cia po wykonaniu roboty. - A ty przyszed�e�, �eby podnie�� cen�? - Konie id� �eb w �eb! - zawo�a� spiker. - Inflacja, Pat. Ona nas wszystkich wyka�cza - blondyn wytar� usta z musztardy. - Uwa�asz mnie za g�upca? - spyta� Dolan. Blondyn zmarszczy� czo�o. - Za idiot�? - Co powiedzia�e�, Pat? - Je�li przelicytuj� MacKenziego, p�jdziesz do niego, a on da jeszcze wi�cej. Wtedy wr�cisz do mnie, a ja zn�w pobij� stawk�... Mam tego do��, nie zap�ac�! - W porz�dku, Pat. Mi�o by�o ci� widzie�. - Zaczekaj! - Co� si� sta�o? - Pewnie, �e tak! Przecie� ty mnie zabijesz! - Wyb�r nale�y do ciebie. - Zwyci�zc�jest!... - zacz�� spiker. Konie przebieg�y obok, dudni�c kopytami. D�okeje unie�li si� w siod�ach, �eby je uspokoi�. Nad widowni� zawis� tuman kurzu. - Zap�ac� ci, pal licho - mrukn�� Dolan. - Ale zr�b to tym razem. Nie mog� spa� po nocach, trac� na wadze. Dosta�em wrzod�w �o��dka. - Gonitwa si� sko�czy�a, Pat. Obstawi�e� jakiego� konia? - Sz�stk�. - A to pech. Ta klacz przysz�a na ko�cu. Gdyby� mnie zapyta�, podpowiedzia�bym ci, �e trzeba postawi� na tr�jk�. - Bob, w �yciu nie zgadniesz, co zrobi� Pat. - Pat, w �yciu nie zgadniesz, co zrobi� Bob. Dolan przystan�� ko�o MacKenziego, rozejrza� si� i z westchnieniem usiad� ko�o niego na �awce w parku. - A wi�c wymy�li�e�, �eby mnie zabi� - odezwa� si� Dolan. Twarz MacKenziego pozosta�a nieruchoma. - Ty te� nie by�e� daleki od tego. Dolan roz�o�y� r�ce. - W obronie w�asnej. - A ja mia�em siedzie� spokojnie i czeka�, a� mnie zadenuncjujesz w urz�dzie skarbowym? - �artowa�em. - Niez�y �art. Kosztowa� mnie fortun�. - Mnie te�. - A wi�c mamy ten sam problem. Skin�li g�owami. MacKenzie rzuci� go��biom gar�� okruch�w. - Co� mi m�wi - zacz�� Dolan - �e jedyne, co nam pozostaje, to... - ...zabi� go. - Nie mamy innego wyj�cia. - Inaczej osuszy nam kieszenie do cna. - Je�li zlecimy robot� komu� innemu, tamten te� mo�e wykr�ci� nam podobny numer. - Zrobimy to razem. W ten spos�b nie b�dziesz m�g� zwali� winy na mnie. - I nawzajem. - O co ci chodzi? Nie ufasz mi? Zmierzyli si� spojrzeniem. - Cze��, Bob. Jak leci? Blondyn