8715
Szczegóły |
Tytuł |
8715 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
8715 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 8715 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
8715 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
David Morrell
Czarny wiecz�r
Dla Philipa Klassa i Williama Tenna
Raz jeszcze
Aby najbardziej banalne wydarzenie mog�o si� sta� przygod�, trzeba i wystarczy
zacz�� je opowiada�. Na to w�a�nie nabieraj� si� ludzie: cz�owiek jest zawsze
opowiadaczem
zdarze�, �yje otoczony swoimi zdarzeniami i zdarzeniami innych, wszystko, co si�
z nim
dzieje, widzi po przez nie; i usi�uje prze�ywa� swoje �ycie tak, jakby je
opowiada�.
Trzeba jednak dokona� wyboru: �y� czy opowiada�.
Jean Paul Sartre
Md�o�ci
przek�. Jacek Trznadel
Przedmowa
Zasiadaj�c do ponownego czytania opowiada� zawartych w tym zbiorze, nie
spodziewa�em si� pot�nej lawiny wspomnie�, kt�r� wyzwoli�y. Nieoczekiwanie
przypomina�em sobie okoliczno�ci, w jakich pisa�em te utwory: gdzie w�wczas
mieszka�em,
co czu�em, co mnie sk�oni�o do napisania tego czy innego opowiadania. Te
przesycone
emocjami wspomnienia si�gaj� ponad trzydzie�ci lat wstecz, a mimo to mam
wra�enie, �e nie
dalej ni� tydzie� temu studiowa�em literatur� ameryka�sk� na Uniwersytecie Stanu
Pensylwania.
By� rok tysi�c dziewi��set sze��dziesi�ty si�dmy. Mia�em dwadzie�cia cztery
lata,
zabiera�em si� do pisania pracy magisterskiej i my�la�em o studiach
doktoranckich. Ci�gle
jednak nie mog�em uwolni� si� od pragnienia, kt�re nurtowa�o mnie od czas�w
liceum:
chcia�em zosta� pisarzem. Katedra anglistyki mojej uczelni nieco wcze�niej
zatrudni�a do
nauki kompozycji autora powie�ci fantastyczno-naukowych Philipa Klassa
(publikuj�cego
pod pseudonimem William Term). By� pierwszym pisarzem, kt�rego pozna�em, wi�c z
niewinn� bezczelno�ci� w�a�ciw� m�odo�ci spyta�em, czy zechce pracowa� ze mn�
indywidualnie. Grzecznie wyja�ni�, �e jego plan ju� p�ka w szwach, a je�li chc�
u niego
studiowa�, mog� si� zapisa� na zaj�cia. Odpar�em, �e wi�cej skorzysta�bym na
spotkaniach w
cztery oczy. On na to, �e ka�dy student skorzysta�by w ten spos�b wi�cej, ale
niestety nie ma
na to czasu. Wyczu� jednak we mnie uparciucha, doda� wi�c, �e je�li b�d�
przynosi� jedn�
prac� tygodniowo, mo�e si� zastanowi. Przez ile tygodni? - spyta�em. Przez tyle,
ile b�dzie
trzeba, odpar�.
Klass oczywi�cie stara� si� mnie zniech�ci�. Jedno opowiadanie na tydzie� przy i
tak
niema�ej ilo�ci zaj��, to du�o. My�la� pewnie, �e szybko si� zm�cz� i dam za
wygran�. W
ko�cu nawet gdybym dostarcza� mu jedno opowiadanie tygodniowo (nie powiedzia�,
jak
d�ugo mia�oby to trwa�), i tak nie dawa� mi gwarancji, �e b�dzie mnie uczy�.
Obieca� tylko
jeszcze raz si� zastanowi�.
Ale mama nauczy�a mnie, �e nie wolno si� poddawa� bez walki. Przez sze�� tygodni
przynosi�em po jednym opowiadaniu, i w ko�cu Klass zaprosi� mnie do swojego
gabinetu.
Oto moja wielka szansa, pomy�la�em. Powie, �e spodoba�y mu si� moje opowiadania
i
postara si� o ich publikacj�. Tymczasem Klass oznajmi�, �e s� s�abe i �e
powinienem da� mu
spok�j.
- Tematyka pa�skich opowiada� jest nieciekawa - stwierdzi�. - Wszyscy wybitni
pisarze maj� w�asne spojrzenie, tworz� niepowtarzalne �wiaty. Prosz� zajrze� w
siebie. Musi
pan dowiedzie� si�, kim jest, a to oznacza zazwyczaj odkrycie, czego si� pan
najbardziej boi.
To w�a�nie b�dzie tematem pa�skiego pisarstwa, przynajmniej do czasu, gdy zmieni
si�
charakter l�ku, kt�ry pana dr�czy.
- Nie m�wi� o czym� takim jak l�k wysoko�ci, strach przed wod� lub ogniem -
ci�gn��. - To s� tylko powierzchowne symptomy g��bszych niepokoj�w. Pa�ski
prawdziwy
strach jest jak fretka nurkuj�ca w ciemne tunele psychiki, dr��ca ze strachu, �e
kto� j�
odkryje.
Skin��em powa�nie g�ow�.
- Chyba rozumiem.
- To dobrze.
Ale nie rozumia�em. Wyszed�em i zrobi�em dok�adnie to, przed czym przestrzega�
mnie Klass: napisa�em kilka opowiada� o l�ku przestrzeni, strachu przed wod� i
ogniem. Na
moje szcz�cie nie pozwoli�em si� zwie�� samemu sobie. Wiedzia�em, �e brakuje im
tej
szczeg�lnej iskry odr�niaj�cej przeci�tne historie od tych, kt�re zapadaj� w
pami��. Mimo to
nie da�em za wygran�.
I nagle poczu�em, �e za�ama�a si� moja si�a woli. Pisanie jest aktem wiary. A
je�li
utracisz wiar� w siebie, je�li uzmys�owisz sobie, jakie to nienaturalne -
siedzenie w
samotno�ci i zapisywanie kartek papieru, po�wi�canie czasu, kt�ry m�g�by�
sp�dzi� z �on� i
c�rk�, odbieranie sobie wolnych chwil i liczenie wbrew rozs�dkowi na to, �e
zostaniesz
jednym z nielicznych pisarzy w Stanach Zjednoczonych, kt�rzy utrzymuj� si� z
pisania (a jest
ich nie wi�cej ni� dwustu) - wtedy naprawd� tracisz nadziej�.
Zacz��em �a�owa�, �e nie jestem kim� innym. Dawno temu, w okolicy, gdzie
znajduje
si� Uniwersytet Stanu Pensylwania, by�a kopalnia rudy �elaza zwana Barrens.
Szeroka
odkrywka zamieni�a si� w jezioro, gdy wybuch dynamitu uwolni� podziemn� rzek�.
Chodzi�em tam czasem, �eby cieszy� oczy urod� las�w. Zniech�cony moimi pr�bami
pisarskimi, postanowi�em wybra� si� na d�ug� przechadzk�. By�o gor�ce sierpniowe
popo�udnie. Las, g�sty i ciemny, falowa� od letniego upa�u. Id�c w�sk� �cie�k�,
rozgl�daj�c
si� uwa�nie, �eby nie nast�pi� na w�a, kt�rych nie brakuje w poszyciu,
us�ysza�em za sob�
trzask ga��zi. Wiewi�rka zeskoczy�a z drzewa, pomy�la�em. Maszerowa�em dalej,
ocieraj�c
pot z czo�a. Nagle rozleg� si� trzask kolejnej ga��zi i chrz�st stopy na
�ci�ce.
U�wiadomi�em sobie, �e opr�cz mnie w lesie jest kto� jeszcze, kto tak jak ja
wyszed�
odpocz�� w�r�d drzew. Nie zatrzyma�em si�. Ale kiedy znowu us�ysza�em trzask
ga��zi,
zimny dreszcz przebieg� mi po plecach. Pierwotny, prymitywny odruch zaw�adn��
mn� bez
ostrze�enia. To by�o niewyt�umaczalne. Dozna�em nag�ego przeczucia, �e ten
cz�owiek,
kimkolwiek jest, chce zrobi� mi co� z�ego. Ta irracjonalna obawa nasili�a si�
jeszcze, kiedy
dobieg� mnie trzask nast�pnej �amanej ga��zi i kolejny chrz�st li�ci, tym razem
bli�ej.
Odwr�ci�em si� i rozejrza�em uwa�nie, ale nie dostrzeg�em �adnego ruchu.
Przyspieszy�em kroku. Z ulg� zauwa�y�em, �e odg�os krok�w usta�. Zaraz jednak
przesta�em oddycha�, kiedy us�ysza�em trzask ga��zi, tym razem gdzie� z przodu.
Zamar�em.
Poczu�em przyp�yw adrenaliny do krwi i cofn��em si�. I znowu znieruchomia�em,
gdy d�wi�k
dogoni� mnie z ty�u. Rozgl�da�em si� na wszystkie strony, przygotowany na
atak...
Zamruga�em, zaskoczony widokiem biurka i maszyny do pisania. To by� przera�liwie
realistyczny, intensywny sen na jawie - albo raczej koszmar. Psychiczne
prze�ycie poch�on�a
mnie tak bardzo, �e straci�em kontakt z otoczeniem. Wyobra�nia wzi�a g�r� nad
rzeczywisto�ci�. Nic podobnego nie zdarzy�o mi si� nigdy wcze�niej.
Przypomnia�em sobie
s�owa Klassa: �Pa�ski prawdziwy strach jest jak fretka nurkuj�ca w ciemne tunele
psychiki,
dr��ca ze strachu, �e kto� j� odkryje�.
Zrozumia�em jednak, �e czasem mo�na si� zbli�y� do tego strachu. To, czego przed
chwil� do�wiadczy�em, przerazi�o mnie. Co si� jeszcze stanie? Jaki b�dzie
koniec? Pragnienie
poznania dalszego ci�gu u�wiadomi�o mi, jak bardzo moim wcze�niejszym
opowiadaniom
brakowa�o rozmachu. Si�y, suspensu, �wie�o�ci. Nie s�ysza�em nigdy o zdarzeniu
podobnym
do tego, kt�re przed chwil� ujrza�em w wyobra�ni. James Dickey mia� opublikowa�
Wybawienie dopiero trzy lata p�niej. Ta powie�� o koszmarnej podr�y kajakiem w
le�nej
g�uszy zaskoczy�a czytelnik�w nowym spojrzeniem na strach. Ja jednak
do�wiadczy�em
czego� podobnego w roku tysi�c dziewi��set sze��dziesi�tym si�dmym. Bezradny
wobec
trapi�cego mnie problemu, jak zosta� pisarzem, zgodnie z za�o�eniami filozofii
zen
zrezygnowa�em z dzia�ania i pozwoli�em, aby problem rozwi�za� si� sam.
W przyp�ywie energii natychmiast usiad�em, aby napisa� to opowiadanie i pozna�
zako�czenie historii. Zatytu�owa�em je Strzelec. Bohaterem jest m�czyzna, kt�ry
wychodzi
do lasu, �eby po�wiczy� strzelanie do celu, ale wkr�tce zauwa�a, w lesie
obecno�� kogo�,
komu tak�e chodzi o strzelanie do celu, ale... �ywego. Opowiadanie powsta�o na
d�ugo, zanim
tw�rcy literatury sensacyjnej zacz�li pisa� o seryjnych mordercach i
�my�liwych�. Kiedy
wr�cza�em utw�r Philipowi Klassowi, pisarz z pewno�ci� wyczu� moje podniecenie,
bo
przeczyta� go znacznie szybciej ni� poprzednie. Telefonicznie zaprosi� mnie na
kaw� o
czwartej po po�udniu, i tak zacz�� si� jeden z najbardziej niezwyk�ych wieczor�w
mojego
�ycia, kt�ry przeci�gn�� si� do p�nej nocy.
Klass zacz�� od tego, �e moje ostatnie opowiadanie, tak r�ne od poprzednich,
zaintrygowa�o go. Nast�pnie spyta�, czy czyta�em utwory Geoffreya Householda.
Jakiego
Geoffreya? Brytyjskiego autora powie�ci sensacyjnych, wyja�ni� Klass. Jego dwie
najbardziej
znane powie�ci to Rogue Male (1939) i Watcher in the Shadows (1960). Ta ostatnia
opowiada
o brytyjskim my�liwym, kt�remu w przeddzie� wybuchu drugiej wojny �wiatowej
udaje si�
podkra�� z broni� do Hitlera. P�niej przeczyta�em utwory Householda i
rzeczywi�cie
dostrzeg�em pewne podobie�stwo. Household wznosi� si� na wy�yny, opowiadaj�c o
zagro�eniach ze strony nieznanych si�. Im bardziej przera�eni i bezbronni byli
jego
bohaterowie, tym �atwiej si� z nimi uto�samia�em. Fretka w zakamarkach mojej
psyche.
Nieznajomo�� pisarstwa Geoffreya Householda obna�y�a moj� kolejn� s�abo��: nigdy
nie czyta�em literatury sensacyjnej ani popularnej. Jako nastolatek zapragn��em
zosta�
pisarzem, bo fascynowa�y mnie scenariusze Stirlin-ga Silliphanta do serialu
telewizyjnego
Route 66 (Trasa 66) o dw�ch m�odych ludziach, kt�rzy chevroletem corvette
wybrali si� na
poszukiwanie Ameryki i w�asnej to�samo�ci. Pisarstwo Silliphanta ��czy�o wartk�
akcj� z
koncepcjami my�lowymi. Jednak pragnienie na�ladowania go pchn�o mnie bardziej w
stron�
koncepcji ni� akcji. Po latach studiowania literatury na uczelni tak bardzo
przesi�k�em
Hawthorne�em, Melville�em, Faulknerem i innymi klasykami, �e moje w�asne
opowiadania
sta�y si� ja�owe, wt�rne i �literackie� w najgorszym sensie tego s�owa. Na
szcz�cie zdo�a�em
si� od tego uwolni�. Przypomnia�em sobie, co czu�em ogl�daj�c Route 66 i
dlaczego chcia�em
zosta� pisarzem. Postanowi�em przeczyta� jak najwi�cej literatury popularnej,
zaczynaj�c od
Householda; wiedzia�em, �e je�li chc� napisa� co� oryginalnego, powinienem
zapozna� si� z
utworami najlepszych tw�rc�w, �eby nie powtarza� tego, co oni ju� osi�gn�li.
Zacz�li�my o tym rozmawia� z Klassem w kawiarni i niepostrze�enie min�y trzy
godziny. By�a si�dma i powinienem p�j�� do domu na kolacj�, ale Klass spyta�,
czy mam
ochot� go odwiedzi�, pozna� jego �on� i kontynuowa� rozmow�. Od kilku miesi�cy
stara�em
si� zwr�ci� na siebie uwag� wyk�adowcy, wi�c serce zabi�o mi mocniej.
Zadzwoni�em szybko
do mojej �ony i przedstawi�em sytuacj�. Udali�my si� do mieszkania Klassa, gdzie
nasza
dyskusja rozwin�a si� i sta�a jeszcze intensywniejsza.
Klass twierdzi�, �e najlepsze utwory literackie powstaj� wtedy, gdy pisarz czuje
potrzeb� przelania na papier swoich dramatycznych do�wiadcze�. Czasem s� one tak
mocno
st�umione, �e tw�rca nawet nie zdaje sobie sprawy, jakie jest �r�d�o si�y, kt�ra
pcha go do
pisania. Jednak bez wzgl�du na to, czy ta tw�rcza psychoanaliza podejmowana jest
�wiadomie, czy nie, to w�a�nie ona czyni dzie�o pisarza unikalnym, poniewa�
psychologiczne
skutki bolesnych do�wiadcze� s� inne dla ka�dego cz�owieka. Bez trudu mo�na
odr�ni�
s�abego tw�rc� od dobrego, bo s�abi pisz� dla pieni�dzy i z innych egoistycznych
pobudek,
wybitni za� uprawiaj� swoje rzemios�o dlatego, �e musz� by� pisarzami - po
prostu nie
maj�innego wyboru. Co� w ich �wiadomo�ci (ta nieuchwytna fretka) nie daje im
spokoju,
n�ka wyobra�ni�, dlatego musz� uwolni� si� od napi�cia. Klass stwierdzi�, �e
czasem
przejawem tej si�y s� marzenia na jawie, spontaniczne sygna�y ukrytych w
pod�wiadomo�ci
historii, kt�re domagaj� si� opowiedzenia.
Czym s� si�y, kt�re mnie dr�cz�? Odkryje je twoje pisarstwo, powiedzia� Klass. I
tak
si� sta�o. Ze zdumieniem patrz� wstecz na to, czego si� o sobie dowiedzia�em z
moich
utwor�w: m�j ojciec zgin�� w czasie drugiej wojny �wiatowej wkr�tce po tym, jak
si�
urodzi�em, dlatego wychowa�em si� w okropnym l�ku przed wojn�; matka musia�a
mnie na
pewien czas umie�ci� w sieroci�cu, wi�c p�niej nigdy nie by�em pewien, czy
kobieta, kt�ra
si� po mnie zg�osi�a, by�a t� sam�, kt�ra mnie tam zostawi�a; ci�gle czu�em
nieobecno�� ojca,
a l�k wobec przemocy pchn�� mnie do tego, aby zmierzy� si� z nim, wst�puj�c w
szeregi
ulicznego gangu... M�g�bym ci�gn�� t� list�, ale nie jest dobrze m�wi� o swoich
zmorach
wprost. Nie chc� pozby� si� przymusu pisania o nich.
O tym wszystkim rozmawiali�my z Klassem w jego mieszkaniu. Czas p�yn�� i ze
zdziwieniem zauwa�yli�my, �e jest ju� dziesi�ta. �ona Klassa, Fruma, kt�ra
uczestniczy�a w
dyskusji, zaprosi�a mnie na sp�nion� kolacj�. Do p�nocy jedli�my piecze�, nie
przerywaj�c
rozmowy. Potem pozmywali�my, a Klass roz�o�y� na stole kartki mojego
opowiadania.
Przeanalizowa� je zdanie po zdaniu, t�umacz�c, dlaczego ten zabieg literacki
okaza� si�
skuteczny, a ten nie. T�umaczy�, jak budowa� sceny, jak pisa� dialogi i podnosi�
tempo akcji;
uczy�, co zrobi�, aby nada� opisowi dynamik�.
Wreszcie dotar� do ostatniego zdania, podsumowa� swoje uwagi, wr�czy�
opowiadanie
i rzek�: �To wszystko, czego mog� ci� nauczy�. Niebo za oknem zaczyna�o
szarze�, s�ycha�
by�o �piew ptak�w. Dnia�o. Oczarowany wiedz� i przenikliwo�ci� mojego
nauczyciela,
straci�em rachub� czasu. Poczu�em wyczerpanie. Ale kiedy mu podzi�kowa�em i
ruszy�em w
stron� domu, ogarn�o mnie podniecenie, kt�re zdawa�o si� unosi� moje cia�o nad
ziemi�. To
wspomnienie jest we mnie ci�gle �ywe: tej nocy uwierzy�em, �e b�d� pisarzem.
Co si� sta�o z opowiadaniem, kt�re nazwa�em Strzelec? Nigdy nie zosta�o
opublikowane. Wydawcy czasopism, kt�rym je proponowa�em, uwa�ali, �e za du�o w
nim
przemocy (dzisiaj pewnie by tego nie powiedzieli). Pr�bowa�em przez rok. Jedna
redakcja
trzyma�a je tak d�ugo, �e ju� nabra�em nadziei, ale pewnego dnia r�kopis wr�ci�:
pomi�ty,
poplamiony kaw�, z notk�, �e czasopismo zbankrutowa�o i kto� znalaz� tekst w
szufladzie.
Nie zniech�ci�em si�, ale od�o�y�em opowiadanie, bo by�em ju� zaj�ty pisaniem
powie�ci o
komandosie, weteranie wojny wietnamskiej, kt�ry w ma�ym miasteczku toczy walk�
na
�mier� i �ycie z komendantem policji, r�wnie� by�ym komandosem, weteranem wojny
korea�skiej. Tematem by� konflikt pokole�, r�nica mi�dzy latami pi��dziesi�tymi
a
sze��dziesi�tymi, mi�dzy wojn� w Korei a wojn� w Wietnamie, a tak�e - w nieco
innym
planie - zagadnienie politycznych �jastrz�bi i go��bi� oraz problem sterowania
�wiadomo�ci�.
Nada�em mu tytu� Pierwsza krew i zadedykowa�em Philipowi Klassowi i Wil-liamowi
Tennowi, �ka�demu z osobna�, poniewa� wielkoduszny nauczyciel i utalentowany
pisarz w
jednej osobie przekaza� mi tyle bezcennej wiedzy. Wys�a�em jeden egzemplarz
Geoffreyowi
Householdowi. Napisa� mi �yczliwy list z jedn� krytyczn� uwag�: �e w powie�ci
jest zbyt
wiele przemocy.
Strzelca nie zamie�ci�em w niniejszym zbiorze. Pozostaje dla mnie wa�nym
opowiadaniem, ale uwa�am je za niedojrza�e. Niekt�rzy czytelnicy mogliby nawet
uzna�
utw�r za wt�rny wobec Wybawienia, cho� w gruncie rzeczy powsta� wcze�niej ni�
powie��.
Wol� go wi�c zachowa� dla siebie. Opowiadania, kt�re znalaz�y miejsce w tej
ksi��ce, zdaj�
si� dobrze wytrzymywa� pr�b� czasu. R�ni� si� od moich thriller�w, kt�re
zosta�y
przet�umaczone na wiele j�zyk�w i wydane w wielu krajach. Czytelnicy nie znajd�
w nich
szpieg�w i wielkich globalnych spisk�w. Znajd� natomiast emocje kryj�ce si� za
intryg�:
niepewno�� i l�k przed nieznanym. Fretka ci�gle przemyka w ciemnych zakamarkach
mojej
psychiki. Oto jej �lady.
Krople
Krople by�y moim pierwszym opublikowanym utworem i dlatego - mimo przera�aj�cej
tre�ci - opowiadanie to ma dla mnie du�� warto�� sentymentaln�. Zacz��em pisa�
powie��
Pierwsza krew na Uniwersytecie Stanu Pensylwania w tysi�c dziewi��set
sze��dziesi�tym
�smym roku, ale zaj�cia naukowe, wyk�ady i dysertacja z utwor�w Johna Bartha
op�ni�y
prac� nad ni�. Jej tempo spad�o jeszcze bardziej, gdy przeprowadzi�em si� do
Iowa City,
gdzie wi�kszo�� czasu zajmowa�y mi wyk�ady, konferencje, spotkania naukowe i
inne zaj�cia
wi���ce si� z obowi�zkami adiunkta na wydziale literatury ameryka�skiej
Uniwersytetu Stanu
Iowa. Powie�� sko�czy�em w tysi�c dziewi��set siedemdziesi�tym pierwszym roku.
Nie czu�em
si� jednak zm�czony, lecz tryska�em energi�, wi�c natychmiast zacz��em pisa�
poni�sze
opowiadanie. Jest ono jednym z niewielu, kt�re ukaza�y mi si� we �nie. Po
przebudzeniu
usiad�em do maszyny i napisa�em je za jednym razem. Tej jesieni mieszkamy w domu
na wsi,
domu mojej matki, w kt�rym si� wychowa�em. By�em ju� we wsi i uderzy�o mnie, �e
nic si�
nie zmieni�o, a mimo to wszystko wydaje si� inne, bo jestem starszy i patrz�
inaczej. Czuj�
si� tak, jak gdybym by� tutaj teraz i wtedy, mia� jednocze�nie umys� ch�opca i
m�czyzny. To
dziwne wra�enie rozdwojenia, tak intensywne i niepokoj�ce, popchn�o mnie zn�w
do pracy,
aby je uchwyci� w kszta�ty i barwy. Pr�buj� namalowa� studium sklepu �elaznego,
beczek z
ziarnem stoj�cych przed nim, bli�niaczych kolumn podtrzymuj�cych zapadaj�cy si�
balkon,
na kt�rym m�czy�ni i kobiety o woskowych twarzach z hotelu dla starc�w na
pi�trze
siadywali w bujanych fotelach, by patrze� na ulic�. Wydaje mi si�, �e to ci sami
ludzie,
kt�rych widywa�em jako ch�opiec, a drewno kolumn i balkonu jest tak samo
sp�kane.
Przy ci�kiej pracy zapomnia�em o up�ywie czasu, wi�c kiedy ruszam wreszcie w
d�ug� powrotn� drog� do domu, jest ju� bardzo p�no; zapada zmierzch. Dzie� by�
upalny,
ale teraz ch��d �atwo przedziera si� przez flanelow� koszul�. Zaskakuje mnie
nag�a ulewa;
schodz� ze �wirowej drogi i szukam schronienia pod ogromnym drzewem, kt�rego
li�cie
zd��y�y po��kn�� i zbr�zowie�. Deszcz przechodzi w ulew�; strugi wody siek� na
ukos,
przenikaj� ubranie. �ciskam g�rn� cz�� p��ciennej torby, �eby os�oni� obraz i
przybory
malarskie, i rzucam si� do biegu. Mokre skarpetki lepi� si� nieprzyjemnie, gdy
docieram
wreszcie do alejki prowadz�cej do domu i stodo�y.
Dom i stodo�a. Tylko one i moja matka si� zmieni�y, jak gdyby ich stawy i
wi�zania
by�y ze sob� po��czone; szaro�� w�os�w mamy i starych desek tak r�ni� si� od
jasnych barw,
kt�re pami�tam z dzieci�stwa. To miejsce odbiera jej si�y. Ona �yje z nim w
jednym rytmie,
chyli si� do upadku razem z nim. Dlatego tutaj zamieszkali�my. �eby przywr�ci�
�ycie.
Kiedy� zdawa�o mi si�, �e mo�emy j� sk�oni� do przeprowadzki. Ale ona sp�dzi�a
tutaj
czterdzie�ci ze swoich sze��dziesi�ciu pi�ciu lat i upiera si�, �eby sp�dzi�
jeszcze te, kt�re jej
pozosta�y.
Deszcz wzmaga si�, gdy przemykam pospiesznie wzd�u� �ciany domu. W kuchni pali
si� �wiat�o, wi�c chyba sp�ni�em si� na kolacj�. Dom i stodo�a s� po��czone,
tworz� liter� L,
kt�rej dom stanowi podstaw�. Wej�cie, z kt�rego zawsze korzysta�em, znajduje si�
w miejscu
po��czenia; dysz� ci�ko, moje ubranie lepi si� do cia�a, jest mi zimno. Drzwi
do stodo�y
mam po lewej stronie, drzwi do kuchni naprzeciwko. Od strony schod�w do piwnicy
po
prawej stronie s�ysz� kapanie kropel.
- Przepraszam za sp�nienie, Meg - wo�am do �ony, odk�adaj�c p��cienn� torb�
b�yszcz�c� tysi�cami kropelek wody. Otwieram drzwi do kuchni. Nikogo nie ma.
St� nie
zastawiony, na kuchence nic si� nie gotuje. Pod sufitem pali si�
sze��dziesi�ciowatowa
�ar�wka. Mama woli tak� od stuwatowej, dla niej zbyt jasnej. M�wi, �e
�agodniejsze �wiat�o
przypomina jej blask �wiecy.
- Meg - wo�am jeszcze raz. I zn�w nikt nie odpowiada. Pewnie usn�y. Zapad�
zmrok,
zacz�o pada�, wi�c pewnie postanowi�y si� zdrzemn��, zanim wr�c�.
Nadal s�ysz� kapanie. Dom jest stary, stodo�a od dawna nie u�ywana, sufit si�
zapada,
ale nie my�la�em, �e wszystko jest tak zaniedbane, �e woda mo�e zacz��
przecieka� na
kamienn� posadzk� piwnicy. Zapalam �wiat�o i ruszam w d� po skrzypi�cych
schodach,
kt�re skr�caj� w lewo. Schodz� do ko�ca i ju� wiem, �e to nie woda kapie. Mleko.
Wsz�dzie
mleko. Na belkach, na �cianach, na kamieniach i w szczelinach mi�dzy nimi. Na
ca�ej
pod�odze. Od �ciany do �ciany.
To sprawka Sary, mojej c�rki. Od dawna fascynowa� j� du�y domek dla lalek, kt�ry
ojciec zbudowa� dla mnie, kiedy by�em ma�y. Wyci�gn�a to wszystko z wiklinowego
kufra w
k�cie piwnicy i zostawi�a na samym �rodku: gry planszowe, o�owiane �o�nierzyki,
klocki.
Mleko kapie na nie z belek, sp�ywa strugami po �ciankach domu dla lalek, �cieka
po kufrze i
zabawkach.
Dlaczego to zrobi�a? Sk�d wzi�a tyle mleka? Co jej strzeli�o do g�owy?
- Sara - wo�am. - Meg! - Z�y, wbiegam po schodach do kuchni.
- Sara! - krzycz� g�o�no. B�dzie musia�a to wszystko posprz�ta� i nie wyjdzie z
domu
do ko�ca tygodnia.
Przemierzam kuchni� i wchodz� do pokoju. Mijam krzes�a i sof� z kwiecistym
obiciem, wyblak�ym od czas�w mojego dzieci�stwa, kilka namalowanych przeze mnie
jeszcze w szkole kolorowych widoczk�w pastwisk i las�w i par� nowych,
utrzymanych w
sepiowej tonacji pejza�y miejskich, przypominaj�cych stare fotografie. Biegn� do
sypialni,
pokonuj�c po dwa stopnie naraz; mokre buty sycz� na chodniku przykrywaj�cym
schody,
r�ka przesuwa si� po g�adkiej, wypolerowanej por�czy z klonowego drewna.
Widz� otwarte drzwi pokoju Sary. Jest ciemno, wi�c zapalam �wiat�o. Sary nie ma
na
��ku. Satynowa kapa le�y nie naruszona, krople deszczu wpadaj� przez otwarte
okno,
niesione podmuchami ch�odnego, �wie�ego powietrza. Pe�en z�ych przeczu� wchodz�
do
naszej sypialni. Tu te� panuje ciemno��. Skurcz �ciska mi �o��dek. Gdzie one
mog� by�?
Czy�by wszystkie posz�y do pokoju mamy?
Nie. Stoj�c w otwartych drzwiach, w ��tym blasku lampy, kt�r� zapali�em w holu,
widz�, �e mama jest tutaj. Sama. Jej drobna sylwetka le�y rozci�gni�ta na ��ku.
- Mamo - zaczynam. Chc� spyta�, gdzie s� Meg i Sara, ale s�owa zamieraj� mi na
ustach. Jeden but spad� z jej nogi, drugi tkwi na stopie, dziwacznie
wykrzywiony. Oba
zab�ocone. Na podartej bawe�nianej sukience i twarzy czerwieni si� krew, w�osy
s� potargane,
usta sine i spuchni�te.
Przez kilka sekund nie mog� wydoby� s�owa.
- O Bo�e, mamo - udaje mi si� wreszcie wykrztusi�. Wyci�gam r�k�, �eby
j�obudzi�.
Jej otwarte oczy skierowane s� w sufit, �ywe, lecz niewidz�ce; ka�dy oddech
przychodzi jej z
trudem.
- Mamo, co si� sta�o? Kto ci to zrobi�? Gdzie Meg i Sara?
Ona jednak patrzy w sufit, nie widzi mnie.
- Rany boskie, mamo, odpowiedz! Sp�jrz mi w oczy! Co ci si� sta�o?
Cisza. Oczy pozostaj� nieruchome. Mi�dzy jednym a drugim oddechem wygl�da jak
nieruchomy pos�g.
Moje my�li szamoc� si� bez�adnie. Musz� znale�� Meg i Sar�. Na pewno s� gdzie� w
pobli�u, pobite tak jak moja mama. Albo co� jeszcze gorszego. Trzeba je znale��.
Gdzie? Nie
mog� teraz zostawi� matki. Kiedy si� ocknie, poczuje b�l, wpadnie w histeri�.
Jak dotar�a do
��ka?
W pokoju nie wida� �lad�w walki, kt�r� z pewno�ci� stoczy�a. To musia�o si� sta�
gdzie indziej, a mama przyczo�ga�a si� stamt�d do pokoju. Spostrzegam krew na
pod�odze.
Czerwone smugi prowadz� do holu, a p�niej na schody. Kto to zrobi�? Gdzie jest?
Kto m�g�
pobi� siwow�os�, pomarszczon�, skrzywion� artretyzmem staruszk�? I dlaczego, na
Boga,
mia�by to robi�? Wyobra�am sobie jej b�l, kiedy si� broni�a.
Mo�e ten cz�owiek nadal jest w domu i czai si� na mnie.
Do mojego skurczonego �o��dka wdziera si� gor�cy, pulsuj�cy strach.
P�przytomny,
chwytam lask�, kt�r� mama trzyma zawsze ko�o ��ka. Zapalam ni� �wiat�o,
otwieram drzwi
garderoby i charcz�c, w�ciekle m��c� na o�lep wyblak�e sukienki.
Nie ma nikogo. Pod ��kiem te� nie. Ani za drzwiami.
Sprawdzam w ten spos�b wszystkie pokoje na g�rze; przera�ony, co chwila
ogl�daj�c
si� za siebie, �ciskam w d�oni lask� i t�uk� ni� ubrania w szafach i za drzwiami
z si��, kt�ra z
pewno�ci� strzaska�aby ludzk� czaszk�. Nikogo.
- Meg! Sara!
Nikt nie odpowiada, nawet echo. Ten dom umie poch�ania� d�wi�ki.
Nie ma tu mieszkalnego poddasza, tylko odrobina przestrzeni pod dachem, tak
niska,
�e trzeba si� czo�ga�. Ale wej�cie dawno zosta�o zabite gwo�dziami. Nie wida�
�lad�w
otwierania, wi�c i tam nikogo nie ma.
Zbiegam po schodach, �ledz�c smugi krwi na dywaniku. Wyobra�am sobie, z jakim
b�lem mama si� tutaj czo�ga�a. Przeszukuj� pomieszczenia na parterze z tak� sam�
desperack� dok�adno�ci�. Zagl�dam do garderoby, za kanap�, fotele i zas�ony.
Nikogo.
Zamykam drzwi wej�ciowe, �eby napastnik nie wszed� do �rodka, je�li czai si�
gdzie�
tam w szalej�cej burzy. Zaci�gam dok�adnie ka�d� zas�on� i firank� na wypadek,
gdyby mnie
obserwowa� z zewn�trz. Deszcz siecze w�ciekle o szyby.
Raz po raz wykrzykuj� imiona Meg i Sary. Policja, mama, lekarz. Chwytam
s�uchawk� starego telefonu na �cianie przy schodach. Powoli podnosz� j� do ucha.
Boj� si�,
�e odci�� lini�. Ale w s�uchawce odzywa si� sygna�. Dzwoni� po policj�, nie
przestaj�c
macha� lask�.
Podobno zaraz przyjad�. Z lekarzem. Ka�� mi nie rusza� si� z miejsca. Aleja nie
mog�
tu zosta�. Musz� znale�� Meg i Sar�. Wiem, �e nie ma ich w piwnicy, gdzie kapie
mleko -
wszystko wida� tam bardzo dok�adnie. W zesz�� sobot� wyprz�tn�li�my pud�a,
beczki i p�ki
- wszystko opr�cz moich starych zabawek.
Zapomnia�em o schowku pod schodami. Zbiegam na d� i staj� przera�ony, z nogami
w mleku. Ale widz� tylko paj�czyny, kt�re pozrywali�my w sobot�. Podnosz� g�ow�
i
spogl�dam na klamk�. M�j wzrok ogniskuje si�, jakbym patrzy� przez teleskop.
Zdaje mi si�,
�e klamka zaczyna drga�. Wyobra�am sobie intruza wdzieraj�cego si� do piwnicy.
Rzucam
si�, �eby zamkn�� drzwi do piwnicy i stodo�y.
I wtedy przychodzi mi na my�l, �e je�li Meg i Sary nie ma w domu, to
prawdopodobnie s� w stodole. Ale nie mog� zmusi� si� do otwarcia drzwi i wej�cia
do
�rodka. On te� musi tam by�. Nie w ulewie szalej�cej na zewn�trz, lecz w ciep�ym
zaciszu
stodo�y. A tam nie ma �adnych �wiate�, kt�re mo�na zapali�.
Ale sk�d w takim razie wzi�o si� mleko? Czy on je rozla�? A je�li tak, to sk�d
je
wzi��? I po co? A mo�e Sara zrobi�a to wcze�niej? Nie, mleko jest zbyt �wie�e.
Zosta�o
rozlane niedawno. Jego r�k�. Tylko dlaczego? Kim jest ten cz�owiek? W��cz�g�?
Zbieg�ym
wi�niem? Uciekinierem ze szpitala psychiatrycznego? Nie, niemo�liwe. Najbli�sze
wi�zienie znajduje si� co najmniej sto pi��dziesi�t kilometr�w st�d. A wi�c
przyszed� z
miasta. Albo z pobliskiej farmy.
Wiem, �e stawiam sobie te pytania, �eby odwlec wej�cie do stodo�y. Ale w ko�cu
musz� to zrobi�. Wyjmuj� latark� z szuflady w kuchni i otwieram drzwi. Zmuszam
si�, �eby
wej�� szybko. W jednej r�ce trzymam zapalon� latark�, a w drugiej lask�.
Przegrody s� tam
nadal, pogr��one w ciszy, a obok wialnie i inne urz�dzenia, zardzewia�e, brudne,
pokryte
paj�czyn�. Powietrze wype�nia duszny zapach zmursza�ego drewna i gnij�cego
siana,
zmieszany ze �wie�� woni� deszczu, kt�ra wdziera si� przez szpary w �cianach.
Staram si� opanowa� strach, kieruj�c snop �wiat�a na �ciany i boksy; ws�uchuj�
si� w
skrzypienie pod�ogi. Pami�tam z dzieci�stwa krowy czekaj�ce, a� ojciec je wydoi;
pami�tam,
�e stodo�a by�a kiedy� szczelna i ciep�a, i nie mia�a po��czenia z domem, bo
ojciec nie chcia�,
�eby wo� zwierz�t wdziera�a si� do kuchni, gdzie mama przygotowywa�a posi�ki.
Posuwam si� w stron� przegr�d, rozpraszaj�c ciemno�� strumieniem �wiat�a z
latarki.
Mimo woli przypominam sobie t� jesie�, gdy �nieg przyszed� wcze�niej ni� zwykle;
rano by�o
go p� metra, a zamie� nadal szala�a. Ojciec wyszed� do stodo�y wydoi� krowy i
nie wr�ci�
ani na obiad, ani na kolacj�. Nie mogli�my wezwa� pomocy, bo wicher zerwa�
przewody
telefoniczne; nie mogli�my te� przedosta� si� przez szalej�c� zawieruch�.
Czekali�my z
mam� ca�� noc, ws�uchuj�c si� w cichn�ce wycie wiatru. Nast�pnego ranka wichura
usta�a.
Wyszli�my w o�lepiaj�c� biel poranka. Krowy rycza�y z b�lu, nie wydojone, a
ojciec le�a�
zamarzni�ty na ko�� w �niegu na �rodku pola, gdzie pewnie zab��dzi�, zgubiwszy w
zamieci
drog�.
Jaki� lis wgryz� si� w cia�o ojca pod �niegiem; jego twarz by�a tak
zmasakrowana, �e
trzeba by�o j� zakry� przed z�o�eniem do trumny. Kilka dni p�niej �nieg
stopnia�, podw�rko
przed stodo�� zamieni�o si� w morze b�ota; wr�ci�a jesie�, a mama kaza�a wstawi�
drzwi
��cz�ce dom ze stodo��. Ojciec powinien by� przewi�za� si� w pasie lin�, �eby
nie zgubi�
drogi. Na pewno 0 tym wiedzia�. Ale on zawsze by� taki, ci�gle si� spieszy�.
Mia�em wtedy
dziesi�� lat.
Przypominam sobie to wszystko, kieruj�c snop �wiat�a na ton�ce w mroku boksy.
Ani
na chwil� nie opuszcza mnie przy tym strach, �e zobacz� tam Meg i Sar�... albo
jego. Szukam
�ony i c�rki, a my�l� o tym, jak z mam� szukali�my ojca. Pr�buj� przywo�a�
wspomnienie
przyjemnego ciep�a, kt�re tu kiedy� panowa�o, gdy gaw�dzili�my z ojcem podczas
dojenia
kr�w; pachnia�o �wie�ym sianem, zbo�em i krowim �ajnem. Ojciec 1 matka nigdy nie
mogli
zrozumie�, �e lubi� t� wo�. Wiem, �e je�li przestan� teraz wspomina� tamte dobre
czasy, z
pewno�ci� oszalej� na my�l o tym, co mog� znale�� w kt�rej� z przegr�d. Modl�
si� do Boga,
�eby Meg i Sara jeszcze �y�y.
Co m�g� im zrobi�? Zgwa�ci� pi�cioletni� dziewczynk�. Rozerwa� jej wn�trze.
Umar�aby od samego krwotoku.
I wtedy s�ysz� wo�anie matki. Wyrzucam sobie, �e czuj� ulg�, wychodz�c ze
stodo�y.
Chc� znale�� Meg i Sar�, chc� je ocali�, ale ci�gnie mnie do wyj�cia. Mam
nadziej�, �e matka
powie mi, co si� sta�o i gdzie ich szuka�. Tak si� usprawiedliwiam, kiedy
wychodz� ze
stodo�y, zataczaj�c ko�a latark�. Ogl�dam si� i zamykam za sob� drzwi na klucz.
Mama siedzi sztywno na ��ku. Mam ochot� ni� potrz�sn��, domaga� si� odpowiedzi
na pytania, zmusi� do pomocy, ale wiem, �e tylko bym j� przestraszy�, �e jej
�wiadomo��
umkn�aby w rejony, gdzie nie m�g�bym jej dosi�gn��.
- Mamo - odzywam si� cicho, dotykaj�c jej ramienia. - Co si� sta�o? - Z coraz
wi�kszym trudem opanowuj� zniecierpliwienie. - Kto to zrobi�? Gdzie s� Meg i
Sara?
U�miecha si� do mnie; widocznie moja obecno�� j� uspokoi�a. Nie odpowiada.
- Mamo, prosz�. Wiem, �e to by�o straszne, ale musisz mi pom�c. Powiedz mi,
gdzie
one s�. Trzeba je znale��.
- Lalki.
Nieruchomiej�.
- Jakie lalki, mamo? Czy by� tu jaki� m�czyzna z lalkami? Czego chcia�? A mo�e
wygl�da� jak lalka? Mia� mask� na twarzy?
Za du�o pyta� naraz. Mama tylko mruga oczami.
- Mamo, b�agam ci�. Musisz si� postara�. Gdzie s� Meg i Sara?
- Lalki - powtarza.
Z�e przeczucia ogarn�y mnie ju� na widok nie naruszonej po�cieli na ��ku Sary.
Teraz zaczynam powoli rozumie�, ale nie chc� dopu�ci� do siebie tej przera�liwej
my�li.
- Tak, mamo, lalki. - Nie chc� przyzna� przed sob�, �e rozumiem. - Mamo,
powiedz,
gdzie s� Meg i Sara?
- Jeste� ju� doros�y. Powiniene� przesta� si� bawi� jak dziecko. Ojciec nie
wr�ci.
Teraz ty musisz go zast�pi�. Musisz by� dzielny.
- Nie, mamo. - B�l d�awi mi piersi.
- Teraz b�dzie du�o pracy, wi�cej ni� dziecko mo�e sobie wyobrazi�. Ale nie mamy
wyboru. Musisz pogodzi� si� z tym, �e B�g postanowi� nam go odebra�, �e jeste�
jedynym
m�czyzn�, kt�ry mo�e mi pom�c.
- Nie, mamo.
- Jeste� teraz m�czyzn�, musisz zostawi� dzieci�ce zabawki.
Prostuj� si� i opieram o drzwi; �zy sp�ywaj�mi na koszul�. Ocieram twarz i
widz�, �e
matka wyci�ga do mnie r�ce z u�miechem, chce mnie dotkn��. Cofam si� i zbiegam
po
schodach do salonu, przez kuchni� do piwnicy. Rozchlapuj�c mleko, zbli�am si� do
domu dla
lalek. Sara jest w �rodku, zwini�ta w p�. Meg le�y w wiklinowym kufrze. Mama
wyrzuci�a
zabawki z kosza na pod�og�, �eby zrobi� miejsce na cia�o Meg. Z rozprutych
brzuch�w Meg i
Sary wysypuj� si� trociny. Oczy �wiec� bia�kami jak oczy lalek.
Policjanci wal� pi�ciami do drzwi, krzycz�, ale nie mam si�y im otworzy�.
W�amuj�
si� w ko�cu i wpadaj� do �rodka. Krople wody �ciekaj� z ich gumowych p�aszczy,
gdy staj�
nade mn� i kieruj� spojrzenia na kufer.
- Mleko-m�wi�.
Nie rozumiej�. Stoj� bez ruchu w mleku i ws�uchuj� si� w krople deszczu wal�ce o
szyby. Zbli�aj� si� w ko�cu do domu dla lalek i kufra, ogl�daj� zw�oki Meg i
Sary. Wchodz�
na g�r�, do matki; po chwili wracaj�.
- Mleko - powtarzam, ale oni nadal nie pojmuj�.
- Zabi�a ich, to jasne - m�wi jeden. - Ale po co rozla�a mleko?
Dopiero od s�siad�w na drodze dowiaduj� si�, �e przysz�a do nich i poprosi�a o
ba�ki
z mlekiem; nie chcia�a pomocy, przenios�a je sama, uginaj�c si� pod ci�arem.
Znajduj� w
stodole n� i puste ba�ki.
- Mleko. I krew - m�wi�. - By�o tyle krwi. Mama nie chcia�a jej widzie�, musia�a
j�jako� ukry�. Zala�a krew mlekiem, �eby piwnica zn�w wygl�da�a jak mleczarnia.
By�o za
du�o krwi.
Tej jesieni mieszkamy w domu na wsi, domu mojej matki, w kt�rym si� wychowa�em.
By�em ju� we wsi i uderzy�o mnie, �e nic si� nie zmieni�o, a mimo to wszystko
wydaje
si�inne, bo jestem starszyi patrz� inaczej. Czuj� si� tak, jak gdybym by� tutaj
i teraz, i wtedy,
mia� jednocze�nie umys� ch�opca i m�czyzny.
Wsp�lnik
Przez nast�pnych dziesi�� lat pisa�em wy��cznie d�u�sze utwory literackie. Po
uko�czeniu Pierwszej krwi w 1978 roku wyda�em jeszcze powie�ci Testament /
Ostatnia
szar�a. Akcja pierwszej z nich osnuta jest wok� po�cigu, drug� mo�na by
okre�li� mianem
horroru pozbawionego element�w nadprzyrodzonych, a trzeci� - westernu
historycznego.
Jednocze�nie zajmowa�em si� nauczaniem literatury, wi�c nie mia�em czasu na
pisanie
opowiada�. A mo�e raczej nale�a�oby powiedzie�, �e brakowa�o mi tw�rczej
energii... Ilekro�
siada�em do maszyny, �eby napisa� opowiadanie, wydawa�o mi si� to tak trudne, �e
zaraz
rezygnowa�em. Prze�ama�em t� niemoc dopiero w tysi�c dziewi��set osiemdziesi�tym
pierwszym roku, pisz�c Wsp�lnika. Jest to utw�r o absolwencie wy�szej uczelni,
kt�ry staje
wobec problemu znalezienia pracy. W ko�cu osi�ga sw�j cel, ale w spos�b nieco
zaskakuj�cy.
Punktem wyj�cia do napisania tego utworu by�a my�l, �e niekt�rzy m�odzi ludzie
gotowi s�
posun�� si� do skrajno�ci, aby zdoby� dobr� posad�.
Nie mia� innego wyj�cia. Przez kilka miesi�cy rozwa�a� r�ne mo�liwo�ci.
Pr�bowa�
wykupi� wsp�lnika, ale Dolan odm�wi�. W�a�ciwie trudno to nazwa� zwyk�� odmow�.
Roze�mia� si� i powiedzia�: �Nie da�bym ci tej satysfakcji�. MacKenzie nalega�,
wi�c Dolan
rzuci�: �Jasne, mo�esz mnie wykupi�. Wystarczy milion dolar�w�. Gdyby za��da�
dziesi�ciu
milion�w, nie by�oby �adnej r�nicy. MacKenzie nie zebra�by ani miliona, ani
p�, ani nawet
�wier�, i Dolan dobrze o tym wiedzia�.
To by�o typowe. Dolan sprzeciwia� si� nawet wtedy, gdy MacKenzie powiedzia�
�dzie� dobry�. Kiedy MacKenzie kupowa� samoch�d, Dolan kupowa� sobie wi�kszy,
dro�szy, a �eby mu dopiec jeszcze bardziej, che�pi� si�, �e dosta� go za p�
ceny. Je�li
MacKenzie wyje�d�a� z �on� i dzie�mi na Bermudy, Dolan natychmiast oznajmia�, �e
Bermudy to pestka w por�wnaniu z Ma-zatlan, gdzie w�a�nie sp�dzi� z rodzin�
wakacje.
Ci�gle si� k��cili. Kibicowali innym dru�ynom pi�karskim. Lubili inne potrawy
(baranina kontra wo�owina). Kiedy MacKenzie zacz�� gra� w golfa, jego wsp�lnik
raptem
polubi� tenisa i orzek�, �e golf to tylko zabawa, a tenis wy�mienicie poprawia
kondycj�. Ale
Dolan i tak mia� nadwag�. MacKenzie by� szczup�y, za to Dolan wy�ywa� si�,
docinaj�c mu z
powodu peruki.
To sta�o si� nie do zniesienia. Jako Szkot pr�buj�cy ubi� interes z
Irlandczykiem,
MacKenzie powinien by� wiedzie�, �e to si� nie mo�e uda�. Z pocz�tku
rywalizowali ze sob�.
Prowadzili dwie firmy budowlane i ci�gle si� licytowali, trac�c przy tym
pieni�dze.
Postanowili wi�c po��czy� firmy i razem sz�o im znacznie lepiej. Nadal ze sob�
konkurowali,
wymy�laj�c coraz lepsze sposoby zarobienia pieni�dzy. Obni�ali koszty dok�adaj�c
wi�cej
�wiru do cementu, wykorzystuj�c gorszej jako�ci rury i materia�y ocieplaj�ce.
Ksi�ga
przychod�w i rozchod�w, kt�r� pokazywali w urz�dzie skarbowym, mia�a niewiele
wsp�lnego z rzeczywisto�ci�.
Sp�ka MacKenzie-Dolan. A jak�e, by�a to sp�ka co si� zowie. Wsp�pracowali ze
sob�, ale nie mogli si� nawzajem znie��. Pr�bowali rozwi�za� problem, dziel�c
si�
obowi�zkami: MacKenzie prowadzi� biuro, a Dolan zaj�� si� usuwaniem usterek w
oddanych
do u�ytku budynkach. Przez jaki� czas ta metoda si� sprawdza�a, ale w ko�cu i
tak musieli si�
spotyka�, �eby podejmowa� decyzje. I wtedy napi�cie, kt�re w sobie zbierali,
eksplodowa�o.
Na domiar z�ego ich �ony bardzo si� zaprzyja�ni�y. Ci�gle organizowa�y przyj�cia
w
ogrodzie i na basenie. Dolan i MacKenzie nie o�mielali si� k��ci� podczas tych
spotka�. Je�li
im si� to zdarza�o, �ony dawa�y im p�niej mocno w ko��.
- Nie cierpi� tego faceta. Dzia�a mi na nerwy w biurze, a na przyj�ciach nie
mog� na
niego patrze�.
- Pos�uchaj - powiedzia�a �ona MacKenziego. - Vickie Dolan jest moj�
przyjaci�k� i
nie pozwol� tego zepsu� przez wasze szczeniackie fochy. Wi�c siedzieli obaj
gapi�c si�
bezmy�lnie wok� albo w dno kieliszk�w (szkocka whisky kontra irlandzka), a �ony
wymienia�y przepisy kulinarne. W ko�cu Dolan przebra� miar�: zacz�� grozi�.
- Ciekawe, co zrobiliby faceci z urz�du skarbowego, gdyby kto� zawiadomi� ich o
tym, jak prowadzisz ksi�gi?
- A rury nie spe�niaj�ce norm i �wir w cemencie? To twoja zas�uga.
- S�d po prostu wymierzy�by mi grzywn� - odpar� szybko Dolan. - Ale urz�d
skarbowy to ca�kiem inna para kaloszy. Gdyby oni si� o tym dowiedzieli,
zamkn�liby ci� w
ciemnych lochu i wi�cej nie musia�bym ogl�da� twojej facjaty.
MacKenzie popatrzy� na Dolana i uzna�, �e nie ma wyboru. Pr�bowa� post�pi�
w�a�ciwie w takiej sytuacji, ale wsp�lnik nie zgodzi� si� sprzeda� swojego
udzia�u. A teraz
zamierza donie�� na MacKenziego i przej�� firm�. Nie ma innego sposobu. To
samoobrona,
nic wi�cej.
M�czyzna czeka� ko�o klatek z ma�pami. By� m�ody, wysoki i chudy, mia� jasne
w�osy i sprawia� przyjemne wra�enie. Nosi� jasnoniebieski garnitur szyty na
miar� i jad�
orzeszki ziemne.
MacKenzie schyli� g�ow�, �eby napi� si� wody z fontanny i rozejrze�. By�
s�oneczny
weekend, w ogrodzie zoologicznym roi�o si� od ludzi. Jedni siedzieli na �awkach,
jedz�c
kanapki, inni przechadzali si� wzd�u� klatek. Dzieci spacerowa�y z matkami,
starsi m�czy�ni
grali w warcaby. MacKenzie s�ysza� muzyk� dobiegaj�c� z niewidocznej katarynki,
szmer
rozm�w, weso�e g�osy dzieci i �wiergot ptak�w. Gdy uzna�, �e nikt nie zwraca na
niego
uwagi, otar� twarz z wody i podszed� do klatki.
- Pan Smith?
Blondyn nie odwr�ci� si�. W�o�y� do ust kolejnego orzeszka. MacKenzie
przestraszy�
si�, �e zaczepi� niew�a�ciwego faceta. W zoo spacerowa�o wielu m�czyzn i wielu
z nich
nosi�o garnitury. Wbrew temu, co pisz� w gazetach, nie jest �atwo znale�� kogo�,
kto wzi��by
tak� robot�. MacKenzie sp�dzi� par� wieczor�w w knajpach, gdzie spotykaj� si�
typy z
p�wiatka, nim wreszcie trafi� na w�a�ciwy trop. Kto� nawet wzi�� go za
gliniarza i zagrozi�,
�e po�amie mu nogi. Ale studolar�wka to mocny argument, wi�c w ko�cu z�apa�
kontakt.
Rozmawiali przez telefon. Wyja�ni�, �e zrobi�by to sam, ale potrzebuje alibi;
p�niej
przyzna�, �e brakuje mu odwagi.
A teraz pomyli� si� i podszed� do niew�a�ciwego cz�owieka. Pewnie tamten uzna�,
�e
to pu�apka i nie przyszed�. MacKenzie odwr�ci� si�, �eby odej��.
- Chwileczk�, Bob.
MacKenzie zamruga�.
- Pan Smith?
- M�w mi John. - M�ody m�czyzna u�miechn�� si� promiennie, podsuwaj�c torebk�.
- Chcesz orzeszka, Bob?
- Nie, chyba nie...
- No, we� - zach�ci� blondyn.
MacKenzie po�kn�� orzeszka, nawet nie czuj�c smaku.
- No w�a�nie. Wyluzuj si� troch�. Nie masz nic przeciwko temu, �e b�d� ci�
nazywa�
Bob?
- Je�li tylko za�atwisz t� spraw�. My�la�em, �e wygl�dasz inaczej.
M�czyzna skin�� g�ow� ze zrozumieniem.
- Spodziewa�e� si� faceta w czarnym kombinezonie, z blizn� na p� twarzy.
- Nie, ale...
- A tymczasem stoi przed tob� m�ody go��, kt�ry wygl�da, jakby wybiera� si�
posurfowa� na desce. Wiem dok�adnie, co masz na my�li. Jeste� rozczarowany. -
Pokiwa�
g�ow�. - Ale dzisiaj nic nie jest tym, na co wygl�da. Uwierzy�by�, �e sko�czy�em
uczelni�
ekonomiczn�? Nie mog�em znale�� pracy na kierowniczym stanowisku, chocia� bardzo
si�
stara�em. Wi�c postanowi�em zaj�� si� czym� innym.
- Chcesz powiedzie�, �e nie masz do�wiadczenia?
- Spokojnie, Bob. Tego nie m�wi�em. Zrobi�, co do mnie nale�y, nie ma obawy.
Widzisz te ma�py?
- Nie rozumiem...
- Przyjrzyj si� im.
MacKenzie odwr�ci� g�ow�. Jeden z samc�w siedzia� na drzewie i onanizowa� si�.
- Nie to mia�em na my�li. Patrz.
Rzuci� do klatki kilka orzeszk�w. Ma�py rzuci�y si�, by o nie walczy�.
- Widzisz, s� takie same jak my. Wszyscy bijemy si� o orzeszki.
- To z pewno�ci� bardzo ciekawe, ale...
- Ach, tak, niecierpliwisz si�. Chcia�em po prostu troch� pogada�. Ale nie b�d�
ci
zabiera� czasu - westchn��. - A wi�c co ci� gryzie, Bob?
- M�j wsp�lnik.
- Podbiera kas�?
- Nie.
- Przystawia si� do twojej �ony?
- Nie.
M�ody cz�owiek skin�� g�ow�.
- Rozumiem, Bob.
- Czy�by?
- Oczywi�cie. To bardzo proste. Ja to nazywam syndromem ma��e�skim.
- Co takiego?
- To tak, jakby�cie byli po �lubie ze swoim wsp�lnikiem. Ty go nienawidzisz, a
on nie
chce si� rozwie��.
- Nie do wiary.
- S�ucham?
- Masz racj�. Naprawd� rozumiesz.
M�ody cz�owiek wzruszy� ramionami i rzuci� orzeszka onanizuj�cej si� ma�pie.
- Bob, ja to wszystko ju� widzia�em. Ludzka natura to moja specjalno��. A wi�c
nie
obchodzi ci�, jak to zrobi�.
- Je�li tylko b�dzie wygl�da� na...
- Wypadek. Dok�adnie. Pami�tasz cen�, jak� poda�em ci przez telefon?
- Dziesi�� tysi�cy dolar�w.
- Po�owa teraz, a po�owa p�niej. Przynios�e� pieni�dze?
- Mam w kieszeni.
- Nie dawaj mi teraz. W�o�ysz kopert� do tamtego kosza. Za kilka sekund podejd�
do
kosza i wrzuc� t� pust� torebk�. Wtedy zabior� pieni�dze.
- Nazywa si� Patrick Dolan.
- Szczeg�y s� w kopercie z pieni�dzmi?
- Tak jak chcia�e�.
- Nie martw si�, Bob. Skontaktuj� si� z tob�.
- Zaczekaj. P�niej nie b�d� mia� �adnej gwarancji, �e...
- Szanta�? Naprawd� boisz si�, �e zrobi�bym co� takiego? Zadziwiasz mnie, Bob.
To
nie by�by dobry interes.
Dolan wyszed� ze sklepu �elaznego. Popo�udniowe s�o�ce przygrzewa�o mocno. Otar�
pot z czo�a i zmru�y� oczy.
W jego pikapie siedzia� m�ody, przystojny blondyn w sportowym ubraniu i zajada�
chipsy.
- Co jest, do diab�a...
Podszed� do wozu i szarpn�� drzwi.
- Hej, kolego, siedzisz w moim samochodzie...
Blondyn odwr�ci� si� z rozbrajaj�cym u�miechem.
- Sie masz, Pat. Chcesz chipsa?
Dolan otworzy� usta. Pot sp�ywa� mu strumieniami z czo�a.
- Co?
- Pocisz si�, tw�j organizm potrzebuje soli, Pat. No, pocz�stuj si�.
Dolan zacisn�� szcz�ki.
- Sp�ywaj.
- S�ucham?
- Wyno� si�, zanim ci� wyrzuc�.
M�ody cz�owiek westchn�� z rozczarowaniem. Powoli odsun�� zamek bluzy,
ods�aniaj�c du�y pistolet wystaj�cy z kabury zawieszonej na ramieniu.
Dolan poczu�, �e �o��dek podchodzi mu do gard�a. Zblad� i cofn�� si� odruchowo.
- Co to ma...
- Uspok�j si�, Pat.
- S�uchaj, stary, mam przy sobie tylko dwadzie�cia dolar�w.
- Nic nie rozumiesz. Wskakuj do samochodu, pogadamy.
Dolan rozejrza� si� w panice. Nikogo nie by�o w pobli�u. Przemkn�a mu my�l,
�eby
uciec.
- Tylko nie pr�buj zwiewa�, Pat.
Dolan ucieszy� si� w duchu, �e nie musi podejmowa� tej decyzji. Szybko wsiad� do
samochodu. Prze�u� kilka chips�w, ale jako� nie poczu� smaku soli. Przepocona
koszula
przyklei�a si� do siedzenia. Raz po raz zerka� nerwowo na wybrzuszenie bluzy.
- Rzecz w tym, Pat - powiedzia� m�ody cz�owiek - �e mam ci� zabi�. Dolan
wyprostowa� si� tak gwa�townie, �e wyr�n�� g�ow� w dach samochodu.
- Co?
- Tw�j wsp�lnik mnie wynaj��. Jeste� wart dziesi�� tysi�cy dolar�w.
- Je�li to ma by� �art...
- Interes, Pat. Zap�aci� pi�� tysi�cy z g�ry. Chcesz zobaczy� pieni�dze?
- To jakie� wariactwo!
- Nie powiniene� tego m�wi�, Pat. - Blondyn si�gn�� pod bluz�.
Dolan wzdrygn�� si�.
- Poczekaj! Nie to mia�em na my�li!
- Chc� ci tylko pokaza� kartk�, kt�r� da� mi tw�j wsp�lnik. Prosz�. Chyba
poznajesz
jego charakter pisma.
Dolan wlepi� wzrok w kartk�.
- Tu jest tylko moje nazwisko i adres.
- A tak�e rysopis i rozk�ad dnia. On chce, �eby to wygl�da�o na wypadek.
Wreszcie Dolan zrozumia�, �e to nie �art. Jego pier� unios�a si� gniewnie, twarz
poczerwienia�a.
- A to parszywy dra�! Wydaje mu si�, �e jest taki cwany! Ci�gle si� mnie czepia,
bydlak!
- Nie denerwuj si�, Pat.
- Nosi t� frajersk� peruczk� i chce mnie wykupi�, ale nie dam mu tej
satysfakcji!
- Rozumiem, Pat. To jest tak, jakby�cie byli ma��e�stwem, a ty chcesz zada� mu
b�l.
- O tak, chc�! Wytrzymywa�em z nim przez dwadzie�cia lat! A jemu si� zdaje, �e
mo�e kaza� mnie zabi� i przej�� interes? Podst�pny sukinsyn...
- Bob, mam dla ciebie z�e wie�ci.
MacKenzie omal nie rozla� scotcha, odwracaj�c si� gwa�townie. Blondyn sta� ko�o
niego przy barze i chrupa� pra�on� kukurydz�.
- Tylko mi nie m�w, �e spartaczy�e� robot�! - zawo�a�. Otworzy� szeroko oczy i
rozejrza� si� nerwowo, jakby si� ba�, �e za chwil� kto� za�o�y mu kajdanki.
- Nawet nie mia�em okazji zacz��, Bob - powiedzia� blondyn d�ubi�c w z�bach.
- Rany boskie, co si� sta�o?
- O ma�o nie z�ama�em z�ba. Nie wszystkie ziarna si� upra�y�y. Powinienem
za��da�...
- Mia�em na my�li Dolana!
- Nie krzycz tak, Bob. Wiem, �e o niego pyta�e�. Nikt nie dba o to, �e kto� inny
�amie
sobie z�b. Ka�dy my�li tylko o sobie. Wstyd. Jeste� zwolennikiem wolnego rynku?
- Co?
- Czy popierasz zasad� nieskr�powanej przedsi�biorczo�ci, kt�ra uczyni�a ten
kraj
wielkim?
MacKenzie poczu�, �e kolana si� pod nim uginaj�. Opar� si� o bar.
- Popieram - wymamrota� s�abym g�osem.
- A wi�c powiniene� mnie zrozumie�. Kiedy uda�em si� do twojego wsp�lnika...
- Rany boskie, ty mu powiedzia�e�!
- Przecie� nie mog�em go tak po prostu zabi�, nie daj�c �adnej szansy. To nie
by�oby
w ameryka�skim stylu.
MacKenzie zacz�� si� trz���.
- Jakiej szansy?
- Nie denerwuj si�, Bob. Doszli�my do wniosku, �e on mi zap�aci, a ja go nie
zabij�.
Ale ty pewnie nas�a�by� kogo� innego. Wi�c ustalili�my, �e zap�aci mi za to,
�ebym zabi�
ciebie. Przelicytowa� ci� dwukrotnie. Zap�aci� dziesi�� tysi�cy z g�ry i zgodzi�
si� do�o�y�
drugie tyle po pogrzebie.
- Nie m�g� tego zrobi�!
- Ale zrobi�. Nie w�ciekaj si� na mnie. Powiniene� by� widzie� jego twarz. Facet
si�
naprawd� wkurzy�, s�owo daj�.
- A ty przyj��e� jego propozycj�! Przecie� zawarli�my umow�!
- Ustna umowa do niczego nie zobowi�zuje, Bob. Tak czy owak, dzia�amy w
warunkach wolnego rynku. M�j towar jest teraz wi�cej wart.
- Oszust!
Blondyn zrobi� smutn� min�.
- Przykro mi, �e tak to odbierasz.
- Nie, zaczekaj. Nie to mia�em na my�li.
- Zrani�e� mnie, Bob.
- Przepraszam. Sam nie wiem, co plot�. Jak tylko pomy�l� o tym draniu...
- Rozumiem, Bob. Wybaczam ci.
- Pat, nigdy nie zgadniesz, co zrobi� Bob.
Dolan drgn��. Oparty o barierk�, obserwowa� konie zbli�aj�ce si� do mety.
Odwr�ci�
si�. Blondyn sta� ko�o niego, �uj�c hotdoga.
- Chyba mu nie powiedzia�e�?
- Musia�em, Pat. Jak uczciwo��, to uczciwo��. Zaproponowa� dwa razy wi�cej.
Dwadzie�cia tysi�cy od razu i dwadzie�cia po wykonaniu roboty.
- A ty przyszed�e�, �eby podnie�� cen�?
- Konie id� �eb w �eb! - zawo�a� spiker.
- Inflacja, Pat. Ona nas wszystkich wyka�cza - blondyn wytar� usta z musztardy.
- Uwa�asz mnie za g�upca? - spyta� Dolan.
Blondyn zmarszczy� czo�o.
- Za idiot�?
- Co powiedzia�e�, Pat?
- Je�li przelicytuj� MacKenziego, p�jdziesz do niego, a on da jeszcze wi�cej.
Wtedy
wr�cisz do mnie, a ja zn�w pobij� stawk�... Mam tego do��, nie zap�ac�!
- W porz�dku, Pat. Mi�o by�o ci� widzie�.
- Zaczekaj!
- Co� si� sta�o?
- Pewnie, �e tak! Przecie� ty mnie zabijesz!
- Wyb�r nale�y do ciebie.
- Zwyci�zc�jest!... - zacz�� spiker.
Konie przebieg�y obok, dudni�c kopytami. D�okeje unie�li si� w siod�ach, �eby je
uspokoi�. Nad widowni� zawis� tuman kurzu.
- Zap�ac� ci, pal licho - mrukn�� Dolan. - Ale zr�b to tym razem. Nie mog� spa�
po
nocach, trac� na wadze. Dosta�em wrzod�w �o��dka.
- Gonitwa si� sko�czy�a, Pat. Obstawi�e� jakiego� konia?
- Sz�stk�.
- A to pech. Ta klacz przysz�a na ko�cu. Gdyby� mnie zapyta�, podpowiedzia�bym
ci,
�e trzeba postawi� na tr�jk�.
- Bob, w �yciu nie zgadniesz, co zrobi� Pat.
- Pat, w �yciu nie zgadniesz, co zrobi� Bob.
Dolan przystan�� ko�o MacKenziego, rozejrza� si� i z westchnieniem usiad� ko�o
niego
na �awce w parku.
- A wi�c wymy�li�e�, �eby mnie zabi� - odezwa� si� Dolan.
Twarz MacKenziego pozosta�a nieruchoma.
- Ty te� nie by�e� daleki od tego.
Dolan roz�o�y� r�ce.
- W obronie w�asnej.
- A ja mia�em siedzie� spokojnie i czeka�, a� mnie zadenuncjujesz w urz�dzie
skarbowym?
- �artowa�em.
- Niez�y �art. Kosztowa� mnie fortun�.
- Mnie te�.
- A wi�c mamy ten sam problem.
Skin�li g�owami. MacKenzie rzuci� go��biom gar�� okruch�w.
- Co� mi m�wi - zacz�� Dolan - �e jedyne, co nam pozostaje, to...
- ...zabi� go.
- Nie mamy innego wyj�cia.
- Inaczej osuszy nam kieszenie do cna.
- Je�li zlecimy robot� komu� innemu, tamten te� mo�e wykr�ci� nam podobny numer.
- Zrobimy to razem. W ten spos�b nie b�dziesz m�g� zwali� winy na mnie.
- I nawzajem.
- O co ci chodzi? Nie ufasz mi?
Zmierzyli si� spojrzeniem.
- Cze��, Bob. Jak leci?
Blondyn