Whitbourn John - Demokracja
Szczegóły |
Tytuł |
Whitbourn John - Demokracja |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Whitbourn John - Demokracja PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Whitbourn John - Demokracja PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Whitbourn John - Demokracja - podejrzyj 20 pierwszych stron:
JOHN WHITBOURN
demokracja
Kadry decydują o wszystkim
(Józef Stalin - Przemówienie do absolwentów Akademii Wojskowej Armii Czerwonej,
14 maja 1918 r.)
Zamach nie powiódł się. Dla wszystkich zainteresowanych było to ogromne
rozczarowanie, gdyż porażka ta miała ich drogo kosztować.
Jak później podyktowałem poecie Rodziny: "Demokracja osłabia krwiożercze
instynkty". Miał na bazie tej myśli ułożyć odę opiewającą mój polityczny
geniusz, ale później sprawy skomplikowały się na tyle, że trochę się w nich
pogubił, więc nigdy nie miałem okazji usłyszeć tego utworu. Dziadkowi na pewno
by się spodobał. Mógłby nawet kazać jego skróconą wersję wypalić laserem na
czarnych ścianach Zamku Słowo tuż obok ponadczasowego hasła swojego autorstwa:
"Przywal sąsiadowi (a obcy będą się ciebie bali)!"
Głasnost'nicy z pewnością nieraz omawiali sposoby uśmiercenia mnie, rozważali
różne opcje, a może nawet poddawali je pod głosowanie (!). Nic dziwnego, że w
takich okolicznościach ich klęska była z góry przesądzona.
Laserowy kulomiot to zupełnie nowa zabawka (z przedostatniego partyjnego
katalogu), a przy tym diabelnie kosztowna. Wart pewnie jedną trzecią rocznych
dochodów z wydobycia węgla i produkcji stali na subplanecie podległej imperium
Słowów, będącej źródłem utrzymania tej bocznej linii Rodziny, z której wywodził
się ten zdradziecki pomiot, który gdzieś wynajął (?) to cacko. Losowo generowane
pola ogniowe mogły całkowicie zlikwidować standardowej wielkości salę plenarną z
prefabrykatów w ciągu... bo ja wiem... w każdym razie cholernie szybko. O wiele
za szybko, by znaleźć choć sekundę na bezładną ucieczkę. Jeśli zaś chodzi o
zwykły korytarz statku, ten zostałby zlikwidowany jeszcze szybciej. Teoretycznie
ofiary w ogóle nie powinny zorientować się, że właśnie przechodzą do Historii.
Jednakże nawet posiadanie takiej technologicznej nowinki na nic się nie zda,
jeśli spisek zostanie poddany dyskusji, lodowaty zaś, przesiąknięty strachem
szept zdradzieckiego zdrajcy przechwyci sieć mojej ochrony. Nic nie przyjdzie z
dysponowania takim sprzętem, jeśli rozłoży się go i dokładnie przebada w celu
uzyskania najbardziej szczegółowych danych. Moi ludzie są w tym tak dobrzy, że
nawet złożyli całość z powrotem w sposób tak przekonujący, że nikt się niczego
nie domyślił aż do chwili rozpoczęcia akcji. Znaliśmy datę i godzinę, więc
mogłem sobie siedzieć spokojnie, słuchając "Requiem" tego... no, jak mu tam -
Mozarta z magnetofonu, który dostałem w prezencie na osiemnaste urodziny, i
czekać na rozpoczęcie zabawy. Wszystko zostało precyzyjnie ukartowane.
W związku z powyższym laserowa bomba spiskowców trafiła w "przynętę", zwykłego
proletariucha wystarczająco podobnego do mnie, podstawionego, aby oszukać
wykrywacz umieszczony w głowicy. Dla zwiększenia wiarygodności przydzieliłem mu
kilku ludzi z mojej osobistej obstawy, a także ubrałem go w drugi z moich
ulubionych czerwonych płaszczy przysługujących jedynie Szlachetnie Urodzonym i
świadczących o wysokim partyjnym statusie. Niektórzy spośród co bardziej
sztywniackich oficjeli na służbie Słowów nie kryli swojego niezadowolenia,
widząc to okrycie na plecach byle proletariuszyny, ale tylko do czasu, gdy
ujrzeli, jak szynel wraz z odzianym weń mężczyzną zamieniają się w pochodnię.
Zanim opadła, rakieta z kulomiotem przesłała sygnał zwrotny, że misja została
zakończona pomyślnie i wówczas ujawnili się wszyscy konspiratorzy na statku.
Byli wśród nich ludzie, których obecność w takim gronie mogła się wydać
zaskakująca, nie wyłączając członków Rodziny ani kandydatów na członków.
Osiągnąwszy swój cel, ruszyłem wraz z innymi, by rozpocząć to, co starzy
wyjadacze określali terminem z dialektu, jakiego używano w Złotych Czasach:
"pepirścinę" - czyli ostrą przepierkę. Nie jest to może tak poważna sprawa jak
prawdziwa, wielka czystka. Jej zakres i siła nie przynoszą równie ostatecznych,
chirurgicznych rzec by można, efektów, ale mimo to gwarantują wspaniałą zabawę.
Generalnie rzecz biorąc, cała procedura sprowadzała się przede wszystkim do
zwykłego aresztowania zaszokowanych i przerażonych liberałków z niewielką
domieszką prawdziwych "wrogów ludu" - samej śmietanki głasnost'ników. Jednakże
ta zindoktrynowana masa miała także coś w rodzaju mocnego kośćca - kilku facetów
z prawdziwego zdarzenia, oryginalnych sowietów, przeszkolonych w służbach
Rodziny lub Partii. Oni dostarczyli całej nagonce prawdziwych sportowych emocji.
Dzięki nim na samym końcu mieliśmy trochę uczciwej nawalanki, ścigania się po
korytarzach i systematycznego "czyszczenia" jednego pomieszczenia po drugim.
W normalnych okolicznościach podobne sytuacje nie są niczym nadzwyczajnym. "Stal
musi się hartować", jak mawia mój Dziadek za każdym razem, kiedy liczba ofiar
osiąga prawdziwie astronomiczne rozmiary, a rachmistrze Rodziny wyglądają na
bardziej zbolałych niż zwykle.
Zgodnie bowiem z naczelną zasadą Partionauci nie lądują na żadnej planecie,
dopóki ich jednostki są targane wewnętrznymi podziałami. Nigdy bym nawet nie
pomyślał o kwestionowaniu sensu takiej polityki. Nie ma żadnych korzyści z
eksportowania wojen domowych na nowe siedliska. Kolejna partyjna inspekcja mogła
tu przybyć dopiero za kilka dobrych standardowych lat i Wład jeden wie, jakim to
ideologicznym dewiacjom mogłaby do takiego czasu ulec strona wygrana w takiej
wojnie. Tak czy owak, podobne wybryki są wyraźnym dowodem niesubordynacji, braku
klasowej czujności oraz innych równie nieprzyjemnych rzeczy, których pod żadnym
pozorem eksportować nie należy.
Nasze czujniki były dość stare - zakupiono je jeszcze za czasów młodości Dziadka
od niedobitków starej Wielkiej Floty Strażniczej, my zaś mogliśmy zapewnić im
konserwacje i naprawy na tyle, na ile pozwalało technologiczne zaawansowanie
Rodziny, ze wszystkimi tego konsekwencjami. Tak więc, kiedy ustalono, że
pozostało jeszcze około 500 degeneratów, oznaczało to, że może być ich o stu
więcej lub mniej. Analitycy twierdzili, że są to przeważnie kadry głasnost'ników
oraz ludzie z obstawy niektórych członków lub wiceczłonków Rodziny, którym
towarzyszą przekupieni etniczni najemnicy. Buntownicy mieli także na wyposażeniu
kilka sztuk dość ciężkiego sprzętu, zaś ich szczęście polegało na tym, że
znajdowali się w ciasnym kącie rodzinnego transportera, gdzie łatwo znajdowali
schronienie i bez trudu mogli korzystać z osłony pól ogniowych.
Mój kuzyn w drugiej linii - Bolszewik, 30 Plenum, Antyneokułak, Słowo ruszył
pierwszy wraz z zajmującym trzecią pozycję na liście moich ulubionych wojsk
oddziałem Sikhów, lecz poniósł druzgocącą klęskę, pomimo znakomitego wyszkolenia
bojowego. Zdrajcy zdawali się wychodzić zewsząd, by dosłownie pustoszyć szeregi
nacierających niczym szarańcza, co obsiadła łąkę, zaś w przerwach między
kolejnymi natarciami likwidować pojedynczych napastników snajperskimi strzałami
jak turkucie podjadki podkopujące korzenie wybranych roślin. To była uderzająco
adekwatna metafora opisująca zachowanie tych społecznych pasożytów -
burżuazyjnych demokratów i tak zwanych reformistów, którzy, jak orzekł rodzinny
poeta, kryli się w ciemnych, zapomnianych norach i szczelinach życia, skąd
wysuwali się jedynie po to, by zdradziecko razić w plecy zwycięską ortodoksję.
Szczerze powiem, że nie znoszę wszędobylskiej obecności poety podczas bitew,
gdyż żaden szczegół nie uchodzi jego bystrym oczom, które mogły zarejestrować
niezwyczajną dla mnie chwilę słabości, kiedy byłem daleki od stosowania się do
zasad soc-stoicyzmu. Niestety, mój ojciec bardzo go lubił, wobec czego nie dało
się zaaranżować dla niego jakiegoś pięknego, nieszczęśliwego wypadku.
Stałem więc pod osłoną korytarza, który dawał zaledwie
dziewięćdziesięciopięcioprocentową ochronę przed ogniem, patrząc z - muszę to
przyznać - niekłamaną radością, jak mój kuzyn Ósmy Plan Pięcioletni,
Kolektywizacja, Słowo ginie w płomieniach. Wtedy jednak poczułem na sobie wzrok
seniorów Rodziny, a w ich źrenicach dostrzegłem mroczny kontur Zamku Słowo i
czekającego mnie tam wyroku. Ze względu na moich przodków oraz ze względu na
miejsce w hierarchii, jakie zapewniało mi moje pochodzenie, spodziewano się po
mnie określonego zachowania i określonych działań...
Mój giermek pomógł mi wśliznąć się w coś w rodzaju dziedzicznej zbroi bitewnej,
całej jakby posklejanej z potłuczonych lusterek i światełek odblaskowych,
naznaczonej licznymi, pradawnymi czarnymi plamami spalenizny, po czym ruszyłem
do boju na czele mieszanego oddziału złożonego z rodzinnej świty, Żydów i
Sikhów. Dotarliśmy trzydzieści metrów dalej niż kuzyn Bolszewik, 30 Plenum,
Antyneokułak, Słowo (w miejscu, gdzie poległ, wciąż tliły się jego szczątki),
ale zrobiliśmy to wyłącznie dla zachowania formy. Natychmiast ruszyliśmy z
powrotem, aczkolwiek kosztowało to życie jeszcze kilku żołnierzy, ale w ten
sposób udało mi się uchronić dobre imię Rodziny.
- Nieźle się zaklinowali - orzekł stary taktyk-najemnik, którego dziadek
wynajął, by towarzyszył mi w moich wojażach. Służył naszej Rodzinie przy wielu
okazjach od czasu swojej bar micwy, co - znając metody zarządzania zasobami
ludzkimi stosowane przez Staruszka - oznaczało, że nie tylko zna się na wojennym
rzemiośle, ale jest także wyjątkowym szczęściarzem.
- Możesz sobie darować takie oczywistości - odparłem, podczas gdy służba
ściągała ze mnie rynsztunek. - Co jeszcze masz do powiedzenia?
Weteran czarną brodą wskazał w kierunku wroga i uśmiechnął się.
- Widzę niezwykle trudną sytuację, Panie. Widzę ładny zestaw broni oraz urządzeń
zasilających. Widzę zdesperowanych ludzi i ich podwładnych. Widzę wzajemnie
blokujące się i wielokrotnie nakładające się pola ogniowe. Sytuacja jak z
wojskowego podręcznika. Tak właśnie zazwyczaj dzieje się w przypadku walk
prowadzonych wewnątrz statku, Panie. Całkowity pat. - Odwrócił się do mnie, a
uśmiech zniknął z jego twarzy. - Nie pozwolą nam wylądować.
Mój strateg, kolejny stary wyjadacz z rodu Słowów, nie krył rozdrażnienia. Do
niego bowiem należało wygłaszanie nieomylnych sądów w tej dziedzinie. Wydawanie
opinii na temat całokształtu sytuacji to była jego działka.
- Nie otrzymamy pozwolenia na wylądowanie - odezwał się takim tonem, jakby
obwieszczał nam najnowsze nowiny - jeśli to gniazdo żmij nie zostanie wypalone.
Partia nada lenno innym Szlachetnie Urodzonym, a twój Dziadek nie będzie
zadowolony z utraty twarzy.
- Natomiast utrata twarzy przez ciebie - włączył się Wołodia, mój stary kumpel,
mój gruby doradca, który był półkrwi sowietem - będzie miała charakter dosłowny.
Zostanie ci ona odcięta laserem.
Wołodia był przy mnie tak długo, a jego zasługi były tak znaczące (i co
ważniejsze - wciąż okazywał się niezwykle pożyteczny), że mógł bez obaw mówić mi
wprost takie rzeczy. Poza tym trudno się było z nim nie zgodzić. Wspomnienie
dnia, kiedy jako mały dzieciak zostałem zmuszony do asystowania przy egzekucji
mojej półsiostry bliźniaczki, mocno wryło się w moją pamięć. Zawsze istniała
możliwość, iż sam padnę ofiarą takiej kaźni, jeśli nie będę sukcesywnie
przesuwał się na czoło rodzinnych tabel ligowych, by znaleźć się w czołówce. Ta
banda śmierdzących kontrrewolucjonistów najwyraźniej hamowała ten proces.
Wypuściłem w ich stronę kilka wściekłych serii, aby pokazać im, w jakim kierunku
ewoluują moje myśli.
- Co więc radzisz? - spytałem rozdrażnionym tonem.
- Pozostała nam tylko jedna możliwość - odparł brutalnie Wołodia. - Musimy
postarać się o hipotekę.
- Gotowi? - zakończyłem, wodząc wzrokiem po twarzach członków Rady, którzy
zebrali się w komplecie. Wszyscy posłusznie pokiwali głowami. - W porządku,
połącz się z nimi!
Wołodia pstryknął przyciskiem monitora, na którym w chwilę później pojawił się
Kapitan Floty Partyjnej w całym swym, mrożącym krew w żyłach majestacie.
- Och, toż to Wicelord Elektryfikacja, Trzecie Plenum, Słowo, witam serdecznie -
odezwał się. - Przesyłam braterskie pozdrowienia.
Ta przyjazna formułka nie miała oczywiście najmniejszego znaczenia, gdyż byłem
dla niego tym, czym dla mnie jest mój czyścibut, ale natychmiast udzieliłem
poprawnej odpowiedzi w podobnym tonie. W świecie, który stworzyliśmy, pełno jest
podobnych pozorów.
- Otrzymałem waszą prośbę - ciągnął Kapitan - i jej spełnienie nie wykracza poza
granice możliwości. Według naszych szacunków będzie to kosztowało nieco ponad
trzy tysiące standardowych kredytów - przy zastosowaniu dwunastokrotności
oficjalnego kursu wymiany, jeśli pragniecie użyć lokalnej waluty, takiej jak
Słowo-Rand. Mogę też zaoferować wymazanie pewnych niekorzystnych wpisów z
rejestrów za dodatkowe 125 kredytów.
Ukrywając przerażenie daleko poza zasięgiem czyjegokolwiek wzroku, spojrzałem na
Wołodię, który dał mi znak, że powinniśmy zaakceptować tę ofertę. Rozmawialiśmy
o tak absolutnie fantastycznych sumach, że sam się zdziwiłem, z jaką łatwością
przyszło mi doprowadzić tę transakcję do końca.
- W porządku - powiedziałem (no dobrze, przyznaję, wykrztusiłem) w stronę
monitora.
- Znakomicie, Wicelordzie. - Partyjny bonzo ułożył usta w uśmiech z tak
widocznym wysiłkiem, jakby wymagało to bolesnego naciągnięcia skóry w niektórych
miejscach twarzy. - Proponujemy następujący model: siedmioletnia hipoteka,
finansowanie zgodnie ze szczegółowymi zasadami, jakie właśnie przesyłamy waszym
informatykom, plus gwarancja zwrotu zysków za pierwsze dwa lata z przychodów,
jakie będą uzyskiwane w miejscu, do którego lecimy. Wszystko zostanie
zabezpieczone waszymi posiadłościami na Głównej Planecie Słowów oraz na Sigmie.
Zadowoleni?
Wołodia ponownie wzruszył ramionami (lub też wciągnął szyję między barki),
sugerując chyba, że powinienem się cieszyć czy coś w tym rodzaju.
- Przypuszczam, że to wasza pierwsza wyprawa poza domowe pielesze - dodał
Kapitan z serdeczną uprzejmością podszytą drwiną. - Pierwsze przedsięwzięcie na
rzecz Rodziny, rzec by można. Tym większa szkoda, że pojawiły się takie
nieprzewidziane kłopoty.
- Aha - mruknąłem niewzruszony, przypominając sobie moje soc-stoickie ćwiczenia.
- Ale, koniec końców, z tej trudnej sytuacji może wyniknąć pożyteczna nauka -
cedził z wyraźną rozkoszą ten Partionauta o miękkim zadku. - Kiedyś w
przyszłości będziecie może wspominać te chwile jako początek... wielkiej ery.
- Aha.
- Jednakże obecnie, Wicelordzie, chciałbym wysłuchać jakiejś trzeciej strony,
która, jak mi donoszą, zdołała włączyć się w naszą wymianę...
- Odciąć ich! - ryknął Wołodia w stronę rodzinnych techników stojących przy
ścianach sali plenarnej, ale było już za późno, gdyż lśniąca, niezłomna twarz
któregoś z pomniejszych kuzynów z rodu Słowów (co za wstyd!) zajmowała obecnie
połowę ekranu tuż obok Kapitana Partyjnej Floty.
Sam widok głasnost'nika sprawiał, że robiło mi się niedobrze. Działali na mnie
gorzej niż prawdziwie wierzący komuniści.
- Właśnie przesyłamy do was dane potwierdzające naszą wiarygodność kredytową -
bełkotał przymilnie rebeliant. - Oferuję sto dziesięć procent uzgodnionej sumy
za porównywalny pakiet usług plus wysyłkę na jakąkolwiek nadającą się do
wylądowania planetę graniczną poza głównym szlakiem.
- Hmmm - mruknął Kapitan z uznaniem. - Co wy na to, Wicelordzie Słowo?
- Sto piętnaście procent - odpowiedział Wołodia, przejmując kontrolę nad
negocjacjami ze względu na wagę chwili. - Do tego nasze zobowiązanie do
niewystrzeliwania głowic pamięciowych zawierających pełen zestaw dowodów na
waszą przestępczą fraternizację z elementami antypartyjnymi.
Nie byłem w stanie zapanować nad nieznacznym zaburzeniem normalnego rytmu
oddechu. Nigdy wcześniej nie słyszałem nikogo, kto groziłby tak wysoko
ustawionemu Partyjniakowi, mało tego - Partionaucie na pokładzie jego własnego
statku.
Tamten zawahał się przez chwilę, lecz zaraz potem zreflektował się i rzekł
zdecydowanym głosem:
- Najprawdopodobniej zniszczylibyśmy taką rakietę zaraz po jej odpaleniu lub
odczekalibyśmy chwilkę i dla rozrywki zorganizowalibyśmy poszukiwania w wolnym
czasie. Co prawda, nie wolno nam zjechać ze szlaku, ale mimo to szanse, by taka
rakieta zdołała nam umknąć, a na dodatek dotrzeć do adresatów, są bliskie zeru.
Wszelkie okoliczności przemawiają na niekorzyść podobnego przedsięwzięcia.
Niemniej trzeba wam przyznać, żeście mnie zaskoczyli. Powiedzcie mi, grubasku,
czy nie jesteście czasem w części Rosjaninem, prawdziwym Staroziemcem?
Wołodia dumnie skinął głową (jego ojciec odwiedził raz kiedyś Ziemię z okazji
jakiegoś plenum), co Kapitan skonstatował z zadowoleniem.
- Od wielu lat nie słyszałem już tego akcentu, a wasze sto piętnaście procent
robi na mnie równie dobre wrażenie. Czy macie na to jakąś odpowiedź,
głasnost'niku?
Widać było, iż właściciel widocznego na ekranie blond oblicza poci się nieco i
przez ramię konsultuje się ze stojącymi za nim ludźmi - być może był to dobry
znak, chociaż prawdopodobnie u nich żadna, najdrobniejsza nawet rzecz, nie może
się odbyć bez nie kończących się konsultacji i dyskusji.
- Dajemy sto dwadzieścia trzy procent. - Blondyn w końcu odwrócił się z powrotem
twarzą do ekranu.
- Moi analitycy donoszą mi, że nie jesteście w stanie przebić tej oferty,
Wicelordzie Słowo - oznajmił Kapitan. - Wasze linie kredytowe sprawiają wrażenie
wyczerpanych.
Wąż z trudem, ale i z godnością powstrzymywanej paniki wśliznął się do sali
plenarnej Rady Rodziny Słowo.
- ...chyba że zdecydujecie się położyć na szalę przypadający wam w przyszłym
spadku osiemnastoprocentowy udział w posagowym statku waszej matki "Iskra w
Londynie", ale to mogłoby wymagać wielu niezbędnych wyjaśnień wobec całej
Rodziny...
- Zajmiemy się wyjaśnieniami - wypalił Wołodia.
Kapitan spojrzał w dół na jakieś obliczeniowe urządzenia, których nie byliśmy w
stanie dostrzec.
- Dzięki temu wygrywacie tę licytację - zdecydował w końcu. - Patrząc na
możliwości finansowe waszego rywala, nie jestem w stanie dojrzeć żadnej
rozsądnej kontroferty. A więc uznaję, że ubijamy interes, Słowo?
- Tak! - ryknąłem donośnie, po części z ulgi, po części aby zagłuszyć żałosne
kwiki i bełkoty dochodzące z części monitora zajętej przez zdrajców. Blondas
wkładał obecnie wiele wysiłku w jakiś nabrzmiały emocjami apel, na ekranie zaś
pojawiało się coraz więcej głów. Wtedy ktoś z obsługi Partiostatku wcisnął
właściwy przycisk i odłączył ich na dobre.
- Właśnie przesyłamy wam odpowiednie dokumenty. - Kapitan znowu dokonywał
niewiarygodnych wysiłków, aby się "uśmiechnąć". - Dzięki szczęśliwym zrządzeniom
losu posiadamy odpowiednie metody, aby na stałe wdrukować szczegółowe dane
dotyczące naszej transakcji do waszej życiokarty. Ja zajmę się wszystkimi
związanymi z tym formalnościami, ale tymczasem...
Ekran zmienił się w czarną taflę i usłyszeliśmy ryk potężnego klaksonu, niczym
głos samego Stalina Przedwiecznego. Wszyscy członkowie Rady Rodzinnej siedzieli
sztywno na swoich miejscach zajęci własnymi myślami, wsłuchując się w tępy huk
grodzi i śluz awaryjnych, odizolowujących nas od zbuntowanej części statku, z
której następnie odessano całkowicie powietrze, a jej zawartość "wypluto" w
zimną otchłań.
- Z ekonomicznego punktu widzenia znaczę obecnie niewiele więcej niż zwykły
proletariucha albo jakiś neoderwisz - zwróciłem się bezpośrednio do Wołodii. -
Cóż mi zostało prócz tytułu, ubrania, które mam na sobie i broni przy boku?
- A czegóż ci więcej trzeba? - Wołodia szeroko otworzył oczy. - Na Włada, w
końcu jesteś Słowo, czy nie! To nazwisko starczy, aby uzyskać pomoc lub pomstę
na dziesięciu tysiącach planet. Wciąż jeszcze oddychamy, chłopie, o czym tu
jeszcze marzyć? Tylko nie mazgaj mi się w takiej chwili, proszę cię.
- Postaram się... - powiedziałem spokojnie, gdyż teraz już nie wpadam w dziki
gniew na byle wzmiankę o moich małych niedoskonałościach. Niedostateczne
panowanie nad emocjami to jedna z nich.
- Postaraj się trochę bardziej. - Wołodia bezlitośnie zwiększał napięcie. -
Poczekaj, aż znajdziemy się poza statkiem, a wtedy jakoś będę cię krył. Tutaj
przez cały czas jesteśmy w zasięgu wszechwidzącego wzroku Partii, a wszystkie
nasze działania ważą się na szalach... Tak jak te problemy z ładunkiem...
- Jakieś problemy, Wołodia? Pierwsze słyszę...
- Chciałem, żebyś się trochę odprężył, wypił flaszkę, odwiedził żonki, zabawił
się. Myślę, że po przepuszczeniu całego swojego kapitału nie nadajesz się
zbytnio do przyjmowania wielu ciosów naraz. A naprawdę mamy spore kłopoty.
Zaczęły się od chwili, kiedy wrogowie ludu zostali wyrzuceni w kosmos. Tamci z
ładunku wiedzieli, że coś się dzieje, ale nie wiedzieli co. Spuściliśmy do nich
trzy oddziały pacyfikacyjne i wydaje się, że wszystkie poszły na straty...
chociaż jeśli wierzyć wskaźnikom zużycia energii, jeden z nich wciąż jeszcze się
tam trzyma.
- Uda się ich jakoś stamtąd wydostać?
- Nie bardzo. - Wołodia zmarszczył twarz wyraźnie rozdrażniony. - Nie mamy na to
środków. Tak czy siak to Nord-Amerzy. Mamy takich na pęczki.
- Dobrze, co więc radzisz?
- Nic nie radzę. Pora, żebyś wreszcie ty zaczął podejmować decyzje godne twej
rangi, chłoptasiu...
- Och...
- Nie martw się. Zawetuję każdy pomysł, który okaże się zbyt głupi.
- Nic nie zawetujesz! - wysyczałem, czerwieniejąc z gniewu. O dziwo, słowa te
przychodziły mi teraz całkiem naturalnie. - Pan panem, a sługa sługą,
zrozumiano? Zrozum, Włodziu, zdaję sobie sprawę, że jesteś moim towarzyszem od
najwcześniejszych lat, ale... to wcale nie sprawi, że będziesz w stanie oddychać
w próżni dłużej niż byle głasnost'nik - chwytasz?
Wołodia posłał mi swój pomarszczony uśmiech, najwyraźniej z czegoś dumny.
- Jak na razie świetnie zdajesz kolejne testy, które Dziadek ułożył dla ciebie -
wychrypiał. - Gratulacje, wciąż tu dowodzisz.
A więc rozmawiam z ludźmi, bardziej niż kiedykolwiek czując drzemiącą we mnie
tygrysią drapieżność rodu Słowów. Muszę wydać jeszcze trochę pieniędzy, które
staną się moją własnością dopiero w dalekiej przyszłości, aby skłonić
pomniejszych Partionautów do wyrobienia sobie poglądów na to CO ROBIĆ (w czasie
rozmów niejednokrotnie używałem tej oczywistej aluzji do leninowskiego dzieła,
co najprawdopodobniej działało we właściwy sposób), odpowiednio zbieżnych z
moimi poglądami. Podczas lotu często nic nie można zdziałać bez udziału tych
insektów, z których najżałośniejszy zachowuje się jak Szlachetnie Urodzony
watażka. To właśnie oni przydzielają nam pomieszczenia, w których nas zamykają.
Musimy prosić ich o pozwolenie, jeśli chcemy udać się dokądkolwiek poza
kwaterami najbliższych członków Rodziny, tak jak dzisiaj, kiedy trzeba było
zająć się SORTOWANIEM ładunku, który jest przecież moją własnością, na miłość
Włada!
Tak czy siak oni zapewniają przewodników i obstawę na całej długości krętych
korytarzy i schodowych klatek potężnego statku. Gdzieś bardzo wysoko nad nami
tętni życie i praca. Poniżej nasza flota statków atmosferycznych tkwi w
magazynach przez ostatnie sześć standardowych miesięcy. Tutaj, pośrodku,
pomieściłoby się jeszcze i z tysiąc takich ekspedycji jak nasza i Stalin jeden
wie co jeszcze.
Ciekawa rzecz - zauważyłem, że ich ludzie zawsze mają dodatkowo własnych
ochroniarzy, kiedy nas wyprowadzają. Na ogół są to wygłodzone typy w masie
znacznie przekraczającej rzeczywiste potrzeby. Czy robią to ze strachu przed
nami, czy też z jakichś innych względów? W końcu doszedłem do wniosku, że tak
naprawdę to nie bardzo się orientują, kogo i co właściwie przewożą. Byli żyjącym
reliktem Czasów Ekspansji, kiedy to Partia prężyła muskuły i wychodziła ze swą
"dobrą nowiną" w przestrzeń międzyplanetarną. Statek podróżował już mnóstwo lat
i miał mnóstwo miejsca, aby kryć w sobie niezliczone tajemnice. Na przykład
legenda (nic nie warta, dobrze o tym wiem) mówi, że jeśli chodzi o jednostki,
które nie przypadną im do gustu, to na ogół porzucają je na pastwę losu w
czeluściach tego pojazdu-molocha, pozwalając im błądzić przez resztę życia w
ciemnościach, aż gdzieś w końcu ich zrzucą lub pozbędą się w inny sposób. To
nawet mogło być prawdą.
Generalnie jednak zostawiają nasze sprawy w naszych rękach i do niczego się nie
wtrącają, traktując nas, jak sądzę, jako coś w rodzaju nieco bardziej cennego
ładunku. Najprawdopodobniej pozwoliliby wylądować również głasnost'nikom, gdyby
ich zamach na mnie zakończył się sukcesem, jako że zadanie Partiostatku polegało
na przewiezieniu pewnego towaru w celu rozszerzenia granic Stalinwersum. Jeśli
nie mieli ochoty, wcale nie pytali o rodzaj ani jakość ładunku, jaki ma zostać
spuszczony na powierzchnię planety. Często słyszałem, że Partia nie jest wcale
jednym, ogromnym tworem, lecz wielkim zbiorowiskiem różnych tworów o często
bardzo odmiennych poglądach. Dlatego właśnie Ziemska Centrala co jakiś czas
pragnie dokonać mniej lub bardziej gruntownej czystki.
Po jakiejś godzinie marszu znaleźliśmy się w cieniu dość sporego pomnika Lenina
(na oko jakieś tysiąc metrów) leżącego na boku. Prawdę mówiąc, bardzo
przypominał monument, jaki nabył kiedyś mój trzeci z kolei, lecz drugi w
rankingu brat, aby móc otwarcie nazwać cywilizowaną planetę, którą otrzymał jako
lenno - tyle że posąg leżący przed nami miał na głowie czapkę.
- Tu będzie dobrze - orzekł partyjny technik na wachcie, wskazując nam klapę
włazu podłogowego wielkości stadionu. - Mogę dać wam standardową godzinę. Po tym
czasie przyjdzie mój zmiennik i jemu także trzeba będzie zapłacić za to, żeby
nic nie widział.
Przyjąłem to do wiadomości i posłałem moich ludzi do roboty zaraz po tym, jak
technik w nieznany mi sposób uruchomił klapę, która powoli zaczęła się odsuwać,
odsłaniając olbrzymi otwór.
Miałem wrażenie, jakbym patrzył w dół z mojej atmosferycznej jednostki. Pode mną
rozciągały się wszelkie rodzaje krajobrazu zajmujące sporą część zakrzywionego
dna kadłuba statku. Gdyby jacyś proletariusze mieli ochotę na taką wyprawę,
przejście od jednej burty do drugiej zajęłoby im dwa okresy świetlne (wyjątkowo
dogodny dystans, jeśli chodzi o zapobieganie wszelkim buntom i kontrrewolucjom).
Oczywiście w praktyce nie mieli wystarczającej ilości wolnego czasu na takie
aspołeczne działania, gdyż zbyt wiele zachodu kosztowało ich utrzymanie się przy
życiu z dostarczanych materiałów (wieczny niedobór był po części wybiegiem
taktycznym, po części zaś wynikał z prostej oszczędności).
Mogłem wyodrębnić wzrokiem malutkie grupki budynków mieszkalnych i te okropne,
prowizorycznie sklecone meczety, których wieże sterczały (budząc obleśne
skojarzenia) nad osiedlami, a także - przynajmniej tak mi się wydawało -
skupiska mikroskopijnych kropek, czyli najprawdopodobniej tłumy ludzi gromadzące
się w niewiadomym celu.
Ostatnie informacje wskazywały na to, że amerykański oddział pacyfikacyjny wciąż
był tam w dole, a więc na początek omiotłem ten obszar ogniem - aby wyzwolić ich
z niedoli, w jaką popadli (i nie pozwolić, by zbyt duża ilość sprzętu wpadła w
stwardniałe łapska proletariuchów).
Potem dałem chłopakom z artylerii wyszaleć się do woli, aby rozprzestrzenić
TERROR tak szeroko i tak bezładnie, jak tylko niższe inteligencje to potrafią.
Kiedy już uznano, że liczba zabitych zbliża się do dwuprocentowego limitu
(liczba jednostek dymiącego ludzkiego mięsa przekraczająca osiem tysięcy mogłaby
tam w dole naruszyć równowagę ekologiczną), wyznaczyłem kilka wybranych "domów
bożych", które zostały na mój rozkaz spalone, by pokazać na co nas stać i
zmaksymalizować rozmiary społecznej krzywdy. A także - o tak! - wypróbowaliśmy
kilka sztuk bomb próżniowych, które dział badawczy Centrali Rodziny Słowo
wystawił ostatnio na największej aukcji na Głównej Planecie. Dzięki takiemu
bombardowaniu będę mógł w późniejszym czasie zaoferować sprzedaż analizy skutków
wywołanych detonacją tych bomb podczas kiermaszu zbrojeniówki w przyszłym roku.
Na razie jednakże wszelkie spuszczanie się w dół i łazikowanie w poszukiwaniu
próbek byłoby zupełnie niepolitycznym posunięciem. Z pewnością na dole aż kipi
od ekstremalnych uczuć.
Ponieważ każda bajka musi mieć swój morał (lub, by ująć to na sposób
charakterystyczny dla Złotych Czasów: każda praktyka musi mieć jakiś związek z
teorią), sfinalizowałem rzecz rozrzucając ulotki w wystarczającej ilości i na
odpowiednio dużym obszarze, aby dotarły nawet do najbardziej historycznie
zapóźnionych kmiotków załadowanych pod nami. Zamiast zastosować standardowy
formularz lub powierzyć całą rzecz naszemu poecie, sam ułożyłem stosowny
manifest, który Wołodia zatwierdził, co poznałem po zdawkowym prychnięciu.
Pozostawiłem bez zmian zwyczajową preambułę zapożyczoną ze Stalina
Przedwiecznego zawierającą wezwania do zachowania klasowej czujności oraz
dalekowzrocznej perspektywy i wszystkie standardowe zaklęcia. Następnie we
własnych słowach (które komputer odpowiednio skorygował, by brzmiały jak mowa ze
Złotych Czasów) nakazałem im ustatkować się przed planetowaniem, w przeciwnym
bowiem razie nie otrzymamy pozwolenia na lądowanie, mnie zaś czeka dymisja,
jeśli powrócę do domu z całym tłumem i z pustymi rękoma. Dlatego też zagroziłem
im możliwością wyładowania ich tutaj, na wysokości trzydziestu kilometrów nad
powierzchnią planety, w którym to przypadku wciąż mogliby przysłużyć się
historii/Partii jako nawóz spadający z nieba na nowy świat, który został im
(mnie) przyznany. Dalej - w bardziej już pojednawczym tonie - podsunąłem im
myśl, że "bez wątpienia" dali się zwieść zdradzieckim prowokatorom, reakcyjnym
elementom itp., itp. W związku z powyższym mają jeszcze szansę oczyszczenia się
w wiecznych oczach Partii przez wydanie wyżej wymienionych w celu wymierzenia im
rychłej klasowej sprawiedliwości. Jako ostateczny termin takiego wydania
wyznaczyłem datę planetowania plus jeden dzień i uznałem, że dwa tysiące wrogów
ludu będzie wystarczająco przekonującym dowodem na ich szczery żal.
Następnie rozkazałem (to znaczy, poprosiłem), by zamknięto klapę i dałem naszemu
ładunkowi czas, aby sam rozstrzygnął o swym losie.
Nigdy nie potrafiłem pozbyć się poczucia, że jest coś paradoksalnego w tej
bezwzględnej polityce, jaką stosujemy wobec podległych nam ludzi, ale - jak uczy
Partia - wydaje się, że to właśnie dzięki cierpieniu proletariusz jest
proletariuszem i stąd nasze dla nich współczucie. To nawet ma sens, gdy się nad
tym głębiej zastanowić.
Po powrocie Wołodia stwierdził, że spisałem się całkiem nieźle. Ojciec lub
Dziadek byliby może bardziej... twardzi, ale pewne umiarkowanie w młodym wieku -
przyznał - jest czasem bardzo dobrym znakiem.
Gdybyśmy byli sami we Wszechświecie (wciąż nad tym pracujemy), każde
planetowanie byłoby prawdziwie radosnym świętem. Po przebyciu iluś tam
standardowych miesięcy na łasce techników-Partionautów, zawsze miło jest
przelecieć się ponad światem, aby zobaczyć prawdziwy wschód słońca lub inne cuda
natury. Radość jest zaś tym większa, gdy taki świat został już sterraformowany i
teraz należy do ciebie!
Jednakże ze względu na fakt, iż na śmiałków od niepamiętnych czasów wszędzie
czyha FURIA, każdy ruch poza fortecę, jaką stanowi obręb świata, lub poza bańki
transportowe to mocne przeżycie. Ze względu na nieprzystawalność (rzecz jasna) i
konkurencyjność (jak się wydaje) naszych cywilizacji my niszczymy zamieszkane
przez nich światy, oni zaś niszczą nasze. Albo gorzej - czają się w okolicach
miejsc, do których najprawdopodobniej się udamy i likwidują całe ekspedycje,
ledwie wydostaną się poza ochronną bańkę. W naszym dawnym języku podobną taktykę
nazywano "ciosem w plecy", chociaż termin ten nie jest chyba zbyt adekwatny do
takiej sytuacji.
Chociaż Partionauci imają się mnóstwa forteli i wybiegów oraz znajdują różne
luki w doktrynie bądź sposoby na jej obejście w celu tworzenia malutkich,
kułackich, prywatnych interesików, na prawdziwą czystkę narażają się wtedy, gdy
nie są w stanie ustanowić chociaż minimalnej liczby ludzkich siedlisk na
wyznaczonym obszarze docelowym. To kwestia misji dziejowej i tym podobnych
rzeczy. Dlatego podczas ostatniej odprawy mówili nam, że kiedy tylko
transportowa bańka pęknie i Flota Słowo wyleci na zewnątrz, odczekają stosowną
chwilę, zanim zdecydują się odlecieć. Będą czuwać w pobliżu, aby rozprawić się z
wszelkimi ewentualnymi przejawami obecności FURII, zakonspirowanymi w
najbliższym sąsiedztwie. Nie ma nic przyjemniejszego, rzekł nam jeden z nich,
niż wypalenie jakiejś bezradnej kolonii FURII, aby zrobić miejsce dla swoich. To
daje poczucie brania aktywnego udziału w procesie gatunkowej/politycznej
ekspansji.
Oczywiście podobna przykrość może przydarzyć się i nam po jakimś czasie.
Osiedlimy się, nasza eskorta odleci, a wtedy pewnego pięknego dnia przybędzie
"gąbkowiec" FURII pełen ich własnych kolonizatorów. Zostaniemy wtedy usmażeni,
pożarci lub zlikwidowani w jakikolwiek inny, właściwy tamtym sposób, aż do
najmniejszego proletariackiego bachora.
Nie są to zbyt wesołe myśli, zwłaszcza kiedy nachodzą człowieka w chwili, gdy
siedzi sobie wygodnie w swoim własnym atmosferycznym statku bojowym
odziedziczonym po przodkach (nieźle połatanym i częstokroć nieprzewidywalnym w
działaniu, ale pięknie pomalowanym krwistą czerwienią i zadbanym), przygotowując
się do objęcia pierwszego w życiu gubernatorstwa. Po wszechświecie krąży wiele
opowieści o tym, co FURIA robi z jeńcami. Nikt, rzecz jasna, nie wie nic
pewnego, ale to tylko pogarsza sprawę.
Trzy dni zabrało proletariuszom załadowanie się na frachtowce. Partyjni technicy
zdołali zagnać ich do latających jednostek, otwierając i zamykając odpowiednie
bramy, gasząc światła i dokonując powolnego odsysania powietrza z niektórych
pomieszczeń. W końcu masy zaczęły pojmować w czym rzecz i zaczęły przenosić się
do miejsc, w których chcieliśmy je widzieć. Po załadunku w takich frachtowcach
robi się dość ciasno i duszno, ale to pozwala zaoszczędzić energię, a i samo w
sobie jest bardzo pożyteczne. Powoduje bowiem wzrost klasowej solidarności (tak
przynajmniej mówią rodzinne podręczniki - choć pełno w nich sarkastycznego
humoru), a przy tym uniemożliwia jakąkolwiek sprawną samoorganizację tłumu dla
dowolnych celów.
Wcześniej wszystkie frachtowce i rodzinne statki poddano dokładnemu przeglądowi,
oprzyrządowaniu i zaprogramowaniu, aby mogły lecieć w jednym z ustalonych
szyków, jaki wymarzył się Taktykom Rodziny Słowo (bez wyjątku rekrutującym się z
rodowitych członków Rodziny - w takich sprawach nie można zaufać najemnikom).
Czasami trafia się jednak jakiś zakręcony pilot-fachowiec, który sprzeciwia się
z góry ustalonej dyscyplinie szyku twierdząc, iż lepiej byłoby zdać się na
inicjatywę poszczególnych jednostek. Byłby to bez wątpienia słuszny postulat,
gdyby istotnie chodziło wyłącznie o sposób prowadzenia lotu/walki. Równie ważne
jest jednak to, aby personel techniczny trzymać na krótkiej smyczy. Wyobraźnia
jest strasznie zaraźliwa. Jednostki mogłyby zacząć wierzyć we własną intuicję
zamiast po prostu skupić się na locie. Bardzo nie lubię, kiedy ludzie zaczynają
podobnie dziwaczyć - szkoda mi tracić ich w tak głupi sposób.
W każdym razie wstaje świt wielkiego dnia, a my zapinamy pasy i czekamy.
Poza olbrzymią tęczą oraz efektami związanymi z tarciem atmosferycznym,
najbardziej spektakularnym skutkiem pęknięcia bańki transportowej nad żyjącą
planetą jest potężny dźwięk przypominający gong, dochodzący z niebios, niczym
głos jakiegoś bóstwa. Na pokładach statków wcale go nie słychać, ale fajnie jest
wyobrażać sobie, jak rozchodzi się po niebie, gdy zapalają się wszystkie
czerwone światła.
Lubię sam pilotować statek (chociaż obok mnie na wszelki wypadek siedzi stary,
siwowłosy weteran - krew Słowów jest zbyt cenna, by narażać ją na zbyt wielkie
ryzyko), a dzięki mojemu Dziadkowi wiem, że muszę być w tym dobry (lub narazić
się na spadek w rodzinnym rankingu). Dlatego też sądzę, że jako jeden z
pierwszych przebiłem się przez niższą warstwę atmosfery z rozsądnym
przyspieszeniem oraz jako jeden z pierwszych ujrzałem tajemniczy latający obiekt
FURII.
Po tej pierwszej chwili straciłem go z oczu na dłuższy czas, ponieważ jak
szalony pikowałem w dół omal nie zostawiając za sobą skrzydeł mojego statku.
Wciąż jednak wiedziałem, że za moimi plecami roztacza się blask olbrzymiej
złotej kuli, który sprawił, że część prowadzonego przeze mnie szyku przypominała
migoczące gwiazdy.
Z interkomu dochodziła szalona plątanina głosów, więc go wyłączyłem. I tak przez
dobrą chwilę nikt nie będzie mnie słuchał. Kiedy coś takiego zajmuje ogromną
połać nieba, zapomina się nawet o tak ważnych sprawach jak lojalność wobec
Rodziny Słowo i Partii.
Dlatego też pierwsze spojrzenie, jakim obrzuciłem moją nową planetę, było dość
powierzchowne i nieuważne. W końcu jeśli ujrzy się choć skrawek standardowo
sterraformowanej planety, można powiedzieć, że ujrzało się ją całą. Widać było,
że będziemy mieli do czynienia z piaszczystym światem, w dziewięćdziesięciu
pięciu procentach zajętym przez prerię, której wszelkie wybrzuszenia i pagórki
zostały dokładnie wyrównane. Ponieważ na planecie zastosowano program eko-
terraformowania opracowany przez samą Partię, zamiast zakupionego od jakiejś
wolnorynkowej korporacji, spodziewałem się tutaj pewnych drobnych, nazwijmy to
usterek, a i wkrótce ujrzałem je w postaci znacznie większych tumanów mgły niż
by się tego pragnęło lub należało spodziewać. Mimo to, biorąc pod uwagę, że na
ogonie wciąż siedział nam tajemniczy złocisty obiekt, nie przejąłbym się nawet,
gdyby z mgły wyłaniały się kratery wulkanów zionące siarkowymi wyziewami.
Może trochę przesadziłem. Tajemniczy obiekt FURII (statek? maszyna?) wcale nie
siedział nam na ogonie. Po tym, jak wypuszczony przezeń niezwykle szybki promień
prześwietlił moją malutką flotę, obiekt dostrzegł i natarł na Partiostatek. A
może to Partiostatek odważnie ściągnął na siebie uwagę tajemniczego obiektu -
nie wiem i prawdę mówiąc, mało mnie to obchodziło. Do tego czasu zdołałem już
wyhamować do rozsądnej szybkości, z jaką unosiłem się nad (moimi) nie kończącymi
się równinami, po czym rozparłem się wygodnie w fotelu, aby spokojnie móc
przyjrzeć się walce.
Niestety, bezpośrednie potyczki statków z konieczności trwają dość krótko -
względny moment pędu, duże prędkości oraz łatwy cel, jakim stają się tak potężne
obiekty, sprawiają, że wszelkie niuanse takich kosmicznych spektakli mogą być
rejestrowane wyłącznie przez maszyny. Ja byłem jedynie pewny, że statki zbliżyły
się do siebie, wymieniły całą serię błyszczących i huczących pozdrowień, po czym
niezgrabnie ruszyły ku sobie, z wyraźnym wysiłkiem pokonując przestrzeń.
Po naszej stronie wszystkie ważniejsze funkcje pełniły komputery, które
dokonywały oceny sytuacji, odbierały dane i wydawały naglące polecenia.
Tymczasem obiekt FURII stanowił absolutną zagadkę. Z niewielkiej wiedzy (lub
plotek) na ich temat wynikało, że zazwyczaj pojazdy FURII wyglądają raczej tak,
jakby je hodowano w ogrodzie, a nie konstruowano w hangarach. Jednak ten, który
na nas nacierał, był wyjątkowo harmonijny, piękny i złocisty niczym wcielenie
doskonałej idei jabłka, więc może strzelaliśmy w coś, co wcale nie było żywe. To
mogło dać tam cień tak bardzo potrzebnej przewagi. Z drugiej jednak strony
Partiostatek, podobnie jak niemal większość naszego sprzętu, młodość miał już
dawno za sobą...
Z powrotem włączyłem interkomy. Do moich uszu wdarł się rwący strumień raportów
i analiz, z których wynikało niezbicie, że w górze sytuacja jest remisowa. Dwie
olbrzymie bestie, Partiostatek i dziwaczny owoc FURII, utrzymywały prędkość
orbitalną, jednocześnie zachowując znaczną odległość, oddzielone od siebie moją
planetą. Wydawało mi się, że żaden nie wie, jakie atrakcje gotuje dla niego
rywal i żaden nie ma ochoty na kolejne ostre starcie.
- Najwyraźniej niezbyt się polubiły - potwierdził Wołodia ze swego specjalnie
poszerzonego fotela przy mostku kapitańskim. - Mocno się pokąsały podczas
wstępnych karesów.
Fakt, że zaczynałem myśleć podobnie jak on, był dla mnie pozytywną oznaką. Nasza
ocena mogła być prawdziwa albo i nie. Nikt nigdy nie widział z bliska żadnego
pojazdu FURII ani - w przypadku, gdy został przezeń schwytany - nie zdołał
uciec, by dostarczyć jakichkolwiek wiadomości o takim zjawisku. My wysadzaliśmy
ich słońca, kiedy się na nie natknęliśmy, lub czasami z dużej odległości
wypalaliśmy ich z wybranych planet. W razie zbliżenia statki i kolonie smażono w
laserowych promieniach najszybciej, jak tylko się dało, aby zdążyć, nim oni
potraktują nas w podobny sposób. Niezależnie od wyniku takich potyczek, z
przegranego nigdy nie zostawało zbyt wiele do oglądania i przebadania.
Pewne jest tylko to, że jesteśmy w stanie powodować u nich takie same straty jak
oni u nas - co w pewnym sensie powinno przynosić nam ulgę, jeśli wziąć pod
uwagę, iż mogliby być o wiele bardziej zaawansowani technicznie. Mniej radosne
wydaje się jednak to, co głoszą plotki, a mianowicie, że wykazują oni o wiele
większe zaangażowanie w swoje działania niż my, w co jednak raczej dość trudno
uwierzyć...
Złoty obiekt wykazywał się daleko posuniętą ostrożnością, goniąc Partiostatek
(lub też przed nim uciekając) dookoła mojej planety. Wyglądał pięknie nad
naszymi głowami, migocąc i połyskując w słonecznym świetle, ale nagle zdałem
sobie sprawę, że nie dotknęła go nigdy żadna ludzka ręka, a jego start
nadzorowały jakieś obce, beznamiętne oczy (jeśli jego twórcy w ogóle mieli
oczy). I nagle dziwny kulisty pojazd wydał mi się o wiele mniej ładny, w
odróżnieniu od statku sterowanego przez ludzi, który zaczął pięknieć w oczach.
Aby wzmocnić w sobie to poczucie międzyludzkiej więzi, ponownie włączyłem główny
interkom.
Mnóstwo wiadomości spłynęło w moje uszy pośród ogłuszającego bełkotu.
"Historyczna Konieczność" była już tylko czarnym, pustym kadłubem (w którym
spoczywał dowódca statku, kuzyn Chwalebne Osiągnięcie, 75 Plenum, zamieniony w
bezkształtną kupkę popiołu - ho, ho, ho), z "Kima Philby'ego" zostało zaledwie
dziesięć procent, a i to całe w płomieniach, Dowódca Planetowania stracił z oczu
transportowce najemników o nazwach "Dutt-Palme", "Burgess" oraz proletariackiego
myśliwca itp., itp.
Nagle potok napływających informacji urwał się jak ucięty nożem. Z Partiostatku
nadawano komunikat dzięki urządzeniom, które dawały pierwszeństwo wszelkim
partyjnym przekazom. Urządzenia takie wbudowano w każdy element wyposażenia.
Zapewniono nawet połączenie wideo (rzecz raczej niezwykła) i po chwili ujrzałem
przed sobą Kapitana oraz Wewnętrzną Radę Statku w pełnym składzie. Niektórzy jej
członkowie wyglądali na mocno sfatygowanych.
- Słowo - odezwał się Kapitan głosem pełnym napięcia, pomijając wszelkie
oficjalne uprzejmości i tytuły. - Informuję was, że w przeszłości spotkania z
taką formą zjawiska FURII miały już miejsce dwukrotnie. Sprawdzone opcje
destrukcyjne ograniczają się do maksymalnego zbliżenia i wykonania pełnej salwy
ze wszystkich dostępnych broni z jak najmniejszej odległości. Ponadto chciałem
dodać, że nie możemy już sobie pozwolić na kontynuowanie takiej wymiany ognia,
jak przed chwilą. Dlatego też musimy zmaksymalizować najpierw zbliżenie, a
następnie prędkość odwrotu.
- Przyjąłem, Towarzyszu Kapitanie - odpowiedziałem więc i przez chwilę
zastanawiałem się, jakież jeszcze inne tajne kąski informacji mogą zawierać
archiwa dostępne tylko Partii - informacji, które także i ja powinienem znać.
- Czy macie wszystko na wizji, Słowo?
- Jasne.
- A więc zostańcie w bliskiej łączności z nami, pewnie za chwilę przejdziemy do
ataku.
- Całkiem sensownie - potwierdził cicho Wołodia. - Krzywa mocy pewnie spada na
łeb na szyję, podczas gdy pojazd FURII... cóż, ten...
- Każdy głupi by zgadł - uprzedziłem wszelkie oczywistości, przytrzymując
wciśnięty mały "zakłócacz", który udało nam się prowizorycznie zamontować na
obwodach kontrolnych interkomu, dzięki czemu mogliśmy sobie zapewnić rozsądny
zakres prywatności. - Więc jak: pomożemy?
Wołodia niepewnie pokiwał głową.
- Dlaczego nie, panie. Chyba że sami chcemy włączyć się do walki, a tego bym nie
zalecał.
Nie miałem nic przeciwko odprawieniu tamtych z kwitkiem. W końcu była to
wewnątrzrodzinna, absolutnie wewnątrzrodzinna wyprawa szkoleniowa, gdzie
wszystko uchodziło, nawet kwestionowanie zdania Partii. Ponownie włączyłem
Kapitana.
- Podajcie współrzędne trasy dla ciężkiego okrętu bojowego Dreadnought typ 2
przy standardowym natarciu flankowym. Czas 2 minuty standardowe, zbliżenie 100
kilometrów - usłyszeliśmy z monitora.
- Wykonać! - poleciłem Wołodii z pominięciem rodzinnego nawigatora na służbie,
ponownie przyciskając zagłuszający przycisk. - Ale wprowadź tam... - mija chwila
potrzebna umysłowi na dokonanie w szaleńczym tempie gorączkowych obliczeń,
których wyniki mają być brzemienne w skutkach - ...powiedzmy, co najmniej
trzyprocentowy błąd w wartości największego zbliżenia.
Byłem dumny ze wszystkich - ani jedna twarz nawet nie drgnęła. I trzeba to oddać
Wołodii - ciężkie doświadczenia, jakich nie skąpili mu ani Dziadek, ani Ojciec,
wiele go nauczyły. Gdybym wydał rozkaz autodestrukcji, bez szemrania wypełniłby
moje polecenie, podobnie jak teraz. To daje mi do myślenia, że zgromadzone przez
naszą Rodzinę zapasy strachu, jaki możemy wywołać w innych ludziach, wystarczą
na jeszcze kilka pokoleń rządów.
- Trasa lotu w drodze - powiedziałem do Kapitana, znów wpuszczając go na linię.
- Będziemy w bliskim kontakcie z wami i z celem. Powodzenia! Niech żyje Partia!
Nie wypowiedział żadnych słów podziękowania ani pożegnania. Zamiast tego
natychmiast odłączył się i nie zwlekając ruszył we wskazanym kierunku. Na
ekranie ujrzeliśmy (w pewnym sensie), jak biała smuga Partiostatku przemyka po
naszym horyzoncie z maksymalnym przyspieszeniem i czołowo zderza się z obiektem
FURII.
- Czy udało im się oddać jakiś strzał? - spytałem analityka mostkowego, głównie
po to, by go czymkolwiek zająć. - Czy po prostu go staranowali?
- Staranowali go, Panie - potwierdził młody oficer.
Zarówno on, jak i cała załoga - jeden w drugiego Słowoici od co najmniej
czterech pokoleń - uśmiechają się ukradkiem, dumni, że mają swój udział w
sukcesie. Właśnie dokonaliśmy czegoś w rodzaju bogobójstwa - wielka rzecz! - ale
jakoś wytrzymali ten szok. Więc wiedziałem już, że teraz należą do mnie.
Zmniejszyłem prędkość statku tak, abyśmy mogli spokojnie obserwować dwie potężne
jednostki lecące w dół jak para objętych kochanków (lub, jeśli już uprzeć się
przy bardziej banalnych porównaniach - jak dwóch wr