Vertigo Xavier - Gardian
Szczegóły |
Tytuł |
Vertigo Xavier - Gardian |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Vertigo Xavier - Gardian PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Vertigo Xavier - Gardian PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Vertigo Xavier - Gardian - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Xavier Vertigo
Gardian
Kasyah leżał bezwładnie na kamieniach. Prawa strona klatki piersiowej była
zmiażdżona, zbryzgany krzepnącą krwią topór o wyrafinowanym kształcie sterczał z
rany. Twarz gnoma była spokojna, oczy miał zamknięte. Na pierwszy rzut oka
wyglądał, na śpiącego. Tylko blade ciało wyglądało nienaturalnie delikatnie.
Ostatnie iskierki życia, które mogły się jeszcze w nim tlić, maiły niebawem
zgasnąć.
Mag odsunął czarny kaptur, podszedł doń i ukucnął. Przymknął oczy i dotknął
ręką zimnego czoła.
- Nie rób tego – odezwał się Cirrus. – Proszę.
- Nie chcesz się dowiedzieć kto za to zapłaci?
- Dowiem się tak czy inaczej – odparł gnom rozwijając skrzydła. Poderwał się
i odleciał kilkanaście metrów w stronę urwiska. Wylądował i usiadł na skraju
dużego, płaskiego kamienia. Końcówki długich, spiczastych uszu delikatnie
drgały. Oparł brodę na dłoniach i szklanym wzrokiem począł obserwować równinę.
Dojrzałe zboże falowało, oglądane z wysokości przypominało brunatnozłote
morze.
Vert wstał i spojrzał w górę. Niewysoko ponad nimi, niewielki zdziczały
smok, kołował z tępym łopotem skrzydeł. Jego niebieskie łuski ożywiały
kolorystyczną monotonię krajobrazu. Mag skierował dłoń w stronę padlinożercy,
płynącego spokojnie pod szczelną powłoką ołowianych chmur. W myślach
wypowiedział zaklęcie. Kanciasty piorun na ułamek sekundy połączył człowieka i
karłowate stworzenie. Zniknął z trzaskiem. Kilkaset kilogramów sczerniałego
mięsa spadło na kamienie, skwiercząc i dymiąc jeszcze przez chwilę.
Mag podszedł do gnoma, wciąż wpatrzonego w przestrzeń. Stanął za jego
plecami, kładąc mu ręce na ramionach.
- Weź się w garść. Musimy go pochować.
Cirrus obrócił głowę i spojrzał na skały. Westchnął.
- Którego?
- Któregokolwiek – odpowiedział Vert, zadowolony, że skrzydlatemu powoli
wraca zwykłe poczucie humoru. – A drugiego zjemy.
Gnom wstał, wrócili do ciała Kasyaha. Cirrus pochylił się, żeby po raz
ostatni spojrzeć na twarz pobratymca. Przymknął oczy i ostrożnie złożył
pocałunek na zupełnie już zimnym czole pobratymca. Potem dotykając medalionu na
jego szyi cicho wypowiedział pożegnalne zaklęcie.
- Xsedek pe UydoiAelEe.
Ciało Kasyaha poszarzało. Zerwał się lekki wiatr. Skóra martwego gnoma
zrobiła się chropowata, pojawiły się czarne żyłki pęknięć. Stopniowo, niemal
niezauważalne, zaczęły się powiększać. Topór osunął się na ziemię. Podmuch
nabrał na sile i ciało rozwiało się w pył. Medalion zabrzęczał upadając na
kamienie. Cirrus podniósł go i w milczeniu obserwował czarny kamień po
umieszczony pośrodku.
- Nie miałem pojęcia, że właśnie tak... Odchodzicie.
- A co właściwie o nas wiesz?
Klejnot zalśnił, odbijając rozproszone światło z trudem przebijające się
przez obłoki. Skrzydlaty uśmiechnął się.
- Niespokojna dusza...
Mag pytająco uniósł lewą brew.
- To znaczy?
- Kasyah właśnie powrócił.
Tłuste chmury obniżały coraz bardziej swój niemy lot. Ciemne plamy wilgotnej
wysypki zaczęły pojawiać się na głazach dookoła. Gnom stanął za plecami maga.
- Nic tu po nas. Wracamy do domu.
- Jesteś pewien?
- Hm... Niezupełnie. Może powinniśmy tu posiedzieć jeszcze trochę, zupełnie
zmoknąć i dopiero wtedy o tym pomyśleć?
- Ugryź się w to swoje błoniaste skrzydło – odparł Vert spokojnie.
Rozprostował ręce. Powietrze wokół jego dłoni zaczęło falować. Rozgrzewało
się coraz bardziej. Ciepłe wiry rozchodziły się szerzej i szerzej, nabierając
barw i odgradzając obu od świata sferyczną powierzchnią. Kulista powłoka
zaświeciła bielą i znikła. Stali na mozaikowej posadzce mniejszego atrium
rezydencji na wzgórzu.
- Zrobię ci herbaty z rumem – powiedział Cirrus i ruszył w stronę
południowej części budynku.
- Nie.
- Nie masz ochoty? – gnom przystanął zaskoczony.
- Mam. Ale na rum z herbatą – Vert uśmiechnął się i podążył za przyjacielem
w stronę kuchni.
Płomienie przeskakiwały żwawo z jednego polana na drugie, barwiąc rudym
światłem pomieszczenie. Cirrus siedział na futrze przed kominkiem. Wpatrywał się
w ogień, chłonąc jego ciepło i moc. Vert, ubrany w proste lniane spodnie,
uklęknął obok niego trzymając dwa gliniane kubki parującego napoju.
- To dla ciebie.
- Dzięki. Nie za dużo herbaty?
- Chyba nie.
Przez moment obaj w milczeniu obserwowali palące się drwa. Gnom bawił się
medalionem Kasyaha.
- Mogę go obejrzeć?
Cirrus bez słowa oddał magowi artefakt. Srebrzysty, ażurowy, roślinny
ornament otaczał czarny klejnot. Na płaskiej wewnętrznej stronie znajdował się
starannie wygrawerowany drobnym literami napis.
- “Fme nukihu Hesfoepe – Narias” – przeczytał mag. – Przetłumaczysz?
- Dedykacja od Nariasa dla Kasyaha.
- Nigdy bym na to nie wpadł. W porządku. To zapewne zbyt osobiste...
- Już od dawna ci powtarzam, że powinieneś nauczyć się naszego języka.
Zaspokoiłbyś teraz swą ciekawość bez trudu.
Mag spojrzał na skrzydlatego z wyrzutem.
- Życie z tobą u boku jest tak fascynujące, obfituje w niezliczoną ilość
przygód i niezwykłych wydarzeń, że absolutnie nie starcza mi czasu na
samorozwój. I naukę dziewięciu różnych odmian tego samego rzeczownika.
- Siedmiu. Przeszkadza ci to?
- Bezregularna deklinacja w nauce? Potwornie.
- Nie o to mi chodzi.
Vert odstawił gwałtownie kubek na podłogę i spojrzał prosto w oczy Cirrusa.
- Koniecznie chcesz się dzisiaj pokłócić? Wyobraź sobie, że dla mnie to
wszystko też nie jest łatwe. Niespecjalnie przepadam za toporami, które
wyglądają jak ostatnie dzieło naćpanego i opóźnionego w rozwoju kowala.
Zwłaszcza gdy stercząc z martwego ciała ewidentnie wyglądają na narzędzie
zbrodni. Nie lubię pogrzebów, ani niczego co je choć trochę przypomina.
Karłowatych, pieczonych smoków też nie. A przede wszystkim idiotycznych
sekretów. Co takiego mogą oznaczać trzy słowa, że nie chcesz ich przetłumaczyć?
Tajemnice wszechświata ryjecie w tych swoich naszyjnikach czy jak?
Mag wstał i skierował się w stronę wyjścia. Jego pełen kubek poderwał się z
ziemi i z impetem rozbił się wewnątrz kominka. Krótki, basowy pomruk płonącego
rumu obwieścił jego koniec.
- Przepraszam – odezwał się gnom cicho, gdy Vert stał już w progu. Ten
odwrócił się i zmęczonym głosem odpowiedział.
- I co powinienem według ciebie teraz zrobić? Powiedzieć proszę bardzo?
Zniknął w ciemności korytarza. Cirrus podciągnął kolana pod brodę zwijając
się w kłębek i położył się na miękkim futrze.
Mag powoli wspinał się po krętych schodach najwyższej z wież swojego zamku,
czy jakkolwiek inaczej nazwać rozległą i niesamowitą budowlę, która była domem
jego rodu od wielu pokoleń. Był młody, niedawno skończył 32 lata. Jako że dbał
nie tylko o swój rozwój mentalny i intelektualny, szczycił się nienajgorszą
kondycją. Nie dorobił się również opasłego brzucha, jak wielu jego przyjaciół, z
którymi wspólnie ukończył Akademię. Pomimo tego wspinaczka zdążyła znużyć go w
okolicach piątego piętra. Teraz mijał ósme i w myślach przeklinał Przodka
Niespełnionego Architekta, który wieżę zaprojektował i uszczuplił rodowy majątek
łożąc na jej budowę. Pierwsze cztery piętra mieściły różne pomieszczenia,
głównie warsztaty i laboratoria. Od piątego piętra w górę, konstrukcja zmieniała
swoje przeznaczenie i strukturą. Kolejne kondygnacje zajmowała najstarsza część
biblioteki, ale właściwe kondygnacje były jedynie wejściami doń. Same półki z
książkami umiejscowione były w walcowatym otworze w sposób raczej dowolny, a
sieć drabinek i podestów uniemożliwiała konstruktywną klasyfikacje pięter, o
dostępie do niektórych wolumenów nie wspominając. Dzięki siedmiu wejściom na
różnych poziomach, od lat podejrzewano, że cała wieża pięter ma dwanaście. Vert
osiągnął właśnie ostatnie, będące symbolem kolejnych fanaberii, do których
skłonność była w jego rodzinie cechą charakterystyczną i nieustannie
dziedziczną. Taras widokowy przykryty strzelistym stożkowatym dachem. Z odkrytym
balkonem dookoła, rzeźbioną balustradką, porośnięta kamiennym rzeźbami smoków i
gargulców, strojących głupie miny. Często w niedwuznacznych pozach.
Przy marmurowej dekoracji stał Cirrus. Jego jedynym strojem był kawałek
beżowego materiału, owinięty niedbale wokół bioder. Długie błoniaste skrzydła
miał złożone całkowicie, wzdłuż ciała, a cała, smukła sylwetka wysokiego gnoma
wydawała się przygarbiona. Patrzył na sine niebo, nabierające z wolna barw
świtu. Zastrzygł lekko wąskimi uszami, słysząc podchodzącego maga, ale nie
obrócił się w jego stronę. Vert patrzył przez chwilę na morze, zanim się
odezwał.
- Szukałem cię. Obudziłem się i nigdzie cię nie było. Znowu.
- Musiałem tu przyjść.
- Nie jest ci zimno?
- Nie.
- Przecież wieje.
- Nic nie szkodzi.
Mag oparł się o gładki kamienny łuk i wdychał głęboko morskie powietrze.
Fale uderzały o skalisty brzeg, a sosny szumiały w ten jedyny, wyłącznie swój
sposób.
- Mógłbyś w końcu mi o tym opowiedzieć.
- Jesteś pewien, że chcesz?
- Jestem pewien.
- To potrwa.
- Nic nie szkodzi.
Gnom zastanawiał się jeszcze przez chwilkę. Nie tyle nad tym, czy zacząć
opowieść, ile w jaki sposób. Oparł łokcie o balustradę.
- Wiesz kim jestem?
- Wiem. Gnomem. Jednym z wielu. Pochodzisz z Vixo Faag, Kryształowego
Miasta, stolicy wyspy na Zachodnim Oceanie, którą zamieszkuje twoja rasa, o
której na dobrą sprawę nikt nic nie wie.
- Pochodzę z pięknego miasta, które kocham.
- Pięknego miasta, którego niewiele istot innych ras widziało.
- Ty zobaczysz.
- Aha. I co jeszcze.
- Mnóstwo jeszcze. Nie powiem ci.
Cirrus spojrzał na maga swoimi fiołkowymi oczyma, a ten dojrzał w nich
charakterystyczne figlarne ogniki. Vert starał się nadać konwersacji luźny ton.
Wiedział, że nie wszystko co usłyszy będzie proste i łatwe, że przełamanie
wewnętrznych oporów kosztuje gnoma wiele wysiłku. Chciał mu w ten sposób pomóc.
- Tego akurat się spodziewałem. A teraz bądź taki miły, przestań mydlić mi
oczy i wyduś wreszcie z siebie tą mroczną tajemnice, która co jakiś czas wygania
cię z łóżka skoro świt.
- Kiedy rodzi się jeden z nas, ma do wypełnienia Zadanie. Nie wiemy jakie.
Kiedy przychodzi właściwy moment, po prostu... Wszystko staje się jasne.
- W takim razie musicie przechodzić w młodości bardzo wszechstronne
szkolenie.
- Przechodzimy takie szkolenie, jakie uważamy za stosowne, uczymy się tego,
co wedle podpowiedzi intuicji może nam się przydać. Kiedy moja nauka dobiegła
końca, wyruszyłem w drogę.
- Tak po prostu się zapakowałeś i wyjechałeś?
- Nie. Od dłuższego czasu czułem, że muszę opuścić mój dom, na pewno w
pewien sposób na zawsze.
- Niewielu z was podróżuje.
- To prawda.
Cirrus zamilkł na chwilę. Vert też się nie odzywał, czekając na dalszy ciąg.
Gnom odwrócił się w stronę maga i spojrzał mu prosto w oczy.
- Tak się nie uda.
- Może jednak spróbujesz?
- Zrobimy to inaczej. Musisz doświadczyć tego, co ja.
Vert wiedział, co go czeka. Nie lubił tego, ale zaufał przyjacielowi. “Skoro
nie ma innego wyjścia” pomyślał i poczuł dłoń Cirrusa na swoim czole. W jego
umyśle nastąpił wybuch, bezgłośnej, potwornie eksplozję chłodnej jasności nie
wiadomo czemu pachnącej wrzosem i świeżymi jagodami. Gdyby kiedykolwiek prąd
miałby szanse go kopnąć, tak przypuszczalnie określiłby wrażenie, które przez
ułamek sekundy podrażniło jego wszystkie zmysły. Świadomość zapadała się w
gasnącą już światłość. Otworzył oczy.
Stałem kilka metrów od ściany okien z idealnie czystego szkła. Ramy wykonane
z matowego, granatowego metalu przypominały nieziemskie pnącza, asymetrycznie
wijące się wśród przezroczystych płaszczyzn, które niby przypadkiem nabierały
miejscami kształtu geometrycznych wzorów. Jej rozmiary, które optycznie
zwielokrotniała lśniąca posadzka, były symbolem potęgi Wyspy. Poziomu artystów,
znajomości technologii, siły determinacji, wiedzy... Przerażała, zachwycała,
jeśli już nie swoimi gabarytami to przynajmniej tym, że właściwie była
małoznaczącą ścianą, średniej wielkości pomieszczenia w całkiem prowincjonalnym
pałacu. Jeśli brać pod uwagę wyspiarskie standardy.
Człowiek, który stał i przyglądał się morzu odwrócił się do mnie. Był nieco
niższy niż ja, ubrany w prosty, ciemnografitowy strój. Spodnie, długa do ziemi i
rozcięta z przodu tunika z luźnymi rękawami, czarny, haftowany ornament, niska
stójka. Krótkie jasne włosy barwy piasku plaży sterczały niesfornie we
wszystkich kierunkach, choć widać było ślady nieudanych prób doprowadzenia ich
do ładu. Oczy miały koloru oceanu i jak on były głębokie. Niewinny uśmiech,
który w normalnych warunkach dodawał twarzy uroku, teraz wydawał się jedynie
maską.
- Witaj Cirrusie.
- Witaj Narias.
- Wyjeżdżam.
- Wiem. Dlatego przyszedłem.
Narias uśmiechnął się szeroko.
- Chyba nie myślisz, że wyjechałbym bez pożegnania z tobą?
- Nie, skądże znowu. Właściwie... Chciałem ci coś powiedzieć, ale...
- Ale?
- Boję się.
Człowiek zaśmiał się krótko.
- Pamiętaj, najważniejsza jest szczerość. Często niedopowiedziane słowa
stają się kamieniami muru, który dwie istoty nieświadomie w ten sposób między
sobą budują. A poza tym... Znasz mój Dar. Skąd ta pewność, że nie wiem, co
chcesz mi powiedzieć? Może właśnie dlatego tu przyszedłem?
Poczułem się zaskoczony. W normalnych warunkach potrafię ukryć wszystko,
jeśli tylko mi na tym zależy lub istnieje taka potrzeba. Ale Darem Nariasa była
Wizja.
Był młody i nie miał takiej praktyki, która mogłaby dać mu pewność dokąd
prowadzą go obrazy atakujące umysł. Czy są szansą, pewnikiem, zagrożeniem, czy
tylko możliwością. Wizja jest jednym z tych Darów, które bywają męczące, ogólnie
trudne są do przyjęcia i nierzadko nazywane przekleństwem. Narias znosił
wszystko mężnie, ale ktoś, kto umie słuchać i czytać ciało jak ja, bez trudu
zobaczyłby, ile go to kosztuje. Ostatnio chyba coraz więcej... Do tego
dochodziły niepomyślne wieści z jego księstwa, które były bezpośrednią przyczyną
wyjazdu. Okoliczności sprzęgały się coraz bardziej, wyobraźnia podsuwał mi
dźwięk zazębiających się trybów Losu i Przeznaczenia. Musiałem wypowiedzieć
formułę. Moje Zadanie. Obym się nie mylił. Mimowolnie napiąłem mięśnie, lecz
końcówki skrzydeł wciąż lekko drżały. Czy każdy gnom przeżywa tą chwilę tak
samo? Przerwałem ciszę.
- Chcę być twoim gardianem. Być przy tobie w ciemnościach mroku i światłości
dnia. Chronić cię, skrzydłami osłaniać przed deszczem i złym spojrzeniem, jak
skała zasłaniać przed wiatrem, dla twych wrogów stać się zaporą a fundamentem
dla tego co zechcesz zbudować. W tobie mieć swój początek i koniec. Takie jest
moje Zadanie.
Narias podszedł i objął mnie, jednak było w tym uścisku coś dziwnego.
Odwzajemniłem jego gest, otuliłem skrzydłami. Staliśmy tak przez moment, ale nie
potrafię powiedzieć jak długo to trwało. “Kto wie, ten nie wierzy. A może ten
kto wierzy, po prostu nie wie”? Czy ta chwila to początek, czy jednocześnie i
koniec? Odsunął się ode mnie.
- Jestem człowiekiem. Nie możesz być moim gardianem.
- W twoich żyłach płynie nasza krew. Mogę być twoim gardianem, muszę i chcę!
- Nie! Znam siebie. Wiem kim jestem.
“Nie wiesz”, pomyślałem. Takiego obrotu sprawy się bałem. Odkąd go
zobaczyłem, od pierwszego spojrzenia wiedziałem jakie jest moje Zadanie i że tym
razem muszę je wykonać. Ile jeszcze Spotkań nas czeka? Ile jeszcze razy będziemy
musieli się odrodzić, żeby spełniło się Przeznaczenie? Czemu Los rzuca nam za
każdym razem kłody pod nogi? Po dwunastokroć dlaczego? Gniew zaczął rodzić się
we mnie. Cofnąłem się o krok i choć mimowolnie rozwinąłem swe skrzydła do pełnej
wielkości, to w tej wielkiej sali wciąż czułem się ziarenkiem zboża na podłodze
pustego młyna.
- Wiesz, że to nie jest nasze pierwsze Spotkanie?! Wiesz o tym, prawda?
- Wiem, ale to nie ma nic do rzeczy.
- Jak to nie ma?
Przy upartym Nariasie tytan, z którego były wykonane okienne ramy, wydawał
się materiałem miękkim, którego modelowanie było miłym zajęciem na nudne
deszczowe wieczory.
- Zrozum, jestem człowiekiem. Zawsze będziesz dla mnie kimś ważnym, ale
nigdy moim gardianem.
- Boisz się ludzi w swoim księstwie?
- W żadnym razie. Gdybym czuł, że masz rację, nie zastanawiałbym się ani
chwili. Ale mylisz się Cirrusie.
- Wyjadę z tobą. Daj nam szansę. Ja... Proszę cię o to.
Gnom prosi. Dobrze, że nikt tego nie widzi. Zresztą i tak pomyślałby, że się
przesłyszał.
- Nie psuj tego. Mogę ci zaoferować przyjaźń, a to nie mało. Nie gardź tym i
nie traktuj tego tak płytko.
Płytko. Nikt nie może mu ofiarować więcej. To jest płytkie traktowanie?
Rozerwijcie mnie na strzępy
Niech zabierze je wiatr
Niech Los będzie przeklęty
A razem z nim czas
Nie udało się znów
Nie udało się tu
Część kamiennej duszy
Ból jak lód kruszy
Zapomnijcie moją twarz
Rysy niech zatrze piach
Tyle chciałem z siebie dać
Czy przez wieczność gra trwa?
Nie udało się znów
Nie udało się tu
Dusza zmienia się w pył
Czas biegnie w tył
- Narias... Nie rób mi tego. Co według ciebie mam teraz zrobić?
Gnom w rozterce. Powinni byli mnie wyrzucić w górach jako dziecko wilkom na
pożarcie. W którymś z równoległych wszechświatów taki był zwyczaj, jeśli dziecko
było słabe. Czymkolwiek były wilki. Wykształcenie to potęga, ale mam luki.
Zamknę się w jakiejś starożytnej ludzkiej bibliotece na kontynencie, będę
przeglądał stare woluminy i szukał wilków. Ciekawe czy mają łuski.
- Nic. Wytłumaczyłem ci już wszystko. Lubię cię. Jesteś wyjątkowy, ale...
Nie słyszałem nic więcej, zagłuszyłem jego spokojny, delikatny lecz męski
głos szumem własnych skrzydeł.
Mag otrzeźwiał na chwilę. Oczy Cirrusa były nieruchome.
- Dalej.
Znowu utonął w jasności.
“Skoor Et”, królewski galeon, ozdobiony srebrnym galionem przedstawiającym
jedną z młodych, wiecznie szesnastoletnich boginek morza, kołysał się lekko przy
nabrzeżu. Na pokład ładowano skrzynie z produktami naszego przemysłu. Tymi
najprostszymi, które nie stanowiły dla innych ras zagrożenia i mogły stanowić
przedmiot dalszego handlu. Nasi kontrolerzy zbadali transport dokładnie. Lud
Nariasa nie znał taki pojęć jak “przemysł” czy “kontroler eksportu”.
Niematerialne relikty Starego Świata, które nasza rasa starała się zachować,
żeby nie utracić swej tożsamości w Nowym Świecie, który stał się dla nas domem
kilka wieków temu. Tak jakby skrzydła nie wyróżniały nas dostatecznie. Narias
stał obok mnie, w skórzanym kombinezonie z mnóstwem pożytecznych kieszeni i
krótkim, czarnym, długowłosym futrze do pasa. Dłoń trzymał na rękojeści miecza
przytroczonego u boku, symbolu władzy w jego księstwie. Bogato rzeźbiona czarna
garda wysadzana była czystymi kulami z ametystów.
- Wiesz, co oznaczają te kamienie? – zapytałem.
- Mam przeczucie, że zaraz się dowiem.
- Samotność.
- Wiedziałem, że to powiesz.
- Tak dobrze mnie znasz?
Nie odpowiedział. Załadunek powoli dobiegał do końca. Ostatnie z drewnianych
sześcianów znalazły się pod pokładem. Majtkowie byli w gotowi do rozwijania
żagli. Człowiek patrzył na kołyszący się lekko okręt.
- Chyba wolę podróżować na koniu.
- Ja do jazdy konnej jakoś nie mogę się przekonać.
- A powinieneś. Moja znajoma mówi, że do wszystkiego można się przekonać.
- Cieszyłbym się, gdybyś wziął to sobie do serca.
- Takiej uwagi się spodziewałem.
- To po co mnie prowokujesz.
Powinienem był już wracać. Cumownicy czekali na znak od kapitana. Kapitan
czekał na Nariasa. Narias postawił stopę na trapie. Wiedziałem, że ciągnie go do
domu, ze musi i chce wracać. Ale dlaczego beze mnie... Poklepał mnie po plecach
między skrzydłami i nieobecnym wzrokiem omiótł mą twarz.
- Już czas na mnie. Będzie mi brakowało naszych rozmów.
- Wiesz... Kiedy rozmawiam z tobą czuję się jak... Nie wiem jak to określić.
Człowiek zastanowił się.
- Ja też czuję się jakbym... Hm... I też nie wiem jak to określić.
- Jestem beznadziejny.
- Czemu?
Jedną z cech naszej znajomości było prowadzenie z pozoru idiotycznych
konwersacji w bardzo nieodpowiednich momentach. Trzystu ludzi czeka aby Narias
raczył wejść na trap, a on zastanawia się, jak się czuje rozmawiając z jednym z
gnomów.
- Bo ja powinienem wiedzieć, jak to nazwać, a ty nie musisz.
- Aha.
Musiałem mu to powiedzieć, chociaż wiedziałem, co usłyszę. Znałem go lepiej
niż przypuszczał. Byłem pewien, że nie przywiąże do tego takiej wagi jak ja.
Musiałem zrobić to dla siebie, żebym później mógł spojrzeć w lustro z mniej
więcej czystym sumieniem i powiedzieć sobie “zrobiłeś wszystko co w twojej
mocy”.
- Mam wrażenie, że znowu się tracę.
Człowiek się zniecierpliwił.
- Prosiłem cię, nie wracajmy do tego. Wytłumaczyłem ci już wszystko. Ja...
- Nie przerywaj mi.
- Ale...
- Proszę.
Uspokoił się. Na chwilę.
- Narias... Po prostu szkoda mi tego wszystkiego.
- Nie przesadzaj. Nie przeżyliśmy razem aż tak wiele.
Gratulacje, czuję wdeptany się w portowy bruk w rekordowym krótkim czasie.
- Całkiem mało, ale chodzi mi o to, co mogłoby się wydarzyć w przyszłości.
Czuję, że...
- No właśnie. Ty czujesz, a ja wiem. Mój bok nie jest miejscem dla ciebie
przeznaczonym. Ono jest gdzie indziej. Znajdziesz je we właściwym czasie. A
nasze ścieżki jeszcze kiedyś się skrzyżują, jeśli nie tym razem, to następnym.
Od przeznaczenia nie da się uciec, obaj o tym wiemy.
Przez reling wychylił się jeden z marynarzy.
- Książe! Kapitan prosił poinformować waszą wysokość, że możemy odpływać!
Sugeruje delikatnie żeby najbardziej rozkapryszony z pasażerów zapakował się
na pokład, nie marudził i nie utrudniał mu pracy.
- Idę! – odkrzyknął i zwrócił się do mnie po raz ostatni. – Naprawdę, na
mnie już czas. Nie martw się, skontaktuję się z tobą, jak tylko będę miał wolną
chwilę. Obiecuję.
- Dobrze.
- Cieszę się, że cię poznałem. I dziękuję.
- Za co? Za to, że jestem?
- Zrozum to jak chcesz.
Uśmiechnął się i jeszcze raz poklepał mnie po ramieniu.
- Do zobaczenia.
- Skoro tak twierdzisz.
Westchnął ciężko.
- Tak właśnie twierdzę potworze.
- W porządku. Do zobaczenia. Prześlę ci kopie tych czterech ksiąg, które cię
tak zainteresowały.
- Świetnie. Zatem... Do widzenia.
- Żegnaj Narias.
Uścisnął mocna moją dłoń i wbiegł po trapie, który zaraz wciągnięto na
pokład. Maszyny delikatnie odepchnęły okręt od nabrzeża. Kilku ludzi szybko
podeszło do księcia Udakak. Przez chwilę czekałem na jakiś pożegnalny gest, ale
szybko uznałem to za bezcelowe. Nie miał na to czasu. Na nic nie miał czasu.
Vert otworzył oczy. Pierwsze, pomarańczowe słońce, choć przykryte warstwą
sinych chmur, stało powyżej linii horyzontu. Drugie miało wzejść niebawem. Mag
spojrzał na gnoma i przytulił do siebie smukłą, niemal nagą istotę.
- To bolało, prawda?
- Jak nic przedtem, ani potem.
Przez jakiś czas trwali tak nieruchomo. Cirrus objął maga skrzydłami. Fale
przyboju rozbijały się niestrudzenie o skały, sosny dalej szeptały swą
odwieczną, niezrozumiałą pieśń. Wyznanie drzew opierających się siłom natury,
pogiętych, karłowatych i ciągle trwających na swoim miejscu. Vert zbliżył usta
do uszu gnoma.
- Zimno ci?
- Uhm...
Cirrus zwinął skrzydła, a mag zdjął ciężki, bordowy płaszcz i narzucił mu go
na ramiona.
- Chodź. Zrobię ci coś dobrego na śniadanie. Na co masz ochotę?
Gnom owinął się materiałem i spuścił wzrok.
- Nie będziesz się śmiał?
- Nie.
- Zrób mi jajecznicę.
Vert wybuchnął śmiechem i otarł łzę z policzka przyjaciela.
- Z serem?
- Tak
- Z mięskiem też?
- Też.
- I cebulką?
- I ziołami, i pomidorami, i ...
- Dobrze, już rozumiem. Zjemy śniadanie, a potem tu znowu się tu wdrapiemy i
poszukamy czegoś o wilkach. Czymkolwiek są. Mam silne przeczucie, że nie mają
łusek, tylko pióra.
Gnom udawał obrażonego, ale uśmiechnął się lekko.
- Miałeś się nie śmiać.
- Przepraszam.
Skrzydlaty odwrócił wzrok w stronę pomarańczowego słońca, które właśnie
wyłoniło się zza horyzontu.
- Pomożesz mi?
- Tak.