Urban M Zmierzch

Szczegóły
Tytuł Urban M Zmierzch
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Urban M Zmierzch PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Urban M Zmierzch PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Urban M Zmierzch - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Michał Urban Zmierzch I Burza otoczyła dwór na Lednickim Ostrowiu ciemnym płaszczem poprzetykanym błyskawicami. Deszcz rozmył kontury ostrokołu i strażniczych wież. Jedynie nerwowe ujadanie psów świadczyło, że pośrodku jeziora wciąż istnieje wyspa. Łódź z kilkoma wojami głucho przybiła do niewielkiej przystani. Odgłos kroków niósł się chwilę pośród szumu kropel i cichł wchłonięty przez nadciągającą z północy mgłę. Zrezygnowani strażnicy znieruchomieli na wieżach, teraz mogli jedynie słuchać. Ziemomysł chłonął bijące z pieca ciepło masując zgrabiałe dłonie. Ogień błądził z polana na polano, szumiał i trzaskał z przyjemnością, jaką sprawia niszczenie. Książę odrzucił przemoczoną opończę pod ścianę i usiadł na szerokiej ławie. Wiatr zawył przeciągle, tłocząc powietrze do pieca, który odpowiedział głuchym pomrukiem. Buchnęły płomienie oświetlając wiszącą na ścianie tarczę. Ziemomysła zaintrygował czerwony blask, jakim zapłonęły stalowe ćwieki. We wszystkim wyczuwał wróżbę; wolał nie zgadywać - dobrą czy złą. Jedna z piastunek podeszła cicho i położyła mu dłoń na ramieniu. Drgnął nie przyzwyczajony do poufałości. - Co ty sobie... - chciał ją zbesztać i urwał, słysząc zachłystujący się krzyk. Służki rozstąpiły się posłusznie. Książę ogarnął dłońmi małą pomarszczoną istotę i podniósł syna wysoko pod powałę. Niemowlę zaczęło bezwładnie przebierać nogami, krzycząc jeszcze donośniej. Ziemomysł przycisnął pierworodnego do piersi i usiadł na brzegu łoża, w którym leżała żona. - Bardzo bolało? - spytał cicho, głaszcząc jej zroszone potem, blade czoło. Dobroniega westchnęła głęboko i spuściła powieki, zawstydzona chwilą słabości. Gwałtowny podmuch rozerwał rybi pęcherz wpuszczając do izby odurzony wolnością wiatr. Kaganek spadł z zydla gubiąc po drodze płomień. Ziemomysł zerknął na syna. Dziecko umilkło i księciu wydało się, że maleństwo obserwuje służki zasłaniające kocami okno. - Odważny chłopak - mruknął nie zauważając przerażenia w głębi niebieskich oczu. Laskowiec zdjął dłoń z ust noworodka i otarł nią pot z czoła. Kaganek potrącił przypadkowo, ale tylko on o tym wiedział. Ci zabobonni ludzie gotowi byli uznać każdy spadający przedmiot za złą wróżbę. Na szczęście zdążył przywołać wiatr i uciszyć małego. - Starzeję się - szepnął, stąpając tuż za plecani księcia. Niemowlę owiane zimnym, wilgotnym powietrzem znów zaczęło płakać. Ziemomysł zignorował biadania piastunki i zaczął cicho nucić bojową pieśń rodu. Księżyc oszukał w końcu burzowe chmury i rozjarzył wbity w ziemię oburęczny miecz. II Stanimir ścisnął dłońmi skronie i czekał, aż ból ustąpi. Łyżka wypadła mu z ręki opryskując kaftan polewką. Kowal odsunął drewnianą miskę i wstał od ledwo zaczętego posiłku. - Idę do kuźni - wychrypiał nie patrząc w stronę żony. Młot wznosił się i opadał sypiąc iskry i napełniając powietrze wibrującym odgłosem. Stanimir pracował jak w transie, nie zauważał, że bryła metalu pozostaje bezkształtna żarząc się jedynie białym światłem. Kowal odrzucił nagle młot i skurczony, jakby całą siłę roztrwonił bezpowrotnie, powlókł się do izby. Oparty o framugę Swarożyc naprężył ciało czekając, aż zatrzeszczą stawy. Jak zawsze po szybkiej podróży czuł się nieswojo. Zrobił dwa ostrożne kroki i mruknął coś na temat wypitego wieczór wcześniej miodu. Narzucił w końcu kaptur na głowę i zagłębił się w lesie pod kuźnią. Zmieszana z zapachem igliwia wilgoć sprawiła, że zawrót głowy powrócił. Zrobił więc głęboki wdech. Czuł niepokój, ledwie wyczuwalne zakłócenie równowagi. - Więc i tu już dotarłeś - szepnął, krusząc w dłoni zeschłą paproć. Laskowiec dysząc ciężko przedzierał się przez wysokie chaszcze. Dywan utkany z próchniejących gałęzi, krzaków i mchu zarywał się co chwila, wciągając po pas wędrowca. Powalony piorunem buk stał się kładką ponad niewielkim jarem, którego dnem płynął strumień. Laskowca dzieliło zaledwie kilka kroków od zwiędłej korony drzewa, gdy po prostu poślizgnął się. Leżał zagrzebany w błocie i zeschłych liściach, a tuż obok słoneczne smugi ożywiały wodę w strumieniu. Chwilę zastanawiał się, czy nie przywołać płanetnika, zrezygnował jednak, nie chcąc wzbudzać plotek na temat swojej kondycji. Wstał i oczyścił ubranie. Swarożyc obserwował mrówki kręcące się pośród traw. Owady ogarnięte na pozór bezsensownym szałem, pokrzykiwały na siebie, ciągnęły do gniazda gigantyczne źdźbła. Znikały w jednej z dziur, by za chwilę pojawić się w drugiej i znów wyruszać na poszukiwania. Nerwowym zachowaniem przypominały ludzi, były jednak od nich o wiele bardziej pracowite. Jedna z mrówek znalazła się tuż koło stopy Swarożyca. Bóg instynktownie podniósł nogę i chwilę walczył z chęcią rozdeptania owada. Na polanie nie było nikogo, więc zrezygnowany bóg położył się na trawie. Od pewnego czasu Laskowiec zaczął być straszliwie niepunktualny. Swarożyc przypuszczał, że dumny starzec wciąż przemierza swe królestwo pieszo. Poczuł delikatne drgania mocy. Wstał, zanim odziana w brunatno- zieloną opończę postać wyłoniła się zza drzew. - Bądź pozdrowiony, panie - Laskowiec skłonił się nisko, ale nie na tyle, by rozległo się głośne strzyknięcie w kręgosłupie. - Witaj, leśny przyjacielu. Czy wypełniłeś zadanie? - Tak, dziecko urodziło się zdrowe. Żaden wąpierz, zmora ani strzyga nie pojawiły się w pobliżu. - To dobrze. Oczy Swarożyca zmieniły odcień z czarnego na brązowy. Laskowiec czuł się jak skazaniec w ostatniej chwili ocalony spod katowskiego ostrza. - Będziesz strzegł chłopca w dzień i w nocy. Nic złego nie może go spotkać. Wierzę, że potrafisz go ochronić. - To moje lasy i tylko ty, panie, stoisz tutaj ponad mną. - Dobrze. Czas już na mnie. - Panie, chciałbym wiedzieć... - Laskowiec zamilkł, zaniepokojony, czy powinien okazywać ciekawość. Swarożyc spojrzał mu prosto w oczy i ponaglił jednym słowem. - Słucham? - Z zachodu przybywa coraz więcej stworów. Mają obłęd w oczach i mimo moich starań giną po kilku dniach. Czemu, panie? - Boisz się? Laskowiec nerwowo zdrapywał błoto z opończy. - Tak. Czuję, że coś czai się poza dwoma wielkimi rzekami... - powiedział o wiele głośniej niż zamierzał. - I ja mam ci wyjaśnić, co to jest? Zrobiłbym to, przyjacielu, już dawno, gdybym znał całą prawdę. Laskowiec cofnął się o krok. - Nawet wy, panie, nie wiecie - wyszeptał przerażony. - Nie wiem, a może nie rozumiem. III Na Lednickim Ostrowiu książę Ziemomysł już po raz trzeci nucił pieśń wojenną trzymając na rękach nowo narodzonego syna. Mieszko, Lestek, a teraz Ścibor, czegoż więcej mógłby pragnąć ojciec, a tym bardziej książę. Najstarszy Mieszko dwa lata temu miał postrzyżyny i teraz wraz z bratem młodszym o rok spędzał dnie na harcowaniu po lasach. Osiwiały ze zgryzot piastun nawet nie próbował wyobrazić sobie kary, jaka by go spotkała, gdyby stało się coś książęcym synom. Wbijanie na pal, wydzieranie oczu czy ćwiartowanie było niczym w porównaniu z gniewem starego księcia. Stoigniew był jednak bystrym człowiekiem i prędko zauważył, że los nierówno podzielił szczęście pomiędzy dwu braci. Kipiący energią, nawet nie draśnięty Mieszko musiał często wołać o pomoc dla pokaleczonego w borze Lestka. Stoigniew wiele razy wysłuchiwał poplątanych, dziecięcych wyjaśnień. To, że duchy leśne interesowały się książęcym synem wcale starego woja nie dziwiło. Nie mógł zrozumieć, czemu roztaczały nad nim opiekę. Kilka dni przed letnim świętem zmarłych przywieziono na Ostrów parę tuzinów beczek miodu. Młody książę oczywiście wraz z bratem oglądał wyładunek. Bartnik staczał z wozu czwartą beczkę, gdy niespodziewanie zachwiał się i runął na drewnianą pochylnię. Ponad sześćset funtów miodu gładko przetoczyło się po nim wtłaczając do gardła krzyk. Stoigniew zaczął biec. Rozpaczliwie zmuszał mięśnie do szybszej pracy i po kilkunastu krokach pojął, że nie zdąży. Beczka nieomal wtoczyła się na osłupiałego Mieszka, gdy nagle zajęczała głośno dębowymi klepkami. Obręcze puściły tocząc się w dwie różne strony, a miód popłynął bursztynowym strumieniem unosząc kawałki połamanych desek. Woj z twarzą szarą jak popiół trzymał w ramionach książęcego syna. Mieszko nagle zachichotał i zaczął zlizywać miód z policzków swego opiekuna. Stoigniew zdał sobie sprawę, że są nim powleczeni od stóp do głów. Próbował się uśmiechnąć, ale tylko przestraszył chłopaka demonicznym grymasem. Stoigniew jeszcze raz tego dnia przybrał podobny wyraz twarzy, gdy o dwa łokcie od resztek beczki zauważył głęboko odciśnięte w murawie ślady stóp. Nadeszła jesień. W lasach królowały krótkie ciepłe dni, oddzielające pierwsze deszcze od długotrwałych słot. Bracia do późnej nocy brodzili pośród opadłych szeleszczących liści, a stary woj brnął w ślad za nimi wysłuchując przekleństw padającej ze zmęczenia eskorty. Któregoś dnia Mieszko postanowił zaprowadzić brata do odkrytej przed tygodniem polany otoczonej dębami. Chłopak słyszał, że jest to święte miejsce i kiedyś odbywały się na nim obrzędy. Z dumą opowiadał o tym bratu. Bracia nie wiedzieli, że piastun pozwolił im tam iść tylko dlatego, iż czczono na polanie jedynie dobrotliwe duchy lasów i strumieni. Już na skaju polany poczuli niezwykle silny zapach siarki. Stoigniew spokojnym głosem począł wydawać rozkazy. Błyskawicznie rozmieścił łuczników i otoczył chłopców tarczownikami. Zanim się zaczęło, zdążył pomyśleć, że mimo wszystko szkoda umierać. IV Żmij zajął swym potężnym cielskiem prawie połowę polany. Zawinął ciemnozielony ogon pozwalając oprzeć się siedzącemu na trawie Laskowcowi. - Czy wiesz, że za zachodzie ludzie nazywają was smokami? - zapytał Pan Lasu. - Hymmm... - głęboki pomruk uciszył w mgnieniu oka wszystkie pasikoniki. - To słyszałeś też zapewne o ulubionej zabawie tamtejszych rycerzy. - Chciałbym się w nią pobawić - syknął żmij wyszczerzywszy kły. Laskowiec zaśmiał się cicho. - Lepiej nie bądź taki pewny. Tamtejsi mężowie zakuwają się w stal od kostek aż po czubek głowy. W lesie taki cudak nie przeżyłby nawet tygodnia, ale coś mi się zdaje, że to całkiem niezły strój jak na walkę ze smokami. Laskowiec wydobył z mieszka dwa orzechy i rozgniótł je w garści. W skupieniu zaczął oddzielać nasiona od łupin. - Coraz więcej zachodnich zwyczajów zauracza nasz poczciwy ludek i kto wie, czy i ten się nie zadomowi - dodał po chwili. Żmij znów chciał pokazać uzębienie, zamiast tego uniósł głowę i przyjrzał się z uwagą skrajowi polany. - Jestem głodny - zamruczał. - Daj spokój, twoje żarty wcale mnie nie śmieszą. Wiesz przecież, że oni są pod moją opieką - rzekł Laskowiec i spojrzał w krwistoczerwone oczy i wtedy zrozumiał, że tym razem żmij nie żartuje. Ten już sunął przed siebie wężowym ruchem. - Stój! - krzyknął Laskowiec. - Rozkazuję ci, stój! Żmij nawet się nie obejrzał. Dotarł do skraju polany i zaczął roztrącać drzewa. - Akodeon, rozkazuję ci stanąć! Na dźwięk swego prawdziwego imienia żmij stęknął głośno, wypuszczając z nozdrzy kłęby dymu. Podobno tylko ten, kto zna jego Imię, może zapanować nad tym przebiegłym i złośliwym stworzeniem. Pan Lasu nie miał czasu na zastanawianie się, czemu żmij nie chce go słuchać. Wyciągnął miecz i pobiegł za Akodeonem, żałując, że nie jest odzianym w stalowe blachy cudakiem. Strumień ognia bez trudu rozproszył tarczowników. Dwu spłonęło na miejscu, a pozostali niczym żywe pochodnie rozbiegli się po lesie. Chłopcy zaczęli uciekać klucząc między drzewami, Stoigniew wiedział, że nie mają szans. Porwał z ziemi nadpaloną tarczę i wyszarpnął zza pasa topór. Żmij rozwarł szeroko paszczę i zionął ogniem. Stoigniew zobaczył wokół siebie czerwony podmuch i oślepł. Płonąc biegł nadal, skupiając wszystkie siły na toporze i myśli, że musi choć na chwilę zatrzymać potwora. Laskowiec gardził ludźmi, potrafił jednak docenić ich męstwo. Teraz aż wstrzymał oddech obserwując, jak książęcy piastun wbija żmijowi topór w oko. Zwierz ryknął z bólu i była to jedyna chwila, kiedy nie zwracał uwagi na to, co dzieje się za nim Laskowiec pchnął go więc dwa razy w zadnie łapy przecinając ścięgna. Zdążył pomyśleć, że być może zabijanie smoków wcale nie jest trudne i znalazł się w górze potraktowany ogonem żmija. Uderzył o ziemię kilka kroków przed brunatnym pniem powalonego dębu. Na czworakach dotarł do drzewa i prześlizgnął się na jego drugą stronę. Żmij spóźnił się o ułamek sekundy osmalając mu kubrak na plecach. Laskowiec wstał i biegnąc przez płonący las wprost na żmija, wykrzykiwał najgorsze przekleństwa, jakie tylko mógł sobie przypomnieć. W ostatniej chwili wybił się z obu nóg i skoczył, o kilka stóp rozmijając się z kolejnym strumieniem ognia. Żmij jak każde stworzenie musiał oddychać, gdy tymczasem Laskowiec zmusił go do dwu głębokich wydechów pod rząd. Teraz Pan Lasu skorzystał z tej krótkiej chwili potrzebnej żmijowi na wdech i wbił miecz w nie osłonięte łuskami podgardle. Ciemnozielony łeb uderzył Laskowca w ramię, odrzucając go kilkanaście kroków ku skrajowi polany. Pan Lasu leżał nie mogąc wykonać ruchu i patrzył, jak żmij pełznie w jego kierunku. Zwierz wlókł po ziemi bezwładne tyle łapy, uderzając co chwilę rękojeścią miecza o poszycie. Widać było, że niesamowicie cierpi. - Akodeon... - wychrypiał Laskowiec. Żmij zadrżał wstrząśnięty potężnym dreszczem i przewrócił się na bok. - Czemu to zrobiłeś? - Nie wiem - mruknął żmij i po raz pierwszy od dwu i pół tysiąca lat wypuścił samotną łzę i dodał: - Wybacz, panie. - Śpij - szepnął tracący świadomość Laskowiec. V Kilka wilków przyczaiło się w śniegu obserwując ognisko płonące pomiędzy drzewami. Zawarczały głucho, strosząc sierść, gdy mężczyzna odziany w niedźwiedzie skóry dorzucił gałęzi do ognia. Swarożyc minął wilki pozdrawiając je cicho. - O mało nie zabiłeś mego przyjaciela. U siebie na bezkresnych stepach możesz wbijać na pal, obdzierać ze skóry i wpędzać w obłęd, kogo tylko zechcesz. Pamiętaj jednak, że tu ja jestem bogiem. - Witaj - Perun nieznacznie skinął głową. - Po co robisz to wszystko? - Aby nas uratować. To takie proste, nie potrafisz, czy nie chcesz zrozumieć? - Uratować... - Swarożyc wzruszył ramionami. - Sam potrafię się o siebie troszczyć. To, że zadarłeś ze mną, mógłbym ci jeszcze wybaczyć, ale sprzeciwiłeś się także woli Wielkiej Matki. - Matki... - Tak, głupcze. Czy myślisz, że przykładałbym dobrowolnie rękę do naszej zguby? Ona kocha tutejszy lud, a ja muszę być posłuszny. - Nonsens, bzdura wielka jak twoje lasy. Ja nie mam obowiązku posłuszeństwa, mam za to chęć pożyć jeszcze paręset lat. - No to, zdaje się, urządzimy nie lada widowisko. Perun uśmiechnął się kwaśno i wyjął miecz. Walczyli pośród nienaturalnej ciszy, która ogarnęła las. Do uszu struchlałych zwierząt docierał jedynie zgrzyt stali i strzępy wyszeptywanych słów. Swarożyc kilkakrotnie o mało nie zapanował nad umysłem przeciwnika. Jednak za każdym razem Perun w ostatniej chwili wymykał się z pułapki i gra rozpoczynała się na nowo. Tworzyli złudzenia, wzywali i wysyłali z powrotem w zaświaty duchy zmarłych, wzbudzając panikę w okolicznych grodach i obciążając winą stojący w pełni księżyc. Swarożyc rzucił czar paraliżujący ciało. Perun otoczył się antyczarem i w chwili gdy wypowiedział ostatnie słowo, stwierdził, że jego przeciwnik zdjął swoje zaklęcie o sekundę wcześniej. Próżnia powaliła ich obu na ziemię. Swarożyc zaczął szeptać czar kończący, gdy wyrwane z korzeniami drzewo przygniotło go i odebrało dech. Bóg przerwał w pół słowa, niedopowiedziane zaklęcie zwróciło się przeciw niemu i Perun z perwersyjnym mistrzostwem sparaliżował przeciwnika. Było to tak prozaiczne, że stary bóg zaśmiał się przez łzy. Młody mężczyzna o blond włosach obserwował walkę od samego początku. Oparty o drzewo poczekał, aż Perun wstał i dopiero wtedy wyszedł z cienia. Bóg wschodnich stepów spojrzał niechętnie na zuchwałego śmiertelnika. Strzelił palcami i spopielił kilka drzew nie wyrządzając najmniejszej szkody przybyszowi. Swarożyc gwizdnął cicho przez zęby, zapominając na chwilę o przygniatającej go sośnie. Nieznajomy złożył płasko dłonie i ziemia wokół Peruna zaczęła świecić intensywnym jasnoniebieskim światłem. Swarożyc poczuł tak duże zakłócenie równowagi, że odruchowo zamknął oczy. Gdy je otworzył, Peruna już nie było na polanie. - Gdzie on się podział? - spytał bóg. - Wrócił do siebie. Swarożyc odrzucił powalone drzewo na kraniec polany i powoli wstał. - Kim jesteś? Nieznajomy uśmiechnął się nieznacznie i oparł plecami o ciemną korę świętego dębu. Drzewo jęknęło cicho. Dopiero teraz Swarożyc dostrzegł niewyraźny krąg unoszący się ponad głową mężczyzny. - Przyjaciele nazywają mnie Aniołem Stróżem. - Anioł - szepnął, a raczej syknął bóg. - Więc jesteś jednym ze sług nowego boga. Anioł skinął głową. - Powiedz, ile czasu mi jeszcze zostało? - Niewiele, kilka, najwyżej kilkanaście lat - Anioł westchnął ciężko. - Tak, słyszałem, że jesteście strasznie wrażliwi. W tym wypadku nie masz się jednak czym martwić. Ja już swoje przeżyłem. Trochę inaczej patrzy się na świat po kilku tysiącach wiosen. Milczeli chwilę. Coś było do powiedzenia. - Pijesz? - spytał nagle Swarożyc. - Od niedawna i tylko wino. Zachęcił mnie do niego przyjaciel o imieniu Piotr. - To najwyższy czas, abyś spróbował miodu. Bóg wskazał ścieżkę niknącą pośród drzew. Ręka drżała mu tylko trochę.