6053
Szczegóły |
Tytuł |
6053 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6053 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6053 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6053 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Henryk Sienkiewicz
Hania
I
Kiedy stary Miko�aj, umieraj�c, zostawi� Hani� opiece i sumieniu memu, mia�em
w�wczas lat szesna�cie; ona za�,
m�odsza niespe�na o rok, r�wnie� wychodzi�a zaledwie z lat dziecinnych.
Od �o�a. zgas�ego dziadka odprowadzi�em j� prawie przemoc� i oboje udali�my si�
do naszej domowej kaplicy.
Drzwi jej by�y otwarte; przed starym bizantyjskim obrazem Matki Bo�ej pali�y si�
dwie �wiece, kt�rych blask s�abo
tylko rozwidnia� mrok panuj�cy w g��bi o�tarza. Kl�kn�li�my jedno obok.
drugiego. Z�amana b�lem, zm�czona
�kaniem, bezsenno�ci� i �alem dziecina opar�a sw� biedn� g��wk� o moje rami� i
tak pozostawali�my w milczeniu.
Godzina by�a p�na; w sali przyleg�ej do kaplicy na starym gda�skim zegarze
kuku�ka wykuka�a chrapliwym
g�osem godzin� drug� po p�nocy; wsz�dy panowa�a g��boka cisza, przerywana tylko
odleg�ym szumem �nie�nej
zawiei, wstrz�saj�cej o�owian� opraw� okienek w kaplicy, i bolesnymi
westchnieniem! Hani. Nie �mia�em si�
ozwa� do niej �adnym slowem pociechy, tuli�em j� tylko do siebie, jakby ju�
opiekun albo brat starszy. Nie mog�em
si� jednak modli�; tysi�czne wra�enia, uczucia rozko�ysa�y mi serce i g�ow�!
R�norodne obrazy przesuwa�y mi si�
przed oczyma alg; powoli z tego zam�tu wy�ania�a si� jedna my�l i jedno uczucie,
oto �e ta bladziuchna twarzyczka
z przymkni�tymi oczyma, wsparta na moim ramieniu, ta bezbronna, biedna, male�ka
istota staje mi si� teraz
ukochain� siostr�, za kt�r� odda�bym �ycie i za kt�r�, gdyby by�a potrzeba,
rzuci�biym r�kawic� ca�emu �wiatu.
Tymczasem nadszed� brat m�j m�odszy Kazio i kl�kn�� za nami, a potem ksi�dz
Ludwik i kilkoro ludzi ze s�u�by.
Odmawiali�my pacierz wieczorny wedle codziennego u nas zwyczaju. Ksi�dz Ludwik
czyta� modlitwy, a my
powtarzalismy je za nim lub odpowiadali�my ch�rem w litani�; ciemna za� twarz
Matki Boskiej z dwoma ci�ciami
szabli na policzku pogl�dala na nas dobrotliwie, zdawa�a si� bra� udzia� w
rodzinnych naszych troskach,
zmartwieniach, doli i niedoli i b�ogos�awi� wszystkich u Jej st�p zebranych.
Przy modiltwie, gdy ksi�dz Ludwik
zacz�� wymienia� zmar�ych, za kt�rych Miko�aja ny zwykle "wieczny odpoczynek", i
do��czy� do nich imi�
Miko�aja, Hania pocz�a �ka� g�o�no na nowo, ja za� wykona�em sobie
w duszy cich� przysi�g�, �e zobowi�za�, jakie na mnie w�o�y� nieboszczyk,
�wi�cie dochowam, cho�by mi to
kosztem najwi�kszych ofiar wykona� przysz�o. By� to �lub m�odego egzaltowanego
ch�opaka, nie rozumiej�cego
jeszcze ani mo�liwej wielko�ci ofiar, ani odpowiedzialno�ci, ale nie
pozbawionego szlachetnych poryw�w i
tkliwych uniesie� duszy. Po sko�czonym pacierzu rozeszli�my si� na spoczynek.
Poleci�em starej W�growskiej,
gospodyni, aby odprowadzi�a Hani� do pokoiku, w kt�rym odt�d mia�a mieszka�, nie
za� jak zwykle do garderoby, i
�eby pozosta�a z ni� razem przez ca�� noc; sam za�, uca�owawszy serdecznie
sierotk�, uda�em si� do oficyny, w
kt�rej mieszka�em razem z Kaziem i ksi�dzem, Ludwikiem, a kt�r� nazywano w domu
stancj�. Rozebra�em si� i
po�o�y�em do ��ka. Mimo �alu za Miko�ajem, kt�rego kocha�em serdecznie, czu�em
si� dumny i szcz�liwy niemal
ze swojej roli opiekuna. Podnosi�o mnie to we w�asnych oczach, �e ja,
szesnastoletni ch�opak, mia�em ju� by�
podpor� dla jednej s�abej i biednej istoty. Czu�em si� m�czyzn�. Nie
zawiedziesz si�, poczciwy starcze, my�la�em
sobie, na twym paniczu i dziedzicu; w dobre r�ce z�o�y�e� przysz�o�� twojej
wnuczki i mo�esz spa� spokojnie w
mogile. Istotnie o przysz�o�� Hani by�em spokojny. My�l, �e Hania z czasem
doro�nie i �e trzeba j� b�dzie wyda� za
m��, nie przychodzi�a mi wtedy do g�owy. My�la�em sobie, �e zawsze zostanie przy
mnie, otoczona staraniami jak
siostra, kochana jak siostra, smutna mo�e, ale spokojna. Wedle odwiecznego
zwyczaju najstarszy syn bra� przesz�o
pi�� razy tyle maj�tku, ile m�odsze rodze�stwo; m�odsi za� synowie i c�rki
szanowali ten zwyczaj i nigdy nie
wyst�powali przeciw niemu, jakkolwiek nie by�o w rodzie naszym prawnego
majoratu. By�em najstarszym synem
rodziny, a zatem wi�kszo�� maj�tku mia�a w przysz�o�ci nale�e� do mnie;
jakkolwiek wi�c student jeszcze,
pogl�da�em ju� na� jak na swoj� w�asno��. Ojciec nale�a� do maj�tniejszych w
okolicy obywateli. R�d nasz nie
odznacza� si� wprawdzie bogactwem magnat�w, ale ow� wielk� sraroszlacheck�
zamo�no�ci�, daj�c� chleba w br�d
i �ywot cichy, dostatni w rodzinnym gnie�dzie a� do �mierci. Mia�em wi�c by�
wzgl�dnie bogaty i dlatego ze
spokojem patrzy�em w przysz�o�� tak swoj�, jak i Hani, wiedz�c, �e jakakolwiek
dola j� czeka, zawsze przy mnie
znajdzie spok�j i oparcie, je�eli go b�dzie potrzebowa�. Z tymi my�lami usn��em.
Nazajutrz rano pocz��em
wprowadza� w czyn powierzon� mi opiek�. Ale w jaki� to czyni�em spos�b �mieszny
i dziecinny! A jednak dzi�,
gdy to sobie przypomn�, nie mog� si� oprze� pewnemu rozczuleniu. Gdy przyszli�my
z Kaziem na �niadanie,
zastali�my ju� siedz�cych przy stole: ksi�dza Ludwika, madame d'Yves, nasz�
guwernantk�, i dwie moje ma�e
siostrzyczki, siedz�ce jak zwykle na wysokich trzcinowych krzes�ach,
przebieraj�ce n�kami i gwarz�ce weso�o.
Rozsiadlem si� z nadzwyczajn� powag� na krze�le ojca i rzuciwszy okiem dyktatora
na st�, zwr�ci�em si� do
pos�uguj�cego ch�opaka i rzek�em sucho a rozkazuj�co:
- Nakrycie dla panny Hanny.
Na wyrazie "panna" po�o�y�em umy�lny nacisk.
Tego dot�d nigdy nie bywa�o, Hania zwykle jada�a w garderobie, bo jakkolwiek
matka moja �yczy�a sobie, aby
siada�a razem z nami, stary Miko�aj nigdy na to nie chcia� pozwoli�,
powtarzaj�c: "isa co to si� zaaio; niech zna
mores dla pa�stwa. Jeszcze czego! Teraz ja wprowadzi�em nowy zwyczaj. Poczciwy
ksi�dz Ludwik u�miechn�� si�,
pokrywszy u�miech szczypt� tabaki i fularow� chustk� od nosa; pani d'Yves
skrzywi�a si�, bo mimo dobrego serca,
jako pochodz�ca ze starej rodziny szlacheckiej francuskiej, wielk� by�a
arystokratk�; ch�opak za� us�uguj�cy,
Franciszek, otworzy� szeroko usta i patrzy� na mnie ze zdziwieniem.
- Nakrycie dla panny Hanny! czy s�yszysz? - powt�rzy�em.
- S�ucham wielmo�nego pana - odpowiedzia� Franciszek, kt�remu widocznie
zaimponowa� ton, jakim do niego
m�wi�em. Dzi� wyznaj�, �e i "wielmo�ny pan" zaledwie m�g� powstrzyma� u�miech
zadowolenia, jaki na ustach
jego wywo�ywa� nadawany mu po raz pierwszy w �yciu ten tytu�. Powaga jednak nie
pozwoli�a wielmo�nemu panu
si� u�miechn��. Tymczasem nakrycie za chwil� by�o gotowe, otworzy�y si� drzwi i
wesz�a przez nie Hania; ubrana
w czarn� sukni�, kt�r� przez noc uszy�y jej panna s�u��ca i stara W�growska,
blada, ze �ladami �ez na oczach i ze
swymi d�ugimi z�otymi warkoczami, kt�re sp�ywa�y po sukience i ko�czy�y si�
wst��eczkami z czarnej �a�obnej
krepy, wplecionej mi�dzy promienie w�os�w.
Powsta�em i podbieg�szy ku niej, przyprowadzi�em j� do sto�u. Starania moje i
ca�y �w splendor zdawa�y si� tylko
zawstydza�, miesza� i m�czy� dziecin�; ale nie rozumia�em jeszcze w�wczas, �e w
chwili smutku cichy, samotny,
odludny k�cik i spok�j wi�cej jest wart ni� ha�a�liwe owacje przyjaci�, cho�by
z najlepszego serca p�yn�ce.
Dr�czy�em tedy Hani� w najlepszej wierze swoj� opiek�, s�dz�c, �e wywi�zuj� si�
ze swego zadania doskonale.
Hania milcza�a i tylko od czasu do czasu odpowiada�a na moje pytania, co b�dzie
jad�a i pi�a:
- Nic, prosz� �aski panicza.
Zabola�o mnie owo: "prosz� �aski panicza", tym bardziej �e zwykle Hania by�a ze
mn� poufalsza i m�wi�a mi po
prostu: "paniczu". Ale w�a�nie rola, jak� odgrywa�em od wczoraj i odmienne
warunki, w jakich postawi�em Hani�,
czyni�y j� tym nie�mielsz� i pokorniejsz�. Zaraz po �niadaniu wzi��em j� na bok
i rzek�em:
- Haniu, pami�taj, �e odt�d ty� moj� siostr�. Odt�d nie m�w mi nigdy: prosz�
�aski panicza.
- Dobrze, prosz� �ask... dobrze, paniczu.
By�em w dziwnym po�o�eniu. Chodzi�em z ni� po pokoju i nie wiedzia�em, co z ni�
m�wi�. Rad bym by� j�
pociesza�, ale na to trzeba by�o wspomnie� Miko�aja i wczorajsz� �mier� jego, co
by Hani� do nowych �ez
przywiod�o i by�oby tylko odnawianiem bole�ci. Sko�czy�o si� wi�c na tym, �e
siedli�my oboje na niskiej kozetce
stoj�cej w ko�cu pokoju; dziecina znowu opar�a g��wk� o moje rami�, ja za�
pocz��em g�adzi� r�k� jej z�ote w�oski.
Tuli�a si� do mnie rzeczywi�cie jak do brata i mo�e owo s�odkie uczucie ufno�ci
powstaj�ce w jej sercu wywo�a�o
nowe �zy w jej oczach. P�aka�a rzewnie, ja za� pociesza�em j�, jakem umia�.
- Znowu p�aczesz, Haniulko? - m�wi�em - dziadek tw�j w niebie, a ja si� b�d�
stara�...
Nie mog�em i ja m�wi� d�u�ej, bo i mnie si� na �zy zbiera�o. - Paniczu, mog� ja
do dziadzi? - wyszepta�a.
Wiedzia�em, �e przyniesiono trumn� i �e teraz w�a�nie k�adziono w ni� Miko�aja,
dlatego nie chcia�em, �eby Hania
posz�a do cia�a dziadka pierwej, nim wszystko b�dzie gotowe. Ale za to poszed�em
sam.
Po drodze spotka�em pani� d'Yves, kt�r� prosi�em, �eby zaczeka�a na mnie,
poniewa� potrzebuj� z ni� chwili
rozmowy. Wydawszy ostatnie rozporz�dzenia pogrzebowe i pomodliwszy si� u zw�ok
Miko�aja, wr�ci�em do
Francuzki i po kilku wst�pnych s�owach prosi�em j�, czyby po niejakim czasie,
kiedy pierwsze tygodnie �a�oby
przejd�, nie chcia�a dawa� Hani lekcji francuskiego i muzyki.
- Monsieur Henn - odpowiedzia�a pani d'Yves, kt�r� widocznie gniewa�o, �e
rozporz�dzam si� wsz�dzie jak szara
g� po niebie - ja uczyni�abym to najch�tniej, bo kocham bardzo t� dziewczynk�,
ale nie wiem, czy to le�y w
zamiarach rodzic�w pana, jak r�wnie� nie wiem, czy zgodz� si� na rol�, jak� pan
usi�ujesz samowolnie nada� w�r�d
waszej rodziny tej male�kiej. Pas trop de zele, monsieur Henn1.
- Ona jest pod moj� opiek� - odrzek�em wynio�le - i ja za ni� odpowiadam.
- Ale ja nie jestem pod opiek� pana - odpar�a pani d'Yves - i dlatego pozwoli
pan, �e zaczekam a� do powrotu
pa�skich rodzic�w. Rozgniewa� mnie ten up�r Francuzki, ale szcz�ciem nier�wnie
lepiej posz�o mi z ksi�dzem
Ludwikiem. Poczciwcy ksi�ysko, kt�ry i tak poprzednio ju� uczy� Hani�, nie
tylko �e si� zgodzi� na dalsze i
obszerniejsze jej kszta�cenie, ale jeszcze pochwali� mnie za moj� gorliwo��.
- Widz� - m�wi� - �e szczerze bierzesz si� do spe�nienia swego zadania, a
jakkolwiek jeste� m�odym i dziecko
jeszcze, ale ci si� to pochwala; pami�taj tylko tak by� wytrwa�ym, jak gorliwym.
I widzia�em, �e ksi�dz kontent by� ze mnie. Rola pana domu, jak� sobie
nadawa�em, bawi�a go raczej, ni� gniewa�a.
Widzia� staruszek, �e du�o by�o w tym wszystkim dzieci�stwa, ale powody uczciwe,
wi�c dumny by� i cieszy� si� z
tego, �e jego posiew rzucony w moj� dusz� nie marnia�. Zreszt� kocha� mnie stary
ksi�dz bardzo; ja za�, o ile z
pocz�tku, za lat zupe�nie dziecinnych, ba�em si� go z ca�ej duszy, o tyle teraz
w miar� jak dochodzi�em do lat
m�odzie�czych, zawojowywalem go coraz bardziej. Mia� do mnie s�abo��, wi�c
pozwoli� sob� powodowa�. Hani�
te� kocha� i rad by� los jej, o ile le�a�o w jego mocy, polepszy�; z jego wi�c
strony nie spotka�em najmniejszego
oporu. Pani d'Yves w gruncie rzeczy mia�a dobre serce i r�wnie�, jakkolwiek
troch� na mnie rozgniewana, otoczy�a
Hani� troskliwo�ci�. Ju� to na brak serc kochaj�cych nie mog�a si� sierota
uskar�a�. S�u�ba nasza pocz�a j�
traktowa� inaczej: nie jak kole�ank�, ale jak panienk�. Wola najstarszego syna w
rodzinie, cho�by nawet i dziecka,
by�a u nas bardzo szanowana. Tego wymaga� i m�j ojciec.Od tej woli s�u�y�o prawo
apelacji do starszego pana i
starszej pani, ale nie wolno by�o sprzeciwia� si� jej bez upowa�nienia.
Najstarszemu synowi r�wnie� nie wolno by�o
m�wi� inaczej, jak ,,paniczu" od najm�odszych lat jego. S�u�ba, r�wnie� jak
m�odsze rodze�stwo wdra�ane by�o do
szacunku dla najstarszego, a szacunek ten pozostawa� potem na ca�e �ycie. "Tym
stoi rodzina", mawia� m�j ojciec i
istotnie, skutkiem tego dobrowolny, a nie oparty na prawie uk�ad rodzinny, moc�
kt�rego najstarszy mia� wi�cej
maj�tku od m�odszych, utrzymywa� si� od dawna. By�a to rodzinna tradycja,
przechodz�ca z pokolenia na
pokolenie. Ludzie przywykli byli patrze� na mnie jak na przysz�ego pana, a
uczuciu temu nawet nieboszczyk stary
Miko�aj, kt�remu wszystko by�o wolno i kt�ry jeden tylko nazywa� mnie po
imieniu, nie m�g� si� do pewnego
stopnia oprze�.
Matka trzyma�a w domu apteczk� i sama nawiedza�a chorych. W czasie cholery
sp�dza�a cale noce w chatach
w�o�cia�skich wraz z doktorem, nara�aj�c si� na �mier� niechybn�, a ojciec,
kt�ry o ni� dr�a�, przecie jej tego nie
broni�, powtarzaj�c: "obowi�zek, obowi�zek". Zreszt� i sam ojciec, lubo surowy,
dawa� zapomogi: nieraz
darowywa� robocizn�, przebacza� mimo wrodzonej pop�dliwo�ci winy �atwo; p�aci�
nieraz d�ugi za w�o�cian,
sprawia� wesela, trzyma� dzieci do chrztu; nam kaza� ludzi szanowa�, starym za�
gospodarzom na ich powitania
odpowiada� czapk�: ba! cz�sto nawet wzywa� ich na narad�. Ale te� nie mo�na
inaczej powiedzie�, jako �e ch�opi
przywi�zani byli do ca�ego rodu bardzo, czego p�niej niejednokrotnie wyra�nie
z�o�yli dowody.
M�wi� to wszystko dlatego, raz, aby odmalowa� wiernie, jak to u nas jest i
bywa�o, po wt�re, aby okaza�, �e w
kreowaniu Hani na "panienk�" nie spotka�em wielkich trudno�ci. Najwi�cej
biernego oporu spotka�em w niej samej,
bo dziecinka zbyt by�a l�kliw� i w zbytniej czci dla "pa�stwa" przez samego
Miko�aja wychowan�, aby z �atwo�ci�
mog�a si� ze swoim losem pogodzi�.
Hania
II
Pogrzeb Miko�aja odby� si� w trzy dni po jego �mierci. S�siedztwo zjecha�o na
ten pogrzeb dosy� licznie, chc�c
uczci� pami�� starego, kt�ry, jakkolwiek s�uga, przecie� powszechnie by�
szanowany i lubiony. Starca pochowano
w naszych grobach rodzinnych, a trumn� jego postawiono przy trumnie dziada
mojego, pu�kownika. Przez ca�y czas
ceremonii pogrzebowych nie opuszcza�em Hani ani na chwil�. Przyjecha�a ze mn� w
sankach i chcia�em, �eby ze
mn� wraca�a, ale ksi�dz Ludwik kaza� mi i�� prosi� s�siad�w, �eby z cmentarza
wst�pili do nas dla ogrzania si� i
posi�ku. Hani� tymczasem zaj�� si� kolega m�j i przyjaciel Mirza-Dawidowicz, syn
Mirzy-Dawidowicza, obywatela
i s�siada mojego ojca, z pochodzenia Tatara i mahometanina, ale z rodziny z
dziada pradziada osiad�ej u nas i od
dawnego czasu posiadaj�cej obywatelstwo i szlachectwo tutejsze. Musia�em si���
razem z Ustrzyckimi, Hania za�
zabra�a si� z pani� d'Yves i z m�odym Dawidowiczem do innych sani. Widzia�em,
jak poczciwy ch�opczysko otula�
j� w�asnym futrem, potem wzi�� od wo�nicy lejce, krzykn�� na konie i pomkn�li
jak wicher. Po powrocie do domu
Hania posz�a p�aka� do pokoiku dziadka, ja za� nie mog�em za ni� pospieszy�, bo
wraz z ksi�dzem Ludwikiem
musieli�my przyjmowa� go�ci. Wreszcie rozjechali si� wszyscy, zosta� tylko
Mirza-Dawidowicz, kt�ry mia�
przep�dzi� u nas reszt� �wi�t Bo�ego Narodzenia, troch� si� ze mn� uczy�, bo
byli�my obaj w si�dmej klasie i
czeka� nas egzamin maturitatis, ale wi�cej je�dzi� konno, strzela� do celu z
pistolet�w, fechtowa� si� i polowa�,
kt�re to zaj�cia obydwaj przek�adali�my o wiele ni� t�umaczenie ,,Anna��w"
Tacyta i Ksenofontow� "Cyropajdej�".
Ten Mirza by� weso�y ch�opak, urwis i psotnik wielki, zapalczywy jak iskra, ale
do najwy�szego stopnia
sympatyczny. U nas w domu lubili go wszyscy bardzo opr�cz ojca mego, kt�rego
gniewa�o to, �e m�ody Tatar
strzela� i fechtowa� si� lepiej ode mnie. Za to pani d'Yves przepada�a za nim,
bo gada� po francusku jak pary�anin,
usta mu si� nie zamyka�y, pl�t�, dowcipkowa� i bawi� Francuzk� lepiej od nas
wszystkich. Ksi�dz Ludwik znowu
mia� troch� nadziei, �e go nawr�ci na religi� katolick�, tym bardziej �e
ch�opiec �artowa� sobie czasami z Mahometa
i pewno by�by ch�tnie Koran porzuci�, gdyby nie to, �e ba� si� ojca, kt�ry ze
wzgl�du na tradycje rodzinne trzyma�
si� obur�cz mahometanizmu, powtarzaj�c, �e jako stary szlachcic woli by� starym
mahometaninem ni� �wie�ym
katolikiem. Zreszt� nie mia� stary Dawidowicz innych tureckich lub tatarskich
sympatii. Przdkowie jego osiedli tu
od czas�w pono Witoldowych. By�a to szlachta r�wnie� zamo�na bardzo i od dawna w
jednym gnie�dzie osiad�a.
Maj�tki, kt�re posiadali, nadal jeszcze Jan Sobieski Mirzie-Dawidowiczowi,
pu�kownikowi lekkiej chor�gwi
petyhorskiej, kt�ry cud�w dokazywa� pod Wiedniem, a kt�rego portret wisia�
jeszcze w Chorzelach. Pami�tam, �e
portret ten dziwne na mnie robi� wra�enie. Pu�kownik Mirza by� to cz�ek
straszny; twarz jego by�a tak popisana B�g
wie jakimi szablami, jakby tajemniczymi literami Koranu. Ple� miai �niad�,
policzki wystaj�ce, oczy sko�ne o
dziwcie ponurym blasku, kt�re mia�y t� w�asno��, �e z portretu patrzy�y na
ciebie zawsze, czy� stan�� wprost, czy z
kt�regokolwiek boku. Ale kolega m�j Selim w niczym nie by� do przodk�w swych
podobny. Matka jego, z kt�r�
stary Dawidowicz o�eni� si� w Krymie, nie by�a Tatark�, ale pochodzi�a z
Kaukazu. Ja nie pami�ta�em jej, ale wiem,
�e m�wiono, i� by�a to pi�kno�� nad pi�kno�ci i �e m�ody Selim jak dwie krople
wody do niej podobny.
Ach! cudny by� ch�opak ten Selim! Oczy jego mia�y ju� zaledwie dostrzegalny
sko�ny kierunek. Nie by�y to jednak
oczy tatarskie, ale wielkie, czarne, smutne i �zawe oczy, jakimi podobno
odznaczaj� si� Gruzinki. Oczu
obdarzonych tak� niewypowiedzian� s�odycz�, gdy by�y spokojne, nie widzia�em,
jak �yj� i nie zobacz� wi�cej. Gdy
Selim o co prosi�, a spojrza� tymi oczyma na cz�owieka, to zdawa�o si�, �e bra�
go wprost za serce. Rysy mia�
regularne, szlachetne, jakby spod rze�biarskiego d�uta wyszie, p�e� smag��, ale
delikatn�, wypuk�e troch�, czerwone
jak malina usta, s�odki u�miech i z�by jak per�y. Gdy jednak Selim pobi� si� na
przyk�ad z koleg�, co zdarza�o si�
do�� cz�sto, wtedy ta jego s�odycz znika�a jak zwodnicza mara, stawa� si� prawie
straszny: oczy zdawa�y si� mu w
ukos wyci�ga� i �wieci�y jak u wilka; �y�y wypr�a�y si� na twarzy; ple�
ciemnia�a i budzi� si� w nim na chwil�
prawdziwy Tatar, taki, z jakimi chodzili w taniec nasi przodkowie. Trwa�o to
jednak kr�tko. Po chwili Selim p�aka�,
przeprasza�, ca�owa� i wybaczano mu zwykle. Serce mia� jak najlepsze, sk�onno��
do szlachetnych poryw�w wielk�.
By� jednak roztrzepany, troch� lekkomy�lny i hulaka niepohamowanego
temperamentu. Je�dzi� konno, strzela� i
fechtowa� si� jak mistrz; uczy� si� �rednio, bo mimo wielkich zdolno�ci troch�
by� pr�niak. My obaj kochali�my si�
jak bracia, czubili cz�sto, godzili r�wnie cz�sto i przyja�� trwa�a niepo�yta.
Na wakacje i wszystkie �wi�ta po�ow�
czasu albo ja przep�dza�em w Chorzelach, albo on u nas. Jako� i teraz,
przyjechawszy z pogrzebu Miko�aja, mia� ju�
u nas pozosta� do ko�ca �wi�t Bo�ego Narodzenia.
Gdy tedy go�cie rozjechali si� po obiedzie, by�a godzina mo�e czwarta po
po�udniu. Kr�tki dzie� zimowy ko�czy�
si�; przez okna zagl�da�a wielka zorza wieczorna; na stoj�cych pod oknami
drzewach, pokrytych �niegiem i
oblanych czewonym blaskiem, pocz�y �opota� i kraka� wrony. Przez okna wida�
by�o cale ich stada, ci�gn�ce nad
stawem od boru i p�awi�ce si� w �wietle wieczornym. W sali, do kt�rej
przeszli�my po obiedzie, panowa�o
milczenie. Pani d'Yves posz�a do swego pokoju uk�ada� jak zwykle kaba��; ksi�dz
Ludwik chodzi� wzd�u� komnaty
miarowym krokiem i za�ywa� tabak�; dwie moje ma�e siostrzyczki przewraca�y si�
pod sto�em na dywanie i trykaj�c
si� g��wkami, pl�ta�y sobie wzajemnie z�ote pukle w�osk�w; Hania za�, ja i
Selim, siedz�c pod oknem na kanapce,
pogl�dali�my na staw od strony ogrodu, na b�r za stawem i na nikn�cy blask
dzienny.
Wkr�tce zrobi�o si� zupe�nie szaro. Ksi�dz Ludwik wyszed� odmawia� pacierze,
jedna moja siostrzyczka pogoni�a
za drug� do przyleg�ego pokoju; zostali�my sami. Selim pocz�� ju� co� gwarzy� i
szczebiota�, gdy Hania przysun�a
si� do mnie nagle i wyszepta�a:
- Paniczu, mnie czego� straszno: ja si� boj�.
- Nie b�j si�, Hamulko - odpowiedzia�em, przyci�gaj�c j� do siebie.
- Przytul si� do mnie: ot tak. P�ki jeste� przy mnie, nic ci si� z�ego sta� nie
mo�e. Patrz, ja si� nie boj� niczego i
zawsze potrafi� ci� obroni�.
By�a to nieprawda, bo czy to z powodu mroku pokrywaj�cego sal�, czy skutkiem
s��w Hani i niedawnej �mierci
Miko�aja i ja by�em pod jakim� dziwnym wra�eniem.
- Mo�e ka�esz przynie�� �wiat�o? - spyta�em.
- Dobrze, paniczu.
- Mirza, ka� Frankowi poda� �wiat�o.
Mirza skoczy� z kanapki i wkr�tce za drzwiami pos�yszeli�my niezwyk�e tupanie i
ha�as. Drzwi si� otworzy�y z
trzaskiem i wpad� jak wicher Franek, a za nim trzymaj�cy go za ramiona Mirza.
Franek mia� min� og�upia�� i
przestraszon�, bo Mirza, trzymaj�c go za ramiona, kr�ci� nim jak fryg� i sam si�
obraca� z nim razem. Po czym,
przywi�d�szy go tym ruchem a� do kanapki, zatrzyma� si� i rzek�:
- Pan ka�e ci przynie�� �wiat�o, bo panienka si� boi. Co wolisz, czy przynie��
�wiat�o, czy �ebym ci g�ow� ukr�ci�?
Franek poszed� po lamp� i wr�ci� z ni� za chwil�; ale pokaza�o si�, �e �wiat�o
razi zap�akane oczy Hani, wi�c Mirza
je zgasi�. Zostali�my zn�w pogr��eni w tajemniczym mroku i zn�w zapanowa�o
mi�dzy nami milczenie. Teraz
ksi�yc rzuca� jasne, srebrne �wiat�o przez okna. Hania widocznie ba�a si�, bo
przytuli�a si� do mnie jeszcze
mocniej, a przy tym musia�em j� trzyma� za r�k�. Mirza siad� naprzeciw nas na
krze�le i wedle swego zwyczaju od
ha�a�liwego usposobienia przeszed� w zadum� i po chwili rozmarzy� si� jako�.
Cisza panowa�a mi�dzy nami wielka,
by�o nam troch� straszno, ale dobrze.
- Niech Mirza opowie nam jak� bajk� - rzek�em. - On tak �licznie opowiada.
Dobrze, Haniu?
- Dobrze - odpowiedzia�a dziewczynka.
Mirza podni�s� w g�r� oczy i zamy�li� s� troch�. Ksi�yc o�wieca� jasno jego
�liczny profil. Po chwili zacz��
opowiada� swoim drgaj�cym, sympatycznym a przyciszonym g�osem:
- Za lasami, za g�rami �y�a w Krymie pewna dobra wr�ka imieniem Lala. A raz
przeje�d�a� ko�o jej chaty su�tan,
kt�ry nazywa� si� Harun i kt�ry by� bardzo bogaty: mia� pa�ac z korali z
diamentowymi kolumnami, dach na tym
pa�acu by� z pere�, pa�ac by� tak wielki, �e trzeba by�o i�� rok, �eby go
przej�� od ko�ca do ko�ca. Sam su�tan w
zawoju nosi� prawdziwe gwiazdy, zaw�j by� z promieni s�onecznych, na wierzchu
zawoju by� sierp ksi�yca, kt�ry
pewien czarownik od ksi�yca odci�� i su�tanowi podarowa�. Przeje�d�a ten tedy
su�tan ko�o wr�ki Lali i p�acze,
ale tak p�acze, tak p�acze, �e �zy padaj� na drog�, a gdzie �za padnie, tam
wyrasta zaraz lilia bia�a.
- Czego p�aczesz, su�tanie Harunie? - pyta go wr�ka Lala.
- Jak�e nie mam p�aka� - m�wi su�tan Harun - kiedy mam tylko jedn� c�rk�, pi�kn�
jak zorza poranna, i musz� j�
odda� czarnemu Dewsowi o ognistych oczach, kt�ry co rok...
Mirza urwa� nagle i umilk�.
- �pi Hania? - wyszepta� do mnie.
- Nie, nie �pi� - odpowiedzia�a sennym g�osem dziewczynka.
- Jak�e nie mam p�aka� - m�wi do niej su�tan Harun (ci�gn�� Mirza)
- kiedy mam tylko jedn� c�rk�, kt�r� musz� odda� Dewsowi.
- Nie p�acz su�tanie - m�wi Lala - si�d� na skrzydlatego konia i jed� a� do
groty Borach. Z�e ob�oki b�d� ci� gonie
po drodze, ale ty rzu� na nie tymi oto ziarnkami maku i ob�oki usn� zaraz...
I tak dalej opowiada� Mirza, a potem urwa� znowu i spojrza� na Hani�. Dziecina
spa�a teraz rzeczywi�cie. Zm�czona
by�a bardzo i zbola�a, wi�c zasn�a mocno. Obaj z Selimem nie �mieli�my prawie
oddycha�, �eby jej nie obudzi�.
Oddech jej by� r�wny, spokojny, przerywany tylko czasem g��bokimi
westchnieniami. Selim podpar� r�k� czo�o i
zamy�li� si� g��boko, ja za� podnios�em oczy w niebo i zdawa�o mi si�, �e na
skrzyd�ach anio��w ulatuj� w
niebieskie przestworza. Nie umiem wypowiedzie� s�odyczy, jaka przejmowa�a mnie
ca�ego, gdym czul, �e ta droga,
male�ka istota �pi spokojnie i z ca�ym zaufaniem na mojej piersi. Jakie� dr�enie
przejmowa�o mnie ca�ego, jakie�
nieziemskie, nowe. a nieznane glosy szcz�cia rodzi�y mi si� w duszy i pocz�y
�piewa� i gra� jak kapela. Ach!
jak�e kocha�em Hani�! jak )� kocha�em mi�o�ci� brata i opiekuna jeszcze, ale bez
granic i miary.
Zbli�y�em usta do warkocza Hani i uca�owa�em go. Nie by�o w tym nic ziemskiego,
bo ja i poca�unek byli�my
jeszcze jednakowo niewinni.
Mirza wzdrygn�� si� nagle i obudzi� z zadumy.
- Jaki� ty szcz�liwy, Henryku! wyszepta�.
- Tak, Selimie.
- Nie mogli�my jednak tak wiecznie pozostawa�.
- Nie bud�my jej i przenie�my j� do jej pokoju-rzek� do mnie Mirza.
- Ja j� sam przenios�, a ty tylko otwieraj drzwi - odpowiedzia�em mu na to.
Wysun��em delikatnie rami� spod g��wki �pi�cej, g��wk� za� opar�em na kanapie.
Po czym ostro�nie wzi��em
Hani� na r�ce. By�em jeszcze dzieciak, ale pochodzi�em z rodu ludzi nadzwyczaj
silnych; dziecina za� by�a drobna i
wiotka, wi�c unios�em j� jak pi�rko. Mirza otworzy� drzwi do przyleg�ego,
o�wieconego pokoju i w ten spos�b
dotarli�my a� do zielonego gabinetu, kt�ry przeznaczy�em na mieszkanie Hani.
��eczko by�o ju� tam pos�ane; na
kominku trzaska� obfity ogie�, a pod kominkiem siedzia�a, grzebi�c w w�glach,
stara W�growska, kt�ra ujrzawszy
mnie obci��onego w ten spos�b, zawo�a�a:
- A dlaboga! a to� paniczyk pod�wiga si� dziewczyn�. Nie mo�na to by�o j�
obudzi�, �eby sama przysz�a?
- Niech W�grosia cicho b�dzie! - zawo�a�em gniewnie. - Panienka, nie
"dziewczyna", m�wi�, tylko panienka; czy
W�grosia s�yszy? panienka zm�czona. Prosz� jej nie budzi�. Rozebra� i po�o�y�
cicho w ��eczko. Niech W�grosia
pami�ta, �e to sierota, i �e dobroci� trzeba j� pocieszy� po dziadku.
- Sierota niebo��tko, ju�ci �e sierota - j�a zaraz powtarza� z rozrzewnieniem
poczciwa W�growska.
Mirza poca�owa� za to babin�, po czym wr�cili�my na herbat�. Mirza rozszala� si�
przy herbacie, zapomniawszy o
wszystkim, ja jednak nie wt�rowa�em mu; raz, �e by�em smutny, a po wt�re
s�dzi�em, i� cz�owiekowi powa�nemu,
kt�ry ju� jest opiekunem, nie wypada dokazywa� jak dzieciakowi. Tego wieczora
Mirza oberwa� jeszcze bur� od
ksi�dza Ludwika za to, �c podczas gdy m�wili�my pacierze w kaplicy, on wylecia�
na podw�rze, wlaz� na niski dach
od lodowni i pocz�� wy�. Psy podw�rzowe oczywi�cie zlecia�y si� ze wszystkich
stron i uczyni�y taki harmider,
wt�rz�c Mirzie, �e nie mogli�my m�wi� pacierza.
- Czy� ty oszala�, Selimie? - pyta ksi�dz Ludwik.
- Ja, prosz� ksi�dza, modli�em si� po mahorneta�sku.
- A ty smarkaczu! nie �artuj sobie z religii �adnej.
- A kiedy ja, prosz� ksi�dza, chc� zosta� katolikiem, tylko si� ojca boj�. Co ja
tam sobie robi� z Mahometa!
Ksi�dz, uderzony w s�ab� strun�, zamilk� i poszli�my spa�. Mnie i Selimowi dano
osobny pok�j, bo ksi�dz wiedzia�,
�e lubimy gaw�dzi�, a nie chcia� nam przeszkadza�. Kiedym si� ju� rozebra� i
zauwa�y�em, �e Mirza poczyna to�
samo czyni� bez pacierza, spyta�em:
- Czy ty, Selimie rzeczywi�cie nie modlisz si� nigdy?
- A jak�e. Chcesz, to zaraz zaczn�.
I stan�wszy w oknie, wzni�s� oczy na ksi�yc, wyci�gaj�c do niego r�ce � pocz��
wo�a� �pewnym g�osem:
- O Allach! Akbar Allach! Allach Kerim!
Ubrany ju� tylko w bielizn�, z tymi oczyma wzniesionymi ku niebu, �liczny by�
taki, �e nie mog�em od niego
wzroku oderwa�. Po czym zacz�� mi si� t�umaczy�:
- Co ja zrobi�? - m�wi�. - Ja w tego naszego proroka, co innym nie pozwala� mie�
wi�cej jak jedn� �on�, a sam mia�
ich tyle, ile mu si� podoba�o, nie wierz�. Przy tym, m�wi� ci, �e lubi� wino.
Nikim innym jak mahometaninem by�
mi nie wolno, ale ja w Boga przecie wierz� i nieraz modl� si�, jak umiem. Czy ja
co wiem wreszcie? Wiem, �e jest
Pan B�g, i kwita.
A po chwili zacz�� m�wi� co innego.
- Wiesz co, Henryk?
- Co?
- Mam pyszne cygara. Nie jeste�my ju� dzieci: mo�emy pali�.
- Dawaj.
Mirza wyskoczy� z ��ka i wyj�� paczk� cygar. Zapalili�my je, poklad�szy si�
obaj, i palili�my w milczeniu,
spluwaj�c tylko w sekrecie jeden przed drugim za ��ka.
Po chwili Selim ozwa� si�:
- Wiesz co, Henryku? Jak ja tobie zazdroszcz�. Ty to ju� jeste� naprawd�
doros�y.
- Spodziewam si�.
- Bo jeste� ju� opiekunem. Ach! �eby tak kto i mnie zostawi� kogo na opiek�.
- Nie tak to �atwo, a zreszt�, sk�dby si� wzi�a druga taka Hania na �wiecie.
Ale wiesz co? - m�wi�em dalej tonem
doros�ego sensata - wiesz co, ja spodziewam si�, �e nawet ju� do szk� nie
p�jd�. Cz�owiek, kt�ry ma takie
obowi�zki w domu, nie mo�e chodzi� do szk�.
- I... bredzisz. C� to, nie b�dziesz si� nic wi�cej uczy�. A Szko�a G��wna?
- Przecie mnie znasz, �e uczy� si� lubi�, ale obowi�zek przede wszystkim. Chyba,
�e rodzice po�l� ze mn� Hani� do
Warszawy.
- Ani im si� b�dzie �ni�o.
- P�ki jestem w klasach, to pewno, �e nie, ale jak zostan� akademikiem, to mi j�
oddadz�. C� to, ty nie wiesz, co to
znaczy akademik?
- Ba! ba! A mo�e cyc. B�dziesz si� ni� opiekowa�, a potem si� z ni� o�enisz.
A� siad�em na ��ku.
- Mirza, czy� ty oszala�?
- A dlaczegoby nie. W klasach to si� cz�owiekowi o�eni� nawet nie wolno, ale
akademikowi wolno. Akademik to
nie tyiko �on� mie� mo�e, ale nawet i dzieci. Ha! ha!
Ale w tej chwili prerogatywy i wszelkie przywileje akademickie nie obchodzi�y
mnie ani troch�. Pytanie Mirzy
roz�wieci�o niby b�yskawic� te strony serca mojego, kt�re i dla mnie by�y
;eszcze ciemne. Tysi�ce my�li niby
tysi�ce ptak�w przelecia�o mi nagle przez g�ow�. O�eni� si� z moj� drog�,
ukochan� sierotk�, tak! to by�a
b�yskawica, nowa b�yskawica my�li i uczu�. Zdawa�o mi si�, �e nagle w ciemno��
mego serca kto� wni�s� �wiat�o.
Mi�o�� lubo g��boka, ale braterska dot�d, por�owiala nagle od tego �wiat�a i
ogrza�a si� od niego nieznanym
ciep�em. O�eni� si� z ni�, z Hani�, z tym jasnow�osym anio�kiem, z moj�
najdro�sz�, najukocha�sz� Hani�...
S�abym ju� i cichszym g�osem powt�rzy�em, jak echo, poprzednie pytanie:
- Mirza, czy� ty oszala�?
- Za�o�y�bym si�, �e si� ju� w niej kochasz - odpar�a Mirza. Nie odrzek�em nic,
zgasi�em �wiat�o, potem porwa�em
r�g poduszki i pocz��em go ca�owa�.
Tak! ju� j� kocha�em.
III
Drugiego czy trzeciego dnia po pogrzebie przyjecha� wezwany telegramem m�j
ojciec. Dr�a�em, �eby nie odwo�a�
moich wzgl�dem Hani rozporz�dze�, i przeczucia moje spe�ni�y si� do pewnego
stopnia. Ojciec pochwali� mnie i.
u�ciska� za gorliwo�� i sumienno�� w spe�nianiu obowi�zk�w; cieszy�o go to
widocznie. Powt�rzy� nawet
kilkakrotnie: "nasza krew!", co powtarza� wtedy tylko, kiedy by� bardzo ze mnie
kontent; nie domy�li� si� wcale, o
ile ta gorliwo�� by�a ju� interesown�, ale rozporz�dzenia moje niezbyt mu si�
podoba�y. By� mo�e, �e przyczyni�y
si� do tego troch� zbyt przesadne opowiadania pani d'Yves, cho� rzeczywi�cie w
ostatnich dniach po owej nocy, w
kt�rej uczucia moje dosz�y do �wiadomo�ci, uczyni�em z Hani pierwsz� osob� w
ca�ym domu. R�wnie� nie podoba�
mu si� projekt kszta�cenia tak, jak mia�y si� kszta�ci� moje siostry.
- Nie odwo�uj� i nie cofam nic. To rzecz twojej matki - m�wi� do mnie. - Ona
postanowi, co zechce. To jej wydzia�.
Ale warto si� zastanowi�, jak b�dzie lepiej dla samej dziewczyny.
- W wszak�e ukszta�cenie, m�j ojcze, nie zaszkodzi nigdy. Sam nieraz z twoich
ust to s�ysza�em.
- Tak, w m�czy�nie - odpowiedzia� - bo m�czy�nie ukszta�cenie daje pozycj�,
ale z kobietami inna rzecz. W
kobiecie wykszta�cenie po winno by� zastosowane do pozycji, jak� ona w
przysz�o�ci ma zaj��. Taka dziewczyna
nie potrzebuje innego, jak �redniego wykszta�cenia; nie potrzebuje
francuszczyzny, muzyki i tym podobnie. Ze
�rednim wykszta�ceniem Hania pr�dzej sobie znajdzie m�a, jakiego� uczciwego
oficjalist�...
- Ojcze!
Spojrza� na mnie zdziwiony.
- Co tobie jest?
By�em czerwony jak burak. Krew ma�o mi nic wytrys�a z twarzy.
W oczach zrobi�o mi si� ciemno. Zestawienie Hani z oficjalist� wyda�o mi si�
takim blu�nierstwem wobec �wiata
moich marze� i nadziei, �e nie mog�em powstrzyma� krzyku oburzenia. A
blu�nierstwo owo zabola�o mnie tym
bardziej, �e wysz�o z ust ojca. By�o to pierwsze oblanie zimn� wod� gor�cej
wiary m�odzie�czej przez
rzeczywisto��, pierwszy pocisk wymierzony przez �ycie w czarowrsy gmach z�udze�:
pierwszy taki zaw�d i
rozczarowanie, od goryczy kt�rych bronimy si� pesymizmem i niewiar�. Ale jak
rozpalone �elazo, gdy upadnie na�
kropla zimnej wody, syknie tylko i wnet w par� i nico�� j� zamieni, tak i gor�ca
dusza ludzka. Pod wp�ywem
pierwszego dotkni�cia zimnej d�oni rzeczywisto�ci syknie wprawdzie z b�lu, lecz
wnet i sam� rzeczywisto��
w�asnym �arem ogrzewa.
S�owa ojca zrani�y mnie na razie i to zrani�y mnie w dziwny spos�b, bo pod
wp�ywem ich uczu�em uraz� nie do
ojca, ale jakby do Hani; wkr�tce jednak, moc� owego wewn�trznego oporu, jaki ma
si� tylko w latach
m�odzie�czych, wyrzuci�em je jak najdalej z duszy i na zawsze. Ojciec
uniesienia, mego nic nie zrozumia� i
przypisa� je zbytniemu przej�ciu si� powierzonymi mi obowi�zkami, co zreszt� w
moim wieku by�o naturalnym, a
co zamiast rozgniewa� pochlebia�o mu tylko i os�abi�o jego niech�� do wy�szego
kszta�cenia Hani. Um�wi�em si� z
ojcem, �e napisz� list do matki, kt�ra przez d�ugi czas jeszcze mia�a bawi� za
granic�, i poprosz� jej, aby wyda�a
ostateczne w tym wzgl�dzie postanowienie. Nie pami�tam, abym kiedykolwiek
napisa� list r�wnie d�ugi i r�wnie
serdeczny. Opisa�em w nim matce �mier� starego Miko�aja, jego ostatnie s�owa,
moje pragnienia, obawy, nadzieje;
poruszy�em strun� lito�ci, tak �ywo zawsze drgaj�c� w jej sercu, odmalowa�em
niepok�j sumienia, jaki oczekiwa�by
mnie niezawodnie, gdyby�my dla Hani nie uczynili wszystkiego, co le�y w naszej
mocy; s�owem, wedle mego
�wczesnego zdania, list m�j by� prawdziwym w swoim rodzaju arcydzie�em, kt�re
musia�o wywrze� sw�j skutek.
Uspokojony tym cokolwiek oczekiwa�em cierpliwie odpowiedzi, kt�ra nadesz�a a� w
dw�ch listach; w jednym do
mnie, w drugim do pani d'Yves. Wygra�em bitw� na wszystkich punktach. Matka moja
nie tylko �e zgodzi�a si� na
wy�sze kszta�cenie Hani, ale jak najusilniej je poleca�a. "Pragn�abym (pisa�a
moja dobra matka), aby je�eli si� to z
wol� ojca zgadza, Hania uwa�ana by�a pod ka�dym wzgl�dem jako nale��ca do naszej
rodziny. Winni�my to
pami�ci starego Miko�aja, jego dla nas sercu i po�wi�ceniom". Tryumf m�j tedy
by� zar�wno wielki, jak zupe�ny, a
dzieli� go ze mn� ca�ym sercem Selim, kt�rego wszystko, co tyczy�o Hani,
obchodzi�o tak, jak gdyby sam by� jej
opiekunem.
Co prawda nawet ta sympatia, jak� czu�, i trosklwo���, jak� up.a/.ywai dla
sierotki, poczyna�y mnie troch� gniewa�,
tym bardziej �e od owej pami�tnej dla mnie nocy, w kt�rej doszed�em do
�wiadomo�ci w�asnych uczu�, stosunki
moje z Hani� odmieni�y si� znacznie. Czu�em si� z ni� jakby z�apanym. Owa
serdeczno�� i dziecinna poufa�o�� z
mojej strony znik�a zupe�nie. Zaledwie kilka dni temu dziewczynka usn�a
spokojnie na mej piersi; nas sam� my�l o
tym w�osy je�y�y mi si� na g�owie. Przed kilku dniami na dzie� dobry i dobranoc
ca�owa�em jak brat blade jej
usteczka, teraz dotkni�cie jej r�ki pali�o mnie lubo przejmowa�o rozkosznym
dr�eniem. Poczyna�em j� czci� tak, jak
zwykle si� czci przedmiot pierwszej mi�o�ci, a gdy dzieweczka niewinna, nie
domy�laj�ca si� niczego i nie
wiedz�ca o niczym garn�a si� po dawnemu do mnie, gniewa�em si� w duszy i na
ni�, siebie za� poczytywa�em za
�wi�tokradc�.
Mi�o�� przynios�a mi nieznane szcz�cie, ale i nieznane umartwienia. Gdybym mia�
by� powierzy� komu moje
umartwienia, gdybym m�g� by� pop�aka� czasem na czyjej piersi, do czego, m�wi�c
nawiasem, mia�em nieraz
dziwn� ochot�, by�bym po�ow� ci�aru zdj�� niezawodnie z duszy. Mog�em wprawdzie
wyzna� wszystko Selimowi,
ale obawia�em si� jego usposobienia. Wiedzia�em, �e w pierwszej chwili odczuje
ca�ym sercem moje s�owa, ale kt�
mi m�g� zar�czy�, czy na drugi dzie� nie wy�mieje mnie z w�a�ciwym sobie
cynizmem i lekkomy�lnymi s�owy nie
pokala mego idea�u, kt�rego �adn� my�l� p�och� dotkn�� nie �mia�em. Charakter
mia�em zawsze do�� zamkni�ty w
sobie, a przy tym mi�dzy mn� a Selimem by�a jedna wielka r�nica. Oto ja zawsze
by�em troch� sentymentalny,
Selim nie mia� w sobie za grosz sentymentalizmu. Ja mog�em kocha� tylko na
smutno, Selim tylko na weso�o.
Ukrywa�em wi�c swoj� mi�o�� przed wszystkimi, prawie �e i przed sob� samym i
istotnie nikt jej nie dostrzeg�. W
kilka dni, nigdy nie widz�c �adnych wzor�w, nauczy�em si� instynktem pozorowa�
wszystkie tej mi�o�ci objawy:
cz�sto trafiaj�ce mi si� pomieszanie, rumie�ce, jakimi oblewa�em si�, gdy Hani�
przy mnie wspominano; s�owem,
rozwin��em niepomiern� chytro��; t� chytro��, z pomoc� kt�rej nieraz
szesnastoletni ch�opak potrafi wywie�� w
pole najbaczniejsze, czuwaj�ce nad nim oko. Hani wyznawa� moich uczu� nie mia�em
najmniejszego amiaru.
Kocha�em j� i do�� mi by�o tego. Czasem tylko, gdy�my ozostawali sami, popycha�o
mnie co�, �eby na przyk�ad
kl�kn�� przed ni� lub uca�owa� brze�ek jej sukienki.
Selim tymczasem wariowa�, �mia� si�, dowcipkowa� i by� weso�y za nas obydw�ch.
On to pierwszy wywo�a�
u�miech na twarzy Hani, gdy pewnego razu przy �niadaniu zaproponowa� ksi�dzu
Ludwikowi, by przeszed� na
mahometa�sk� wiar� i o�eni� si� z pani� d'Yves. Obra�liwa dosy� Francuzka i
ksi�dz nawet gniewa� si� nie mogli,
bo jak si� przymili� do niej, jak spojrza� swymi oczyma i si� u�miechn��, tak
sko�czy�o si� wszystko na lekkim
po�ajaniu i wzajemnym �miechu. W post�powaniu jego z Hani� zna� by�o pewn�
czu�o�� i troskliwo��, ale i w tym
stosunku przemaga�a wrodzona mu weso�o��. By� z ni� o wiele poufalszy ni� ja.
Wida� by�o, �e i Hania lubi go
bardzo, bo ile razy wchodzi� do pokoju, tyle razy stawa�a si� weselsz�. Ze mnie,
a raczej z mojego smutku, �artowa�
sobie ustawicznie, bior�c go za sztuczn� powag� cz�owieka, kt�remu gwa�tem chce
si� by� doros�ym.
- Obaczycie wszyscy, �e on ksi�dzem zostanie - m�wi�.
W�wczas ja puszcza�em pierwszy lepszy przedmiot, aby schyliwszy si� po niego,
pokry� rumie�ce, jakie bi�y mi na
twarz; ksi�dz Ludwik za� za�ywa� tabaki i odpowiada�:
- Na chwa�� Bo��, na chwal� Bo��!
Ale tymczasem sko�czy�y si� �wi�ta Bo�ego Narodzenia. Moje s�abe nadzieje, �e
zostan� ju� w domu, nie
sprawdzi�y si� ani troch�. Wielkiemu opiekunowi o�wiadczono pewnego wieczora,
aby nazajutrz rano got�w by� do
drogi. Potrzeba by�o jecha� rano, bo musieli�my jeszcze wst�pi� do Chorzel,
gdzie Selim mia� si� po�egna� ze
swoim ojcem. Jako� wstali�my o sz�stej godzinie, jeszcze po ciemku. Ach! dusza
moja byta tak ponur� w�wczas,
jak �w ranek zimowy, ciemny i wietrzny. Selim by� tak�e w jak najgorszym
humorze. Zaraz wylaz�szy z ��ka,
o�wiadczy�, �e �wiat jest g�upi i jak najn�dzniej urz�dzony, na co zgodzi�em si�
zupe�nie; po czym obaj, ubrawszy
si�, udali�my si� ze stancji do dworu na �niadanie. Na dworze by�o ciemno,
drobne p�atki ostrego �niegu kr�cone
wichrem uderza�y o nasze twarze. Okna sali jadalnej by�y ju� o�wietlone. Przed
gankiem sta�y zaprz�one sanki, na
kt�re znoszono nasze rzeczy; konie potrz�sa�y dzwoneczkami, psy szczeka�y ko�o
sani: wszystko to razem wzi�te
stanowi�o dla nas przynajmniej tak pos�pny obraz, �e a� serce �ciska�o si� na
jego widok. Wszed�szy do jadalnego
pokoju, zastali�my ojca i ksi�dza Ludwika, obu chodz�cych z powa�nymi twarzami.
Hani za� nie by�o. Z bij�cym
sercem pogl�datem na drzwi zielonego gabinetu, czy te� nie wyjdzie, czy odjad�
nawet bez po�egnania. A
tymczasem ojciec z ksi�dzem Ludwikiem pocz�li dawa� nam rady i prawi� mora�y.
Obaj zacz�li od tego, �e
jeste�my ju� w tym wieku, i� nie potrzeba nam powtarza�, co znaczy praca i
nauka, a jednak obaj nie m�wili o czym
innym. S�ucha�em tego wszystkiego pi�te przez dziesi�te, gryz�c grzanki i
po�ykaj�c ze �ci�tym gard�em ciep��
polew^k� winn�. Nagle serce zabi�o mi tak silnie, �e ledwie mog�em usiedzie� na
krze�le, bo w pokoiku Hani
us�ysza�em jaki� szelest. Otworzy�y si� drzwi i wesz�a... ubrana w ranny
szlafroczek i w papiloty pani d'Yves, kt�ra
u�ciska�a mnie czule, a kt�rej za zaw�d, jakiego dozna�em, mia�em ochot� rzuci�
szklank� z polewk� na jej g�ow�. I
ona tak�e wyrazi�a nadziej�, �e tak s�uszna m�odzie� b�dzie si� pewno uczy�
doskonale, na co Mirza odpowiedzia�,
�e pami�� jej papilot�w doda mu si� i wytrwania w pracy; Hania tymczasem nie
pokazywa�a si�.
Nie by�o mi jednak przeznaczonym wychyli� ten kielich goryczy a� do dna. Gdy
wstali�my od �niadania, Hania
wysz�a z gabinetu, zaspana jeszcze, cala r�owa, z potarganymi w�osami na
g��wce. Gdy u�cisn��em j� za r�k� na
dzie� dobry, r�ka ta by�a gor�ca. Zaraz przysz�a mi do g�owy my�l, �e Hania ma
gor�czk� z powodu mego wyjazdu,
i odegra�em w duszy czu�� scen�, ale by�o to po prostu ze snu. Po chwili ojciec
z ksi�dzem Ludwikiem poszli po
listy, aby je nam odda� do Warszawy, Mirza za� wyjecha� za drzwi na ogromnym
psie, Kt�ry przeo cnwn� wszcui
uu poMJJ u. Zosta�em z Hani� sam na sam. W oczach kr�ci�y mi si� �zy, z ust
wydziera�y mi si� gwa�tem czu�e i
gor�ce s�owa. Nie mia�em zamiaru wyzna�, �e j� kocham, ale par�o mnie, �eby jej
powiedzie� co� takiego, jak: moja
droga, ukochana moja Haniu! i uca�owa� przy tym jej r�ce. By�a to jedyna
sposobna chwila do takiego wybuchu, bo
przy ludziach, cho� mog�em to uczyni� bez zwr�cenia czyjejkolwiek uwagi, ale bym
nie �mia�. Chwil� t� jednak
zmarnowa�em najhaniebniej. Ju�, ju� zbli�y�em si� do niej, ju� wyci�gn��em ku
niej r�k�, ale uczyni�em to jako�
niezgrabnie i nienaturalnie, takim nie swoim g�osem wyrzek�em: "Haniu!", �e
cofn��em si� natychmiast i umilk�em.
Mia�em ochot� si� spoliczkowa�. Tymczasem sama Hania zacz�a:
- M�j Bo�e! jak to smutno b�dzie bez panicza!
- Przyjad� na Wielkanoc - odpowiedzia�em szorstko niskim, nie swoim basem.
- A do Wielkanocy tak daleko.
- Wcale niedaleko - mrukn��em.
W tej chwili wpad� Mirza, a za nim ojciec m�j, ksi�dz Ludwik, pani d'Yves i
jeszcze kilkoro ludzi. Wyrazy: "siada�!
siada�!" zabrzmia�y mi w uszach. Wyszli�my wszyscy na ganek. Tu ojciec, ksi�dz
Ludwik brali mnie po kolei w
ramiona. Gdy przysz�a kolej �eganania si� z Hani�, mia�em niepohamowan� ochot�
porwa� j� w obj�cia i uca�owa�
po dawnemu, ale nie zdoby�em si� i na to.
- B�d� zdrowa, Haniu - rzek�em, podaj�c jej r�k�, a w duszy p�aka�o mi sto
g�os�w i sto najczulszych pieszczonych
wyraz�w na ustach.
Nagle spostrzeg�em, �e dziewczynka p�acze i r�wnie� nagle ozwa� si� we mnie ten
przekorny szatan, ta
niepohamowana ch�� do rozdrapywania ran w�asnych, jakiej nieraz do�wiadczy�em
p�niej w �yciu; wi�c cho�
serce p�ka�o w kawa�ki, odezwa�em si� zimno i szorstko:
- Nie rozczulaj�e si� bez powodu, moja Haniu - to rzek�szy, siad�em do sanek.
Tymczasem Mirza �egna� si� ze wszystkimi. Przybieg�szy do Hani, porwa� jej obie
r�ce i mimo �e dziewczynka si�
wydziera�a, pocz�� ca�owa� zapami�tale to jedn�, to drug�. Ach! jak�� mia�em
ochot� wybi� go w tej chwili.
Wyca�owawszy Hani�, wskoczy� do sanek. Ojciec krzykn��: "ruszaj!" Ksi�dz Ludwik
pocz�� �egan� nas krzy�ykiem
na drog�. Furman krzykn��: "hetta! ho!" na konie; zabrz�cza�y dzwonki, zaszumia�
�nieg pod p�ozami i ruszyli�my
w drog�.
- �otrze! rozb�jniku! - zacz��em wo�a� na si� w duszy. - Tak to po�egna�e� swoj�
Hani�! dokuczy�e� jej, po�aja�e�
za �zy, kt�rych jeste� niewart... za �zy sieroce...
Podnios�em ko�nierz od futra i rozp�aka�em si� sam jak ma�e dziecko, ale cicho,
bo ba�em si�, �eby nie schwyta�
mnie na p�aczu Mirza; pokaza�o si� Jednak, �e Mirza widzia� to doskonale, tylko
�e sam by� wzruszony, wi�c nie
powiedzia� mi nic na razie. Nie dojechali�my jeszcze jednak do Chorzel, gdy
ozwal si�:
- Henryk!
- Co?
- Beczysz?
- Daj mi pok�j.
I znowu zapanowa�o mi�dzy nami milczenie. Ale po chwili Mirza zn�w:
- Henryk!
- Co?
- Beczysz?
Nie odowiedzia�em nic; nagle Mirza pochyli� si�, ziapal r�k� �niegu, podni�s�
czapk�, rozpr�szy� mi �nieg na g�owie
i przykry� j� znowu, m�wi�c:
- To ci� och�odzi.
IV
Na Wielkanoc nie powr�ci�em do domu, bo bliski egzamin maturitatis stan�� temu
na przeszkodzie. Przy tym ojciec
m�j �yczy� sobie, abym jeszcze przed rozpocz�ciem roku uniwersyteckiego zda�
egzamin wst�pny do Szko�y
G��wnej, wiedzia� bowiem, �e przez wakacje nie b�dzie mi si� chcia�o pracowa� i
�e niezawodnie zapomn�
przynajmniej po�ow� z tego, czegom si� w szko�ach nauczy�. Pracowa�em wi�c
bardzo usilnie. Opr�cz zwyk�ych
godzin gimnazjalnych i pracy do egzaminu maturitatis brali�my z Selimem jeszcze
lekcje specjalne od m�odego
akademika, kt�ry sam niedawno do Szko�y G��wnej wst�piwszy, wiedzia� najlepiej,
czego do niej potrzeba.
By�y to dla mnie czasy pami�tne, bo wtedy to run�a ca�a budowa moich poj�� i
wyobra�e�, tak mozolnie
wznoszona przez ksi�dza Ludwika, ojca i ca�� atmosfer� naszego cichego gniazda.
M�ody akademik by� wielki
radyka� pod ka�dym wzgl�dem. Wyk�adaj�c mi histori� rzymsk�, tak dobrze umia�
przy reformach Grakch�w
udzieli� mi swego obrzydzenia i pogardy dla wszelkiej oligarchii, �e moje
arcyszlacheckie przekonania rozwia�y si�
jak dymek. Z jak�� g��bok� wiar� wypowiada� na przyk�ad m�j m�ody nauczyciel, �e
cz�owiek, kt�ry ma wkr�tce
zaj�� pot�ne i ze wszech miar wp�ywowe stanowisko studenta uniwersytetu,
powinien by� wolnym od wszelkich
"przes�d�w" i nie patrze� na nic, jak z politowaniem prawdziwego filozofa. W
og�le by� zdania, �e do rz�dzenia
�wiatem i do wywierania pot�nego na ca�� ludzko�� wp�ywu cz�owiek
najzdolniejszym jest mi�dzy o�mnastym a
dwudziestym trzecim rokiem �ycia, p�niej bowiem staje si� z wolna idiot�, czyli
konserwatyst�.
O ludziach nie b�d�cych ani studentami, ani profesorami uniwersytetu odzywa� si�
z lito�ci�, mia� jednak pewne
swe idea�y, kt�re nigdy nie schodzi�y z jego ust. Pierwszy raz wtedy
dowiedzia�em si� o istnieniu Moleschotta,
Buchnera, dw�ch uczonych, kt�rych najcz�ciej cytowa�.
Trzeba by�o s�ysze� naszego preceptora, z jakim zapa�em m�wi� o zdobyczach
naukowych ostatnich czas�w, o
wielkich prawdach, kt�re �lepa i przes�dna przesz�o�� omija�a, a kt�re z
nies�ychan� odwag� najnowsi uczeni
podnie�li "z py�u zapomnienia" i og�osili ca�emu �wiatu. Wypowiadaj�c podobne
zdania, potrz�sa� bujn� kr�con�
czupryn� i wypala� nies�ychan� ilo�� papieros�w, zar�czaj�c przy tym, i� tak� ma
ju� do tego wpraw�, �e mu
wszystko jedno, czy puszcza� dym nosem, czy ustami i �e nie ma w Warszawie
cz�owieka, co by si� tak zaci�ga�.
Potem zwykle wstawa�, nak�ada� p�aszcz, przy kt�rym brakowa�o wi�kszej po�owy
guzik�w, i �wiadczal, �e si� musi
�pieszy�, bo ma jeszcze dzi�, male�kie spotka�ko". To m�wi�c, przymru�a� w
tajemniczy spos�b oko i dodawa�, �e
zbyt m�ody wiek m�j i i Mirzy nie pozwala mu udzieli� nam bli�szych o owym
"spotka�ku" informacji, ale �e
p�niej i bez jego obja�nienia zrozumiemy, co to znaczy.
Przy tym wszystkim, co rodzicom naszym w m�odym akademiku zapewne nie podoba�oby
si� bardzo, mia� on swoje
prawdzie dobre strony. Oto umia� dobrze sam to, czego nas uczy�, a przy tym by�
to prawdziwy fanatyk nauki. Buty
nosi� dziurawe, p�aszcz wytarty, czapk� jak stare gniazdo, grosza nigdy nie mia�
przy duszy, ale my�l jego nigdy nie
biega�a w stron� k�opot�w osobistych, biedy, n�dzy prawie. �y� nami�tno�ci�
nauki, a o swoj� osobiste dol� weso�o
nie dba�. My z Mirz� uwa�ali�my go za jak�� wy�sz�, nadprzyrodzon� istot�, za
ocean m�dro�ci, za niewzruszon�
powag�. Wierzyli�my �wi�cie, �e je�li kto uratuje ludzko�� w razie jakiego�
niebezpiecze�stwa, to niezawodnie on,
�w imponuj�cy geniusz, kt�ry zreszt� i sam zapewne by� tego� zdania. Ale
lgn�li�my do jego przekona� jak na lep.
Co do mnie, zachodzi�em mo�e dalej nawet ni� mistrz. By�o to naturaln� reakcj�
mego dotychczasowego
wychowania, a przy tym rzeczywi�cie m�ody akademik otworzy� mi wrota do
nieznanych �wiat�w wiedzy, wobec
kt�rych k�ko moich poj�� by�o arcyciasnym. Ol�niony tymi nowymi prawdami, nie
mia�em czasu zbyt wiele my�li
i marze� po�wi�ca� Hani. Z pocz�tku, zaraz po przyje�dzie, nie rozstawa�em si� z
moim idea�em. Listy, jakie
otrzymywa�em od niej, podsyca�y ten ogie� na o�tarzu mego serca, ale wobec
oceanu idei m�odego akademika ca�y
nasz �wiatek wiejski, taki cichy, spokojny, pocz�� coraz drobnie� i zmniejsza�
si� w moich oczach, a z nim razem
nie znik�a wprawdzie, ale jakby zasnu�a si� lekk� mg�� posta� Hani. Co do Mirzy,
ten szed� na r�wni ze mn� drog�
gwa�townych reform, a o Hani my�la� tym mniej, �e naprzeciw stancji by�o okno, w
kt�rym siadywa�a pensjonarka
J�zia. Ow� Selim pocz�� do niej wzdycha� i po ca�ych dniach pogl�dali na siebie
z dw�ch okien jak dwa ptaki z
klatek. Selim utrzymywa� z niezachwian� pewno�ci�, �e "ta albo �adna". Nieraz
bywa�o, po�o�ywszy si� na wznak
na ��ku, uczy si�, uczy, a potem ciska ksi��k� na ziemi�, zrywa si�, chwyta
mnie i krzyczy, �miej�c si� jak wariat:
- O, moja J�ziu! jak ja ciebie kocham!
- Id� do licha, Selimie - m�wi� mu.
- Ach! to ty, nie J�zia! - odpowiada� po frantowsku Selim i powraca� do ksi��ki.
Na koniec nadesz�y czasy egzamin�w. Zdali�my je, obaj z Selimem, i matur�, i
wst�pny uniwersytecki bardzo
pomy�lnie, po czym ju� byli�my wolni jak ptaki, ale trzy dni jeszcze zabawili�my
w Warszawie. U�yli�my tego
czasu na sprawienie sobie akademickich mundur�w i na obch�d uroczysto�ci, kt�r�
nasz mistrz uwa�a� za
niezb�dn�, to jest na inauguracyjne upicie si� we trzech w pierwszym lepszym
sklepie