6082
Szczegóły |
Tytuł |
6082 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6082 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6082 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6082 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eliza Orzeszkowa
�mier� domu
Ha�as grubych rozm�w, �miech�w, sprzeczek; t�um koni przez r�nych ludzi za uzdy trzymanych i byd�a, kt�remu na szyj� powrozy zarzucaj�; t�um ch�op�w. �yd�w,
zagrodowc�w, szary, siermi�ny, ch�ci� zysku rozgrzany, rozgadany, rozmachany, oczami spod zmi�tych czapek po�yskuj�cy. W�r�d t�umu, przed rozwartymi wrotami
stodo�y, stajen, ob�r, na pod�cielisku s�omy brudnej i zmi�tej - kocz stary, kabriolet jeszcze nowy i �adny, par� bryczek, wozy, z kt�rych na jednym b��kitno
pomalowana m�ocarnia, na innych p�ugi z po�yskuj�cymi lemieszami, brony z�bami do g�ry obr�cone, spl�tane nogi od sto��w i sto�k�w, grube, czerwone szafy,
nadwer�one albo i po�amane, bezimienne i bezkszta�tne sprz�ty, narz�dzia, graty, rupiecie. To wszystko na wielkim, g�adkim dziedzi�cu, z kt�rego strony
jednej stoi wysoka g�stwina drzew, prawie pozbawionych li�ci, z drugiej, za sztachetami, tu i �wdzie rozwalonymi, le�� pod bia�ym niebem pola brunatne,
rozleg�e, u�pione.
Pod g�stwin� drzew, kt�ra zas�on� z ciemnych koronek wznosi si� nad bia�ym, d�ugim domem, na g��bokim ganku przez cztery grube s�upy wspieranym stoi st�
z brudnym ka�amarzem, z troch� szarych papier�w, z pi�rem w atramencie powalanym i ze starym dzwonkiem, kt�rego r�czka na�laduje figlarnie wykrzywion�
ma�pk�. Przy stole trzy nie zaj�te w tej chwili krzes�a: z obu stron ganku po sze�� okien, niewiele nad ziemi� wzniesionych - wszystkie pozamykane szczelnie,
a wewn�trz nagie. Nad gontowym dachem o szerokim u do�u okapie i spiczastym szczycie, na drzewie najwy�szym, sterczy przez wiatr zapewne wykrzywione gniazdo
bocianie.
Drzwi domu staro�wieckie, okryte rze�b� na�laduj�c� g�ste nabicie gwo�d�mi, roztwieraj� si� szeroko i kilku ludzi z wielkim stukiem grubego obuwia wynosi
z nich sprz�t d�ugi i ci�ki. Jakby na dane has�o, cz�� t�umu ha�asuj�cego doko�a koni, byd�a i woz�w z po�piechem rzuca si� ku gankowi. Zapewne panowie
urz�dnicy sko�czyli ju� je�� �niadanie i wnet zaczn� prowadzi� dalej przerwan� na p� godziny licytacj�. Konie, byd�o, narz�dzia gospodarskie, graty zawalaj�ce
oficyny i spichrze ju� s� sprzedane i nabyte; teraz kolej na sprz�ty domowe. Ho, ho, ciekawa to rzecz sprz�ty takiego starego domu; bardzo starego, bo
Joachim ogrodnik, kt�ry ju� ze siedemdziesi�t lat ma, najpewniej opowiada, �e zbudowano go za m�odo�ci jego dziadka. Nazbiera� si� te� tam musia�o rzeczy
r�nych przez czas tak d�ugi i przez �ycie tylu pokole�. Tote� m�ody Franu� Kulik, w najbli�sze zapusty o�eni� si� maj�cy, gwa�townie ludzi rozpycha i
z r�kami zuchwale na k��bach opartymi staje najbli�ej ganku. Ale m�ynarz Zawruk i handlarz Mendel nikomu na licytacjach ust�powa� nie przywykli; wi�c pier�mi
jak taranami o stalowe �okcie bu�czucznego zagrodowca t�uk�, a oczami po�eraj� ustawion� na brzegu ganku kanap� d�ug�, g��bok�, ca�� z mahoniu, z ogromnymi
por�czami i obiciem, na kt�rym �r�d t�a ciemnego bledniej� dwa sp�owia�e, na kanwie wyszyte pejza�e. Dawno ju� te pejza�e wyszytymi zosta�y, bardzo dawno,
bo stary Joachim by� ch�opcem kredensowym i mo�e jeszcze dziesi�ciu lat nie mia�, kiedy starsza pani wyszywa�a je w krosnach takimi pi�knymi w��czkami,
�e poci�ga�y one wzrok i r�ce malca, ilekro� froteruj�c posadzk� na krosna okiem rzuci�. Wtedy te� starsza pani by�a jeszcze m�od� i do pi�knej roboty
nie zbli�a�a si� inaczej jak z weso�ym nuceniem. Czasem gdy pana nie by�o w domu, a dzieci bawi�y si� w ogrodzie, sama jedna siadywa�a nad krosnami, przy
otwartym oknie, przez kt�re wlatywa�y szelesty li�ci, zapachy kwiat�w, �miechy dzieci. Szy�a i nuci�a. Ile razy nawlok�a ig��, tyle razy zanuci�a, a czasem
i za�piewa�a tak g�o�no, �e po ca�ym domu si� rozleg�o. Jak raz w wigili� imienin pana rymarz Jerzy obi� t� kanap� ciemn� materi� z tymi wprawionymi przez
ni� pejza�ami.
Pan by� bardzo kontent, go�cie, kt�rych na imieniny pe�no si� nazje�d�a�o, robocie nadziwi� si� nie mogli. Joachim doskonale dzie� ten pami�ta, bo jad�
w kredensie wiele smacznych rzeczy i paru r�wie�nikom przez go�ci przywiezionym pokazywa� w rosn�cych za ogrodem olchach gniazda szpak�w i dudk�w. Kiedy
za� jak koty w�azili na te drzewa, od domu bi� gwar muzyki, rozm�w, brz�czenia sto�owych naczy�. �wiat sta� w zieleni, dom w weso�o�ci. Nie dziw wi�c,
�e to wszystko wybornie pami�taj�c, starowina w d�ugiej do kostek siermi�dze wspina si� na palce, suchymi r�koma zawiesza si� na por�czy ganku, ko�cist�
szyj� wypr�a i tak usilnie, uparcie wpatruje si� w sp�owia�e pejza�e kanapy, �e a� ��te powieki pod siwymi brwiami poczynaj� mu pr�dko, coraz pr�dzej
mruga�. Ale w tej�e chwili pomi�dzy grubym i zab�oconym jego obuwiem a por�cz� ganku cichute�ko przesuwa si� stworzenie, kt�re tak�e co� pami�ta, i ostro�nie
t�um ludzki wymijaj�c zbli�a si� do kanapy. Jest to pies niedu�y, bardzo chudy, z ��t�, zje�on� od zaniedbania sier�ci�, z kiciastym spuszczonym ogonem
i niezmiernie smutnymi oczyma w bia�ych obw�dkach.
Przybieg�, a raczej przype�z� do kanapy, obw�cha� j� i pysk do niej przy�o�ywszy zacz�� po cichu skomle�. Kochana kanapa! ��ty pies pami�ta wybornie, �e
nazywano j� w domu kanap� babuni, �e siadywa�y na niej osoby, kt�re on kocha� i kt�rych r�ce delikatne i przyjazne z pieszczot� przesuwa�y si� po jego
g�adkiej pod�wczas sier�ci. On nawet niekiedy i na pejza�ach tych siadywa� mia� prawo, a teraz nie mo�e nawet na nie popatrze�, bo ludzie cisn� si� doko�a
t�umnie, gwa�townie, a� skurczony, do ziemi przypad�y wcisn�� si� musi pod kanap�, gdzie zwija si� w k��bek i ci�gle po cichu skomli. Ludzie tymczasem
tak �ci�le otoczyli st� z ka�amarzem, papierami i dzwonkiem, �e z siedz�cych przy nim urz�dnik�w wida� tylko jedn� czapk� z b�yszcz�c� gwiazdk�, jeden
profil blady i ostry i jedn� chud� d�ug� r�k�, kt�ra przerzuca papiery. W�skie usta bladego profilu g�o�no i dobitnie wymawiaj� kilka wyraz�w, zako�czonych
g�o�niej jeszcze i dobitniej wym�wionym zapytaniem:
- Pi��! Kto da wi�cej?
Franu� Kulik, czerwieni�c si�, g��bokim basem wo�a:
- Pi�� pi��dziesi�t!
M�ynarz przez Kulika uproszony milczy, ale handlarz miarkuj�c, �e zawsze to czysty maho�, piskliwie krzyczy:
- Sze��!
Blady profil powtarza:
- Sze��! Po raz trzeci! Kto da wi�cej?
Kulik w p�omieniach ca�y, z zamaszystym gestem wykrzykuje:
- Siedm!
- Kto da wi�cej?
Milczenie. Mendel rozwa�a i w�tpi: a kto na takim staro�wieckim gracie siedzie� zechce? Nikomu za� innemu spo�r�d obecnych kanapa z pejza�ami na nic wcale
przyda� si� nie mo�e. Wi�c chuda d�uga r�ka, kt�ra przed chwil� przerzuca�a papiery, wyci�ga si� do dzwonka, chwyta figlarnie wykrzywion� ma�pk� i silnie
ni� wstrz�sa. W powietrzu rozlega si� dzwonienie przenikliwe. Kulik tryumfuj�cy wydobywa zza kurty sk�rzany woreczek z pieni�dzmi i przyst�puje z nim do
sto�u.
Teraz mn�stwo ju� rzeczy nape�nia g��boki ganek, a ludzie ci�ko stukaj�cy butami wynosz� z domu coraz to inne i przed schodami ganku ustawiaj�. S� to najr�niejsze
sprz�ty, w stylach mniej wi�cej nowych, i te sprzedaj� pr�dko i �atwo. Trudniej idzie z biurkiem staro�wieckim, bogato br�zami nabijanym i zdobnym u g�ry
w dwa zwierciade�ka. Do�� drogo je ceniono, a w ca�ym zgromadzeniu nie ma ani jednej pary oczu, kt�ra by umia�a zachwyci� si� harmonijnymi liniami i surowym
bogactwem tej starej pami�tki.
Tylko stary Joachim ci�gle u por�czy ganku zawieszony wpatruje si� w ni� wytrzeszczonymi oczyma, bo bardzo dobrze pami�ta, �e kiedy ogrodnikiem ju� b�d�c
przychodzi� do starszego najpierw, potem do m�odszego pana, a potem jeszcze do wdowy po m�odszym z zapytaniem, przedstawieniem, pro�b�, starszego i m�odszego,
i wdow� po m�odszym znajdowa� cz�sto siedz�cych przy odchylonej klapie tego biurka, w kt�rego mn�stwie szuflad i szufladek chroni�o si� mn�stwo gospodarskich
i innych papier�w. M�odszego szczeg�lniej widzi w tej chwili przed sob� jak �ywego. Rachmistrz z niego by� wielki; przy tym biurku siadywa� wtedy jeszcze,
gdy wszyscy we dworze spali, pisa� w ksi�gach cyfry, podkre�la�, rachowa�. M�odziutkiego syna tylko zawczasu rachowa� nie nauczy�, bo zaledwie dor�s�szy
rozkocha� si� w gwie�dzie, wzlecia� ku niej jak orze� i zgin�� jak mucha, a raczej jak li�� jesienny: ponios�o go gdzie� daleko i - przepad�.
- Dwadzie�cia! Po raz trzeci! Kto da wi�cej?
- Dwadzie�cia i jeden! - wo�a siwy jegomo�� w szaraczkowym surducie i troch� jeszcze wahaj�cy si�, z machni�ciem r�ki dodaje:
- Co robi�? Niech ju� cho� i takie lusterka dla dziewcz�t b�d� w chacie! Figlarnie wykrzywiona ma�pka, chud� r�k� wstrz�sana, przenikliwie dzwoni. Nabywca,
z ustami od lubo�ci rozwartymi, wysuwa szufladki nad klap� umieszczone, a w j ednej z nich znalaz�szy arkusik papieru, od g�ry do do�u zapisany, niedbale
rzuca go na ziemi�. Ale stoj�cy obok jegomost�k, �ysy, troch� krzywy, w elegancko skrojonym i mocno wytartym paltocie, pok�tny doradca z s�siedniego miasteczka,
schyla si� po�piesznie, arkusik podnosi i do oczu przybli�a. Nu� dokumencik jaki albo co� takiego, z czego da si� cho� troch� poci�gn��! Czytaj�c mruczy:
"Moja mamo z�ota! M�j brylantowy ojczuszku! Chocia� z Henrykiem jest mi jak w raju, my�l�, wspomnieniami, t�sknot� serdeczn� cz�sto bywam z wami!" Przeskakuje
oczami jedn� stronic�, drug�, trzeci�, a� u do�u czwartej wyczytawszy:" Z mi�o�ci� bez granic r�ce wasze ca�uj�, Helenka", pogardliwie wymawia: "g�upstwo!"
i znowu arkusik rzuca na pod�og�, gdzie go w minut par� rozdeptuj� i strz�pami na ob�oconych podeszwach roznosz� ludzie, cisn�cy si� ku widokowi nowemu.
Bo ot� i ona sama, ta Helenka, kt�ra matk� nazywa�a "z�ot�", a ojca "brylantowym", �licznie wymalowana olejnymi farbami, w bia�ej sukni, z r� przy z�otym
warkoczu, cienka w pasie, w�t�a. Ona i obok niej ten ch�opak, kt�ry to tak dalece rachowa� nie umia�, �e za gwiazd� zaofiarowa� �ycie, gwiazdy nie dosta�
i �ycie utraci�. Dumny, ognisty ch�opak, ciemnymi oczyma spod z�otych w�os�w jak �ywy patrzy z portretu.
Najpierw portret panny.
- Po raz pierwszy: Kto da wi�cej?
- Po raz drugi: Kto da wi�cej?
- Po raz trzeci: Kto da wi�cej?
Dzier�awca karczmy da� najwi�cej, a prawd� m�wi�c, on jeden do nabycia portretu ch�� okaza�. �adny obrazek: powiesi go w go�cinnym pokoju, w kt�rym czasem
nocuj� podr�ni, nad kanap�, z kt�rej pil�� wielkimi k�akami wypada, naprzeciw okna upstrzonego przez muchy i przyozdobionego dwoma kaktusami, podobnymi
do po�amanych ko�ci m�czennik�w.
A teraz portret ch�opca. Nikt formalnie kupowa� go nie chce. Ot, tobie, ch�opcze, duma i ch�� p�acenia za gwiazd� �yciem! Ledwie na koniec ten sam karczmarz,
kt�ry naby� Helenk�, i brata jej bierze jak z �aski. Niech tam ju� b�dzie tych obrazk�w do pary: mo�e nocuj�cym w karczmie panom spodoba si� panienka,
a paniom - panicz!
Ma�pka br�zowa a� szamoce si� ca�a, tak dzwoni; ��ty pies wraca od wo��, ku kt�remu odprowadza� kanap� babuni. Stoi teraz ta kanapa na wozie, a na jednym
z jej pejza��w siedzi Franu� Kulik z batem w r�ku, w przekrzywionej z fantazj� czapce i z g�rnej swej pozycji do kilku s�siad�w przemawiaj�c zanosi si�
basowym �miechem. Byd�o, uprowadzane za bram�, ryczy, konie parskaj� i czasem r��. ��ty pies zl�k� si� bata, ryczenia, r�enia, ku gankowi wr�ci� i ujrza�
stoj�c� przed gankiem szaf� kredensow�, na kt�rej widok wysch�y jego j�zyk szybko obr�ci� si� doko�a wychud�ego pyska: nie bez racji, bo kiedy niem�oda,
skrz�tna i gderliwa panna Alojza lub inne osoby te ci�kie d�bowe drzwi otwiera�y, sta� on zawsze przy nich z pyskiem po kawa�ek pieczeni lub cukru wyci�gni�tym
i nie zawodzi� si� nigdy. Teraz wielki sprz�t d�bowy, ca�y w rze�bionych szlakach, z powodu braku tylnych n�g tak mocno w ty� si� przechyla, �e zdaje si�,
wnet, wnet krzyknie od zdziwienia albo od przera�enia zemdleje. Jak to! wynie�li go z k�ta, z tego k�ta jadalnej sali, w kt�rym przez tyle dziesi�tk�w
lat rysowa�y si� ciemne, ci�kie jego kszta�ty, do kt�rego, zdawa�o mu si�, �e przyros�y grube jego plecy! Ca�y w ty� przegi�ty, sprz�t ten wydaje si�
przera�onym i mdlej�cym, a na ganku g�os ostry i dono�ny powtarza:
- Kto da wi�cej? Kto da wi�cej? Kto da wi�cej?
Z g�osem tym ��czy si� cichszy znacznie, lecz tak�e ostry szczebiot ptaka, kt�ry bardzo spiesznie i z wyra�nym zdziwieniem zapytuje:
- Co to? co to? co to? co si� tu dzieje?
Jest to gil z czerwonym �ebkiem, kt�ry po letnich podr�ach dzi� w�a�nie na zim� tu powr�ci� i oto - co znalaz�! Sam do�� ju� stary i nale��cy do rodu gil�w,
kt�re od niepami�tnych czas�w gnie�dzi�y si� ka�dej zimy w blisko�ci tego domu, wiele on o nim wie i pami�ta. Wn�trza jego nie widzia� nigdy, lecz jak
wybornie s� mu znanymi te okna, teraz nieme i nagie, gdy przedtem by�y takie weso�e i strojne w zwojach firanek i zieleni wazonowych ro�lin! Albo ganek!
Zawsze bywa� w zimie cichy, czysty, z zamkni�tymi szczelnie drzwiami ci�kimi, na kt�rych wypuk�ym rysunku gil przesiadywa� niekiedy, przys�uchuj�c si�
d�wi�cz�cym za nimi g�osom ludzkim. I teraz, do samego brzegu gankowego okapu uczepiony, czerwony �ebek to w jedn�, to w drug� stron� przekrzywiaj�c, z
ma�ymi oczami szeroko wytrzeszczonymi przys�uchuje si�, zastanawia, zdumiewa. Trwogi nie czuje, bo widzi przecie�, �e nikt zajmowa� si� nim ani my�li,
tylko przej muje go �al za cisz� ganku i weso�o�ci� okien, a przy tym niepok�j: czy te� nie b�dzie tu ju� nikogo, kto by w najsro�sze mrozy dla biednych
ptasz�t wysypywa� na ten ganek gar�cie ziarn i okruch? Opowiadali mu przodkowie, �e by� to zwyczaj od dawna w tym miejscu praktykowany; we w�asnym �yciu
niejednokrotnie korzysta� ju� z niego i nawet bardzo dok�adnie przypomina sobie kszta�ty r�k, kt�re przez te drzwi i okna zbawcze deszcze ziarnek na okrutny
�nieg wysypywa�y. Przypomina sobie r�ce stare, zwi�d�e, z bladymi palcami, z pomarszczon� sk�r� i inne: m�ode, ruchliwe, bia�e, u ko�czyn tylko od mrozu
jak p�czki centyfolii zar�owione - i inne jeszcze, maluchne, pulchne, do rumianych jab�uszek podobne. Teraz widzi d�ug�, ko�cist�, bezkrwist� r�k�, kt�ra
chwyta jaki� b�yszcz�cy potworek, wstrz�sa nim i dzwoni tak przera�liwie, �e gil porywa si� z okapu, wzbija si� nad spiczasty dach domu, ulatuje w g��b
ogrodu, gdzie po chwili, na ga��zi jab�oni ze star� znajom� swoj�, srok� o �a�obnych skrzyd�ach, prowadzi zawzi�t� rozmow�. Na jab�oni zwisaj� jeszcze
tu i owdzie czarne i czerwone li�cie, u st�p jej sztywnie bujaj� badyle srebrnik�w i bodziszk�w. Wiatru nie ma najl�ejszego, wi�c wszystko doko�a jest
ciche i nieruchome, tylko gil na ga��zi trzepoce si�, szamoce i czerwony �ebek ku wy�ej nieco siedz�cej sroce podnosz�c szczebiota� nie przestaje:
- Co to? co to? co to?
Sroka a� zalega si� od �miechu:
- Kra, kra, kra, kra! kra, kra, kra, kra!
Gil gniewa� si� zaczyna. Trzeba by� srok�, aby w tym wszystkim pow�d do �miechu znale��! Lepiej zrobi�aby, gdyby zamiast �mia� si� powiedzia�a mu, dlaczego
te okna, takie dawniej weso�e i strojne, teraz s� takie nagie i nieme.
Sroka �mieje si� znowu i odpowiada, �e trzeba gilem by�, aby nie wiedzie�, i� kto umiera, u tego oczy gasn�.
- Co? co? co? - szczebioce gil.
Ale sroka przelatuje na drzewo inne, kt�rym jest brzoza p�acz�ca, i uczepiwszy si� wiotkiej jej ga��zi �mieje si� jeszcze.
Gil dop�dza j� i na ko�ku od p�otu, kt�ry ogr�d od ��ki rozdziela, usiad�szy, zapytuje jeszcze, lecz sroka jak na hu�tawce buja si� na wiotkiej ga��zi brzozowej
i drwi sobie z niego i ze wszystkiego. Wi�c gil na ko�ku od p�ota kurczy si�, napusza, pi�rka nastrz�pia i p�sennymi oczyma patrzy na grup� olch starych,
tu� przy p�ocie dzwoni�cych szczebiotem szpak�w, kt�re sp�ni�y si�. z odlotem, a w tej chwili, przy nadchodz�cym wieczorze, ju� do snu si� uk�adaj�.
Nadchodz�cy wiecz�r powoli i stopniowo nape�nia powietrze ch�odem zwi�kszonym i lekkim �ciemnieniem. Tym jaskrawiej w zaledwie dojrzalnym jeszcze zmroku
iskrzy si� czerwony tyftyk na wysokich por�czach wolterowskiego fotela, tym przezroczystszymi wydaj� si� galeryjki drewniane, otaczaj�ce par� ��eczek
dziecinnych, tym wyra�niejsze po�yski wydaj� ramy z�ocone u obraz�w i obrazk�w, kule szklane u lamp, amory br�zowe u wieloramiennych �wiecznik�w, zwierciad�o
u gotowalni kobiecej, metalowe figurki, z kt�rych jedna, do�� du�a, przedstawia cz�owieka w stosowanym kapeluszu, ze skrzy�owanymi ramiony, stoj�cego na
samotnym od�amie ska�y. Tego i stary Joachim nie pami�ta, lecz od ojca s�ysza�, �e t� figur� przywi�z� tu z dalekiego Zachodu wracaj�cy jeden z mieszka�c�w
tego domu i siadywa� potem w wolterowskim foletu, wpatruj�c si� w ni� przez d�ugie godziny jak w przedmiot utraconej czci i nadziei. Mo�e z �alu po tym
przedmiocie zestarza� pr�dko, ludzi unika�, �ony nie poj�� i lat jeszcze du�o samotnie pod dachem tym prze�ywszy umar� patrz�c na sztywnie z od�amu ska�y
wysterczaj�c� figur�. Joachim zna� imi� tej figury i imi� jej czciciela. Ojciec mu opowiada�, �e drugi ka�demu z wchodz�cych pokazywa� pierwsz�, m�wi�c
przy tym dziwnym g�osem: "W�dz m�j!" Opr�cz tych znajduje si� przed domem wiele rzeczy r�nych kszta�t�w i rozmiar�w, a wszystkie zdaj� si� porwanymi gwa�townym
ruchem migracji. Szybko bowiem id� teraz sprawy na ganku; pr�dko jedno po drugim nast�puj� pytania: kto da wi�cej? kto da wi�cej? cz�sto rozlega si� przenikliwy
odg�os dzwonka. Robota musi by� do wieczora uko�czon�; �pieszy si� publiczno��, �piesz� si� urz�dnicy, �piesz� od ganku ku bramie dwa t�umy: ludzi i rzeczy.
Pierwszy na poz�r ruchliwego mrowiska, kt�rego pojedyncze postacie m�c� si� i wzajem uniewyra�niaj�, drugi, nad g�owami i zgi�tymi grzbietami tamtego niesiony,
wypuk�a si� doskonale ka�d� ze swych jednostek. Obrazy i obrazki w z�oconych ramach, fotel czerwonym tyftykiem obity, gotowalnia na wielkich lwach drewnianych,
�wieczniki rogate, wazy wysmuk�e, ekrany malowane, p�ki toczone i rze�bione, zegary o dwu czarnych nieruchomych palcach na bladych obliczach, figurki
metalowe, po�r�d kt�rych najwi�ksza, sztywna, ciemna figura Napoleona, nad g�owami i zgi�tymi grzbietami ludzi niesione poruszaj� si�, rozmijaj�, rzucaj�
po�yski barw, szk�a i metali, sun� przez g�adki dziedziniec szarzej�cym powietrzem, odchodz�, uciekaj�. Jakby w panice trwogi lub w szale w�dr�wki zmierzaj�
wszystkie ku wozom i bramie, wspinaj� si� na wozy, wyje�d�aj� za bram� i tam wraz z wozami, na kt�rych stoj�, pi�trz� si�, po�yskuj�; rozsypawszy si� w
strony r�ne m�c� czas jaki� ciemnymi, ruchomymi, coraz malej�cymi punktami jednostajn� szarzyzn� powietrza i martw� senno�� p�l.
Na ganku za� pozosta�y jeszcze t�umik ludzi wybucha �miechem. C� to za grat pocieszny wysun�� si� przeze drzwi i stan�� na ganku - ju� ostatni! Ach, jaki�
pocieszny! Patrz�c na�, �miechu powstrzyma� niepodobna! Niby fortepianik, kt�remu by ogon uci�to, niby st� z dwoma rz�dami z�b�w czarnych i w�skich u
g�ry, a u do�u szerokich i jak u starej baby ��tych, wzd�u� pop�kanych. Kr�tki, p�katy, z obdart� w kilku miejscach orzechow� sk�r�, stoi ten grat zabawny
na bardzo �adnie i subtelnie utoczonych czterech n�kach, wyszczerzonymi z�bami zdaj�c si� pyta�: kto mi� we�mie?
- Trzy dwadzie�cia! Kto da wi�cej?
Nikt nic nie daje. Patrz�, ogl�daj�, �miej� si�, ale na co to komu zda si�! Poj�� nawet trudno, kto kiedykolwiek na fortepianiku takim m�g� grywa�.
Tylko Joachim wie, kto na nim grywa� i �e nie nazywa� si� on fortepianikiem, lecz klawikordem. Jak przez sen pami�ta w dalekim, dalekim dzieci�stwie staruszk�
ma��, pogodn� i jeszcze �waw�, gdy ze srebrnymi lokami u malutkiej pomarszczonej twarzy, w kaftanie aksamitnym, drogim futrem ob�o�onym, w wielkiej sali
przed klawikordem siada�a i na jego z�bach, tak prawie ��tych jak teraz, k�ad�a palce wysch�e, jak ko�� s�oniowa bia�e i l�ni�ce. Spod tych palc�w wyp�ywa�a
wtedy melodia lekka, wykwintna, troch� tylko posuwista, pauzami dla sk�adania uk�on�w g��bokich punktowana, rzewnymi tonami do podnoszenia d�oni ku sercom
wzywaj�ca. Kiedy to troch� p�oche, troch� sm�tne, troch� rozromansowane �piewanie klawikorda z wielkiej sali rozp�ywa�o si� po domu, s�u�ba na palcach
przybiega�a pod drzwi przymkni�te rada pos�ucha�, jak najstarsza pani gra - menueta.
Czasem, po menuecie, g�owa jej w srebrnych lokach romansowo na bok si� przechyla�a i przy cichych akordach klawikordu g�osik s�aby, od wspomnie� melancholijny,
od staro�ci dygoc�cy �piewa�: "Ju� miesi�c zaszed�, psy si� u�pi�y! "
- Po raz drugi: trzy dwadzie�cia! Kto da wi�cej?
Najbli�ej klawikordu stoi jegomostek chudy, �ysy, troch� krzywy, w kosztownym i poplamionym paltocie, ten sam pok�tny doradca, kt�ry to list Helenki rzuci�
t�umowi pod nogi. Stoi przed klawikordem i z u�miechem na ustach topi�cych si� w rudym zaro�cie, z �artobliwymi b�yskami w oczach przys�oni�tych przez
szk�a ciemne na jednym z klawisz�w opiera palec gruby na kszta�t tulipana u ko�ca rozd�ty. Brzmienie delikatne, dr��ce rozlega si� po ganku. Nie jest to
brzydkie: jakby struna harfy zadzwoni�a lub komar w ciszy nocnej zabrz�cza�. Wi�c stary grat �piewa jeszcze! Ciekawo��, ilu tonami �piewa� jeszcze mo�e!
Dziesi�� palc�w tulipanowego kszta�tu opiera si� na wy��k�ych, wzd�u� pop�kanych klawiszach, puszcza si� po nich, bie�y coraz �wawiej, uderza coraz mocniej,
a� stary klawikord brz�czy ca�y hulaszczym, skocznym, coraz skoczniejszym, szale�czym ta�cem. Trzy nuty, powtarzane nieustannie i zawrotnie, wci�� i rytmicznie
przerzyna krzyk jednej, ostry, spieszny, nami�tnie wo�aj�cy do ta�ca bez ko�ca, do sza�u bez uzdy, do ha�a�liwych, pijanych, grubych, strugami potu oblanych
podskok�w. Ci�ko snad� delikatnemu, staremu gratowi wydawa� takie krzyki i sza�y, bo podskakuje, wygina si� w strony r�ne, a w harfianym czy komarowym
jego brz�czeniu s�ycha� takie st�kanie, skrzypienie, dmuchanie, dyszenie, �e �mieje si� graj�cy, �miej� si� ci, kt�rzy go otaczaj�, u�miechaj� si� nawet
urz�dnicy, radzi mo�e chwilowemu urozmaiceniu ca�odziennej nu��cej czynno�ci. W ten ch�r weso�y mieszaj� si� niebawem dwa jeszcze g�osy. Najpierw gil,
muzyk� zwabiony, przylatuje z ogrodu, zawisa u okapu i czerwonym �ebkiem z przestrachem, ze zdziwieniem kr�c�c szczebioce: "co to? co to? co to? "Potem
pies ��ty, do reszty muzyk� roz�alony, jak raz naprzeciw graj�cego staje i z wyci�gni�tym w g�r� pyskiem chudym, przeci�gle, przenikliwie wyje. Ale i
ma�pka br�zowa zaszamota�a si� nad sto�em, dzwonek rozbrzmia� silnie, dono�ny g�os zawo�a�:
- Po raz trzeci: trzy dwadzie�cia! kto da wi�cej?
Pok�tny doradca odrywa palce od klawisz�w i odkrzykuje:
- Trzy czterdzie�ci!
Po czym z lekcewa��cym gestem do m�ynarza m�wi:
- Czart bierz! niech go tam b�bny moje do reszty rozt�uk�! Wtedy stary cz�eczyna w d�ugiej do kostek siermi�dze jak kloc ci�ko opada od por�czy ganku,
do kt�rej by� uczepiony, mruczy co� pod siwym w�sem i bardzo powoli dom okr��ywszy, do ogrodu wchodzi.
Wilgo�, milczenie, zmrok panuj� w krzy�uj�cych si� alejach szerokich i w�skich, na kwadratach zasadzonych owocowymi drzewami i stercz�cych mn�stwem suchych
badyli, w g�stych grupach krzew�w, na klombach, po�r�d kt�rych �wiec� brudn� ��to�ci� i biel� przymro�one kwiaty. Li�cie opad�e, wilgoci� do ziemi przybite,
za�cielaj� wszystkie drogi, tylko gdzieniegdzie wybija si� z ich pstrego pok�adu czerniej�ca zielono�� trawy. Przez szeregi drzew tworz�cych aleje i przez
g�ste ich grupy wida�, za coraz ciemniejszymi koronkami ga��zi, niebo coraz g��biej szarzej�ce. Powietrzem prawie nieruchomym przelatuj� lekkie wiatry,
a ilekro� nadlatuj�, u st�p drzew z cichutkim szelestem porywaj� si� tumanki opad�ych li�ci i troch� tylko posun�wszy si� nad ziemi� padaj� znowu oci�a�e,
zamieraj�ce.
Stary Joachim, id�c kasztanow� alej�, stopy ci�ko obute bardzo powoli stawia na spr�ystym pod�cielisku li�ci zwi�d�ych i mokrych.
Idzie, staje, z g�ow� zadart� spogl�da na szczyty kasztanowe, znowu idzie, zatrzymuje si�, dziwnie starannie ogl�da miejsce, na kt�rym sta�a pod wi�zem
�awa; idzie dalej, w w�skiej, lipowej alei pacierz mrucze� zaczyna i przerywa go sobie na widok brz�z p�acz�cych, przed kt�rymi d�ugo kiwa g�ow�, a� skr�ciwszy
na inn� znowu drog� kroki wstrzymuje przed wielkim klombem krzew�w. Na bez koralowy patrz�c, palcem dotyka oczu i wraca do kasztanowej alei, z kt�rej skr�ca
w inn�, z�o�on� z lip i jesion�w, a� znowu znajduje si� pod wi�zem i od niego st�pa� zaczyna wzd�u� szeregu brz�z p�acz�cych. Tak chodzi po jednych wci��
miejscach zamy�lony, czasem palcem dotyka oczu, czasem r�k� czyni gesty zastanowienia, a za nim, tu� za skrajem jego d�ugiej siermi�gi, chodzi stworzenie
chude, smutne, nie�mia�e, ze spuszczonym ogonem i pyskiem, tak cicho st�paj�c, �e kroki jego na zwi�d�ych i mokrych li�ciach nie sprawiaj� �adnego szelestu.
Raz przecie� tam, gdzie li�ci by�o najwi�cej, zaszele�ci�y. Joachim ogl�da si� i staje. Cz�owiek ze spuszczon� twarz� i pies z l�kliwie podniesionym pyskiem
patrz� na siebie przez chwil� niezmierne smutnymi oczyma.
- P�jd�, Azor!
��ty pies uszom swoim nie wierzy, aby ktokolwiek jeszcze na �wiecie m�g� do� przyja�nie przem�wi�! Stoi i czeka!
- P�jd�, Azor!
Teraz pies �mielej ju� nieco za d�ug� siermi�g� cz�eczyny i�� zaczyna i obydwaj wychodz� z ogrodu.
Przed domem, na ganku i na dziedzi�cu ju� ani �ywej duszy nie ma. Odjechali, odeszli wszyscy. Cicho. Drzwi domu z wypuk�ym rysunkiem zamkni�te; wrota ob�r
i stajen zamkni�te; okna oficyn ciemne; czu�, �e i za nimi �adnej duszy �ywej nie ma. Cicho i pusto.
W g�rze niebo g��boko szare, w powietrzu zmrok, u do�u ziemia mokra, zryta stopami ludzi i kopytami zwierz�t; dalej, doko�a, ciemne, rozleg�e, �pi�ce pola,
a pod czarnymi koronami drzew bezlistnych - dom d�ugi, bielej�cy w zmroku, z zamkni�tymi drzwiami i oknami.
Joachim z dala przed gankiem staje i na piersi k�adzie szeroki znak krzy�a, jak to ma zwyczaj czyni� przed le��cym w trumnie umar�ym. Potem ku bramie i��
zaczyna, lecz przypomniawszy co� sobie odwraca si� i wo�a:
- Azor, p�jd�!
Pies, �yczliwe wo�anie us�yszawszy, wydaje ciche skomlenie rado�ci, bie�y, a gdy znajduje si� ju� tak blisko cz�owieka, �e pyskiem skraju siermi�gi prawie
dotyka, znowu powoli, bez szelestu i�� zaczyna. Tak jeden za drugim wychodz� z bramy, przez chwil� w prostej linii przerzynaj� pole, potem na boczn� dro�yn�
zwracaj�, malej�, czas jaki� majacz� jeszcze w oddaleniu punkcikiem coraz drobniejszym, a� w niezmiernym roz�ogu pustki, zmroku i �pi�cych p�l znikaj�.
Wtedy nie pozostaje tu ju� nikt �ywy, ani nawet pies. Wiecz�r staje si� coraz ciemniejszym, bo szmaty chmur p�yn� ju� teraz pod ob�okami i zaczynaj� spuszcza�
na ziemi� deszczyk drobny i zimny. Tak up�ywa godzin par�, po czym cisz� przenikaj� na wskro� coraz silniejsze podmuchy i szumy. Przylatuj� one od ��ki,
na kt�rej ciemno�� k��bi si� to g�stsza, to rzadsza, budz� w olchach szpaki, na jab�oni gila, w wiotkich ga��ziach brzozowych srok�, kt�ra wybucha chrypliwym
od senno�ci �miechem: "kra! kra! kra!". Potem ptaki usypiaj� znowu, a wiatry od ��ki lec� coraz szybsze, przyciszonym huczeniem nape�niaj� aleje, z lekkim
trzaskiem �ami� suche ga��zki i badyle, przenikaj� a� do dna warstwy li�ci zwi�d�ych, kt�re wzdymaj� si� w tumany, lec� przez ciemno��, rozsypuj� si�,
padaj� i znowu wzbijaj� si�, szeleszcz�, lec�. A� w najsilniejszym podmuchu zaszamota�y si� drzewa najbli�ej domu rosn�ce i ga��mi jak palcami w ciemne
jego szyby zadudni�y, zadzwoni�y.
Do ciemnego wn�trza domu wnika przez okna m�tna �wiat�o��, co� na kszta�t szarej godziny wobec grubej nocy, i pasami k�adzie si� na sufitach niskich, na
g�adkich posadzkach, na �cianach od ko�ca do ko�ca nagich. �ciany te, zalane ciemno�ci�, nape�niaj� teraz szepty ciche, lecz t�umne, w kt�rych wyra�nie
s�ycha� akcenty zapyta� zadziwionych, strwo�onych, coraz naglejszych, niespokojniejszych, szybszych. Zdawa� si� to mo�e pe�nym trwogi i niedowierzania
porozumiewaniem si� mn�stwa istot, kt�re z r�nych stron tu zleciawszy znalaz�y si� wobec czego�, co wprawi�o je w ob��d zdumienia. S�ycha�, jak wiruj�
doko�a siebie z szumem dr��cym i niespokojnym szeptaniem nie wiedz�c, dok�d i��, gdzie szuka�, k�dy spocz��, pocieszy� si�, wspomina�. Zrazu w wielkiej
sali zgromadzone rozpraszaj� si� niebawem po ca�ym domu, w kt�rym ju� nie ma �adnego spokojnego miejsca. W jednym z pokoj�w wszystkie cztery �ciany obiega
szmer krok�w ci�g�y, niesko�czony, niezmordowany, jakby czego� rozpacznie szukaj�cy, jakby goni�cy widmo, kt�re wci�� ukazuje si� i znika. Gdzie indziej
odzywa si� westchnienie, w kt�rym brzmi jedna zg�oska: "Ach, ach, ach!", a naprzeciw daje si� s�ysze� st�umiony okrzyk: "Bo�e! Bo�e!"; po czym westchnienie
i okrzyk powtarzaj� si� ci�gle, to wzdymaj�c si�, to opadaj�c, tworz�c rozmow� o nier�wnym i nieznu�onym rytmie. Gdzie indziej brzmi wo�anie, w kt�rym
czu� przyzywanie kogo� po imieniu, przyciszone, monotonne, ci�g�e, ci�g�e, coraz t�skniejsze, nadaremne. Tu przez pokoje kto� bardzo spiesznie bie�y i
ze stukiem na pod�og� pada; tam cieniutki g�osik brzmi skarg�, kt�r� t�umi� poca�unki, wnet zag�uszone j�kami przebiegaj�cymi wsz�dzie i krzy�uj�cymi si�
z mn�stwem biegn�cych w r�ne strony �ka�, wo�a�, zapyta� spiesznych, rozm�w szemrz�cych, jak u�alania si� przewlek�e i pe�ne namys�u obrady. W tym zgie�ku
cichym, a jednak t�umnym, g�os m�ski, przera�ony, dono�nie przem�wi�: "Wi�c ju�! wi�c ju�!" Inny, �kaniem wzd�ty, odpowiedzia�: "Koniec! koniec! koniec!";
inny jeszcze wzbi� si� g�o�nym krzykiem: "Wodzu m�j!", a inny, skrzyd�ami o �cian� t�uk�c, powtarza� d�ugo: "Gwiazdo, gwiazdo, gwiazdo, za kt�r� da�em
�ycie!" - jeden jeszcze zaszepta�: "Mamo z�ota! mamo z�ota! "i stopi� si� w p�aczu, a drugi delikatny, nieco rozromansowany, od staro�ci dygoc�cy, s�abo
zawi�d�: "Ju� miesi�c zaszed�, psy si� u�pi�y! " Lecz wszystko to zag�uszy� wielki szum wo�aj�cy: "Cicho! cicho!" i wkr�tce przemieniony w zbiorowe, ogromne,
g��bokie szlochanie, kt�re wzd�o si� w lament przewlek�y, pe�en zawodze�, narzeka�, wo�a�, wzywania Boga, opowiada� brzmi�cych jak d�ugie recytatywa,
w lament, kt�ry nape�ni� dom ca�y od wierzchu do do�u i trwa� bardzo d�ugo.
Wiatry lec� od ��ki, na kt�rej k��bi� si� ciemno�ci, szumi� w olchach, hucz� w alejach z kasztan�w, lip i jesion�w, wstrz�saj� wiekow� g�ow� wi�zu, �ami�
z ma�ym trzaskiem suche ga��zki i badyle, podnosz� z ziemi szeleszcz�ce tumany usch�ych li�ci, szamoc� ga��mi drzew, najbli�ej domu rosn�cych. Te ga��zie
bezlistne, twarde, od deszczu mokre, jak palcami dudni� po szybach okien, za kt�rymi w pustym wn�trzu domu zapanowuje o bladym i s�otnym poranku niezm�cona
cisza grobu