Hutin Patrick - Kochankowie wojny
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Hutin Patrick - Kochankowie wojny |
Rozszerzenie: |
Hutin Patrick - Kochankowie wojny PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Hutin Patrick - Kochankowie wojny pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Hutin Patrick - Kochankowie wojny Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Hutin Patrick - Kochankowie wojny Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
Strona 3
PATRICK HUTIN
Przełożyła
KRYSTYNA SŁAWIŃSKA
Strona 4
Tytuł oryginału
AMANTS DE GUERRE
Ilustracja na okładce
KLAUDIUSZ MAJKOWSKI
Redakcja merytoryczna
MAŁGORZATA SZUBERT
Redakcja techniczna
ANNA WARDZAŁA
Korekta
TADEUSZ MAHRBURG
Copyright © Éditions Robert Laffont, S.A., Paris, 1991
For the Polish edition Copyright © 1995 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN 83-7082-419-9
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Warszawa 1995. Wydanie I
Druk: Wojskowa Drukarnia w Łodzi
Strona 5
1
Młoda kobieta minęła hotel Metropol i nagle przeszła na drugą
stronę ulicy du Rhône, weszła na przeciwległy chodnik i ruszyła w
odwrotnym kierunku, w stronę placu Bel-Air.
Była piękna, miała elegancką sylwetkę, ubrana była w szarości i
czernie. Długie jasne włosy miała sczesane do tyłu i związane wstąż-
ką, spod której wypływały pukle delikatnych złotych loków.
Szła krokiem pewnym, prawie wojskowym, z torbą na ramieniu;
okulary przeciwsłoneczne jak dwie połyskujące tarcze dodawały jej
powagi. Szła prosto przed siebie, pozornie niewrażliwa na świat ze-
wnętrzny i jakby obojętna wobec własnej urody i faktu, że może
wzbudzać zachwyt. Nikt się jednak nie zachwycał, przynajmniej nie w
sposób ostentacyjny. W Rzymie, Madrycie, Paryżu zapewne byłoby
inaczej. Ale w Genewie, a szczególnie na ulicy du Rhône, młode ko-
biety, piękne i eleganckie, czują się jak w domu, tak samo jak samo-
chody marki Rolls-royce zaparkowane przy chodnikach czy diamenty
w witrynach; nikomu nie przyszłoby do głowy zakłócać im spokój czy
w ogóle cokolwiek zakłócić w jakikolwiek sposób.
Stanęła przed galerią dzieł sztuki, zawahała się chwilę, podeszła
do witryny, zdjęła ciemne okulary jakby w odruchu niechęci i trzy-
mała je w ręce.
Była naprawdę piękna.
Nie urodą prowokującą, ostentacyjną, która rzuca się w oczy przy
pierwszym spojrzeniu, lecz pięknością dyskretną, subtelną, rozbraja-
jącą. Miała twarz delikatną, o bardzo jasnej karnacji i wielkie błękitne
5
Strona 6
oczy, które zdawały się zatrzymywać światło i być może dlatego ja-
śniały wprost bajkowym blaskiem.
Był wyjątkowo ciepły koniec października. Powietrze suche, ła-
godne, pachnące. Na placu Molard kawiarnie znowu otworzyły
ogródki.
Młoda kobieta przeszła przez plac nie zwalniając kroku. Miała
spotkanie w położonej wyżej dzielnicy starego miasta, nie opodal
katedry Św. Piotra, w małym kościółku pod wezwaniem Św. An-
drzeja. Mały katolicki kościół w samym środku „protestanckiego
Rzymu”.
Rozdzwonił się zegar na wieży Molard. Kobieta przyspieszyła kro-
ku.
Przyszła punktualnie. Tak jak będzie przychodziła zawsze. Na to
spotkanie i na wszystkie inne.
- Jest pani w nim zakochana?
- Naprawdę muszę na to odpowiedzieć?
- To zwyczajne pytanie.
- Zwyczajne pytanie.
- Tak.
- Zwyczajne pytanie.
- Sprawia to pani jakiś kłopot?
- To śmieszne.
- Co jest śmieszne?
- Wszystko! Pani, pani pytania, ja, ta cała historia, spotkanie w
konfesjonale, to że rozmawiamy nie widząc się. Nie znam pani, pani
mnie nie zna, a najspokojniej w świecie rozmawiamy o...
- Dobrze się pani czuje?
- Bardzo dobrze, dziękuję.
- Jest pani pewna?
- Ależ tak, najzupełniej! Miałam złą noc, po prostu jestem trochę
nerwowa, to wszystko.
- Źle pani sypia?
- Proszę pani, nie jest pani moją matką! Mówię tylko, że źle spa-
łam tej nocy, to wszystko. Nic nadzwyczajnego, może zdarzyć się
każdemu...
- Oczywiście... Wierzę pani.
- Dziękuję, jest pani bardzo wyrozumiała.
6
Strona 7
- Możemy kontynuować?
- Możemy.
- Nie odpowiedziała pani na pytanie.
- Nie.
- Nie chce pani odpowiedzieć?
- Nie rozumiem, dlaczego to panią obchodzi.
- Aha... No dobrze.
- To wszystko nie ma żadnego związku z... moją pracą.
- Pani pracą?
- Jest jakieś inne słowo, żeby to określić?
- A to słowo nie podoba się pani?
- Pani mnie denerwuje!
- Bardzo mi przykro. Ja...
- Pani spokój mnie denerwuje, te pytania mnie denerwują, spo-
sób odpowiadania pytaniami na moje pytania, wszystko, wszystko
mnie denerwuje!
Za każdym razem gdy miała się udać do kościoła Św. Andrzeja,
najpierw się od niego oddalała.
Przeważnie jechała autobusem do Pałacu Narodów, siedziby ONZ
w Genewie - może popełniała błąd, nie była pewna, ale postanowiła
nie wysilać się. Później szła w stronę ogrodu botanicznego lub parku
Mon-Repos. Stąd udawała się na lewy brzeg albo taksówką, albo
stateczkiem, którym dopływała na drugą stronę jeziora, do bulwaru
Gustave-Ador. Zależnie od nastroju czy też od czasu, jaki pozostawał
do spotkania, spacerowała po parku Eaux-Vives albo wzdłuż wybrze-
ża jeziora, w kierunku parku Angielskiego. Kiedy padał deszcz, chro-
niła się w muzeach lub kościołach. Bez względu na pogodę jednak
musiała przenosić się z miejsca na miejsce, kolejno wybierać tereny
kryte i odsłonięte, opustoszałe i uczęszczane, gdzieniegdzie pozostać
nieco dłużej, lub wręcz przeciwnie - krócej, zmieniać marszrutę i
środki komunikacji, a wszystko to co najmniej przez trzy godziny.
Na początku bawiła ją nawet sama myśl, że powinna oddalić się
od miejsca przeznaczenia, aby bezpieczniej do niego dotrzeć, ale
bardzo szybko stosowanie się do tego nakazu zaczęło ją nużyć. Jak
cała reszta. Począwszy od niezbędnych przystanków przed wystawa-
mi, w czasie których miała wykryć, czy ktoś jej nie śledzi. Wydawało
7
Strona 8
się to śmieszne, zupełnie niepotrzebne, była przekonana, że nikt nie
może jej śledzić; z drugiej zaś strony była pewna, że gdyby nawet tak
było, w żaden sposób nie mogłaby się o tym upewnić, choćby coś
zobaczyła w szybie wystawy.
Ale tak kazali jej postępować. Więc tak robiła. Bez dyskusji. Nie
miała ochoty z nimi dyskutować. Wolała ich słuchać. Tak było naj-
prościej. Tak czy inaczej nie miała wyboru.
- Jak się dzisiaj pani czuje?
- Dobrze, bardzo dobrze.
- Doskonale. O czym będziemy rozmawiać?
- O czym chcieliby, żebyśmy rozmawiały?
- Dlaczego pani tak mówi?
- Znowu pani zaczyna? Dobrze pani wie, co chcę powiedzieć.
- Zgoda. Powiedzmy, że to był falstart... Proszę mi opowiedzieć o
nim.
- O nim? Powiedziałam już wszystko, co pani chciała wiedzieć!
- Nie chce pani o nim rozmawiać?
- Tego nie powiedziałam! Po prostu nie bardzo wiem, co miała-
bym jeszcze opowiedzieć... A poza tym...
- Tak?
- Czegoś tu nie rozumiem... Bez wątpienia*na jego temat wiecie
tysiąc razy więcej niż ja. Nonsens! Nie rozumiem, o co tu chodzi. Co
więcej mogę powiedzieć? Co chcecie wiedzieć?
- Chcemy mieć pewność, stuprocentową pewność.
- Co do niego?
- Co do niego.
- Dotychczas nie byliście zadowoleni?
- Nie o to chodzi.
- A o co?
- To jest człowiek. Może się zmienić w każdej chwili. Z byle po-
wodu. Całkiem przypadkowo. Niebezpieczeństwo polega na tym, że
taka zmiana może być niewidoczna. Zewnętrzna obserwacja nie wy-
starczy do jej uchwycenia. Pani pomaga nam sięgnąć głębiej.
- …
- O co chodzi?
- Nie wiem, czy mi się podoba to, co pani mówi.
8
Strona 9
- Nie ma pani racji. W moim spostrzeżeniu nie ma nic wrogiego.
Wręcz przeciwnie. To dla jego bezpieczeństwa, a także dla pani bez-
pieczeństwa. Pani o tym wie. Wie pani, prawda?
- Chyba tak.
Kościół Św. Andrzeja to mała romańska świątynia położona w sa-
mym sercu średniowiecznej części Genewy, na niewielkim placyku
otoczonym drzewami. Kościółek jest zniszczony, nieco przysadzisty,
bez specjalnego wdzięku.
A jednak młoda kobieta uważała, że ma on jakiś urok.
Przypominał kamienną starą kwokę, która rozsiadła się między
ludźmi, by chronić ich tajemnice i wspierać w niedoli; wyczerpaną
modlitwami, ale ciągle gotową jak dobra matka na przyjęcie spó-
źnialskich; głuchą na życie ziemskie, przechowującą tylko pieczoło-
wicie nadzieje i cierpienia, jakie jej powierzono.
„Ostatnie schronienie przed wiecznością” - pomyślała ze wzru-
szeniem kobieta, po raz pierwszy uważnie przyglądając się kościoło-
wi. Nie była wierząca, a może nie zawsze była - ale lubiła kościoły.
Lubiła kościoły... Czy z tej przyczyny postanowili, że najlepszym
miejscem na kontakt będzie Św. Andrzej? Wyobrazili sobie może, że
będzie to na nią miało jakiś wpływ? Czy to możliwe?
- Jak pani powiedziała ostatnim razem, kocha go pani...
- Ja to powiedziałam?
- Tak, pani to powiedziała. Proszę nie udawać dziecka.
- Dobrze, mamo.
- Proszę pani...
- Przepraszam. Zaczynajmy, słucham.
- Czy może pani powiedzieć, dlaczego pani go kocha?
- Mówi pani serio?
- A pani myśli, że nie?
- Psiakrew, chciałabym wiedzieć, jak pani wygląda! Jak pani mo-
że zadawać takie pytania?
- Dobrze, sformułuję pytanie inaczej. Proszę mi powiedzieć, co
pani w nim kocha.
- Wszystko. Taka odpowiedź panią zadowala?
9
Strona 10
- W takim razie niech pani powie, co pani najbardziej ceni?
- Ależ to śmieszne!
- Powiedziała pani, że on jest inny, że nigdy pani nie znała kogoś
takiego jak on...
- No i co?
- Chciałabym wiedzieć, czym według pani on się różni od in-
nych... Pytam jak najbardziej serio.
- Uważa pani, że to poważne pytać kobietę o to, co według niej
wyróżnia spośród innych mężczyznę, którego kocha? Naprawdę my-
śli pani, że to poważne?
- Pani powiedziała nie tylko to, że w pani oczach on jest zupełnie
inny. Powiedziała pani, że jest coś innego w nim samym. Coś innego.
Co to jest to „coś”? Proszę spróbować to dokładniej określić.
- …
- Ja wiem, że to jest trudne, ale bardzo proszę, niech pani zrobi
wysiłek. To naprawdę ważne.
- Skąd pani wie, że to ważne?
- Ma pani rację, nie wiem. Ale może być ważne. Może być bardzo
ważne. Możliwe, że coś przeoczyliśmy. Coś, z czego on sam być może
nie zdaje sobie sprawy. A co może w pewnych okolicznościach sta-
nowić jakąś lukę albo przeszkodę czy niebezpieczeństwo... Rozumie
pani? Prawdopodobnie to nic wielkiego, ale...
- Nie wiem, co to takiego. Może to tylko ja... Po prostu takie od-
czucie.
- Odczucie.
- Tak. Nie wiem, to... Jest w nim jakaś taka wolność, dziwna nie-
zależność, przerażająco silna.
- W jego zachowaniu?
- Nie w jego zachowaniu, nie... Nie tylko. Bardzo trudno to okre-
ślić. To takie nieuchwytne. Jak gdyby wcielał się w swoje własne ży-
cie... Tak... On promieniuje życiem, a jednocześnie jakby nie należał
do swego życia.
- Lubi pani to wrażenie?
- Nie wiem.
- Przeraża panią?
- Nie... Tak. Ale też mnie rozczula. Sama nie wiem!
- Odczuwa to pani, gdy jesteście sam na sam?
- Nie tylko.
Strona 11
- Ale gdy jest pani z nim sama, to się zdarza?
- Może, tak...
- Tak czy nie?
- Tak! Mówiłam już przecież, że to nie ma żadnego związku! To
jego sposób poruszania się, jedzenia, palenia papierosa. Jego spo-
sób... Nie wiem, wydaje się, że to rodzaj ekspiacji.
- Skąd pani przyszła do głowy taka myśl?
- Co on tu robi? Nie ma w nim nic z dyplomaty. Ma jakieś nieja-
sne stanowisko w DCD*, tłumacz czy coś w tym rodzaju. Przedtem
był w ambasadzie w Bernie... Nigdy nie opowiada o swojej pracy.
Zdaje się, że nic go ona nie obchodzi. Jak i wszystko inne.
* Delegacja francuska na Konferencję Komitetu Rozbrojeniowego w Genewie
- Tak? I jaki stąd wniosek?
- Nie wiem, myślę, że jest strasznie skupiony na sobie, że się w
sobie zamyka czekając, aż coś minie... W każdym razie takie robi na
mnie wrażenie.
- Zawsze?
- Nie, nie zawsze. Ale często. Jest obecny i nagle jakoś tak dziw-
nie się oddala, jakby uciekał. To nie dotyczy miejsca, w którym się
znajduje, ale jego samego... To bardzo dziwne... Jakby dalej żył rezy-
gnując z własnego życia. Nie rozumiem, co to może być, co to zna-
czy... Jedyne wytłumaczenie, to że chce coś odpokutować.
- Nie ma jakiegoś wyraźnego powodu?
- Przecież mówię, że nie!
- Często się kochacie?
- Nie będę o tym rozmawiać.
- Dlaczego?
- Nie ma „dlaczego”. Nie będę i już.
- Niemożliwe.
- Niemożliwe?
- Znajomość jego życia seksualnego jest niezbędna do oceny. Nie
można tego pominąć.
- Kto to powiedział?
- Takie są zasady.
- Uważam, że to niesmaczne.
- Rozumiem.
11
Strona 12
- Wątpię, czy pani rozumie.
- Nie ma pani racji.
- Wątpię, czy pani cokolwiek rozumie!
- Pani jest bardzo w nim zakochana, prawda?
- …
- Nie odpowiada pani?
- Nie.
- Jest pani bardzo zakochana.
- Tak! A czy to coś złego? Czy to sprzeczne z zasadami?
- Nie to chciałam...
- A pani by nie była? Przecież pani jest kobietą! Nie sądzi pani, że
można zakochać się w mężczyźnie takim jak on?
- Nie wiem...
- Z czego pani jest zrobiona?
- Nigdy go nie widziałam.
- Nigdy go pani nie widziała?
- Nie.
- Mój Boże, w co my się tu we dwie bawimy?
Przy każdym kolejnym spotkaniu upraszczała i skracała wstępne
spacery, jak je nazywała - oni mówili: „trasa bezpieczeństwa” -
sprowadzając je do zwykłych przechadzek w centrum miasta, trwa-
jących około godziny. Robiła to po prostu dla własnego spokoju i by
upewnić się o bezcelowości tego rozkazu. Dwukrotnie wytężała
wszystkie siły, tak bardzo jak tylko umiała, aby wykryć kogoś, kto
mógłby ją ewentualnie śledzić. Na próżno. Nikt za nią nie szedł.
Gdy przyszła do kościoła Św. Andrzeja, odczuła jednocześnie ulgę
i ogromną niechęć na myśl, że mogła choć ten jeden raz potraktować
poważnie, w sposób dosłowny, to co zawsze wydawało jej się kapi-
talnym głupstwem i co się nim zresztą okazało.
Całkowicie się myliła.
Ekipa złożona z trzech osób obserwowała ją dwadzieścia cztery
godziny na dobę. Ekipa ta, wzmocniona o dodatkowych czterech
agentów, śledziła nie tylko „trasy bezpieczeństwa” poprzedzające
kontakt u Św. Andrzeja, ale także sam przebieg kontaktu.
Wszyscy byli profesjonalistami, doskonale wyćwiczonymi, o wiel-
kim doświadczeniu. „Niewidzialni”. Mieli za zadanie nie tyle śledzić
Strona 13
kobietę, co raczej upewnić się, że nie jest śledzona przez innych,
przez jakieś obce, wrogie elementy. Nie robili niczego innego i nic nie
wiedzieli.
Uchybienia młodej kobiety przeciw zaleconym zasadom bezpie-
czeństwa zostały zasygnalizowane. Jednak nadszedł rozkaz, aby nie
reagować. Nie chciano nagle jej niepokoić. Decyzja ta nie była cał-
kiem zgodna z zasadami, ale w tej operacji nic nie było naprawdę
zgodne z zasadami. Począwszy od kontaktów powtarzających się
ciągle w tym samym miejscu, w kościółku Św. Andrzeja. Było to
sprzeczne z wszelkimi regułami. Należało zmieniać miejsca konta-
ktowania się. Lecz okazało się to niepotrzebne. Nie było żadnego
problemu bezpieczeństwa. Młoda kobieta była „czysta”.
- Miała pani rację, on chce coś odpokutować.
- Co pani mówi?
- To nic pewnego, jedna z możliwości. Myśleliśmy, że już to prze-
zwyciężył. Wydaje się jednak, że nie. Zwłaszcza po tym, co pani nam
powiedziała.
- O czym pani mówi?
- O śmierci jego rodziców.
- O śmierci jego rodziców?
- Tak. Zwłaszcza ojca... ale także matki.
- Nie rozumiem.
- Większość ludzi ma poczucie winy po śmierci rodziców. Często
wymyślają sobie rozmaite powody, które w dodatku często okazują
się słuszne, co sprawia, że ból, jaki czują, staje się jeszcze bardziej
nieznośny... Jeśli o niego chodzi, problem polega na tym, że jego
powody są doskonałe, jeśli tak to można określić.
- Doskonałe?
- Najlepsze w świecie.
- Chce pani powiedzieć, że naprawdę jest odpowiedzialny za ich
śmierć?
- Najważniejsze, że on w to uwierzył.
- …
- To zupełnie niedorzeczna historia... Zupełnie bezsensowna.
- …
- Dzieciństwo i młodość miał jak najbardziej normalne. Kochał
13
Strona 14
i szanował swoich rodziców. Był ich jedynym dzieckiem, uwielbiali
go. Matka nie pracowała, ojciec miał niewielką firmę związaną z te-
lewizją, firma dobrze prosperowała i to zmuszało go do częstych po-
dróży. Powodziło im się dobrze. Przeciętna rodzina jakich wiele, ni-
czym specjalnym się nie wyróżniająca. Zaczął studiować prawo. My-
ślę, że musiał chyba być człowiekiem szczęśliwym... Aż do dnia, w
którym wszystko się zachwiało, zawaliło, do dnia, w którym odkrył,
że ojciec jest „nielegalnym” - pracownikiem KGB we Francji.
- Niemożliwe...
- Ojciec sam mu o tym powiedział w dniu jego osiemnastych uro-
dzin. Co więcej, ten dobry człowiek nie zadowolił się tym. Zapytał
swego jedynego syna, czy on także zechciałby pracować dla szczęścia
ludzkości, czy chciałby zostać funkcjonariuszem wywiadu KGB. Ko-
chany synek odpowiedział: tak. W tym momencie historyjka ta, która
już i tak jest dość nieprawdopodobna - chłopak miał przecież osiem-
naście lat! - staje się... Co też mogło dziać się w jego głowie? A może
ich metody indoktrynacji nie są tak skuteczne albo też kolejne poby-
ty, w Związku Sowieckim otworzyły mu oczy, nie wiem... Nie, chyba
nie, przecież to wszystko było później... Zdradził ich już na samym
początku.
- O mój Boże...
- Może to z powodu matki... Zapomniałam o niej opowiedzieć.
Ojciec, zanim jeszcze sprezentował swego syna KGB, wiele lat wcze-
śniej ofiarował im także żonę. Nie była wcześniej pracownikiem wy-
wiadu, ale została nim z miłości. KGB bardzo lubi małżeństwa niele-
galnych. Podobno łatwiej się przyjmują i lepiej wtapiają w pejzaż. A
poza tym z wielu powodów jest to praktyczniejsze... Jednak matka
okazała się mniej odporna niż ojciec. Życie nielegalnego nigdy nie
jest spokojne. Taki ktoś, nawet jeśli pozornie niczym się nie wyróż-
nia, zawsze musi coś udawać. Żyje w stałym napięciu, w obawie, że
zostanie zdemaskowany, to bardzo męczące... Krótko mówiąc, matka
zaczęła pić. Nie chciała, żeby jej syn przeżywał to samo. Ale nie mogła
się przeciwstawić... Może syn nagle zrozumiał, dlaczego przez te
wszystkie lata matka była tak bardzo nieszczęśliwa, może tak to sobie
wyjaśniał... Tak, może to z jej powodu... Gdy skontaktował się z
DGSE, francuskimi służbami wywiadowczymi, wkrótce po wyznaniu
ojca, powiedział, że chciałby wydrzeć rodziców spod wpływu KGB, że
chce ich uratować... Ale może myślał tylko o niej... Może zaczął
14
Strona 15
nienawidzić ojca... Ludzie z DGSE postąpili wtedy całkiem dobrze. Z
ich punktu widzenia. Powiedzieli mu, że to możliwe, że można ich
uratować, ale że może to zrobić tylko on, że syn musi wykupić swoich
rodziców. Otwarcie mówiąc, poproszono go, aby zachowywał się
jakby nigdy nic i żeby dalej robił to, czego jego ojciec i KGB po nim
oczekują.
- I on się zgodził...
- Tak... Nie wiem, ale zarówno pani jak i ja, jak inni, nie jesteśmy
w stanie wyobrazić sobie nawet, co on mógł przeżywać od tamtych
dni. Przecież to byli jego rodzice, rozumie pani? Nie mówiąc już o
podwójnej grze wobec KGB, o niebezpieczeństwie, jakie mu groziło, o
nieustannym napięciu. To zupełny obłęd! Wytrzymał prawie cztery
lata. Bez żadnej omyłki, bez żadnego fałszywego kroku... Z jednym
wyjątkiem. Mógł wyprowadzić w pole wszystkich, ale nie matkę. To
znaczy, ona nie rozumiała, co się dzieje, ale zdawała sobie sprawę, że
coś jest nie tak, że jej syn jest jakiś nieswój. Prawdopodobnie czuła
się za to odpowiedzialna i jeszcze głębiej popadła w nałóg. Aby ją
uspokoić, a tym samym - jak się spodziewał - pomóc, w końcu
wszystko jej powiedział. Poczuła się rozdarta między mężem a sy-
nem. Nie mogła tego znieść, niebawem zmarła. Wtedy załamał się i
cała zabawa się skończyła. Ojciec został zatrzymany. Próbowali go
„przerobić”. Odmówił. Odmówił też widzenia z synem. Dotrzymali
więc słowa i wydalili go z kraju. Syn dalej pracował z nimi. Mówił
biegle po rosyjsku, doskonale znał Rosjan. Znał ich mentalność, spo-
sób postępowania, był bardzo użyteczny. Przypuszczam, że chciał się
zemścić za zło, jakie mu wyrządzili... Powtórnie załamał się wtedy,
gdy dowiedział się o śmierci ojca. Ojca znaleziono prawie dwa lata
temu w lesie nie opodal Moskwy. Powiesił się. Żadnego listu, żadnej
wiadomości, nic. Cisza... Po pewnym czasie syn powiedział, że ma już
dosyć, że chce skończyć. Pomogli mu... To wszystko.
- …
- Powtarzam: tak się mogło stać. Wydawało się, że już uporał się z
tym... Przynajmniej tak sądzili.
- …
- Nic pani nie mówi?
- A co by pani chciała? Żebym przyklaskiwała? „Pomogli mu”!
- Ale to nie oni są winni.
- Oczywiście, nie... Od kiedy pani o tym wie?
15
Strona 16
- Od czterdziestu ośmiu godzin.
- Kazali pani to wszystko mi opowiedzieć?
- Chcą wiedzieć, jakie jest pani zdanie.
- Moje zdanie?
- Tak. Nie powinna pani z nim o tym rozmawiać, chyba że on za-
cznie mówić na ten temat.
- Naprawdę chcą wiedzieć, jakie jest moje zdanie?
- Tak.
- Proszę im powiedzieć, że wywołuje to we mnie mdłości.
Nazywała się Maria d'Elancourt.
Miała trzydzieści dwa lata, pracowała w dziale kulturalnym na
Quai d'Orsay, we francuskim Ministerstwie Spraw Zagranicznych.
Została oddelegowana czasowo do Genewy, do stałego przedstawi-
cielstwa Francji przy ONZ.
Nie powołanie skłoniło ją do wyboru kariery dyplomatycznej, lecz
tradycja rodzinna. Jej ojciec, a przed nim dziadek, mimo że nie byli
jakimiś ważnymi osobistościami w Ministerstwie, przebyli w tym
urzędzie drogę w każdym calu zadowalającą. Ona zaś, osoba, która
nigdy za dobrze nie wiedziała, co ma zrobić ze swoim życiem, zaraz
po śmierci ojca zrozumiała, że powinna mimo wszystko coś zrobić, a
już na pewno zacząć na to życie zarabiać i to jak najszybciej. Ojciec
umierając zostawił jej tylko nazwisko, wykształcenie i nieliczne zna-
jomości, a wszystko to w różnym stopniu mogło ułatwić -i rzeczywi-
ście ułatwiło - rozpoczęcie kariery dyplomatycznej i pierwsze w niej
kroki. Matka źle przyjęła fakt, że córka woli zarabiać na życie „jak
wszyscy”, niż raczej dokonać wyboru jednej spośród wielu nadarzają-
cych się dobrych partii, ale nie mając na to wpływu poddała się z
filozoficznym spokojem. Kariera dyplomatyczna szybko okazała się
tak nudna i nieprzyjemna, jak Maria przeczuwała jeszcze w dzieciń-
stwie, ale oferowała korzyści, które w końcu przez lata nauczyła się
doceniać. Praca w dziale kulturalnym głęboko ją przekonała o słusz-
ności wyboru. Oddawała się całkowicie temu nudnemu i wygodnemu
życiu, sprawiało jej to w końcu pewną przyjemność i mogłoby tak
dalej trwać. Wszystko powinno było tak trwać.
Ale w Warszawie dokonał się w jej życiu całkowity przewrót.
Warszawa wszystko zmieniła.
16
Strona 17
- Jak się pani czuje?
- Dobrze.
- A jak on?
- Myślę, że dobrze.
- Świetnie. Ma mi pani coś do powiedzenia?
- Nic.
- Absolutnie nic?
- Przecież pani wie. To śmieszne.
- Miała pani widzieć się z nim w piątek. Dlaczego pani się z nim
nie spotkała? Co panią tak rozśmieszyło?
- Nic.
- No więc?
- Miał iść do lekarza.
- Tak pani powiedział?
- Tak. A nie poszedł?
- Proszę się tym nie zajmować. Co dokładnie powiedział?
- Powiedział po prostu, że musi iść do lekarza.
- Powiedział dlaczego?
- Nie.
- Nie pytała pani?
- Nie! Bolała go głowa, powiedział, że potrzebuje recepty czy coś
w tym rodzaju... To wszystko, naprawdę nic ważnego!
- Dobrze, niech będzie. Proszę się uspokoić, niech pani nie za-
pomina, gdzie jesteśmy.
- Słucham?
- Nie ma takiego zwyczaju, aby obwieszczać swe grzechy wszy-
stkim naokoło. Proszę mówić ciszej.
- …
- Dobrze... Przemyślała pani to, co mówiłam ostatnim razem?
- Tak.
- No i...
- I co?
- Co pani o tym myśli?
- Nie wiem.
- To mogłoby być właśnie to?
- Nie mam pojęcia. Możliwe.
- Ale pani w to nie wierzy.
- Nie.
17
Strona 18
- Dlaczego?
- Nie wiem.
- Nie wie pani?
- Nie.
- Będę bardzo wdzięczna, jeśli nie każe mi pani wyduszać każ-
dego słowa.
- A co mogę jeszcze powiedzieć? Nie wiem dlaczego! Czy mam
coś wymyślić?
- Kto wie, może w końcu dojdziemy do jakiegoś wniosku.
- Niech pani przestanie, proszę... Mówię, że nie wiem dlaczego.
Po prostu intuicja, nic innego. Możliwe zresztą, że się mylę... Nawet
na pewno. Cóż innego mogłoby to być? Jak gdyby cała ta historia nie
wystarczyła.
- Rzeczywiście, tak... Cokolwiek by jednak było, czy wydaje się
pani, że on jest w stanie nadal pracować, czy nie?
- Proszę mnie o to nie pytać.
- Muszę panią o to spytać.
- W takim razie odmawiam odpowiedzi.
- Odmawia pani?
- Tak.
- To też rodzaj odpowiedzi, czy pani tego chce, czy nie.
- Nie ma pani prawa, to nie tak!
- Niech pani nie będzie dzieckiem. Pani odpowiedź niczego nie
zmieni, oni już swoje wiedzą. Wszystko inne jest już tylko czystą for-
mą. Ani pani, ani ja nie możemy już teraz niczego zmienić. Teraz już
nie.
- Co to oznacza?
- Przecież pani doskonale zrozumiała.
- Nie rozumiem nic z tego, co pani mówi!
- Myślę, że jednak pani rozumie.
- …
- Bardzo mi przykro. Nie można już dłużej czekać.
- Kiedy?
- Natychmiast.
- Nienawidzę pani!
- Bardzo chciałabym wiedzieć, jak pani wygląda.
- Nienawidzę pani.
- Wiem. Mnie także się to zdarza.
Strona 19
2
Michael Deves odszedł od drzwi balkonowych, skąd mógł śledzić
manewry limuzyn ze znakami dyplomatycznymi, pozostawiające swą
zawartość - mężczyzn w ciemnych garniturach i kobiety z obnażony-
mi ramionami - przed willą Les Ormeaux, elegancką posiadłością z
końca XVIII wieku, siedzibą stałego przedstawicielstwa Francji przy
ONZ w Genewie.
Co się z nią dzieje?
Utorował sobie drogę w tłumie gości tłoczących się w salonie re-
zydencji.
W powietrzu unosiły się dźwięki muzyki Lully'ego, w kieliszkach
pienił się francuski szampan. Pośród rosnącego zgiełku rozmów tu i
tam wybuchały teraz kobiece śmiechy, głośne i dźwięczne. Przyjęcie
było w pełnym toku, wyglądało na udane. Oczekiwano ponad tysiąca
osób, można było się spodziewać, że prawie wszyscy przyjdą. Wieczór
urządzony został z okazji objęcia funkcji przez nowego francuskiego
przedstawiciela przy ONZ - podobno ma to być kobieta. Nawet gdyby
znalazł się dyplomata, na którym takie wydarzenie nie wywarłoby
specjalnego wrażenia, małżonka natychmiast przywołałaby go do
porządku, powodowana ogromną ciekawością ujrzenia „tej nowej”. A
także z chęci poczynienia obserwacji, które pozwoliłyby wymyślić
kilka żarcików mogących stanowić uzupełnienie portretu „nowej”, a
przydatnych podczas przyszłych wizyt w mieście. Poza tym było to
normalne przyjęcie dyplomatyczne podobne do wielu innych w Ge-
newie. Z wyjątkiem kwestii wypowiedzianych na osobności poufnym
19
Strona 20
tonem, okraszonych poważnymi minami, rozmawiano o rzeczach
najzupełniej obojętnych. Prawdopodobnie obowiązywało milczące
porozumienie, by nie poruszać tematów politycznych - jakby to było
oczywiste, iż dyplomaci potrzebują tego rodzaju chwili wytchnienia,
odpoczynku od międzynarodowych napięć. Równie oczywisty był
fakt, że przez resztę czasu sprawy te absorbowały ich aż do znużenia.
Michael przekroczył próg jednych z wielu szeroko otwartych
drzwi tarasowych; wszystkie wychodziły na czterohektarowy park
należący do rezydencji. Krążyły tam grupki gości, zwabionych ciepłą,
przyjemną pogodą. Był początek grudnia, ale już od kilku tygodni
kula ziemska jakby wstrzymała ruch, kołysana jedynie letnim powie-
trzem. Za wysokimi, posępnymi drzewami otaczającymi posiadłość,
ponad Jeziorem Genewskim widoczny był w poświacie księżyca Mont
Blanc.
Deves nie przejmował się widokami. Uważnie obserwował po ko-
lei, jedną po drugiej, grupki gości stojących na trawniku oświetlonym
a giorno.
Może tam była? Czy mógłby nie zauważyć jej wejścia w tłumie za-
proszonych osób? Wątpił w to. Nie przypuszczał też, by zjawiła się tu
jako pierwsza. Udał się jednak w kierunku bufetu przygotowanego
pod namiotem, nieco poniżej. Namiot, ustawiony przodem do jezio-
ra, zasłaniał wielu gości.
- Deves! Jesteś! - wykrzyknął - na widok Michaela bardzo ele-
gancki mężczyzna o jasnych włosach. - Nareszcie ktoś, kto mnie zro-
zumie!
Był to jeden z doradców przedstawicielstwa francuskiego, trzeci w
hierarchii. Darzył Devesa przyjaźnią, lecz Deves nigdy tak naprawdę
nie zrozumiał dlaczego.
- Co u ciebie słychać? - spytał Michael, z trudem ukrywając roz-
drażnienie. Ciągle przyglądał się gościom zgromadzonym przed bufe-
tem, ale tam jej nie było.
- Żartujesz, czy co?
- Nie, skąd.
- Przeprowadzam się, stary!
- Jak to? - spytał Michael z udawanym zainteresowaniem. Radca
wskazał wzrokiem niewielką grupę otaczającą ciemnowłosą kobietę,
20