13276

Szczegóły
Tytuł 13276
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13276 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13276 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13276 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wiktor Jerofiejew Życie z idiotą przełożyła Małgorzata Buchalik czytelnik 2005 Życie z idiotą Przyjaciele gratulowali mi idioty. To NIC TAKIEGO, mówili. Obejmowali, obściskiwali, całowali w policzki. Rzucałem niepewne uśmiechy, kręciło mi się w głowie, wirowały dłonie, roześmiane twarze; całowałem przyjaciół w policzki, obejmowałem ich i obściskiwałem. Buchały opary przyjaźni. W słodkawych oparach moja głowa była balonikiem, a tułów i nogi nitką przyczepioną do guzika marynarki. Podskakiwałem i mocno mną szarpało. Wiecie, dziwne uczucie. Obrzydliwy stan niestabilności. Takim zapamiętałem siebie w dniu ogłoszenia wyroku. Przyjaciele przyznali, że bali się najgorszego, że mieli wszelkie podstawy, żeby się bać najgorszego, a tu tymczasem, proszę - życie z idiotą; kara lekka, mało krępująca, właściwie żadna kara; oczywiście podejście zależy od podejścia, na przykład takie podejście z nowoczesnego punktu widzenia prowadzi wprost do wniosku, że może to jednak dowód jakiegoś zaufania (masz jeszcze szansę, jeszcze cię nie skreślamy!), nowa forma aktywnego uczestnic- twa, więc raczej zadanie niż kara. Misja. Tym bardziej, dodali przyjaciele, że przecież masz wybór. Oni właściwie zrobili ci łaskę... Nie brzmiało to dobrze: czy przyjaciele również robią mi łaskę? No niezła misja, mówię, też coś: życie z idiotą! Nie chcę niczyjej łaski! Widzicie, co chciałem powiedzieć. Oddajcie mi moją karę. To moja prywatna kara. I tylko mnie ją oceniać, a wy obejmujcie mnie i obściskujcie, i ja również obejmę was i obściskam. Tej zimy byłem nieufny, nieufny i niespokojny, a świat utknął w mojej nieufności i rozmywały się granice między przedmiotami; wszystko w słodkawym oparze. Przyjaciele znowu mnie całowali, ja całowałem przyjaciół, i tak żeśmy się całowali. Całując, mówili: stary, to przecież szczęście w nieszczęściu. Bo co tu gadać, współczucie zawsze ci jakoś marnie wychodziło - przyjaźnie kpili przyjaciele - zawsze miałeś z tym jakieś kłopoty. I moja nieszczęsna żona przytaknęła: zawsze. No, łaska boska - złapałem się za serce - łaska boska: wreszcie wiem, za co mnie skazali! Za to, że nie współczułem. Ryknęli śmiechem. Mam refleks, rozbawił nas ten mój żart. Wznieśliśmy toast. Jedliśmy dużo i smacznie. Raz trafiły się nawet jarząbki w śmietanie. I też zjedliśmy, a co. A czemu nie mielibyśmy zjeść sobie jarząbków w śmietanie? Jarząbki w śmietanie wyglądały jak żywe. Nie dyskutowałem z przyjaciółmi. Nie widziałem w tym sensu. Pracowałem nad swoim ideałem idioty. Nie chciałem brać byle jakiego, pierwszego z brzegu debila: tępa nalana twarz, zapluta broda, powykręcane dygocące ręce, mokre spodnie. Zwykła strata przestrzeni życiowej, nic więcej. Marzyła mi się całkiem inna patologia: patologia szlachetna i święta, narodowa w formie oraz treści. Na przykład stateczny a zmyślny starzec z bystrymi oczkami koloru spłowiałego nieba. Pije herbatę, zagryza cukrem, oblicze spokojnej czyste, i tylko w ataku szaleństwa wychodzi z niego sam diabeł. Ambiwalentny staruszek, jak się patrzy. Niekłopotliwy, długo nie pożyje. A z debilem za dużo zachodu. Opluje się toto, oślini... No dobrze, może ten mój ideał nie był taki znowu całkiem mój - bez zapożyczeń przecież się nie obyło: stały mi przed oczami dziady proszalne z podmoskiewskich cerkwi, a i literaturę wszyscy ssiemy z mlekiem matki... Tylko że ja nie chciałem bić z tego mleka piany! Chciałem wybrać staruszka (skoro już miałem wybór) nie do eksperymentu i nie do jakichś abstrakcyjnych badań, ani do analizy chemicznej wyż. wym. mleka matki - tamtej pamiętnej zimy wywietrzał mi już z głowy polemiczny zapał. Chciałem świętego szaleńca, i to nie dla rozrywki (patrz: Pascal), a z wewnętrznej potrzeby, na rachunek sumienia. Dzisiaj takie czasy, że strach żyć! No i proszę, więc w końcu wykrztusiłem to z siebie. Państwo łaskawie wybaczą. Miałem wtedy całkiem nowiutką i całkiem znośną żonę. A stara zmarła. Na szkarlatynę. Źle ją zdiagnozowali i źle leczyli. I zmarła. Jestem wdowcem. A nowa też zmarła. Biedna kobieta! Tak lubiła Prousta! Czytałaby sobie Prousta do szczęśliwej starości i dusiła mi rydze w śmietanie! A tymczasem bestialsko ją zamordowano... Czasami mylą mi się zmarłe żony. Czasami łapię się za głowę: poczekaj, a ta pierwsza nie lubiła Prousta? Ogarnia mnie przerażenie: chyba obie lubiły... Wowa wbiegł do pokoju, dzierżąc w dłoni ogromne nożyce: sekator, którym ona - a przywiozła sekator z NRD- porcjowała dziczyznę. To był jej ukochany sekator. Wowa używał go do obcinania paznokci u nóg. Jaka pani domu zgodzi się na coś takiego? Więc wyobraźcie sobie, Wowa wpada do pokoju, szczęka sekatorem, a ja siedzę, wychudzony i goły, i piję, jak dziecko, sok pomidorowy... Wowa złapał żonę za włosy, rzucił na brudny dywan i zaczął urzynać jej głowę. Minę miał przy tym nieco przemądrzałą. Byłem tak podniecony, tak podniecony, tak podskakiwałem w fotelu, że cały oblałem się sokiem pomidorowym. Biłem się w pierś i wołałem, żeby Wowa obciął mi rozpalone organy. Wowa, tnij, już nie mogę! Wowa był zajęty i nawet się nie odwrócił. - Ech - krzyknął w końcu i z przemądrzałą miną pokazał mi trofeum: jej głowę. Siedziałem oblany sokiem i spermą. Znowu zostałem wdowcem. Ech, Wowa, Wowa! Gdzieżeś ty teraz, Wowa? Gdzie? Moje zmęczone serce podpowiada, że wciąż jeszcze żyjesz. Wszystkich przeżyjesz, kochany mój wariacie. Diabli cię nie wezmą. U kogo teraz robisz za idiotę? Jak cię traktują? Nie biją? Bo mnie, i owszem, biją. Takie, wiesz, Wowa, bydlę. Przedstawia się Craig Benson, ale coś mi wygląda, że to jakiś Cygan, ma złoty ząb, a trafiłem do niego, Wowa, w charakterze doli z jakiegoś przekrętu. To wariat, Wowa. Wiem to. Chociaż jaki tam wariat, nieopierzony amator, nie to, co my, dumny klan profesjonalistów! Żegnaj, Wowa. To ja, ja - twój syn. A zatem, miły czytelniku, pozwól łaskawie, że wrócę do opisu opisywanych wydarzeń. Bo jestem literatem i w końcu mam swój honor, i nie dam tak łatwo skrzywdzić mojego czytelnika. Opowiem wam teraz, jakie piękne jest życie. Śnieg, słońce, niebieskie cienie osik. Minus trzydzieści pięć stopni. Ciałka zamarzniętych dzieciaków. Cisza. Tylko czasami, jakby całkiem przypadkiem, z mocarnej łapy królewskiego świerka, świadka mongolskich najazdów na Ruś, świerka praojca i męczennika, świerka obrońcy i opiekuna, korzeniami na wieki wrośniętego w ojczystą ziemię, spadnie szyszka, z wyglądu nader podobna, jak zauważy bystry miłośnik przyrody, do brązowej kiełbaski psiego gówna, spadnie świerkowa szyszka na śnieg, uniosą się miriady ledwie dostrzegalnych gołym okiem śnieżynek, jakby bajkowy gość sypnął wam w oczy brylantowym pyłem, sypnął i rozwiał się w mroźnym powietrzu, a wy ciągle stoicie cali zachwyceni, zaczarowani tym cudownym zjawiskiem, stoicie i ani drgniecie, i czekacie, co się wydarzy dalej, a stadko niewielkich śpiewających ptaszków z rodziny wróblowatych też oczywiście zaraz się melduje, i już szczebioce, dogaduje, rozmawia w swoim śmiesznym, niezrozumiałym dla człowieka narzeczu, jakby tu przyleciało na ważną naradę w jakiejś pilnej sprawie. Szczebiocą stateczne, czerwone na brzuszkach samce, wpadają sobie w szczebiot, o proszę, tamte dwa chyba wzięły się za czuby, machają na siebie skrzydłami, a inne chyba z nich kpią i temperują kłótników - tak na naradzie w gabinecie dyrektora kombinatu metalurgicznego rzucają się nagle na siebie, jak koguty, dwaj młodzi majstrzy, w gorącej wodzie kąpani, i jeden krzyczy: „Zawalasz mi plan!”, a drugi: „Przez ciebie wyrzucą mnie z partii!” - ale dyrektor, który słyszał niejedną już pyskówkę, postuka ołówkiem w biurko, a przedstawicielka komitetu rejonowego, ta pod oknem, w skromnej garsonce, wybuchnie dźwięcznym basowym rechotem - i proszę: dawnym kolegom ze studiów, ulubieńcom i durnie zakładu, też już robi się głupio i popychani przez kolegów podchodzą do siebie, zmieszani, zawstydzeni, z wypiekami na twarzach, rzucają się sobie w ramiona, a dyrektor nie potrafi już ukryć wzruszenia i mówi: „Ech wy, smyki!”, i dzwoni do Moskwy; i, jeśli jesteś bystrym fenologiem, a nie zwykłym zagubionym i zmarzniętym na kość narciarzem, który, jak onanista o piździe, marzy tylko o jednym: byle szybciej wyjść na jakąś ścieżkę, wiodącą na przystanek autobusowy, i znaleźć się już w mieście, z dala od łona przyrody, z pewnością zauważysz, że również gile mają swojego dyrektora, który cieszy się niepodważalnym au- torytetem pośród wróblowatych, i wystarczy, że machnie skrzydełkiem, i zaraz cichną wszelkie spory, a wówczas on wygłasza swoją opinię na temat, tak to ujmijmy, ornitoprocesu lotu: jest tak a tak, koledzy, proszę, lecimy dalej- i gile zerwą się do lotu, i wzlecą, i z ciekawskimi, z wio- sennymi nieomal twarzami zapikują i wydziobią ci zachwycone oczy bystrego fenologa. Tak też i mój Marej Mareicz musiał w końcu kiedyś za wszystko zapłacić. Koniec strugania idioty! Męczyła mnie i prześladowała wizja balonika na nitce, przyczepionej do guzika marynarki w kratę. Czy szukałem innego punktu zaczepienia? Nie, to nie takie proste. Owszem, zamierzałem utłuc mojego świętego starca w moździerzu, jak złoty korzeń, uwarzyć z niego życiodajny odwar, ale to przecież nie znaczy, że chciałem odlecieć czy raczej zeskoczyć wprost na rynek Nowej Jerozolimy, gdzie, jak pisze radziecki poeta półcerkiewny: Rosyjska dusza całuje Boga w usta... Paskudne słowa, między nami mówiąc. O nie, nie kusiły mnie świętokradcze akty. Estetyka, jak to mówią, stanęła okoniem. Estetyka zapędziła mnie w ucho igielne. Nie mieściłem się w nim za żadne skarby świata. Przyszedłem w gości do poety. A ty, mówię, jakim cudem przelazłeś? No powiedz coś, mówię, podziel się z kolegą, odpowiedz, mówię, jak cię pytam. A ten tylko głupio chichoce: pożycz, mówi, pięć rubli, lepiej się napijemy. Rozpiliśmy flaszkę, zakąsili sałatką jarzynową. Wiesz, mówię, żona zmarła mi na szkarlatynę. Myślisz, że spotkam się z żoną moją Maszą? Spotkasz się - chichoce głupio - na pewno się spotkasz, nie chrzań... I wtedy się zaczęło! Żołądek usiłował dojść do ładu z sałatką. Sałatka usiłowała dojść do ładu z żołądkiem. Stanęło na brudnym kompromisie. Poza tym bardzo a bardzo chciałem już zwariować, można powiedzieć, że wręcz gorąco pragnąłem zwariować, i miałem w tym względzie plany względem starca, bardzo liczyłem na Mareja Mareicza. Chciałem otóż dostać manii, kota albo hyzia - a potem się zobaczy. I w sumie wszystko poszło jak należy. Dostałem i z miejsca całkiem mnie rozwaliło. I to jak! Do dzisiaj nie mogę się pozbierać. Ha ha ha! Ale kochany Craig nade mną czuwa. Pracuje nade mną. Stale. Dzięki niemu znowu chwytam za pióro. Zbliżyłem się do prawdy. I wcale nie żałuję, że mnie rozwaliło; rozwaliło - i dobrze, i świetnie! NICZEGO NIE ŻAŁUJĘ. No dobrze, jasne, żal mi wybitych zębów i bestialsko zabitej, jak jej tam, nie pamiętam. Dziury w pamięci. Szybko zbliżam się do prawdy, stąd dziury. Ale pamiętam, to akurat pamiętam, jak Wowa urżnął jej sekatorem głowę. Dla mojej rozbitej pamięci to jak latarnia w mroku. Stoimy z Wową w świetle tej latarni. Goli, podnieceni, zakochani w sobie mężczyźni. Żywy pomnik. Moja nowiutka żona sama jest sobie winna, że wybrałem Wowę. Później mówiła, że gdyby pojechała ze mną, wybrałaby kogokolwiek, byle tylko nie Wowę, że na Wowę nigdy by się nie zgodziła, groziłaby histerią, ale nie pojechała, bo jej się nie chciało z racji silnego mrozu oraz wiatru, wiatru od Oceanu Lodowatego mianowicie, więc wsiadłem do taksówki i na wybory wybrałem się całkiem sam. Stróż przywitał mnie wrednie, kaskadą kacowych przekleństw. - Trzeba było przyjść wcześniej. Teraz już zamknięte. Spojrzałem na zegarek. Wpół do dziesiątej rano. Byłem zaskoczony. - A ja myślałem, że wręcz odwrotnie, jeszcze pan nie otworzył - powiedziałem, krzywiąc się uprzejmie. - Myślałem! - fuknął. - Już ty lepiej nie myśl. Rób, co trzeba, i nie myśl! I poszedł sobie, skrzypiąc po śniegu ogromniastymi czarnymi walonkami. Młodszy stopniem. Facet z awansu społecznego. Tacy z awansu nie wiedzieć czemu zawsze mieli do mnie mnóstwo jakichś „ale”, mój wygląd czemuś ich drażnił, na mój widok dostawali drgawek i mdłości, jak po szklance boryga albo spotkaniu oko w oko z ewidentnym Żydem. Przywykłem i już mnie to nawet nie ruszało, nie podlizywałem się więcej, jak kiedyś: a niby jak, chłopaki? Ja niby nie jestem swój? Jestem swój czystej krwi, żadnej tam, kurwa, błękitnej... Wzruszyłem ramionami i poszedłem za stróżem, wołając, że dam mu na flaszkę. Przystanął niezdecydowany, rozważał, co go bardziej pociąga: władza nade mną czy wódka. Szybko dorzuciłem kolejne pół litra. Aż mu oczy rozbłysły. I wtedy chwycił mnie atak - ale nie zrozumienia czy współczucia, o nie, nic w tym rodzaju - chwycił mnie atak ostrej, nierosyjskiej złości... „To coś nowego - pomyślałem i zrobiło mi się nieswojo. - Czyżbym się spóźnił z Marejem Mareiczem?” - Idziemy! - mruknął ponuro stróż. - Idziemy! - mruknął ponuro wyrodek. I poszliśmy. To była wielka sala w piwnicy, zalana przytłumionym czerwonym światłem. Na ławkach pod ścianami siedziało mnóstwo idiotów. Inni snuli się po pomieszczeniu, rozgarniając czołem gęste gorące powietrze. Każdy był zajęty swoimi sprawami, swoimi myślami, i nikt nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi. Razem do kupy było ich koło setki. - Dobra, którego bierzesz? - zapytał zniecierpliwiony. - Poczekaj - powiedziałem i wolno, walcząc z gorącem, przewędrowałem wzdłuż ławek. Nazbierało się tutaj najróżniejszych: starzy i młodzi, wychudzone zdechlaki i krzepkie oprychy, markotne mięczaki, choleryczne raptusy i otępiałe kloce. Jedni mamrotali, inni wyli, jeszcze inni śpiewali, spali, wyżerali z misek jakąś breję, a także: uśmiechali się, gapili wprost przed siebie, kwękali, kaprysili, prychali, łapali pchły, walili konia i ślinili się, a co poniektórzy leżeli związani w kącie, za karę. Pośrodku sali dwaj młodzi, krępi majstrzy - moi przyjaciele z homeryckiego porównania - bezszelestnie wirowali w walcu, wpa- trując się sobie w oczy z ociężałym poczuciem nieziemskiej rozkoszy. Halucynacja wbiła mnie w posadzkę; czułem się nieswojo. Byle szybciej stąd uciec! - Może weźmiesz tego? - zapytał stróż, wyrastając koło mnie. Trzymał za rękę rozkojarzonego draba o całkiem luźnych mięśniach twarzy. Po twarzy nieustannie przebiegały mu, jedna po drugiej, miny wyrażające zachwyt własną osobą (czysty duce!), rozpacz, strach, pokorę, rozczulenie i Bóg jeden wie, co jeszcze. Stróż zarechotał ochryple. Widać tylko żartował. - A nie masz tu świętych szaleńców? - zapytałem, odpowiadając na żart domyślnym uśmiechem. - Wszyscy tutaj są święci i wszyscy szaleni - powiedział zdumiony stróż. - Widzisz, chciałbym takiego naprawdę świętego... - Gdzie szczasz, chamie jeden! - ryknął stróż i skoczył powstrzymać delikwenta. Ruszyłem na poszukiwanie swojego świętego, ale rozpraszało mnie czy to paskudne czerwone oświetlenie, wyostrzające potworność tych twarzy, czy może fizyczna różnorodność idiotyzmu, albo zwyczaj- nie zgłupiałem w tym zaduchu - nigdzie nie było Mareja Mareicza... Zatrzymałem spojrzenie na wysokim, trzynastoletnim chłopcu. Siedział na ławce, oplatał się rękami i śpiewał szyderczym falsetem: Stała sobie w polu brzoza, Stała brzoza sobie w polu, Lu li, Lu li, brzoza stała.. Czerwone włosy opadały mu na oczy. Nie wiedzieć czemu pomyślałem, że jest ślepy, ale pochwycił moje spojrzenie i uśmiechnął się. Lu li, Lu li, brzoza stała... Miał wysokie, całkiem ludzkie czoło, i tylko odstające uszy nie pasowały do portretu, który zdążyłem już narysować sobie w głowie. - Tego nie bierz! - krzyknął z daleka stróż. - Dlaczego? - byłem zły i zdecydowany wyzwolić chłopaka. - Bo gryzie - powiedział stróż. - Nie szkodzi - uciąłem lodowato. Stróż awansował na mego osobistego wroga. - A! A! A! -wrzeszczę. Chłopak jaszczurczym ruchem śmignął z ławki i ukąsił mnie w łydkę. - A! A! A! - wrzeszczę. Z oczu płyną mi łzy. Padam w objęcia stróża, ten podtrzymuje mnie i pacyfikuje chłopaka z rozmachu kopiąc go walonkiem w żołądek. Wariaci gromadzą się dookoła nas i przyglądają mi się z ogromnym współczuciem - wyraźnie dostają w kość, bo są wariatami i nie znają umiaru. - Na miejsca! - krzyknął stróż i wszyscy się rozeszli. Chłopak leżał na podłodze, trzymał się oburącz za brzuch i śpiewał o brzozie. - Mówiłem, że gryzie - warczał stróż, odciągając mnie dalej w głąb sali. - Ciężką masz pracę - powiedziałem, mocno utykając na pokąsaną nogę, i pomyślałem: „Jestem skazany i będę żył z idiotą, a ten żyje z całą setką... za jakie grzechy? I za jakie pieniądze?” - Boją się mnie - wyszczerzył zęby stróż w dumnym uśmiechu młodszego stopniem nadzorcy. Wowa spacerował po sali, cały nastroszony. Ręce założył za plecy: pięć kroków naprzód - ostry zwrot na pięcie, pięć kroków w tył - i znów ostry zwrot. Był w rozdeptanych kapciach, więc szurał nogami, za to pod krawatem, i do tego zegarek, schludnie przystrzyżona bródka plus wąsiki - typ prowincjonalnego wykładowcy akademickiego, który dopiero co rozmienił pięćdziesiąt kopiejek. Są tacy belfrzy, zakładnicy własnych fantazji, gotowi dla sprawy choćby się udławić. Wymierający gatunek, który wkrótce zastąpią bezideowcy i nieudacznicy, wyprą męczenników fantazji; nieudacznicy tryumfują, PO PÓŁ I ŁUPIEŻ, oto ich dewiza, a Wowę zagnali do lochu, pod skrzydła młodszego stopniem. Patrzyłem na niego z ciekawością. Nie reagował. Był pochłonięty dyskusją z niewidzialnym oponentem, a ten irytował go arcygłupim ciągiem ohydy, arcyohydnym stekiem głupot, i wypukłe czoło polemisty otaczała rozpłomieniona fantazja. - Kogoś ty wybrał? Chyba zwariowałeś! - wpadła w przerażenie moja nowiutka żona. - Ma czaszkę degenerata. - Tę czaszkę spłaszczyła siła fantazji - powiedziałem. - Zresztą wygląda całkiem jak Sokrates. - I skąd on jest, z Baszkirii? - zapytała żona z czysto kobiecym wstrętem. - Bo w każdym razie nie z Rosji -dodała zniesmaczona. - Zaraz usłyszy i jeszcze się obrazi - powiedziałem, zerkając w stronę kuchni; za przeszklonymi drzwiami Wowa wsuwał kanapkę z szynką. - Nienawidzę go - powiedziała żona. - Jedź, wymień na innego... Błagam cię, jedź i wymień... Chyba już przeczuwała, że Wowa koniec końców urżnie jej głowę sekatorem. Wzruszyłem ramionami. - Otwórz usta! - polecił stróż. Wowa zatrzymał się i skwapliwie otworzył usta. - Usłuchany - pochwalił mój wybór stróż. - Usłuchany i bystry. - Skąd wiesz? - zapytałem i również zajrzałem w usta marzyciela. -Jak skąd wiem? Żadna sztuka. Widzisz: otworzył usta. - Jak pan się nazywa? - zapytałem marzyciela. - Ech! - westchnął marzyciel, jakby skarżąc się na ciężkie życie w bladoczerwonym świetle. Miał uroczą łysinę. - No nic, zapomniało mu się - wziął go w obronę stróż. - Potem sobie przypomni. Każdemu się może zdarzyć... Wziął człowiek i zapomniał... - Ech! - westchnął znowu marzyciel. - Jakiś niezbyt rozmowny - rzuciłem. - Jeszcze się rozgada - obiecał stróż. - Już ja go znam. Czasem jak zacznie nawijać. O wysokich materiach. Aż się nie mogę nadziwić... Cwany lis z tego stróża! Wiedział, na co mnie kupić! Cwany... Ruszyłem do wyjścia marynarskim krokiem, szeroko stawiając nogi, żeby czasem nie upaść, tak koszmarnie kręciło mi się w głowie. Wyszliśmy na świeże powietrze. Tu czekała nas jeszcze miła niespodzianka: resztki włosów, bródka i wąsiki marzyciela okazały się rude. Rudzielec! Co za szczęście! Staliśmy na progu nowego życia. Złożyłem podpis w wyświechtanym szkolnym zeszycie i hojnie wynagrodziłem stróża. - Czym go karmić? - spytałem zatroskany, jak chłopiec, który właśnie kupił rybkę w sklepie zoologicznym. - Gównem! - zarechotał stróż. Rozstaliśmy się w przyjaźni. Gdybym wiedział... Ale milczę! Nic już nie mówię! Ludzie, kochałem was. Była taka historia. Wowa, szczęście moje, gdzie jesteś? Wszystko rozkradli, Wowa, rozkradli i sprzedali. Tak wziąłem Wowę. A teraz, miły czytelniku, opowiem, jak Wowa wziął mnie. Stało się to nie od razu, nie zaraz, a po długim, pięknym oblężeniu. Z początku Wowa był bardzo spokojny: szurał kapciami i jadł. Lubił wypić do śniadania butelkę kefiru, podjeść twarożku, siedzi sobie grzecznie w naszej małej kuchni i przeżuwa, a potem szura kapciami po pokoju: pięć kroków naprzód, pięć w tył, i z powrotem do kuchni: tu skubnie kiełbaski, tam plasterek szynki. Kiedy jadł, spojrzenie robiło mu się jakieś kocie, niedobre, ale sam bez pytania nic nie brał, po lodówce nie szperał. Stróż zrobił mnie w balona. Wowa nadal nie mówił. Pozostał wielkim milczkiem i nie używał żadnych słów poza swoim „ech”. Niejednokrotnie próbowałem do niego zagadać, pytałem, kim jest, skąd pochodzi, gdzie i co wykładał - zżyłem się zmyślą, że jest profesorem - nawet rozpościerałem przed nim mapę ZSRR, żeby pokazał mi swoje okolice, ale Wowa bezmyślnie wodził palcem po mapie, cicho wzdychał i równie cicho buczał. Z bólem serca dałem sobie spokój, nie męczyłem go więcej, a on zamknął się w sobie. Jednak coś w nim, widać, dojrzewało, jakieś myśli, jakieś marzenia zatruwały mu życie: jęczał po nocach, często budził się i godzinami siedział w ciemnościach na tapczanie, mrużąc i bez tego już wiecznie zmrużone oczy i podpierając pięścią swoją rudą brodę. - Czemu nie śpisz? - zaglądałem do niego z sąsiedniego pokoju. - Ech! - odpowiadał marzycielsko Wowa. - Ech! Marzyłem, że odgadnę jego marzenia. Wieczorami, żeby zwalczyć bezsenność, spacerowaliśmy po zaśnieżonych ulicach. Wowa bystro spoglądał na przechodniów. Ci nie wiedzieć czemu bali się go, odwracali wzrok, a potem patrzyli za siebie. Niespokojne, rzekłbym nawet: ogarnięte paniką twarze. Dlaczego? Dlaczego Wowa tak działał na beztroskich wieczornych przechodniów? Gubiłem się w domysłach. Mijały tygodnie. Wszystko było jak dawniej: nowiutka niezadowolona żona, potulny Wowa i ja - w sumie świetny facet... Pewnego razu po powrocie do domu zastałem taką scenę: Wowa siedzi na podłodze w kuchni w wielkiej kałuży mleka, pośród stert wyciągniętych z lodówki wiktuałów; siedzi i żre jak leci: ugryzie kawał sera, wsadzi łapę do słoja z sałatką, chrupnie wafelek, sięgnie po kiełbasę, a pęto kiełbasy, widzę, grubo posmarował dżemem jagodowym. Siedzi radosny, zadowolony z życia. Nawrzeszczałem na niego - zmarszczył brwi, poszedł położyć się na tapczan i bez najmniejszych oznak skruchy szybko zasnął. Żona wpadła w histerię. - Wiedziałam - mówiła przez łzy z jakąś wredną satysfakcją. - Od razu wiedziałam! Zadzwoniłem do przyjaciół. Zmartwili się. Zbulwersowali. Całowali mnie przez telefon, mówili: „Trzymaj się!” Zapraszali na pizzę. „Pizza-zza pi-pie-ca!” - podśpiewywał przyjaciel. Okropnie się śmiałem. Kilka dni później Wowa porwał książki. Porwał, lekką ręką licząc, połowę mojej kompletowanej latami biblioteki; strzępy ukochanych lektur wylądowały w łazience i klozecie. Co tam klozet! Całe mieszkanie tonęło w bluźnierczym confetti. - I po co to zrobiłeś? - wrzasnąłem zrozpaczony. - Ech! - westchnął smętnie Wowa. Ale widziałem, że jest szczęśliwy, po jego oczach widziałem, po rudych bezczelnych oczach. - Idiota! - zawyłem. Ze zrozumieniem pokiwał czaszką degenerata. - Skoro rozumiesz, jaki z ciebie idiota - powiedziałem wściekły - to żaden z ciebie idiota, jesteś po prostu pospolity łajdak. - Chodź go zwiążemy - zaproponowała żona, również niepocieszona: Wowa porwał Prousta. - Zwiążmy tego łajdaka! Wowa zaskowyczał. - Lepiej od razu zabić - powiedziałem grobowo poważnym tonem. Wowa znów zaskowyczał. Żonę też przeraziła moja propozycja. Wszyscy troje byliśmy przerażeni i nikt z nas nie wiedział, co robić. Ogłosiłem stan wyjątkowy. Objąłem Wowę surowym nadzorem. Trochę spuścił z tonu, ale nie na długo; zmienił tylko taktykę. Z domu niepostrzeżenie znikały różne przedmioty: koszule, buty, szczoteczki do zębów i sztućce. Aż nagle, któregoś pięknego dnia, zrobił na środku pokoju wielką kupę, a potem już poszedł na całość: rozmazywał kał po ścianach, zrywał tapety, sikał do lodówki, niszczył nożem parkiet i meble. Pierdział i warcholił. Obnażył się, chodził nagi: pięć kroków naprzód, pięć w tył, świecił rudym włosiem i wychodziło coś kompletnie nieprawdopodobnego: potężna bordowo żylasta dżdżownica ryjąca w jesiennym trawniku... Wowa był silny i gwizdał na mój stan wyjątkowy. W końcu sam wypowiedział nam wojnę: mi - najspokojniejszemu pod słońcem człowiekowi, zdeklarowanemu pacyfiście, który ostatni raz bił się w siódmej klasie, albo i nawet w piątej, i mojej nowiutkiej żonie, miłośniczce Prousta i niewinnych domowych rozkoszy, na tle których bordowo żylasta zjawa urastała do rozmiarów kryzysu sodomskiego. Wowa rozbił telefon. Urwała się łączność ze światem. Zabarykadowaliśmy się w swoim pokoju i zapadła cisza- cisza, ale nie zgoda. Kłóciliśmy się z żoną. Wspólne nieszczęście zamiast scalić nasz związek, szybko go rozbiło. Żona była zupełnie nie do wytrzymania. Ja również podupadłem na duchu. Gubiłem się w domysłach. Dlaczego Wowa zrobił się taki nieznośny? Dlaczego wybuchł, jak bomba z opóźnionym zapłonem? A może tam, w piwnicy, przerabiają idiotów na katów? Albo to tylko mój pech, moje głupie szczęście - że akurat trafiłem na taki unikat?! Czyżby czysty przypadek? - Jak mogłeś go wybrać? - powtarzała żona. Za ścianą szalał Wowa. Ale dlaczego przechodnie wiedzieli więcej ode mnie, dlaczego odwracali wzrok na widok Wowy, jakby znali skądś jego mordę, jakby przywodziła im na myśl jakieś koszmarne wspomnienia? Nic już nie rozumiałem. Rozległ się huk. Brzęk szkła. To żyrandol. - Boże, za co ja tak cierpię? - wyszeptała żona. - Czyli co, też uważasz, że to moja wina?! - zawołałem. - Zmarnowałeś mi życie - zjeżyła się żona. - Nie chcę! Nie życzę sobie! Nie! Ty potworze! - Ja jestem potwór? Ty suko! Jak cito przeszło przez gardło! A czasami mówiła: - No, zrób coś wreszcie! No, proszę... No i w końcu zrobiłem. W nocy Wowa dobijał się do drzwi naszego pokoju i wył jak potępiony. Spod drzwi zalatywało kałem i spermą (ostatnimi czasy Wowa masturbował się zażarcie, jak małolat). Zachrypiał. Wyskoczyłem z łóżka i ruszyłem do drzwi. Stał przede mną, rozmazując rękami nasienie po rudej piersi. - Zabiję cię, sukinsynu! - wrzasnąłem w nieogolony pysk, wykrzywiony obrzydliwym spazmem. Poczułem na ramieniu potężną lepką łapę. Wowa odrzucił mnie na bok, jak pudla miniaturkę. Uderzyłem głową o ścianę i upadłem. Sprawnie złapał mnie za nogi i wywlókł z sypialni. Chciałem... - szczęknął zamek. Waliłem pięściami w drzwi. W odpowiedzi na krzyki żony waliłem pięściami w drzwi. Imienia nie pamiętam. Jak mogłem zapomnieć imię? Dziury... Pobiegłem do kuchni po nóż do krojenia chleba, dźgałem nim drzwi i słyszałem rozdzierające krzyki, coraz głośniejsze, krzyczeli oboje: żona i Wowa, krzyczeli rozdzierająco, tak jakbym dźgał nożem nie drzwi, ale ich ciała, i nagle wszystko ucichło, wszystko się uspokoiło - była głęboka, pusta noc- więc odrzuciłem nóż i poszedłem do łazienki, żeby wziąć zimny prysznic. Rano żona weszła do kuchni. Długi, pomarańczowy szlafrok frotte z kapturem. Spojrzałem na jej bladą, rozkojarzoną twarz. - Nieprawdopodobne - powiedziała, siadając na taborecie. Sięgnęła po papierosa. Biedna, trzęsły się jej ręce. Skinąłem głową, a potem nie wytrzymałem i wybuchnąłem śmiechem. Wowa zdecydowanie bardziej zaczął dbać o higienę i prawie już nie srał na podłogę. Przestał chodzić goły, nie czuł teraz takiej potrzeby, a rano, pogwizdując, golił muskularne policzki. Żona kupiła mu różową koszulę i podarowała swój beżowy fular. Na spacery z żoną Wowa wychodził w filcowym kapeluszu. Życie potoczyło się zwykłą koleją. Spałem na tapczanie; zatykałem uszy watą. Rano budził mnie zapach kawy. Żona robiła śniadanie. Szlafrok z kapturem. Kawę piliśmy we troje. Któregoś dnia Wowa przyniósł mi bukiecik fiołków. Pachniało wiosną. Ulice błyszczały w słońcu. Cienie były czarne, nie niebieskie, jak w styczniu. Bukiecik fiołków z targu. - To miło z twojej strony - powiedziałem, ujęty uroczym gestem. - Ech! - krzyknął radośnie Wowa. Na wiosnę kupiłem mu lekki węgierski płaszcz - niech sobie poszpanuje! A w antykwariacie nabyłem mnóstwo Prousta. Wdzięczna żona zatapiała się czasami w lekturze. Potem Wowa przyniósł mi tulipany. - Wzruszający jest, prawda? - zapytała żona. Potem jakieś dziwne kwiaty, podobne do ptasich głów. Potem znów tulipany, tulipany, tulipany. Różowe, czerwone, żółte. - Dlaczego on daje kwiaty to b je? - A co, jesteś zazdrosna? Wowa pomógł mi zawiesić nowy żyrandol. Okazał się całkiem sensownym pomocnikiem. - Powiedz no, Wowa - zapytałem - jak to w końcu jest z tobą, byłeś kiedyś profesorem? - Nie obrażaj go - powiedziała żona. - Bo się nabawi traumy. Wowa podszedł do żony i przyłożył jej w ucho. I był zadowolony. Tak zawiązała się nasza męska przyjaźń. Ale nocami należeli tylko do siebie, więc dalej zatykałem uszy watą. - Znowu tulipany! - wołała żona. - Sympatyczny chłopak - powiedziałem. - Uważaj, żeby cię czasem nie przerżnął - kpiła obrażona. - Uważaj, żeby cię czasem nie przestał rżnąć - kpiłem w odpowiedzi. Za oknami był maj. Wowa rozmawiał ze mną językiem kwiatów. - Jestem w ciąży - powiedziała żona. Stała w pomarańczowym szlafroku frotte z kapturem, i pomyślałem: są takie kwiatki, jak im tam, aksamitki? I znowu papieros drżał jej w palcach. Wowa spał, rozciągnięty na łóżku w błogim zapomnieniu. - To dziwne, że zaszłam w ciążę - zwierzała się żona. -Wiesz, Wowa ma ciekawe preferencje. Szanowałam je i, nie ukrywam, w pełni się dostosowałam, ale przecież ciąża była wykluczona!... - Życie z idiotą jest pełne niespodzianek - rzuciłem dobrodusznie. - On nie jest idiotą! - wybuchnęła żona. - To ty jesteś idiotą - ty! ty! Idiota, z tą swoją ironią, z tymi swoimi przyjaciółmi, z tą swoją nieczułością i pogardą dla wszystkich... A on jest czysty! Niewinny! Taki uduchowiony! Z nim czuję się kobietą, z nim poczuję się matką! Kocham go. Urodzę mu dziecko. I żebyś mi się więcej nie ważył przyjmować od niego kwiatów! Wybuchnęła płaczem. - Bełkot - powiedziałem. - Bezsensowny, histeryczny bełkot. Bełkot bezradnej, zagubionej baby. Posłuchaj tylko, co mówisz!... Dziecko! Pewnie, urodzisz mu dziecko, czy ja mam coś przeciwko?! - wrzeszczałem. - Śmiało, niech ci idzie na zdrowie!... Wieczorem widziałem, jak Wowa czule głaszcze jej brzuch. Gruchali sobie i planowali przyszłość. A potem długo się rżnęli, całą noc aż do rana. - Ech! - dziarsko krzyczał Wowa. - Ech! - dziarsko wtórowała mu żona. Byłem zaintrygowany. Do jakich to preferencji Wowy dostosowuje się moja własna żona? No i jak znakomicie umie już krzyczeć - pomyślałem a propos preferencji, ale że byłem mało domyślny i niewinny, jak to inteligent, zasnąłem, pozostawiając tę kwestię otwartą. Potem żona zrobiła skrobankę i wróciła do domu, wstrząśnięta bezwstydem i zwyrodnieniem kobiet, które wraz z nią poddawały się tej jakże szybko wchodzącej do literackiego obiegu procedurze - „nawet sobie nie wyobrażasz!” - na co odpowiedziałem: „nic mnie tonie obchodzi”, a do Wowy nie od razu dotarło, że zrobiła skrobankę, ciągle uparcie głaskał ją po brzuchu, po pustym, wyskrobanym brzuchu, który przypominał golony łeb rekruta, to było strasznie zabawne, aż się turlałem ze śmiechu. A potem Wowa zrozumiał, co się stało z jego młodym, dlaczego nie daje więcej znaków życia, w końcu dotarło do durnia, że brzuch jest już pusty, i wtedy Wowa bardzo się zdenerwował i w nocy pobił żonę. Obudziłem się mimo waty w uszach. Leżałem i słuchałem, jak ją bije. Bił ją mocno, solidnie, pięściami, a ona tylko skamlała, jak oddana suka, która rozumie, że skoro biją, jest za co. Było mi jej żal. Rano Wowa przyniósł mi wiązankę goździków. Siedziałem w wannie z namydloną głowa i rozmyślałem o sensie życia. Nie chciałem umierać. Wrzucił goździki do wody. Wielkie, przejrzałe główki kwiatów nasadzone na cieniutkie łodyżki z przegubami pływały sobie dookoła mnie. Zrobiło mi się wstyd i zasłoniłem się ręką. Wowa ojcowskim gestem pogłaskał mnie po namydlonej głowie, a potem schylił się i pocałował w ramię. Broda była kłująca. Łaskotało. Nie wiedziałem, jak się zachować. Ogarnął mnie wstydliwy niepokój i powiedziałem: - No, idź już. Nawet nie drgnął. Goździki pływały i kaleczyły mi serce. Spłukałem szampon i zacząłem wyławiać je z wody. - Ech - powiedział Wowa dziwnym głosem i nagle, poprzez kwiaty, zobaczyłem konkretne bordowo żylaste kształty. Były obrzydliwe, kształty oczywiście, były tak obrzydliwe, bezczelnej materialne, że wyglądały całkiem pociągająco, dziko i zbójecko, i było w nich to, czego tak starannie szukamy w ofiarnym kobiecym niedostatku: poczucie godności. Chciało się je oswoić. Obrzydzenie domagało się jakiejś równowagi. Ileż materialne, cielesne było obrzydzenie, tyleż kruche, chwilowe i nierealne zdało mi się piękno, ale piękno rosło - jak rośnie płomień na kupie śmieci i jego delikatne jęzory liżą sparciałe, cuchnące szmaty, karmią się padliną, kołyszą na wietrze; płomień jest piękny i silny, i zwycięża ohydę, i nie należy do niej, i płomień pożera śmietnisko, purpurowa pochodnia na wieczornym niebie, zbiegają się dzieciaki - ale zabawa! Pożar! Pożar! I uuu i uuuu! Szczęśliwa bajka dzieciństwa, w której piękne dziewczyny to tylko głupie baby z cyckami i czerwonymi po wyjściu z łaźni pyskami - utracone, ślepe już spojrzenie - ale mężczyźni zawsze wywołują zawiść. - No, idź już. A on dalej stał i nie odchodził, i nie spieszyło mu się, i nie odchodził, nie odchodził i stał. Wowa! Mój kat! Narzędzie mojej kary! O, otchłań w moim własnym zadzie! Ten BÓL, zaćmienie Europy... A teraz, mój chujowy czytelniku, kimkolwiek jesteś: gównem czy człowiekiem, estetą, snobem, czarnogrodzianinem czy krasnogrodzianinem dla odmiany, i jakikolwiek żywot dzisiaj pędzisz, i jakakolwiek śmierć cię kiedyś czeka, pamiętaj: sąd twój mało mnie obchodzi, obżarty jestem szczęściem aż po gardło, obżarłem się kawiorem astrachańskim, nie bądź bezpieczny, poeta pamięta. Żyliśmy z Wową w zgodzie i przyjaźni, czuli i pieszczotliwi, i uważni; i dawaliśmy sobie podarunki: cukierki, baloniki, pomarańcze, cukrową watę, słodkie pocałunki - jak syn i ojciec, co są poetami, na chwałę Bożą. Byliśmy szczęśliwi. W pokoju obok została natomiast żona z metrażem jadalni, kanapą, Proustem, braterską opieką i czystą, równie braterską gorącą miłością. Czyż nie padliśmy przed nią na kolana, prosząc pokornie, by się zlitowała, by wybaczyła nam ten bezmiar szczęścia? Czyśmy nie okazali jej szacunku, który się matce od dzieci należy? Skoczylibyśmy bez wahania w ogień, byleby jej dogodzić. Ale ona powiedziała: nie! Nie! Nie i koniec! Powiedziała: jesteście parą bydlaków, parą degeneratów, parą sukinsynów, niszczycie siebie nawzajem i łamiecie prawo. Obrażała nas, ale nie powiedzieliśmy jej choćby złego słowa, po prostu wyszliśmy gęsiego: on pierwszy, a ja za nim, zamknęliśmy drzwi sypialni i leżąc na łóżku, dalej katowaliśmy się wzajemnie. - A ty, Wowa, jesteś wyjątkowy sukinsyn - zawołała zza drzwi. - Ech - rozłożył ręce skatowany Wowa. - Ech - zawtórowałem. Mijały dni, a ona niszczyła i rwała wszystko na kawałki: porwała zasłony, Prousta, listy, które kiedyś do niej napisałem - wzruszyliśmy ramionami; nasrała na dywan, jak kaleka - udawaliśmy, że nie zauważamy. Byliśmy ponad i smród nas nie obchodził. Ale nawet bogowie tracą w końcu cierpliwość. Więc pobiliśmy ją, nie żeby zaraz mocno, ściągnęliśmy dla zabawy sukienkę i stłukliśmy, zaśmiewając się z jej głupich cycków, które figlarnie podskakiwały, kiedy ją biliśmy, ale jednak mimo wszystko straciła przytomność, i wtedy cycki zrobiły się całkiem już głupie, i aż się popłakaliśmy nad ich niereformowalną głupotą. Zaczęła nas morzyć głodem. Odcięła od jedzenia. Wychudliśmy z głodu i z miłości. Głód nas podniecał. Byliśmy atlasami podpierającymi rozpalony zwieracz. Byliśmy chudymi wesołymi mężczyznami o rozciągniętych zadach. Ale nawet bogowie tracą w końcu cierpliwość. - Ciebie nienawidzę najbardziej - mówiła żona do Wowy, wybałuszając oczy. Znowu ją pobiliśmy. Suka! Wywłoka! Morda niedomyta! ... Żadnego rezultatu. Ale było rozkosznie. Spojrzeliśmy na siebie. Objęliśmy się i było nam rozkosznie. Stukaliśmy się nawzajem w brzu- chy. - Albo on, albo ja - oświadczyła nagle żona Wowie. - Stawiasz sprawę po faszystowsku - zauważyłem ponuro. - I na co on ci jest potrzebny? - pytała żona Wowę. -Zabawiłeś się i wystarczy!... Przecież dziecka z nim miał nie będziesz. Jaki z niego pożytek? A ja ci urodzę syna. - Raz już urodziłaś - powiedziałem. - Będziesz miał syna, Wowa - deklarowała żona. - I będziesz z niego dumny. - Ja jestem twoim synem, Wowa - powiedziałem nieśmiało. Żona wybuchnęła pogardliwym śmiechem. Na ułamek sekundy straciłem wiarę w siebie, w to, że się z Wową kochamy... To była sekunda niewybaczalnej słabości. Wowa połapał się i stracił humor. Żona tryumfowała. Pachniało od niej kobietą. Wowa w zamyśleniu skubał rudą bródkę: pięć kroków naprzód, pięć w tył. Albo albo. Nie zastanawiał się długo. Wbiegł do pokoju. Szczęknął sekatorem. Siedziałem w fotelu ze szklanką soku pomidorowego. Piłem chciwie. Żona śmiało ruszyła na Wowę. Jej ciało nagle wydało mi się pociągające, więc zawołałam radośnie: - Poczekaj! Ja jej pragnę! Wowa uśmiechnął się, słysząc mój okrzyk. Nie był zazdrośnikiem, doceniał szczerą namiętność. Ale zaraz pokazał mi straszny znak: POTEM. Ogarnęło mnie przerażenie. Nie! Ale żona śmiało szła wprost na sekator. Wowa zaś szedł na żonę, rudy, mądry, kochany, jak czołg. - Kocham cię - powiedziała żona do Wowy w najwyższej ekstazie. - Kocham! Kocham cię, Wowa. Wowa chwycił ją za włosy - miała jasne włosy do łopatek - omotał je wokół dłoni i rzucił żonę na zapaskudzony dywan. Przycisnął ją kolanem do podłogi. Wszyscy byliśmy nadzy, jak dzieci. - Kocham... - rzęziła żona, zachwycona Wową. Wowa zaczął sprawnie urzynać jej głowę sekatorem. - Ech! - krzyknął na koniec Wowa i podniósł trofeum za włosy. Siedziałem oblany krwią, sokiem pomidorowym i spermą. Wstrząsająca impresja seksualna. Wiem już, kim jestem. Jestem Renoirem. Tak to, mój miły czytelniku, zostałem po raz drugi wdowcem. Stukają koła. Idę wąskimi korytarzami wagonów, szarpię roztelepane rączki tysiąckilowych drzwi, pode mną srebrzyste wstęgi szyn, w nozdrzach zapach kolei żelaznej, idę do wagonu restauracyjnego zjeść kolejowy kotlet i popić go piwem. Już zaraz południowy Charków; jestem wolny i smutny; pochowałem żonę, która zmarła na dziecięca chorobę. Wowa wziął ciało za nogi i próbował je rozerwać. Był silny, mój Wowa, ale jednak nie rozerwał. Wówczas nabił ciało na siebie. Zawył. Zamknąłem oczy. Byłem bardzo zmęczony. A POTEM poprosiłem: - Zabierz ją stąd. Powoli - on też był już zmęczony! - chwycił ją za stopę i powlókł na klatkę schodowa, do zsypu na śmieci. Wlecze ją do zsypu na śmieci, jak wielką zagraniczną lalkę. Widzę jego szerokie, piegowate plecy. Wowa!... Nie zobaczyłem go już nigdy więcej. Dziury! Dziury!... Przeszedłem przez przytłumione czerwone światło. Stróż powitał mnie jak starego przyjaciela. Kąsałem i śpiewałem szyderczym falsetem: Stała sobie w polu brzoza, Stała brzoza sobie w polu... Kąsałem jak żmija. Straciłem mnóstwo zębów. Tak, to ja byłem tym wysokim chłopcem z odstającymi uszami i całkiem ludzką twarzą. To mnie wybrał Craig Benson, fałszywy obcokrajowiec. Zamiast immunitetu dyplomatycznego zaproponował mi knut i porządek. Jestem mu wdzięczny! Dzięki niemu dziś znowu chwytam za pióro. Piszę o tobie, Wowa! Wowa! Mój kacie! Narzędzie mojej kary! Oddajcie mi moją karę! A jeśli umarł - nie, Wowa, ty nigdy nie umrzesz - a jeśli umarł, powiedzcie, gdzie jest jego grób. Przyniosę mu wiązankę wiosennych tulipanów. Jesteśmy pomnikiem, Wowa - pomnikiem rozbitym przez złe wichry. Słyszę łabędzi śpiew mojej rewolucji. Biały wykastrowany kot o oczach pięknej dziewczyny Rozchybotany nerwowo, nie bardzo rozróżniałem pagony i kokardy sędziów, ale rzecz działa się chyba za cara, czy może za granicą, co zresztą nie zmieniało istoty wyroku, który mi właśnie odczytano. Zerwałem się i krzyczałem pod adresem wojskowo sądowej masy, że mylicie się, że to niesprawiedliwe, że stawiacie mnie i samych siebie w dramatycznej sytuacji. Po pierwsze, wrzeszczałem, nie mam nic wspólnego ani z wojskiem, ani tym bardziej z żadnym trybunałem. Po drugie, jestem przeciwnikiem kary śmierci, więc perfidnie się nade mną znęcacie, co za piekielna ironia. Po trzecie, kocham żonę, która nie zniesie mojej śmierci, powiesi się albo otruje, albo rzuci się z okna, albo utopi, i syn zostanie kompletną sierotą i nigdy wam tego nie zapomni. Po czwarte, wszystko to nieskończenie wiele razy opisano już i przerobiono, został banał, i z więźnia sumienia, którym zresztą nie jestem, robicie mnie więźniem plagiatu, czego jako pisarz kategorycznie sobie nie życzę. Po piąte, bierzecie na siebie zbyt wielką odpowiedzialność, pcha- jąc się w transcendencję i uzurpując sobie kompetencje opatrzności, a jeśli nigdy nie lubiłem milicjantów, nie potrafiłem się zmusić, żeby ich polubić, chociaż wiedziałem, że są względnie pożyteczni, to co, kiedy ukradli mi koło od samochodu, poszedłem na milicję, spisali protokół, a koła do dziś nie znaleźli. Ocknąłem się w celi. Ocucił mnie zapach amoniaku. Przede mną siedział w kucki pułkownik Diamant, szef Studium Wojskowego na Uniwersytecie Moskiewskim, który ukończyłem przed siedemnastu laty. Od razu poznałem go po blond lokach i do przesady słowiańskiej fizjonomii. W swoim czasie nieźle mi nabruździł. - No, chłopie, rozklejasz się - powiedział Diamant z wyrzutem, choć nie bez ojcowskiej nutki, i też dla zabawy powąchał amoniak, zanim zakorkował butlę. - Co, nie chce ci się umierać? - Jestem niewinny, towarzyszu pułkowniku - wyjaśniłem słabym głosem. - Jesteś winny - powiedział twardo pułkownik. Pułkownik był grubym, energicznym mężczyzną o błękitnych oczach i wąskich wargach. Czułem, że jego energetyka bije moją na głowę, energetyka pięćdziesięcioletniego mężczyzny, który zakosztował władzy. W bezpośredniej konfrontacji nigdy nie potrafiłem sobie z takimi poradzić, usuwałem się w cień, przytakiwałem i nienawidziłem. - Jutro rano zrobią ci pif paf- z rozbrajającą szczerością oświadczył Diamant. - Jak, już jutro? - nie wytrzymałem. - O siódmej zero zero - doprecyzował pułkownik, patrząc na zegarek. - Czasu masz pod dostatkiem. Będziesz pisał? - Apelację? - podskoczyłem. - Nie, po co? - zdziwił się. - Literaturę. Może jakieś przesłanie. Przemyślałem tę kwestię. - Nie - powiedziałem. - Nie mam absolutnie nic do przesyłania. Jeśli można, napiszę raczej do żony. - Głupstwa - powiedział pułkownik. - Myli się pan - powiedziałem. - Najbardziej na świecie kochałem swoją żonę. - Opuściłem głowę, kiedy dotarło do mnie, że mówię o sobie już w czasie przeszłym. - Chrzanisz - pułkownik nie uwierzył. - Kiedyś, wiele lat temu, jeszcze przed ślubem, rozstawaliśmy się na całe lato. Trzy godziny płakałem wtedy w progu. W życiu można naprawdę kochać tylko raz. - I o tym właśnie napisz - zaproponował pułkownik. - O tym pisać nie wolno - powiedziałem poważnie i smutno. - A miałeś jakieś Murzynki? - Nie miałem żadnych Murzynek i nie zdradzałem Ojczyzny - westchnąłem. - Zdradzałeś - powiedział twardo Diamant. - Wiesz, za co cię lubię? - na chwilę zawiesił głos. - Za to, że nie nosisz obrączki. Prawdziwy mężczyzna nie nosi obrączki. Zamyśliliśmy się, każdy na swój temat. - Chcesz, zdradzę ci swoją tajemnicę? - zapytałem, zbliżając do niego twarz. - No? - spiął się cały i poczerwieniał. . . - Z natury jestem romantykiem... Posłuchaj, jak tu cicho. Jak na wsi... Tylko psy nie szczekają. Pułkowniku, jestem zakamuflowanym romantykiem. - Spierdalaj! - wściekł się pułkownik i ze złości splunął na podłogę. - Nie wstyd ci tak pluć gdzie popadnie w celi skazańca? - pouczyłem go. - Przepraszam, nie chciałem - wymamrotał pułkownik i roztarł ślinę butem. - Twoja żona to pewnie jakaś stara wiedźma. Diamant ponuro skinął głową. - A moja - biały anioł z białymi skrzydłami! - Co, lekkoatletka? - zapytał Diamant. - Właściwie nie... - powiedziałem i zacząłem spacerować tam i z powrotem po celi, z rękami w kieszeniach, jak wahadło, wspominając żonę. - Może jednak mnie nie rozstrzelają? Może tylko postraszą, jak Dostojewskiego, i ześlą. Będę palił w piecu i pisał powieści. Kim byłby Dosto- jewski, gdyby nie przeżył własnej egzekucji? - Cholera wie! - powiedział zaintrygowany Diamant. - Byłby Czernyszewskim, rozumiesz? Chociaż, z drugiej strony, Czernyszewski tyle lat przekiblował na Syberii i nic: został Czernyszewskim. - Wiedział, co robi - pochwalił Diamant. - Za dużo gadam - stwierdziłem. - Najbardziej cierpiałem w życiu przez to, że życie nie dorastało do moich ideałów. Miałem w szkole nauczycielkę historii, Cylę Samojłownę Palczik. Takie nazwisko - Palczik! - pokazałem Diamantowi palec wskazujący. Ryknęliśmy zgodnym śmiechem. - A niech cię! - zamachał łapami Diamant, ocierając łzy rozbawienia. - Palczik! Palczik! - wrzeszczałem, rechocąc. - Przestań! Nie mogę - turlał się ze śmiechu Diamant. - To Chlebnikow pisał o śmiechaczach. O nas... śmiechacze, rozśmiejcie się! O, śmiechacze, zaśmiejcie się!” Lubisz Chlebnikowa? - A kto nie lubi? - zdziwił się Diamant. - Masz coś do żarcia? - Mam czekoladę. Mleczną. Chcesz? - Dawaj. Pardon, że tak mówię per „ty”. Jak dla mnie, żaden z ciebie pułkownik, skoro jutro wszystko się skończy. - Gdzie