Wiktor Jerofiejew Życie z idiotą przełożyła Małgorzata Buchalik czytelnik 2005 Życie z idiotą Przyjaciele gratulowali mi idioty. To NIC TAKIEGO, mówili. Obejmowali, obściskiwali, całowali w policzki. Rzucałem niepewne uśmiechy, kręciło mi się w głowie, wirowały dłonie, roześmiane twarze; całowałem przyjaciół w policzki, obejmowałem ich i obściskiwałem. Buchały opary przyjaźni. W słodkawych oparach moja głowa była balonikiem, a tułów i nogi nitką przyczepioną do guzika marynarki. Podskakiwałem i mocno mną szarpało. Wiecie, dziwne uczucie. Obrzydliwy stan niestabilności. Takim zapamiętałem siebie w dniu ogłoszenia wyroku. Przyjaciele przyznali, że bali się najgorszego, że mieli wszelkie podstawy, żeby się bać najgorszego, a tu tymczasem, proszę - życie z idiotą; kara lekka, mało krępująca, właściwie żadna kara; oczywiście podejście zależy od podejścia, na przykład takie podejście z nowoczesnego punktu widzenia prowadzi wprost do wniosku, że może to jednak dowód jakiegoś zaufania (masz jeszcze szansę, jeszcze cię nie skreślamy!), nowa forma aktywnego uczestnic- twa, więc raczej zadanie niż kara. Misja. Tym bardziej, dodali przyjaciele, że przecież masz wybór. Oni właściwie zrobili ci łaskę... Nie brzmiało to dobrze: czy przyjaciele również robią mi łaskę? No niezła misja, mówię, też coś: życie z idiotą! Nie chcę niczyjej łaski! Widzicie, co chciałem powiedzieć. Oddajcie mi moją karę. To moja prywatna kara. I tylko mnie ją oceniać, a wy obejmujcie mnie i obściskujcie, i ja również obejmę was i obściskam. Tej zimy byłem nieufny, nieufny i niespokojny, a świat utknął w mojej nieufności i rozmywały się granice między przedmiotami; wszystko w słodkawym oparze. Przyjaciele znowu mnie całowali, ja całowałem przyjaciół, i tak żeśmy się całowali. Całując, mówili: stary, to przecież szczęście w nieszczęściu. Bo co tu gadać, współczucie zawsze ci jakoś marnie wychodziło - przyjaźnie kpili przyjaciele - zawsze miałeś z tym jakieś kłopoty. I moja nieszczęsna żona przytaknęła: zawsze. No, łaska boska - złapałem się za serce - łaska boska: wreszcie wiem, za co mnie skazali! Za to, że nie współczułem. Ryknęli śmiechem. Mam refleks, rozbawił nas ten mój żart. Wznieśliśmy toast. Jedliśmy dużo i smacznie. Raz trafiły się nawet jarząbki w śmietanie. I też zjedliśmy, a co. A czemu nie mielibyśmy zjeść sobie jarząbków w śmietanie? Jarząbki w śmietanie wyglądały jak żywe. Nie dyskutowałem z przyjaciółmi. Nie widziałem w tym sensu. Pracowałem nad swoim ideałem idioty. Nie chciałem brać byle jakiego, pierwszego z brzegu debila: tępa nalana twarz, zapluta broda, powykręcane dygocące ręce, mokre spodnie. Zwykła strata przestrzeni życiowej, nic więcej. Marzyła mi się całkiem inna patologia: patologia szlachetna i święta, narodowa w formie oraz treści. Na przykład stateczny a zmyślny starzec z bystrymi oczkami koloru spłowiałego nieba. Pije herbatę, zagryza cukrem, oblicze spokojnej czyste, i tylko w ataku szaleństwa wychodzi z niego sam diabeł. Ambiwalentny staruszek, jak się patrzy. Niekłopotliwy, długo nie pożyje. A z debilem za dużo zachodu. Opluje się toto, oślini... No dobrze, może ten mój ideał nie był taki znowu całkiem mój - bez zapożyczeń przecież się nie obyło: stały mi przed oczami dziady proszalne z podmoskiewskich cerkwi, a i literaturę wszyscy ssiemy z mlekiem matki... Tylko że ja nie chciałem bić z tego mleka piany! Chciałem wybrać staruszka (skoro już miałem wybór) nie do eksperymentu i nie do jakichś abstrakcyjnych badań, ani do analizy chemicznej wyż. wym. mleka matki - tamtej pamiętnej zimy wywietrzał mi już z głowy polemiczny zapał. Chciałem świętego szaleńca, i to nie dla rozrywki (patrz: Pascal), a z wewnętrznej potrzeby, na rachunek sumienia. Dzisiaj takie czasy, że strach żyć! No i proszę, więc w końcu wykrztusiłem to z siebie. Państwo łaskawie wybaczą. Miałem wtedy całkiem nowiutką i całkiem znośną żonę. A stara zmarła. Na szkarlatynę. Źle ją zdiagnozowali i źle leczyli. I zmarła. Jestem wdowcem. A nowa też zmarła. Biedna kobieta! Tak lubiła Prousta! Czytałaby sobie Prousta do szczęśliwej starości i dusiła mi rydze w śmietanie! A tymczasem bestialsko ją zamordowano... Czasami mylą mi się zmarłe żony. Czasami łapię się za głowę: poczekaj, a ta pierwsza nie lubiła Prousta? Ogarnia mnie przerażenie: chyba obie lubiły... Wowa wbiegł do pokoju, dzierżąc w dłoni ogromne nożyce: sekator, którym ona - a przywiozła sekator z NRD- porcjowała dziczyznę. To był jej ukochany sekator. Wowa używał go do obcinania paznokci u nóg. Jaka pani domu zgodzi się na coś takiego? Więc wyobraźcie sobie, Wowa wpada do pokoju, szczęka sekatorem, a ja siedzę, wychudzony i goły, i piję, jak dziecko, sok pomidorowy... Wowa złapał żonę za włosy, rzucił na brudny dywan i zaczął urzynać jej głowę. Minę miał przy tym nieco przemądrzałą. Byłem tak podniecony, tak podniecony, tak podskakiwałem w fotelu, że cały oblałem się sokiem pomidorowym. Biłem się w pierś i wołałem, żeby Wowa obciął mi rozpalone organy. Wowa, tnij, już nie mogę! Wowa był zajęty i nawet się nie odwrócił. - Ech - krzyknął w końcu i z przemądrzałą miną pokazał mi trofeum: jej głowę. Siedziałem oblany sokiem i spermą. Znowu zostałem wdowcem. Ech, Wowa, Wowa! Gdzieżeś ty teraz, Wowa? Gdzie? Moje zmęczone serce podpowiada, że wciąż jeszcze żyjesz. Wszystkich przeżyjesz, kochany mój wariacie. Diabli cię nie wezmą. U kogo teraz robisz za idiotę? Jak cię traktują? Nie biją? Bo mnie, i owszem, biją. Takie, wiesz, Wowa, bydlę. Przedstawia się Craig Benson, ale coś mi wygląda, że to jakiś Cygan, ma złoty ząb, a trafiłem do niego, Wowa, w charakterze doli z jakiegoś przekrętu. To wariat, Wowa. Wiem to. Chociaż jaki tam wariat, nieopierzony amator, nie to, co my, dumny klan profesjonalistów! Żegnaj, Wowa. To ja, ja - twój syn. A zatem, miły czytelniku, pozwól łaskawie, że wrócę do opisu opisywanych wydarzeń. Bo jestem literatem i w końcu mam swój honor, i nie dam tak łatwo skrzywdzić mojego czytelnika. Opowiem wam teraz, jakie piękne jest życie. Śnieg, słońce, niebieskie cienie osik. Minus trzydzieści pięć stopni. Ciałka zamarzniętych dzieciaków. Cisza. Tylko czasami, jakby całkiem przypadkiem, z mocarnej łapy królewskiego świerka, świadka mongolskich najazdów na Ruś, świerka praojca i męczennika, świerka obrońcy i opiekuna, korzeniami na wieki wrośniętego w ojczystą ziemię, spadnie szyszka, z wyglądu nader podobna, jak zauważy bystry miłośnik przyrody, do brązowej kiełbaski psiego gówna, spadnie świerkowa szyszka na śnieg, uniosą się miriady ledwie dostrzegalnych gołym okiem śnieżynek, jakby bajkowy gość sypnął wam w oczy brylantowym pyłem, sypnął i rozwiał się w mroźnym powietrzu, a wy ciągle stoicie cali zachwyceni, zaczarowani tym cudownym zjawiskiem, stoicie i ani drgniecie, i czekacie, co się wydarzy dalej, a stadko niewielkich śpiewających ptaszków z rodziny wróblowatych też oczywiście zaraz się melduje, i już szczebioce, dogaduje, rozmawia w swoim śmiesznym, niezrozumiałym dla człowieka narzeczu, jakby tu przyleciało na ważną naradę w jakiejś pilnej sprawie. Szczebiocą stateczne, czerwone na brzuszkach samce, wpadają sobie w szczebiot, o proszę, tamte dwa chyba wzięły się za czuby, machają na siebie skrzydłami, a inne chyba z nich kpią i temperują kłótników - tak na naradzie w gabinecie dyrektora kombinatu metalurgicznego rzucają się nagle na siebie, jak koguty, dwaj młodzi majstrzy, w gorącej wodzie kąpani, i jeden krzyczy: „Zawalasz mi plan!”, a drugi: „Przez ciebie wyrzucą mnie z partii!” - ale dyrektor, który słyszał niejedną już pyskówkę, postuka ołówkiem w biurko, a przedstawicielka komitetu rejonowego, ta pod oknem, w skromnej garsonce, wybuchnie dźwięcznym basowym rechotem - i proszę: dawnym kolegom ze studiów, ulubieńcom i durnie zakładu, też już robi się głupio i popychani przez kolegów podchodzą do siebie, zmieszani, zawstydzeni, z wypiekami na twarzach, rzucają się sobie w ramiona, a dyrektor nie potrafi już ukryć wzruszenia i mówi: „Ech wy, smyki!”, i dzwoni do Moskwy; i, jeśli jesteś bystrym fenologiem, a nie zwykłym zagubionym i zmarzniętym na kość narciarzem, który, jak onanista o piździe, marzy tylko o jednym: byle szybciej wyjść na jakąś ścieżkę, wiodącą na przystanek autobusowy, i znaleźć się już w mieście, z dala od łona przyrody, z pewnością zauważysz, że również gile mają swojego dyrektora, który cieszy się niepodważalnym au- torytetem pośród wróblowatych, i wystarczy, że machnie skrzydełkiem, i zaraz cichną wszelkie spory, a wówczas on wygłasza swoją opinię na temat, tak to ujmijmy, ornitoprocesu lotu: jest tak a tak, koledzy, proszę, lecimy dalej- i gile zerwą się do lotu, i wzlecą, i z ciekawskimi, z wio- sennymi nieomal twarzami zapikują i wydziobią ci zachwycone oczy bystrego fenologa. Tak też i mój Marej Mareicz musiał w końcu kiedyś za wszystko zapłacić. Koniec strugania idioty! Męczyła mnie i prześladowała wizja balonika na nitce, przyczepionej do guzika marynarki w kratę. Czy szukałem innego punktu zaczepienia? Nie, to nie takie proste. Owszem, zamierzałem utłuc mojego świętego starca w moździerzu, jak złoty korzeń, uwarzyć z niego życiodajny odwar, ale to przecież nie znaczy, że chciałem odlecieć czy raczej zeskoczyć wprost na rynek Nowej Jerozolimy, gdzie, jak pisze radziecki poeta półcerkiewny: Rosyjska dusza całuje Boga w usta... Paskudne słowa, między nami mówiąc. O nie, nie kusiły mnie świętokradcze akty. Estetyka, jak to mówią, stanęła okoniem. Estetyka zapędziła mnie w ucho igielne. Nie mieściłem się w nim za żadne skarby świata. Przyszedłem w gości do poety. A ty, mówię, jakim cudem przelazłeś? No powiedz coś, mówię, podziel się z kolegą, odpowiedz, mówię, jak cię pytam. A ten tylko głupio chichoce: pożycz, mówi, pięć rubli, lepiej się napijemy. Rozpiliśmy flaszkę, zakąsili sałatką jarzynową. Wiesz, mówię, żona zmarła mi na szkarlatynę. Myślisz, że spotkam się z żoną moją Maszą? Spotkasz się - chichoce głupio - na pewno się spotkasz, nie chrzań... I wtedy się zaczęło! Żołądek usiłował dojść do ładu z sałatką. Sałatka usiłowała dojść do ładu z żołądkiem. Stanęło na brudnym kompromisie. Poza tym bardzo a bardzo chciałem już zwariować, można powiedzieć, że wręcz gorąco pragnąłem zwariować, i miałem w tym względzie plany względem starca, bardzo liczyłem na Mareja Mareicza. Chciałem otóż dostać manii, kota albo hyzia - a potem się zobaczy. I w sumie wszystko poszło jak należy. Dostałem i z miejsca całkiem mnie rozwaliło. I to jak! Do dzisiaj nie mogę się pozbierać. Ha ha ha! Ale kochany Craig nade mną czuwa. Pracuje nade mną. Stale. Dzięki niemu znowu chwytam za pióro. Zbliżyłem się do prawdy. I wcale nie żałuję, że mnie rozwaliło; rozwaliło - i dobrze, i świetnie! NICZEGO NIE ŻAŁUJĘ. No dobrze, jasne, żal mi wybitych zębów i bestialsko zabitej, jak jej tam, nie pamiętam. Dziury w pamięci. Szybko zbliżam się do prawdy, stąd dziury. Ale pamiętam, to akurat pamiętam, jak Wowa urżnął jej sekatorem głowę. Dla mojej rozbitej pamięci to jak latarnia w mroku. Stoimy z Wową w świetle tej latarni. Goli, podnieceni, zakochani w sobie mężczyźni. Żywy pomnik. Moja nowiutka żona sama jest sobie winna, że wybrałem Wowę. Później mówiła, że gdyby pojechała ze mną, wybrałaby kogokolwiek, byle tylko nie Wowę, że na Wowę nigdy by się nie zgodziła, groziłaby histerią, ale nie pojechała, bo jej się nie chciało z racji silnego mrozu oraz wiatru, wiatru od Oceanu Lodowatego mianowicie, więc wsiadłem do taksówki i na wybory wybrałem się całkiem sam. Stróż przywitał mnie wrednie, kaskadą kacowych przekleństw. - Trzeba było przyjść wcześniej. Teraz już zamknięte. Spojrzałem na zegarek. Wpół do dziesiątej rano. Byłem zaskoczony. - A ja myślałem, że wręcz odwrotnie, jeszcze pan nie otworzył - powiedziałem, krzywiąc się uprzejmie. - Myślałem! - fuknął. - Już ty lepiej nie myśl. Rób, co trzeba, i nie myśl! I poszedł sobie, skrzypiąc po śniegu ogromniastymi czarnymi walonkami. Młodszy stopniem. Facet z awansu społecznego. Tacy z awansu nie wiedzieć czemu zawsze mieli do mnie mnóstwo jakichś „ale”, mój wygląd czemuś ich drażnił, na mój widok dostawali drgawek i mdłości, jak po szklance boryga albo spotkaniu oko w oko z ewidentnym Żydem. Przywykłem i już mnie to nawet nie ruszało, nie podlizywałem się więcej, jak kiedyś: a niby jak, chłopaki? Ja niby nie jestem swój? Jestem swój czystej krwi, żadnej tam, kurwa, błękitnej... Wzruszyłem ramionami i poszedłem za stróżem, wołając, że dam mu na flaszkę. Przystanął niezdecydowany, rozważał, co go bardziej pociąga: władza nade mną czy wódka. Szybko dorzuciłem kolejne pół litra. Aż mu oczy rozbłysły. I wtedy chwycił mnie atak - ale nie zrozumienia czy współczucia, o nie, nic w tym rodzaju - chwycił mnie atak ostrej, nierosyjskiej złości... „To coś nowego - pomyślałem i zrobiło mi się nieswojo. - Czyżbym się spóźnił z Marejem Mareiczem?” - Idziemy! - mruknął ponuro stróż. - Idziemy! - mruknął ponuro wyrodek. I poszliśmy. To była wielka sala w piwnicy, zalana przytłumionym czerwonym światłem. Na ławkach pod ścianami siedziało mnóstwo idiotów. Inni snuli się po pomieszczeniu, rozgarniając czołem gęste gorące powietrze. Każdy był zajęty swoimi sprawami, swoimi myślami, i nikt nie zwrócił na nas najmniejszej uwagi. Razem do kupy było ich koło setki. - Dobra, którego bierzesz? - zapytał zniecierpliwiony. - Poczekaj - powiedziałem i wolno, walcząc z gorącem, przewędrowałem wzdłuż ławek. Nazbierało się tutaj najróżniejszych: starzy i młodzi, wychudzone zdechlaki i krzepkie oprychy, markotne mięczaki, choleryczne raptusy i otępiałe kloce. Jedni mamrotali, inni wyli, jeszcze inni śpiewali, spali, wyżerali z misek jakąś breję, a także: uśmiechali się, gapili wprost przed siebie, kwękali, kaprysili, prychali, łapali pchły, walili konia i ślinili się, a co poniektórzy leżeli związani w kącie, za karę. Pośrodku sali dwaj młodzi, krępi majstrzy - moi przyjaciele z homeryckiego porównania - bezszelestnie wirowali w walcu, wpa- trując się sobie w oczy z ociężałym poczuciem nieziemskiej rozkoszy. Halucynacja wbiła mnie w posadzkę; czułem się nieswojo. Byle szybciej stąd uciec! - Może weźmiesz tego? - zapytał stróż, wyrastając koło mnie. Trzymał za rękę rozkojarzonego draba o całkiem luźnych mięśniach twarzy. Po twarzy nieustannie przebiegały mu, jedna po drugiej, miny wyrażające zachwyt własną osobą (czysty duce!), rozpacz, strach, pokorę, rozczulenie i Bóg jeden wie, co jeszcze. Stróż zarechotał ochryple. Widać tylko żartował. - A nie masz tu świętych szaleńców? - zapytałem, odpowiadając na żart domyślnym uśmiechem. - Wszyscy tutaj są święci i wszyscy szaleni - powiedział zdumiony stróż. - Widzisz, chciałbym takiego naprawdę świętego... - Gdzie szczasz, chamie jeden! - ryknął stróż i skoczył powstrzymać delikwenta. Ruszyłem na poszukiwanie swojego świętego, ale rozpraszało mnie czy to paskudne czerwone oświetlenie, wyostrzające potworność tych twarzy, czy może fizyczna różnorodność idiotyzmu, albo zwyczaj- nie zgłupiałem w tym zaduchu - nigdzie nie było Mareja Mareicza... Zatrzymałem spojrzenie na wysokim, trzynastoletnim chłopcu. Siedział na ławce, oplatał się rękami i śpiewał szyderczym falsetem: Stała sobie w polu brzoza, Stała brzoza sobie w polu, Lu li, Lu li, brzoza stała.. Czerwone włosy opadały mu na oczy. Nie wiedzieć czemu pomyślałem, że jest ślepy, ale pochwycił moje spojrzenie i uśmiechnął się. Lu li, Lu li, brzoza stała... Miał wysokie, całkiem ludzkie czoło, i tylko odstające uszy nie pasowały do portretu, który zdążyłem już narysować sobie w głowie. - Tego nie bierz! - krzyknął z daleka stróż. - Dlaczego? - byłem zły i zdecydowany wyzwolić chłopaka. - Bo gryzie - powiedział stróż. - Nie szkodzi - uciąłem lodowato. Stróż awansował na mego osobistego wroga. - A! A! A! -wrzeszczę. Chłopak jaszczurczym ruchem śmignął z ławki i ukąsił mnie w łydkę. - A! A! A! - wrzeszczę. Z oczu płyną mi łzy. Padam w objęcia stróża, ten podtrzymuje mnie i pacyfikuje chłopaka z rozmachu kopiąc go walonkiem w żołądek. Wariaci gromadzą się dookoła nas i przyglądają mi się z ogromnym współczuciem - wyraźnie dostają w kość, bo są wariatami i nie znają umiaru. - Na miejsca! - krzyknął stróż i wszyscy się rozeszli. Chłopak leżał na podłodze, trzymał się oburącz za brzuch i śpiewał o brzozie. - Mówiłem, że gryzie - warczał stróż, odciągając mnie dalej w głąb sali. - Ciężką masz pracę - powiedziałem, mocno utykając na pokąsaną nogę, i pomyślałem: „Jestem skazany i będę żył z idiotą, a ten żyje z całą setką... za jakie grzechy? I za jakie pieniądze?” - Boją się mnie - wyszczerzył zęby stróż w dumnym uśmiechu młodszego stopniem nadzorcy. Wowa spacerował po sali, cały nastroszony. Ręce założył za plecy: pięć kroków naprzód - ostry zwrot na pięcie, pięć kroków w tył - i znów ostry zwrot. Był w rozdeptanych kapciach, więc szurał nogami, za to pod krawatem, i do tego zegarek, schludnie przystrzyżona bródka plus wąsiki - typ prowincjonalnego wykładowcy akademickiego, który dopiero co rozmienił pięćdziesiąt kopiejek. Są tacy belfrzy, zakładnicy własnych fantazji, gotowi dla sprawy choćby się udławić. Wymierający gatunek, który wkrótce zastąpią bezideowcy i nieudacznicy, wyprą męczenników fantazji; nieudacznicy tryumfują, PO PÓŁ I ŁUPIEŻ, oto ich dewiza, a Wowę zagnali do lochu, pod skrzydła młodszego stopniem. Patrzyłem na niego z ciekawością. Nie reagował. Był pochłonięty dyskusją z niewidzialnym oponentem, a ten irytował go arcygłupim ciągiem ohydy, arcyohydnym stekiem głupot, i wypukłe czoło polemisty otaczała rozpłomieniona fantazja. - Kogoś ty wybrał? Chyba zwariowałeś! - wpadła w przerażenie moja nowiutka żona. - Ma czaszkę degenerata. - Tę czaszkę spłaszczyła siła fantazji - powiedziałem. - Zresztą wygląda całkiem jak Sokrates. - I skąd on jest, z Baszkirii? - zapytała żona z czysto kobiecym wstrętem. - Bo w każdym razie nie z Rosji -dodała zniesmaczona. - Zaraz usłyszy i jeszcze się obrazi - powiedziałem, zerkając w stronę kuchni; za przeszklonymi drzwiami Wowa wsuwał kanapkę z szynką. - Nienawidzę go - powiedziała żona. - Jedź, wymień na innego... Błagam cię, jedź i wymień... Chyba już przeczuwała, że Wowa koniec końców urżnie jej głowę sekatorem. Wzruszyłem ramionami. - Otwórz usta! - polecił stróż. Wowa zatrzymał się i skwapliwie otworzył usta. - Usłuchany - pochwalił mój wybór stróż. - Usłuchany i bystry. - Skąd wiesz? - zapytałem i również zajrzałem w usta marzyciela. -Jak skąd wiem? Żadna sztuka. Widzisz: otworzył usta. - Jak pan się nazywa? - zapytałem marzyciela. - Ech! - westchnął marzyciel, jakby skarżąc się na ciężkie życie w bladoczerwonym świetle. Miał uroczą łysinę. - No nic, zapomniało mu się - wziął go w obronę stróż. - Potem sobie przypomni. Każdemu się może zdarzyć... Wziął człowiek i zapomniał... - Ech! - westchnął znowu marzyciel. - Jakiś niezbyt rozmowny - rzuciłem. - Jeszcze się rozgada - obiecał stróż. - Już ja go znam. Czasem jak zacznie nawijać. O wysokich materiach. Aż się nie mogę nadziwić... Cwany lis z tego stróża! Wiedział, na co mnie kupić! Cwany... Ruszyłem do wyjścia marynarskim krokiem, szeroko stawiając nogi, żeby czasem nie upaść, tak koszmarnie kręciło mi się w głowie. Wyszliśmy na świeże powietrze. Tu czekała nas jeszcze miła niespodzianka: resztki włosów, bródka i wąsiki marzyciela okazały się rude. Rudzielec! Co za szczęście! Staliśmy na progu nowego życia. Złożyłem podpis w wyświechtanym szkolnym zeszycie i hojnie wynagrodziłem stróża. - Czym go karmić? - spytałem zatroskany, jak chłopiec, który właśnie kupił rybkę w sklepie zoologicznym. - Gównem! - zarechotał stróż. Rozstaliśmy się w przyjaźni. Gdybym wiedział... Ale milczę! Nic już nie mówię! Ludzie, kochałem was. Była taka historia. Wowa, szczęście moje, gdzie jesteś? Wszystko rozkradli, Wowa, rozkradli i sprzedali. Tak wziąłem Wowę. A teraz, miły czytelniku, opowiem, jak Wowa wziął mnie. Stało się to nie od razu, nie zaraz, a po długim, pięknym oblężeniu. Z początku Wowa był bardzo spokojny: szurał kapciami i jadł. Lubił wypić do śniadania butelkę kefiru, podjeść twarożku, siedzi sobie grzecznie w naszej małej kuchni i przeżuwa, a potem szura kapciami po pokoju: pięć kroków naprzód, pięć w tył, i z powrotem do kuchni: tu skubnie kiełbaski, tam plasterek szynki. Kiedy jadł, spojrzenie robiło mu się jakieś kocie, niedobre, ale sam bez pytania nic nie brał, po lodówce nie szperał. Stróż zrobił mnie w balona. Wowa nadal nie mówił. Pozostał wielkim milczkiem i nie używał żadnych słów poza swoim „ech”. Niejednokrotnie próbowałem do niego zagadać, pytałem, kim jest, skąd pochodzi, gdzie i co wykładał - zżyłem się zmyślą, że jest profesorem - nawet rozpościerałem przed nim mapę ZSRR, żeby pokazał mi swoje okolice, ale Wowa bezmyślnie wodził palcem po mapie, cicho wzdychał i równie cicho buczał. Z bólem serca dałem sobie spokój, nie męczyłem go więcej, a on zamknął się w sobie. Jednak coś w nim, widać, dojrzewało, jakieś myśli, jakieś marzenia zatruwały mu życie: jęczał po nocach, często budził się i godzinami siedział w ciemnościach na tapczanie, mrużąc i bez tego już wiecznie zmrużone oczy i podpierając pięścią swoją rudą brodę. - Czemu nie śpisz? - zaglądałem do niego z sąsiedniego pokoju. - Ech! - odpowiadał marzycielsko Wowa. - Ech! Marzyłem, że odgadnę jego marzenia. Wieczorami, żeby zwalczyć bezsenność, spacerowaliśmy po zaśnieżonych ulicach. Wowa bystro spoglądał na przechodniów. Ci nie wiedzieć czemu bali się go, odwracali wzrok, a potem patrzyli za siebie. Niespokojne, rzekłbym nawet: ogarnięte paniką twarze. Dlaczego? Dlaczego Wowa tak działał na beztroskich wieczornych przechodniów? Gubiłem się w domysłach. Mijały tygodnie. Wszystko było jak dawniej: nowiutka niezadowolona żona, potulny Wowa i ja - w sumie świetny facet... Pewnego razu po powrocie do domu zastałem taką scenę: Wowa siedzi na podłodze w kuchni w wielkiej kałuży mleka, pośród stert wyciągniętych z lodówki wiktuałów; siedzi i żre jak leci: ugryzie kawał sera, wsadzi łapę do słoja z sałatką, chrupnie wafelek, sięgnie po kiełbasę, a pęto kiełbasy, widzę, grubo posmarował dżemem jagodowym. Siedzi radosny, zadowolony z życia. Nawrzeszczałem na niego - zmarszczył brwi, poszedł położyć się na tapczan i bez najmniejszych oznak skruchy szybko zasnął. Żona wpadła w histerię. - Wiedziałam - mówiła przez łzy z jakąś wredną satysfakcją. - Od razu wiedziałam! Zadzwoniłem do przyjaciół. Zmartwili się. Zbulwersowali. Całowali mnie przez telefon, mówili: „Trzymaj się!” Zapraszali na pizzę. „Pizza-zza pi-pie-ca!” - podśpiewywał przyjaciel. Okropnie się śmiałem. Kilka dni później Wowa porwał książki. Porwał, lekką ręką licząc, połowę mojej kompletowanej latami biblioteki; strzępy ukochanych lektur wylądowały w łazience i klozecie. Co tam klozet! Całe mieszkanie tonęło w bluźnierczym confetti. - I po co to zrobiłeś? - wrzasnąłem zrozpaczony. - Ech! - westchnął smętnie Wowa. Ale widziałem, że jest szczęśliwy, po jego oczach widziałem, po rudych bezczelnych oczach. - Idiota! - zawyłem. Ze zrozumieniem pokiwał czaszką degenerata. - Skoro rozumiesz, jaki z ciebie idiota - powiedziałem wściekły - to żaden z ciebie idiota, jesteś po prostu pospolity łajdak. - Chodź go zwiążemy - zaproponowała żona, również niepocieszona: Wowa porwał Prousta. - Zwiążmy tego łajdaka! Wowa zaskowyczał. - Lepiej od razu zabić - powiedziałem grobowo poważnym tonem. Wowa znów zaskowyczał. Żonę też przeraziła moja propozycja. Wszyscy troje byliśmy przerażeni i nikt z nas nie wiedział, co robić. Ogłosiłem stan wyjątkowy. Objąłem Wowę surowym nadzorem. Trochę spuścił z tonu, ale nie na długo; zmienił tylko taktykę. Z domu niepostrzeżenie znikały różne przedmioty: koszule, buty, szczoteczki do zębów i sztućce. Aż nagle, któregoś pięknego dnia, zrobił na środku pokoju wielką kupę, a potem już poszedł na całość: rozmazywał kał po ścianach, zrywał tapety, sikał do lodówki, niszczył nożem parkiet i meble. Pierdział i warcholił. Obnażył się, chodził nagi: pięć kroków naprzód, pięć w tył, świecił rudym włosiem i wychodziło coś kompletnie nieprawdopodobnego: potężna bordowo żylasta dżdżownica ryjąca w jesiennym trawniku... Wowa był silny i gwizdał na mój stan wyjątkowy. W końcu sam wypowiedział nam wojnę: mi - najspokojniejszemu pod słońcem człowiekowi, zdeklarowanemu pacyfiście, który ostatni raz bił się w siódmej klasie, albo i nawet w piątej, i mojej nowiutkiej żonie, miłośniczce Prousta i niewinnych domowych rozkoszy, na tle których bordowo żylasta zjawa urastała do rozmiarów kryzysu sodomskiego. Wowa rozbił telefon. Urwała się łączność ze światem. Zabarykadowaliśmy się w swoim pokoju i zapadła cisza- cisza, ale nie zgoda. Kłóciliśmy się z żoną. Wspólne nieszczęście zamiast scalić nasz związek, szybko go rozbiło. Żona była zupełnie nie do wytrzymania. Ja również podupadłem na duchu. Gubiłem się w domysłach. Dlaczego Wowa zrobił się taki nieznośny? Dlaczego wybuchł, jak bomba z opóźnionym zapłonem? A może tam, w piwnicy, przerabiają idiotów na katów? Albo to tylko mój pech, moje głupie szczęście - że akurat trafiłem na taki unikat?! Czyżby czysty przypadek? - Jak mogłeś go wybrać? - powtarzała żona. Za ścianą szalał Wowa. Ale dlaczego przechodnie wiedzieli więcej ode mnie, dlaczego odwracali wzrok na widok Wowy, jakby znali skądś jego mordę, jakby przywodziła im na myśl jakieś koszmarne wspomnienia? Nic już nie rozumiałem. Rozległ się huk. Brzęk szkła. To żyrandol. - Boże, za co ja tak cierpię? - wyszeptała żona. - Czyli co, też uważasz, że to moja wina?! - zawołałem. - Zmarnowałeś mi życie - zjeżyła się żona. - Nie chcę! Nie życzę sobie! Nie! Ty potworze! - Ja jestem potwór? Ty suko! Jak cito przeszło przez gardło! A czasami mówiła: - No, zrób coś wreszcie! No, proszę... No i w końcu zrobiłem. W nocy Wowa dobijał się do drzwi naszego pokoju i wył jak potępiony. Spod drzwi zalatywało kałem i spermą (ostatnimi czasy Wowa masturbował się zażarcie, jak małolat). Zachrypiał. Wyskoczyłem z łóżka i ruszyłem do drzwi. Stał przede mną, rozmazując rękami nasienie po rudej piersi. - Zabiję cię, sukinsynu! - wrzasnąłem w nieogolony pysk, wykrzywiony obrzydliwym spazmem. Poczułem na ramieniu potężną lepką łapę. Wowa odrzucił mnie na bok, jak pudla miniaturkę. Uderzyłem głową o ścianę i upadłem. Sprawnie złapał mnie za nogi i wywlókł z sypialni. Chciałem... - szczęknął zamek. Waliłem pięściami w drzwi. W odpowiedzi na krzyki żony waliłem pięściami w drzwi. Imienia nie pamiętam. Jak mogłem zapomnieć imię? Dziury... Pobiegłem do kuchni po nóż do krojenia chleba, dźgałem nim drzwi i słyszałem rozdzierające krzyki, coraz głośniejsze, krzyczeli oboje: żona i Wowa, krzyczeli rozdzierająco, tak jakbym dźgał nożem nie drzwi, ale ich ciała, i nagle wszystko ucichło, wszystko się uspokoiło - była głęboka, pusta noc- więc odrzuciłem nóż i poszedłem do łazienki, żeby wziąć zimny prysznic. Rano żona weszła do kuchni. Długi, pomarańczowy szlafrok frotte z kapturem. Spojrzałem na jej bladą, rozkojarzoną twarz. - Nieprawdopodobne - powiedziała, siadając na taborecie. Sięgnęła po papierosa. Biedna, trzęsły się jej ręce. Skinąłem głową, a potem nie wytrzymałem i wybuchnąłem śmiechem. Wowa zdecydowanie bardziej zaczął dbać o higienę i prawie już nie srał na podłogę. Przestał chodzić goły, nie czuł teraz takiej potrzeby, a rano, pogwizdując, golił muskularne policzki. Żona kupiła mu różową koszulę i podarowała swój beżowy fular. Na spacery z żoną Wowa wychodził w filcowym kapeluszu. Życie potoczyło się zwykłą koleją. Spałem na tapczanie; zatykałem uszy watą. Rano budził mnie zapach kawy. Żona robiła śniadanie. Szlafrok z kapturem. Kawę piliśmy we troje. Któregoś dnia Wowa przyniósł mi bukiecik fiołków. Pachniało wiosną. Ulice błyszczały w słońcu. Cienie były czarne, nie niebieskie, jak w styczniu. Bukiecik fiołków z targu. - To miło z twojej strony - powiedziałem, ujęty uroczym gestem. - Ech! - krzyknął radośnie Wowa. Na wiosnę kupiłem mu lekki węgierski płaszcz - niech sobie poszpanuje! A w antykwariacie nabyłem mnóstwo Prousta. Wdzięczna żona zatapiała się czasami w lekturze. Potem Wowa przyniósł mi tulipany. - Wzruszający jest, prawda? - zapytała żona. Potem jakieś dziwne kwiaty, podobne do ptasich głów. Potem znów tulipany, tulipany, tulipany. Różowe, czerwone, żółte. - Dlaczego on daje kwiaty to b je? - A co, jesteś zazdrosna? Wowa pomógł mi zawiesić nowy żyrandol. Okazał się całkiem sensownym pomocnikiem. - Powiedz no, Wowa - zapytałem - jak to w końcu jest z tobą, byłeś kiedyś profesorem? - Nie obrażaj go - powiedziała żona. - Bo się nabawi traumy. Wowa podszedł do żony i przyłożył jej w ucho. I był zadowolony. Tak zawiązała się nasza męska przyjaźń. Ale nocami należeli tylko do siebie, więc dalej zatykałem uszy watą. - Znowu tulipany! - wołała żona. - Sympatyczny chłopak - powiedziałem. - Uważaj, żeby cię czasem nie przerżnął - kpiła obrażona. - Uważaj, żeby cię czasem nie przestał rżnąć - kpiłem w odpowiedzi. Za oknami był maj. Wowa rozmawiał ze mną językiem kwiatów. - Jestem w ciąży - powiedziała żona. Stała w pomarańczowym szlafroku frotte z kapturem, i pomyślałem: są takie kwiatki, jak im tam, aksamitki? I znowu papieros drżał jej w palcach. Wowa spał, rozciągnięty na łóżku w błogim zapomnieniu. - To dziwne, że zaszłam w ciążę - zwierzała się żona. -Wiesz, Wowa ma ciekawe preferencje. Szanowałam je i, nie ukrywam, w pełni się dostosowałam, ale przecież ciąża była wykluczona!... - Życie z idiotą jest pełne niespodzianek - rzuciłem dobrodusznie. - On nie jest idiotą! - wybuchnęła żona. - To ty jesteś idiotą - ty! ty! Idiota, z tą swoją ironią, z tymi swoimi przyjaciółmi, z tą swoją nieczułością i pogardą dla wszystkich... A on jest czysty! Niewinny! Taki uduchowiony! Z nim czuję się kobietą, z nim poczuję się matką! Kocham go. Urodzę mu dziecko. I żebyś mi się więcej nie ważył przyjmować od niego kwiatów! Wybuchnęła płaczem. - Bełkot - powiedziałem. - Bezsensowny, histeryczny bełkot. Bełkot bezradnej, zagubionej baby. Posłuchaj tylko, co mówisz!... Dziecko! Pewnie, urodzisz mu dziecko, czy ja mam coś przeciwko?! - wrzeszczałem. - Śmiało, niech ci idzie na zdrowie!... Wieczorem widziałem, jak Wowa czule głaszcze jej brzuch. Gruchali sobie i planowali przyszłość. A potem długo się rżnęli, całą noc aż do rana. - Ech! - dziarsko krzyczał Wowa. - Ech! - dziarsko wtórowała mu żona. Byłem zaintrygowany. Do jakich to preferencji Wowy dostosowuje się moja własna żona? No i jak znakomicie umie już krzyczeć - pomyślałem a propos preferencji, ale że byłem mało domyślny i niewinny, jak to inteligent, zasnąłem, pozostawiając tę kwestię otwartą. Potem żona zrobiła skrobankę i wróciła do domu, wstrząśnięta bezwstydem i zwyrodnieniem kobiet, które wraz z nią poddawały się tej jakże szybko wchodzącej do literackiego obiegu procedurze - „nawet sobie nie wyobrażasz!” - na co odpowiedziałem: „nic mnie tonie obchodzi”, a do Wowy nie od razu dotarło, że zrobiła skrobankę, ciągle uparcie głaskał ją po brzuchu, po pustym, wyskrobanym brzuchu, który przypominał golony łeb rekruta, to było strasznie zabawne, aż się turlałem ze śmiechu. A potem Wowa zrozumiał, co się stało z jego młodym, dlaczego nie daje więcej znaków życia, w końcu dotarło do durnia, że brzuch jest już pusty, i wtedy Wowa bardzo się zdenerwował i w nocy pobił żonę. Obudziłem się mimo waty w uszach. Leżałem i słuchałem, jak ją bije. Bił ją mocno, solidnie, pięściami, a ona tylko skamlała, jak oddana suka, która rozumie, że skoro biją, jest za co. Było mi jej żal. Rano Wowa przyniósł mi wiązankę goździków. Siedziałem w wannie z namydloną głowa i rozmyślałem o sensie życia. Nie chciałem umierać. Wrzucił goździki do wody. Wielkie, przejrzałe główki kwiatów nasadzone na cieniutkie łodyżki z przegubami pływały sobie dookoła mnie. Zrobiło mi się wstyd i zasłoniłem się ręką. Wowa ojcowskim gestem pogłaskał mnie po namydlonej głowie, a potem schylił się i pocałował w ramię. Broda była kłująca. Łaskotało. Nie wiedziałem, jak się zachować. Ogarnął mnie wstydliwy niepokój i powiedziałem: - No, idź już. Nawet nie drgnął. Goździki pływały i kaleczyły mi serce. Spłukałem szampon i zacząłem wyławiać je z wody. - Ech - powiedział Wowa dziwnym głosem i nagle, poprzez kwiaty, zobaczyłem konkretne bordowo żylaste kształty. Były obrzydliwe, kształty oczywiście, były tak obrzydliwe, bezczelnej materialne, że wyglądały całkiem pociągająco, dziko i zbójecko, i było w nich to, czego tak starannie szukamy w ofiarnym kobiecym niedostatku: poczucie godności. Chciało się je oswoić. Obrzydzenie domagało się jakiejś równowagi. Ileż materialne, cielesne było obrzydzenie, tyleż kruche, chwilowe i nierealne zdało mi się piękno, ale piękno rosło - jak rośnie płomień na kupie śmieci i jego delikatne jęzory liżą sparciałe, cuchnące szmaty, karmią się padliną, kołyszą na wietrze; płomień jest piękny i silny, i zwycięża ohydę, i nie należy do niej, i płomień pożera śmietnisko, purpurowa pochodnia na wieczornym niebie, zbiegają się dzieciaki - ale zabawa! Pożar! Pożar! I uuu i uuuu! Szczęśliwa bajka dzieciństwa, w której piękne dziewczyny to tylko głupie baby z cyckami i czerwonymi po wyjściu z łaźni pyskami - utracone, ślepe już spojrzenie - ale mężczyźni zawsze wywołują zawiść. - No, idź już. A on dalej stał i nie odchodził, i nie spieszyło mu się, i nie odchodził, nie odchodził i stał. Wowa! Mój kat! Narzędzie mojej kary! O, otchłań w moim własnym zadzie! Ten BÓL, zaćmienie Europy... A teraz, mój chujowy czytelniku, kimkolwiek jesteś: gównem czy człowiekiem, estetą, snobem, czarnogrodzianinem czy krasnogrodzianinem dla odmiany, i jakikolwiek żywot dzisiaj pędzisz, i jakakolwiek śmierć cię kiedyś czeka, pamiętaj: sąd twój mało mnie obchodzi, obżarty jestem szczęściem aż po gardło, obżarłem się kawiorem astrachańskim, nie bądź bezpieczny, poeta pamięta. Żyliśmy z Wową w zgodzie i przyjaźni, czuli i pieszczotliwi, i uważni; i dawaliśmy sobie podarunki: cukierki, baloniki, pomarańcze, cukrową watę, słodkie pocałunki - jak syn i ojciec, co są poetami, na chwałę Bożą. Byliśmy szczęśliwi. W pokoju obok została natomiast żona z metrażem jadalni, kanapą, Proustem, braterską opieką i czystą, równie braterską gorącą miłością. Czyż nie padliśmy przed nią na kolana, prosząc pokornie, by się zlitowała, by wybaczyła nam ten bezmiar szczęścia? Czyśmy nie okazali jej szacunku, który się matce od dzieci należy? Skoczylibyśmy bez wahania w ogień, byleby jej dogodzić. Ale ona powiedziała: nie! Nie! Nie i koniec! Powiedziała: jesteście parą bydlaków, parą degeneratów, parą sukinsynów, niszczycie siebie nawzajem i łamiecie prawo. Obrażała nas, ale nie powiedzieliśmy jej choćby złego słowa, po prostu wyszliśmy gęsiego: on pierwszy, a ja za nim, zamknęliśmy drzwi sypialni i leżąc na łóżku, dalej katowaliśmy się wzajemnie. - A ty, Wowa, jesteś wyjątkowy sukinsyn - zawołała zza drzwi. - Ech - rozłożył ręce skatowany Wowa. - Ech - zawtórowałem. Mijały dni, a ona niszczyła i rwała wszystko na kawałki: porwała zasłony, Prousta, listy, które kiedyś do niej napisałem - wzruszyliśmy ramionami; nasrała na dywan, jak kaleka - udawaliśmy, że nie zauważamy. Byliśmy ponad i smród nas nie obchodził. Ale nawet bogowie tracą w końcu cierpliwość. Więc pobiliśmy ją, nie żeby zaraz mocno, ściągnęliśmy dla zabawy sukienkę i stłukliśmy, zaśmiewając się z jej głupich cycków, które figlarnie podskakiwały, kiedy ją biliśmy, ale jednak mimo wszystko straciła przytomność, i wtedy cycki zrobiły się całkiem już głupie, i aż się popłakaliśmy nad ich niereformowalną głupotą. Zaczęła nas morzyć głodem. Odcięła od jedzenia. Wychudliśmy z głodu i z miłości. Głód nas podniecał. Byliśmy atlasami podpierającymi rozpalony zwieracz. Byliśmy chudymi wesołymi mężczyznami o rozciągniętych zadach. Ale nawet bogowie tracą w końcu cierpliwość. - Ciebie nienawidzę najbardziej - mówiła żona do Wowy, wybałuszając oczy. Znowu ją pobiliśmy. Suka! Wywłoka! Morda niedomyta! ... Żadnego rezultatu. Ale było rozkosznie. Spojrzeliśmy na siebie. Objęliśmy się i było nam rozkosznie. Stukaliśmy się nawzajem w brzu- chy. - Albo on, albo ja - oświadczyła nagle żona Wowie. - Stawiasz sprawę po faszystowsku - zauważyłem ponuro. - I na co on ci jest potrzebny? - pytała żona Wowę. -Zabawiłeś się i wystarczy!... Przecież dziecka z nim miał nie będziesz. Jaki z niego pożytek? A ja ci urodzę syna. - Raz już urodziłaś - powiedziałem. - Będziesz miał syna, Wowa - deklarowała żona. - I będziesz z niego dumny. - Ja jestem twoim synem, Wowa - powiedziałem nieśmiało. Żona wybuchnęła pogardliwym śmiechem. Na ułamek sekundy straciłem wiarę w siebie, w to, że się z Wową kochamy... To była sekunda niewybaczalnej słabości. Wowa połapał się i stracił humor. Żona tryumfowała. Pachniało od niej kobietą. Wowa w zamyśleniu skubał rudą bródkę: pięć kroków naprzód, pięć w tył. Albo albo. Nie zastanawiał się długo. Wbiegł do pokoju. Szczęknął sekatorem. Siedziałem w fotelu ze szklanką soku pomidorowego. Piłem chciwie. Żona śmiało ruszyła na Wowę. Jej ciało nagle wydało mi się pociągające, więc zawołałam radośnie: - Poczekaj! Ja jej pragnę! Wowa uśmiechnął się, słysząc mój okrzyk. Nie był zazdrośnikiem, doceniał szczerą namiętność. Ale zaraz pokazał mi straszny znak: POTEM. Ogarnęło mnie przerażenie. Nie! Ale żona śmiało szła wprost na sekator. Wowa zaś szedł na żonę, rudy, mądry, kochany, jak czołg. - Kocham cię - powiedziała żona do Wowy w najwyższej ekstazie. - Kocham! Kocham cię, Wowa. Wowa chwycił ją za włosy - miała jasne włosy do łopatek - omotał je wokół dłoni i rzucił żonę na zapaskudzony dywan. Przycisnął ją kolanem do podłogi. Wszyscy byliśmy nadzy, jak dzieci. - Kocham... - rzęziła żona, zachwycona Wową. Wowa zaczął sprawnie urzynać jej głowę sekatorem. - Ech! - krzyknął na koniec Wowa i podniósł trofeum za włosy. Siedziałem oblany krwią, sokiem pomidorowym i spermą. Wstrząsająca impresja seksualna. Wiem już, kim jestem. Jestem Renoirem. Tak to, mój miły czytelniku, zostałem po raz drugi wdowcem. Stukają koła. Idę wąskimi korytarzami wagonów, szarpię roztelepane rączki tysiąckilowych drzwi, pode mną srebrzyste wstęgi szyn, w nozdrzach zapach kolei żelaznej, idę do wagonu restauracyjnego zjeść kolejowy kotlet i popić go piwem. Już zaraz południowy Charków; jestem wolny i smutny; pochowałem żonę, która zmarła na dziecięca chorobę. Wowa wziął ciało za nogi i próbował je rozerwać. Był silny, mój Wowa, ale jednak nie rozerwał. Wówczas nabił ciało na siebie. Zawył. Zamknąłem oczy. Byłem bardzo zmęczony. A POTEM poprosiłem: - Zabierz ją stąd. Powoli - on też był już zmęczony! - chwycił ją za stopę i powlókł na klatkę schodowa, do zsypu na śmieci. Wlecze ją do zsypu na śmieci, jak wielką zagraniczną lalkę. Widzę jego szerokie, piegowate plecy. Wowa!... Nie zobaczyłem go już nigdy więcej. Dziury! Dziury!... Przeszedłem przez przytłumione czerwone światło. Stróż powitał mnie jak starego przyjaciela. Kąsałem i śpiewałem szyderczym falsetem: Stała sobie w polu brzoza, Stała brzoza sobie w polu... Kąsałem jak żmija. Straciłem mnóstwo zębów. Tak, to ja byłem tym wysokim chłopcem z odstającymi uszami i całkiem ludzką twarzą. To mnie wybrał Craig Benson, fałszywy obcokrajowiec. Zamiast immunitetu dyplomatycznego zaproponował mi knut i porządek. Jestem mu wdzięczny! Dzięki niemu dziś znowu chwytam za pióro. Piszę o tobie, Wowa! Wowa! Mój kacie! Narzędzie mojej kary! Oddajcie mi moją karę! A jeśli umarł - nie, Wowa, ty nigdy nie umrzesz - a jeśli umarł, powiedzcie, gdzie jest jego grób. Przyniosę mu wiązankę wiosennych tulipanów. Jesteśmy pomnikiem, Wowa - pomnikiem rozbitym przez złe wichry. Słyszę łabędzi śpiew mojej rewolucji. Biały wykastrowany kot o oczach pięknej dziewczyny Rozchybotany nerwowo, nie bardzo rozróżniałem pagony i kokardy sędziów, ale rzecz działa się chyba za cara, czy może za granicą, co zresztą nie zmieniało istoty wyroku, który mi właśnie odczytano. Zerwałem się i krzyczałem pod adresem wojskowo sądowej masy, że mylicie się, że to niesprawiedliwe, że stawiacie mnie i samych siebie w dramatycznej sytuacji. Po pierwsze, wrzeszczałem, nie mam nic wspólnego ani z wojskiem, ani tym bardziej z żadnym trybunałem. Po drugie, jestem przeciwnikiem kary śmierci, więc perfidnie się nade mną znęcacie, co za piekielna ironia. Po trzecie, kocham żonę, która nie zniesie mojej śmierci, powiesi się albo otruje, albo rzuci się z okna, albo utopi, i syn zostanie kompletną sierotą i nigdy wam tego nie zapomni. Po czwarte, wszystko to nieskończenie wiele razy opisano już i przerobiono, został banał, i z więźnia sumienia, którym zresztą nie jestem, robicie mnie więźniem plagiatu, czego jako pisarz kategorycznie sobie nie życzę. Po piąte, bierzecie na siebie zbyt wielką odpowiedzialność, pcha- jąc się w transcendencję i uzurpując sobie kompetencje opatrzności, a jeśli nigdy nie lubiłem milicjantów, nie potrafiłem się zmusić, żeby ich polubić, chociaż wiedziałem, że są względnie pożyteczni, to co, kiedy ukradli mi koło od samochodu, poszedłem na milicję, spisali protokół, a koła do dziś nie znaleźli. Ocknąłem się w celi. Ocucił mnie zapach amoniaku. Przede mną siedział w kucki pułkownik Diamant, szef Studium Wojskowego na Uniwersytecie Moskiewskim, który ukończyłem przed siedemnastu laty. Od razu poznałem go po blond lokach i do przesady słowiańskiej fizjonomii. W swoim czasie nieźle mi nabruździł. - No, chłopie, rozklejasz się - powiedział Diamant z wyrzutem, choć nie bez ojcowskiej nutki, i też dla zabawy powąchał amoniak, zanim zakorkował butlę. - Co, nie chce ci się umierać? - Jestem niewinny, towarzyszu pułkowniku - wyjaśniłem słabym głosem. - Jesteś winny - powiedział twardo pułkownik. Pułkownik był grubym, energicznym mężczyzną o błękitnych oczach i wąskich wargach. Czułem, że jego energetyka bije moją na głowę, energetyka pięćdziesięcioletniego mężczyzny, który zakosztował władzy. W bezpośredniej konfrontacji nigdy nie potrafiłem sobie z takimi poradzić, usuwałem się w cień, przytakiwałem i nienawidziłem. - Jutro rano zrobią ci pif paf- z rozbrajającą szczerością oświadczył Diamant. - Jak, już jutro? - nie wytrzymałem. - O siódmej zero zero - doprecyzował pułkownik, patrząc na zegarek. - Czasu masz pod dostatkiem. Będziesz pisał? - Apelację? - podskoczyłem. - Nie, po co? - zdziwił się. - Literaturę. Może jakieś przesłanie. Przemyślałem tę kwestię. - Nie - powiedziałem. - Nie mam absolutnie nic do przesyłania. Jeśli można, napiszę raczej do żony. - Głupstwa - powiedział pułkownik. - Myli się pan - powiedziałem. - Najbardziej na świecie kochałem swoją żonę. - Opuściłem głowę, kiedy dotarło do mnie, że mówię o sobie już w czasie przeszłym. - Chrzanisz - pułkownik nie uwierzył. - Kiedyś, wiele lat temu, jeszcze przed ślubem, rozstawaliśmy się na całe lato. Trzy godziny płakałem wtedy w progu. W życiu można naprawdę kochać tylko raz. - I o tym właśnie napisz - zaproponował pułkownik. - O tym pisać nie wolno - powiedziałem poważnie i smutno. - A miałeś jakieś Murzynki? - Nie miałem żadnych Murzynek i nie zdradzałem Ojczyzny - westchnąłem. - Zdradzałeś - powiedział twardo Diamant. - Wiesz, za co cię lubię? - na chwilę zawiesił głos. - Za to, że nie nosisz obrączki. Prawdziwy mężczyzna nie nosi obrączki. Zamyśliliśmy się, każdy na swój temat. - Chcesz, zdradzę ci swoją tajemnicę? - zapytałem, zbliżając do niego twarz. - No? - spiął się cały i poczerwieniał. . . - Z natury jestem romantykiem... Posłuchaj, jak tu cicho. Jak na wsi... Tylko psy nie szczekają. Pułkowniku, jestem zakamuflowanym romantykiem. - Spierdalaj! - wściekł się pułkownik i ze złości splunął na podłogę. - Nie wstyd ci tak pluć gdzie popadnie w celi skazańca? - pouczyłem go. - Przepraszam, nie chciałem - wymamrotał pułkownik i roztarł ślinę butem. - Twoja żona to pewnie jakaś stara wiedźma. Diamant ponuro skinął głową. - A moja - biały anioł z białymi skrzydłami! - Co, lekkoatletka? - zapytał Diamant. - Właściwie nie... - powiedziałem i zacząłem spacerować tam i z powrotem po celi, z rękami w kieszeniach, jak wahadło, wspominając żonę. - Może jednak mnie nie rozstrzelają? Może tylko postraszą, jak Dostojewskiego, i ześlą. Będę palił w piecu i pisał powieści. Kim byłby Dosto- jewski, gdyby nie przeżył własnej egzekucji? - Cholera wie! - powiedział zaintrygowany Diamant. - Byłby Czernyszewskim, rozumiesz? Chociaż, z drugiej strony, Czernyszewski tyle lat przekiblował na Syberii i nic: został Czernyszewskim. - Wiedział, co robi - pochwalił Diamant. - Za dużo gadam - stwierdziłem. - Najbardziej cierpiałem w życiu przez to, że życie nie dorastało do moich ideałów. Miałem w szkole nauczycielkę historii, Cylę Samojłownę Palczik. Takie nazwisko - Palczik! - pokazałem Diamantowi palec wskazujący. Ryknęliśmy zgodnym śmiechem. - A niech cię! - zamachał łapami Diamant, ocierając łzy rozbawienia. - Palczik! Palczik! - wrzeszczałem, rechocąc. - Przestań! Nie mogę - turlał się ze śmiechu Diamant. - To Chlebnikow pisał o śmiechaczach. O nas... śmiechacze, rozśmiejcie się! O, śmiechacze, zaśmiejcie się!” Lubisz Chlebnikowa? - A kto nie lubi? - zdziwił się Diamant. - Masz coś do żarcia? - Mam czekoladę. Mleczną. Chcesz? - Dawaj. Pardon, że tak mówię per „ty”. Jak dla mnie, żaden z ciebie pułkownik, skoro jutro wszystko się skończy. - Gdzieś już czytałem tę myśl - zamyślił się Diamant. - A właśnie. - Zajrzał do teczki i wyciągnął duży album. - Widzisz, przyniosłem album. Kolekcjonuję myśli. No, tych, co ich tutaj pif paf. Weźże coś napisz. Zachowam to sobie i będę czasem czytał. - A co piszą inni? Mogę rzucić okiem? - Poczekaj. Najpierw sam napisz, bo nic z tego nie będzie. - Dobra, dawaj - przystałem. - Świetnie! - rozpromienił się pułkownik i otworzył album na czystej stronicy. - Masz długopis. A ja sobie posiedzę, zapalę. Założyłem nogę na nogę i pogrążyłem się w zamyśleniu. Długo myślałem, co by tu napisać. - Tylko bardzo cię proszę, czytelnie - szepnął błagalnie Diamant. Wypalił papierosa, potem drugiego i trzeciego. W końcu zebrałem jakoś myśli, dłonie zrobiły mi się wilgotne i zimne. Nie poznając własnego pisma, naskrobałem kilka słów. Diamant zabrał mi album, włożył złote okulary i przeczytał głośno i dobitnie: CZŁOWIEK JEST STWORZONY DO SZCZĘŚCIA, JAK PTAK JEST STWORZONY DO LOTU. - No i jak? - zapytałem. Z wrażenia zaparło mu dech i długo nie mógł wymówić ani słowa. Patrzył to na mnie, to na album. - Sam to wymyśliłeś? - zapytał w końcu. - Sam - odpowiedziałem skromnie, nie kryjąc jednak dumnego uśmiechu. - Po prostu hymn! - uniósł się Diamant, pobłyskując okularami. - Genialne. Nawet mnie objął. - Dziękuję ci, mój drogi, dziękuję! - Bez przesady... - odezwały się we mnie resztki przyzwoitości. - I wiesz, co ci powiem - szeptał w natchnieniu Diamant prosto w moje ucho. - Za takie słowa... Za takie słowa... Pójdę i zamelduję przełożonym. Za takie słowa mogą cię ułaskawić! - Co!? - skoczyłem na równe nogi. - Która jest teraz? Wpół do piątej? Dobra, idę, może jeszcze zdążę. - Zostaw mi trochę czekolady! - poprosiłem. - Masz, bierz całą tabliczkę - pospiesznie wyciągnął czekoladę z teczki, złapał album, mrugnął do mnie i zniknął. Wyobraziłem sobie, jak szybko, byle jak naciąga płaszcz i czapkę, wybiega z bramy, łapie taksówkę, auto zatrzymuje się, nocny taryfiarz włącza licznik, jak jadą przez miasto, zostawiając na świeżym śniegu wyraźne odciski opon, w aucie jest ciepło i przytulnie, taryfiarz milczy, pułkownik zerka na zegarek, auto wypada na nabrzeże i nabiera prędkości, świecą żółte reflektory, jem czekoladę i widzę, jak na czarną rzekę Moskwę pada śnieg, auto hamuje przy wysokim budynku przypominającym tort weselny, czuję, że kocham ten tort, i widzę pułkownika, jak dobija się do bogato zdobionych drzwi, do głównego wejścia, i zaspaną portierkę w chustce, portierka długo szarpie się z drągiem, drzwi są zamknięte na drąg, i przestronny hol przed windami, i ogromną windę z wielkim lustrem, w którym odbija się pułkownik, który strząsa z siebie śnieg, i, w końcu, te właściwe drzwi: krótki dzwonek - cisza; drugi i trzeci dzwonek, i wreszcie gdzieś z głębi mieszkania słychać kroki, nie pani domu, służącej, słychać już całkiem blisko moskiewskie brzęknięcie łańcucha i zgrzyt zamka, drzwi uchylają się: Dobry wieczór, Dusiu! - Dobry wieczór - trochę zdziwiona: - Siemion Jakowlewicz! - A Paweł Pietrowicz? Śpi? - Chyba się jeszcze nie położył. Pracuje. Pan da płaszcz, powieszę. - Korytarz. Szczelina światła. Głos pana domu. Z drzwi gabinetu, prężąc długi grzbiet, wychodzi biały wykastrowany kot o oczach pięknej dziewczyny. - I co? - zawołałem. Pułkownik Diamant, wymięty i zatroskany, stanął pośrodku celi. - Przykro mi, mały - powiedział nieprzyjaźnie, ale z cierpieniem w głosie, po rosyjsku nie patrząc mi w oczy, i zaczął rozpinać kaburę rewolweru. Gównowóz Piękna, koszmarnie piękna jest wiosna pod Moskwą! Wszystko szemrze, wykluwa się i drży. I jesień też jest niewysłowienie piękna. Las ogarnięty żółtym pożarem. Jaka cisza! Aż uszy zatyka. Słychać tylko stukanie młotków i pisk pił, pachnące wióry tryskają spod brzeszczotów i cichutko śpiewa rzadki jesienny ptak. Za lasem, na wyciągnięcie ręki, płynie rzeka Moskwa. Tutaj jest jeszcze wąska, nieokiełznana, prawie jak górski strumień. W lipcowe popołudnia wabi facetów z chudymi szyjami i bladymi cieniami podkoszulek na ramionach, nęci nerwowe baby o oczach głęboko zakopanych w oczodołach, źle wychowanych uczniów i pionierów. Część z nich pokrętny nurt zmienia w topielców, apotem wlecze bezwolne ciała pod Zwienigród, gdzie jak łodzie podwodne wypływają naprzeciw zapuszczonego klasztoru, na postrach grzesznikom. Niegdyś mieszkał w tej okolicy młody Hercen. Cienka woalka pajęczyny oblepiała delikatne policzki bękarta. Teraz nieopodal rozłożyło się lotnisko. Jedno za drugim strzelają w niebo srebrzyste wrzeciona myśliwców z czerwonymi gwiazdami. Cichnie stukanie młotków. Robotnicy sezonowi unoszą głowy w kolorowych letnich czapkach. Ciężko dyszą. Nasi! To nasze my- śliwce! Takie same jak te, co zestrzeliły Koreańca! W wiadrze bulgoce zupa grzybowa. Oczy robotników nalewają się jasną krwią: po cholerę lazł, gdzie go nie szukali! Amerykański skurwysyn! Zaraz obiad. Najmłodszego już posłali do sklepu. Idzie leśną drogą, żabie usta od ucha do ucha. Wielkie robociarskie dłonie. Nagle zdecydowanym krokiem skręca w las. Pod niewysokim świerkiem kuca, stęka, grzebie w zbutwiałych liściach. Wygrzebuje dużego, zdrowego prawdziwka. Obraca go w rękach, kwacze z zadowolenia, ostrożnie chowa za pazuchę. Po południu zaczęło padać. Robotnicy siedzą w domku, pod dachem, im to wisi, niech pada! Piją wódkę, jedzą zupę, zagryzają. Wiktor jest najbardziej z nich wszystkich wykształcony. Cały rok uczył się w lotniczej. Potem go wyrzucili, służył w NRD, w 1968 wymiatał z Pragi chuliganów, na pamiątkę po swoich pancerniakach nosi hełmofon czołgisty. Dalej największy fachowiec, oczywiście Eugeniusz Iwanowicz, to on tu wszystkim rządzi, chociaż formalnie za brygadzistę robi Paweł, ale Paweł to osobna historia, co wieczór lata do sąsiedniego ośrodka wypoczynkowego, tyle, że jest leniwy, liczy na łatwe łupy, od czterdziestek piątek po pięćdziesiątki i starsze; czasami któraś taka wedrze się na plac budowy, wzbronione: wyperfumowana, wymalowana, rzadkowłosa łakomczuszka, popatrzeć, jak on wbija gwoździe, zabić czas, zaprosić w gości, a Eugeniusz Iwanycz warczy, nie lubi tych starych pudeł, swoje już odbalował, teraz bardziej interesuje go praca, bo i domek trafił się nietuzinkowy, fantastyczna chatka, tak podobno budują w Szwajcarii, w górach, z jednej strony krokwie aż do ziemi, z drugiej okno na niebo, ciekawe, Wiktor mówił, że widział takie w Niemczech, a z Niemkami to w ogóle bez problemów, wyjaśniał Pawłowi, poczekaj, po kolei, złości się Eugeniusz Iwanowicz, skończ najpierw, co z tym domem, ale oczy ma już szklane, źle coś ostatnio pije, starość nie radość, i inwestor idiota, na cholerę buduje diabli wiedzą jak, całe schody na piętro kazał robić od nowa, też dobre sobie, podest mu się nie spodobał, i żeby to jeszcze Żyd, ale nie, wygląda na swojego, czyli że po co mu to szwajcarskie gówno, ech, nic, tylko wziąć i podpalić! Eugeniusz Iwanycz zirytował się i zapadł w drzemkę. Pozostali dopijali drugą flaszkę i wesoło patrzyli na deszcz: nie chciało im się wstawać, łazić, pracować. Żenia powiedział, że w taką ulewę więcej już nie pójdzie, a lało coraz mocniej, gęste krople zacinały, jakby myśliwce naprawdę rozpruły niebo, więc postanowili namówić też jeszcze młodego Borysa, Borys miał motocykl. Był z nich wszystkich najbardziej nowoczesny, ubierał się modnie, pracę miał czystą, chociaż już mniej na czasie: grał na harmonii w domu kultury gdzieś pod Moskwą, daleko, a teraz na dniach się ożenił, ale jakoś nie było tego po nim widać. Wiktor również na trzy dni wyjechał w pilnych sprawach rodzinnych, i też nikt by nie powiedział, że dopiero co umarł mu ojciec: nasi chłopcy potrafią ukrywać głęboko w sercu najróżniejsze uczucia! Właściciel działki co niedzielę przyjeżdżał nadzorować przebieg prac. Przygotowywali się na to spotkanie, chociaż bez entuzjazmu. W pokoju na piętrze, w przyszłym gabinecie, Żenia zeskrobywał z podłogi trzydniowe zaschnięte rzygowiny, Eugeniusz Iwanycz, w okularach, klnąc na czym świat stoi, wodził palcem po projekcie i przekładał schody, Borys pojechał w deszczu po trzecią flaszkę. Spali na podłodze, nie rozbierali się, Wiktor w hełmofonie, w nocy wstawali, pili wodę, sikali przez okno, nad ranem wrócił Paweł, cały przemoknięty i wystraszony, poderwał wszystkich na nogi. Zaspani zleźli po schodach, wysypali się przed dom i osłupieli. W nocy potoki mętnej wody zatopiły piwnicę domu. Robotnicy zapalili. Dla wszystkich było oczywiste, że woda może rozmyć piaszczysty grunt, a wtedy zbrojone, betonowe fundamenty nie wytrzymają i całe to szwajcarskie gówno zawali się w cholerę. Równie jasne też było, że sami są sobie winni: wykopali dół i nie pomyśleli, że do środka może nacieknąć deszczówki. Dom groźnie pobłyskiwał nowym blaszanym dachem i cichutko pogwizdywał na wietrze. Właściciel działki jeszcze wylegiwał się w ciepłym łóżku, kiedy namolny dzwonek telefonu roztrzaskał spokój niedzielnego poranka na ulicy Gorkiego. Półtorej godziny później prywatna wiśniowa wołga wjechała na letnisko. Paweł nieskładnie nałgał coś o grobli: taka jej mać, rozmyło. Niezdrowa, zmęczona gabinetowym kieratem twarz inwestora była żółta i nieprzyjazna. „No i co tak stoicie -skrzywił się - bierzcie wiadra i do roboty”. „Wiadrami będziemy czerpać ze trzy dni - oświadczył Paweł. - Trzeba sprowadzić gównowóz”. „Co takiego?” - warknął inwestor, niemile zaskoczony słowem z obcego, prymitywnego świata. Wyjaśnili mu. „I skąd się to bierze?”. Trzeba zapytać pana Kolę, tego stróża, powiedzieli. ,,Jedziemy” - rzucił sucho inwestor. Wziął ze sobą Pawła. Kiedy brygada skończyła robić dach, urządził im wiechę, wszystko jak należy. Zbili przy domu stół i ławki dookoła. Wypytywali o koreański samolot. „A to prawda, że miał na pokładzie bombę atomową?” - drążył Żenia. - „Nie miał żadnej bomby, sto razy ci mówiłem!” - krzyczał Wiktor, który świetnie znał się na samolotach, ale Żenia nadal nie był przekonany. Inwestorowi podobali się ci chłopcy. Kochali swój kraj, szczerze martwiły ich jego przejściowe problemy, tyle tylko, że pili, ale to jak wszyscy. „Wiecie - powiedział cicho Wiktor - muszę wam o czymś powiedzieć.” Pokręcił głową w hełmofonie. „Paweł opyla na lewo deski. Dlatego ciągle brakuje”. Ściemniło się już. Rozpalili ognisko. Żenia opowiadał, jak to stanął kiedyś przed sądem w Mytiszczach. Podczas rozprawy zaczął strugać wariata: rozebrał się do majtek. Milicjanci rzucili się na niego. Rozprawę odroczono. Eugeniusz Iwanycz bez ceremonii zapytał inwestora, po cholerę mu taki nierosyjski dom. Inwestor odpowiedział, ale Eugeniusz Iwanycz nazajutrz nie mógł już sobie przypomnieć, co konkretnie. Wiktor zakablował, że o żadnej grobli nikt w okolicy nie słyszał. Mimo to z inwestorem pojechał Paweł. Pan Kola strzelił już sobie parę głębszych do śniadania. Na powitanie huknął pięściami w stół i radośnie zawył jakąś rosyjską pieśń. Kola lubił się chwalić, że w młodości był inżynierem, ale potem, tuż przed wojną, niesłusznie go represjonowano. Inwestor nie wiedzieć czemu podejrzewał, że były inżynier podkrada mu materiały budowlane. Może do spółki z tym Pawłem, myślał. Ale skąd wziąć innych ludzi? W łagrze na Kołymie panu Koli przetrącili nogę i teraz kuśtykał. Stąd przezwisko: Kuternoga. W kolejkach przed sklepami Kuternoga podawał się za kombatanta. - Gównowóz... gównowóz... - zamyślił się głęboko inwalida. - Jedziemy! - ryknął w końcu tryumfalnie. Po drodze wyjaśnił: jadą do wsi, ma tam znajomego zduna, w sumie prawie krewnego. Kuternoga siedział na przednim siedzeniu, Paweł z tyłu. Wyglądał jak pilny uczeń: ręce złożone na kolanach, niebieskie oczy, jasne włosy, sympatyczna łysinka. Gdyby Cziczikow puścił się z dworską dziewka, pewnie wyszedłby z tego wypisz, wymaluj Paweł. Po kilku kilometrach wgłębi jesiennego lasu zamajaczył zielony płot. - Rządowe sanatorium - cmoknął z respektem pan Kola. - Mundurowi ich tu pilnują. Inwestor udawał, że nie słyszy. - W każdym pokoju arabski kredens z kryształami i lodówka - mówił pan Kola na wpół obrócony do Pawła. - A do lodówki dzień w dzień wstawiają bezpłatnie butelkę wódki, butelkę koniaku i jeszcze jedną xeresu. Po wymiętej twarzy inwestora przemknął krzywy uśmieszek. - Kawior trzy razy dziennie, jaki tylko chcesz, nawet prasowany - ciągnął pan Kola. - Strasznie słony, nie da się tak jeść w kółko - parsknął Paweł. - Im tam dają specjalny, niesolony - oświadczył surowo pan Kola. - Oo, nieźle! - ożywił się Paweł. Inwestor nadal milczał. - I jeszcze - pan Kola oblizał wargi - straż ma karabiny maszynowe i nawet działo. Jak palną!... - Daj pan spokój - powiedział spokojnie inwestor. - Sam na własne oczy widziałem! - krzyknął pan Kola. - W krzakach przy bramie. I wtedy zza zakrętu wyjechał wprost na nich ogromny czerwony kombajn. - Stój! Trzeba go zatrzymać! - ryknął pan Kola. Inwestor mrugnął światłami. Kombajn zatrzymał się. Pan Kola wytaszczył nogę z auta i zakosami pomknął w stronę maszyny. - Słuchaj, przyjacielu - powiedział pan Kola do młodego kombajnisty. - Powiedz no mi coś. Skąd tu wziąć gównowóz? Może strażacy pożyczą? - Nie pożyczą - powiedział kombajnista. - Sam wiem, że nie pożyczą - zgodził się pan Kola. -To skąd wziąć, co, Michaił? - Nie wiem - powiedział Michaił. - Zapytaj pan Wowkę. - Jakiego znowu Wowkę? - Wowkę Stachanowca. Zdemobilizowany przed czterema laty komsomolec Władimir Sorokin powrócił do rodzinnej wioski i rzucił się w wir gównianej roboty na fermie. Teraz świecił przykładem na całą okolicę. - A gdzie jest ten Wowka? - A gdzie ma być? - zdumiał się Michaił. - Przy świniach, jak zwykle. - To do widzenia, Michaił - powiedział uroczyście pan Kola i uścisnął dłoń kombajnisty. - Coś dawno się pan u nas nie pojawiał, panie Wania -powiedział kombajnista. - Mam dużo pracy - wyjaśnił pan Kola. - I nie jestem pan Wania. Jestem pan Kola. - A, faktycznie! - chłopak uśmiechnął się szeroko, odsłaniając białe jak śnieg zęby. - Ja też nie jestem Michaił. Jestem Bodunow, Aleksander Bodunow. - Bodunow? - pan Kola przyjrzał mu się uważnie. -Patrzcie no... Masz rację. Ty jesteś Bodunow. Porozmawiali jeszcze jakieś półtorej minuty o innych ważkich kwestiach, apotem rozjechali się każdy w swoją stronę. - Na fermę! Do Stachanowca! - rzucił pan Kola. -Wszystko już wiem, ma nowiutki gównowóz. Błyszczy jak lustro! Pełen nadziei, choć dalej nieco ponury inwestor dodał gazu. - Panie Kola - poprosił grzecznie Paweł. - Niech pan jeszcze opowie O tym sanatorium. - O sanatorium? - zamyślił się pan Kola. - No dobrze, opowiem - powiedział w końcu. - Tam jest tak: na każdego pacjenta wypada średnio dwu lekarzy specjalistów, jedna dyplomowana pielęgniarka i parę takich zwykłych. A lekarstwa same amerykańskie. - Pewnie ładne te pielęgniarki, co? - przerwał mu Paweł. - Jeszcze się pytasz - potwierdził pan Kola. - A ciekawe, gdzie one mieszkają? - zapytał przymilnie Paweł. - Hola, hola! - osadził go pan Kola. - To jest zamknięty teren, za drutem kolczastym. - Jak w klasztorze... - rozmarzył się Paweł. - Dobra, co tam pielęgniarki! - machnął ręką pan Kola. Najważniejsze, że mają tam taki specjalny oddział. - Jaki? - stropił się Paweł. - A taki - powiedział przeciągając słowa pan Kola - że w piwnicach leżą sobie nieboszczyki w kryształowych, kuloodpornych trumnach. Inwestor z przerażeniem spojrzał na pana Kolę. - A tak, tak - wytrzymał jego spojrzenie pan Kola. - A jak żeście myśleli, że niby jak taka szycha umiera, zwyczajnie ją zakopują? O nie... Zakopują kukły. A tych prawdziwych zamrażają jak należy i przywożą tu do nas. Zbierają wszystkich do kupy: i marszałków z Żukowem na czele, i ojca socrealizmu, towarzysza Żdanowa, i Wszechzwiązkowego Starostę Kalinina, i Malenkowa, i Mołotowa, i Michaiła Andriejewicza Susłowa. A w drzwiach Głównego Gabinetu sterczy jak słup lodu, zawsze gotowy do boju, płomienny, towarzysz Kum Woroszyłow... Jak będzie trzeba, rozmrożą ich wszystkich, i towarzysze znowu staną u steru - zakończył patetycznie Kuternoga. - Rozumiem!... - Paweł aż zasłonił usta dłonią. - To na wypadek wojny! - W ogóle na wszelki wypadek - dorzucił tonem pouczenia pan Kola. - Po to trzymają tam karabiny i działo. - Słuchajcie - zirytował się nagle inwestor - bardzo proszę, żebyście przestali w moim samochodzie wygadywać te... te parszywe idiotyzmy! - Dlaczego idiotyzmy? - obraził się pan Kola. - Przecież leżą tam, i to w mundurach, z orderami... Nawet Bena. Jak go sądzili, powiedział: „Nie musicie mnie rozstrzeliwać. Jestem świetnym organizatorem. Jeszcze wam się przydam”. Nikita pomyślał, pokombinował i w końcu oszczędził biedaczka. - Zaraz! - wtrącił Paweł. - A czy oni będą umieli walczyć, skoro technika tak szybko się rozwi ja? - Może ich tam dokształcają? - Jak można dokształcać trupy?! - wściekł się inwestor. - A skąd ja mam wiedzieć? - wzruszył ramionami pan Kola i zapalił papierosa. - Co pan myśli, że mi się niby opłaca gadać tutaj byle co? - warknął. - Jak rozmrożą Stalina, pierwszy pójdę siedzieć. - Dlaczego? - zdziwił się głupio Paweł. - Bo wtedy posadzą wszystkich, co za Stalina siedzieli. - A jak oni tam zapleśnieją? - zaniepokoił się nagle robotnik. - Nie powinni - pokręcił głową pan Kola. - Przy każdej trumnie stoi lekarz wojskowy w stopniu pułkownika. A czasem ich szybko rozmrażają i przewracają na drugi bok, żeby nie dostali odleżyn. Odleżyny ostatecznie wyprowadziły inwestora z równowagi. - Dość tego! - ryknął na pana Kolę. - Proszę już wreszcie dać spokój! Tam nic nie ma! Żadnych karabinów i żadnych trumien w piwnicy! Wypoczywałem w tym sanatorium w zeszłym roku, latem! Jasne? Pan Kola zamyślił się, wbił wzrok w szosę i palił papierosa. Las płonął żółtym pożarem. - I co - zmrużył oczy inwalida - prawda to, co mówią, że w każdym pokoju stoi arabski kredens z kryształami? Jak zarżnęliśmy Francuza Wcale go nie zarżnęliśmy. Chcieliśmy tylko zobaczyć, co ma w środku. Szyriajew zlitował się nad niepozbieraną duszą i przygarnął. Jeść nie krzyczy, a we dwójkę zawsze jakoś weselej. Uważaj tylko, nie rozrabiaj, bisurmańskie nasienie! Francuz okazał się cichy i pokornego serca, czasami tylko po nocach dość mocno wibrował, tak, że aż żyrandol zaczynał się kołysać i dzwoniły naczynia na stole. Szyriajew spał czujnie i zaraz budził się od tych hałasów. Wyrzucę cię przez lufcik, groził ochrypłym głosem. Francuz dalej swoje. Teraz do rana przez ciebie nie zasnę, strofował Francuza Szyriajew. Leżał i nasłuchiwał, a Francuz tłukł się po pokoju, boleśnie uderzał w ściany. Świszczypała, mamrotał Szyniajew. Rano zza ściany dobiegała wściekła muzyka. Młode małżeństwo zbierało się do pracy. Trzaskali drzwiami, łomotali w kuchni. Potem wszystko nagle się urywało. Szyriajew nie miał już nikogo: żona, krewni, znajomi, wszyscy poumierali. Kiedyś wstawał wcześnie, jechał trolejbusem do córki i odprowadzał wnuka do przedszkola. Raz przyjeżdża, a tu ani żony, ani wnuka. W mieszkaniu obcy ludzie. Młode małżeństwo wracało późno, ciut dziabnięte, jeśli się dobrze przywąchać, łapczywie wyżerało z gara kawałki tłustego mięsiwa. Od początku nie najlepiej im się układało z sąsiadem. Szyriajew rozszyfrował ich plany i przeniósł swoją maleńką lodówkę do pokoju. - Jeszcze mi czegoś dosypią - wyjaśnił Francuzowi. Specjalnie wychodził na korytarz i spacerował tam sobie, żeby wiedzieli, że póki co nie umarł. Szyriajew przez okrągły rok nosił ciepłą bieliznę, ponieważ był starym, steranym życiem człowiekiem i z doświadczenia wiedział, że z zimą lepiej nie żartować. Młode dziewczyny, pracownice pralni, do której powolutku dreptał oddawać bieliznę, nienawidziły go. Pokazywał całej kolejce legitymację zawiniętą w celofan i przeciskał się do okienka. Legitymację nosił w kieszeni wojskowej koszuli. Szyriajew ubierał się po wojskowemu, tylko bez pagonów. - Wstydziłby się pan, taką bieliznę przynosić - mówiły dziewczyny, chociaż niejedne gacie już w życiu widziały. Szyriajewa ręce swędziały, ale panował nad sobą i tylko ponuro milczał. Dziewczyny zaczynały szukać metek; od smrodu robiło im się słabo. - Niech pan to zabiera z powrotem - jazgotały. - Pokażcie mi przepis - odpowiadał Szyriajew. - Znam swoje prawa. Francuz radośnie chichotał, słuchając relacji z pralni. Dziewczyny nie mogły znaleźć żadnego przepisu o smrodzie. Francuz przyjechał na stypendium naukowe, szybko zaaklimatyzował się i wszedł w różne kręgi. Przyjmowano go z otwartymi ramionami, bo był Francuzem, 1 Rosjanie niezależnie od wszystkiego coraz bardziej mu się podobali. U siebie we Francji był samotny, jego mama mieszkała w Tuluzie, widywał się z nią raz do roku, poza tym zawsze bolały go zęby, a tutaj nagle przestały, więc zaczął biegać po moskiewskich teatrach i nawet okazyjnie palić papierosy. Palił niewprawnie i kaszlał, co bardzo imponowało moskiewskim kobietom, które zaczęły go uczyć, jak się trzeba zaciągać. Pojechał do Zagorska, wrócił pod wrażeniem, z nowym błyskiem w oku, podobało mu się, jak trzaskają świeczki w rosyjskich cerkwiach, mimo że był ateistą i nie wierzył w Boga. Szyriajew również nie wierzył w Boga i nigdy nie był w Zagorsku. Potem, którejś niedzieli, Francuza zawieźli na grób Pasternaka i wyjaśnili, jaką role odgrywa poezja w życiu Rosjanina. Na grobie stały kwiaty w słoikach, coraz to nowi ludzie przychodzili złożyć hołd poecie, ktoś recytował z pamięci nieśmiertelne wersy, pozostali milczeli, Francuz był wstrząśnięty, zdobył gdzieś Doktora Żywago po francusku, chodził z postawionym kołnierzem, przerzucał przez ramię długi wyleniały szalik, mrużył oczy jak krótkowidz, to również imponowało moskiewskim kobietom. Szyriajew słuchał Francuza i nie przerywał mu, siedział zgarbiony na krześle, ściskał dłonie między kolanami. Kiedyś mój wnuk - powiedział Szyriajew - wiesz, uderzył chłopca w przedszkolu. Takiego paskudnego szczeniaka, co to zadzierał nosa, przynosił zagraniczne zabawki, no i dostał za swoje... Patrz, znowu włączyli muzykę! - zeźlił się Szyriajew. - Z pralni mnie pogonili, w domu ani chwili spokoju, na złość dudnią, dobrze wiedzą, że mnie tu krew zalewa. Nikt nie wypytywał Francuza o Paryż. Może czasami. Pytają: widział pan ten film? Tak tak, słyszałem o nim - kiwał głową w skupieniu. W Paryżu w ogóle rzadko chodził do kina, właściwie wcale. Szyriajew wrzeszczał, aż w końcu przyszła kierowniczka pralni, bielizny nawet nie ruszyła, tylko zaraz: niech pan to zabiera! Szyriajew zrozumiał, że jeżeli przegra tę bitwę, jeśli przegra - to koniec! Reszta klientów też była nastawiona wrogo. Wszędzie pełno wrogów. Młode małżeństwo ryknęło dzikim śmiechem. Widzisz - powiedział Szyriajew - zrobiłem rozeznanie. Wyjechała do Mongolii. Po co? Dlaczego do Mongolii? Nic nie powiedziała, wyjechała i tyle. I wnuka zabrała. Przychodzę, obcy ludzie. Pytam: gdzie Luda? A ci - trach! - zamknęli mi drzwi przed nosem. Rozpytuję dalej. Nikt nic nie wie. Potem mi mówią: wyjechała do Mongolii. Pytam: jak wyjechała? Ani listu, ani nic. Wyjechała do Mongolii. Co to w ogóle znaczy. O tak, Mongolia - westchnął ze zrozumieniem Francuz. - Kolej transsyberyjska. A wnuka mam udanego - powiedział Szyriajew. Oblizał wargi. - Nic nie rozumiem. Co za Mongolia. Po co go tam zabrała? Wrócą - uspokajał go Francuz. -Wrócą, co mają tam siedzieć. - Wrócą - pokiwał głową Szyriajew. - Wrócą i będą mnie szukać. A ja już kwiatki będę wąchał od spodu. Sąsiedzi otruli. Mam matkę w Tuluzie - rzucił Francuz. - Też była taka samotna, cierpiała, ale nigdy się nie skarżyła. A ja niby co, niby się na coś skarżę? - prychnął Szyriajew. - Chciałem pójść do pracy, do LOK u, a oni najpierw, że w porządku, a potem: „nic z tego, śmierdzi pan”. Kiedyś im nie śmierdziałem, a teraz niby śmierdzę. Pewnie nowe nosy sobie wyhodowali, wszędzie tylko smród czują. A jak! - zgodził się Francuz. Pytam kierowniczkę: co z pani za kierowniczka, jak się pani boi nawet dotknąć tych gaci? Mam więcej medali i orderów, niż wy złotych zębów! Jak nie przyjmiecie mojej bielizny, napiszę do Komitetu Centralnego! Tak, kochaneczku - zwrócił się Szyriajew do Francuza - skończyła się władza radziecka. Pokazuję jej legitymację, a ona o tak, ręką odsuwa. Nie potrzebuję, mówi, żadnych legitymacji, niech pan lepiej patrzy, w jakim stanie jest ta bielizna. Czyli co, mówię, jak to jest, teraz niby wypada nosić do pralni czystą bieliznę? To już, przepraszam, formalny sabotaż. Ciebie zarżnęli, mnie chcą otruć, i na wszystko im mamy pozwalać, tak? No - zgodził się Francuz. -Teraz nawet nikt do mojej mamy nie napisze. A ty byś się nie szlajał po tych wszystkich Zagorskach - naskoczył na niego Szyriajew. - Siedziałbyś cicho na uczelni, co, roboty miałeś za mało? A skąd miałem wiedzieć, że tak wyjdzie - tłumaczył się Francuz. - Przecież nic takiego nie robiłem. Chodziłem do teatru, pojechałem na grób Paster- naka. Potem malarze zaczęli mnie zapraszać do pracowni. Surrealiści, awangardziści, konceptualiści. Szyriajew charknął. Przepraszam - powiedział - mów dalej. A, już nic - powiedział Francuz. Poszedłem dzisiaj do wygódki- powiedział Szyriajew, zaniepokojony kwaśną plwociną. - I wiesz, wstaję, oglądam się - też się oglądasz, jak wstajesz? - nasz politruk zawsze powtarzał: nie ma, kurna, na świecie ani jednego człowieka, ani proletariusza, ani kapitalisty, ani Chińczyka, ani czarnucha, który by się, kurna, nie obejrzał: taka już jest, powtarzał, ludzka natura, którą my, towarzysze, musimy zreformować. Mówi o tym pewna starożytna bajka - skromnie wtrącił Francuz. Sam jesteś bajka - przypomniał mu Szyriajew. - I jak ci się zdaje, co widzę? Wszystko czerwone. Pływa we krwi. No, myślę, już po mnie, umieram, kiszki popękały. Ale najpierw, myślę, trzeba jeszcze sprawdzić. Sprawdzić nigdy nie zaszkodzi. Lepiej na zimne dmuchać, niż na gorącym się sparzyć. Palec nie górnik, nos nie kopalnia. Mniejsza o to. Biorę szmatę, wsadzam i kręcę - Szyriajew znowu charknął. - Coś się tak czuję, jakby mi jutro nogi miało odjąć. Ciekawe, co wtedy zrobimy, hę? No i co dalej z tą szmatą? - zapytał Francuz, pewnie żeby odciągnąć Szyriajewa od czarnych myśli. A nic, tak se, rozumiesz, kręcę. To znaczy, rozumiesz, w wodzie kręcę, apotem ostrożnie podnoszę. I jak myślisz? Podnoszę i widzę, że to nie żadna krew, tylko te, no, jak one, na „es”, selery, tfu, cholera! No, nie seleny, zapomniałem... - Buraki! - podsunął radośnie Francuz. Buraki! - wrzasnął Szyriajew. -Skąd wiedziałeś? - skrzywił się podejrzliwie. - Wczoraj jadł pan buraki na kolację. - Patrz go, wszystko widzi -prychnął Szyriajew. - No jadłem. A co, buraków już sobie zjeść nie wolno? Młode małżeństwo znowu włączyło muzykę. Urżnięci w trzy dupy, psie ścierwa - powiedział Szyriajew. - Zaraz zaczną skrzypieć łóżkiem - Szyriajew zamyślił się. - Mam wnuka - powiedział. - I wyobraź sobie, kiedyś w przedszkolu specjalnie popchnął jakiegoś szczeniaka, a ten zarył zębami w murek piaskownicy. Przychodzę wieczorem jakby nigdy nic, a tam sądny dzień. Pielęgniarki latają, opiekunki drą mordy. Pański wnuk, mówią, wybił chłopcu przednie zęby. - Szyriajew wstał, podrapał się po brzuchu i szurając nogami podszedł do okna. Przeciąg jakiś, nie? - Dłuższą chwilę mocował się z lufcikiem, nie mógł zamknąć. - Nie zamyka się -powiedział w końcu zły i rozpaczliwie machnął ręką: -Wszystko przesrali! - Oparł się czołem o szybę i patrzył, jak na podwórzu ledwie ledwie palą się dwie latarnie. -Patrz, a mówili: elektryfikacja, elektryfikacja, i co z tego wyszło? Latarnie świecą, a porządku za grosz. Mówię tej kierowniczce: już ja znajdę na was haka. Pralnia drze prześcieradła, a wy się byle gówna czepiacie. A wtedy ona do ludzi, i jeszcze wymachuje moimi kalesonami: towarzysze, mówi, patrzcie tylko, jakie brudy nam tu przyniósł! A ja jej na to: dosyć tej demagogii. Zaraz wezwę milicję! I, rozumiesz, wszyscy przeciwko mnie. I te baby z wymalowanymi mordami, i faceci w kapeluszach: zabieraj pan swoją bieliznę! A nie, mówię, źle trafiliście. Ja jestem stary syberyjski wilk... No proszę, już skrzypią - Szyriajew machnął na ścianę. - Rozpusta! Teraz jest nowa moda: liżą się do góry nogami, jak te psy. A potem rodzą małych debili. To chyba raczej od wódki - wysunął kontrhipotezę Francuz. Aha, nie podoba ci się nasza rosyjska wódka? - warknął Szyriajew. A skąd miałem wiedzieć - westchnął Francuz - że z Rosjanami trzeba ostrożnie. Łaziłem jak kop- nięty po jakichś imprezach i nawet nie przypuszczałem. Stereotypy zaczęły mi nawalać. Myślałem, że z was stado baranów, niewybrednych jak robaki, a tu masz: kulturalni ludzie, wiersze z pamięci recytują. Siedź cicho! - szepnął Szyriajew. Obaj nasłuchiwali. - Co za baba! - skrzywił się Szyriajew. - Wyje na pół Moskwy. Bydlaki - dorzucił. - Jutro mi nogi odejmie, do telefonu już się nie doczołgam. Umrę z głodu. Myślisz, że zadzwonią po karetkę? Akurat im jestem potrzebny. Jak umrę, zaraz się tu wprowadzą, mój pokój jest większy niż ich. Powiedzieli mi - przeżywał Francuz - u was tam oczywiście wszystko jest lepsze, ale za to my jesteśmy lepsi. Kto powiedział? - zapytał Szyriajew. - Niedługo spotkam się z mamą -trajkotał coraz bardziej podekscytowany Francuz. - Uspokoję się trochę i odlecę, wezmę, jak Napoleon, kurs na Miński Trakt. Ja cię nie wyganiam - wyjaśnił Szyriajew. - Ta do Mongolii, ten do Tuluzy... A co wy macie w tej Tuluzie? Zimę macie? - Mamy - powiedział rozmarzony Francuz. - Lekką i łagodną, miękką jak marmolada. I wnuczka zabrała - chlipnął Szyriajew. - A wiesz, jaki był ten mój wnuczek? Jak urośnie, wszystko zrobi po swoje- mu. Skóra ze mnie zdarta. Już on zrobi porządek, nic się nie bój, tu u nas nie Tuluza. A oni pytają: znasz francuskie piosenki? No, znam. To dawaj, chłopie, zaśpiewaj. Dobra. Pomyślałem i zaśpiewałem Marsyliankę. A oni mówią, że nie o to chodzi. Tylko o coś od serca. Pijesz, chłopie, pijesz, a człowiek jakoś z ciebie nie wyłazi. I dlaczego, mówią, człowiek się z ciebie nie wyrywa?! Kto mówi? - nastroszył się Szyriajew. No, tamci - powiedział Francuz. Dosyć tego, przestań się wydurniać - powiedział Szyrajew. - Potłuczesz talerze! - Szyriajew ciężko usiadł na łóżku. Młodzi małżonkowie po kolei skoczyli do łazienki, po czym znowu zaczęli skrzypieć łóżkiem. Kiedy siedziałem w obozie - powiedział Szyriajew, rozbierając się - zabili tam u nas jednego Francuza, zapomniałem nazwisko, no, wszystko jedno, w każdym razie Francuza, czy może Szweda, nie pamiętam, to już było dawno. Nic mi pan o tym nie opowiadał - powiedział Francuz. A co miałem opowiadać? - powiedział Szyriajew. - Wtedy siedziało sporo uczciwych ludzi. Przy granicy z Mongolią, znowu ta Mongolia. Po cholerę ona tam pojechała? Może się w kimś zakochała? Połapałem się, że sprawy źle stoją - skarżył się Francuz - i zaśpiewałem jakąś piosenkę z dzieciństwa: Marjolaine, tu es si jolie... Ty głupi! - powiedział Szyriajew zasypiając. - Będzie mi cię brakowało. Dziewczyna i śmierć To było najmodniejsze morderstwo sezonu. Wszyscy długo chodzili pod wrażeniem, póki nie przestali. Wspominam je ze wzruszeniem. A wszystko przez blondyneczkę. Rzadko pastuję buty. Wtedy wypastowałem. Żona zapytała ponuro, niby żartem: - Na randkę się wybierasz? - Ze śmiechem odpowiedziałem: - Jak by ci tu, jak by ci tu, jak by ci tu. - Przecież prawie jej nie znałeś. - No to co? Patrzyła nieufnie, z wyrzutem. - Będziesz wracał, kup majonez. - Kupię! - zapewniłem radośnie. Zdenerwowany, przepełniony słodkimi nadziejami, wybiegłem z domu. Jesień! Liście kasztanów i klonów szeleszczą pod kołami białej limuzyny. Jak by ci tu, jak by ci tu, jak by ci tu. Spróbuj, kochany, nie iść! Czuję, że stworzyłem całe to misterium. Pod wysokim wrześniowym niebem, pod kopułą mojego teatru! Energicznie zacieram ręce ze szczęścia. Spełniają się moje marzenia. Pierwotny plan zamajaczył rok temu, równie słoneczną jesienią, na podwórku Instytutu Sklifowskiego, pod drzwiami niepozornej kostnicy. Czekam na wyprowadzenie zwłok pewnej staruszki. Drzwi otwarte, niosą: mężczyźni, kobiety, dzieci, w chuj ludzi! Bukiety kwiatów, zamieszanie, katafalki. Prawie wszystko, nagle i naraz: otrucia, napady, zbiegi okoliczności, krwawe mięsiwo, apoteoza, zawodzenia, hymn na cześć fatum, smutek, badawcze spojrzenia i mordy kierowców. I dziwnie dużo młodzieży, nie to, co na cmentarzach. Aż mi się oczy roz- jechały, zapomniałem już o staruszce, stoję, wstrząsany potężnym wichrem ludzkich emocji. Zacząłem odwiedzać to podwórko rano, kiedy wydawali rodzinom ciała, ciągnęło mnie tam - stoję z gołą głową, resztki niegdyś bujnej czupryny chlaszcze wrześniowy, październikowy, listopadowy wiatr; spadł śnieg, podniosłem kołnierz, ubyło kwiatów, zmieniały się dekoracje po- gody, ludzie spadali z oblodzonych schodków, kobiety w czerni wpijały się w usta martwych mężczyzn, niekiedy gdzieś boczkiem płynęła struga wstydliwego smrodu, sporo też było najprawdziwszego, oryginalnego formalizmu - ukradkiem, nikomu nie ufając, biegałem tam jak na próby, coraz częściej, i coraz bardziej bałem się, że mnie zdemaskują, i coraz bardziej mnie to wszystko upajało. Obcy dla wszystkich, stałem tu całkiem swój, swój do tego stopnia, że mogłem już odczytywać z twarzy nieboszczyków wszystkie detale ich wyrafinowanych cierpień - i ta lektura stała się moją pasją. Wiedziałem, że wkraczam w zakazane rewiry, rewiry jakichś nieludzkich skrzywień, że rodzę się w nich na nowo, i że to śmiertelnie niebezpieczne, ale nie potrafiłem nad tym zapanować. Na skutki nie musiałem długo czekać. Świat rozszczepił się i liście opadły z drzew. Słowa rozpadały się na oddzielne literki, literki zamieniały w bezsensowne znaczki i ustawione w amerykańskie czwórki maszerowały dokądś, maszerowały wymarłą aleją, apotem skręcały za róg. Żona miała pretensje i krzyczała: dlaczego przestaliśmy chodzić do kina? - Co jej miałem powiedzieć? Kupiłem bilety. Dawali coś ciężkiego, gęstego, o wojnie. W środku seansu niechcący wybuchnąłem śmiechem. Ktoś z tyłu przyłożył mi pięścią w plecy. Pospiesznie opuściliśmy duszną salę. Rozkojarzony zatrzymałem się przed afiszem. - Co się z tobą dzieje? Wzruszyłem ramionami: - Przemęczenie. Z teatrem wyszło jeszcze gorzej. Na jakiejś idiotycznej adaptacji Dostojewskiego dla dzieciaków zwyczajnie zacząłem rzygać. Teatr był mały, studyjny, aktorzy niedoświadczeni. Siedzieliśmy w drugim rzędzie. Zza kulis wychynęła głupawa głowa reżysera. Wymiociny były buraczkowe z białymi wstążkami makaronu. Mamrotałem coś, kłaniałem się i przepraszałem. Żona naturalnie doszła do wniosku, że ją zdradzam -przestałem z nią sypiać. I jak one wszystkie w takich wypadkach zapytała: - Masz kogoś? Odpowiedziałem jej dziwnie, pytaniem na pytanie: - Myślisz, że miłość może zwyciężyć śmierć? Nie odezwała się ani słowem i zaczęła płakać. Pewnie pomyślała, że sobie z niej kpię. I rzeczywiście: strzeliłem głupstwo. Dość tego! Nie chodziłem tam przez cały tydzień. Byłem twardy, byłem niezłomny, apotem znów się zaczęło, wszystko po staremu. Znowu ciągnęło mnie na ciche podwórko. I po co te piękne stalinowskie słowa: miłość zwycięża śmierć? Należałem do pokolenia, które do dzisiaj nie potrafi obojętnie myśleć o Gruzinie. Ale im częściej chodziłem na podwórko, tym lepiej rozumiałem, że jednak nie mamy racji. Nie chodzi o Stalina, ale o nasze życie. Co dała mi ta kostnica? Tylko idiota powie, że czerpałem z niej cmentarne, przygnę- biające wizje. Opanowała mnie namiętność, nie smutek. Pojmowałem wszechobecny, organizacyjny dar śmierci, za podniesionym kołnierzem uczyłem się doceniać szlachetną czystość gatunku. Tam, na podwórku, doceniłem wreszcie niedościgniony wzór stalinowskiego poczucia humoru. Ale do diabła z drobiazgami. Chociaż to właśnie one naprowadziły mnie na pewną myśl. I ta myśl zaczynała już kopać mnie w brzuchu, na razie jeszcze nieokreślona i tajemnicza. Wiedziałem tylko, że są trzy stopnie. Pierwszy, gówniany: rzekome zdrowie ducha (czad, baby i inne drgawki), drugi: piękna choroba (i byłem pięknie, śmiertelnie chory). I trzeci. Jak wzlecieć na ten trzeci? Zaprowadził mnie tam nie Hegel, ale właśnie podwórko: jak zmienić ślepy traf w zwycięstwo woli i czynu? Jak? A ona myślała - i zadręczała się tym - że nie pieprzę jej dlatego, że zdradzam, a przecież nie zdradzałem; raczej zdradzałem sam siebie, zmieniałem się, może nawet przemieniałem. A ta durna dalej się dręczyła. Zrozumienie przyszło później, wiosną, kiedy dwa zawirowania nałożyły się na siebie i kiedy nic już nie było w stanie ich odkręcić. Wiosną Wężymord postanowił się ożenić. Taką miał ksywę, Wężymord, i był moim jedynym przyjacielem. A ksywę miał taką nie dlatego, żeby był jakimś znów szczególnym sukinsynem, po prostu na studiach, sto lat temu, zastrzelił wszystkich najdziwniejszą nazwą warzywa. I od tej pory mówiliśmy na niego Wężymord. Nawet to fajnie brzmi, taki Wężymord, mnie tam na przykład w szkole przezywali Małpa, za kształt czaszki, i okropnie się obrażałem, a potem jakoś samo przeszło. A poza tym zawsze miałem powodzenie u kobiet! Zawsze! W każdym razie Wężymord zaprosił mnie na dziewiętnastego kwietnia na wesele. Wesele skromne, w wąskim pokoju, ale jeść dali dobrze i sporo alkoholu. Pośród gości ona, ta czarna, z krągłą dupcią i kruchą szyją, ta, którą dzisiaj odprowadzamy w ostatnią drogę. Posadzili nas obok siebie. Czarna ciągle skrzeczała i pieniła się, wsadzała wszystkim szpile, szły od niej jakieś złe fluidy. Nie od razu połapałem się, o co chodzi, pamiętałem ją jeszcze z czasów, kiedy dużo piła i prawie się nie upijała, pamiętałem, jak uroczo chichotała, z kieliszkiem białego wina, roztrzepana, z czerwonymi ustami, na kolanach Wężymorda, tego jednego wieczoru: była jeszcze prawie studentką, przyszła z przyjaciółką, siedziała na tej samej kanapie, co teraz - i nagle wszystkie te obrazy wypłynęły z pamięci jak kiszki z rozprutego brzucha... Zapomniana, wykreślona z życia blond przyjaciółka znienacka przypomniała o sobie. Jak mogłem o niej zapomnieć? Jak mogłem oszczędzić ją tamtego wieczoru?... Poczułem, że muszę zaraz, natychmiast zobaczyć ją, wyrwać, wydłubać z dziury w pamięci. Zamknęli się w łazience i siedzieli tam aż do rana. A my z blondynką zostaliśmy na kanapie. Słyszeliśmy ich radosne piski. Rozmawialiśmy o literaturze. Potem mimochodem zaczęliśmy się całować. Odsunęła się i powiedziała: jaką masz dobrą wodę po goleniu. Powiedziałem: angielską. I nagle ona, śmiejąc się, mówi mi, że się boi. A ja byłem już cały napalony. Miała takie jaśniutkie włosy. Aż ręce zatarłem z zadowolenia. Taki mam zwyczaj. Też mi coś, wszystkie się boją! Ale jednak wściekłem się i cały interes padł. Nie zdradziłem się z tym upadkiem, wyszło, jakbym naprawdę ją oszczędził. I pozostałem w jej oczach porządnym, szlachetnym człowiekiem, pytanie tylko: czy była mi za to wdzięczna. Z tym nigdy nic nie wiadomo. - A gdzie, mówię, blondyneczka? - Jaka znów blondyneczka? - No ta, mówię, twoja przyjaciółka. Pamiętasz? Cisza. - Daj mi - mówię - jej telefon. Cisza. - Słuchaj - mówię - bardzo cię proszę: daj mi jej telefon. Mam do niej sprawę. No daj! Popatrzyła na mnie i skrzywiła się: - Jezus Maria - powiedziała - weź no się odpierdol. - Uważaj - powiedziałem, patrząc na nią spode łba. -Bo pożałujesz! - Ale mnie nastraszyłeś! - Dobra, jak chcesz... Nie dała mi telefonu... A pod koniec urżnęła się jak świnia. Wężymord zapro55 wadził ją do łazienki. Nie wiem, co tam robili, w końcu stara tradycja. Żona Wężymorda trochę się zdenerwowała. Byłem zły i nic już nie mówiłem. Wyszliśmy nad ranem. Ja, żona, czarna i jeszcze jakiś młody dramatoskrob z podłym wyrazem pyska. Żona powiedziała mi na pożegnanie: - Mógłbyś ją odprowadzić. Ledwo trzyma się na nogach. - Nic jej nie będzie - powiedział z przekonaniem dramatoskrob. Czarna poszła w stronę alei. Więcej się nie widzieliśmy. Dramatoskrob zapeszył. - Widzisz, stary - powiedziałem do Wężymorda -chciała za ciebie wyjść, a ty znalazłeś sobie jakąś porządną żonę, czysta ziemia święcona. Wężymord nie odpowiedział. Był zrozpaczony. Wyglądał strasznie i pięknie. Komsomolsko młodzieżowe nabożeństwo odbyło się w cerkwi w Wiszniakach. Pośrodku stała trumna z jej ciałem. Inne trumny, ze staruszkami, odsunięto gdzieś w kąt. Młody, tryskający zdrowiem pop mówił o związku nauki i religii. Mówił, że dobrze jest wierzyć w Boga, szczególnie w takich chwilach, jak teraz. Musiałem przyznać mu rację. Irytowało mnie tylko, że kompletnie nie zwraca uwagi na staruszki, prawie nie macha kadzidłem w ich stronę, że nie ma sprawiedliwości i że to nie po chrześcijańsku. Obcy ludzie zapominali o zmarłych krewniakach i dyskutowali o morderstwie. Szeptali: mąż ją zarżnął. Wszyscy byli zbulwersowani. Wysiadłem z samochodu. Bingo! Tyle ślicznych dziewczyn! Sympatyczne, niezależność w ruchach i spojrzeniu, z małymi, ale apetycznymi piersiami. Zimą noszą sweterki na gołe ciało i różne wy- myślne dżinsy, pod dżinsami też nic, tylko wąziutkie majteczki, codziennie je zmieniają, i prawie codziennie myją włosy, i uroczo pachną wodą toaletową, nienawidzą rajstop i nawet w mróz biegają w wełnianych skarpetkach, jadą na przekleństwach i Nabokowie, cenią sobie nie- normowany czas pracy, niezbyt lubią tańczyć, za to dobrze zjeść - to i owszem, i jeszcze lubią powiedzieć, wskazując na mężczyznę: „Przeleciałam go”. Taką to mamy młodzież, niezależną, i proszę: stoją tu teraz, sam je sprowadziłem, zbiły się w gromadkę, czarująco zapłakane, z kwiatami, w czerni, jedna nawet w woalce, w końcu taka okazja, drepcą sobie - słodkie! słodkie! - bledziutkie, nieumalowane, wystraszone, zasmarkane, i każda, ale to każda ma pod bluzeczką ciepłą pierś z piwnym sutkiem, a tam niżej - delikatne, wilgotne, włochate myszki liszki. Jedna szara, inna ruda, a gdzieś też powinna być moja, blondyneczka. Szeptały o morderstwie. Wsłuchałem się w te szepty. Napadli ją i zabili przy domku letniskowym, wieczorem, kiedy szła do sklepu. Zaciągnęli w krzaki i bestialsko zamordowali: kilka ciosów w szyję, w plecy i w brzuch. We wrześniu na letnisku jest już pusto, wszyscy odwieźli dzieci do szkoły. Mąż (na złość Wężymordowi zdążyła tymczasem wyjść za mąż) czekał i czekał, wypatrywał, kiedy wróci, w końcu poszedł i zobaczył na ścieżce pantofelek. Widzi: w krzakach leży coś białego, podbiegł, to ona. Wysmarował się krwią, przyniósł pannę do domku; coś w niej jeszcze bulgotało; była żywotna jak kot. Pobulgotało i koniec. Uraz tętnicy szyjnej. Chwycił siekierę i cały we krwi pobiegł na stację. A tam złapała go milicja, z tą siekierą. I zamknęła. I oskarżyła o morderstwo. A ten jej mąż to kto? A jakiś zdaje się architekt czy coś, zakompleksiony psychopata, znali się od dziecka. Jasne. W cerkwi schowałem się za kolumną: nie bardzo było widać, zauważyłem tylko, że przylepili jej na czole karteczkę, wszystko jak trzeba. Bałem się podejść. A jak do mnie mrugnie. Przemogłem się, podszedłem. Twarz miała zmasakrowaną, aż mnie odrzuciło: oko chyba wypłynęło, brew rozcięta, sina skóra, zadrapania, krwiaki. Broniła się, dziwka! Szybko wyszedłem na podwórze i zapaliłem. Podszedł do mnie Wężymord. - Co tak wyglądasz, jakbyś całą noc kradł kury? - Nawet nie wiedziałem, że tak wyglądam. Powinienem się jednak opanować. Nagle do bólu zapragnąłem blondyneczki. Nawet z żoną próbowałem spać jak z blondyneczką, ale to nie to, zupełnie nie to. Pragnąłem blondyneczki - całkiem jakbym chciał się przespać z własną pamięcią. Nieźle! Mamrocę Wężymordowi jakieś bzdury: - O co ci chodzi z tymi kurami? -czyli w sumie zaczynam się tłumaczyć. A on na to, że filmują nas ukrytą kamerą, że śledztwo niczego nie wykazało, że z męża jest, oczywiście, kawał kanalii, ale to jednak nie on, że jeździł (Wężymord) do milicyjnej kostnicy pod Moskwą i widział ją rozebraną - niesamowite! Potem pomagaliśmy nieść trumnę do autobusu i Wężymord pokazał mi matkę denatki, Ksenię Pietrownę, kompletnie zdruzgotaną staruszkę. - Dlaczego ją kremują? - zapytałem. - Ksenia Pietrowna zawiezie jej prochy do I4omla i tam pochowa. Wiesz, ona jest z Homla. Nawet nie wiedziałem. A gdzie ojciec? Ojciec nie przyjechał. Ojciec pije. Robili już rewizję. U dramatoskroba też. Okazało się, że jest monarchistą. Co mogła ukrywać ta dziewczyna? No i tu wszystko wylazło: miała kontakty z jakąś sektą, kombinowali z walutą, a ona do tego była narkomanką, dziwką i elementem antyradzieckim. O Boże! - powiedziałem. Ktoś groził jej przez telefon. Nie wiadomo, kto. Całkiem ją zaszczuli. Byłem wstrząśnięty. Nie groziłem jej przez telefon. Jechaliśmy za katafalkiem do krematorium. Ksenia Pietrowna niepotrzebnie łudziła się, że pochowa córkę w Homlu: wkrótce męża wypuszczą z braku dowodów, a dalej mąż wyłudzi prochy i będzie nosił w woreczku na szyi. Ale, ale, kto mógł jej grozić przez telefon? Prokuratura bada sprawę. Palanty! Niech sobie dalej badają. - Nie rozumiem - powiedział Wężymord - dlaczego ją tak skatowali? - Wiesz - mruknąłem - tak to jest z maniakami. - Nie - powiedział. - To nie maniak. Maniak by ją zgwałcił. - Maniacy też są różni - zaoponowałem. -Wygląda, że uderzył ją czymś ciężkim w podbrzusze. Pewnie kopnął. Aż się, biedna, zesrała. -Ulubiona metoda południowoamerykańskiej policji przy pacyfikacji dysydentów - zauważyłem. - Z pięknej i dumnej dziewczyny w mgnieniu oka robi się wystraszona gówniara. Zamknąłem oczy. Zesrała się i myślała, że przyjechałem po telefon blondyneczki. Tylko się uśmiechnąłem. W przydrożnym zagajniku czekał biały samochód. - Może właśnie dlatego jej nie zgwałcił, że się zesrała? -rzuciłem po dłuższym namyśle ryzykowną hipotezę. Wężymord milczał. A potem nagle powiedział, że wczoraj w nocy wywołał jej ducha. Wiesz, spirytyzm. I duch przyszedł, konkretnie przyszedł do kuchni. Wężymord dodał, że przez tę noc schudł dwa kilo, że duchy wysysają z żywych ludzi energię. Patrzyłem na niego wstrząśnięty. Podejrzewałem, że ma jakieś mistyczne skłonności, ale żeby zaraz spirytyzm? -Po co ją wywoływałeś? - zapytałem roztrzęsiony. - Żeby się dowiedzieć, kto jest mordercą. Wpadłem w panikę, ale starałem się to ukryć. Obaj długo milczeliśmy. -No i co? - zapytałem w końcu. - Wiesz już? - i spojrzałem na niego spode łba. - Jestem pewien, że to była ona - powiedział Wężymord drewnianym głosem. - Od razu poznałem ten ton. Jęczała i chlipała. Poza tym była jakaś zawstydzona i rozkojarzona. Wszystko stało się tak nagle. Powiedziała z pretensją: jestem głupia krowa, że tak się dałam zabić! Długo czekałem, aż wreszcie przestanie płakać. Potem zapytałem wprost: Kto cię zabił? - Taki jeden - odpowiedziała. - Znałaś go? - zapytałem. - Tak - odpowiedziała. Samochód gwałtownie skręcił; z trudem opanowałem zawrót głowy. Wężymord mówił dalej: - Wtedy zapytałem: A ja go znam? - Tak - powiedziała. - Kto to jest? -zapytałem. - Nie powiem... - powiedziała. Widzisz, wyjaśniła mi, że to dla mnie bardzo niebezpieczne, że jeśli mi to powie, mnie też mogą zabić... I jeszcze powiedziała, że zawsze bardzo mnie kochała. Już na podjeździe do krematorium za miastem powiedziałem: Pamiętasz, tamtej nocy... Była z taką przyjaciółką. Wężymord nie mógł sobie przypomnieć. Pamiętał, że z kimś była, z jakąś przyjaciółką, ale z jaką? - A co? - zapytał. - Nie, nic - powiedziałem. - Chciałbym się z nią spotkać. - Szkoda dziewczyny - podsumował Wężymord. - Pewnie, że szkoda! - przytaknąłem. Pomyślałem, że kiedy umrę i ktoś będzie wywoływał mojego ducha, nie pójdę. A potem pomyślałem jeszcze: „Jak na potańcówce. Jednych w kółko proszą, a oni się wymawiają, a inni podpierają ściany. Duchy też pewnie podpierają ściany, kiedy ich nikt nie wywołuje. W sumie może i pójdę”. W krematorium było uroczyście i nie tak tłoczno, jak w cerkwi. Zająłem punkt obserwacyjny obok mistrzyni ceremonii w niebieskim kostiumie. Widziałem cała gromadkę sympatycznych dziewczynek. Przecież była towarzyska, imprezowa. Przy trumnie stała Ksenia Pietrowna z opuszczoną głową. A ona leżała w trumnie, z naklejką na czole. Wszyscy łkali i nie odzywali się ani słowem. Widziałem, jak muzycy podchodzili na palcach do balustrady. Też czuli, że to jakaś szczególna sytuacja. Potem wzruszająco zagrali. Przedstawienie nabierało rozmachu. Było tam sporo blondynek, i z przerażeniem uświadomiłem sobie, że nie pamiętam jej twarzy. Pragnąłem jej, ale nie pamiętałem jej twarzy. Pragnąłem ofiary mojej szlachetności. Mistrzyni ceremonii drżącym głosem powiedziała, że teraz można się pożegnać. Pomyślałem, że gdyby tak wszystkie te myszki liszki zlepić w jeden kłębek, wyszedłby wielki szczur! Jesteście myszki liszki, a ja kotek młotek. Kici, kici, drogie myszki... Zebrani podchodzili po kolei. Jedni całowali ją w czoło, inni po prostu przystawali na chwilę i szli dalej. Ja też podszedłem, postałem, popatrzyłem. Żegnaj! Do widzenia! Rozległy się głośne, ostatnie już łkania dziewczyn, zawtórowali im młodzi mężczyźni, zamaskowani oficerowie śledczy, muzycy i nawet mistrzyni, podobna z twarzy do lwicy. Cały świat płakał, cały świat zbiegł się na mój spektakl. Strach szyb- ko się ulatniał. Mistrzyni ceremonii wbiła symboliczny gwóźdź i ogłosiła, że zmarła obywatelka Związku Radzieckiego. Trumna z łoskotem zjechała do podziemi. Trzasnęły drzwiczki. Bracia i siostry! Nie ślepy traf, ale ludzka świadomość przyprowadziła nas dziś tutaj, do przybytku rozpaczy. Czy nie dowodzi to bezgranicznych możliwości naszego rozumu, rozumu, który potrafi podporządkować sobie nawet najbardziej bezlitosną i niszczącą siłę? Pokłoniłem im się do ziemi. Poleciały na mnie kwiaty, wybuchły oklaski. Machinalnie zbieram wiązanki, macham, wsuwam kwiaty pod pachę i entuzjastycznie klaszczę w odpowiedzi. Ale przy drzwiach już protestują: proszę kończyć, następni czekają w kolejce. Do zobaczenia, kochani! Z naręczem róż wychodzę na zewnątrz, między wrześniowe katafalki. Świetlisty cień nieśmiało odrywa się od autobusu. - Witaj - sepleni leciutko, jest uroczo zdenerwowana. - Gratuluję debiutu. -Jak ty wyładniałaś! - wyrywa mi się niechcący. Śmieje się, zadowolona. - No widzisz - mrużę oczy. - Zrobiłem wszystko, jak trzeba. - I daję jej kwiaty, i prowadzę ją za rękę do białego samochodu. - No to co, powstańmy wreszcie z martwych! Całujemy się na oczach wszystkich. Chrzanić to. Jedziemy za miasto! Będziemy spacerowali po jesiennym lesie, przystaniemy na brzegu rzeki Moskwy, zrzucimy ubrania i jak szczeniaki będziemy pluskać się w lodowatej wodzie, odpłyniemy daleko, rozpalimy ognisko, będziemy pili wódkę... i wreszcie zostanę twoja. Tak - mówię. - Po co ją tak zmasakrowałeś? - Nie wiem - mówię. - Tak mnie jakoś wzięło. - Kiwa głową, wszystko rozumie. - A co z podwórkiem? - pyta, wąchając mój policzek. - Angielska? - Mhm... Z podwórkiem już skończyłem -mówię. - Na chuj mi teraz podwórko. Dawne dzieje. -Będziesz jeszcze mordował? - A skąd mam wiedzieć? -śmieję się. - Pożyjemy, zobaczymy. Jedziemy obwodnicą. Szumi las. Wszystko jest dobrze. Stalin miał rację. Gorki miał rację. Wszyscy mamy rację. Człowiek - to brzmi dumnie. Miłość zwycięża śmierć. Ciało Anny albo Koniec rosyjskiej awangardy Anna! Anna! Anna! - skakało serce. Anna Joanna! Anna Joanna! - szumiało w uszach. Anna Joannna... - jak lokomotywa prychnął z oddali żołądek i strzelił w nos kwaśnym oparem. Strzał zbudził Annę. Jak wielka ryba, jak wieloryb, wyrzucony na brzeg rozszalałego oceanu, Anna leżała w łóżku pośród nocy. Zamyślona possała grube spękane wargi i sięgnęła po papierosa. Coś zleciało z nocnego stolika na podłogę. Pewnie książka. Pewnie Borges. Anna nadal macała w ciemnościach blat. Spadła popielniczka, ale się nie stłukła. Tylko wszystko z niej już pewnie leży na podłodze. Anna głośno dyszała i macała. Anna! Anna! Anna! - skakało serce. Anna uniosła się na łokciu i pomacała z drugiej strony. Zapaliła lampkę. Pośród kremów, lekarstw, spodków i wieczornych gazet z napoczętymi krzyżówkami znalazła pogniecioną paczkę. Roztrzęsionymi, wilgotnymi dłońmi zapaliła i usiadła na łóżku. Ciało Anny ostatnio czemuś zwariowało. Ciało Anny robiło się coraz grubsze, apotem nagle coraz i coraz chudsze, coraz grubsze i coraz chudsze, i znów chudsze i grubsze. Poza tym Annie kapało z uszu. Kap, kap. Mokre uszka. Kapie tuszka. Na róg po flaszkę. Anna cieszyła się, że tak potrafi rozmawiać z kelnerami: „A jak panu, tak dla kolegów, na imię?” Kelnerzy zawsze odpowiadali szczerze: Wołodia, Tola, Sława. Kap, kap, kapało z uszu, i uszy swędziały Anna rozpaczliwie zatykała uszy palcami. Czasami czuła, że musi je oberwać. Dziś w nocy ciało Anny było dosyć grube, nie osiągnęło jeszcze pełni, ale już pysznie lśniło, jak cielisty łosoś, i Anna mogła omieść spojrzeniem owale krągłych policzków, rozpalone alergią pośladki twarzy, spomiędzy których sterczał dymiący papieros. W rogu pokoju choinka rudymi łapami bez igieł trzymała tu i ówdzie, na samych koniuszkach obwisłych gałązek, świąteczne bombki. Stłuczone kolorowe kule błyszczały na podłodze. Kończył się luty. W październiku obchodziła czterdziestkę. Kap, kap, kapało z uszu. Blada studentka Lenka podrywała dojrzałych mężczyzn. Straciła kontrolę również nad prawym okiem. Zamknie lewe, ma francuskie malarstwo, liliowe Rouen, nenufary, pointylizm. Zamknie prawe, ma rosyjski realizm. Prawe wyrabiało w najlepszym razie 15 procent normy. Lewe widziało wszystko, cały świat jak jest. Czasami Anna czuła się Anną Kareniną, czasami Anną Achmatową, a czasami św. Anną II klasy, za odwagę. Zależnie od tego zmieniała też znajomych i obiekty westchnień, emigrowała do Paryża, całowała na mrozie, aż w końcu zakochała się raz i na zawsze. Łazili jacyś Żydzi, przynosili setki i tysiące wytartych rubli, mąż za granicą wydawał antypatriotyczne broszury, pytał, kiedy przyjedzie, a niby po co? Niekiedy zaglądał dzielnicowy, zerkał na rozpite butelki, pozerkał, pozerkał i szedł sobie. Anna sięgnęła po butelkę koniaku, nalała, trochę rozlała, spojrzała na choinkę. „Przed Dniem Kobiet wyrzucę” pomyślała i wypiła koniak. Już cieplej. Zaciągnęła się papierosem i opadła na poduszkę. Potem wypiła jeszcze jeden kieliszek, poczerwieniała, w jej nogi wstąpiło życie. Prawa noga Anny zgięła się w kolanie i odjechała daleko w prawo, tak, że wszystkie pięć palców z dawno nieobcinanymi paznokciami wychynęło spod prześcieradła. Lewa noga Anny również zgięła się w kolanie, prześliznęła w lewo i natknęła na coś żywego. Ciało Anny zadrżało, skuliło się i zastygło. Po lewej leżał człowiek. Leżał plecami do Anny, odwrócony do okna. Anna poznała go po kształcie głowy i omal nie krzyknęła. To był człowiek, którego kochała, kochała najbardziej na świecie, najbardziej we wszechświecie, człowiek, który rzucił ją przed dwoma miesiącami, kiedy wrócili z zimowego kurortu na Kaukazie. Odwiózł ją z lotniska do domu, opalony, szaroooki, powiedział, że jutro rano zadzwoni i że wpadnie, pocałował w skroń z sobie tylko właściwą leciutką nonszalancją, i tyle, nie zadzwonił, nie wpadł, nic. Spała, kiedy szusował po urwiskach. Spała, kiedy radosny, smukły pluskał się w basenie. Spała, kiedy przychodził rozrumieniony i skruszony, prosto z sauny, Budził jej grube ciało i mówił: moskiewskie dziewczyny kąpią się w łaźniach gołe, a leningradzkie - wszystkie, ale to wszystkie! - w kostiumach kąpielowych! Zaspana od powiadała: co mnie to obchodzi! Wieczorem pił z dziewczynami z Leningradu, z cinkciarzami i Czerkiesami; wówczas wstawała i też piła. Codziennie, kiedy nierosyjskie słońce stawało w zenicie, budziła się i planowała wziąć od miejscowej lekarki skierowanie na basen. Wreszcie w przeddzień wyjazdu stanęła przed pogardliwie skrzywioną paskudą. Anna stała jak zderzenie dwu światów, jak fatalny pojedynek Picassa i Botticellego, szczodrze nawisała nad lekarką słowiańskimi piersiami. Ogłuszona nawałem, piękna poganka chcąc nie chcąc wypisała potrzebne skierowanie. Jak się tu dostałeś, mój chłopczyku, bez kluczy? bez ubrania? Jak tu wszedłeś, do mojej ciepłej, ciemnej norki? Ukochany człowiek - najpiękniejszy na świecie i bardzo, bardzo utalentowany: na sam jego widok niekiedy wstrząsał nią miłosny spazm, co nigdy dotąd jej się nie zdarzało- spał zwinięty w kłębek, we wzruszającej koszulce koloru błota i bez majtek. Anna wyciągnęła do niego roztrzęsioną rękę, ale szybko zabrała z powrotem. Usiadła, wzięła ze stołu grzebień i szybkimi ruchami rozczesała swoje jasne włosy. Potem zerknęła w lustro i niespiesznie już nałożyła na powieki makijaż, zielone cienie... A teraz, teraz... ale najpierw z tych nerwów wypije jeszcze troszkę. Anna wypiła i uśmiechnęła się. Wiedziała już, co zrobi. Nie będzie go budziła. Niech sobie śpi, niech sobie śpi do rana! Na pewno jest zmęczony, niech sobie śpi, a ja całą długą noc aż do rana będę go pieścić i głaskać. Spij sobie, śpij, a ja przyjdę do ciebie, wejdę w twój sen i zjem cię, mój malutki! Śpij sobie, a ja cię am-am! Anna roześmiała się i zakryła usta dłonią. Anna owijała się w eufemizmy jak w drogie ruskie futra. Anna, Anna, Anna! - trąbiło serce. - Wiedziałam, że przyjdziesz! - szeptała Anna. - Wiedziałam! Wiedziałam! Wiedziałam! - Jakiś ty głupi, moje szczęście - śmiała się Anna. - I po co rozmieniasz się na drobne? Po co ci wszystkie te kurwy, skoro masz mnie? Wciąż tylko piszesz i piszesz, i piszesz, i ciągle nie tak i nie to! Takie świństwa wstyd dziecku pokazać, wstyd dać porządnym ludziom. Nieładnie się bawisz - pogroziła mu paluszkiem - lepiej napisz o nas, o tym, jak do mnie wróciłeś, jak się kochamy, o śniegu, jak miękkimi płatami pada na zmęczone miasto, o gałązkach bzu w ogrodzie, o tym, co zostaje w każdym z nas, nawet w tych najbardziej zagubionych... Napisz o tym, jak usychałam bez ciebie, bez twoich pieszczot i oczu, jak pali pustka w piersi... Śpij sobie, a ja zmienię mojego chłopczyka wiesz w kogo? - Aaa, nie powiem! - Anna znowu roześmiała się. - Lepiej pisz o tym, jak pod twoim zimnym pancerzem buzuje purpurowa krew, lepiej lituj się nad kalekami i wskrzeszaj umarłych, idź i wskrzeszaj! - Śpisz tu sobie - paplała Anna, głaszcząc senny męski brzuch - i nawet nie wiesz, jak wzniosłeś się ponad światem, jak rośniesz we mnie, jak wieża Eiffla, jak krzywa wieża w Pizie, jak skrzydlaty posąg... A Bóg, Bóg jest przecież w każdym z nas, w każdym domu i w każdym mieszkaniu, iw tej choince, i w tym koniaku, i nawet moja mama, która całe życie wykładała materializm... i nawet w materializmie! Anna zacisnęła zębami poluzowane węzełki bandaży na nadgarstkach. - Białe mankieciki... - chlipnęła. - Głupia... jaka ja byłam głupia, wybacz mi, proszę! Ale teraz znów jesteś mój, przyszedłeś i cały jesteś mój! Anna! Anna! Anna! - rwało się na strzępy kochające serce. Anna zgasiła lampkę, ułożyła się wygodniej, oblizała wargi suchym językiem i, jak w starej bajce, zjadła ukochanego. Tak zakończyła się owej nocy historia rosyjskiej awangardy. Papuga Na zapytanie wasze, wielce szanowny Spirydonie Jermołajewiczu, jaki też los spotkał waszego syna Jermołaja Spirydonowicza Spyrkina, który wbrew naturze nakłonił był martwego ptaka do lotu, odpowiem nie tak znów od razu. A dlaczego? Ano dlatego, mój ty najszanowniejszy, żem nieco skonfundowany. Bo zaś serce mi się rozrywa na kawałki, kiedy tak sobie czytam waszą uniżoną prośbę, nasmarowaną krwią ojcowskiej troski. Och, zaniepokoiliście mnie, Spirydonie Jermołajewiczu, och, zburzyliście mój spokój! I w takim smutku żeście mnie pogrążyli, że język ludzki nie wypowie i tylko wyć cięgiem się chce. Ale pretensji nijakiej przecież do was nie żywię. Rozumie serce moje ojcowskie pragnienie, żeby uchronić syna waszego, Jermołaja Spirydonowicza, przed sprawiedliwą karą, kiedy tak prawicie, że syn wasz, jak to mówią, od małego miał pociąg do wszelakiego stworzenia, co to potrafi latać. I słusznie prawicie. Powiem nawet więcej. Bo każde dziecko ma słabość do ptaka iłowi go w gajach i w lesie, i w polu, i w ogrodzie, łowi w sidła albo kupuje za miedziaka na ptasim rynku, a to po to, żeby zamknąć ptaka w klatce, specjalnie, jeśli ptak jest śpiewający. Prawo nie dopatruje się w tym niczego zdrożnego i pobłaża onym w ich niewinnych igraszkach. Tak to już jest, ale igraszki igraszkami, a światowa kultura wedle mego skromnego rozumienia operuje, najszanowniejszy ty mój Spirydonie Jermołajewiczu, symbolami, albo też znakami, które objaśnić potrafią jeno uczeni mężowie. Z dawien dawna, na ten przykład, jest u nas moda na wróżbę z wnętrzności podniebnych ptaków. A z drugiej strony, jeżeli żywy ptaszek wleci do waszej komnaty, choćby byle szczygieł, czy aby na pewno będziecie, Spirydonie Jermołajewiczu, kontenci? O nie, nie będziecie kontenci! A dlaczego? Ano dlatego, odpowiadam, że dopatrzycie się w tym złego znaku. Mogę tu długo mnożyć przykłady ludzkiej ciemnoty, ale do czego zmierzam - ano, do wniosku, który się jakoś tyczy synka waszego, Jermołaja Spirydonowicza: ptak jest to stworzenie, co trwoży naszą duszę, ptak jest to stwór tajemniczy, co nigdy człowiekowi nie ulegnie, a zatem z ptakiem, zapamiętajcie sobie, lepiej nie żartować. Tymczasem co czyni wasz synek? Kpiny sobie urządza! Jermołaj Spirydonowicz kpi jawnie ze zdechłej papugi, ptaka nader już podejrzanego. Papuga to czysty symbol, i diabeł skręci kark, zanim dojdzie, o co też w nim chodzi, bo zaś cała światowa kultura od zarania dziejów cięgiem gada o papudze, papugę czci i poważa. Nadto papuga jest to ptak zamorski. Wy zaś, Spirydonie Jermołajewiczu, tak lekkomyślnie, że aż to do was niepodobne, gryzmolicie nam pismo, że niby zabawa synka nosiła charakter całkiem już niewinny. Że niby o co ten raban! Wziął, piszecie, syn mój, Jermołaj Spirydonowicz, zmarłą na amen papugę, zwaną mianowicie Siemionem, wlazł na dach domu, prywatnej waszej własności, na ulicy Lebiażej, i nuże w górę podrzucać, jak ten głupi Iwan, w nadziei, że martwe stworzenie, powrócone w swój powietrzny żywioł, złapie drugi oddech, zaskrzeczy i skrzydłem zamacha, czyli jakoby z martwych się obudzi. Jak wnoszę z waszych nieopatrznych słów, winić tu można Jermołaja Spirydonowicza prędzej za brak rozumu, niźli za zły zamiar, prędzej za zbytek chorej fantazji, słabe nerwy oraz drgawki ciała, niźli za chytry plan albo i intrygę. Was też naturalnie oburza rzeczony postępek, przysięgacie nam zatem solidnie oćwiczyć synka batogiem. Wiadomo: miłość ojcowska! Powtórzę dla jasności: żadnego żalu o syna żywić do was, Spirydonie Jermołajewiczu, nie my- ślimy. Jesteście człowiekiem szacownym i takim też w naszych oczach pozostajecie na dzień dzisiejszy. Jednak bądźcie łaskawi zrozumieć i nasz punkt widzenia, nas - wieloletnich pokornych sług ojczyzny, i postawcie się no na moim, na ten przykład, miejscu. Bo co, jeśli takie próby zaczną się u nas mnożyć? A gdyby to zamorskie gówno naprawdę poleciało? Wasz syn zapewniał nas, że i tak parę razy machnęło parszywym skrzydełkiem, czyli że przedsiębrało próbę zmartwychwstania! A gdyby tak, ku naszej pełnej detonacji, wzięło i całkiem sobie zmartwychwstało? Jakimiż to terminami objaśnilibyśmy podobną perfidię naszym ufnym i prostolinijnym rodakom? -Strach pomyśleć... ŁADNIE BYŚMY WYGLĄDALI! Ha! I zresztą co tu gadać! Kondycji synek wasz, Jermołaju Spirydonowiczu, okazał się wątłej, rzekłbym nawet: mizernej. Co nas zaciekawiło. W kogo też on się wdał? Nno, kochaneczku, zagadnąłem Jermolaja Spirydonowicza, kiedym go już obejrzał, teraz mi odpowiedz: po coś wykopał ptaka z miejsca jego pochówku, inaczej rzecz ujmując, z dołu na śmietniku? Po jaką cholerę, pytam, żeś go ekshumował? Odpowiadał pokrętnie, acz spiesznie i skrupulatnie, i rączką wypielęgnowaną machał wte i wewte, żeby sytuację nakreślić jak należy. Oj, nie spodobały nam się podobne maniery. Patrzę: ha, mało, że kondycja, ale i wychowanie coś jakby nie nasze, całkiem już niestosowny zbytek uprzejmości. Musi, zżydłaczył ci się synek, drogi mój Spirydonie Jermołajewiczu. Klarował i klarował, rączką wymachiwał, po prostu sama słodycz. Ale nie z nami ta gadka, nam tu cyrku nie trzeba! A ja tylko siedzę i sobie konotuję: coś nam się chłopak wyrodził! Gada i gada, a sensu żadnego... Opowiedz no, mówię, wszyściutko od początku, i nie machaj no mi rączką przed nosem, bo tego nie lubię! A ten dawaj przepraszać, jakby mi to przepraszanie było na coś potrzebne, jakby mi tylko tego do szczęścia brakowało! Ale nic, siedzę cicho. I tylko pytam: czyli, Jermołaju Spirydonowiczu, chcieliście wskrzesić ptaka, a nam tu z pewnego źródła doniesiono, że ptak był już zdrowo stoczony robactwem, umknęło to waszej uwadze? Białe robaki, glisty, jak wasze paluszki? Oblepiły ptaka i ucztę urządziły z mrówkami pospołu... I jak taki ptak śmiałby jeszcze zmartwychwstać? Nie brzydziliście się czasem brać takie ścierwo w te śliczniutkie rączki? A ten głowę opuścił i mówi: a ptak Feniks? Widzę, kochany mój Spirydonie Jermołajewiczu, że rozumu już się twój synek nabawił, jak stary. Patrzcie go tylko, ptak Feniks! Co za ptak Feniks, pytam, skąd wzięliście te dane? A to był taki, mówi, czerwonopióry orzeł, co latał z Arabii do starodawnego Egiptu, i tam żywcem spalał się w ogniu, jak tylko skończył pięćset lat, apotem znowu odradzał się z popiołów młody i całkiem zdrowy, czyli robactwo nie jest tu przeszkodą... Słyszę, że bystry chłopak, sprytnie się wywija. I jaki morał mamy wyciągnąć z bajki o czerwonym orle? Do jakiego stanu, to ciąg dalszy naszego pytania, żeś się doprowadził, że wierzysz w takie bisurmańskie brednie? I znów odpowiada chytrze: że niby w każdej bajce kryje się ziarno prawdy. Dość, mówię, nie kręć mi tutaj, nie wypieraj się, nie łżyj, bo ci zaraz, mówię, urządzę lepszą bajkę! Wszystko mi po kolei wyśpie- wasz, łajdaku! A ten w krzyk: przecież prawdę mówię, czystą prawdę! - i znowu rączką, i rączką! Dobrze, powiadam, spokojnie, po co komu te wrzaski, mów dalej, posłuchamy. A wiesz ty, na kogo wrzeszczysz? Na kogo głos podnosisz?! Ojcem twoim mógłbym być, Jermołaju, a tyś na mnie pysk rozdarł! A ten nic. Ani piśnie. Stoi cały czerwony. Mógłbym być twoim ojcem, pytam, czybym nie mógł? Czemu nie, odpowiada. Przecież ja do was z ufnością, jak do ojca rodzonego... Patrzcie go, myślę sobie, już mu zacząłem robić za ojca rodzonego, już się łasi jak baba... Musi chytra sztuka. I pytam: a ta twoja turkusowa papużka, Siemion znaczy, co symbolizuje? Bo w światowej kulturze każde byłe co, mój ty kochany Spirydonie Jermołajewiczu, coś symbolizuje, symbol na symbolu i symbolem pogania, a papużka to już jak amen w pacie- rzu. A synek wasz w odpowiedzi zaczyna o jakiejś łzie dziecka, opowiada skądinąd znaną nam już historię, jak to zdechła papuga zwana Siemionem w domu bojarskiego medyka Agafona Jelistratowicza, waszego sąsiada z Lebiaźej, i jak to na pocieszenie tenże kupił nowego zamorskiego ptaka dwójce swoich dziatek: pięcioletniej Tatianie Agafonownie i trzyletniemu brzdącowi Ezdrze Agafonowiczowi, kupił jak należy, na ptasim rynku, od holenderskiego kupca Van Zaama, po naszemu Timofieja Ignatiewicza. Kupiec, Timofiej Ignatiewicz, jest człowiekiem spokojnym i niczym się nie wyróżnia, poza blizną na swoim holenderskim nosie, której to blizny dorobił się już na naszych włościach, w wyniku mianowicie drobnej sprzeczki z małżonką. Wtajemniczam was, Spirydonie Jermołajewiczu, w te wszystkie detale, żebyście nie myśleli, że darmo jem wasz chleb: tylko detale mogą rozjaśnić nam całą sytuację, niezwyczajnie zresztą pokręconą. A zatem zakupił wasz sąsiad, Agafon Jelistratowicz, ptaka zamorskiego niewielkiej wielkości, musi ze skąpstwa, i nazwał go Siemionem. Zamknął, jak trzeba, w klatce. Karmił, podług zeznań Tatiany Agafonowny, jagłami. Ale papuga owa, znaczy niedoszły - chwała Bogu - zmartwychwstaniec, żreć jaglanej krupy nie chciała, ani zresztą niczego innego, widać ujęła się zamorskim honorem i mimo troskliwej opieki dzieci wybrała śmierć przez dobrowolne zagłodzenie. Trzeciego dnia Siemion zdechł, doprowadzając do płaczu Tatianę Agafonownę i Ezdrę Agafonowicza, trzyletniego smarka, który jeszcze gadać nie potrafi, albo tylko udaje. Agonia trwała trzy i pół godziny i późnym popołudniem zakończyła się naturalnym zgonem zamorskiego ptaka. Takimi słowy przedstawił nam przebieg wydarzeń wasz synek, Jermołaj Spirydonowicz, po czym sam wkroczył na scenę dramatu. Ale nie tak od razu. Po śmierci ptaka domownicy zorganizowali mu pochówek w dole na śmietniku, żeby nie roznosić po mieście zarazy. Pogrzeb ściągnął kupę luda w liczbie dwudziestu sześciu pysków, zwabionych żałobnym wyciem małoletnich latorośli medyka. Jak zeznał sam Jermołaj Spirydonowicz, obecny w onym kondukcie w charakterze widza, w nocy przed pogrzebem dręczyły go głosy, mimo że bojarski medyk przyrzekł dziatkom w miejsce zdechlaka Siemiona nabyć coś jeszcze ciekawszego, na ten przykład kozę. Rankiem Jermołaj Spirydonowicz wyszedł z domu z silnym postanowieniem uwolnienia ptaka z zimnej i mokrej mogiły, a na ulicy mżył deszcz i przybywało błota, zaś Mlle Szełgunowa z okna domu swoich rodziców, podczas przerwy w lekcji gry na harfie, wyraźnie widziała, jak synek wasz, Jermołaj Spirydonowicz, pazurami wydłubywał ptaka ze śmietnika, w trakcie czego wyglądał jak parszywy kot, którego naszła nagła ochota na kęs padliny. Dalszy przebieg ohydnej historii znacie już nieco, kochany Spirydonie Jermołajewiczu, jak wnoszę z waszej nieprzemyślanej skargi, zadziwiającej w ustach człowieka waszego stanu. Jakim to cudem wychowaliście na własnej piersi szaleńca, a w smutnej konsekwencji nędznego wichrzyciela?! Jak? Milczycie, bo też stać was jedynie na skargi i płacze, a ja chciałbym wiedzieć mimo wszystko, innym takim mądrym ku przestrodze. Chociaż od razu dostrzegło moje oko, że synek jakby nie z naszych, że kręci i udaje, i mówię mu, jak już skończył: a teraz, synku, mów prawdę i tylko prawdę. Przecież, krzyczy, już całą prawdę powiedziałem! A założymy się, mówię, że jeszcze niecałą? A w drzwiach stoją moje zuchy, w czerwonych czapach, z u- śmiechem od ucha do ucha. Ej tam, mówię, kpiarze, i czego tak kły szczerzycie, a nuż synek pójdzie jeszcze po rozum do głowy i wygra ode mnie sto rubli plus honorowe zwolnienie na wolność na dokładkę. Oj, nie-e, kręcą głowami zuchy, nie wygra, ni jak nie wygra, za bardzo coś kombinuje, gdzie on się taki uchował. Sza! - mówię -niech sam wybiera! - i do synka waszego, miłego pacholęcia, przysuwam się bliżej: no jak tam, zakład stoi, Jermołaszka? A Jermołaj znowu rączką, i rączką, i mówi: nie mam wam już nic więcej do opowiedzenia. To wszystko. Wierzcie mi, nie zrobiłem nic złego... Czyli jak, Jermołaszka, wykopałeś ptaka zwyczajnie z dziecięcego kaprysu, tak czy nie tak? Wykopałeś i zaraz hyc na dach! I szepcesz czule: leć, Siemionie, leć! Leć, moja ptaszyno! A zżarty przez robactwo Siemion, papuga, zatrzepotał tur- kusowym skrzydełkiem w złudnej nadziei, ze jeszcze wróci do życia... O to to - mówię dalej, nieźle już rozeźlony - o to to, Jermołaszka, i w tym właśnie jest SYMBOL! - Nie ma symbolu! - wrzasnął wasz synek, lisek farbowany, Jermołaj Spirydonowicz - Nie ma! - Ooo, nie ze mną taka rozmowa... - I czemu wam się - odpowiada mi synek - wszędzie zwidują symbole? Zamilkłem, przyjrzałem się dokładniej waszemu, Spirydonie Jermołajewiczu, chłopakowi, otarłem serwetą łysinę: ano dlatego, śliczny ty mój Jermołaju Spirydonowiczu, że światowa kultura, niech mi Bóg wybaczy, od samego zarania, zdaniem uczonych mężów, utkana jest symbolami, i nikt z nas nie wyrwie się ot tak z tej klatki, prędzej zęby połamie! -I walnąłem go, synka twojego czarnookiego, prosto w zęby, od serca, bo smutek mię taki czarny naszedł, więc w ramach profilaktyki... A pięść mam, sam wiesz, Jermołajewiczu... Bryznęły białe ząbki na cztery strony świata, jak perełki z zerwanego naszyjnika, turkocą po posadzce... I cisza... Aż wrócił do przytomności Jermołaj Spirydonowicz i patrzy na mnie, szczerzy szczerbatą szczękę, jakby wielce zdziwiony. Czemu mi robią krzywdę? To nic takiego, mówię, nie płacz, ząbki odrosną. A moi chłopcy przy drzwiach, w czerwonych czapach, boki ze śmiechu zrywają. Posmutniał mi wasz synek, Jermołaj Spirydonowicz, liczy ubytki, widać: nie zna się na żartach. Uśmiechnij się, chłopcze, mówię, kiedy starszy żartuje, a mógłby być twoim ojcem. A sam tak ślicznie z papużką żartowałeś! Męczyliśmy i torturowali synka waszego, Spirydonie Jermołajewiczu, z pełnym zaangażowaniem, inaczej nie umiemy, tak nas już wychowali. Wielkiej subtelności był chłopiec! Delikates! A metody mamy ciekawe, aż się serce weseli. Spuszczaliśmy na przykład do gnojówki, z głową, żeby się popluskał; wbijaliśmy na pal, z zawiązanymi oczami, taka niespodzianka, bo w miejscu pala stał męski instrument naszego mocarza Fiedki, co to go wołają Zasłużony, pamiętacie Fiedkę, Spirydonie Jermołajewiczu? On was świetnie pamięta, mówi, żeście w dzieciństwie grywali razem w palanta, i jeszcze z Saszką Szerbakowem, co to się zeszłej zimy utopił w przerębli. Napuściliśmy mu też mrówek do knebla; nadmuchaliśmy przez dupę, jak żabę, porządnym angielskim miechem; szarpaliśmy zgrabnymi szczypcami nosek i paznokcie; wołali dziewki rozpustne i prosili Jermołaszkę, żeby wylizał ich zaropiałe wrzody, a nuż się zagoją? Wylizywał. Co by wam tu jeszcze opowiedzieć? Oberwaliśmy mu na koniec klejnoty, dłużej niepotrzebne, i rzuciliśmy psom, chociaż te się nażarły. Bo i na co mu one? Czy to my pragniemy, kochany Spirydonie Jermołajewiczu, doczekać się potomstwa od takiego wisusa? Tak też sobie myślę, że chyba nie pragniemy. Uszczerbek ten zresztą przeżył synek nad miarę boleśnie, gryzł się i zaczął kląć, ledwie przyszedł do siebie. Że niby co z nas za ludzie, co za chrześcijanie, w sumie aż nas obraził. Wrzeszczeć na mękach nikt nie zakazuje, wiadomo, na mękach każdy wrzaśnie, ale przecież po co to ludzi obrażać? Mamy swoją misję, swoje zadania i swoje obowiązki, a ten się zaraz przezywa, że co z nas za chrześcijanie. O nie, przyjacielu, prędzej już z ciebie wyszedł kawał bezbożnika, bo tyś naruszył zwykły porządek rze- czy, nie my, a że na mękach delikwent gada wszyściutko co myśli - zjawisko obserwowane również wśród pijanych- więc zaraz pomyślałem: oho, dobrego miałem nosa, nie nasz cito człowiek, nie nasz, mój ty kochany Spirydonie Jermołajewiczu. I potem z każdą godziną coraz wyraźniej szydło z worka wychodziło. Bogu dziękować znam swój fach, darmo chleba nie jem, i dobrze odróżniam, jak wrzeszczy na mękach nasz człowiek, a jak bluzga nie nasz. Nasz nigdy nie zapyta, co ze mnie za chrześcijanin, bo nawet tak nie pomyśli, i tu się wasz synek wyłożył. Nadto z przykrością informuję, że zachowywał się jakby tchórzliwie. Zaraz po gnojówce, kiedy tylko narzygał się do syta, błagał o litość i jak dzieciak obiecywał, że już więcej nie będzie, że ma szczerą chęć w przyszłości nie wychodzić przed szereg, siedzieć cicho i z całego serca służyć naszej ojczyźnie. Miło z jego strony, ale komu potrzebne takie obiecanki? Chociaż przecież prosiłem: rozprosz no nasze wątpliwości na okoliczność wskrzeszenia papugi zwanej Siemionem. Może z sąsiadem, z Agafonem Jelistratowiczem, miałeś jakiś zatarg? Zeznał, że z Agafonem Jelistratowiczem nie miał niby ni jakiego zatargu, ale że straszny jest z niego pijanica, i potem kraje ludzi dygocącą ręka. A tak się składa, że znamy Agafona Jelistratowicza z jak najlepszej strony, i bardzo a bardzo nam ten donos na niego nie przypadł do gustu. Ale też czym wyjaśnić, że nie minęły i trzy doby od chwili zakupu ptaka, kiedy ten w strasznych konwulsjach znienacka wyzionął ducha, a i wcześniej chorował, nie dawał głosu i odmawiał paszy? Czekaj no, czekaj, myślę, daj się zastanowić. Otarłem naszą czerwoną łysinę serwetą i pytam następnie Jermołaja Spirydonowicza, synka waszego, ciut przytrzasnąwszy mu uprzednio jaja (które natenczas wciąż jeszcze były w jego posiadaniu) w imadle, na wszelki wypadek, czyli jakby łgał. Czekaj no, czekaj, a możeś to ty, pytam, sam otruł ptaka zamorskiego, z podłej chęci, ażeby zaszkodzić sąsiadowi, żeby mu na złość zrobić, bojarskiemu medykowi Agafonowi Jelistratowiczowi, a takoż jego nieszczęsnym dziatkom, Tatianie Agafonownie i Ezdraszowi Agafonowiczowi? Nie, odpowiada i gały z bólu wybałusza synek wasz, Jermołaj Spirydonowicz, nie! nie-e-e!!! - a oczka cosik nam zbielały, usteczka przygryzamy, oj boli boli! -nie-e!... Ta-aaa- ak!!! Przykręcamy solidniej z zamiarem wyjaśnienia: jakże to, tak czy nie tak? Tak! tak! To ja! - krzyczy Jermołaj Spirydonowicz, jakby nas wziął za głuchego. - Ja! Ja, na złość mu chciałem zrobić! - No i znakomicie. A po co na złość? Oj boli boli, krzyczy, oj, przestańcie! i tak się szar- pie, biedaczek. Przestańcie! Boli, myśleć nie mogę! I dobrze, mówię, nie myśl, synku, nie myśl, tylko odpowiadaj... - ale ciut popuszczamy, bo a nuż chłopak jęzor sobie odgryzie, i jak z nim wtedy rozmawiać? - Chciałem mu zrobić na złość, krzyczy, bo go nie lubię... - Dlaczego? - i dokręcamy leciutko... - A dlatego, że uczciwie służy naszej ojczyźnie! - No proszę! - mówię. - Było tak od razu! W porządku, chłopcze, odpoczywaj sobie... A jak odpoczął, mówię: a nie chciałeś ty czasem razem z ptakiem otruć Agafona Jelistratowicza? Myśli, nic nie gada. Już chciałem przykręcić, a ten zaraz: tak! Sam widzisz, mój szanowny Spirydonie Jermołajewiczu, co za historia zaczęła nam wychodzić, ale wszystko spokojnie, bez pośpiechu: podejrzliwy z nas człowiek, wybaczcie brzydkie słowo. Następnego dnia daliśmy go na koło, bo jakiś wam wyrósł zgarbiony, Spirydonie Jermołajewiczu, nie od rzeczy takiego chłopaka ciut rozkręcić, wyjdzie mu na zdrowie. Przezabawna robota, możecie mi wierzyć, specjalnie, jeśli trafi się baba, ale z synka waszego, z przyjemnością donoszę, taki delikates, że całkiem jak baba, albo nawet lepiej... Ale nie śmiem już dłużej nudzić was szczegółami, pozwólcie na drobną dygresję natury czysto fizjologicznej. Marni byliby z nas, Spirydonie, filozofowie, i w dodatku łgarze, gdybyśmy nie zauważyli, jak bardzo człowieka ciągnie do męczeństwa. Dlaczego państwo z mocy prawa chroni swoich poddanych przed wszelkim upadkiem i przed głupotami? Ano dlatego, że inaczej powybijaliby się ludzie w naszym państwie, a wcześniej jeszcze nawzajem zamęczyli i zżarli... Mi tam już, na ten przykład, na baby nie staje, wszystkie czegoś jedna w jedną nieciekawe, za to jak się trafi jakiś kandydat na ołtarze, a jeszcze jak tak poczuję odpowiedzialność za naród - ko- niec: sterczy do nieba, i czasem tak się napalę, że portki można wyżymać, i moja baba myśli, że na dziwki chodziłem, a tu nic podobnego: po prostu wracam z pracy... Namiętność ta bardzo a bardzo jest dla nas tajemnicza, i milczą filozofowie, wciskają głowy w ramiona, jako te strusie; i tajemnica ta większa jest, niźli szperanie paluchem w jakiejś omszałej dziurze, bo tu się całe wnętrze, Spirydonie, aż wywraca na nice, a zrozumieć nic z tego jak nie szło, tak nie idzie. Ale też lubię, swoją drogą, pokornych męczenników, co to na kole tylko pierdzą i pochrząkują, takiego człowieka nie oddam choćby za stu Anglików, bo miłe są Bogu męczeństwo i pokora, a taki Anglik co? - gówno, szkoda nawet gadać! Albo też weźmy, znowu na ten przykład, proroka Elizeusza, którego dzieci kiedyś przezywały łysym. Patrz, idzie łysy, idzie łysy!... Obraza niewielka: każdy dostojny mąż ma prawo do łysiny. I nie obraził się Elizeusz, złego słowa dzieciom nie powiedział, a tylko nasłał na nie dwa niedźwiedzie, i roz- szarpały niedźwiedzie czterdzieści i dwoje dziatek... Oto nasz pokarm duchowy, bracie Spirydonie, oto jest dla nas wzór i pouczenie! - a ty nic, tylko skargi skrobiesz i papier marnujesz. Nie bój się, człowiek sprzeda wszystko i wszystkich, tylko trzeba do niego powolutku, z wyczuciem, dać czas i nie spłoszyć! Nie dają czasu, gonią, przyciskają, krzyczą. Stąd i w naszym zawodzie zdarzają się potknięcia, drogi Spirydonie, i idzie od tego wielki nieporządek... A teraz osądźcie sami, Spirydonie Jermołajewiczu, co by się stało, gdyby tak nasza papużka, robakiem stoczona, pofrunęła w niebo? ŁADNIE BYŚMY WYGLĄDALI! I tak, jak wynika z zeznań wichrzyciela, machnęła parę razy skrzydełkiem, chociaż później na kole synek odwołał te niewczesne słowa. Zaplątał się wreszcie, ścierwo, w swoich własnych łgarstwach! To niby sam otruł ptaka zamorskiego, to z Agafonem Jelistratowiczem do spółki, żeby truciznę jakąś wypróbować, potem znów jeszcze - tak mu się wyrwało, mówię wam w tajemnicy - doniósł, że jego rodzony ojciec, Spirydon Jermołajewicz, namawiał go jakoby do ekshumacji papugi, ale tu już przesadził: zaraz (chociaż może i wcześniej?) oberwaliśmy mu jaja, żeby na ojca rodzonego więcej się szczekać nie ważył, oberwali i rzucili psom - niech choć te się nażrą... I na wszystko się zgadza, wszystko gotów podpisać, potwierdzić co nie bądź, na każde pytanie grzecznie krzyczy: tak jest! Sami powiedzcie, co to za zabawa? Widzimy, że chce zbić nas z tropu, wpuścić w maliny, skryć całą haniebną prawdę. Ale doszliśmy wreszcie opłotkami, i odkryliśmy otóż, Spirydonie Jermołajewiczu, że pragnął synek wasz mianowicie wskrzesić papugę po to, żeby wykazać wyższość zamorskiego ptaka nad naszymi wróblami i tym samym podkopać naszą słuszną dumę, i przedstawić nas światu w świetle głupim a niewłaściwym. I kiedyśmy wreszcie doszli z Jermołajem Spirydonowiczem do ładu, padliśmy sobie w objęcia: koniec, powiadam, widzisz, już po bólu, nieście nam, zuchy, wino i mięsiwo, pora się weselić! I niosą nam zuchy jesiotra, prosiaki i jagnięta, i suflety, i wino, które lud dla żartu nazywa mlekiem Matki Boskiej. Przekąszamy i miło sobie gawędzimy... Jednak coś mi się zdaje, Spirydonie, że natchniony ojcowską miłością, o którą zresztą nie żywimy do ciebie pretensji, nadal miałbyś chęć poznać dalsze losy synka, twego niezapomnianego, drogiego zresztą również memu sercu Jermołaja Spirydonowicza. Co się z nim stało? Ano nic się nie stało. Wszystko, dzięki Bogu, dobrze się skończyło. Wczesnym rankiem, gdzieś tak koło piątej, kiedy jasne słoneczko wyzłociło cebule naszych świętych cerkwi, weszliśmy ramię w ramię na dzwonnicę. Co za widok! W dole, we mgle, słodko spał gród stołeczny, piały koguty i szumiały ogrody. Spichlerze, aleje, gwizdy parowozów, uniwersytet, wszystko na swoim miejscu. Poprzez miasto płynęła srebrna żmijka rzeki, a na urwistym brzegu naprzeciw czerniał bór - cudo, istne cudo! A jak pachniały zioła, mój ty Spirydonie. Specjalnie koniczyna, taką gęstą wonią! Jak pięknie! - zawołałem w zapatrzeniu. Jak pięknie! - powtórzył Jermołaj Spirydonowicz. Spojrzałem na niego przez ramię, i tylko jedno powiem: co za udany chłopak! Trochę wprawdzie blady po przepiciu, ale z tą zielenią delikatną było mu do twarzy. Nie na próżno zwiedziony przez perfidne biesy, doczekał się przecież godziny wybawienia, i wdzięcznie biło dla mnie jego serce na progu nowego żywota. No, z Bogiem! - powiedziałem i wziąłem go za rękę, i podprowadziłem do gzymsu dzwonnicy. Leć, Jermołaszka! Leć, moja ty ptaszyno! - Skoczył w pustkę i rozkrzyżował ramiona. Przez chwilę dręczyła mnie nachalna myśl: czy aby nie wzleci jak turkusowa papużka, biesom na radość i uciechę? Ciut zatrwożony wychyliłem się przez poręcz i spojrzałem w dół. Chwała Bogu! Na śmierć! Zdrowo łupnął, mózg jak dojrzała dynia opryskał bruk przed cerkwią. A moje zuchy w czerwonych czapach już biegły przykryć Jermołaja Spirydonowicza suknem, na koszt państwa. Uczyniłem znak krzyża. Nie smuć się, Spirydonie Jermołajewiczu! Nie smuć się, dajże spokój! Po kim płaczesz, po tym nędznym łajdaku? Ciebie przecież też zdradził, ale schowałem dokument, ukręciłem łeb sprawie. Kiedy już nieco ostygnie twoja ojcowska miłość, wpadaj do mnie z wizytą: skoczymy sobie do łaźni, dobrze się wyparzymy, popijemy piwa. Moja gospodyni warzy wspaniałe piwo, mocne, zbija z nóg! Przychodź śmiało, bez żadnych ceremonii. A dziatek jeszcze napłodzisz, chłop z ciebie krzepki, chociaż już niemłody. A jeśli nie napłodzisz, też w końcu nic wielkiego, najwyżej twój ród wyginie. Żadna strata! A synek twój, Jermołaju Spirydonowiczu, poszedł prościutko do raju, daję ci na to słowo: męczennik zawsze trafia wprost do raju, nawet jeżeli cierpiał w niezbyt słusznej sprawie. I czule spogląda na nas stamtąd, z góry, i igra ze swoją tur- kusową papużką, głaszcze piórka i śle nam szczere wyrazy wdzięczności. Jak sobie tylko pomyślę, jak sobie to wszystko dobrze wyobrażę, aż zawiść bierze, Spirydonie, no po prostu zawiść. Ale co tam, chuj z nim, niech się chłopak cieszy! Kwitł bez W przezroczystej sztormówce główną aleją letniska wesoło maszerowała Bella Izaakowna Koch o twarzy czerwonej jak wołowina. Żydówki bardzo a bardzo różnią się od Rosjanek. I właściwie mało kto o tym wie. Ale nawet jak na Żydówkę, Bella Izaakowna jest całkiem wyjątkowa. To taka nasza z Bellą tajemnica. Przysięgaliśmy, że jej dotrzymamy, ale to już silniejsze ode mnie. Mówię o metafizyce. Może właśnie dlatego Pan Bóg wybrał Żydów. Dzięki takim Zydówkom, jak Bella Izaakowna. Młoda kobieta, raptem raz rodziła. Dwadzieścia sześć lat. Kręcone włosy. Żując źdźbło trawy, stanąłem na jej drodze. Inteligenci obu narodowości pragnęliby zniwelować różnice, albo i nawet przeczą ich istnieniu. Nic z tego. Będę rzucał półsłowa i aluzje, żeby nikt się nie wściekał ani nie obrażał. Są rozmaite dowody na istnienie Boga. Większość z nich dawno obalono. Nikt nigdy nie przedstawił mnie Belli Izaakownie, nigdy nie kłaniałem się jej na ulicy, ale coś tam żeśmy osobie nawzajem słyszeli. Słyszałem o Belli Izaakownie, że to fleja i że w domu ma chlew, że marnie gotuje i że jest histeryczką, że mąż Belu Izaakowny, z wykształcenia fizyk i też Żyd, lubi jej przyłożyć. Słyszałem też, że Bella Izaakowna jest w nieciekawych stosunkach z matką. Podobno w wieku dziewiętnastu lat Bella Izaakowna zachorowała na jakąś chorobę, której matka już siedem lat nie może jej wybaczyć. Ponadto wiedziałem, że wtedy, kiedy stałem, żując sobie źdźbło trawy, Bella Izaakowna wracała z fińskiej łaźni. Nie była specjalnie ładna, ale miała taką delikatną skórę, i nacierała tę skórę poziomkami, i takiej skóry nie może mieć żadna Rosjanka. Ale nie mówię o różnicy skóry. Chodzi o inną różnicę. Znają ją tylko wybrani. Zaraz o niej opowiem. Bella Izaakowna też sporo o mnie słyszała i była przekonana, że jestem pół- albo, w najgorszym razie, ćwierć krwi Żydem. - Dlaczego pani tak sądzi? - zapytałem. - Sam pan dobrze wie - odpowiedziała Bella Izaakowna. - A niby co, nie? Nieprawda? - Mój pradziadek był Rumunem - zeznałem. Wyglądała na rozczarowaną. Panicznie bała się, że zaraz wróci mąż i nas zabije. Aż się cała trzęsła. Mnie również mało pociągała perspektywa zbiorowego mordu. Bella paplała: - Pracuje w służbach. Nie wolno mu zejść z posterunku. Ale jakoś jej to nie uspokajało. Nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Rzucała się na mnie i błagała, żebym całował ją w dolną wargę. Całowałem i nasłuchiwałem kroków. Wiła się od stóp do głów. Nigdy nie myślałem, że można się tak wić od pocałunku w dolną wargę. Prosiła, żebym powiedział jej coś miłego. Co miałem robić. Za mało ją znałem. Dopiero się poznaliśmy. Powiedziałem: - Podobasz mi się. Prychnęła rozczarowana. Spróbowałem jeszcze o skórze. To ją jakoś nagle ośmieliło. - Mówisz, że jesteś Rumunem? - zapytała i, nie słuchając już moich wyjaśnień, krzyknęła: - Wrócił! Już po nas! Skoczyłem zbierać ubranie. Nikt nie wrócił. - Powiedz mi w końcu coś miłego - prosiła Bella Izaakowna. - I chodź no tu wreszcie, chłopaczku. Uraziło mnie to, ale poszedłem. Teraz starannie dobiorę słowa i powiem po kolei wszystko, co chcę powiedzieć. Więc tak: Zydówki pod pewnym względem dość poważnie różnią się od takich, no, powiedzmy, Rosjanek. Mają mówiące waginy. To znaczy, nie żeby zaraz same z siebie mówiły, ale można je do tego zmusić, jak kota, wkładając mu palce do pyska. Ot co. Potrafią nawet śpiewać, naturalnie jakieś proste rzeczy, parę taktów z Podmoskownych wieczerow. Tak czy inaczej, niesamowite. Rosyjskie dziewczyny są znacznie bardziej pragmatyczne i milczące. Ani pisną. Komunikują się tylko ustami. A tu całkiem szczególna umiejętność. Mało kto o niej wie, i wszystko z braku wyczucia. Delikatności. Ciekawości. Nie wiem. Nie jestem uczonym, nie doszukiwałem się przyczyn. Zwyczajnie konstatuję. Ale Bella Izaakowna stanowiła całkiem już rzadki okaz. Na co dzień była merkantylna i pewnie nawet tępa. Znała wszystkie marki i modele rosyjskich samochodów i lubiła układać rankingi kurortów: na przykład Nikoliną Górę ceniła sobie znacznie wyżej niż taką Krasną Pachrę. Czytała po angielsku iw łóżku prosiła, żeby wszystko nazywać po imieniu. Tak też robiliśmy. Ani razu w życiu nie jechała pociągiem podmiejskim. Ale jej wagina była cudem. Nie tylko mówiła. Odpowiadała również na pytania. Najpierw nie zrozumiałem, kiedy powiedziała: - Jak chcesz, możesz o coś zapytać. Ona ci odpowie. Nie zrozumiałem, musiała powtórzyć. Bella Izaakowna roześmiała się i powiedziała: - Dziś pytanie, dziś odpowiedź. Na początek dałem coś łatwego. - Co teraz mamy: zimę czy lato? Odpowiedziała prawidłowo. Było mokre, robaczywe lato. Zapytałem: - Jak się nazywasz? To wszystko trochę przypominało spirytyzm. Odpowiedziała wyzywająco bezwstydnie. Z oddali dobiegł mnie chichot Belli Izaakowny. Wówczas zebrałem się na odwagę i zadałem pytanie, które dawno już chciałem zadać. Od wielu lat. Zapytałem: - Czy jest Bóg? Odpowiedziała: - Jest. - To prawda? - zapytałem łamiącym się głosem i przylgnąłem do niej policzkiem. - Prawda - odpowiedziała beznamiętnie. Mniejsza już o to, że Kant poniósł sromotną klęskę. Mniejsza o wszystko. Słyszałem głos natury i wiecznej kobiecości. Głos najzupełniej autonomiczny. Płakałem i nie wstydziłem się tego. Bella Izaakowna oparła się na łokciu i patrzyła na mnie zaskoczona. - Też masz problemy! - prychnęła. - Też coś! Wyglądała na rozczarowaną. Żując źdźbło trawy, stanąłem na jej drodze. Kwitł bez. Bierdiajew W wąwozie szczekały psy. Czuły wolność. Sfora zataczała kręgi. Zbici w kupę psiarze mięli w rękach smycze, palili, zabijali dłonie w rękawicach. Bałem się tych puszczonych luzem, rozochoconych psów, więc skręciłem w lewo, minąłem wąwóz i wkroczyłem w mrok. Kiedy dep- tałem śnieg w gęstwinie zmrożonego zagajnika, dopadły mnie wątpliwości, napłynęły ponure fantazje, dwa tygodnie stałem pośrodku mieszkania w rozchełstanym szlafroku, wyciągałem ręce do góry, a moja gruba żona Dorothea wyła, i słodkie blond dzieci zerkały zafrasowane, sta- łem jak Turek, rozbrojony do panicznego strachu i nagości, i wyrzucałem sobie małoduszną słabość do sezonowego geniusza Kruglickiego, w którego głosie pobrzmiewały tak przyjazne przecież obertony, że nie wytrzymałem i z miejsca się zgodziłem, mimo, że pod koniec dwuletniej choroby, w przeddzień (jak sądziłem) wyzdrowienia, powinienem był raczej zachować ostrożność: siedziałem jak mysz pod miotłą, po uszy zatopiony w życiu osobistym, i wreszcie stałem się skończonym odludkiem. Kruglicki oddał słuchawkę jakiejś nieznanej mi kobiecie, organizatorce bankietu, i ta zaczęła tak szczegółowo i prozaicznie wyjaśniać drogę do domu, oddalonego od mojego o krótką poranną przebieżkę, że z miejsca sklasyfikowałem ją jako kretynkę topograficzną, przy czym - niestety - słusznie. Od początku coś mi w niej nie pasowało, w tej Natalii, i później również nie zmieniłem o niej zdania, kiedy już poznaliśmy się i zobaczyłem jej wyzywające, wywinięte na pół twarzy usta, istną wojskową trąbkę, jej chuderlawą dupę, w którą wpijał się welwet, jej upodobanie do solowych tańców przed własnym odbiciem w ciemnym oknie, i kiedy usłyszałem, jak z nieubłaganą regularnością i kobiecym wdziękiem wypluwa wulgarne słowa, które nauczyła się wypowiadać tak czarująco, że wyglądały jak oskubana dziczyzna. Pozbawione puchu i piór sprawiały wrażenie ściśle gastronomiczne, a w każdym razie nie śmierdziały kurnikiem, jednak w ich oskubaniu kryła się jakaś subtelna nieprzyzwoitość, właściwa formie upieczonego w całości kurczęcia. Dodam, że zamiast trwogi w obliczu jej rodzinnych koneksji czułem nieokreśloną irytację, ponieważ działalność jej dawno zapomnianego, wciąż jednak żyjącego, jak się okazało, ojca, postrzegałem nie jako troskę o losy ojczyzny, a raczej urażoną dumę wzgardzonego faworyta. Pamiętam, jak w dzieciństwie obserwowałem go kiedyś w moim rodzinnym domu, przy świątecznym stole, po prawej ręce mojej mamy, młodej i wydekoltowanej, na jej imieninach; pamiętam, jak chciwie jadł rękami smakowite kawałki indyka i co chwila chwytał za kieliszek, zostawiając na nim wytłoki swojej daktyloskopii i ślady warg, odziedziczonych później przez Natalię, jak odciągając małym palcem kącik ust, namiętnie dłubał wykałaczką w zębach, jakby zaprowadzał porządek w dalekich guberniach, apotem, znużony, zdrzemnął się nad deserem. Mama tłumaczyła go przed oniemiałymi gośćmi, składając jego chrapanie na konto spraw wagi państwowej, i pamiętam również, jak pół roku później, kiedy zewsząd go już wypieprzyli, mama przy każdej okazji narzekała na jego obżarstwo i chrapanie... Wspomnienie to miałem wciąż na końcu języka, kiedy Natalia zapewniała mnie i Kruglickiego, że jej ojciec WSZYSTKO ROZUMIE i że koniec jego kariery stał się jednocześnie początkiem naszych wspólnych zmartwień, przy czym Kruglicki z poważną miną potakiwał, a ja milczałem, co więcej: też skinąłem głową, jakbym współczuł upadłemu wielmoży, który zasłynął z niewczesnych zapędów reformatorskich. Bóg z nią, z Natalią, co mi szkodziło skinąć, w końcu moje skalane gniazdo nie było lepsze niż jej, a poza tym całkiem przecież możliwe, że nie miała bezpośredniego wpływu na to, CO WYDARZYŁO SIĘ PÓŹNIEJ... chociaż jako pani tego domu... nie wiem... skąd mam wiedzieć? Moja podejrzliwość zawsze miała pewne granice, może mało konkretne, ale przecież jednak. Kpiłem z nieszczęsnych durni, którzy w każdym pijanym filistrze, proszącym na ulicy o ogień, widzieli zaraz groźbę i przeznaczenie. Kpiłem; ograniczałem sferę waszych gróźb tylko do spraw niezwłocznych; historii o waszych posłańcach, powitaniach, zatrutych papierosach, uszatych ścianach i reszty tej abrakadabry słuchałem z niedowierzaniem, żeby nie powiedzieć: rozdrażnieniem, jako że, Wasza Wielmożność, moja pamięć nigdy wam nie sprzyjała, dokładnie tak, jak nigdy nie sprzyjała reformatorowi. Nie mogłem stworzyć mitu waszej osoby już choćby z racji własnej domowej kroniki. Muszę tu zauważyć, że matka moja, w której oczach w tym jednym wyjątkowym przypadku kobiece uczucie z niezmienną gorliwością wygrywało z tabelą rang, nader często wyrażała się pogardliwie o waszym niedoszłym małżeństwie, o waszej pruderyjnej rozpuście, o pompatycznych liścikach miłosnych, pełnych błędów ortograficznych i śmiesznych galicyzmów, o waszej miłosnej kolekcji, w której (w każdym razie do niedawna) figurowały jej spinki do włosów i pedantycznie wyprasowane papierki po zjedzonych przez nią cukierkach, które ukradkiem zbieraliście na balach. Byliście, naturalnie, dobrą i korzystną partią, ale babcia stwierdziła, że jesteście zbyt młodzi i że brak wam finesse. Później, kiedy spotykaliście się z ojcem i serdecznie klepaliście mnie po głowie, bywając u nas jako przyjaciel domu, nieraz słyszałem (i to już nie dodawało mitowi uroku), jak nie znosicie swoich aniołów stróży, jak z żartobliwą odrazą klniecie na tych leniów i darmozjadów, jak nerwowo chichoce ojciec, słuchając waszej konfidencjonalnej paplaniny... Ale od czasu, kiedy uniesieni gniewem utraciliście cielesną postać, wiele się zmieniło. Dwa lata natarczywych dialogów nie przeszły bez echa. Dwa lata prowadziliśmy, hrabio, tę bezustanną dyskusję, dwa lata; bo wystarczało, że zamykałem oczy, kładłem się na kanapie, podchodziłem do okna, i zaraz urzędowy Jowisz spadał na mnie suchym deszczem słów, więc zastygałem z łyżką kapuśniaku w garści, z namydloną głową albo na stoku, na nartach, i natychmiast siadałem przed wami i zaczynaliśmy naszą rozmowę, która im dalej, tym bardziej przypominała rywalizację o to, który z nas dalej i lepiej odejdzie od własnej racji. Byliśmy wirtuozami, biliśmy rekordy, odbiegaliśmy het i zmienialiśmy się w alegoryczne porcelanowe figurki zwierząt z bajek starego Kryłowa, którego skłonność do obżarstwa, jak zapewne wiecie, również dyskutowano przy stole podczas tego bankietu, na który trafiłem, zmyliwszy drogę w zagajniku, niespodziewanie spóźniony. Dotarłem więc spóźniony, kiedy Kruglicki zaczął się już martwić; jadł bliny z łososiem i zapijał wódką. Inni też jedli i pili na całego. Serdecznie przywitali- śmy się z Kruglickim i trzykrotnie ucałowali, jak starzy przyjaciele. Nieliczne towarzystwo obserwowało nasze pocałunki z szacunkiem; potem przez pewien czas chroniły mnie jak list żelazny. Natalia, szparka pani domu, natychmiast nałożyła mi wielki stos blinów. Kruglicki chlusnął od serca karną szklankę wódki, po czym stuknąwszy się - za spotkanie! - jednocześnie odchyliliśmy głowy, i Natalia na wydechu krzyknęła: O kurwa! Nasze rozmowy toczyły się rozmaicie: czasem byliście mili i szczerze szarmanccy, kiedyś podaliście mi nawet płonącą zapałkę, kiedy wyjąłem papierosa, i długo wam dziękowałem; innym znów razem sprawa zaczynała już „pachnieć Syberią”, kiedy schodziło nam na Rozanowa, którego Julia, co mnie wcale nie dziwi, PO PROSTU NIE ZNOSIŁA (ach ty, moja słodka!); zmieniał się wiatr i wasza twarz ciemniała, nabierała suchego, ascetycznego wyrazu; denerwowałem się, łgałem, kręciłem - ale burza jakimś cudem przechodziła bokiem, i znów, niemal po przyjacielsku, wracaliśmy do globalnych kwestii urządzenia świata. Wówczas, mrużąc oczy w słodkiej nadziei, chwaląc gromko waszą dobroć i miłosierdzie, miękkim głosem przyjaciela porządku zapewniałem was, że kosmetyczne, tak, tak, kosmetyczne poprawki potrzebne są nie po to, żeby rozbijać status quo, którego, wierzcie mi, sam jestem przecież elementem, ale z racji, znów wierzcie mi, czysto patriotycznych, i zdawało mi się, że na waszej twarzy widziałem przez mgnienie oka coś na kształt wahania albo i nawet współczucia. Natchniony tym znakiem, puszczałem śmiało wodze elokwencji, przez co zdarzało mi się, przyznam, zagalopować... A wy patrzyliście wygasłym spojrzeniem, osaczaliście mnie i jak szczeniaka łajali za niewłaściwe znajomości, za jakichś podejrzanych Polaczków, Żydów i Węgrów, których przywiało do mnie w ubiegłym miesiącu. Włożyłem tyle duchowych sił w nasz dialog, że czasem zaczynałem już kląć sam na siebie, a potem jeszcze na wszystkich i WSZYSTKO: Boże, mówiłem, CZEMU ja tu poświęcam najlepsze lata życia?! - i chciałem na złamanie karku uciec z tego domu, gdzie Dorotheę dobiło w końcu moje chroniczne milczenie, i z dowolnego powodu albo i bez powodu syczała: Chchcholera! ... Uciekałem od swoich blond bliźniaków, uciekałem przez miasto do rezydencji rodziców, do gęstniejącej atmosfery strachu i uwiądu, ażeby wpaść do sypialni i od progu krzyknąć do mojej postarzałej, schorowanej matki: Mamo! Mamo, i po co ty mnie urodziłaś, mamo... - No, i tak dalej... cały ten łzawy plagiat, którego naturalnie nie omieszkaliście z niejaką złośliwością wytknąć mi zaraz przy następnej rozmowie, z uwagą, że to tylko zwykły brak skromności, i musiałem się zgodzić: bo porównanie było do niczego, ale przecież co robić, skoro Opatrzność nakręca nas wszystkich, tych z góry i tych z dołu („no no, mówcie za siebie!”), w porządku, więc mnie puszcza, nakręca i puszcza, jak ciuchcię z dziecięcej kolejki, w kółko i w kółko, i w kółko, iw kółko!... Ale jak krzyczeć, jak błagać - w progu sypialni rodziców, pośród gęstniejącego strachu i uwiądu - kiedy mama, ledwie dostrzeże mnie przez okulary, służące do lektury francuskich powieści, pospiesznie odłoży książkę i zaraz wyczuje moje zdenerwowanie i pospiesznie spyta: co, ZNOWU coś się stało? - Mais rien - odpowiem możliwie beztrosko. - Mais rien du tout!... Mamo, niedługo karnawał!... A mama powie: i po co ty się zadajesz, synku, z tymi łachmytami? Co ci po tych kruglickich? A wy, hrabio, powtórzycie zza kulis: Święta racja, po co? - Jasna sprawa, Kruglicki z wami zadarł. Wszyscy dobrze pamiętają ten genialny wiersz, który krążył w niezliczonych odpisach: WASZA WIELMOŻNOŚĆ! A WIELA MOŻECIE? WASZA UPADŁOŚĆ! TOĆ NAM UPADNIECIE! Oficjalny parodysta, jakaś gnida w rodzaju Nestora Kukolnika, próbował zamortyzować apokaliptyczny upadek i obrócić całą sprawę w żart, pisząc dowcipną przeróbkę: WASZA DOSADNOŚĆ! TOĆ NAS DOSIĄDZIECIE! Ale ludzie nie dali sobie zamydlić oczu. Odpisy krążyły i wkrótce wszyscy już powtarzali: WASZA WIELMOŻNOŚĆ! A WIELA MOŻECIE? Kruglicki miał nieprzyjemności. Grozili mu: Nie pozwolimy wam tu robić za niedocenionego geniusza! - To mnie doceńcie! - ripostował Kruglicki. Czekałem na niego na ulicy. Wszystko to wymyślił już później, ale tak czy inaczej dowcipnie. - A Fiłonow wtedy na mnie czekał - wskazywał na mnie Kruglicki. Panny zazdrościły Przepłynęła przede mną biała, mokra twarz Kruglickiego, kompletny koszmar, więc powiedziałem: No, to wypijmy! Wypiliśmy i wszyscy zaczęli prosić Kruglickiego, żeby poczytał wiersze. -Kruglicki, prosimy!... - prosiły panny. Był nieugięty, powiedział, że przeczyta JEDEN, bo więcej nie chce, a ten jeden jest o karnawale. Panny krzyczały: Oj no nie! No nie! - i Julia, wybiegając przed szereg, wyrecytowała: ZGROMADZILIŚMY CIERPLIWOŚCI ZAPAS... - No i dobrze, mów sama - powiedział Kruglicki. Wszyscy zaprotestowali, a Julia pierwsza, przygryzając język. Była w pięknej jedwabnej sukni, wystarczająco długiej i szerokiej, żeby siedzieć z beztrosko rozstawionymi kolanami, jak to teraz lubią zblazowane paryżanki. Jednak w odróżnieniu od paryżanek, Julia nie była zblazowana, na odwrót, ciągle się wierciła, nie wiedzia- ła, co zrobić z rękami i nogami, i jej suknia wciąż jakoś szczególnie szeleściła, a na policzkach płonęły czerwone rumieńce. Rasowe apostolskie oblicze Kruglickiego ogarnęła błogość: zaczął czytać... Nie powtórzę z pamięci, numer mieszkania też już zapomniałem, ale sam sens skwapliwie wam donoszę, nie roniąc ani kropli i z didaskaliami, oczarowany jego zabójczym urokiem. Zgromadziliśmy cierpliwości zapas (z cierpliwością wiadomo, ale poza tym wyraźna aluzja do reglamentacji). Nawet bursztynowego łososia nie masz już, ach, nie masz (kolejna aluzja do braków w zaopatrzeniu)! Ukresu zimy, kiedy ramiona zgarbiły się już pod ciężarem futer, otula- jących w mrozy nasze nędzne ciepło (podczas dyskusji nad tekstem pan domu, z modną bródką, niejaki Łosza, osobnik pod wszelkimi względami wielce dla mnie tajemniczy, wyraził zdumienie, że niby dlaczego zaraz nędzne ciepło? Panny próbowały mu tłumaczyć, dlaczego, ale on, wielce przejęty, wciąż powtarzał, że nasze ciepło NIE jest wcale nędzne, że to właściwie prawie policzek dla NASZEGO RUCHU, i że tak przecież nie można, towarzysze. Kruglicki zamiast komentarza zjadł z apetytem blin i zażądał, żeby gospodarz puścił ulubioną płytę jego młodości „Pada śnieg”, i na tym cała dyskusja się skończyła), więc kiedy ramiona zgarbiły się już pod ciężarem futer, otulających w mrozy nasze nędzne ciepło, chroniących nas przed atakami influency, i kiedy szyja raz ostatni płonie w objęciach miękkiej sierści, i kiedy swetry świecą już na łokciach, a zasmarkane i pomięte chustki grasują po kieszeniach (ten charakterystyczny antyestetyczny element często odnajdujemy w twórczości Kruglickiego, niekiedy wyrażony znacznie mocniej, zbyt nachalnie, ale tu akurat uważam, że jest na swoim miejscu), tak więc kiedy... wtedy... wówczas jedzmy na zdrowie bliny, przyjaciele! Bo ich koronka (czy koronki, nie pamiętam dokładnie) bywa grzechu warta! Potem treść wiersza robi się coraz bardziej aluzyjna i w rezultacie sprowadza do tego, że mimo coraz dłuższej zwłoki i mimo marnej szansy na wygraną, mimo podłego hipodromu pod tym niskim niebem, które jak czapa spada nam na oczy, i mimo gonitw z góry już przegranych (tak, tak, słyszę, powoli wpadam w rytm), bo każdy koń się potknie i na równej drodze - więc mimo wszystko, na przekór wszystkiemu, nadchodzi marzec, niosąc odwilż i przemiany. Wiersz wyraża przekonanie poety, że przemiany ogarną wszystko, poza uczuciem ukochanej, i zamyka go błyskotliwy obraz liryczny: stoją sobie razem i patrzą, jak płyną wiosenne wody i rozwijają się pączki na drzewach. - O kurwa! - wyszeptała wstrząśnięta pani domu, Natalia. - „Bo każdy koń się potknie i na równej drodze” - zacytowałem. - Niesamowity wers! - Jakby tylko ten jeden był niesamowity! - warknęła Julia. Zazwyczaj gotów jestem poświęcić prawdę dla zachowania w towarzystwie pozorów przyzwoitości, ale świadomy, że przyzwoitość w tym towarzystwie polega na jej obrażaniu, porzuciłem kurtuazyjne komplementy i lekkomyślnie wyraziłem następujący sąd: powiedziałem, że aluzyjna partia wiersza wydaje mi się spalona, i że przez coraz dłuższą zwłokę, kiedy już wreszcie nadejdzie odwilż, popłyną wiosenne wody i rozwiną się pączki na drzewach, wszystkie te cuda oglądać będą nie młody poeta i jego gorąca przyjaciółka, ale kompletnie sfiksowani starzec i starucha, z kosturami, rzadkimi włosami i wątrobianymi plamami na twarzach i dłoniach, żeby nie powiedzieć: dwa szkielety, dwie relikwie, a zatem, podsumowałem, cała uroda meteorologicznej aluzji sprowadza się do zera, rozbita przez coraz dłuższa zwłokę. Kruglicki wydał nieokreślony okrzyk. Wszystkie trzy panny patrzyły na mnie zasępione. Wówczas pan domu, ten z bródką, niejaki Łosza, zauważył, że ciepło futer nie jest wcale nędzne i że jak niby rozumieć obraz samychfuter, na co Kruglicki powiedział, że ma ochotę posłuchać płyty gramofonowej, tej z „Pada śnieg”... Poprosił swoją damę, milczącą pannę z BARDZO WIELKIM CZOŁEM - nigdy wcześniej nie widziałem panny z takim czołem - do tańca, a gospodyni popatrzyła za nimi i rzuciła: -O kurwa! A Julia powiedziała: - Uwielbiam, jak Kruglicki wpada w sentymentalizm. To do niego pasuje. A ja nic nie powiedziałem. Ugryzłem suchy blin i nic nie powiedziałem. Myślałem nawet, żeby może iść już sobie do domu, ale wtedy Kruglicki skończył tańczyć i dosiadł się do mnie, i zaczęliśmy separatystyczną pogawędkę o naszych starych znajomych i przyjaciółkach, i cieszyliśmy się, że tyle mamy ze sobą wspólnego, i rechotaliśmy do nieprzyzwoitości, kiedy któryś z nas rzucił jakiś ostry żart. Zauważyłem na przykład, że z Fiodorem przez jego pijaństwo zaczęły się już całe korbowody, i Kruglicki ryknął tak donośnym śmiechem, że nasza młoda gospodyni, tańcząca solo przed swoim odbiciem w ciemnym oknie, uznała, że to z niej się nabijamy, i przestała pląsać. Julia wbiła czerwony policzek w pięść, paliła i udawała, że wszystko to jej nie dotyczy, ale w końcu też nie wytrzymała i zapytała, kto nas tak rozbawił. - Fiodor - zwierzył się natychmiast podpity Kruglicki. - A co w nim takiego śmiesznego? - surowym tonem zapytała Julia. - On mówi - powiedział Kruglicki, robiąc gest w moją stronę - że mamy z nim korbowody. - Co to są „korbowody”? - zapytała Julia, wciąż zwracając się tylko do Kruglickiego. - Niech ci sam wyjaśni - powiedział Kruglicki, który, jak sądzę, też niezbyt rozumiał, co to właściwie znaczy. - To znaczy - powiedziałem, zwracając się do Julii - to znaczy, miła pani, jakby to powiedzieć? Czy zna pani schemat budowy silnika spalinowego? - Nie rozumiem - powiedziała zirytowana Julia - co ma Fiodor do jakiegoś silnika spalinowego! Mówicie o nim, jakby nie był żywym człowiekiem! - Proszę się nie unosić! - zawołałem. - Zapewniam panią, że myślę o Fiodorze równie życzliwie, jak pani. Wówczas Kruglicki nachylił się do mnie i z trudem powstrzymując śmiech, zaczął gorączkowo mamrotać mi na ucho, że, cholera, raczej jednak nie równie życzliwie, bo w końcu Julia przez rok była kochanką Fiodora, i Julia, oczywiście, zaraz się połapała, o czym tak szepcemy i zrobiła się całkiem już czerwona. Żeby zmienić temat, zapytałem Kruglickiego, co się dzieje z Michelem, jego starym druhem. - Jak to, to ty nic nie wiesz?! - Nie! - krzyknąłem przerażony... Kruglicki przekazał mi smutna wiadomość. - ... jego mać!... - wyrwało mi się niechcący. - Kiedy?! - No co ty? - wytrzeszczył oczy Kruglicki. - Na jakim ty świecie żyjesz? Wszyscy już dawno wiedzą! - To zemsta Marii Nikołajewny! - krzyknęła Julia. - To ona! - E tam - powątpiewał Kruglicki. - Skąd wiesz? - Właśnie że wiem! - trajkotała Julia. - Chciała mu się oddać, a on ze strachu posłał ją w cholerę... Zaraz. Jaka znów Maria Nikołajewna? - zapytałem. No, ta! - powiedział Kruglicki i wskazał na sufit. A, ta... - załapałem. A ja bym-łypnął ślepiami Kruglicki - na miejscu Michela przeleciał ją raz czy drugi, a potem, co za różnica, Syberia też jest dla ludzi! - Czy tchórz może być dobrym poetą - zapytała retorycznie Julia. - Może! - zapewniłem z przekonaniem. - A sądzi pan, że Michel był dobrym poetą? - Jak by to ująć - zerknąłem spode łba na Kruglickiego, ale ten, świnia, ani drgnął. - Moim zdaniem był stosunkowo dobrym poetą. - W stosunku do kogo? - zapytała Julia. - Do Byrona? - zarechotał Kruglicki. - A najlepszy swój wers i tak ściągnął z Bestużewa! - prychnęła Julia. Nigdy nie pozbył się tej szkockiej piany - pluł Kruglicki - tego szkockiego chuchu po najtańszej whisky. - Posmutniał i dorzucił: - Żal człowieka. Julia tryskała iskrami jak trakcja tramwajowa. Rozmowa jak zwykle zeszła na Custine’a. Pozwoliłem sobie na kilka krytycznych uwag. Julia wyśmiała mnie i nazwała skwaszonym słowianofilem. Julia wsiadła na Rozanowa, że niby nic nie rozumiał z Chrystusa. Pokłóciliśmy się, ale nie o to, że Rozanow nic nie rozumiał z Chrystusa, tylko o kwestię równości. Julia krzyczała, że wszyscy ludzie są równi, a zatem należy wprowadzić konstytucję i republikę. Powiedziałem, że konstytucję pewnie faktycznie należy, ale do republiki nasz lud chyba jeszcze nie dorósł. Jak to? Nie wierzy pan w lud? - syczała Julia. - Lud to nie ikona - parowałem. - Nie należy się do niego modlić. - No tu już przesadziłeś! - oponował Kruglicki. - Bo widzisz, ja właśnie modlę się do ludu! - Brawo, brawo! - pokrzykiwała Julia. Pani domu również włączyła się do dyskusji i w wielkim podnieceniu ciągle powtarzała: Biedny lud! Biedny! Biedny! - Puść jeszcze raz „Pada śnieg” - poprosił Loszę Kruglicki i znów poszedł tańczyć z tą z czołem. Kiedy wreszcie przeprowadzą reformę ortografii? - syczała dalej Julia, tym razem do pani domu. Jak mi już zdążyły obrzydnąć te wszystkie „jacie” i „j ery”! - Albo takie „iżyce”! - podchwyciła Natalia. A ja lubię „iżyce”!- czknął w tańcu Kruglicki. - Prawda, że fajna litera? -Ja tam w ogóle lubię wszystkie litery - powiedziałem kpiarsko. Oportunista! - wrzasnęła na mnie Julia. A pani - rzuciłem w odpowiedzi - naczytała się groszowych broszur europejskiego komunizmu i myśli, że poznała prawdę objawioną! - A! - rzekła Julia z naciskiem - proszę sobie wyobrazić, że jestem komunistką! - Prawdziwe komunistki- wybuchnąłem - nie piją szampana i nie faszerują się czekoladkami! - Co pan tam wie! - krzyknęła Julia. - Program erfurcki tego nie zabrania! - i demonstracyjnie wychyliła kieliszek szampana, po czym powiedziała pogardliwie: Donosiciel! - Tylko bez nazwisk! - spłoszył się pan domu, niejaki Losza. - Bardzo was proszę, towarzysze... bez nazwisk! - On nie jest dla mnie żadnym towarzyszem! - ryknęła Julia. - Przestań! - ujął się za mną Kruglicki. -On też miał spore nieprzyjemności. - Milcz! - zawołałem. - Mało go nie zesłali do Wołogdy!! - dorzucił Kruglicki. Ale jakoś w końcu nie zesłali! - zarechotała Julia, całkiem już czerwona... - Pamiętasz, Kruglicki, jak byliśmy w Wołogdzie? - Fiodor robił zdjęcia - powiedział Kruglicki - z tego pikniku. Na jednym widać ci majtki. - Roze- śmiał się i nalał sobie rumu. Niedopałek spadł mu na inkrustowany stolik i wypalił dziurę w inkrustacji. Natalia zbladła, ale nic nie powiedziała. Też coś! - parsknęła Julia. - Nie ma się czego wstydzić. Mam bardzo ładne nogi. - A majtki jeszcze ładniejsze! - nie odpuszczał Kruglicki. Amerykańskie! - zachichotała Julia. Słyszeliście? -zapytał Kruglicki. - Bierdiajewa też zesłali do Wołogdy. Kupa gówna! - ucięła panna Z BARDZO WIELKIM CZOLEM. On też jest przeciw równości - tryumfowała Julia. Może i też - powiedziałem - ale jakoś nie lubię Bierdiajewa! - Nie lubi pan? - błyskawicznie zapytała Julia i popatrzyła na mnie z nieoczekiwaną sympatią, jakby mi z miejsca wszystko wybaczyła. Tak w ogóle to on jest całkiem niegłupi chłopak - zapewnił ją Kruglicki plączącym się językiem. A pościł przed komunią będzie pan pewnie w poście? - spytała, wesoło zerkając na mnie Julia. Stchórzyłem i nie wiedziałem, co powiedzieć. W końcu to wykrztusiłem: Nie wiem... Julia piszczała ze śmiechu. Lepiej byś ją poprosił do tańca, ona chce zatańczyć - brylował Kruglicki. Bzdura! - krzyknęła Julia. - Niech pan nawet nie próbuje! Odmówię. Jak to pan nie wie? - wróciła do tematu. Nie jestem praktykujący - zadeklarowałem. - Chociaż uwielbiam babę wielkanocną i gęś na Boże Narodzenie... Ale kiedy religia godzi w potrzeby mojego żołądka... - Co za okropne teorie! Proszę natychmiast przestać! - i wszyscy popatrzyli na mnie z dezaprobatą. Dotarło do mnie, że przesoliłem, że nie wpisałem się w religijny kontekst i postanowiłem czym prędzej wracać już do domu. Kruglicki również chciał jechać. - Przecież spiszu nas! - wołała urażona córka reformatora. - Nie nie, jadę! - próbował wstać. - Dokąd to? - zapytała słodko przyjaciółka z wielkim czołem. - Jadę, tak już całkiem! -oświadczył Kruglicki. Wszyscy zamilkli, zbici z nóg nowiną. - Nie spiesz się! - poradziłem delikatnie. - Chcę na świeże powietrze! - ryknął Kruglicki. - Przeżarłem się blinami! - zaczął naciągać barani kożuch. Wyglądasz jak Pugaczow - powiedziałem. - Kochany! Tylko ty mnie rozumiesz! - wzruszony Kruglicki objął mnie i zapytał: No, a co tam u ciebie? - Moja niełaska chyba wraca do łask- szepnąłem mu na ucho. Jak na rewolucjonistów, wszyscy byliśmy ubrani elegancko. Na ulicy Kruglicki całkiem oszalał od świeżego powietrza: zaczął się nim dławić, kaszlać i pluć. Ta z czołem, niewiele myśląc, złapała go pod ramię i zawlokła z powrotem do bramy. Pewnie niedługo umrze - powiedziała Julia ze łzami w oczach. - To się skończy wylewem. Moim zdaniem - pokiwałem współczująco głową - zwyczajnie chce mu się rzygać. Niedługo umrze - powtórzyła z uporem Julia, chyba mnie nie słuchając. Wszyscy niedługo umrzemy - powiedziałem. Nie! - zawołała rozeźlona Julia. - Pana diabli nie wezmą, pan jeszcze długo będzie nam tu smród rozsiewał! Mimo obrazy i różnic światopoglądowych weszliśmy w zagajnik. Pod nogami chrzęściła świeża warstwa śniegu, który napadał za dnia. Julia szła przodem, wąską ścieżką, wydeptaną przez tę długą zimę. Powietrze było jakieś szczególne: niby zimne i kłujące, ale otulająca twarz wilgoć (zdawało się, że po przejściu zagajnika trafimy nie do miasta, a nad morze, nad szare bałtyckie fale) zmiękczała je i wieszczyła rychłą wiosnę. - Za co pani mnie nie lubi, Julio? - Nie odpowiedziała, szła dalej, ale po kilku krokach zatrzymała się tak gwałtownie, że omal na nią nie wpadłem: - A co pan myślał, że wszystkim muszę się podobać? - I nie czekając, co odpowiem, szybko poszła dalej. To ty myślisz, moja droga, że się wszystkim podobasz- mamrotałem, spiesząc za nią. - Piękne nogi! Nogi jak nogi. Widywałem ładniejsze. A może myślisz, że dobrze ci w tej grzywce? Gówno, nie grzywka! Wyglądasz w tej grzywce głupio, jak jakiś mops albo pekińczyk! A że byłaś kochanką Fiodora, który spił się i zszedł na dziady, też się nie ma czym chwalić. Może jeszcze sama mu stawiałaś! Ech ty, Marusiu... Pusta szeroka ulica. Jak zwykle hula po niej wiatr. Nie lubię tych nowych dzielnic - zmarszczyła nos. - A pani gdzie mieszka? - W Kuncewie. - Też mi stara dzielnica! - Pewnie, że stara! - No, nie wiem - wzruszyłem ramionami - nie podoba mi się to całe Kuncewo. I nikt tam pani nie zabierze. Zobaczymy! - powiedziała wyzywająco. Zaczęliśmy łapać i zobaczać. Samochody przystawały rzadko, ale nikt nie chciał jechać do Kuncewa. Dalej piekiel- nie wiało, ale rozgrzewała mnie złośliwa satysfakcja. No i co pan tak stoi? - powiedziała, zatrzaskując drzwi kolejnego auta. - Niech pan już idzie! Zegnam! - Bez obaw- mruknąłem, owijając się szalikiem. Ale szalik ma pan bardzo ładny! - powiedziała. Zrobiłem gest, który natychmiast niezbyt trafnie zinterpretowała: Co pan robi? Jeszcze tylko tego brakowało! Nie! O nie! Dobrze znam takich jak pan! Z nudów postanowili zabawić się w rewolucję, w szlachetne porywy, ale sparzyli sobie łapę i teraz ją liżą... - Niechże pani da spokój! Jaki ze mnie rewolucjonista! Brzydzi mnie widok zbuntowanego chłopa, a materializm śmierdzi mi kiełbasą z czosnkiem... - Rozgryzłam pana - zmrużyła oczy Julia. - Po rewolucji powiesimy pana na tej, o, latarni. Tylko nóżkami będzie pan przebierał. - Podniosła głowę i obejrzała latarnię. - Litości! - Ale już nie słyszała, biegła do samochodu, słodko uśmiechnięta, rozszczebiotana, targowała się z kierowcą i w końcu rozczarowana zatrzasnęła drzwi. Nie pojedzie, też coś... - powiedziała, krzywiąc usta. - Skąd w pani ta żądza krwi? - Żadna żądza krwi. Ale pana powiesiłabym z wielką przyjemnością. I to tak powiesiła, żeby się pan jeszcze pomęczył przed śmiercią! - Nie wytrzymałem i wybuchnąłem śmiechem. No dobrze - zaproponowałem ubawiony - zanim mnie pani powiesi, może zdążę jeszcze odwieźć panią do Kuncewa! Nie będę opisywał, jak natrząsała się mojej propozycji, jak jeszcze energiczniej machała na kierowców, wybiegała przed każde nadjeżdżające auto. Ciekaw jestem, hrabio, co by było, gdyby ktoś jednak zgodził się podrzucić ją do domu. Niemożliwe? Czyżby i ten punkt planu został zawczasu ustalony i przećwiczony? Ale cóż to za operacja na światową skalę! A może pan mnie podrywa? - zapytała oschle. - W tej kwestii może pani być całkiem spokojna. Do domu miałem pięć minut piechotą. Szliśmy szybko i w milczeniu, jak obcy sobie ludzie, aż w końcu powiedziała: Już wiem, dlaczego nie lubi pan Bierdiajewa. Kopia czy odpis nigdy nie lubi swojego oryginału. Mógłbym obalić pani teorię - powiedziałem - ale pomyśli pani, że przemawia przeze mnie urażona duma. Zresztą niech pani myśli, co chce! Bierdiajew na kancie swojej filozofii stawia pojęcie wolności. Wolność stawia nad Bogiem! A wolność, zgodzi się pani, jest przywilejem silnej osobowości. Ja natomiast ponad wszystko cenię słabość - jestem wyznawcą FILOZOFII SŁABOŚCI, chociaż ani myślę ją popularyzować. I łaska boska! - powiedziała Julia. - Inaczej znów wyszłaby z tego jakaś obrzydliwa reakcyjna teoria. Doszliśmy do domu. Mój wyzywająco czerwony, ochlapany błotem samochód stał pod gołym niebem. Ach! Ach!- pokrzykiwałem przeszukując kieszenie. Wyjaśniłem, że kluczyki pewnie zostały w domu. Poczekam tutaj - powiedziała Julia. - O nie! Pani i tak już przemarzła na wie- trze... - Nie mam w zwyczaju o trzeciej nad ranem zakłócać nocnego spoczynku całkiem obcej rodziny - powiedziała dumnie Julia. Sytuacja była delikatna. Moja żona Dorothea wraz z blond dziewczynkami spała tej nocy u teściowej. Powiedzieć, że ONE są w domu, czy nie mówić- tak źle i tak niedobrze. Po drodze, od latarni do Bierdiajewa, ciągle o tym myślałem, ale uwaga Julii zupełnie mnie zaskoczyła. Zresztą... - urwała, ale potem spokojnie dokończyła: - Czy mogłabym skorzystać z toalety? -Co za pytanie! - zawołałem, tryumfując w duchu i błogosławiąc nihilizm, który pozwolił jej tak bezpośrednio poinformować o swojej potrzebie. - Naturalnie, proszę, proszę bardzo! Wyłożona lustrami winda miękko wwiozła nas na piętro. Zapaliłem światło w przedpokoju, położyłem palec na ustach i szepnąłem: Szszsz!, że niby rodzina. Julia rzuciła mi futro, spojrzała z pewnym zdziwieniem (jakby świetnie wiedziała, że jesteśmy w domu sami!) i na paluszkach, starając się nie zaczepić obcasem o parkiet, pomknęła do toalety, którą w rewolucyjnym zapale nazywała klozetem. Widzicie, hrabio, w tamtej chwili była całkiem niebrzydka, no tak, niebrzydka, chociaż nie sądźcie od razu, że byłem nią jakoś specjalnie urzeczony. Przyznaję, że kiedy skradała się przez korytarz, nie wiedziałem nawet, co z nią robić dalej. Pewnie zapytacie, dlaczego zmusiłem ją do takiego skradania się na palcach. Już wyjaśniam. Zależało mi na tym, żeby się czuła bezpiecznie, żeby nie wpadła w popłoch od samego progu i żeby siedząc w toalecie, nie układała gorączkowo planu ucieczki. Jeszcze by się, nie daj Boże, zabarykadowała! Jestem jednak pod pewnymi względami humanistą, hrabio, tak, pod pewnymi względami!... Kiedy tylko zamknęły się za nią drzwi, zniknąłem, a w moje miejsce wyrosło w przedpokoju wielkie i drżące jak liść palmy bananowej UCHO, wyłapujące wszystkie co do jednego dźwięki dochodzące stamtąd. Słyszałem, jak szeleści jej suknia, unoszona w górę nieświadomym jak mrugnięcie oka, zniewalającym gestem; słyszałem, jak obcas pisnął o kafelek, szukając punktu równowagi nachylonego ku przodowi ciała, i wreszcie poczułem - do mrówek na plecach - chłód miski, do której leciutko przylgnęło ciasto ciała, i zobaczyłem, jak oparłszy policzki na dłoniach przyciska palce do skroni (błysnął taniutki szafir), i jej spojrzenie, które zamiast wedle niepisanego schematu błądzić pomiędzy cętkami kafelków, wyszukując i tworząc nieistniejące wzory, otóż zamiast tego wzlatuje poprzez grzywkę ku żarówce na ścianie - żarówce zachlapanej wapnem podczas ostatniego remontu - wciąż nie mam jakoś czasu, żeby ją w końcu wytrzeć, tak już pewnie zostanie, póki się nie przepali... - i wreszcie silny, niecierpliwy strumień uderzył w nikczemną porcelanę i długo bił w jeden punkt dopóki nie zaczął padać... aż opadł - podniósł się na chwilę - i wreszcie całkiem padł, jak umierający łabędź; ostatnie krople plusnęły bezwolnymi bryzgami w wodę, i temu rozpłynięciu towarzyszył fascynujący a nieśmiały dźwięk, który z miejsca doprowadził mnie do zawrotu głowy!... Ale dosyć już! Dość! Bo też i jakże wam, hrabio, człowiekowi, który stoi na straży porządku i spokoju w państwie, wyjaśnić te romantyczne niuanse szkoły naturalnej? O, w najlepszym wypadku skrzywicie się ze wstrętem! ... I może tylko jakiś zmyślny Niemiec, na nowym szczęśliwym zakręcie, przebiegając mętnym okiem papiery w powierzonej mu kancelarii, natknie się na moje tajemne zachwyty i równie tajemnie pozwoli się im porwać, po czym, skruszony, kiwając głową nad waszymi uwagami na marginesach: „Maniak! Psychopata! Perwersja!” - zaduma się nad duchowym ubóstwem epoki starego reżimu. W każdym razie wpadłem w prawdziwy zachwyt, obserwując, jak znów przygarbiona skrada się przez korytarz, wciąż na paluszkach, z powrotem, a za nią huczy kaskada i gulgocą rury, jak dręczą ją te odgłosy, to naruszenie świętej ciszy nocnej (tak jakby nie wiedziała, że jesteśmy sami!); w każdym razie czekałem na nią cały roztrzęsiony, i wciąż jeszcze kręciło mi się w głowie, i krew szumiała mi w skroniach, a ona skradała się korytarzem w moją stronę, a ja wciąż trzymałem w rękach jej futro, a potem z uroczym uśmiechem powiedziała: już. Ten strumień! To on wybawił mnie od niepotrzebnej zwłoki, picia herbaty i rozmów o poezji. On dał mi pewność siebie. Co już? - spytałem podstępnie. Jedwab zbił się w wielki kłąb. Julia próbowała zerwać się z podłogi, ale przydepnąłem jej palce ciężkim butem. Stałem nad nią w płaszczu i w czapce, a szalik zwisał mi do kolan. Jak pan śmie? - zasyczała. Śmierdząca larwa! Nagrzana suka! - mówiłem. Nienawidzę pana! Pójdę na policję! - Trzeba cię sprać jak brudną wiejską kozę! -mówiłem. Pan przecież nie znosi przemocy... Na jej twarzy coraz mocniej czerwieniał ślad rozcapierzonej dłoni. Jak pęk parówek. Pochyliłem się nad nią i wpiłem w purpurowe usta. I jak? Co myślicie, generale? Ugryzła? Za- cisnęła zęby? Złapał ją atak padaczki? - Cała rozpalona objęła mnie rękami za szyję. Mogłem zatem spokojnie odtrąbić zwycięstwo. Ciąg dalszy rysował się już standardowo. Uspokoiła się nieco, zdjęła buty i resztę. Przyniosłem jej wodę i zaczęliśmy rozmawiać. Miała wszystko w komplecie: i balzakowski wiek, i, oczywiście, męża beztalencie, który w dodatku nie podzielał jej poglądów i nie lubił muzyki, rewolucji ani nawet poezji. Wyobraź sobie, on nawet nie wie, kto to jest Kruglicki! - właśnie wpadała w agonię, która miała się ciągnąć kolejnych dwadzieścia lat, znacząc ją rumieńcem na policzkach, histerią, roztrzęsieniem, wyciągając z nieszczęsnej baby smutki garstką luminalu, wyciskając z niej kropla po kropli wszystkie siły i nędzne kobiece słabostki, aż wreszcie, w końcu Julia zwiędnie i już nie odżyje, i odda Bogu całego kobiecego ducha - i poczerniała zasuszona staruszka lekkim krokiem wejdzie do świątyni, żeby się kajać za grzechy nadmuchanej lali z mechanicznym zaśpiewem: jak można tak żyć? jak? No jak? - tak! tak! - mówiłem - nie wiem...- ten burżuazyjny świat! ta sytość! ta tępota! tchórzostwo! - tak! tak! - mówiłem - więc jak mam żyć? - to zdziczenie! pijaństwo! chamstwo! brud! - tak! tak! - mówiłem -ohydny chlew... - a córka? co ją czeka? - ja mam dwie! (sięgnęła do torebki po zdjęcie; ja też pokazałem bliźniaki) - ach, co JE czeka? Po co je urodziłam? Mężydło! Urzędas! Nędzny gryzipiórek! jak myślisz, rozwieść się? cha cha! - gorzki śmiech - i z czego żyć? iść na ulicę? prostytucja? władza pieniądza, pauperyzacja proletariatu... Skruszony cmokałem językiem. Julia uważnie, ze zbolałą miną, wbiła we mnie wzrok: MASZ TAKIE MĄDRE OCZY! - Było mi strasznie głupio, więc zrobiłem okropnego zeza. Nawet się nie uśmiechnęła. - Wiem, wszystko wiem, kochany: tobie też jest ciężko... - Ramta tamtam, hopsa sa! - krzyknąłem, uderzając się w łydki, i zaproponowałem: Julcia, chodź no, lepiej cię przelecę! Julia pomyślała widać, że musi mi być bardzo ciężko, jeżeli chowam się za te wstrętne, bluźniercze słowa, i szepnęła czule: nie mów tak... Przeprosiłem. To nie twoja wina... - pokiwała głową. - Tak? A niby czyja? - SYSTEMU. - No racja! - zawołałem. - Przecież jesteś rewolucjonistką! - Ale ty też jesteś rewolucjonistą! - Nie jestem żadnym rewolucjonistą! - powiedziałem ponuro. - Jesteś! Jesteś! Jesteś jeszcze większym rewolucjonistą, niż ci wszyscy... Rzuciłeś wyzwanie swojej własnej klasie! -Pogłaskała mnie po policzku: Wyobrażam sobie jak ONI cię nienawidzą! - wzruszyłem gołymi ramionami i bez entuzjazmu wycedziłem: Wzajemnie. Jak radośnie klasnęła w dłonie! Jak szczery był jej zachwyt! Zerwała prześcieradło i rzuciła się mnie całować. - Wzajemnie! - krzyczała, całując mnie, Julia. - Wzajemnie! Wzajemnie! Wzajemnie! Julia krzyczała coraz głośniej i głośniej. Zapytałem: słuchaj, nie piszesz przypadkiem wierszy? Tak, tak! -krzyknęła. - Ucieszyłem się, że jestem taki domyślny, i również krzyknąłem. Krzyczałaś i ja krzyczałem. Krzyczeliśmy długo i głośno. Nijak nie mogłem przestać krzyczeć, chociaż Julia bardzo się starała. Starała się bardzo a bardzo, ale im bardziej się starała, tym bardziej uwidaczniała się jej nieudolność. Krzyczałem i zdumiony myślałem o Fiodorze. Sądziłem, że jest koneserem, a tu takie buty! Pomyślałem: „No proszę, oto cały Fiodor. A jeszcze się przechwalał, alkoholik!” Ale wtedy Julia tak krzyknęła, że z miejsca zapomniałem o Fiodorze i potem o niczym już nie mogłem myśleć, oprócz tego, jak wreszcie przerwać ten koszmarny krzyk. Ochrypliśmy już zresztą, więc nie był to nawet krzyk, a jakieś ochrypłe szczekanie, ale mimo to dalej krzyczeliśmy z całych sił, przekrzykując się wzajem i pokrzykując na siebie. Krzyczałem o tym, że mam już dosyć krzyku, ale że nijak nie mogę się powstrzymać, jak nakręcana ciuchcia dla dzieci, a ona krzyczała o tym, że mógłbym już przestał krzyczeć i rzucić wszystko w cholerę, odrzucić wszelką marność i wyjść na spotkanie planetom mego horoskopu, i ze zrozumieniem odkrzyknąłem jej: dobrze!, i tak dokrzyczeliśmy się do tego, że będziemy sobie wierni do grobowej deski i nawet dalej, w godzinie rozpadu i dalej, w obliczu Sądu Ostatecznego i jeszcze dalej, jeśli nam pozwolą, to znaczy dalej będziemy nierozłączni. Od dzikiego poczucia wieczności wszystko poszło mi fontanną i wykrzyczałem ostatni krzyk, padając i zlewając się w nierozdzielnego androgyna, i właśnie wtedy, kiedy padłem i zlałem się z Julią w nierozdzielnego, niepoznawalnego filozoficznie, ale osiągalnego mistycznie androgyna, poczułem twardą szczecinę na policzku, jakbym stał się Julią, a ona stała się mną, Fiłonowem, noszącym to samo nazwisko, co pewien sławny malarz, oddanym kawalerem wiecznego tańca miłości, i ona stała się mną, a ja stałem się Julią: kochaną dziewczynką mojej sentymentalnej buchalterii, naczyniem namiętności i pokory - i poczułem twardą szczecinę na policzku - i otrząsnąłem się. O tak, doskonale wiedziałem, że Julia nie należy do ohydnego gatunku brodatych kobiet, które za pieniądze pokazuje się w jarmarcznych budach! Miała skórę tak zawsze przeze mnie lubianą: brzoskwiniową - dojrzałą i delikatną. Miała też brzoskwiniowe plecy i brzoskwiniowe ramiona, i cudowne brzoskwiniowe policzki, które zobaczyć można chyba tylko w kinie, i przez które mówiłem: - Kochana moja, pozwól, że cię zjem! - i Julia odpowiadała: Jedz! Jedz mnie, Fiłonowie! - i nie pozostawało mi nic więcej, jak zjadać ją i niespiesznie sycić się tą ucztą. Boże! Jeszcze nikt na świecie nie kochał tak namiętnie drugiego człowieka, jak ja kochałem Julię! Kochałem w niej wszystko, po prostu wszystko: rozum, brzoskwiniowe policzki i duszę - czyli wszystko! Kochałem, kiedy podkulając nogi na kanapie czytała mi swoje niezgrabne, ale raczej urocze, tak, bardzo urocze wiersze, kochałem jej irytację, kiedy studiowała kolejne odmowy kolejnych re- dakcji: „Droga Pani - pisał Korolenko - w Pani utworach zdarzają się całkiem udane i w pełni poprawne politycznie wersy, na przykład taki: «Bo każdy koń się potknie i na równej drodze!!» - ale też, droga Pani, pod względem artystycznym daleko Pani jeszcze do hrabiny Roztopczy- nej...” Ma rację - mówiła przygnębiona Julia. - Do Roztopczynej naprawdę mi daleko... Pocieszałem ją jak umiałem, kląłem na liberalnych redaktorów i politykę czasopism literackich, całowałem ją w kruchą, bezbronną szyję i mówiłem, że Roztopczyna w porównaniu z nią to zwykła chała, i że dla mnie jej wiersze są najlepsze na świecie! Ze łzami szczęścia i wdzięczności w oczach obejmowała mnie i moje serce na chwilę przestawało bić, kiedy wdychałem subtelny zapach jej włosów; kochałem jej stroje, jej ruchy, jej miękki i łagodny głos, kochałem, kochałem, kochałem - nie miała nawet damskich wąsików, tych niezmywalnych wąsików, z którymi kobiety tak uparcie walczą wodą utlenioną - wszystko w niej było piękne! - aż tu proszę, nagle, kiedy po raz pewnie stutysięczny zlaliśmy się z nią w nierozdzielnego androgyna, poczułem nie tylko twardą szczecinę na policzku, a gorzej! znacznie gorzej! Otwarłem ciężkie, nieposłuszne powieki: zgadza się - wąsy! Zamknąłem oczy i znowu otwarłem: wąsy! znów wąsy! - koszmar nie chciał zniknąć. Zdecydowanie uniosłem się na łokciach. Nie uwierzycie mi, hrabio, byłem skonfundowany: na poduszce zamiast mojej kochanej Julii zobaczyłem was, hrabio, w zupełnym negliżu! Rozchełstany kitel, wymięta batystowa koszula, siwiejąca kępa kłaków na piersi i pantalony zwisające z czubka buta jak zhańbiona chorągiew... i ja, ja - Fiłonow, pogrążony, wkopany w diabli wiedzą jaki pasztet!!! - Puść mnie, Fiłonow... - powiedzieliście słabym głosem. Hrabio, litości... - wymamrotałem, wisząc nad wami. Proszę wstać! - pisnęliście. Niezdarnie sturlałem się z łóżka. No, nieźle! - powiedzieliście, spluwając i również zwlekając się z łóżka. Nieźle... Ładnieś mnie, Fiłonow, uprzedmiotowił, że się tak wyrażę... Od serca! - Wzięliście urwany złocony guzik i zacisnęliście w dłoni, jak dziecko. - Nieźle, no nieźle, khe- khe, co tu gadać... Gdzie masz łazienkę? - oniemiały ze zgrozy wskazałem gestem drzwi. Wlekliście po parkiecie swoje pantalony. Z łazienki dobiegł szum wody, ale spoza niego dobiegały również spazmy płaczu. Owinąłem się szlafrokiem i z tępym zdumieniem odkryłem, że do pachwiny przylepiło mi się kilka nitek makaronu. Zacząłem je pracowicie wydłubywać. Byłem kompletnie ogłuszony i zobojętniały. Woda szumiała. Nagle pomyślałem, że na pewno powiesiliście się na ręczniku. Cichutko zaskrobałem w drzwi. -Hrabio! - zawołałem. - Hrabio!... Proszę odejść od drzwi- rozległa się oschła odpowiedź. …Aż podskoczyłem: wyszliście z łazienki. Co do munduru, nadal był nieco wymięty i brakowało mu kilku guzików, ale twarz jednak udało się wam zachować. Zachowaliście surowy wyraz twarzy, rzekłbym nawet: okrutny, z czerwonymi, zapuchniętymi powiekami. Wyraźnie wściekli minęliście mnie marszowym krokiem, a potem z korytarza dobiegło: No, Fiłonow! Już ty się nie pozbierasz! -i drżącymi rękami otworzywszy zamek, oddaliliście się dostojnym krokiem. Trzasnęły żelazne drzwi windy. Ojcze i wodzu! Miej litość nade mną... Na co czekacie? Jestem wykończony. Dwa tygodnie stałem z podniesionymi rękami. Ale ręce w końcu mi zdrętwiały i wtedy zrozumiałem: posiadłem wielką tajemnicę imperium. Niechcący, wzruszony namiętnością do Julii, sami mi ją zdradziliście... Hrabio, to oczywiste, jesteśmy ofiarami! Ofiarami tej strasznej, skandalicznej historii! Spokojnie, hrabio, dochowam tajemnicy. Nikomu ani słowa, szszsz! ... Dorothea wciąż płacze, a ja twardo milczę. Zamknąłem się i nikomu nie otwieram. Nie jem. Hrabio, powiedzcie, a wy? Jadacie obiady? Tylko proszę, ani słowa o jedzeniu!... Hrabio, spieszę zapewnić: w ogóle nie o to mi chodzi!!! Zawsze i wszędzie dostawałem mdłości na widok publicznych łaźni i klubów oficerskich, i tych ich całych stołów bilardowych. Nie wiem, gdzie kończy się Julia, a gdzie zaczynacie się wy, gdzie demarkacja, staram się was nie zmieszać, i czynię znak krzyża w powietrzu przed sobą: a kysz!!! O, gdybym was wtedy przeżegnał! Poranek. Szukałem Julii na gzymsie. Strzeżcie się, hrabio! Porzucam was. Sprawa niechybnie zakończy się waszą dymisją! Nasze oświecone społeczeństwo złapie się za brzuchy. Cha-Cha! Pantalony, zwisające z buta!!! No ładnie, powiedzą, Fiłonow wyprocedurzył hrabiego. Cha-cha! Gdzie jest Julia? Gdzie brzoskwiniowe policzki? Gdzie moja jedyna miłość? Postępowcy nic nie zrozumieją, postępowcy nigdy nie uwierzą... Siedzę w domu bez klamek, zamknięty na cztery spusty. Na razie nie, ale wkrótce. Tylko wy, hrabio, znacie całą prawdę! Tylko wy nosicie w waszym mężnym sercu całą gorycz naszego qui pro quo! A więc wybaczmy sobie - dajcie dłoń na zgodę! Entre nous: różnie w życiu bywa. I zresztą Julia, szczerze, nie jest mi potrzebna. Kimże jest dla mnie Julia? Dmuchaną lalką! Nikim. I nawet mniej niż nikim! Dorotheo! Dziewczynki! Kocham tylko was! Nie moja wina, że Julia tak wyzywająco dzwoniła w nikczemną porcelanę. Niechcący podsłuchałem boski dźwięk bębenka. Proszę, taki Kruglicki, pisze sobie wiersze, jakieś wiosny i pączki, weźcie go za mordę! Dlaczego na mnie padło? Noli me tangere, hrabio! - zaklinam was. - Noli me tangere! Bo jak nie, będę krzyczał! (Krzycz!... Krzycz!...) Usłyszą mnie. Bierdiajew, którego do Wołogdy, chociaż nie lubię. Słyszysz mnie, Bierdiajew? BIERDIAJEW: Słyszę! Słyszę! O to to! Proszę, zaraz się odezwał! Bierdiajew walczy z równością i materializmem. To on mnie nauczył, że materializm śmierdzi tanią kiełbasą z czosnkiem. Złapiemy go i powiesimy na pierwszej latarni! Hrabio! Precz ze wszystkimi, niech żyje porządek! Nie stukajcie do drzwi! To Bierdiajew się tłucze. Jęzor ma niewyparzony, jest niebezpieczny, hrabio! Za całą resztę winę ponosi Kruglicki. To on podsunął mi Julię. To on mi szepnął: weź ją. Wziąłem. Przeprowadziłem ją nocą przez ciemny zagajnik. Kruglicki to zwykły król pcheł. I mnie także zdradził. Zwracam się do was, Wasza Wielmożność, z następującymi pytaniami: 1. Kiedy staliście się Julią? 2. O której godzinie? 3. Kiedy Julia stała się wami? 4. Kto był kochanką Fiodora: ona czy może wy?! Jako kobieta Julia mi nie odpowiada: krzyczy. Po drugie, nie podoba mi się jej intymna anatomia. Za to jaka muzyka! Ech, co za... ale szszsz! Dałem słowo. Hrabio, jestem do usług! Aj, mamo, diabli go nadali!... Baczność, Fiłonow! Niech żyje Julia! Ku chwale Waszej Wielmożności! Koniec świata Skaftymow był rannym ptaszkiem. Od świtu tryskał energią i optymizmem. Nie przeszkadzały mu nawet brednie wypisywane w gazetach. - Wierka! - wrzasnął wesoło Skaftymow z kuchni. Bez rezultatu. - Wiercia! - powtórzył Skaftymow. - Chodź, nalewam już kawę! Skaftymow nadstawił ucha. Blinowa w łazience milczała. Ponieważ małżonkowie zaczęli publikować jeszcze przed ślubem i nawet zdążyli zrobić się nie żeby zaraz znani, chociaż właściwie czemu nie powiedzieć: znani, więc znani, po ślubie zostali przy swoich nazwiskach. Wprawdzie zakochany Skaftymow zaproponował, że zostanie Blinowem, ale Blinowa nie zgodziła się: uznała, że to mało męskie. Skaftymow był ciut pospolitszy niż Blinowa, mniej konceptualny. Nałożył placuszki serowe na talerze i trzy razy zapukał w drzwi łazienki. - Wiero Wasiliewno, podano do stołu! - Idę - powiedziała cicho Blinowa. - Jasne słoneczko późno dziś wstało - powiedział Skaftymow, a cała szczęka aż mu chodziła z radości - zagrać na trąbie czasu nie miało... Wiercia, hej, Wiercia, osiemnaście i pół stopnia w cieniu. Koniec zimy, mamy lato... Niewiarygodne. Blinowa wyszła z łazienki. Wysoka, potężna kobieta w jasnoróżowym szlafroku do kostek. Wyglądała niespecjalnie. Była dziwnie przybita... - Wiercia - zaniepokoił się Skaftymow - jakaś coś jesteś blada. Nie możesz tyle pracować. Siedzisz po nocach i potem nie możesz zasnąć... - Co, spać ci nie daję? - łypnęła na niego Blinowa. - A siedź sobie na zdrowie! - odmachnął się Skaftymow. Przy śniadaniu powiedział: - Jak myślisz, w którym roku weszło do języka rosyjskiego słowo drandulet? - Co? - Blinowa zatrzymała na mężu puste spojrzenie. - Jaki znowu drandulet? - Wyobraź sobie, w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym dziewiątym. W samym apogeum... walki z kosmopolityzmem. Niewiarygodne. Blinowa wzruszyła ramionami. - A grejpfrut? - zapytał Skaftymow. - Co grejpfrut? - Kiedy wszedł grejpfrut? - Wiesz co, Jura... - Co? - zapytał Skaftymow. Blinowa zawiesiła głos. - A już nic. - Wiercia! - powiedział Skaftymow. - Coś ty dziś nie masz humoru. Świetnie cię rozumiem. Do tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku, też ciekawa data, zauważ, w rosyjskim nie było słowa „grejpfrut”. - Daj mi spokój ze swoim grejpfrutem! - warknęła Blinowa. - Ale czemu? - stracił głowę Skaftymow. - Te wszystkie twoje zapożyczenia - warczała dalej Blinowa - tylko zaśmieciły Rosjanom głowy, jak orzechy zaśmiecają żołądek. - Wiercia! - zdębiał Skaftymow. - Zrobiłaś się konserwatywna. Z Ameryki napłynęła fala konserwatyzmu i całkiem cię zagarnęła. Blinowa kochała Amerykę. Kochała gwiazdki i paski na fladze tego kraju, dumne słowo prezydent i całą resztę, ale tym razem nic nie powiedziała. Uśmiechnęła się tylko żałośnie, zmrużyła oczy i nic nie powiedziała. W pracy Skaftymow ponuro gapił się w okno. Nagle dotarło do niego: Blinowa jest w ciąży. I przecież nie ma już trzydziestu lat, więc naturalnie się boi - myślał Skaftymow - boi się urodzić, chociaż zawsze chciałem mieć drugie dziecko, i teraz ona nie wie, co robić, bo z jednej strony chce, a z drugiej znowu się boi. Nacierpiała się z Lizą, biedna, a teraz w tej łazience, do łazienki weszła z dumnie podniesioną, jak zwykle, głową, a wyszła całkiem zgaszona, tyle, że... - pomyślał Skaftymow - tyle, ze... jak tak policzyć.., na dobrą sprawę... rzecz w tym, że w tym miesiącu... jakoś nie było okazji... ciągle siedziała po nocach nad recenzją, apotem też jakoś... krótko mówiąc... Skaftymow usiadł sztywno. Zachorowała na nieuleczalną chorobę. W łazience wymacała zgrubienie... guzek na piersi... Ale to się przecież operuje. Będzie żyła. Pies drapał, z piersią czy bez. Nawet bez rąk bym ją kochał... Swoją drogą, ciekawe, jak trzymała ręce Wenus z Milo - Skaftymow wpadł znienacka w głębokie zamyślenie. - A jak to nie pierś?... Całą skórę ma przecież w pieprzykach... Skaftymow nie mógł się pozbierać. Dzwonił do Blinowej do pracy, w pracy powiedzieli, że pojechała do biblioteki, apotem, że się zwolniła, że dzisiaj już jej nie będzie... Cała w pieprzykach - gryzł się Skaftymow. - I że też w tym miesiącu ani razu... Wiera... - uszy Skaftymowa płonęły. - Gdzie ja znajdę drugą taką jak ty. W domu powitała go Blinowa z lupą w dłoni. - Chodź no tutaj - powiedziała. - Chodź, chodź, Jura. Chcę ci coś pokazać. - Rak... - Skaftymowowi ziemia usunęła się spod nóg. - Lupa! Udaje, że wszystko pod kontrolą! A przecież jeszcze wczoraj! Jeszcze wczoraj, po kolacji, wzięła lupę, tę lupę, żeby zanim usiądzie nad recenzją, przeczytać na głos kilka stron drobniutkiego, ulubionego tekstu. Ksero książki Kazania i traktaty Mistrza Eckharta w rosyjskim przekładzie ze średniowysokoniemiec- kiego. Mistrz Eckhart, przed którym Bóg nie miał tajemnic. „Czy naprawdę chciałbym coś przyjąć od Boga lub też coś od Niego pragnąć; chciałbym się dobrze nad tym zastanowić, ponieważ w tym względzie, w jakim otrzymałbym coś od Boga, byłbym Jego podwładnym czy niższym od Niego, tak jak sługa czy pachołek, On zaś w swym dążeniu byłby jak Pan Bóg... nie, zaraz, przepraszam, strasznie niewyraźnie - w swym dawaniu byłby jak pan, a tak nie powinno być między nami w życiu wiecznym”. - Nieprawdopodobne - zachwycił się Skaftymow. - Wiesz, Jura - powiedziała Blinowa, a oczy jej pięknie błyszczały - Wiesz? Wolę być w piekle z Bogiem, niż w Królestwie Niebieskim bez Niego. - A ja? - obruszył się jak dziecko Skaftymow. - Co ze mną? - Zawsze przed snem modlę się za ciebie - powiedziała Blinowa. Skaftymow nie wiedział, czy wypada dziękować, zajrzał tylko do książki i powiedział: - Wiesz, Wiercia, tylko raz czytaliśmy taki drobny druk... - Nie przypominam sobie - szepnęła Blinowa. - Jak to - uśmiechnął się Skaftymow. - Potem aż się na oczy pochorowałem. Pamiętniki Chruszczowa! Blinowa spojrzała na niego i wybuchnęła śmiechem. - Dobry Boże! A niech cię! Też porównanie znalazłeś... I Skaftymow zawtórował jej radosnym śmiechem. Blinowa i Skaftymow przeczytali mnóstwo różnych książek i pism, ale kiedyś czytali rzeczy mniej wzniosłe, głównie jakieś głupoty. Dopiero w ostatnich latach wyraźnie zbliżyli się do Boga. - Ściągaj ubranie! - warknęła Blinowa, kręcąc lupą. - Co?! - pisnął Skaftymow. - Wiem, co mówię - powiedziała Blinowa. - Zaraz sam się przekonasz. Może też mam raka? - przemknęło przez myśl Skaftymowowi. Zmrożony jak najgorszymi przeczuciami posłusznie zrzucił z siebie ubranie. Blinowa zapaliła wszystkie lampy w sypialni. Podeszła do Skaftymowa, kucnęła i skierowała lupę na jego pachwinę. Trzy minuty nie odrywała wzroku od soczewki. Potem przeniosła go na Skaftymowa. Źrenice miała zwężone ze strachu. - Sam zobacz - powiedziała. Skaftymow ujął lupę w omdlewającą dłoń, usiadł na łóżku, schylił się i osłupiał. Jego oczom ukazał się nowy, nieznany świat. W gąszczu długich czarnych włosów kłębiło się życie. Malutkie bezskrzydłe stworzenia, podobne nieco do kosmicznych pojazdów rodem z literatury s.f., ze sterczącymi na wszystkie strony antenkami, energicznie biegały po porowatej okolicy. Jedne, na wpół zakopane w gruncie, zasysały w siebie ciemną ciecz, drugie, syte już, słodko drzemały, trzecie splatały się w morderczych czy może miłosnych uściskach, czwarte, piąte i szóste wysiadywały w dołkach jaja, leniwie strzygąc wąsami, a pozostałe, młode, zwinne, igrały na pniach, przeskakiwały z włosa na włos, turlały się i zajadle bawiły w ganianego. Wszystko to razem kipiało. Organ płciowy Skaftymowa, przytłaczająco wyolbrzymiony przez lupę, wraz ze wszystkimi żyłkami, naczynkami i wypukłościami również skolonizowano już i zasiedlono. - Niewiarygodne! - powiedział wstrząśnięty Skaftymow. - Po prostu niewiarygodne. - A ja cały czas myślałam, co ty się tak drapiesz po nocach - powiedziała Blinowa. - Wiesz, tak... Jakby swędziało... Myślałem, że to z nerwów. Teraz są takie czasy... - Dziś rano - przerwała Blinowa - znalazłam te bydlaki na sobie. Dziękuję. - Myślałam, że to z nerwów... - mamrotał Skaftymow. - Prosto z pracy pojechałam do przyjaciółki. Dopiero ona otworzyła mi oczy - od Blinowej lekko zalatywało portwajnem. - Nie wiedziałam - zachichotała - że prowadzasz się z nierządnicami. Blady, nieopalony Skaftymow padł przed nią na kolana. - Wiercia... Wiercia... - mamrotał. Blinowa z obrzydzeniem odsunęła go stopą w kapciu w kolorze morskiej wody, z pomponem. - Nie wiedziałam, że pieprzysz dworcowe dziwki! Skaftymow przestał już nawet czołgać się po parkiecie. Przed oczami wirowały mu toaletka, kapcie z pomponami, lustro, ukrzyżowany Zbawiciel na ścianie i jeszcze nóżki łóżka. - Co ty... Jak ty... - Skaftymow nie mógł złapać tchu. - Nie dotykaj mnie, ty parszywy capie! - szczeknęła Blinowa. Skaftymowa żywcem obdzierali ze skóry. Wijąc się z bólu, podniósł dwa palce: - Przysięgam... - wybełkotał, a dwa palce okrutnie zadrżały. - Przysięgam na wszystko, co mi najdroższe... przysięgam na zdrowie Lizy. - Nie wierzę! - wrzasnęła mu Blinowa prosto w twarz. Do dziesiątej wieczorem Blinowa płakała w łazience. O dziesiątej rozległ się dzwonek telefonu. Dzwoniła przerażona matka Blinowej z letniska Poranek. Krzyczała, bo nic nie było słychać, że ich córkę, dwunastoletnią Lizę, dopadła właśnie koszmarna biegunka. Coś przerwało połączenie. Blinowa przycisnęła słuchawkę do piersi. Potem obróciła się do Skaftymowa: - Masz... słyszysz, co jej... kanalio... Chciała coś jeszcze powiedzieć, może zrobić, ale nagle w jej głowie wybuchł granat. Rysy twarzy rozbiegły się i pogubiły, szczęka obwisła i Blinowa cicho padła na podłogę. Zanim Skaftymow zaciągnął Blinową na łóżko, nie było już właściwie kogo ciągnąć. Po stygnącym ciele Blinowej biegały spanikowane pasożyty. Teraz czekała je niechybna, okrutna śmierć głodowa. Słońce zgasło. Zatrzymana w żyłach krew mętniała i krzepła. Skaftymow zlitował się nad koczowniczym plemieniem krwiopijców. Są jak Cyganie, myślał, i chyba tylko Hitler mógłby ich teraz skrzywdzić. Zaczął delikatnie zdejmować owady z Blinowej, z samych koniuszków włosów, dokąd tłumnie uciekły przed chłodem sztywniejącego już kobiecego ciała. Niektóre zakwaterował sobie pod pachami, inne położył na języku i miękko przełknął: - Tam, w środku, będzie im ciepło i przytulnie. W nocy poczuł, jak pasożyty fachowo wgryzają się w ścianki żołądka, i ogarnęła go radość: - Już się zadomowiły! Chciał zatrzymać owady na pamiątkę po Blinowej. Ale nie na długo darował życie bezskrzydłym koczownikom. Nad ranem zabił go straszny ból serca; przed śmiercią zdążył jeszcze wychrypieć zapożyczone słowo drandulet i przy okazji energicznie podrapać się w pachwinę. Córka Liza wstąpiła do Nachimowskiej Akademii Wojskowej. Kiedy dorośnie, zostanie kapitanem okrętu. I pomści swoich rodziców. Jesień w Bołdino Sisin siedział w prawie pustym pociągu podmiejskim i wyglądał przez okno. Za oknem przepływały zamglone, jesienne podmoskiewskie pejzaże. Dzień był szarawy, ale nie padało. „Jeżeli nie ma Boga, wszystko jest dozwolone”, pomyślał nagle Sisin i jego dobroduszne oblicze zapadło się w sobie i skamieniało. „Wolno wszystko! Wszystko! - myślał wściekle Sisin. - A kimże ja jestem. Kim? Człowiekiem, któremu przypadkiem udało się przeżyć. Przypadkiem dożyć trzydziestki. Każdego dnia wstaję i idę przez pole minowe. Żołnierz nieznanej armii, właściwie żołnierz bez armii, właściwie...” Środkiem wagonu szło dwu cuchnących, pijanych, na wpół gołych milicjantów. „Bydlaki! - odprowadził ich wzrokiem Sisin. - Świńskie ryje! Degeneraci! No, na co czekacie? No, chodźcie tu, chodźcie! No, skopcie mnie! No, dalej, rozbierzcie i przerżnijcie mi dupę!...” Milicjanci minęli go. Sisin uśmiechnął się blado i wyciągnął z wiklinowego koszyka gazetę. Otworzył, ale zanim jeszcze rzucił okiem na tytuły, ręce zaczęły mu się trząść, a przed oczami popłynęły ogniste kule. Zrozumiał, że dziś nie poradzi sobie z lekturą i niezgrabnie wepchnął gazetę z powrotem do koszyka. Pięć minut później, kiedy z grubsza doszedł już do siebie, mechaniczny głos jak zza grobu wychrypiał nazwę stacji. Sisin zeskoczył na peron i głęboko wciągnął w płuca czyste leśne powietrze. „Boże, jak dobrze, jak pięknie!” Szybko zagłębiał się w świetnie znany jeszcze z dzieciństwa las; to tutaj oddawał się swemu ukochanemu zajęciu. Znał tu każdą ścieżkę i każdą przesiekę, każdy listek i każdą trawkę. O, proszę, tam leży kłąb zardzewiałego drutu kolczastego, w zeszłym roku znalazł tuż obok sześć prawdziwków naraz i zrobił sobie z nimi zdjęcie; dalej leszczyna o zadziwiająco prostych witkach, która co roku zaopatruje go w niezbędny każdemu grzybiarzowi giętki pręt. Sisin wyciągnął nóż i rozejrzał się wkoło. Kochana Rosja! Cudowne grzybne polany! Żadne tam Kaukazy, żadne Karpaty czy inne Gwadelupy - Rosjo! - wszystko to gówno w porównaniu z twoją niewyjaśnioną i niepojętą melancholią. „Wszystko to gówno...”. Sisin zadumał się i zacisnął dłoń na rękojeści scyzoryka. Mózg gorączkowo pracował. Sisin szczęknął sprężynującym ostrzem, rozejrzał się, gdzie by tu przysiąść, i wreszcie z braku pieńka usadowił się na koszyku. Z szerokiego, starego grzybiarskiego płaszcza wyciągnął gruby notes i tani, za rubla, japoński długopis. Notes był czysty, nietknięty. Od wczesnej wiosny Sisin trzymał się z dala od papieru. Biała stronica znów najwyraźniej chciała go zahipnotyzować, ale zdeptał żmiję i już po półgodzinie zamaszystym a eleganckim charakterem pisma uwiecznił pierwszą myśl: Rodzina to gówno. Jakiś kwadrans później pod pierwszą notatką zjawiła się kolejna: Baby to gówno. Teraz zamyślił się bardzo już poważnie i myślał aż do chwili, kiedy wiatr zaszumiał w żółtoczerwonych liściach osik. Sisin podniósł wzrok, oblizał wargi i napisał: Rodzice to gówno. Po czterdziestu minutach dodał, niemal jednym ciągiem, cztery następujące konstatacje: Ojczyzna to gówno. Lenin to gówno. Głupia Maszka srał-ją-pies to gówno. Życie to gówno. Potem, mniej więcej po półgodzinie: Kultura to gówno. Jeszcze potem, po godzinie, ścisnął długopis i zaczął kaligrafować, ale ręka żyła już własnym życiem i nie chciała słuchać. Wyszedł bazgroł, zwichrowany wewnętrzną walką: Święty Augustyn to gówno. Następnie zjadł kanapkę z kiełbasą i wypił kawę z termosu. Zza chmur wychynęło słońce iw tejże samej chwili zaczął padać drobny deszcz. Twarz Sisina była blada i rozświetlona. Wylał w trawę resztki kawy i wesoło powiedział: Kawa to gówno. I znów zastygł na jakieś pół godziny. Widać było, że nijak nie potrafi zdecydować się na kolejną notatkę, że sformułował już myśl, ale jednak nie może. Wreszcie w gęstniejącym półmroku drżącą dłonią naskrobał: Bóg to gówno i natychmiast zdjęty trwogą przekreślił, ale po krótkim namyśle z naciskiem napisał pod przekreślonym wersem: Bóg to jedno wielkie gówno! i bezradnie rozejrzał się wokół. Zmierzchało. List do matki Kochana mamo, hura! Niech żyje demokracja! I oto niespodzianie dożyliśmy wspaniałego dnia Zmartwychwstania. Pomódlmy się cicho i radośnie przy naszych sprofanowanych ołtarzach o zdrowie Wybawiciela. Niechaj go Bóg prowadzi! Amen! Bo nie ma już odwrotu! Tak chce mi się teraz pisać, że aż ręce dygocą. Po to przecież przyjechałem tutaj, do tego ślicznego zakątka, który zaraz przypomniał mi - ach, dzieciństwo, i nasze podróże żółto niebieskim ekspresem, i amatorkę włoskich orzechów Mile Gresiilon! - Szwajcarię, której łopo- cąca na każdej stacyjce flaga pachnie apteką, miętą i kokluszem. Góry, przełęcze, świerki, śnieg - cisza! Cisza! -i w lesie malutki cud przyrody: niezamarzające źródełko, bezgłośny koncert pulsujących strumieni. Nie bez powodu ludzie nazwali to miejsce Sercem Królewny Snieżki. Rano wstaję, wyspany, i patrzę przez mroźną koronkę, jak niespiesznie wschodzi nad północnym pejzażem jutrzenka naszej swobody. Jest pysznie, tylko bardzo, bardzo zimno, o nartach nie ma nawet co marzyć, boję się zamarznąć. Nędza zapomnianych przez Boga i ludzi wiosek, w których baby rąbią na drwa ściany sąsiedzkich chat o pustych oczodołach, ciągle kaleczy moją delikatną psychikę, ale jednak postęp robi swoje, i naszych chłopów już byś, mamo, nie poznała: golą tu brody i słuchają Radia Luksemburg. Podróż pociągiem upłynęła - dzięki Twoim modlitwom- bez specjalnych przygód, jeśli nie liczyć tego, że kiedy dojeżdżaliśmy już do Kineszmy, eszelon ostrzelała artyleria białych, ostatnim trzem wagonom nieźle się oberwało, zostały same wióry. I ci wandale mają czelność uczyć nas kultury! Nie, jak Boga kocham, nie wytrzymam, muszę to napisać! Tutaj, w małej ojczyźnie naszego rodzimego rosyjskiego Eurypidesa, napiszę bez owijania w bawełnę, bez nudnych ozdobników całą prawdę o marności naszego istnienia! Naród pokocha moją książkę, mamo. Przy prze- prawie przez Wołgę rozmawiałem z dowódcą oddziału zaporowego. Miał kolo trzydziestu pięciu lat, był wychudzony, szczęki chodziły mu nerwowo, kłujące spojrzenie, ale poza tym oczy dobre, chyba nawet łagodne. Mówił, że jedna trzecia ludzi trzyma z nami, jedna trzecia jest przeciwko, a za resztę nie dałby złamanego grosza. Przypłynął prom. Uściskaliśmy się i rozstali. Prom lawiruje wąską, krętą ścieżką parującej na mrozie wody. To najnowszy model, komfortowy, wprowadzony do produkcji ledwie w zeszłym roku. Niestety, miejscowym słoma z butów wyłazi i kradną, daj tu chłopu zegarek. Moskiewska panna, kiedy się już rozgrzała w ładowni rzecznego giganta, puściła do mnie oko. „Niezła”, pomyślałem sobie mimochodem. Zotow też trzyma z nami, ale prohibicja ostro dała mu w kość. Mówi, że jeśli wkrótce z tym nie skończą, przejdzie na stronę tamtych. Opowiadał, że w koszarach pod Włodzimierzem pewien major, jego daleki krewny, na własne oczy widział w kantynie tabliczkę: „WODĘ BRZOZOWĄ W CENIE PONIŻEJ TRZECH RUBLI SPRZEDAJEMY OD GODZINY 14.00” Nie wierzę w tego majora. Krąży tu mnóstwo plotek. W stołówce nerwowo wymieniamy informacje. Karmią znośnie, prawie nie mam biegunki, i nawet raz, tuż przed Nowym Rokiem, z rozkazu politruka dostaliśmy mięso. Chodzą słuchy, że mają ogłosić amnestię, nowy kalendarz i wprowadzić łaciński alfabet, i że niedługo znowu będzie wolno nosić okrągłe kapelusze ze wstążkami. Mamo, jak tylko pozwolą, zaraz mi wyślij, proszę. I jeszcze wyślij pieniądze, co najmniej osiem tysięcy rubli, skrzynkę hawańskich cygar (tu w ogóle marnie z tytoniem, papierosów - jak w tej powieści Orwella, pamiętasz? - nie da się palić poziomo, zaraz się rozsypują!) i trochę prasowanego kawioru. Za te pieniądze chcę kupić samochód w jakimś modnym kolorze, postanowiłem już, że zostanę w tej głuszy do maja, czyli aż do czasu, kiedy skończę książkę. Do Paryża pewnie w tym roku nie pojadę, jednak chciałbym mieć własny wkład w nasz renesans. Dużo myślałem o roli literatury w epoce transformacji. Muszę się teraz ostro zmobilizować. Czy Dostojewski miał rację, odpowiadając na zryw społeczny zwątpieniem w piękno człowieka? Czy mieli rację nasi nieszczęśni chłopcy w almanachu „Wiechy”? Z drugiej strony, sztuka, od kiedy zrozumiała, że jest tylko sztuką gry i chwytów, ugrzęzła w ślepej uliczce, i tam, jak uczniak w kącie, czeka nadejścia trzeciego tysiąclecia. Mniej biadolenia, nil desperandum, panowie! Precz z rosyjską inteligencją, mamo! Jak Twoje fiołki alpejskie w kuchni? Kwitną? A jak drzewo chlebowe? Nie uschło? Uważaj na siebie. Przeczytałem ciekawą książkę, zakazaną. Polecam. Fabuła może wydać Ci się głupia, ale cały urok w dygresjach. Kułak jeździ po wsiach i proponuje właścicielom ziemskim nielegalną transakcję. Z ekonomicznego punktu widzenia to akurat czysty absurd, ale jak już przebrniesz przez cały ten galimatias, chcąc nie chcąc docenisz autora: świetnie uchwycił mechanizm powstania kapitalizmu w Rosji. Mocna książka, mądra, współczesna, chociaż bardzo nierówna. Właśnie przybiegł Zotow, aż się zachłystywał z radości: Hercen! Hercen! - krzyczy - Hercen wraca! Od jutra „Kołokoł” będzie w każdym kiosku!!! Basta, Zotow, daj spokój. Nie wierzę, nie wierzę, nie wierzę! Mamo, miałem rację: Hercen nie wraca. Za to pozwolili bez żadnych problemów przywozić zza granicy nuty. Jakie tylko chcesz!!! Nawet Wagnera! Coś niesamowitego... - Idziemy - powiedział Zotow - do wsi Pokrowskoje, zwiedzimy cerkiew i kupimy wino. Kawał drogi. Przemarzliśmy jak psy. Potem patrzymy: na wysokim trawiastym wzgórzu stoi wysoka, biała dzwonnica. Aż nas zatkało. Wchodzimy do cerkwi: śpiewa chór, płoną świece, pełno sztandarów, złota, odświętnie ubranych ludzi. Przepychamy się do ołtarza. Oczywiście z fresków mało co zostało. Wiatr. Pokruszone cegły. Gawrony. Ślub. Podchodzimy bliżej. Pan młody, dosyć niski, ma na sobie galowy mundur oficera lotnictwa. - Spadamy stąd - stchórzył Zotow. Blizna nad brwią. Dziecięcy uśmiech. Zła wróżba. „Wolności siewca, sam na pole...” mamroce Zotow, oglądając portret kosmonauty w pakamerze szkolnego palacza. W drodze powrotnej, zmachani, zauważyliśmy światło w oknie. Funkcja palacza, myślę sobie, jest w morfologii rosyjskiego mitu reprezentowana znacznie silniej, niż funkcja, powiedzmy, seksu grupowego. W każdym razie: albo albo. Albo bezczasowość, albo, w rezultacie, krwawa łaźnia. Wiesz, dajmy sobie spokój - mówi Zotow... Do tego są ferie zimowe. - Jak tam, ojczulku, nie masz czasem samogonu? - nie wytrzymał Zotow. - Wstyd chlać w takich czasach! - zbeształ go palacz. Mrugnęliśmy do siebie. Twarz starego wydawała nam się dziwnie inteligentna jak na tutejsze warunki. - A skąd, ojczulku, jesteście? - zapytałem, wchodząc w rolę zbratanego z ludem inteligenta. - A z miasta Aleksandrowa - odpowiedział z ociąganiem palacz. - Ech, sąsiedzie... - zamachał rękami Zotow. - A możeś ty czasem... - i urwał, nie znajdując potrzebnego słowa. - Zgadłeś - palacz podał nam kubek więziennego czaju i gorzko uśmiechnął się na to urwane pytanie. - Znaleźli u mnie Koran. - Jak to Koran? - zawołałem. - Jesteś muzułmaninem? - Sam jesteś muzułmanin! - zirytował się stary. - Już dobrze, ojczulku - uspokoił go Zotow, siorbiąc czaj. - Niedługo zamiast gospodarki nakazowo rozdzielczej wprowadzimy VAT, zniesiemy własność prywatną, oddamy czarne wołgi lekarzom rejonowym... i wszystko będzie pięknie! - Ale czy chłop weźmie teraz ziemię? - zatroskał się palacz. - Odzwyczaił się już, zapomniał... Oj, czemuś nie wierzę w te wasze komisarskie reformy - i pokręcił głową. - A czegoś ty od niego oczekiwał? Sam widzisz, jedno wielkie gówno! - pogardliwie wzruszył ramionami Zotow, kiedy wyszliśmy z gościnnej gawry renegata. A jednocześnie spotykam tu najprawdziwszych bohaterów. Zaraz dam Ci, mamo, prosty przykład. Przewodnik Walentin, mądry chłopak o pełnych wargach, wzorem Saszy Matrosowa własną piersią obronił przed rozwścieczonym tłumem archiwum wielkiego dramaturga. Wdzięcz- ny komisarz, z wyglądu archetyp antysemity-epikurejczyka, natychmiast przysłał na miejsce zdarzenia telegram z gratulacjami, oddział pacyfikacyjny i trzy podwody, którymi archiwum miało powędrować do Moskwy. Zawstydzeni wandale, wychłostani przy stajni, wynosili z dworu worki z papierami i z perfidnym zapałem wrzucali na podwody pod czujnym okiem konwojentów. W południe zaprzęgli konie i tabor w światłocieniach lipcowego dnia ruszył w podróż na daleki południowy zachód. Ostatni raz widziano go pod Iwanowem... Walentin postarzał się i zdziadział. Ale nawet teraz, po przeszło sześćdziesięciu latach, śni mu się - zasłużonemu pracownikowi branży kulturalnej, złożonemu paraliżem - że słyszy po nocach skrzypienie kół i wesołe pieśni wzmocnionego konwoju. Powiedział mi i Zotowowi, że jest jeszcze nadzieja, i że w roku dwutysięcznym tabor dotrze do Moskwy. - I za to wypijmy - powiedział cicho Zotow, ale sparaliżowany fanatyk zawiódł nas i w tej kwestii. Zaplątani w paradoksach okresu transformacji ruszyliśmy do Kineszmy. W trzydziestostopniowy mróz, okutani szalikami, z zamarzającymi rzęsami przeszliśmy po lodzie bezkresną Wołgę, znaleźliśmy restaurację i zrzuciwszy kożuchy zamówili szampana. Wprawdzie okazało się, że szampana zabrakło, ale po długich pertraktacjach sympatyczna kelnerka o twarzy wszechstronnie doświadczonej prowincjuszki przyniosła nam mołdawski koniak w porcelanowych filiżankach z podstawkami. Udawaliśmy amatorów herbaty. Wieczór minął niepostrzeżenie. Potem z ulicy napłynęły dźwięki marsza. Obaj z Zotowem, uśmiechnięci, wybiegliśmy popatrzeć. W ciemności karnie maszerowały równe kolumny robotników. Zdaje się, że chowali towarzysza Baumana, czy może raczej świętowali 1 Maja? - Proletariat... - rozczulił się Zotow. - Wiesz, Wiktor, proletariat to jest to! Sylwestra postanowiłem spędzić na grobie dramaturga. Droga na cmentarz wiodła przez las. Prawdę mówiąc, trochę bałem się wilków, tym bardziej, że miejscowy przewodnik Walentin niedawno widział kilka przy swoim śmietniku. I rzeczywiście, ledwie wszedłem na drewniany most przerzucony nad zarośniętym sosenkami jarem, kiedy dwa drapieżniki stanęły pośrodku ścieżki i wbiły we mnie spojrzenia nabiegłych krwią i łzami ślepi. „Jakie to głupie i niesprawiedliwe zostać zeżartym przez wilki w chwili, kiedy wszystko zmierza ku lepszemu!” przemknęło mi przez myśl. Ale bestie jakoś się nie spieszyły. Ledwie stały na drżących łapach; w ich spojrzeniach było więcej błagania, niż determinacji. Z niejaką ulgą rzuciłem im kawałek ciasta. Łapczywie pochłonęły jedzenie, a potem długo jeszcze lazły za mną, machając ogonami. Na miejscu czekała nowa niespodzianka. Za murami starego wiejskiego cmentarza, oświetlonego krzyżującymi się snopami światła teatralnych reflektorów, odchodziła kuriozalna impreza turystyczno mistyczna. Zdjęło mnie obrzydzenie. Niebo nabrzmiało milionami gwiazd... Z cienia nagrobka klasyka wychynął cień mężczyzny i ruszył wprost na mnie, raźnie wymachując czapką w zaciśniętej dłoni. Łysy, z rozwianymi na wietrze połami czarnego kożuszka, skołtunioną gęstą brodą i chorą twarzą mutanta... „Jerofiejew! - zawołał mutant złowrogo. - Tyś to czy nie ty?!” - „No, ja” - krzyknąłem bez specjalnego entuzjazmu. Nie powiedział już nic, za to padł mi w objęcia. Okazało się, że to ni mniej, ni więcej, tylko rzeźbiarz Zotow, mój moskiewski znajomy i autor projektu pomnika Iwana Susanina, tego, który postawiono na grobie męczennika. Zotow miał koszmarną depresję. Przez ten cały proces odprężenia i odwilż stracił już wiarę w cokolwiek. Zgniły resztki fundamentów moralnych, i teraz stał pośrodku cmentarza zupełnie nie wiedząc, co ze sobą począć. - Stary! - ryknął Zotow. - Zaczęło się! Zombifikacja kraju! Nadciąga wielka czystka grobów nomenklatury! - Ciszej! - powiedziałem, z przyzwyczajenia rozglądając się wokół. - Co ty sobie myślisz, że teraz już wszystko wolno? - Niestety, aż za dużo - westchnął Zotow. - Całe życie deptali mnie i kopali, tłamsili i gnoili. W końcu przywykłem i nawet byłem trochę dumny. A teraz zaczęli wychwalać pod niebiosa i pokazywać w telewizji jak ostatnią małpę. - To już nie potrwa długo - powiedziałem. - Jeszcze ci naplują w ten twój parszywy pysk. - Dziękuję, jesteś prawdziwym przyjacielem - mruknął wzruszony Zotow. - Stary! - zatroskał się na powrót - doszedłem do wniosku, że w ogóle nie było żadnego Susanina. - No to kto zwabił Polaków na bagna? - Może żadnych Polaków też nie było - chytrze zmrużył oczy Zotow. - Może nikogo nie było. Nikogo! - ryknął, otworzył zaciśniętą pięść i pokazał mi całkiem pustą dłoń. - I co, Suworowa też niby nie było?! - ryknąłem w odpowiedzi, czując, jak zagarnia mnie i unosi ciepła fala patriotyzmu. Wiesz, mamo, wtedy Zotow się zamyślił. W milczeniu wziął mnie pod rękę i poszliśmy witać Nowy Rok. Po drodze opowiadał mi, jak w rewolucyjnej Moskwie dojrzewa pomysł budowy wspólnego pomnika wszystkich ofiar naszej rosyjskiej historii. Niedługo rozpiszą konkurs. - No wreszcie! - tryumfowałem. W środku lasu ucałowaliśmy się jak z dubeltówki. Telewizor w holu rzęził muzyką rockową. Nie nadążam już za tymi fantastycznymi wynalazkami naszej epoki. Pognałem tańczyć ze wszystkimi dziewczynami po kolei. Było jak na synchronicznym turnieju szachowym. Wielkie krople potu ściekały mi po bladej, pięknej twarzy. Ciemności prowokowały nagłe zbliżenia i niespodziewane rozłąki. Jakiś chłopak o aparycji anioła troskliwie pilnował, żeby mnie któraś z panien nie sprywatyzowała. Zdaje się, wszystkie były teatrolożkami. O ile dobrze pamiętam, z socjologicznym zacięciem pytałem każdą z nich, czy używa spirali. Jakoś nad ranem uświadomiłem sobie, że zaraz dostanę po ryju. Tymczasem paru coraz bardziej anielskich chłopaków przyniosło mocny bimber, rozsiadło się wokół mnie i zaczęło ożywioną dyskusję o wszystkim i o niczym, z całym wachlarzem soczystych przekleństw w charakterze przecinków. Pamiętam, że coś im długo i zażarcie tłumaczyłem. Następnego dnia ocknąłem się o drugiej po południu w czyimś pokoju, jedynce, na spartańskim tapczanie, ze śpiącą jak suseł kobietą w objęciach. Spojrzałem na nieznajomą: wypisz, wymaluj Amazonka, ale zaraz z przerażeniem stwierdziłem, że ta Amazonka mogłaby być moją matką. Odsunąłem się od niej i popatrzyłem dokładniej. Spała w tandetnej frotowej pidżamie i delikatnie pachniała potem, nikotyną i perfumami. Ja też byłem z grubsza ubrany, miałem nawet zielone podkolanówki. Szybko obmacałem się - chyba wszystko w porządku. Podjąłem nieśmiałą próbę ucieczki, ale łóżko wściekle zaskrzypiało. Kobieta bez pośpiechu odwróciła się do mnie i wyciągnęła rękę. Znieruchomiałem. Ręka minęła mnie i chwyciła paczkę papierosów „Jawa”. - Szczęśliwego Nowego Roku! - powiedziała kobieta niskim głosem, wydmuchując wielką chmurę dymu. - Nawzajem! - odpowiedziałam niepewnie. - Bez obaw - uśmiechnęła się domyślnie. - Nie zamierzam pana dłużej męczyć. - Ależ skąd, głupstwo... - wzruszyłem ramionami i mimo kaca zaczerwieniłem się z zawstydzenia. - Jasne, dla pana to głupstwa... - spoważniała nagle i zaraz zrobiła się jeszcze starsza. Zapaliłem papierosa. - Kiedy sobie wypiję... - zacząłem tonem wyjaśnienia. - Ja też nie byłam specjalnie trzeźwa - przerwała. -Inaczej nie opowiadałabym o swoim życiu. Zresztą, sam pan jest sobie winien. Zadawał pan wyjątkowo sensowne pytania. - Naprawdę? - wyrwało mi się. - Wiktor! - zawołała zdumiona. - Opowiadałam panu nawet o Zorżu. Jeszcze nikomu w życiu nie opowiadałam i więcej nie opowiem tej koszmarnej historii... I po co, po co ja panu zaufałam?! Teraz już nigdy sobie nie wybaczę. Od tej historii zależy przyszłość moich dzieci i w ogóle przyszłość całego gatunku ludzkiego... - Proszę się uspokoić... - wymamrotałem. - Zje pan pomarańczę? Zaraz obiorę - oskubała skórę długimi paznokciami, potem sama spróbowała jedną cząstkę. - Dlaczego one wszystkie mają posmak mydła? Dlaczego - nagle jej głos zadźwięczał metalicznie - Ministerstwo Handlu z premedytacją kupuje taki szajs?! - Co pani powiedziała? - straszne przeczucie chwyciło mnie za gardło. - Pani... Pani... Kim pani właściwie jest?! - Ciszej, bałwanie! - zasyczała. - Przyjechałam tutaj całkiem incognito. Zotow spał w moim pokoju ubrany, na dywaniku przy pustym łóżku. - Zotow! - zawołałem cicho. - Zotow, kochany, ratuj! Zotow, mocno wymięty po wczorajszym, z ponurą miną wysłuchał całej historii. - No to się doigrałeś - ze złości aż opluł sobie policzek. - Masz za swoje, idioto! Zaproponuj jej przyjaźń albo co... Jako człowiek w miarę uczciwy chciałem nawet zastosować się do jego rady, ale następnego dnia przyjechał jej mąż, świeżo a niespodziewanie wyrzucony na śmietnik historii, odrażający typ, ona też zresztą nie lepsza, niech ich cholera weźmie! Cholera! Niech! A my? A my ruszymy z posad bryłę świata, dziś niczym, jutro wszystkim -my! Trzy spotkania Urodziła się w roku przestępnym, kiedy naturę ogarnął ferment przemian, kiedy trzęsienia ziemi zawróciły wody w brzegach Missisipi i rzeka popłynęła ku swoim źródłom, łamiąc lasy, z szybkością galopującego konia, kiedy kometa o dwu warkoczach wdarła się na nocne senne niebo, i wiewiórki, setki tysięcy rudych prostodusznych wiewiórek, ruszyły na południe i wszystkie się potopiły, nie miały już siły płynąć. Od tego czasu minęło blisko dwadzieścia lat, i Stalina uznano za wroga ludu, a jego uśmiechniętego zausznika Kalinina przemianowano na wszechzwiązkowe bydlę. Wówczas napisał do niej list: Kochana Olimpio, Wybacz, że piszę. Rosyjskie słowo poddało się, jest zmęczone. Jest zmęczone do tego stopnia, że nie mam sumienia dłużej go wykorzystywać. Jest jak koń, który padł na kolana. Bat! Tutaj trzeba bata! Jedynym batem jest śmiech. Śmiejcie się, skurwysyny, z mąk upadłego słowa. Więcej szczegółów, kiedy się spotkamy. Całuję piórka. Przechodzę na angielski, Twój Majakowski PS. Łapiesz, króliczku, czemu Majakowski? O to to. Raz jeszcze good bye, całkiem Twój Majakowski Nie, nie jestem Majakowskim! Nie wierz! Nie ufaj obcym! Boże, co się dzieje? Boże, zdycha rosyjskie słowo!!! Olimpia E wychowywała się bez ojca, w patologicznej rodzinie. Na oczach córki matka Olimpii jadła z mężczyznami kompoty ananasowej piła słodko gorzkie litewskie likiery. Dziewczynka wcześnie wdrożyła się w tryb życia bohemy i w pozostałe zboczenia. Jej koleżanki ze szkoły opowiadają, że od siódmego roku życia bacznie obserwowała w lustrze swoje przyszłe piersi. Olimpia potrząsnęła czarną grzywą i omdlewającym głosem powiedziała: - Co prawda, to prawda. Chciałem ją trochę rozruszać. Może dlatego zabrałem ją ze sobą, zaprosiłem i zabrałem. Nie namyślała się długo. Zgodziła się natychmiast. - Co myślisz o socjalizmie? Pomyślała chwilę. - Nie wiem, co to takiego. Zabrzmiało to tak naturalnie, pucołowate prowincjonalne rozmarzenie. Rzuciłem jej się na szyję. Odsunęła się trochę i spojrzała na mnie zdumiona. Czekała na wyjaśnienia. Moja historia była mdła, wałkowana setki razy i wreszcie źle odgrzana. - Mam czterdzieści lat... - powiedziałem. W pokoju zaległa cisza. - Czterdzieści lat - i basta! - dorzuciłem po chwili milczenia i wyraźnie poczułem cały ciężar swojej starej, pomarszczonej, żółwiej twarzy, za którą ponosiłem odtąd pełną odpowiedzialność, bez prawa korespondencji. Brnąłem przez swoją opowieść, jak w wodzie po kolana, suchy język ledwie się poruszał: - Kiedy byłem studentem... Mało się nie popłakałem ze wzruszenia i dobrych dziesięć minut nie byłem w stanie powiedzieć nic więcej. Wyciągnąłem chusteczkę do nosa, wysmarkałem się, otarłem zroszone zimnym potem czoło. Olimpia nieruchomo siedziała naprzeciw mnie. - W tamtych latach zdarzyło mi się pojechać do Paryża... Oczywiście - przerwałem sam sobie - Paryż od tego czasu musiał się bardzo zmienić. Nadal siedziała nieruchomo. - Obudź się, dupo jedna! - ryknąłem. - Weź się za aerobik albo innego kraula! - Jak uważasz - powiedziała potulnie Olimpia. Zobaczyłem jej potężne ciało, ramiona wypełzające z wód basenu i na powrót pogrążające się w rozbryzganych falach. Na twarzy paskudne okularki pływackie. Rozmach monstrualnych rąk. Wizja ogłuszyła mnie, nie potrafiłem już wymówić ani słowa. To było nasze trzecie spotkanie. Za pierwszym razem poczęstowałem ją jesiotrem po moskiewsku. Jadła z takim apetytem, że patrząc na nią myślałem, walcząc z rozczuleniem i mdłościami: „Zgłodniała”. Sam za to wypiłem mnóstwo zbyt słodkiego szampana, zalazł mi za skórę ten syberyjski Rastignac w śliskich, czarnych wężowych spodniach. - W moim mieście była ostatnio moda na debilizm -powiedziała Olimpia, kiedy już zjadła jesiotra. - To ciekawe - powiedziałem. - Słuchaj, takie nocne pytanie: wierzysz w siłę nieczystą? - A ty? Jej oczy zwilgotniały i zaczerwieniły się. - Jeden malarz z Anapy powiedział, że powinni mnie zawieźć na Plac Czerwony i ściąć. Jak myślisz, o co mu chodziło? Odpowiedziałem lekkim gestem. Zadrżała, zakołysała się całym ciałem, i dopiero po dłuższej obserwacji zrozumiałem, że to śmiech. - Mam małe pęknięcie w czaszce - powiedziałem i zrobiłem tajemniczą minę. - Przez tę szczelinę uchodzi ze świstem energia. Posłuchaj! Słuchała. - Faktycznie, coś świszczy - powiedziała bez większego przekonania. - Taka szczelina otwiera się w czterdziestym roku życia - wyjaśniłem. - Teraz już nie można jej zalizać, zalać ani zakleić. Szczelina - rozkręcałem się - dowodzi, że istnieje nie tylko ciało, ale coś jeszcze poza nim. Widzisz, jeżeli zwycięstwo to zaprzepaszczona klęska... Zauważyłem, że teraz ona wysiadła. Szczelina w mojej czaszce jest przedsionkiem wiary, jest, by tak rzec, wiarygodna, ponieważ, gdyż, bo, albowiem - nie wiem, czy na Syberii są bawoły, ale Olimpia z całą pewnością jest bawołem, syberyjskim bawołem, a jak włożysz jej łapę w rajtki, łapiesz cały kosmodrom, cały Bajkonur z pełną infrastrukturą, czyli w ogóle o jakiej my tu Olimpii mówimy? Czterdziestoletniemu mężczyźnie z metafizyczną szczeliną portfel w kieszeni ciąży jak parabellum. I już. Słowo jest zmęczone i jaja smętnie zwisły. Ciało jako ciało staje się jeśli nawet nie marniejsze, to w każdym razie nie całkiem odpowiada już sobie, i z trudem dociera do ciebie wartość czyjejś nogi jako nogi, a kobiety zdają się rzadsze, płynniejsze, czyli pora się rozstać, good bye. Oglądasz swoje dłonie - niedługo zgniją. Szkoda ich. Szkoda siebie. Nie szkoda tylko tej syberyjskiej kompostowej nasturcji. Gra jest prosta. Raz - do knajpy. To raz. Liczymy do trzech. Walczysz z rozczuleniem i mdłościami: „Zgłodniała”. A ona zadusiłaby własną matkę, byle tylko nie wracać do swojej Czyty, Czelabińska czy czego tam jeszcze - Czeboksarów. Dziewczyna, tundra, syberyjski ogień, kefir, jabłka, kwitnąca anoreksja. Szczelina jest dowodem, dowodem na to, że czwarty wymiar - wymiar śmierci - oznacza zbawienie, ponieważ, gdyż, bo, albowiem. Płacę i płaczę, płaczę i płacę. Płacę przedwcześnie zwiędłą skórą, zmarszczkami w kącikach ust, zepsutymi zębami, oczami, które wszystko rozumieją, niesprawną ręką, podejrzewaną o modną, nieuleczalną chorobę. Olimpia podnosi na mnie oczy i trwożliwie oblizuje wargi. Mój samochód zmienia się w punkt na przecięciu czterech wymiarów, i Olimpia zgadza się z taką radością, że aż robi mi się nieswojo. - Pomyśl jeszcze, przecież tłum rozerwie nas na strzępy! - A niech rozrywa. No i rozerwał. Ale słuchaj dalej. Płacę żylakami na nogach, włosami rosnącymi z uszu i nosa, rodziną, nieświeżą bielizną, wspomnianym już Paryżem. - W Paryżu poszedłem do Muzeum Sztuki Współczesnej. Wtedy nie było jeszcze Beaubourg. Beaubourg widziałem tylko na fotografiach... - Obudź się, dupo jedna! - szepcę niemal pieszczotliwie. Co chwila zapadamy w śpiączkę. Po nocach śni się jej, że gliniarze eskortują ją na Dworzec Kazański i po kolei wyciągają zza pazuchy ślubne obrączki. - No i tak - ciągnę moją skromną historię. - W muzeum, pośród mnóstwa różnych obrazów, w pustej sali -marnie tam sto ją z kulturą! - widzę, jak nad pianinem unosi się kilku Leninów. Do tego mrówki, oczekiwanie i reszta metafizyki. Czyli Dali. A koło mnie zatrzymuje się para Amerykanów. Też studentów. Obejmują się i patrzą na Dalego... - Podejrzliwie: - Słyszałaś o Dalim? Nie wie, co powiedzieć. Jesienią gdzieś tam w coś tam wpadła. Nie wie, co powiedzieć. Na twarzy ciężka walka chytrych myśli: jak tu się wywinąć. - Po prostu wstyd! - jestem oburzony. - Co za głupia baba! - Lubię Wrubla - odpowiada dumnie Olimpia. - Wrubel to geniusz niewyrażalnego. Gra jest prosta. Człowiek jest prosty. Taksówka. Dycha w łapę. Spierdalaj, mała... Za drugim razem porywają mnie, wiozą windą na ostatnie piętro hotelu „Belgrad” i tam zamykają w pustym, czystym pokoju. Za oknem moskiewskie lato. Za chwilę porozmawia z panem nasz generał. Pół godziny. Godzina. Szarpię klamkę. Zamknięte! Zaraz odkręcą gaz, podrzucą dolary, wypchną przez okno wprost w Jaro. - Piękne słowo: marzenia - wtrąca Olimpia. Pocałunek z języczkiem, pełne usta plasteliny. Niedobrze. A generał jednak nie przyjechał. Moskiewski wujek wystawił ją za drzwi. - Moskwa - powiedziała tajemniczo Olimpia - jest Stolicą wszystkiego, tylko nie ZSRR. - Od kiedy się onanizujesz? - Od kiedy skończyłem czterdzieści lat. Zastygam z głupawym uśmieszkiem. Nie chciałbym się powtarzać, ale w tym wieku ciała stają się rzadsze, i tyle -deja vu, deja vu ... Zastygam z głupawym uśmieszkiem. - Mnie matka nakryła, kiedy miałam trzynaście lat. Powiedziała: skończ z tym, bo jak nie, wyrośnie ci trzecia noga. Przestraszyłam się, jasna sprawa, apotem wszystko OK, nie wyrosła. Wczoraj byłam w mauzoleum. -No i jak? - Lepiej by go pochowali. - Krupska też tak sądziła. - No ja myślę! - los wdowy po przywódcy światowego proletariatu rozczulił Olimpię do łez. - Wyobraź sobie, jak się musiała czuć, kiedy tam wpadała, żeby go zobaczyć! - To wszystko wina Stalina - mruknąłem. Okazało się, że Olimpia nosi pospolite syberyjskie nazwisko: Fiodorowa. - No i co, tundro jedna, jak mi się odwdzięczysz? -zapytałem Fiodorową, nieźle już pijany. - Zostanę twoją Muzą - zaproponowała skromnie. - I tak już nazywasz się Olimpia - powiedziałem. Czas obiektywizacji. Podają ci ciebie samego: od stóp do głów - i kładą na stół, jak na ladę. Można pomacać, uszczypnąć, tyle, że nie ma wyboru i reklamacji już nie przyjmujemy. Jesteś równy samemu sobie: ni mniej, ni więcej. Tożsamy. I proszę: płacę szczeliną w czaszce, naj- droższym, co mam, i wcale mi nie szkoda. Jest taki termin: inteligencja pisząca. Wymyślili go męczennicy: więźniowie z syberyjskich katorg. - Nie, nie jesteś kobietą - mówię. - Jesteś bawołem. Olimpia patrzy na mnie, zdemaskowana, wystraszona, przyłapana na gorącym uczynku. - Wracaj - mówię. - Wracaj do mamy - mówię. - Tu nie masz żadnych szans. - Pomóż mi - prosi Olimpia i przylepia się do mnie szyją żywcem wyciętą z Ingresa. I proszę, znowu ona. Stoi na stacji metra, przygnębiona, w szarym kaszmirowym płaszczu uszytym za pieniądze sponsora, który dawał jej właściwie tylko tyle, że dawał. I tu pozwolę sobie nie zgodzić się z Josifem Brodskim. Czterdziestoletni mężczyzna wcale nie dziękuje! Magia liczby „czterdzieści” ontologicznie nie pozwala dziękować. Brodski tego nie rozumiał, co cieszy mnie i niepokoi, ponieważ, gdyż, bo, albowiem, jako że wsiada do roz- padającego się samochodu, który na wiosnę z całą pewnością nie przejdzie już kolejnego przeglądu technicznego, trzeba będzie znów zbierać pieniądze, zapożyczać się, kombinować, chodzić, prosić - lekko przekręca kluczyk w stacyjce, wkłada czeskie rękawiczki samochodowe, ten gest obarczony jest niepotrzebnymi znaczeniami, konotacjami sprzed dwudziestu lat, obok przepływa moskiewski Łuk Tryumfalny, w którym nie ma za grosz tryumfu- droga prowadzi do centrum życia. Zatrzymuję się koło sklepu naprzeciwko domu, w którym zgodnie mieszkali Andropow i Breżniew. Tym razem jest w białej sportowej kurtce, oczy płoną, i bez czapki, chociaż pada śnieg, ale zza chmur prześwituje zachodzące słońce, słońce naszej zaprzepaszczonej klęski. - Kupiłam od brudasów na rynku winogrona. Chcesz? Jemy winogrona, wypluwamy pestki przez okno. Nadeszła godzina deklaracji. - Będę cię kochała jak mamę - deklaruje Olimpia. - Świetnie - wypluwam pestkę. -A ty? - Ja ciebie też, jak mamę. Zapalisz? -Zapalę. Palimy i patrzymy, jak wesoło pada sobie niedzielny śnieg. - No to co, jedziemy? - rozgniatam niedopałek w popielniczce. Jedziemy. Tunelem, przez most. Całkiem blisko. Koło restauracji „Arbat” hamuję i ostro cofam na chodnik. To moja kręgielnia: stąd do ekranu, na którym przyjaźnie macha łapami nasza radziecka Myszka Miki. Naprzód! Najpierw nie zrozumieli. W ogóle nic nie zrozumieli. Tak było lepiej dla nich i dla nas. Włączyłem drugi program i pomknęliśmy z rykiem silnika. Najpierw trafił pod koła niedzielno spacerowy, solidny mężczyzna w okularach i karakułach, bardzo dostojny typ, potem namierzyliśmy zakochaną parę, rozbiliśmy ją na pół, żeby po chwili połączyła się już na zawsze, potem towarzystwo spanikowało, rozbiegło się po kątach, ale kątów nie było, więc kosiliśmy ich bez kłopotu: babcie i dziadków, panie i panów. Tulili się do witryn, więc gnietliśmy ich hurtem przy witrynach, uciekali za drzewa, ale i tam umieliśmy ich dogonić, przewracali się i zaplątywali w połach ciemnych, paskudnych jesionek. Najciekawiej szło nam z młodzieżą, i nagle poczułem, że sam odmłodniałem. - Trzynaście - liczyła Olimpia. - Czternaście! Piętnaście! Odmłodniałem. Dotarło do mnie, że wreszcie mam jakieś zajęcie. Pracę. To moja praca. Nigdy wcześniej nie pracowałem tak dobrze. - Dwadzieścia! - zawołała Olimpia. Samochód przetaczał się i przeskakiwał przez ciała. Jakby były z gumy. - Skoś tego chuja! - pokrzykiwała ubawiona Olimpia. - Hura! I tamtą pizdę! - Przemówiła ludzkim głosem! - ucieszyłem się. - Proszę, proszę! - Dwadzieścia sześć! - Rewolucyjna liczba - zauważyłem. - Sorry, dziecino - rzuciłem grubej pannie. Rozjechaliśmy ją i pomknęliśmy dalej. Widzę, że jakiś gliniarz ściąga walonki i przebiega nam przed maską w rozwianych onucach. Chodź, chodź! Skręcam, zbijam go z nóg, leci w witrynę z manekinami, tonie w odłamkach szkła. Nie ma czasu! Dalej! - Trzydzieści! - tryumfuje Olimpia. Biegną jak pod ogniem karabinu maszynowego. Przypominam sobie ukochany w dzieciństwie obrazek: lato, Piotrogród, pacyfikacja demonstracji w lipcu 1917. Na dachu szczeka karabin. Myszka Miki wiecznie żywa! O, jeszcze jakiś chłopaczek, pewnie z zawodówki, fan rocka, chodź no tu, mały, zaśpiewaj nam i zatańcz! Maskę oblepiły zęby, korale i nawet całe szczęki. I strzępy ubrań. Bonus w postaci baby, która przepływa przed szybą, jak w akwarium, z wytrzeszczonymi oczami i trzewiami. Jesteśmy gdzieś na wysokości sklepu „Jupiter”. Olimpia włączyła magnetofon. Niespodzianka! „Fale Amuru”. Atu, proszę, jaka ładna dziewczyna. Patrz, Olimpio, patrz i ucz się: tak się żyje w stolicy! - Trzydzieści osiem. - Czterdzieści. - Plan wykonany. Teraz już leci nadprodukcja! Wyhaczam lewym reflektorem rezolutnego dziadka z siatką z zakupami. Chlusta na nas mleko. Woda życia. - Świetnie prowadzisz! - Nie zapeszaj! - odpukuję w jej kolano. - OK, nic nie mówiłam. Czterdzieści sześć! Patrz, jeszcze tamtego. Rozpłaszczamy cherlawego żołnierzyka. Bierzemy kurs na spożywczy. Znowu tłum ludzi. Myśleli: telewizja, show na żywo, wywiady. Z tymi myślami maszerują do wieczności. Milicjantów - poza tamtym - ani widu, ani słychu. Gdzie oni się podziali? Zbiegowisko. Cyrk przyjechał! Na kółkach. Stos ciał. - Pięćdziesiąt cztery. - Będzie sporo rannych - mówię. - Jeszcze tę pizdę. No, proooszę. Woli dziewczyny, ja facetów. Coś dla psychoanalityka. No nie, ja też nie mam nic przeciwko dziewczynom. Byle ładnym, wysokim, eleganckim - chodźcie do mnie wszystkie, chodźcie, cip cip cip! - Chyba oberwałam. Ma rozerwany rękaw. Cała ręka we krwi. Wykrzywione usta. Ale ładnie jej z tym. Wygląda jak uczennica. - Wytrzymaj. Już niedługo. - Sześćdziesiąt trzy - szepce. Samochód oblepiły bułki, owoce, gazety, ubrania, bielizna. Oj! Dopadam matkę z wózkiem. Dzieciak leci w powietrze! Halooo! Łapcie dzieciaka! Utknęliśmy w tłumie. Silnik rzęzi. Rozstąpcie się, rozejdźcie, obywatele! Koła buksują na czymś lepkim. Olimpia wpada na mnie. Teraz jest już cała zakrwawiona. Samochód wyrywa się na ścianę baru „Bałdaj”, dobrze go znam, dawno już tam nie byłem. Silnik gaśnie. Odpal, kochany, odpalaj! Świetna reklama rodzimego przemysłu motoryzacyjnego. - Ile? - Straciłam rachubę - mruczy Olimpia. Głaszczę ją po policzku. Na jałtańskim nabrzeżu - w bryzgach szkła i morza - gra orkiestra dęta. - Nieważne - mruży oczy. - Dobrze mi było z tobą. Dziesiątki rąk sięgają do samochodu. Wczepiają się w nas, wywlekają na asfalt. Olimpia wyje. Tłum rozerwał nas na strzępy, nie dopuścił milicji. Na strzępy nas rozerwali. Watka Żeby tak chociaż daun! Daun! Pójść z komendantem obozu do cafe. Przez c czytane jak k. Zatopić się we wspomnieniach. Ciągle gadają: wychowanie, wykształcenie! Łżą! Łżą z tchórzostwa. Usiadła, wytarła zasmarkany nos. Rozkaszlała się nikotynowo, jak chłop. Złotogłowa, jako ta dzwonnica. Poluzowała chustkę. Przesolone jaja. Tamci, na Wieży, też łgali. O dauna już by zadbała. Na przekór wszystkim, w proteście, dumna, samotna, żeby tak nawet płuca miała z tą krwią wypluć. Łżą, jaka niby resocjalizacja. Uśmiechnęła się do portierki: przepraszam, nic nie prenumeruję. Ani jednej gazety. Wózkowe w wysoko podciągniętych wełnianych raj tuzach pchały swoje wózki. W moskiewskim zoo, tuż przed rozwodem, ni stąd, ni zowąd zeszło im na marksizm. Żeby tak chociaż nie miało to rozumu. Starsze dzieci bawiły się w piaskownicy Serafima Miaukina wyszła od ginekologa. Komendant obozu nie odrywał od niej wzroku. Ciekło spod pach. Dowlokła się jakoś do sklepu MIĘSO, żeby kupić kurę. Odebrała paragon i zemdlała. Nigdy. Nigdy Serafima Miaukina nie będzie nikogo miała. Ani dzieci, ani wnuków, ani prawnuków. Nigdy nikogo, zawsze tylko kurę. Zawsze tylko kurę z jastrzębim rozmachem skrzydeł. Zawsze tylko długi, bezpłodny lot naszej kury nad równinami, stepami, rzekami Oj- czyzny, bo nie masz, ach, nie masz, Serafimo, wielkanocnej baby - przesolone jaja w malowanych skorupach, marksizm, Mikołaj, zwierzyniec i smród - sąsiadka słuchała chciwie i z niedowierzaniem - zmęczona skóra, zmęczony smród - nie masz baby wielkanocnej - płynny zamach jastrzębich skrzydeł - nie masz karpia na Boże Narodzenie - rybki! rybki! - pierwsi chrześcijanie- nie masz, ach, nie masz, Serafimo, życia bez lepkiego zarodka, jabłuszka bez robaczka, nie masz, Serafimo, oślizłej topielicy bez wiosennych wód, ani Chrystusa bez łona Marii Panny, nie masz, ach, nie masz, Serafimo! W mieście z dnia na dzień zrobiło się ciepło. Matki jak na komendę porozpinały płaszcze, dziergają na drutach, sielanka. Z boku wyglądają na przypadkowe dziewczynki naturszczyce z przypadkowymi bękartami. Nienaprawialne ex definitione; i jak ten mechanizm działa? Weźmy takiego Chagalla. Witebsk. Handel rybą. Zakłady fryzjerskie. W porządku, trudno sądzić po Żydach. To w ogóle jakieś wilkołaki. Ale coś tam można jednak podliczyć, wyciągnąć jakiś pierwiastek. Dziewczynom macierzyństwo nie weszło jeszcze w krew. Powolutku dojrzewały na mizernym gruncie. Między nimi miotała się Serafima Miaukina ze swoim bladopyskim zasrań- cem. Będzie chodził tabunem. Będzie - wściekły, skrzywiony i nieufny - oglądał się za siebie i zaciskał pięści. Roztrwonili cały genotyp, wyskrobali do dna. Serafima Miaukina, złotowłosa, z zerową akceptacją życia. Hiroszima to Hiroszima, terroryści to terroryści. Mamo! - Czego chcesz? - Znowu narobiłem. Dziecko to dziecko. Bez nazwiska, bez rodowodu, bez różnicy. Żeby tak wyzdychali. Tylko mama, tata i brat niech zostaną, szkoda ich jakoś. Uspokój no się wreszcie! - Mamo, znowu narobiłem. Serafima Miaukina rozgarnęła dłońmi wilgotne wodorośla rajstopek i cichutko zawyła w maleńkiej kuchni. Za to dużo spała. Sny śniły jej się bezgrzeszne i bezbarwne. Bóg mnie pokarał. Dlaczego jestem taka obojętna? Dlaczego nic mi się nie chce? Dlaczego nie potrafię nikogo pokochać? Komendant obozu wezwał Serafimę Miaukiną. Komendant obozu wezwał ją na poniżające przesłuchanie. Wyszła, chwiejąc się ze szczęścia. Sąsiadka nie mogła dopytać, co z tym zapachem. Jak niby, gdzie się zbiera? Opowiadał mi Mikołaj w zoo. Tak mu się wyrwało. Przed rozwodem. Można wywęszyć zdradę. Wie pani, Serafina Miaukina zniżyła głos do szeptu, kiedy kobieta pierwszy raz się prześpi. W jakim sensie pierwszy? Sąsiadka nie łapała. Serafima Miaukina pomyślała, że faktycznie mówi niejasno. - Właściwie odkrył to mój pierwszy mąż. Sąsiadka zapytała: - A ludzkość, tak z ciekawości pytam, wie już o tym odkryciu? Mąż, zdaje się, był chemikiem? Zdradę można wywęszyć. Mikołaj miał wtedy dwadzieścia jeden lat - dziecko jeszcze - westchnęła sąsiadka - ożenił się z Serafimą Miaukiną z wielkiej miłości i sam nie zauważył, jak szybko stał się ostatnim sukinsynem, żulem, płaksą, pantoflarzem, zwyczajnie nikim. Mikołaj nie wiedział, że babie trzeba ukręcić łeb, jeśli chce się z nią żyć, trzeba bić po pysku najmniej tyle, ile dopieszczać i rżnąć, że baba ma nadskakiwać i pełzać u stóp, a nie wiedzieć lepiej i prawić kazania. Mikołaj, pyzaty chłopiec z uniwersyteckim znaczkiem w klapie marynarki, nie wiedział, że inaczej baba to gnijący, rozpadający się na kawałki trup pełen trupiego jadu. Serafima Miaukina uśmiechnęła się bystrymi, dzielnymi oczami. Potem - powiedziała - jad przelał się na dywan i sąsiedzi musieli spalić dywan na śmietniku. Babę trzeba przymrozić. Sąsiadka w zamyśleniu piła kawę. A jeszcze lepiej spalić, żeby się nie męczyć. Pewnego razu urodziła modrookiego, kędzierzawego, pięciokilogramowego wspaniałego chłopczyka. Pewnego razu Serafima Miaukina pojechała na misję do ościennego, bratniego kraju, wydusiła własnymi rękami całe bydło i swołocz, zatopiła moczem dymiące zarzewia buntu i wróciła, rozczochrana, cała i zdrowa. Zbudowali jej pomnik na wielkim placu, naznosili kwiatów i marcepanów, a Minina i Pożarskiego wyrzucili w krzaki, gdzieś w Marinej Roszczi. Pewnego razu Serafima Miaukina zjadła na śniadanie kotlet; chociaż świetnie gotowała i nawet słynęła z pysznych ekierek, zrobiło jej się niedobrze, tak że zaczęła rzygać. Mikołaj zwolnił się z pracy, przyjechał, a pod wieczór lekarz fałszywym tonem stwierdził ciążę. Z godziny na godzinę ciąży przybywało. W piątym miesiącu Serafima Miaukina ocknęła się i zrozumiała, że albo ciąża, albo rozumna jednostka, wybór należy do niej. Pewnego razu Serafima Miaukina upaliła się trawą i zrobiło jej się ciut lepiej, a potem jeszcze lepiej, i jeszcze, i jeszcze, jak w bajce. Pewnego razu Serafima Miaukina przeczytała Drogowskazy, almanach legalnych marksistów, i całą noc aż do rana pląsała w nocnej koszuli potłuczonym szkle. Koszula była krótka i półprzezroczysta. Pewnego razu spotkali się w hotelu Inturistu, całkiem przypadkowo. Komendant obozu posiwiał, wyprzystojniał. - Nie czuję się winny - powiedział. Serafima Miaukina aż zwilgotniała na to wyznanie, najpierw się przestraszyła, a potem zwilgotniała, i jeszcze zwilgotniała, i rozbolały ją piersi. Do kibla! Do kibla! Rzucili się na siebie. Co jednak znaczy mundur. Pewnego razu w tajemnicy przed Serafimą Miaukiną Mikołaj napisał doktorat i obronił go, żeby jej zrobić prezent, i Serafima myślała, patrząc na wszystkie te mordy: - Skąd się bierze tyle nienawistnych, skrzywionych, podłych mord wśród naszej inteligencji technicznej? Wszyscy jacyś syfiaści i niepozbierani. A taka inteligencja twórcza? - Też bydlak na bydlaku, stado narcyzów. A robotnicy, że już o chłopach nie wspomnę? - Za kogo mam niby wyjść za mąż? Serafima Miaukina zaprosiła trzy przyjaciółki na swoje urodziny. Przyjaciółki przyszły, całe odstrzelone. Mikołaj latał jak podmieciony, siekał sałatki, zmieniał talerzyki, dowcipkował, pili herbatę, chwalono ekierki, chwalono serwis do kawy, Serafima pokraśniała, wpadła w nastrój i głośno krzyczała. Mikołaj odstawiał puste butelki, przygadując: „Truposza pod stół”. - Widzisz, Mikołaju - Serafima Miaukina zawiesiła głos. - W dzieciństwie miałam nianię. - Aha - powiedział Mikołaj. Zawsze mówił „aha”, kiedy uważnie słuchał. -Nawiasem mówiąc, nazywała się Puszkin. W ich wsi wszyscy nazywali się Puszkin, słowo daję! - Aha - powiedział Mikołaj. - No to nieźle! W Wieży Wiaczesława Iwanowa w każdą środę spotykali się najznakomitsi i najgenialniejsi ludzie swojej epoki, poeci, filozofowie, uczeni, malarze, aktorzy i czasem nawet politycy. Prowadzili wyrafinowane dysputy na tematy literackie, filozoficzne, mistyczne, okultystyczne, religijne i społeczne. - Do słoni nie idziemy. - Jak chcesz. - Chcę na lody. - Na lody chyba starczy. - Lubiłam jajka, szczególnie na miękko. Teraz też lubię. Niania karmiła mnie łyżeczką i co chwila zanurzała ją w solniczce. Sól oblepiała mokrą łyżeczkę... - To dlatego jesz jajka bez soli! - Muszę przyznać, że jesteś spostrzegawczy - roześmiała się Serafima Miaukina. I rzeczywiście. Mikołaj czasem zaskakiwał znajomych tą spostrzegawczością. - Czy któryś z was zauważył na przykład - pytał Mikołaj, łagodnie spoglądając na kolegów, jeśli tylko w pobliżu nie było żadnych dziewczyn -że jak się rżniesz z nową babą, to rano, jak srasz, zawsze srasz jej zapachem? - Co? Co ty gadasz? - w oczach kolegów pojawiały się nikłe błyski zrozumienia. - Ale - dorzucał Nikołaj - to tylko jak z nową. Potem możesz rżnąć do upadłego, i nic, żadnego zapachu. - Faktycznie! -wołali rozentuzjazmowani koledzy - Czysta mistyka - wzruszał ramionami Mikołaj. - Czysta mistyka. Ale to tylko w ściśle męskim gronie. Nie wtajemniczył nawet Serafimy Miaukinej. Była procesja, Serafima śpiewała i szła po kałużach, obok Mikołaj o twarzy króliczka, zawsze w chwilach rozrzewnienia twarz robiła mu się króliczkowata, ckliwa i mdła. Serafina jeszcze mocniej przytuliła się do męża: -Kocham cię. Pewnego razu Mikołaj II ożenił się z Serafimą, i ani się obejrzał, jak przytłoczyły go jej intelekt, sarkazm i pogarda. Serafima Miaukina miała z Mikołajem II mnóstwo dzieci: Kirowa, Rudzutaka, Rykowa, Jagodę, Wiernadskiego, Mandelsztama, Cwietajewą, Michaiła Kolcowa, Ordżonikidze. Długo by wymieniać. Wiele z nich zmarło na pomieszanie rozumu i rozstrój nerwowy Pewnego razu Serafima Miaukina rozwiodła się z Mikołajem. Myślała: będzie o nią walczył, nie podda się bez walki, a on zwyczajnie wziął i pogrążył się w sobie, w swojej cichej rozpaczy Tak! I jeszcze powiedział: matka prosiła ci przekazać, Serafimo - zaciął się na chwilę, ale dokończył: - żebyś jej oddała pierścionek zaręczynowy. Serafima spokojnie: - Oczywiście. - Zdarła z palca. Pierścionek poleciał pod szafę. Mikołaj rzucił się na kolana. - Przepraszam, nie chciałam - szczebiotała Serafima Miaukina. I w duchu: - Ach ty, tłusta dupo! Na kolana! Czołgaj się! Filisterskie nasienie! Spokojny kraj. Handel rybą. Wózkowe pchały swoje wózki. Truposza pod stół. - Mamo, znowu narobiłem! Złapała, pupą w górę, zaniosła do łazienki. Dość. Przyszła sąsiadka. Ni to sąsiadka, ni to - mamy jakiś deficyt symboli - ni to. Miaukina: - Mikołaj mi mówił. Słyszałaś o czymś takim? Sąsiadka zszokowana. - Już się zdecydowałam. Tym razem przesadził. Do sąsiadki: - Nie to mnie martwi. Nie potrzebuję wunderkinda. Sąsiadka: - A mały Nikitinów Iliadę to kilometrami z pamięci. Miaukina skrzywiła się: jaka tam sąsiadka, czysta Maryja Panna. A ją ciągnęło. Od małego. Nie przyznawała się sama przed sobą, dusiła, ale ciągnęło. Plugastwo. Usta zawsze półotwarte, oko maślane, jest w nim coś miaukińskiego, jak parodia. Jak z koszmaru wypływała twarz Mikołaja. Nie wiem, może trzeba brać wszystko, jak jest. Nie mogę. Wzięła i zaczęła tańczyć. W krótkiej nocnej koszuli. Chodź, zatańczymy razem? Sąsiadka patrzyła spode łba. Coś tam do niej dotarło. Rumowisko kobiecej intuicji. Serafima Miaukina gwałtownie zatrzymała się, przykucnęła, rozstawiła kolana. Złotogłowa, jak kremlowskie dzwonnice. - Iliada! Zarechotała. Miał trzy i pół roku, kiedy zaczął coś tam paplać, przeplatając słowa smarkami. - Smiało, dalej, jeszcze mocniej, rybko! Oczko mętne. Czółko mokre. Nie bez powodu znienawidziła genetykę, trucicielkę nadziei. Miaukina dorzuciła: - Trucicielkę przyszłości. - To nic nie wiedziałaś? -A skąd! Pewnie, nawet się nie domyślała. Wszyscy byli zaintrygowani. Popatrzyła na kolana. Późno już, idę. Miaukina kucała i rozmyślała o komendancie obozu i krwawiących stopach. Synek zerwał woreczek z haczyka. Jak pierścionek. Miaukina uśmiechnęła się. - Głupolu! To nie zabawka! To watki. Głupolu! Watka to istota kobiety. Kolorowe watki. Jestem watką. Jestem watką, głupolu. Nie baw się watką! Watka nie jest do zabawy. Jedną ręką ścisnął woreczek, a drugą go okłada. Geny wzeszły, jak ziarna. Przezpotwarz Mikołaja uśmiechała się zza grobu twarz świekry. Miaukina gwałtownie wstała. Nie ruszaj, durniu! Ruszaj! Ruszaj! Zerwał z haczyka. Ciągnie do siebie. Ciągnij, ciągnij. Śmiało. Za granicą specjalnie uprzedzają. Napisy ostrzegawcze. Postaraj się jeszcze trochę! Patrzył oczami świekry. Mściwe spojrzenie. Oddawaj pierścionek. Widzę wszystko, co się dopiero wydarzy. W tabunie, tabunem, równaj. Geny, geny. Świszczą jak kule. Długa seria genów. No, jak już tak chcesz, masz, baw się. To był mezalians. A teraz krzyż na całe życie. Milicja? Nie dojdą. Masz, masz. Dziwne. Tylko za pierwszym razem. Synek przełknął ślinę. Niepewnie wstał. - Kpisz sobie ze mnie? Synek potulnie usiadł, rzucając mściwe spojrzenie, spojrzenie świekry. Znów wstał. Czapka błazna. Skafander kosmonauty. Lot na księżyc. Cały zadowolony zaczął naciągać. Myślała: po pierwsze, kiedy miała osiemnaście lat, w jakiejś enerdowskiej książce czytała ostrzeżenie: jeżeli spojrzy na ciebie nienawistnymi oczami nienawistnego krewnego, zachowaj spokój, to nie jego wina. Logiczne. Niemcy zawsze są logiczni, ale my to nie Niemcy. I uśmiechnęła się. Po drugie, co po drugie? Zapomniała, co po drugie. Ach tak, to częsty przypadek. To się zdarza. Zaczęła krzątać się po kuchni. To się zdarza. Nie dojdą. Nawet te całe Hindusy piszą na woreczkach: niebezpieczne! Sina niedziecięca twarz. I kłujące oczy. Żeby tak Hitler! Nauczycielka wezwała: czego pani chce. Jedziemy na trójczynach. Dziwka. Nawet się nie krępuje. Jak w Ameryce: ma pani raka. Noż kurwa. Kuku. Skafander kosmonauty. Nawet jakby się uśmiechnął: rozumie. A potem zaczęło lepić się do twarzy. A on rączkami. A ona siedzi w kucki i patrzy. A on rączkami, rączkami! Geny jak sztangi. Stufuntowe. Podparła dłońmi policzki i patrzy. Nocnik tańczy. Nocnik zgrzyta o terakotę. Przebiera nóżkami. Oblepiło. Miaukina poderwała się. Wypadła z łazienki. Padła na łóżko. Zakryła rękami zgrzyt nocnika. Będę liczyła do stu. Powoli. Zaczęła liczyć. Tam w łazience - lotna księżyc - skafander kosmonauty - rączki - watki - nalana krwią twarz - rybki! rybki! -nocnik się przewrócił - usłyszała przez ręce. Miaukina leżała i liczyła. Zerwała się i do łazienki. I z łazienki na łóżko. I z łóżka do łazienki. Dzwonek do drzwi. Miaukina do drzwi. Stoi, nasłuchuje. Milicja. Leży w sypialni, w poprzek łóżka, i przypomniało jej się, jak w poprzek łóżka, po zjedzeniu kotleta, złapał ją ostry atak macierzyństwa. Komendant obozu: - No, czego? Synek z nimbem nocnika na pomarszczonej pupie. Na pomarszczonej pupie Mikołaja, na rozłożystej pupie. Miaukina: - Śmiało! Śmiało! Sąsiadka weszła tryumfalnie, cała w błękitach. Deficyt symboli. Miaukina zaskrzeczała na nią: - Takie z nas watki. Ty jesteś watką. Ja jestem watką. Potem pomyślała i dorzuciła: - Watką w majteczkach. Leży na łóżku w krótkiej nocnej koszuli i skrzeczy. Rozgarnęła dłońmi wodorośla dziecięcych rajstopek i skrzeczy. Podciera synkowi pupę i mruczy: - Jestem watką. Cicho leży w poprzek łóżka. Truposza na stół. Kurwa nędza O drzwi wsparty... Borys Pasternak - Proszę, tutaj może się pan przebrać - organizatorka pstryknęła wyłącznikiem i w mętnej zieloności trójskrzydłowego tremo oboje wielokrotnie odbili się, zderzyli i rozbiegli: wystudiowana kokieteryjna fryzurka, dżinsowy komplecik wytarty na łokciach i kolanach, na ramieniu półdamska torebka z cielęcej skóry, a do tego biały wykładany kołnierzyk, sztywne nalakierowane loczki, piskliwy ton perfum, zdumione brwi. Pewnie kombinowała, jak też mieszczą się w torbie wyprasowany czarny garnitur, koszula, krawat, jakim cudem? Może za- pomniał zabrać walizkę z hotelu... Rozejrzała się, nie przestępując progu. Pokój, w którym zaraz zacznie rozbierać się do majtek i pachnieć potem obcy mężczyzna. Poszukała wzrokiem walizki. Deklamator przechwycił jej spojrzenie. - Zostanę tak - powiedział pojednawczo, i jego głos przepłynął przez pokój kółkiem słodkiego dymu, jakie niespiesznie wypuszcza fajczarz, wygodnie rozparty w fotelu. Organizatorka chciała coś powiedzieć i nie powiedziała. Poruszyła tylko wargami i nieufnie zerknęła. - Nino Lwowno - powiedział deklamator, który z zasady zapamiętywał, jak nazywają się wszelkiej maści organizatorzy, co upraszczało dalsze kontakty - a gdzie tu jest toaleta? Pytanie, zakorzenione w tradycjach bezpretensjonalnej epoki Dierżawina, prawa pańszczyźnianego i męskiej galanterii, zabrzmiało niestosownie. Mimo wyraźnej mobilizacji dobrej woli Nina Lwowna nie potrafiła się przemóc i nadęła policzki. - Przedostatnie drzwi na końcu korytarza - prychnęła urażona, całą postawą podkreślając, że nie jest tu portierką czy inną sprzątaczką, tylko przedstawicielem miejscowej inteligencji, ekspozyturą muz, nauczycielką śpiewu, społeczniczką, cieszącym się autorytetem i szacunkiem członkiem komitetu miejskiego - „tfu, cholera, święta krowa!” - i, wybaczy pan, drogi panie, nie rozumiem, jak można wyjeżdżać kobiecie z takim pytaniem.., kobiecie!!! Też mi stołeczne maniery... Mężczyźni sikają na stojąco - co za koszmar! Odwróciła się. Zrobiła jednak błąd. I przyszło go naprawić: - A nie, męska - ostatnie drzwi na końcu - zatrajkotała z niepewnym już obrzydzeniem. - Może pani powtórzyć? - deklamator nachylił mleczną małżowinę ucha. „Kpi sobie ze mnie!” stropiła się na taką bezczelność. - Nie ma żadnych oznaczeń, ale ostatnie drzwi... - A! - pojął wreszcie deklamator. - Zresztą wszystko jedno. Nina Lwowna nie mogła znaleźć słów. Zaszumiała woda. Wycierając ręce chusteczką do nosa, deklamator zatrzymał się przed drzwiami toalety. Była to rzadka sztuka, swego rodzaju perła, parada nieskrępowanej kolektywnej męskiej refleksji. Na wszystkie strony tryskały napisy wykonane różnokolorowymi długopisami, pastą, ołówkiem chemicznym, wyskrobane scyzorykiem i Bóg jeden wie jakimi jeszcze ostrymi narzędziami. Kosmate życie namiętności tatuowało przestrzeń. Gatunki deptały po sobie. Wiersze sąsiadowały z połyskującymi aforystyką pasażami prozatorskimi. Muczące wołacze porośnięte piórami wykrzykników buszowały od futryny po futrynę. Drzwi kwitły. Było tu wszystko: dobre rady, racjonalizatorskie idee, pochrząkiwania, łkanie zdębiałej płci, elegijne złośliwostki, ostrzeżenia i groźby, krwista a zawiesista inwektywa pod adresem niejakiej Lenoczki Salnikowej (nie wkurzaj się, Lena!), cytaty, toasty, autografy z datami i miastami, przygrube aluzje, rozdzierające wezwania i najsmakowitsze kuriozum: Urodziłam się całkiem goła Mama dała mi na imię Ola. Chłopów lubię bardziej jak maliny Spiję się we własne imieniny. Ostatni wers sprowokował serię pełnych zachwytu chrząknięć deklamatora. Obietnica spicia się we własne imieniny sugerowała jakąś dławiącą tatarską niespodziankę. Co za ponury kretyn ułożył tę Olę? Chórzysta z amatorskiego chóru? Wędrowny artysta? Podstarzały pionier? Skąd to wziął, takie ostre i ckliwe, całkiem jakby nie z głębin trzewi? Nagle deklamator również zapragnął coś napisać: coś ciężkiego i sprośnego, coś chuligańskiego. Wyciągnął z kieszeni długopis, wygodnie oparł dłoń o drzwi i popadł w zamyślenie. Nic sensownego (ani non- sensownego) nie przychodziło mu do głowy. Solidnie już skoncentrowany złapał się na myśli, że musi koniecznie napisać bardzo oryginalnie i tak, żeby jeszcze ckliwiej. I porównanie z innymi autorami, którzy tworzyli swobodnie, z nadmiaru: wynurzali się na drzwiach i szli, uwolnieni, dalej - to porównanie nie przemawiało na jego korzyść. Nie śmiał naskrobać choćby prostego przekleństwa. Prostota cuchnęłaby snobizmem, bon motem, albo, z drugiej strony, pretensjonalną poufałością, sztucznym chamstwem... Wszystko to nie leżało w jego naturze, w jego kulturze, a pisać i tak się chciało. Dumając, co konkretnie, nadal machinalnie oglądał drzwi. Naturalnie prócz tekstów zdobiły je rysunki. Jeden wyróżniał się spośród pozostałych gabarytami i starożytnością. Pierwotnie zajmował całe drzwi, z czasem zatarł się i częściowo zniknął pod późniejszymi warstwami, wciąż jednak zachował kontur kobiety odlatującej na bok, w cholerę, do kurwy nędzy, z twarzą z profilu: bez chustki, wąskie oczy, niskie czoło gwałcicielki i morderczyni, niechlujnie obwisła szczęka. Podejrzanie wykręcona pozycja tułowia z bojowymi szpulami cycków chcąc nie chcąc budziła skojarzenie z rozpłaszczonym do smażenia kurczakiem. Jedna noga zwisała na wpół zeżarta czy może niedorysowana - przeszkodzili, spłoszyli, nie dali. „Bestia, nie baba! też narysował - myślał deklamator nieomal z zawiścią. - Taka tylko gwiżdże na te wszystkie smętne, nadęte rogaliki (rogalików było wokół zatrzęsienie), wycelowane ze splątanych chaszczy. Leci sobie i śpiewa..” Bo to jest kurwa nędza! - pojął w końcu deklamator. A co on ma napisać? Co oświadczyć światu? Odrzucał kolejne pomysły: to nie, i tamto nie. Boże, czemu wolno mu mniej niż innym! Gdzie sprawiedliwość? Poskrobał długopisem po drzwiach. - Nic nie urodzę. Drzwi kwitły. Jeszcze raz przejrzał napisy. Jak dziwnie, jak różnie ludzie słyszą świat! W ortografii szlachetnych rosyjskich przekleństw szalał pierwotny chaos. I duch unosił się nad wodami. Może ściągnąć coś z Biblii, tylko przekręcić? Dlaczego z Biblii? Co ma do tego Biblia? Albo wyznać jakiś ciężki grzech? Ze śmiechem: niby jaki? Znowu popadał w ckliwość. Albo uwiecznić kłamstwo? Spiżowe słowo: uwiecznić. A potem, po powrocie do Moskwy, w liliowe rzygowiny stosunków rodzinnych, powiedzieć jej: Wiesz. Przypadkiem się wygadałem. Na klozetowym bukiecie drzwi, w znamienitym mieście... - tu stracił wątek. - Chwila, jak się to miasto nazywa... Cholera, zapomniałem. Zdaje się, jakoś na K... Co dzisiaj mamy, wtorek? Gdzie miałem być we wtorek? Nie, na K to Kostroma. Kostroma już była. Kostroma była wielka. Mokra, i coś przez nią płynęło (nieszczęsny dupek!), chyba Wołga... Uwiecznić kłamstwo? - Pieszczotliwie głaskał drzwi. - Osioł ze mnie! Czy ja jestem jej cokolwiek jeszcze winien? Wyznawać grzechy... kiedy już obrzydło! Kiedy wszystko sprowadza się do jednego jedynego słowa NIE. Napiszę NIE. Głupio. NIE napiszę... Jak się w końcu nazywa to miasto? Deklamator był rozbawiony własnym zapominalstwem. Nie ma pojęcia, gdzie jest. Świetne! Znakomite!... Będzie zły, jeśli teraz pamięć podsunie mu nazwę miasta. Sprytnie, cichaczem ustawiał przed pamięcią zasieki. Mówił: bo tak - rano przyjechałem, do obiadu spałem w hotelu, zjadłem w restauracji mięsną solankę i rzadki gulasz, po obiedzie znowu spałem w swoim po- koju: okno na ogród, wiatr, słońce, wrzesień... wsiadłem do samochodu, po/przy drodze skakały domki. Europejska ulica, sklep „Kultura dla ludu”, łuk, cerkiew, i wszystko to Bóg wie gdzie. Deklamator płynął nad bezimiennym miastem. Nic nie uwiecznił, udało mu się zapomnieć, gdzie jest, cały zadowolony wyszedł z toalety. Tak, myślał, takie drzwi trzeba zdejmować z zawiasów, zabezpieczać lakierem i gromadzić w magazynach państwowych muzeów; i niech tam leżą, aż nadejdzie ich czas. Czas bezcennych dokumentów epoki - kurwa nędza leci i śpiewa! - czas artefaktów sztuki ludowej. Przeszedł kilka kroków korytarzem, łobuzersko rozejrzał się wokół i uchylił drzwi sąsiedniej ubikacji. Upewniwszy się, że nie ma w niej żywej duszy, wśliznął się do środka. Ciekawiło go, czy kobiety stać na godną odpowiedź. Z doświadczenia, nabytego na gościnnych występach, wiedział, że raczej ich w tę stronę nie ciągnie, czasem tylko zawyje gdzieś w głuchej pustce samotna myśl i dusza zamiera od jej słodkiego bezwstydu, i człowiek aż się skręca, tak chciałby zajrzeć w oczy tej, która to napisała, i zresztą czeka go niechybne rozczarowanie - prawa twórczości są okrutne - samotny napis zawyje i zginie na pustkowiu. Drzwi były dziewicze. Żadnych wierszyków. Żadnej grafiki. Nic. Tylko ślady paluchów i mazgi szmaty. Kobiety doprowadzały do porządku kąciki ust i sznurowały za nimi zagadkowe, jałowe milczenie. Skrzyp! - już idą między ludzi, ale twarze ich długo jeszcze noszą ślady szlachetnego toaletowego zatroskania. Każdemu według potrzeb: jedni karmelki „Raczki”, inni czystą duszę, a ja zabiorę ze sobą na Sąd Ostateczny drzwi z męskiej toalety... Drzwi odjechały na bok. Nina Lwowna patrzyła na deklamatora ołowianym spojrzeniem rządowego ochroniarza. - Zdaje się, coś pomyliłem... - wymamrotał zmrożony deklamator. Z oddali napłynęły głosy dzwonków, dzwoneczków. - Źle się pan poczuł? - współczująco zapytała Nina Lwowna i padła na podłogę. Deklamator wstąpił na jej brzuch i uprzejmie wytarł nogi. - Dlaczego ma pani taki miękki brzuch? - zagadnął. - Ach, głupstwo! - Ależ nie, proszę... Chciałbym wiedzieć. - Wprawia mnie pan w zakłopotanie - polały się łzy. Nina Lwowna odwróciła twarz. - Nie, nie, nalegam. - Od lewatywy... - rozpłakała się na całego. - Pan jest wstrętny. Deklamator pomyślał i zszedł z brzucha. - Biegnijmy na scenę! - zaproponowała Nina Lwowna, wypłakana do syta. - Biegnijmy - przystał bez entuzjazmu deklamator. Pobiegli. Długo i głośno biegli korytarzami. Spłoszyli stadko pionierów, rozlokowane na odpoczynek pod starą, wyblakłą na różowo topolą (parszywym, oblazłym rekwizytem). Potem wpadali na żołnierzy, na pola kartoflane, na grzybki na skraju lasu i na babę z gitarą. Po drodze bawili się w chowanego. Ku ku! Deklamator czasem przyciągał ją do siebie i szeptał coś niezrozumiale. - Puszczaj! - wyrywała się Nina Lwowna i mknęła dalej, ile sił w nogach, krzycząc w biegu: - Wiesz, rzuciłam szkołę, muzykę, fortepian... Wszystko rzuciłam. Czterdzieści lat czekałam na ciebie. I poczekałabym jeszcze czterdzieści. Mój chłopczyk! Mój jasny książę! Wyobraź sobie, dopiero niedawno dowiedziałam się, że mężczyźni sikają na stojąco! Wszyscy! Nie wierzę! Nie wierzę. Kochany mój, ty też? - Ja też - ponuro przytakiwał deklamator, ledwie nadążając za Niną Lwowną. - Głupie przyzwyczajenie. Nic na to nie poradzę. Wybacz... Zachrypiał dzwonek. Nina Lwowna schowała deklamatora za burą kulisą. Otarł pot z czoła, próbował wyrównać oddech. Kiedy ostatni raz miał tremę przed występem? Ilu ich tam siedzi, dziesięciu? Tysiące? Może nikt? Wyciągnął grzebień i przyczesał włosy. - Jak miał na imię twój ojciec? - szeptała czule Nina Lwowna. - Nieważne - krzywił się. - Nie musisz im o tym wspominać. Złapał wreszcie oddech. Znowu, znowu gipsowy wzrok spod przymrużonych powiek będzie cały wieczór przewiercał mu kark. Deklamator wyraźnie widział samego siebie: podchodzi, chwyta się za gardło, mówi „boli!”, wybucha śmiechem, pokrzykuje, macha ręką. I słodki zapach fajkowego dymu rozmarza, usypia salę. Deklamatora mdli. Solidnie kłania się, słysząc oklaski. Dwaj bliźniacy z Workuty, artyści zapoznanej specjalności, pewnie pederaści, dają mu znaki zza kulis: kończ już, puść nas na scenę, o dziesiątej mamy pociąg, nie gniewaj się, chłopie, każdy chce jakoś żyć... Deklamator hamuje. Tak doświadczony kierowca prowadzi auto: zapomina, że je prowadzi. I zatrzymuje się, myśląc o białym wykładanym kołnierzyku, o tym, jak w nocy skłoni, zmusi Ninę Lwownę, żeby lizała i wąchała zakazany owoc, i zatrzymuje się na czerwonym świetle przy samym pasie. Miękko. Wyższa szkoła jazdy! Wyższa szkoła życia. Nina Lwowna wdzięcznie wyskoczyła na scenę i zaraz nastroszyła się jak wróblica. Zapowiedziała: LIRYKA MIŁOSNA POETÓW ROSYJSKICH. Wyraźnie drżały jej kolana. Na prawej pończosze ziała potężna dziura. Deklamator słuchał kątem ucha. Zareagował tylko na słowo ACHMATOWA z akcentem na pierwszym A. Wyszła prawie jakaś Pachmutowa. Pomyślał: ach, dama pikowa! co za traf!, co za traf! Pomyślał: nie pozwolę jej zdjąć białej bluzki z białym wykładanym kołnierzykiem... Nina Lwowna całowała go po oczach, wiła się i dygotała, dygotała, dygotała. - Połamania nóg! Próbowała go przeżegnać. - Mój maleńki! Mój kochany! Wyprawiała jak na wojnę. Deklamator z całego serca posłał ją do diabła. Matka Jak większość jej rówieśniczek, zwykłych ruskich bab, matka podobna była z twarzy i ciała, i z ciała astralnego, i nawet z zakolczykowanych uszu do tego gatunku inwentarza, który niegdyś we wsiach pod Wiatką, na jarmarkach, a czasem i w granicach miast nazywano, w duchu panteistycznego braterstwa całej ludzkości (któremu Tołstoj poświęcił swoje najlepsze lata) nie inaczej, jak tylko córciami, podczas kiedy kostromski chłop uparcie wołał: siki! siki! - nie domyślając się nawet ugrofińskich korzeni tego mocnego skądinąd słowa. Barbarzyńcy! Po nocach matka śniła straszne sny. W innych rejonach, gdzie czarnoziem mniej uderza ludziom do głowy, wołali na nią nie tak już sympatycznie, co po raz kolejny dowodzi historycznego prymitywizmu kolektywnego chama, z chłopa chama, i zresztą dlatego kolektywizacja była niewątpliwie dziełem Opatrzności, a nie byle jaką, tanią bolszewicką diaboliadą. W każdym razie tak właśnie sądziła matka, upatrując w bolszewizmie niebieskich zastępów naszego rodzimego i rodzonego Boga, który jesienią roku pamiętnego popełnił samobójstwo wobec perspektywy unicestwienia narodu w drodze powszechnego ludożerstwa. Możliwe, że ta subtelna mistyczna autopowtórka pozostała najbardziej intymną stronicą Wielkiej Socjalistycznej Pasji Październikowej i rosyjskiej historii w ogóle, ponieważ kostromski chłop uparcie wołał: siki! siki!, a egzekucję aktu Zmartwychwstania przesunięto na za ruski rok, zaraz po legalizacji opcji i innych frakcji. W każdym razie tak właśnie i całkiem na pewno tak sądziła matka, która śniła po nocach krwawe prorocze sny i skądinąd nie bez podstaw wierzyła, że komuniści na początku lat pięćdziesiątych byli już bardzo blisko ostatecznego celu, ponieważ boska inkarnacja odbyłaby się przez zlanie, poprzez zrastanie, w wyniku czego nie tylko wódz osiągnąłby nieśmiertelność, ale i wszystkie jego nieuniknione ofiary, włącznie z załogą Lenina, znów powróciłyby do świata żywych i pokajały się teraz już dogłębnie, a przede wszystkim szczerze, i apostołowie byliby naonczas wysławiali prewencyjny terror, ach, hosanna. I miało to swój wszechzwiązkowy i nawet kosmiczny wymiar. O tak, matka po nocach przewracała się z boku na bok jak wszyscy ci nieprzezorni, którzy oddali królestwo niebieskie za brudne kraje bałtyckie i resztę nędznego popcornu! Jak oblepiły ich członki te parszywe nogawki! I wewnątrz nas! W środku! Kocham dzielnych, młodych robotników, którzy potrafią zabijać, zabijać po prostu dlatego, że tak im każe serce pełne nienawiści. Nic nie boli, ale wszystko jęczy - mówiła sobie o sobie w godziny nocnych koszmarów. W młodości była piękna. Jak długo? I była też tak wstydliwa, że wstydliwie, przy pierwszej krwawej panice, przebiła się ołówkiem chemicznym owiniętym strzępem żółtej waty. Całe życie kochała wojskowych, za dziarską postawę, za refleks, za błyszczące buty i równie błyszczące oczy, ale ani razu nie udało jej się przymierzyć wojskowej czapki. Jakoś nie było okazji. Jej mistyczne iluminacje, wydestylowane z biedy i wstydliwości, pewnie wyniosłyby ją na ołtarze, gdyby nie to, że w Związku Radzieckim świętość praktykował potajemnie a rutynowo każdy prawdziwy partyjniak, wyposażony tym samym w jeszcze jeden, oprócz legitymacji par- tyjnej, dokument, poświadczający bogoojczyźnianą postawę i głęboko schowany w zakamarkach organizmu na wypadek niespodziewanego Zmartwychwstania. Żyje! Ale gnije! W zakładach mięsnych inteligenci wstrzyknęli w parówki strychninę. Cichutko przygrywał im Haydn. - Czyja to muzyka? Udawała głuchoniemą. - Charakter pisma masz jakiś za czytelny, mało kulturalny - powiedzieli inteligenci. - To kobiecy charakter - odparła chytrze matka. - Brawo! - Paweł pogłaskał ją po głowie. Wszystko w niej roztajało i pociekło. I mocno trzepnęło nią, jak na wozie. - W fabryce tkackiej - opowiadał Paweł - wykłuli dziewczynom oczy, a potem ponastawiali komputerów. - Zamiast oczu? - nasrożył się stary robotnik Pietrow i, skrępowany wrodzoną tępotą, wbił łagodne spojrzenie w towarzysza. - Nie oczu, tylko kobiet, ty kretynie! - nieco przesadnie naskoczył na niego syn. Tak naprawdę uważał Pietrowa za gieroja, ale nic nie dawał po sobie poznać i kpił. Matce bardzo się to spodobało, też zaczęła pohukiwać na Pietrowa, a Pietrow cały zadowolony, tylko się uśmiechał. Dobry był z niego człowiek. - A po kołchozach niektóre agronomy wbijają na pal wszystkich, co nie skończyli siódmej klasy podstawówki- powiedział Pietrow. - Skąd wziąłeś te dane? - zapytał Paweł. Pietrow uśmiechnął się przebiegle, ale nie odpowiedział. Pod okiem miał niewielką brodawkę. Pewnie powinna go szpecić, ale nie szpeciła. Matka zaczęła udawać świnię, nieźle jej to wychodziło, i truchcikiem pognała do zakładów mięsnych. Rzeźnicy w brudnych białych fartuchach dzielnie stali na straży kiełbasianej fortecy. Matka podniosła z ziemi sztandar i poszła przejść przez przejście. - Co tam masz za sztandar? - zapytał stróż, zdjęty współczuciem dla wszelkiego stworzenia. - Przechodni - powiedziała matka. - To przechodź - powiedział stróż w randze majora rezerwy. Bezwąse bydło bezczelnie odbezpieczało bomby na ulicach, paliło to, co po francusku nazywa się poubelle, i biło Bogu ducha winnych robotników. Matka poszła wyparzyć się w łaźni. - Idź na grób. - Amen. Niech ojcu ziemia lekką będzie. Ziemniaki. I matka hyc, do kuchni po ziemniaki. - Trzeba by oznaczyć zaminowane parówki krzyżykami - kombinował Paweł. - Ołówkiem chemicznym, żeby się nie starło - radził Pietrow. Matka wspomniała młodość i wpadła w melancholię. Mironow, kapitan miejscowej milicji, też był jednak tajniakiem, tajniakiem inteligentów. Niedojrzałe robotnice z fabryki tkackiej, o wzgórkach łonowych gęsto zarośniętych po kolana, sączyły krzywe uśmiechy, kiedy matka skromnie dochodziła. - One na nas patrzą! - szeptała zawstydzona matka. Wtedy Jegor vel Paweł zaczął siec wszystkich jak leci rozparzoną brzozową miotełką; matka skoczyła zasłaniać i pośliznęła się, a Jegor jak sęp, a matka zdumiona, że jej tak nie wstyd, i nawet na odwrót, dobrze i wesoło, że patrzą, i w końcu pojęła, że żyła niewłaściwie. - Pytanie na rozgrzewkę. Kto winien: Stalin czy Lenin? - Komunizm mówi matka. - Przechodzisz - ucieszył się inteligent. Matce znudziło się stawiać krzyżyki na parówkach, teraz je cięgiem jadła, żeby się tylko ludzie nie potruli. Ciut czasem dławiły, ale cierpliwie jadła. I nawet nie wiedziała, że jest już męczennicą i że odtąd zasiada w ruskim panteonie. - Ciężko być teraz Rosjaninem, oj, ciężko - westchnęła opchana parówkami matka. Na ścianie ta sama, co na cmentarzu, tylko powiększona. Matka czekała na sen, ale sen już się nie powtórzył, i zresztą tamten był buddystą, a potem zwinęli go do woja. I wzięło ją, wzięło wątpiami, cyckami i brzuchem, i nogami, i wreszcie dupą ją wzięło. A Jegor mknął wiosenną drogą, machając skrzydłami: - Patrz, matko! Zycie jest piękne! Matko, matko, puść mnie! Puściła. - I to jest myśl - pochwalił Jegor. - Kto tam? - warknęła. Nikt nie odpowiedział. - Otwieraj, stara - dobiegł znajomy głos. Inteligenci wstrzykiwali do parówek strychninę, a ludzie jedli, bo żołądki mieli mocniejsze niż strychnina. Sen już się nie powtórzył. Matka zwabiła syna na Zaduszki. - Całkiem się zapuściłeś. - Jak to w konspiracji - surowo zażartował syn. - Ninka nie przyjdzie. Ona cię nienawidzi - powiedział złym głosem. Nad ranem matka miała widzenie: w murach zakładów mięsnych inteligenci opryskali parówki strychniną, żeby wymordować wszystkich prawdziwych Rosjan. Matka zmieniła się w świnię i truchtem na policję! W zakładach mięsnych tam i siam walało się mięso, niektóre kawałki ewidentnie ludzkie. W sztabie Ignatiewa wszyscy lecieli na pysk. Ubierali noworoczną choinkę. Kiedy Jegor się upił, matka zarzuciła go sobie na ramię, odniosła do sypialni i niecierpliwie, choć bez specjalnego pośpiechu, rozebrała. Pijany Pietrow zasnął na krześle. Matka też zdjęła ubranie i wspomniała ojca: jakże mu tam, pod ziemią, pewnie też nielekko? Trzeba by wyszorować, mlasnęła, nagrobek. Matka zaczęła ssać pierś syna. Chuj podniósł się powoli. Wówczas zaczęła ssać chuja. Chuj rozrósł się na cały Kosmos. Wówczas matka wlazła na syna i ostrożnie wywró- ciła cała pizdę na nice. Z kącika ust syna ciekła słodka ślina. Syn mruczał jakąś starą postępową pieśń. Matka drapieżnie podtarła się skrajem prześcieradła i rozwaliła, rozrzuciła zadowolone nogi. Wkrótce syn się obudził, kompletnie pijany, zobaczył matkę i zaraz wszystko zrozumiał, i zaczął robić jej wyrzuty. Pawła interesowały szczegóły. Matka szczerze odpowiedziała na wszystkie jego pytania. Przyznała, że żyła niewłaściwie, przez ojca. Nieboszczyk ojciec, westchnęła, nazbyt już szastał jajami. Syn zaproponował, żeby zmienili temat, porozmawiali o sytuacji w przemyśle spożyw- czym. Matka z pizdą na wierzchu żywo podjęła kwestię. - Na wsi półanalfabetów wbijają teraz na pal - poskarżyła się matka. - Wiem - rzucił złowrogo Piotr. - Pomścij ich, synku, proszę - poprosiła matka. Pomyślała, że przecież po tylu latach wreszcie może spokojnie zabić syna pod pozorem szalejącej wkoło wojny. Trochę się bała zabijać. Krępowała się widać, jak to wstydliwa dziewczyna. Owinęła ołówek chemiczny watą, no i proszę. Nigdy nikomu nie opowiadała i wreszcie nie wytrzymała, no i proszę. - Jak watą? - osłupiał Jegor. Potem do niego dotarło. Pomyślał i ryknął śmiechem. Ciekawe, ciekawe. Jutro razem pójdziemy na grób. Wyszorujemy płytę wodą z mydłem - powiedziała matka. - Koniecznie - powiedział syn. - A opowiedz, jak żeście z Ninką. Syn był bardzo niezadowolony, kiedy się dowiedział, co robiła z nim matka tamtej nocy, w rocznicę ojca. Zdecydowała się wreszcie. Zaprasza syna w gości na Zaduszki. Siedzą, wspominają, piją do fotografii, tej na ścianie, takiej, jak na grobie, mocno wyretuszowanej, do niepoznania, tylko powiększonej. Kławdia Wasiliewna teoretycznie wyjaśniła teorię terroryzmu. Syn gubił się już w słowach. A Pietrow pogubił się dawno. Matka kładzie syna na łóżku, krzepko łapie go za chuja. A syn rzęzi: - Matka! Co ty robisz? A matka: - Nic nic... Ja tylko trochę... - Co trochę? - pyta syn. Ikona matki zadziera sukienkę, wyciąga cyc: - Masz, ssij, jak ssałeś jak byłeś mały. I syn ssie w smętnej zadumie. A pizdę ma Kławdia Wasiliewna wyłysiałą, doświadczoną życiem. Przewróciła się na plecy. Jebana matka pierdzi głośno a radośnie, ale oboje są tak zachwyceni, że nawet tego nie słyszą. Po niecałych dwu i pól minutach razem dochodzą. Matka ściska ręcznik między nogami i błogo zastyga. Chce zachować w sobie to wszystko. Jak najgłębiej. Na zawsze. I gdzieś z tej najgłębszej głębi wypływa myśl: niewłaściwie przeżyła życie, zmarnowała. Leżą i rozmawiają. Kławdia Wasiliewna skarży się na ojca, ojciec, biedak, nigdy nie był normalny, z chujem jakimś niedorozwiniętym i bez jaj. - Jakże to, matko, bez jaj? - zdumiewa się syn. - A cholera go wie! - warczy Kławdia Wasiliewna. -Jakoś nigdy się nie połapałam, a pytać było przecież wstyd. Nawet specjalnie chodziłam do muzeum popatrzeć, żeby sobie porównać. Jak Hemingway z tym jego, jak mu tam, Fitzgeraldem. - To jak wyście mnie spłodzili, bez jaj? - dziwi się syn. - A jakoś tak... - Może ja nie jestem jego...? - A czyj, jak nie jego? - A co, z nikim innym nie spałaś? - Może raz kiedyś, ale to żadna robota. Tylko grzech. - Opowiedz, jak się z nim rżnęłaś? - Innym razem... - pogłaskała go po główce. I potem matka i syn jeszcze raz, i potem syn zasypia, a matka leży i ni jak nie może się uspokoić. Najpierw nachodzą ją czarne myśli: bo myśli o tym, ile straciła, jakie to rozkosze. Myśli nawet, że zbyt wiele z życia poświęciła partii. A potem marzy, że syn będzie do niej przychodził, dwa razy w tygodniu, i wszystko zostanie w rodzinie, i najważniejsze: nikt się nie przyczepi. A jeszcze potem zaczyna rozumieć, że przecież syn się obudzi, świeżym okiem ogarnie sytuację o poranku, i wtedy, co będzie wtedy? Wtedy prawie doszło do mordobicia. Ale potem ją zgwałcił. Za karę. I dobrze. Zresztą matka zrozumiała to inaczej. I prawie się już pogodzili, tylko syn ciągle jeszcze robił jej wyrzuty, ciągle wyzywał od głupich. Jednak z ciekawości wypytał, jak jej było z ojcem. Matka nie śmiała ukrywać najdrobniejszych szczegółów. Rozpłakała się i opowiedziała mu o swoim śnie. Było mi wstyd. Nie te ideały, i że tak się boi o siebie. Syn przysiągł, że ją rozumie, ale tak być nie może. Syn chciał władzy radzieckiej, ale bez inteligentów. Opowiadał, jak to w kołchozach agronomowie wbijają na pal wszystkich bez skończonej podstawówki. Lud przetrawił całą truciznę, ruski brzuch nie uległ prowokacji. Matka kajała się, ale tylko w duchu, naturalnie. Kiedy syn zasnął, dręczona wyrzutami sumienia zabiła go siekierą, a potem zabiła jeszcze starego Pietrowa i zaniosła inteligentom swoje trofea, dwa trupy. - Jesteście lepsi - powiedziała ze łzami w oczach. -Lepsi, kulturalniejsi i jednak bardziej ludzcy. Wyszło głupio. Matka przypomniała sobie, jak to syn kiedyś chciał być muzułmaninem, ale zamiast tego skonfundowany Pietrow wyciągnął wiązankę goździków zza pazuchy. - To tego - powiedział. - Gratuluję, że tak powiem. Do przedpokoju wszedł Jegoruszka, przywódca miejscowej konspiry. Matka zaczęła ściągać z niego spodnie i coś aż jej jęknęło w wątpiach, kiedy odsłonił się przed nią w całej swojej krasie młody, krzepki chuj. Jego biografia była pospolita. Pełna obaw matka zapytała: - Po co cito? Wzięła go w rękę i z matczyną czułością pieściła, podśpiewując. „Sama to wszystko kiedyś urodziłam”, pomyślała dumnie. Napłynęły wspomnienia. - Opowiedz, jak się rżniesz z Ninką - szeptała mu gorąco do ucha. - Opowiedz, jaką ma cipkę. - Pizda jak pizda - krzywił się Jegor, ale widać było, że cieszy go ta niewymuszona konwersacja. - Biegnij no migiem do zakładów mięsnych i postaw krzyżyki na zatrutych parówkach! Inteligenci stali na bramie, palili słodkie zagraniczne papierosy. Matka chwyciła w dłonie czerwony sztandar i ruszyła. Ołówkiem chemicznym. Inteligenci powitali ją wzgardliwymi spojrzeniami. - I gdzie leziesz? - pytali. - Obciągara, nawet nie siądzie i nie ściągnie gaci! - I skąd wy to wszystko wiecie? - zdumiała się matka i popatrzyła na nich z niejakim szacunkiem. - Ściągaj gacie, ty szmato! - Panowie, z czego ten cytat? Matka nosiła zwykłą tanią bieliznę i jej łono zrobiło się całkiem błękitne. Na milicji kapitan Mironow z uwagą wysłuchał obywatelskiej skargi, ale nie palił się do interwencji. - I czego tak milczycie? - zdumiała się matka. Kapitan Mironow milczał i patrzył w zakratowane okno. Sprawa nie nosiła znamion prawdopodobieństwa. Jak większość ruskich bab swego rocznika, Kławdia Wasiliewna przypominała świnię. - Byli przeciwko nam - powiedziała inteligentom, zrzucając na ziemię stygnące trupy, a potem poszła do zakładów mięsnych i wyznała, że nie znajduje z synem wspólnego języka, bo syn jest świetlaną przyszłością, a przyszłość nie kroi się świetlana. Inteligenci przyjęli ją do swoich szeregów w charakterze towarzysza i dekadentki. Z trupa syna konspiratora mordercy w fartuchach zrobili parówki pierwszego sortu, którymi wytruli lud. Trup Pietrowa poszedł na mortadelę. Przyjaciółki Słuchajcie, opowiem wam pewną historię, pewnie wam się nie spodoba, mi też się w sumie nie podoba, ale co tam, opowiem. Trudno dojść, o co w niej chodzi, może dojdziemy razem. Generalnie myślę, że obie nie miały racji, i nasza, i ta, jak to mówią, ichnia, tylko oczywiście obie były mało typowe, właściwie wręcz odwrotnie, wyjątkowe, do niczego niepodobne, i przez to, w sumie, interesujące, ale tak to już jest, że skrajna indywidualizacja prowadzi w rezultacie do jakiejś jednak typowości, tylko proszę nie mylić ze średnią arytmetyczną. Nie; to, że koniec końców życie rozstawiłoby je po różnych kątach, to same świetnie rozumiały, i nawet nie chciały o tym myśleć: jedna skończy w Ameryce, bo przecież tutaj nie da się tak żyć do końca życia, druga wygodnie osiądzie na naszej rodzimej mieliźnie i będzie jej całkiem całkiem. Ale żeby tak mieszkać w tym samym mieście i wcale się nie spotykać, a jeśli przypadkiem się spotkać, nie wiem, na wernisażu albo na skrzyżowaniu, i stać maska przy masce - nawet samochody mają tej samej marki, o ile Suzie nie wzięła samochodu męża, tego dłuższego - w każdym razie stać tak na czerwonym świetle i nawet do siebie nie pomachać- niemożliwe! I jeśli porównać je w takiej chwili, kiedy siedzą za kierownicą i bębnią palcami, w luźnych, trzepocących na wietrze bluzkach, w apaszkach, są tak bardzo do siebie podobne, przebojowe, rzucające się w oczy kobiety, ta ichnia: brunetka z lekko kręcącymi się włosami, z czystą, jak rosą umytą twarzą i wyskubanymi brwiami (przez co zdaje się krucha, niemal porcelanowa), i nasza: co tu dużo gadać, blondynka, ale bez warkocza, obie wesołe, obie śmieszki, obie silne i, powiedziałbym nawet, rasowe, chociaż nasza jednak nieco grubszej kości, bardziej posągowa. Widziałem ją kiedyś w nocnej koszuli, na letnisku, zeszła zgasić światło, a ja siedziałem pod lampą, czytałem amerykański magazyn, aktualny, od Suzie oczywiście, więc zobaczyłem ją i od razu pomyśla- łem: gdyby tak ubrać posąg w koszulę nocną, wszystko by się zgadzało: posąg w koszuli nocnej. Spiżowa pierś rozrywa cienką bawełnę, spiżowe biodro faluje, a ona schodzi po schodach i patrzy na mnie pytająco, zaczytałem się, już dawno posłała mi w gabinecie świętej pamięci męża, pośród jego fotografii, przyjaźnimy się bez żadnych niedomówień, ale noc to mało bezpieczna pora, nie jestem ślepy, widzę przecież, jak duszno, jak ciasno jej w tej koszuli, chce się jej pić, zaschło jej w ustach, męczył ją koszmar, znowu stypa w restauracji, smakowity zapach kurczaków i befsztyków, trumna na stole, za którym się z nim poznałem, ale tym razem chyba - sama nie wie, jak to wyjaśnić - jest jakaś nadzieja, a dookoła wcinają jakby nigdy nic, więc ona również wypija duszkiem kieliszek białego wina, oblizuje wargi, patrzy na mnie, tej nocy jestem jej jedynym obrońcą, wszystko jedno, co będzie jutro, goście wznoszą toasty za wieczny odpoczynek, a w kącie siedzi przy stoliku grupka poważnych, barczystych facetów, wzięli flaszkę wódki na pięciu, chyba faktycznie są w grobowym nastroju, jednemu z nich ciut wystaje z kieszeni antenka, piją, ale nie stukają się szkłem, Suzie robi się niedobrze, Amerykanka uważa, że taka stypa jest nieprzyzwoita, pierwszy raz w życiu przychodzi jej do głowy, że pogrzeb bez Boga to w sumie żaden pogrzeb, mówi właśnie coś w tym rodzaju mężowi, wysokiemu, eleganckiemu, niegdysiejszemu literaturoznawcy, który pod presją wolnego rynku zmienił fach z literatury na handel futrami, mąż przytakuje Suzie, ale widać, że ciekawość zagłusza w nim metafizyczny niepokój, więc uważnie rozgląda się po sali, na twarzy ma wypisany szacunek dla miejscowych obyczajów, skoro jedzą, pewnie tak należy, eks literaturoznawca ma w sobie coś z Mikłucho Makłaja, zatrzymuje pełne sympatii spojrzenie na tych pięciu, flaszkę rozpili już i schowali za nogę stołu, antenkę też schowali, zaraz się zacznie. Teraz ona: skubie łańcuszek, wyciąga zza dekoltu złoty krzyżyk, wiem, że jest gorący, patrzymy na siebie, jakbyśmy widzieli się po raz pierwszy, jakbyśmy się do siebie przymierzali, ale w chwili, kiedy przymiarka powinna dać wreszcie jakiś efekt, tchórzliwie spuszczam wzrok. Po stypie Suzie zostaje u Lizy na noc. Zdejmuje Lizie z nóg czarne żałobne pantofelki, widzi opuchnięte stopy, widzi pęcherze na piętach. Obtarły... Suzie lekko kręci się w głowie od zapachu nóg Lizy. Liza płacze. Zycie się skończyło. Nikomu już nie jest potrzebna. Stypa to ostatnie przyjęcie, na które przyszli do jej domu ci wszyscy ciekawi ludzie. Liza płacze. Żal jej siebie i żal zmarłego męża. Ale Suzie wie, jak ją pocieszyć. Suzie nauczyła się tego w koledżu, miała wtedy szesnaście lat. Amerykanki często się w ten sposób pocieszają. Suzie podnosi stopę Lizy, bierze do ust jej wielki palec i zaczyna go ssać. Mnę w dłoniach amerykański magazyn. Bezgranicznie i absolutnie szanuję męża Lizy. Liza ma wszelkie powody, żeby mną pogardzać. Nasze stosunki nie rozluźnią się, ale już nigdy nie będą tak serdeczne. Nigdy więcej nie poklepie mnie już po głowie, tak sobie, po przyjacielsku. Nigdy już nie podzieli się ze mną snami; ma przecież Suzie. Królewskim ruchem obraca się i wchodzi po wąskich schodach: patrzę z dołu, jak materiał znów się napina, chciałbym porównać jej pośladki dłuta Maillola do nieubłaganie pracujących szczęk obżartucha, i widzę jej antyczną główkę i robotniczo chłopskie stopy, żywcem z pomnika Muchinej - trzy wielkie epoki rzeźby, splecione w jedną, powoli odchodzą po schodach, na górę, na zawsze. Suzie była slawistką. Poza tym pisała wiersze i drukowała je w pismach w rodzaju „Paris Revue”, „Poetry Now” czy „Newport Revue”. W odstępie ośmiu lat wydała dwa cieniutkie tomiki o trudno przetłumaczalnych tytułach w mikroskopijnym wydawnictwie, nazwanym wersem z wiersza jakiegoś angielskiego poety, Suzie nie bardzo pamięta już, jakiego. Piękny papier verge, uroczy zapach świeżych kartek. Suzie pragnęła połączyć poezję ze slawistyką. Na przykład jeden wiersz, od razu się domyśliłem, był o arbuzie, konsumowanym przez Gurowa po - cytuję poetkę - konsumpcji pani z pieskiem. Niestety, pozostałe teksty, okraszone wyrafinowanym humorem wpadającym raczej w halucynacje, traktowały o całkiem nierosyjskich tematach w rodzaju kobiecego buntu i nienawiści do męża. Był tam również zabawny poemat prozą o oku- tanych w pledy staruszkach, zerkających z szezlongów na młodziutkie zakonnice, które w podkasanych habitach biegają sobie po plaży nad oceanem; dalej wierszo Bachtinie - okazuje się, że Bachtin podczas drugiej wojny światowej puścił z dymem, tj. zużył na opał kompletny rękopis swojej książki o niemieckiej powieści XVIII wieku. Więc znowu rosyjski temat. Między wiersze trafiła również poezja „znaleziona” - pieczołowicie przepisane w całości teksty reklam jakichś proszków do prania i kremów do golenia nóg. Naturalnie Suzie goliła nogi. Wzorem Suzie jej rosyjska przyjaciółka Liza też kiedyś wzięła i ogoliła nogi, ale potem znowu przestała golić, sam już nie wiem, szczerze mówiąc, dlaczego. Pośród „znalezionych” wierszy z radością odnalazłem angielski przekład nadruku z paczek gruzińskiej herbaty: „Herbata jest zdrowa” itd. Podobała mi się poezja Suzie. Zrozumiałem, że jej wiersze wypływają wprost z życia, kiedy okazało się, że nienawiść do męża, lejtmotyw cyklu „Ekstaza i bunt świętej Teresy” miała realnego adresata, a mianowicie pierwszego męża Suzie, według jej zwierzeń prostaka i pe- danta, który również był literaturoznawcą i specjalistą od literatury niemieckiej. Sam nie wiem, czemu tak bawi mnie myśl o tym, że napisał i wydał dzieło o niemieckiej powieści XVIII wieku, to, które Bachtin zużył na rozpałkę; Suzie nawet nie skomentowała mojej hipotezy. Pokłóciła się z germanistą, wyjechała na stypendium do Moskwy, na bity rok akademicki, i szybko pocieszyła się przedstawicielem handlowym amerykańskiej kompanii skupującej grube rosyjskie futra. Zarówno ona, jaki on, on szczególnie, w swoich norkach i gronostajach, stanowili najcenniejsze matrymonialne kadry radzieckiej stolicy, ale oboje, wstrętni egoiści, nie uszczęśliwili nikogo poza sobą nawzajem. Pamiętam ich jeszcze w subtelnej roli zakochanych: zarekomendowani przez Lizę zjawili się u mnie równo o północy. Przestałem już na nich czekać. Urażeni, jadowicie klnąc pod nosem, zjedliśmy z żoną pół szarlotki, specjalnie upieczonej na okoliczność tak miłej znajomości. Siedziałem w wannie, kiedy rozległ się dzwonek. Przynieśli trzy butelki francuskiego szampana i jakieś świeże owoce z Ameryki Łacińskiej, które zalały cały pokój zapachem leśnych poziomek. Podczas rozmowy trzymali się za ręce i splatali palce. Po śmierci męża Liza wróciła do przekładów. Przetłumaczyła kałmucki kryminał. Pewien Kałmuk ukradł kołchozowe arbuzy, poszedł na rynek i zaczął je sprzedawać jako własne. Niby głupstwo, a w rezultacie trzy trupy: główny księgowy kołchozu, weterynarz i jeszcze jakiś dwunastoletni pionier na dokładkę. Od pogrzebu minęło półtora roku. Męża Lizy żegnano w restauracji Związku Literatów. Tyle, że nie w dużej auli: za uczciwie obstawał przy swoich poglądach; a w małej jakoś im było głupio. Więc w restauracji. Zestawili stoły i krzesła, przewietrzyli, wygłosili mowy. Potem wynieśli trumnę. I naprawdę pachniało kurczakami i befsztykami, i naprawdę trumna stała na tym samym stole, przy którym się poznaliśmy. Śmiejąc się powiedział, że w oczach takiego młodego człowieka jak ja pewnie jest mastodontem. Powiedziałem, że marzę, żeby napisać o nim obszerny artykuł. We śnie Lizy stoły nie były zestawione, ludzie jedli i pili, a trumna z ciałem jej męża, na osobnym stole, wyglądała jak wykwintna potrawa, przybrana mnóstwem zieleniny. Stojąc przed trumną, Steve przypomniał sobie, jak całkiem niedawno poszli w czwórkę do kina w Sokolnikach na gruzińską komedię liryczną. W kinie był tłum, mężczyźni i kobiety siedzieli w ciężkich płaszczach na niewygodnych skrzypiących krzesłach, trzymali czapki na kolanach. Steve kochał Rosjan, chociaż bynajmniej nie ślepo. Wymyślił im nową nazwę: naród nieszczotkowanych zębów i butów, ale jakoś nie mógł powiedzieć o tym Suzie. Okazało się, że połowa z naszych czterech miejsc w siódmym rzędzie była zajęta. Siedział tam sobie radziecki major w towarzystwie jędzowatej małżonki. Steve nieźle mówi po rosyjsku. Prosi majora, żeby ten pokazał bilety. Ani mi się śni, odpowiada mało uprzejmie major. Mąż Lizy, teraz taki blady, w kostnicy wydali Lizie trumnę z rumianym mężem, miał przypudrowane policzki, Liza rozpaczliwie pisnęła: - Boże, jak go wysmarowali! -wszystkim zrobiło się nieswojo - trumnę dokądś wynie- siono - męża oddali bladego - a wtedy, w kinie, twarz nabiegła mu krwią, i ryknął: - To nasze miejsca! - Major powiedział: - Taa, powrzeszcz pan sobie... - Mąż Lizy poszedł po bileterkę. Tymczasem Steve tłumaczył majorowi: - Niepotrzebnie się pan denerwuje. Major powiedział: - A kim pan niby jest, żeby mnie pouczać? Steve powiedział: - Jestem amerykańskim handlowcem. Major zarechotał. A jego żona w trakcie tej sceny nawet nie odwróciła głowy w stronę Steve’a. Steve stracił rezon. Wówczas Suzie powiedziała: -O, proszę - i pokazała swój niebieski amerykański paszport. I major z miejsca przestał rechotać. Suzie lubiła włoską kuchnię i świetnie gotowała. Kiedyś poczęstowała mnie i Lizę lasagnią i piemonckim winem. Steve puścił na wideo film fabularny o akademiku, jak mu tam było, Sacharowie. Sacharow przez cały film wpadał na jakieś biało czerwone szlabany, za które naj- pierw go przepuszczali, a potem przestali, i machał własnoręcznie malowanymi transparentami, które zaraz wyrywali muz rąk milicjanci w jaskrawoniebieskich, skąd oni wzięli taki kolor, płaszczach. Obśmialiśmy się jak norki. Na deser Suzie serwuje nam domowej roboty lody. Suzie czule spogląda na Lizę. Steve pali cygaro. Przed domem milicjant ochraniający zagranicznych gości patrzy na nas wilkiem, zaraz rzuci się i rozerwie na kawałki. Steve odgania go i odprowadza nas do taksówki. Boję się ich, mówi Liza, teraz jestem tylko wdową, czyli nikim. Liza stuka na maszynie swój przekład kałmuckiego kryminału, ale myślami jest daleko od kłopotów dzielnego oficera śledczego. Myśli o śnie, który śniła. Sprzed domu dolatuje warkot samochodu. To Suzie! Liza energicznie odsuwa maszynę i jak mała dziewczynka biegnie otworzyć przyjaciółce bramę. Jest jeszcze jesień, ale Suzie ubrała się już zimowo, różowe policzki, całuje Lizę w kącik ust. Sprężystym krokiem, z rękami w kieszeniach kożuszków, przyjaciółki wdrapują się na wysoką nadrzeczną skarpę. Tam wita je wiatr i rosyjski pejzaż. Liza opowiada przyjaciółce swój sen. Stoi przed trumną i nie wiedzieć czemu oczekuje jakiejś szczęśliwej odmiany losu. Inaczej mówiąc podejrzewa, że wszystko to tylko maskarada. -Czekaj! - przerywa jej Suzie. - Co się stało? - pyta zdumiona Liza. - Chyba ktoś nas śledzi. - Kto? Gdzie? - Liza jest przerażona. Niepewnie rozgląda się wokół. Jakieś trzydzieści metrów za nimi skrada się niski mężczyzna w starej czapce uszance i długim płaszczu nieokreślonej barwy. W ustach błyszczy mu żelazny ząb. -Chodźmy szybciej! - mówi Liza. Prawie biegną. Po jakimś czasie obraca się Suzie. Prześladowca nadal jest tuż za nimi. Lizę łapie zadyszka. - Śledzi nas od samego domu - mówi Suzie. - To czemu nic mi wcześniej nie powiedziałaś? -dziwi się Liza. - Chciałam się upewnić - odpowiada Suzie. Lizie imponuje zimna krew amerykańskiej kobiety. Sama aż trzęsie się w środku. Marzy o valium. Przyjaciółki zbiegają ze skarpy. Teraz maszerują po mokrym nadbrzeżnym piasku. Latem jest tu plaża ośrodka wypoczynkowego związków branży spożywczej. Kawałek dalej przystań. Na brzegu leży przewrócona na grzbiet stara łódka ratownicza. Facet wciąż idzie za nimi. Cały czas poprawia spadającą na oczy uszankę. - Już nie mogę! - szepce Liza. Nie dba o formę jak Suzie. W końcu jest pomnikiem. - Wiesz co - postanawia Suzie - odwracamy się i idziemy wprost na niego. - A jak strzeli? - mówi przerażona Liza. - Wszystko jedno, i tak zapędził nas w kozi róg - odpowiada Suzie. Faktycznie, przed nimi są już tylko gęste krzaki. Kobiety dzielnie odwracają się. Na ich twarzach widać mieszaninę nienawiści, strachu i błagania. W lekkich kożuszkach, mocno trzymając się za ręce, idą wprost na wroga. Wróg zatrzymuje się, ręce w kieszeniach płaszcza. Stoi, głowa lekko przechylona na bok, czeka. Nagle energicznie rozchyla poły płaszcza. Wypina brzuch i strzela w oszołomione przyjaciółki białymi glutami. Suzie i Liza, wciąż trzymając się za ręce, wybuchają mu śmiechem prosto w twarz i zaraz czują ogromną ulgę. Rosyjski facet jest wyraźnie urażony taką reakcją. Grozi pięścią, szczerzy zęby, pospiesznie zapina płaszcz i ucieka z pola walki. W drodze powrotnej Suzie opowiada, że w Stanach jest taki c h całe mnóstwo. Chodzą i proszą: no, popatrz na mnie. No, bardzo cię proszę. Nic więcej od ciebie nie chcę. Czasami patrzę, z czysto humanitarnych względów. Liza śmieje się, ale Suzie, poważnie zaangażowana w obronę praw człowieka, tylko wzdycha. Nie rozumie, jak Rosjanie mogą śmiać się z kalek, Czukczów, Chińczyków i debilów. Niekiedy wydaje jej się, że Rosjanie są jednak trochę nieludzcy, ale nie zwierza się z tego mężowi. W domu przyjaciółki włażą do małżeńskiego łoża, żeby ogrzać zlodowaciałe stopy, i do samego wieczora piją kawę z koniakiem i jedzą czekoladki. Pod wieczór całe pyszczki mają wymazane czekoladą. W nocy Liza obudziła się, jak od uderzenia. Przypomniała sobie, gdzie widziała tego faceta. Że też dopiero teraz! Budzi Suzie. Ta mruczy coś słodko przez sen. -Suzie! Obudź się! - potrząsa nią przyjaciółka. - Ten facet, słuchaj, już wiem! Suzie, obudź się! To najniższy z tych pięciu, którzy tam siedzieli, w kącie, to właśnie jemu sterczała z kieszeni antenka. Suzie budzi się w końcu, Liza nadal nią potrząsa, sama też cała się trzęsie.- Suzie! On nas śledził! Już po nas! To wcale nie było śmieszne! - Suzie nie chce się wierzyć. Suzie krzyczy na Lizę. - Nie! - krzyczy. - Nie, nie wierzę! -Liza wpada w histerię. Suzie policzkuje przyjaciółkę: rraz! rraz! Liza, zamiast się uspokoić, wpada w szał. Zaczyna dusić Suzie. Liza ma silne dłonie. Suzie walczy. Dwa wielkie kobiece ciała, rosyjskie i amerykańskie, splatają się, kotłują i ociekają potem. Suzie spędziła lato na plaży w Puerto Rico, Liza wypoczywała w Picundzie. Dwa opalone ciała z cieniutkimi paskami na biodrach. Pot bryzga z ciemnych twarzy. W końcu Suzie wyślizguje się i ucieka. Spogląda w wielkie lustro. Liza płacze w porwanej pościeli. Suzie ma ślady na szyi. Takie same, jak po pocałunkach Steve’a, kiedy byli jeszcze zakochaną parą, kiedy o północy przyjechali do mnie z szampanem i owocami, pachnącymi poziomką. Suzie poprawia włosy i nie bardzo już wie, co dalej. Na czole Lizy krwawią trzy szramy po paznokciach Suzie. Liza pochlipuje i mówi: -Wiem... Wszystko wiem... Ty też dla nich pracujesz! Trzeba znać Suzie. Wychowana w liberalnych tradycjach, ukształtowana przez lata sześćdziesiąte, uwielbiała długowłosych dezerterów z Wietnamu. Tak jak Steve, nienawidzi amerykańskiego establishmentu. Steve może spokojnie rozmawiać o wszystkim, z wyjątkiem polityki USA. Przy polityce robi się nerwowy, mówi twardo i ostro. Z jakim obrzydzeniem Suzie przestępowała próg amerykańskiej ambasady przy ulicy Czajkowskiego! Wkraczała w atmosferę fałszu, pseudodemokracji, obłudnych uśmiechów. Suzie jest wolnym ptakiem. Nie zniesie takie- go poniżenia. Suzie wkłada dżinsy wprost na gołe ciało, chwyta z wieszaka kożuszek i wybiega na dwór. Słychać, jak odpala silnik samochodu. Wycieraczki suną po szybie. Suzie wbija wzrok w pustą, mokrą szosę. Podmoskiewski pejzaż spowijają ciemności i mgła. Suzie ma twarz wymazaną czekoladą, łzami 1 krwią. Liza siedzi w restauracji, w sali, gdzie kiedyś urządzali stypę po jej mężu. Przysięgała, że więcej tu nie przyjdzie, ale potem jakoś zapomniała. Mijam jej stolik. Wita mnie z uśmiechem, tylko trochę oschle. Najwyraźniej nie chce, żebym do niej podchodził. Nie jest sama. Obok niej siedzi artysta Tatarinow, nieostatni, jak mówią, dupek w Mosfilmie. Liza opowiada mu swój stary sen, związany z tą restauracją. - I nagle, wyobraź sobie, on siada w tej trumnie. Wtedy zrozumiałam, że nigdy tak do końca nie wierzyłam, że umarł. - To bardzo symboliczne - mówi Tatarinow. Wstaje, otrzepuje się z goździków, podchodzi do mnie, podaje rękę. Powiem ci coś w zaufaniu, jakoś boję się jej dotknąć, mam wrażenie, że jest zimna, zimna jak żaba. Ale nie, dłoń ma jednak ciepłą, żywą! - A co na to tych pięciu w kącie? - Diabli wiedzą - mówi. - Nie zwróciłam uwagi. Pamiętam tylko, że wszyscy wokół biją brawo... - Tamci pewnie klaskali najgłośniej - śmieje się artysta Tatarinow. - Dlaczego? - pyta Liza. - No dlatego...- odpowiada tajemniczo Tatarinow. - Nie poczekaj, dlaczego? - Właśnie dlatego... - znów śmieje się tępawymi oczami Tatarinow. Liza przygryza wargi. Zaraz da mu w pysk. Mówi: - Dlaczego stypa była wtedy tutaj, a nie w dużej auli? - Ba, konspiracja - odpowiada z miejsca Tatarinow. - A, przestań - Liza wyciąga łańcuszek z krzyżykiem, obraca go w palcach. - Przecież nic takiego nie powiedziałem - tłumaczy się Tatarinow. - Tylko jak wyjeżdżał za granicę... Okazjonalny informator, tak ich nazywali... - Patrz, patrz, gorące kołacze! - woła Liza. Środkiem sali idzie kelner Edik z półmiskiem gorących kołaczy. W swoim przestronnym mieszkaniu na Prospekcie Kutuzowa Suzie pakuje ubrania do otwartych waliz. Najpierw swoje, potem, z wyraźnym obrzydzeniem, swetry i koszule Steve’a. Steve przed tygodniem wyjechał na aukcję futer do Helsinek. Tam oficjalnie poinformowano go, że władza radziecka nie chce go więcej widzieć w naszym kraju. Steve natychmiast zadzwonił do Moskwy, do Suzje. Powiedział, że nic takiego nie zrobił, że wysłał już protest do agencji United Press. Steve był zdenerwowany. Suzie wysłuchała go w milczeniu. Przed odlotem z Moskwy zadzwoniła do mnie. Spotkaliśmy się na Patriarszych Prudach. Ludzie oglądali się za nią. Była bardzo piękna. - Nie - powiedziała - nie do Nowego Jorku. Spróbuję zaczepić się na jakiejś spokojnej uczelni. Nie wiem, co z tego wyjdzie. Slawiści nie mają w Ameryce lekko. Na pożegnanie podarowała mi kosztowny kaszmirowy szalik. Kpiarsko zaglądam w jej smutne szare oczy: - Nie chce ci się wyjeżdżać? - Uśmiecha się. Mam ochotę krzyknąć: - Suzie, nie wyjeżdżaj! - Wszyscy na nas patrzą. Kochałem Suzie. Kieszonkowa apokalipsa Lubię pracować w nocy, jak Stalin. W ostatnich podrygach młodości siedzę i piszę. Mdli mnie. Szczękam zębami. Zawijam się w koc i cały nastroszony, walcząc z zawrotami głowy, skrobię piórem. Moim rówieśniczkom obwisły już piersi. Nad ranem odpuszczam sobie mycie zębów. W łazience jeszcze paskudniej kręci mi się w głowie. Kolorowe ręczniki rozlatują się na wszystkie strony. Pasta do zębów wywołuje reakcję wymiotną. Ale najgorzej znoszę mosty i tunele. Boję się zemdleć, stracić świadomość, ale to tylko pół problemu, wstyd tak przy ludziach, na ulicy. Drążę ten strach i odkrywam coś jeszcze: trumna w cerkwi na Nowokuźnieckiej, i w niej niepodobny do siebie, spuchnięty, jak wtłoczony za grubą szybę akwarium, znajomy trup. Ofiara miejskiej spiekoty i obosiecznie niebezpiecznych namiętności. Nie jestem przygotowany na taki transport. Ta autopsychoanalityczna konstatacja nie przynosi mi ulgi, ale wywołuje smętne rozczulenie samym procesem życia. Sceptycyzm, szepcę, to przecież patologiczna forma czujności. I znowu: ani uśmiechu, ani ulgi. Słowa straciły moc. Proszę o rozpatrzenie mojej skargi. W ostatnich podrygach młodości dociera do mnie, że Rosja wcale nie jest w tak znów fatalnej formie i parszywym stanie, i marzę, i żywię nadzieję, że kiedyś, w przyszłości, że niewykorzystany dotąd potencjał, że w ogóle. Mój Biriukow myśli podobnie. Tyle, że kiedyś był znacznie bardziej radykalny ode mnie, zanim to wszystko się stało, czyli bardziej czaadajewowski niż Czaadajew. Niepokoi mnie tak ostre stawianie kwestii imperializmu. Boję się tego, że - nawet kiedy odwiedzam polskie miasto Danzig, w przeciągu wiadomego korytarza - nie chcę za nie zabijać. Jeszcze gorzej jest ze mną tutejszym. Myślę o Puszkinie i o tym, co by napisał, gdyby car nie cenzurował jego dzieł, i dochodzę do wniosku, że pewnie nic dobrego. Po paru wierszach, niezbyt zresztą błyskotliwych intelektualnie, pewnie zakleszczyłby się w formie, którą przewidziała dla niego epoka. Ale teraz wszystko jest inne. Wchodzą dziewczyny. Ogolone głowy. Nie, po prostu noszą krótkie włosy. Uśmiechają się, spoglądając na martwego Biriukowa. Finał: w gazetach notki o samobójstwie. Fotografia zapłakanej żony Marty. Może lepiej nazwijmy ją Krystyną. Zapłakana Krystyna. Uczciwy dziennikarz robi wywiad. Uczciwy dziennikarz mówi, że nie wierzy w samobójstwo, otwarcie sugeruje, chociaż nie podważa oryginalności podpisu. Został porwany! Ale kto go porwał? Przepowiedział rozpad. Zapłacił za to życiem. Wymięty Josif opowiada, jak siedzieli na werandzie. Krystyna wyjdzie za mąż za uczciwego dziennikarza. - Dajcie mi się zorientować w sytuacji! - Myślałby kto, że tam się nie zorientowałeś! - Przysięgam, nie... Oczywiście nie wierzą. A on nie kłamie. I tak będzie już zawsze. - Jak się pan czuje? Proszę wybaczyć, byliśmy nieco brutalni. Każdy ma swoją Moskwę, Moskwy roją się jak wiosny i jak gwiazdy, i nagle Biriukow wkracza w normalne życie, i wszystko jest w porządku, i nie może znaleźć sobie miejsca, bo przecież tak kompletnie bez sensu zaprzepaścił lata, dziesięciolecia, i wszystko się zawaliło: wprost na jego głowę. Trafia do swojej Moskwy, i łzy! rzewne łzy! - nigdy nie przypuszczał, że można tak płakać, ale kiedy spaceruje po tym mieście, czyta tabliczki z nazwami ulic, spotyka przyjaciela, który dawno dokądś wyjechał, i nagle przestrzega go przed niebezpieczeństwem - i sam wie, że istnieje jakaś niewidzialna granica, i przekracza tę granicę: jeśli ją przekroczysz, zginiesz - i przekracza tę granicę i wie, że jest już skazany, i zaczynają go śledzić; łapie taksówkę i widzi: śledzą, widzi mordy z tamtego życia i przestaje rozumieć, co się dzieje, czy nowa stolica nagle tak wyblakła, czy może znowu trafił do tamtej, starej. - Najpierw jadę do Petersburga. - Czyli z powrotem? - Raczej byle dalej... I potem morzem. Tak wyjdzie taniej. A ciebie zabiją. - Ale za co?! Nie, niemożliwe, przecież zawsze apelowałem o wyrozumiałość. Ale przecież oni stracili już wszystko... Co wszystko? Owszem, zyskali - wszystko! - No widzisz - powiedział Josif. - Dotarłeś do źródeł. Biriukow tylko machnął ręką i zapytał kierowcę: - Naprawdę było lepiej? - Był burdel, a teraz jest inflacja - powiedział ponuro kierowca. Wtedy przypomniał sobie, że nie ma pieniędzy, tylko stary czerwoniec. Zachód znów się przeliczył. Nie nakarmią nas byle pepsi colą. Jesteśmy ponad to. Poskrobcie Rosjanina, zaraz wylezie Tatar. Nie poskrobali. - Spoczywa na panu wielka odpowiedzialność, i to osobista. Znęcaliście się nad Rosją. Nasi chłopcy was nie lubią. Gotowi są zdusić was jak muchę. Ledwie ich powstrzymuję. Trzeba odpokutować. - Proszę wybaczyć, gdzie się pan tak długo podziewał? - Chorowałem - mówię. - Pewnego dnia... Mniejsza o to, miałem nieprzyjemności. - Wtedy wszyscy mieli nieprzyjemności - powiedział taksówkarz - ale za to... Skrzywił się i spode łba rzucił okiem na kapelusz. Biriukow siedział w kapeluszu, jak ostatni idiota. - Ataki duszności - tłumaczył Biriusow. - Nie mogłem złapać tchu... Rano mnie mdliło, cały dygotałem... Zawroty głowy... Szedł w stronę otwartej bramy szpitala. Żwir chrzęścił pod stopami. Była jesień. Kobiety w niebieskich szlafrokach snuły się po parku. Zona szła obok i wesoło o czymś opowiadała, ciągle opowiadała, przeżywała koniec swojej odysei, przeżywała burzliwie, entuzjastycznie i radośnie. Przypomniał sobie jej niegdysiejsza nerwowość i blask w oczach, i zrobiło mu się smutno. - Mam inne plany. Nigdy nie zajmowałem się polityką. - E tam... Wszystko zależy od tego, co pan chce przez to rozumieć, inaczej mówiąc... - Kochany, tu się wyrywa na świat zdrowe, narodowe odbicie religijne. Dostojewski. Pan, jak rozumiem, nic nie ma przeciwko Dostojewskiemu? Rosja. Oj! Im więcej o niej myślisz, tym mniej czujesz życie. - Mamy wszystko! Wszystko! Tylko jakie ceny! Tankował pan? Wie pan, ile kosztuje litr benzyny? - Pańska żona, Aleksandrze Nikolajewiczu, sypia z tym dziennikarzem, z tym Żydem, co to napisało panu książkę. Czytał pan? Zabawna i szkodliwa, czysto koszerna robota. Aleksander Nikołajewicz zmarszczył brwi. - Ach, pan wybaczy, mierzi pana mój prymitywny anty, że tak powiem, semityzm! Przecież pana zawsze popierali Żydzi. - Nie zawsze - sprostował Biriukow. - Zaraz. A co z krajami bałtyckimi? Josif gwizdnął. - Fiu fiu! - A z Ukrainą? - zaniepokoił się Biriukow. - Z Ukrainą to samo: fiu fiu... Wychodził ze szpitala. Była jesień. Żona poradziła, żeby włożył kapelusz. Zaskoczyła go. - Widzisz, teraz jest moda na brytyjską elegancję, koniec hipisowania - włóż kapelusz, Sasza! - Ale ja nigdy nie nosiłem kapelusza. Wsiada do samochodu. - Skąd ty wzięłaś taki samochód? - Napisałam o tobie książkę. - O mnie? Ty? Nigdy w nią nie wierzył. Przy nim czuła się jak ostatnie beztalencie. - No wiesz, pomógł mi jeden dziennikarz. - Jaki znowu dziennikarz? - Bardzo sympatyczny. -Tak? -A co? - Nie, nic. - Zawsze wiedziałam, że ci wszystko jedno... Ten wieczór spędzimy tylko we dwoje. - A syn? Gdzie nasz syn? - Na obozie. - Na jakim znowu obozie? - Tutaj, pod Moskwą. Bardzo fajny obóz, sportowy. Mały świetnie gra w piłkę nożną. - W piłkę nożną? - To teraz modne. - W piłkę nożną?! Po drodze wstępują do francuskiego sklepu po butelkę białego wina. - A na kolację twoje ulubione danie... - Pielmienie? - Nie - wyjaśnia żona. - Langusty. - Ach tak, langusty! - mówi posłusznie Biriukow. Ona wchodzi do sklepu, on widzi ją przez szybę, widzi regały z winami, widzi, jak ona biega między regałami, więc wyłazi z taksówki i na paluszkach ucieka byle dalej. Znacznie ciekawiej jest podglądać niż patrzeć. Podglądanie jest istotą prawdziwego pisarstwa; patrzenie - pisarstwa dozwolonego. Zresztą nie, niezupełnie. Ona czeka, pisze o nim książkę, na spotkanie z nim pięknie się ubiera, w ogóle chodzący ideał, tyle, że już nie pierwszej młodości, i nogi ciut za grube, a on tylko się krzywi. Kręci mordą. Sukinsyn. Poświęciła mu całe życie, żeby mógł spokojnie pracować, poświęciła mu życie, a on co? No co? Zwykły sukinsyn. W kiosku Biriukow przewertował podejrzaną gazetkę z rosyjskimi literami. Pewien mój znajomy Polak nazywał ruskie litery krzesełkami. Na tych krzesełkach siedzą apostołowie rosyjskiej literatury. Niektóre krzesełka okazały się elektryczne. Idzie dalej, na plac, gdzie zamiast konnego pomnika stoi już konstruktywistyczna bryła niebryła, jakby znajoma ze starych fotografii. A tam na rogu jest księgarnia. W księgarni pustki. Książki na półkach. Patrzy na książki i gorzko płacze. - Widzi pan - powiedział Biriukow - nigdy nie byłem aż takim okcydentalistą, żebym zaraz chciał zmienić kołchoźnika w holenderskiego młynarza. Myślałem o europeizacji kraju jedynie na poziomie przedmiotów, nie pojęć. Jak szybko przywykamy do normalności! Jak szybko przestajemy się dziwić! Zaledwie dwie minuty temu podejrzana gazetka w kiosku na Pałaszowskiej, kilka książek... Teraz nawet się nie obejrzał. Nie, niezupełnie. Szybko i pewnie przywykał, ale jeszcze przez jakiś czas czuł posmak nowości i nawet zachwyt, i zdziwienie: za co myśmy tak koszmarnie cierpieli? Miasto wyległo na ulice. Jakby wcześniej poupychane po mieszkaniach, zabarykadowane, dopiero teraz rozkwitło, wybuchło, jak pod słońcem Południa, i zaśpiewało wesołe, skoczne piosenki. Rosja ze swoimi problemami wszystkim już na amen obrzydła. Kiedyś przyjdzie taka chwila, że rozpłynie się w powietrzu. I wtedy będzie nam żal. Nie, niezupełnie. Ostatecznie cierpieliśmy więcej niż ktokolwiek, czyli- mamy rację. Co więcej, mamy monopol na prawdę. Poza tym cierpienie daje pogodę ducha. Ale cierpieć powinni wyłącznie artyści, a cierpienie jako fundament życia społecznego sprawia, że nasze życie staje się malownicze. Tak więc Moskwa jest już całkiem cywilizowaną stolicą. Tylko ludzie narzekają. I zaraz okazuje się, że żadni z nich Europejczycy. Więc kto? Niemożliwe, żeby byli tacy całkiem znikąd. A właściwie dlaczego niby niemożliwe? Od jakiegoś czasu ciągnie mnie do katolicyzmu. Bronię się przed jego urokami, Krystyno, ale w duchu poszedłem już na szereg ustępstw. Zaczęło się od drobiazgów. Ten kościół w podwórzu wielkiego urzędu tak przypomina Notre Dame, jak, nie wiem - dajcie dowolne porów- nanie, nie chce mi się porównywać - a ja się zastanawiałem, dlaczego Czaadajew jest taki piekielnie oschły? Pisze do Puszkina niby przyjazne listy, a płonie suchym płomieniem. Potem okazało się, że Czaadajew od urodzenia cierpiał na atrofię popędu seksualnego. Jakże ożywiłby się Freud na widok szarookiego pacjenta o szyderczo przygryzionych wargach! Listy Puszkina do Czaadajewa nie są już tak wyrafinowane intelektualnie. Puszkin chwilami pozwala sobie nawet na prymitywne, łopatologiczne tłumaczenie świata. Duchowieństwo jest durne i basta, bo musi nosić brody i nikt nie toleruje go w dobrym towarzystwie. Brzmi dosyć głupio, prawda? Ale na tym właśnie polega siła Puszkina: mógł pozwalać sobie na głupstwa i picie wódki z nianią, która trafiła do szkolnych podręczników ramię w ramię z Pawłem Korczaginem. Ale w Boże Narodzenie poszliśmy do cerkwi, nie, to było na Wielkanoc, święcić chleb i jajka. Zaintrygowały mnie jakieś detale: kobiety bez chustek na głowach i dziewczyny w wysokich (był początek kwietnia i kałuże) butach i w welwetowych spodniach, wpuszczonych w buty, cipolindy z gęstymi, wijącymi się od zdrowia włosami. Pomyślałem: to przystań chorych i nieszczęśliwych, tutaj nie lubią zdrowia, i tylko ciągle pytają, ale zaraz potem nie pamiętają już, o co pytali, bo i tak lepiej wiedzą, co trzeba odpowiadać. I jeszcze spodobało mi się, że siedzą w ławkach i czytają ewangelie, całkiem jak w lektorium. A każda staruszka siedzi osobno, nie w stadzie, i każda staruszka była swego czasu cipolindą z gęstymi lokami i z grzywką, i z przytupem, i nie ma tłumu, nie ma stada, chociaż i tak śmierdzi, ale inaczej, nie od nich, zresztą wcześniej czysto turystycznie też lubiłem akurat te cerkwie, które Napoleon odgrażał się zamknąć w dłoni i za- brać, a na tamte tylko wytrzeszczał oczy, a jeszcze na przykład inny, mniejszego formatu Francuz napisał wyjątkowe świństwa o świętym Bazylim, ale mimo wszystko nie mogłem się zdecydować, nie powiesiłem łacińskiego krzyża bez greckiej bordiury, nie popadłem w katolicyzm, Krystyno. I w ogóle tam, w kościele, była pełna kultura, żadnego napięcia, żadnego progu, jak w rosyjskiej cerkwi. I wreszcie prawosławie to przecież jednak Azja, i Moskwa to też Azja, i my sami też. Więc niby dlaczego ja - moskiewski Azjata - miałbym zostawać katolikiem? - i tak mi przyszło do głowy - nie żeby zaraz jakaś zdrada przodków - nie, nie wiem, co właściwie - ale więcej już tam nie poszedłem. Ale widzę tu pole do uścisków i serdecznych okrzyków z okazji. Ale nie lubię. Nie, katolicyzm jest mi jednak bliższy. A potem uświadamia sobie, że nie nadaje się do działalności społecznej. Musiałby ciągle dbać o dobro narodu. Pomiędzy mną a Czaadajewem jest pewna różnica. Po pierwsze, nie cierpię na zaparcia, w każdym razie jak dotąd, a on cierpiał i wysiedział swój list. Po drugie, mimo wszystko nie jestem aż tak egzaltowanym neurotykiem. Po trzecie, ledwie dostrzegam i z oporami uznaję imma- nentną rolę Boga w losach historii rosyjskiej i nierosyjskiej. Wreszcie zaś nie dotknęła mnie atrofia popędu seksualnego. Ale zawroty głowy zdarzały się nam obu. Mania prześladowcza spadała na mnie jak fala. Paru różnych lekarzy miałoby ze mnie pociechę. W sumie można mi tylko pozazdrościć. Nikomu się nie spodobam. Ani tym, ani tamtym. Trochę jak Czaadajew, ale też przecież dlatego Puszkin nie został Czaadajewem, że jednak był Puszkinem, a nie zwyczajnie mądrym i próżnym człowiekiem bez popędu seksualnego, pacjentem Freuda, którego najlepiej złapać w siatkę i obserwować, dopóki się nie znudzi i nie wywoła nudności. Wszystko to Biriukow bierze na siebie i jak pluskwa pęcznieje krwią. Zbyt późno dociera do niego, że niepotrzebnie pchał się w nie swoje sprawy. I że go zabiją. A zabiją go jak należy, w łaźni. Ugotują we wrzątku. Rosyjskie życie było tak specyficzne, że całe sprowadzało się do tego wymiaru, gdzie nie ma już życia, żadnego życia, tylko fikcja, i nie cieszyła mnie cała ta zmiana, i powolutku popadałem w przerażenie. Chachły pluną nam Krymem w czoło, jak pestką wiśni, i znów będziemy mieli kwitnącą rosyjską sakurę. W każdym razie Biriukowa, jeżeli ktoś nie załapał, zwijają. Wadliwość człowieka jako takiego podzielona przez wady Rosjanina jako człowieka i pomnożona przez nieśmiertelność duszy - o to to, to właśnie nasza ojczyzna, Krystyno! Rozanow dręczył umierającego Strachowa seriami kretyńskich pytań. Strachow głównie milczał, bo umierał na raka dziąseł i nie za bardzo ufał Rozanowowi, ale Rozanow nalegał, więc Strachow całkiem odwrócił się do ściany, ale Rozanow brutalnie szarpnął umierającego Strachowa za ramię i zapytał, jakie ten winszuje sobie epitafium. Strachow bał się, że Rozanow znowu boleśnie go szarpnie, a i bez tego miał już dosyć bólu, więc pomyślał i mówi: - Chciałem być trzeźwy pośród pijanych. Wspaniałe słowa. Rozanow, słysząc je, zapłakał, a Strachow umarł. - Czyli jakie widzi pan wyjście, szanowny Aleksandrze Nikołajewiczu? - Żadnego - odpowiedział drżącym głosem Biriukow. Ugotowali go we wrzątku. Dlaczego go ugotowali? Czytelnik pomyśli, że może dlatego, że rył pod którąś z partii, ale on rył pod obiema, i obie postanowiły wspólnie go ugotować, żeby już przestał i żeby mogły się kurwić w spokoju. Nie, niezupełnie. - Czyli południowa granica pod Kurskiem? - A co, mamy południową granicę pod Kurskiem? - A pan co, niby nie wie? A Biriukow siedział w klinice psychiatrycznej i faktycznie nie wiedział. Nie dlatego siedział w klinice psychiatrycznej, że był wariatem, ale dlatego, że miał kłopoty neurologiczne, i kiedy ogłoszono, że umarł Breżniew, znowu na kilka lat się rozchorował. Cały układ nerwowy wylazł mu na wierzch i wyglądał jak kiszki albo drzewo życia, w którym jest wszystko. I to wszystko wylazło na wierzch. Nerwy miał tak wyostrzone, że przypomniał sobie siebie z najwcześniejszego dzieciństwa, i zrozumiał, że żył skokami i myślał strzępami. Przypomniał sobie, jak rodzice go płodzili, w tamtą środę, rano, bo ojciec wieczorami pracował i rano często spał długo, i kiedy się obudził, spłodzili go, i matka była zaróżowiona o poranku, pamiętał ten jej różowy rumieniec, pamiętał wszystko, i odwieźli go do kliniki psychiatrycznej, ponieważ musiał się leczyć, i najpierw klinika była jak to klinika, nie klinika a gówno, leżał w siedmioosobowej sali, w zaduchu, i pielęgniarki nosiły postrzępione fartuchy, i spod fartuchów zalatywało rybą, i spłodzili go w tamtą środę, wszystko pamiętał i bardzo się rozchorował. - A co pan proponuje? - zapytał Biriukow. Nie wiem, co ze mną zrobią. Czaadajew się bał. Kiedy to wszystko się stało, zakablował Nadieżdina, wszystkich. Puszkin napisał do niego list. Wiaziemski też zachował się nieprzyzwoicie. - Odbudować Rosję w historycznych granicach -brzmiała odpowiedź. Ale pewnego dnia w klinice wszystko się zmieniło: pielęgniarki zdjęły wystrzępione fartuchy i przestały cuchnąć. Zwolniono je. Na ich miejsce przyszły młodziutkie dziewczyny w błękitnych fartuszkach i wielkich przyciemnianych okularach. Przypominały sowy. Biriukowowi było wtedy wszystko jedno. Chciał tylko wiedzieć, co go czeka po śmierci. Pytał kogo popadło i nikt nie potrafił mu sensownie odpowiedzieć. Ale pewnego razu do jego sali przyszedł nowy dyrektor kliniki, Duńczyk Karl Stif - przez f - i powiedział, że wie, co się stanie z Biriukowem po śmierci, a potem mrugnął i zaproponował Biriukowowi sprężystą gumową zabawkę. Biriukow był wściekły i odmówił. Na jakiej bazie odbudować Rosję? Na przekonaniu, że nie da się bez niej żyć? - Nie - powiedział Biriukow - nie chcę lalki. Dajcie mi coś prawdziwego! - Niech pan da spokój! Finlandia świetnie sobie bez nas radzi! - Tylko my jakoś nie chcemy sobie radzić bez niej. A zresztą, pies z Finlandią, będzie dobrze! - Gdyby tak zostać drugo- czy trzecioligowym państwem w rodzaju Francji... - Ciekawe, kto nam uwierzy? Zwabimy w swoje objęcia i zeżremy. Pod wieczór dali mu coś prawdziwego. Mianowicie sympatyczną dziewczynę, i Biriukow zaraz doszedł do wniosku, że na pewno się w nim zakochała. Ale nie była zakochana, od razu mu się zwierzyła, po prostu zarabiała na studia i przydzielili ją Biriukowowi na koszt kliniki, którą tymczasem wykupił Stif, wykupywanie weszło teraz w modę; miasto oblepiły reklamy, wszyscy w końcu wbili się w kożuszki i dżinsy, i ceny podskoczyły, jak temperatura przy zapaleniu płuc, i ludzie zaczęli szemrać. Generalnie ludziom wszystko to wcale a wcale się nie podobało. Wtedy ruszyli po mieszkaniach pryszczaci młodzieńcy z pytaniem: To czego właściwie chcecie? - i przeprowadzono referendum - i dalej nikt nie wiedział, czego właściwie chcą. - Sama idea była dobra i bardzo narodowa. - Tak, bardzo narodowa, ma pan świętą rację - potwierdził Biriukow. - Tylko nieefektywna gospodarczo, i o to się sprawa rozbija. - A dlaczego? - A kto ją tam wie... Nieefektywna i tyle. - A dużo krwi się polało? - delikatnie zagadnął Biriukow. Pomilczeli. Zakaszlali. - I co z tego, że państwo będzie drugoligowe! - powiedział Biriukow. - W pierwszoligowym już żeśmy sobie pożyli, a teraz... Wszystko jest dla ludzi! Płacze w pustej księgarni, przez łzy widzi, że ktoś do niego podszedł i nagle poznaje: - Ośka! Ośka jest stary. Brodaty i dość zaniedbany z wyglądu. Idą do knajpy, do ogródka. Tak, zjem coś, może jakiś befsztyk. - Coś do picia? - A co macie? - Wszystko! - szczerzy zęby kelner. Biriukow przygląda mu się uważnie: - Proszę podać nam piwo. - Dwa piwa! - krzyknął Josif. - Aperitif na mój koszt, a obiad fifty fifty, OK? - Nie jestem głodny - powiedział Biriukow. - Nie miałem pojęcia, że cię spotkam. Wiedziałem, że masz wychodzić, ale nie miałem pojęcia... - Dawno wróciłeś? - Już wracam z powrotem. - Z powrotem? - A co tu mam do roboty? - No popatrz - zdziwił się niezobowiązująco Biriukow. Nabrzmiewa rewolucja. Zachodnie demokracje machnęły już ręką. Rosja znów stanie się potęgą. Opowiem wam, dlaczego będzie potężna. Zanurzacie się w kotle z lodowatą wodą. Woda powolutku się nagrzewa. Najpierw przeszywa was piekielne zimno, potem jest coraz lepiej, jak w wannie albo w basenie, ale temperatura niepostrzeżenie wciąż się podnosi. Na powierzchni wody widzicie pierwsze bąbelki. W końcu gotujecie się we wrzątku. Wygotowują was. Wasze mięso odchodzi od kości. Jedna z wielu metod uśmiercania. Może być? Biriukow zapragnął natychmiast wrócić do kliniki, pod skrzydła Karla Stifa. Żona miotała się gdzieś po mieście, dzwoniła na milicję. Biriukow pragnął pojechać do kliniki, żeby potem znów kiedyś z niej wyjechać, ale wyjechać nie tutaj, nie w ten przejściowy wymiar, nie w tę transformację - w jakąś mniej już okrutną płaszczyznę istnienia, a jeszcze lepiej do domu, do domu, do ciepłego kręgu starych, dobrych ludzi. Zakończenie to już czysta chałtura. Oczywiście Biriukow przestraszył się, schował ogon pod siebie i skapitulował na wejściu. Czyli postanowił przechytrzyć golone łby i z czasem po cichutku drapnąć do Afryki, konkretnie: Południowej, tam, gdzie jeszcze trzyma się apartheid. - Dobrze - powiedział pojednawczo. - Niech no chwilę pomyślę! Kto mi da gwarancję? Dali gwarancję i delikatnie usunęli się w cień. Biriukow myśli. Kiedy wracają, mówi: Zgoda. Pisze, chyba nawet z własnej, nieprzymuszonej woli: JESTEM WSTRZĄŚNIĘTY NIE O TYM MARZYŁEM. ODSZCZEKUJĘ. NIECH ŻYJE IMPERIUM ROSYJSKIE! NIECH ŻYJE DOBROWOLNY ZWIĄZEK NASZYCH KRAJÓW! - No i znakomicie! - uśmiechał się, uśmiechał szeroko, w najwyższym zachwycie uśmiechał się i miękko dorzucił: proszę jeszcze tylko tutaj podpisać, Aleksandrze Nikołajewiczu. Aleksander Nikołajewicz podpisuje i wyciera nos chusteczką. Strzał. Wchodzą ludzie. - Wszyscy widzimy, to było samobójstwo. List pożegnalny włóżcie mu do kieszeni marynarki. Ślady palców zostają na pistolecie. Proszę zrobić wszystko jak zwykle. Trąca Biriukowa czubkiem buta. - W końcu zamknął mordę, chuj jeden. - Szkoda, że tak od razu. Ale zostałyby ślady. Biriukow leżał na podłodze, taki kochany, z otwartymi ustami.