13196

Szczegóły
Tytuł 13196
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13196 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13196 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13196 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

ROMAN WARSZEWSKI POKAŻCIE MI BRZUCHTERRORYSTKI Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Mojej mamiew dniu Jej Imienin26 lipca 1984 Mają zabijać wszystkich, którzy umieją pisać i czytać, każdego, kto kiedykolwiek włożył marynarkę i krawat. Mają zabijać i zabijać. Mówią, że to jedyny sposób, by wrócić do początków, nim będzie za późno. Zabijanie ma trwać całymi dniami. Mówią, że lepiej zabijać przez wiele dni, niż umierać bez końca. Jest sobota, 4 września 1982 roku. W samo południe, właśnie wtedy, gdy zaczynają się go­dziny sjesty, minister wojny Vizquerra przekracza próg kostnicy. Towarzyszy mu sześciu dowódców większych jednostek policyjnych oraz oddziałów Sinchis – wojsk specjalnieszkolonych do zwalczania terroryzmu w warunkach peruwiańskiej Sierry. Przybyli chcą zi­dentyfikować ciało młodej dziewczyny. Zaraz potem – pod osłoną największego upału – we­zmą udział w jej pogrzebie. Jeszcze później sporządzony zostanie protokół w siedmiu jedno­brzmiących egzemplarzach. Trzy z nich zostaną natychmiast wysłane helikopterem do Limy, dwa zatrzyma w swojej płaskiej teczce minister, jeden w zalakowanej kopercie otrzyma pre­zydent republiki, ostatni zaś – zaginie. W momencie śmierci zabita miała na sobie koszulę koloru khaki, jasnogranatowe spodnie ze śladami zakrzepłego błota, czarne buty z błękitnymi i czerwonymi sznurowadłami o długo­ści 42 i 39 centymetrów. Takie szczegóły przybyłych jednak wcale nie interesują. Chcą zoba­czyć coś innego, ważnego. Jej brzuch. Rana jest prawie tak długa jak krótsze ze sznurowadeł: ma 35 centymetrów, wiedzą, że stać się może przyczyną wielu dyskusji i kontrowersji. – Pokażcie mi brzuch terrorystki – mówi cichym głosem minister. Lekarz – niskiego wzrostu, wąsaty, w sile wieku – wolnym ruchem zaczyna odgarniać po­wierzchnię białego prześcieradła, w które zawinięte jest ciało. Patrzą długo i w milczeniu. Mają trochę wątpliwości i patrzą dalej. Jeszcze zanim opuszczą kostnicę padnie zdanie: „To Edith Lagos. Gratulujmy sobie, panowie!” 152 centymetry wzrostu, 44 kilogramy wagi i bardzo ciemne włosy z lekkim odcieniem purpury. Urodziła się 27 listopada 1962 roku w Huamanga, w departamencie Ayacucho. Pa­dła pod kulami Sinchis dnia poprzedniego – 3 września 1982 roku. Rodzice jeszcze o niczym nie wiedzą. Nie uwierzyliby zresztą tak łatwo: dla nich córka umierała już trzykrotnie tylko po to, by w radiu mogli potem usłyszeć, że to była pomyłka. Tym razem będzie jednak ina­czej: pogrzeb odbywa się pospiesznie, wśród nerwowych spojrzeń na zegarek, na cmentarzu w Andahuaylas. Bierze w nim udział15 osób. Nie ma wśród nich ani jednego krewnego za­bitej. Mimo to atmosfera jest podniosła i odświętna. Mimo upału wszyscy sąw czarnych gar­niturach, w których kołnierzyki zapięto na ostatni guzik, jak w dniu sukcesu i święta. W czwartek, 9 września 1982 roku, grób zostaje rozkopany na nowo. Rodzice już wiedzą. Chcą się przekonać na własne oczy. Postanawiają przewieźć ciało do rodzinnego Ayacucho. Do ostatniej chwili karmią tę ostatnią nadzieję, że i tym razem usłyszą słowo „pomyłka”. – To nieprawda. To nie może być ona – powtarzają. A gdy po raz drugi w ciągu jednego tygodnia zyskano pewność, miasto w ciągu pół godzi­ny zamienia się w chmurę naładowaną elektrycznością: trumna wędruje przez 17 ulic, 26 za­krętów i trzy place. Niesie ją na swych ramionach 15-tysięczny tłum 30-tysięcznego miasta. Tłum, który kipi i pluje. Tłum, który wykrzykuje hasła, które nikomu nie pozwalają wątpić. Tłum, który bardzo głośno mówi o zemście. O łzach i zseledynowiałej od żalu siwiźnie zroz­paczonej matki. O ojcu, który ma dwie zaciśnięte pięści. Tłum, który 3 godziny przedtem nie wiedział jeszcze o swoim istnieniu. Który nigdy sięnie dowie jaki popłoch wywołał w prezydenckim pałacu i wśród generalicji. PROLOG Ciąg dalszy nastąpi. Najpierw winien jestem jednak kilka słów wprowadzenia: Od przeszło czterech lat w Peru mówiono tylko o Ayacucho. Teraz coraz częściej i gło­śniej w rozmowach padać zaczyna inna nazwa. Wcale nie mniej egzotyczna: Uchuraccay. Ayacucho i Uchuraccay: właśnie półtora roku temu te dwa tematy splotły się ze sobą. Po­łączone zostały jedną pomyłką, ośmiokrotnym morderstwem, wieloma podejrzeniami i pal­cami, które obcięto drewnianymi narzędziami andyjskich wieśniaków. Stały się one syjam­skimi braćmi, o których nie wiadomo, gdzie się jeden kończy, a drugi zaczyna. Dziś mówiąc o Ayacucho trzeba także wspomnieć o Uchuraccay. Dyskutując o Uchuraccay nie sposób nie dodać: Ayacucho. Istnieje jeszcze trzecia możliwość: mówiąc o Uchuraccay i Ayacucho jed­nocześnie – mówi się po prostu o terroryzmie. „Ayacucho” w języku quechua oznacza „Zakątek Śmierci”. W rozmowach dziennikarzy w Limie – „Uchuraccay” znaczy dosłownie to samo. Lecz różnicy tej nie sposób wytłumaczyćza pomocą pojęcia lokalnego dialektu. Nie jest to też slang ani zawodowa gwara: za dzienni­karzami słowo to przejęli studenci, telewizyjni komentatorzy i licealiści. Z tytułów porannej prasy trafiło ono na usta plażowiczów z Miraflores. Wykrzykują je także roztańczoną literą, pokryte czerwoną farbą mury cuzkeńskich przedmieść. „Uchuraccay” znaczy „śmierć”: o tym w Peru wiedzą już wszyscy. Jeszcze do niedawna „Uchuraccay” znaczyło „Mały Sklep”. Nieco dokładniej nie znaczyło nic. Bo nikt nie wiedział o istnieniu tej wsi. Nikt nie wiedział o istnieniu jej 248 mieszkań­ców, z których tylko 9 zna hiszpański, 8 pisze, a reszta – zamiast podpisu stawia krzyżyki lub zostawia odcisk brudnej ręki. Nic w tym dziwnego: dalej to niż na końcu świata, głęboko w górach, 4000 metrów licząc w górę od powierzchni Pacyfiku, tam gdzie nie sięga 70–kilome­trowa szosa wiodąca z Ayacucho na północ. To bardziej niż osada – luźno rozrzucone chaty z kamienia, słomy i gliny na stokach dwóch przeciwległych wzgórz. Gdy trzeba zebrać miesz­kańców na głównym placu, czyjaś ręka pociąga za sznur dzwonu znajdującego się na szczycie kamiennej wieżyczki. Wtedy niskie postacie zawinięte w wełniane poncho, sobie tylko zna­nymi ścieżkami schodzą ku dnu doliny. Pytają: „Czy coś się stało?” Niskie postacie niechętnie posługują się pieniądzem. Handlu nie uprawiają z tej prostej przyczyny, że handlować tu nie ma czym. Jedyną monetę obiegową stanowią gałęzie górskich krzaków zahartowanych wysokościąi porywistym wiatrem. Ich drewno znakomicie nadaje sięna ostrza najprymitywniejszych pługów świata, zwanych allanche, i na sękate półksiężyce zastępujące tu sierpy. Dopełnieniem wieśniaczego rynsztunku są piki. Można nimi wybieraćkartoflane bulwy chuno spośród kamieni lub – w razie potrzeby – oczy z ludzkich oczodołów. Lecz o tym dopiero za chwilę. Taki jest obraz tej wsi. Było tak do niedawna. Aż „Nic” zmieniło się w „Śmierć”. Dziśwszyscy pytają: Gdzie to właściwie jest? Pyta nawet sam prezydent. Pytań jest zresztą co niemiara. Na przykład: Czy łatwo jest pomylić kamerę z karabinem? Czy terrorysta i złodziej to na pewno to samo? Czy czerwona flaga może służyć za osłonęprzed górskim słońcem? Czy wieś, której dotąd na dobrą sprawę wcale nie było, może stać sięprzyczyną zmiany rządu? Co robić, gdy Indianie na pytanie „kto?” – odpowiadają „my”, a na myśli mają tak ludzi, jak i otaczające wieśgóry oraz kukurydziane ziarno w wełnianych wor­kach? I najważniejsze z nich: jak t o mogło się stać? 23 stycznia 1983 roku, w środę, „Uchuraccay” znaczy wciążjeszcze „Nic” lub w najlep­szym razie „Mały Sklep”. W godzinach wieczornych do wsi dociera 8 dziennikarzy kilkugazet wydawanych w Ayacucho. Mieszkańcy wsi są właśnie zgromadzeni na placu, by prze­dyskutowaćbrak wody i czekające ich zasiewy. Mają przy sobie swój drewniany rynsztunek – dużo sękatych półksiężyców, jeszcze więcej pik. Nigdy nie udało się ustalićczy ostrza z drewna twardszego od stali zawsze przynależą do dyskusji o suszy i ziarnie, czy też może campesinokuna1 uzbroili się tego wieczoru wiedzeni przeczuciem i instynktem odwiecznych mieszkańców gór. „Wiatr był z południa” – powie później dziennikarzom wieśniak Wallpata. „Im bliżej zachodu, Tayta Inti2 miał opończę z coraz bardziej gęstej purpury. Mogło to ozna­czać napuchnięty brzuch muła, który zjadł zbyt wiele wilgotnej trawy lub dużo, dużo ludzkiej krwi”. W tej samej chwili, gdy dziennikarze zatrzymują się na placu, w ruch idą drewniane moty­ki. Wiatr był z południa: wiatr dobry do zabijania. Giną nie wiedząc do końca, czy wrzawa otaczających ich zwartym kręgiem wieśniaków jest powitalnym entuzjazmem, czy może czymś całkiem innym. Giną z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. Giną szybko i spraw­nie. Giną nie dłużej niż dwie minuty; to tylko jedna z wersji o ich śmierci. O innych i całejreszcie szczegółów mowa będzie za chwilę. Tymczasem mord trwa nadal, choć raz już został popełniony. Dnia tego, każdemu z dzien­nikarzy dane było umierać... kilkakrotnie. Najpierw, żeby nie było wątpliwości, raz jeszcze umiejscowmy akcję w czasie. I zaraz okazuje się, że bardzo trudno rozstrzygnąć, jaki rok obowiązuje w Uchuraccay. Po­szukiwania kalendarza były tak długie, jak bezowocne. O pomoc musiano prosić ekspertów. „Jedna z najbardziej podstawowych kwestii jest niemożliwa do rozwikłania w sposób jedno­znaczny” – brzmiał ich werdykt. Eksperci o uniwersyteckich tytułach stwierdzili, że być może w Uchuraccay czas wciąż płynie po okręgu: „było” przechodzi w „jest”, „będzie” w „było”. Wątpliwości jedynie nie było co do tego, że 72 km dalej na południe, w Ayacucho – stolicy departamentu – trwa już od blisko miesiąca 1983 rok. W Limie zaś – właśnie wtedy, gdy w Uchuraccay wiałsilny wiatr z południa – gazety („La Prensa”, „Quehacer”) donosiły, za ile tygodni amerykański „Explorer” osiągnie rubieże Układu Słonecznego, by ku kosmicznej nieskończoności nieść wyryty w złotej płytce wizerunek człowieka; natomiast w telewizji prezydent republiki – Fernando Belaúnde Terry – potwierdził zdawkowo istniejące trudności i mówił przede wszystkim o bliskości ostatecznego rozwiązania „problemu Sierry” i o rychłymwejściu w nowe tysiąclecie. Im zaś dane było umierać wielokrotnie. Po raz drugi dziennikarze umierają, gdy wieśniacy łamią im nogi: żeby, choć martwi, jużnigdy nie mogli powrócić do Uchuraccay. Po raz trzeci, gdy rolniczymi narzędziami okale­czają im genitalia: żeby nawet w zaświatach nie mogli mieć potomnych. Po raz czwarty, gdy pochylone nad ciałami postacie ucinają im po jednym palcu u dłoni: by móc złożyćje w ofie­rze bóstwom górskich dolin i wyschniętych potoków. Po raz piąty, gdy w usta nakładają im żwir i kamienie, a wargi zaszywają nićmi z lamich ścięgien, żeby zabici już nigdy nie mogli przemówić. Po raz szósty, ostatni, gdy masakrują ich twarze, drzewcami pik przebijają serca, oczy wykłuwają rogami drewnianych półksiężyców: żeby pogrążyć ich w wiecznej ciemno­ści, by zabici nigdy już nie mogli poznać twarzy swych oprawców. Potem wszystko jest jużgotowe, by ciała ułożone twarzą do ziemi przysypać bardzo grubą warstwą górskiego kamie­nia. Mimo to „Uchuraccay” wciąż znaczy nie więcej niż „Mały Sklep”. Wciąż jeszcze nikt o niczym nie wie. A wieśniak Wallpata powie dopiero za tydzień: „Nie macie pojęcia jak trud­no jest całkiem i do końca zabić człowieka. Gdy jest ich aż ośmiu – to prawie niemożliwe”. Właśnie: Już w cztery dni potem, w niedzielę, w Tambo niedalekim miasteczku, jeden zIndian odziany w purpurowe poncho, w drodze na mszę do kościoła ze źle ociosanego kamie­nia, na stole prefekta policji kładzie zawinięty w duży liść palec i obdarty rękaw koszuli w brązową kratę i pociemniałe jużślady krwi. To ma być dowód. On zaś chce dostać nagrodę. Tak jak wielu dostało już przedtem. – Zabiliśmy ich – mówi. – Kogo? – Tych, którzy przychodzą pieszo. 1 Hiszp i quechua: wieśniacy.2 Quechua: Ojcec Słońce, bóg Słońca. Bo od trzech lat w Ayacucho trwa wojna. Wojna z partyzantami. Sendero Luminoso, któ­rych powszechnie zwie się także terrorystami. „Sendero Luminoso” znaczy „Świetlisty Szlak”. Wojownicy ze Świetlistego Szlaku podpisują się pod nauką Mao, dodają doń jedynie trzy własne poprawki. „To tak – powie później w rozmowie jeden z nich – jakbyśmy skory­gowali błędy ortograficzne w manuskrypcie Wielkiego Sternika”. Wojna jest krwawa, dużo w niej eksplozji umiejętnie rozmieszczonych ładunków dynamitu: oficjalnie statystyki mówią o 83 osobach, na których partyzanci-terroryści w 1982 roku wykonali „wyroki” za „zdradę” lub „bycie kapitalistą”; w tym samym roku w potyczkach zginęło 35 policjantów oraz 34 sende­rystów. Jednak już tylko w styczniu 1983 roku doliczono się w sumie 95 ofiar śmiertelnych. Każdy następny miesiąc żniwo to miał zwielokrotnić. Ogółem, w okresie od lata 1980 do maja 1984 roku ofiarą przemocy politycznej – po obu stronach – padło w Andach 2997 osób. W wojnie tej wojsko i policja próbują pozyskać do współpracy wieśniaków. Nawet w naj­bardziej odludnych i odległych okolicach. Nawet w Uchuraccay. Także tam, gdzie doleciećmożna tylko helikopterem. Umundurowani strażnicy porządku odwiedzają wioski dwa, trzy razy w roku. Każą zabijać. Zabijać i obcinać palce. Korzystają z faktu, że w języku tubylców słowa „obcy” i „diabeł” są synonimami; że obcinania kciuka przeciwnika wymaga ich od­wieczny rytuał. Gdy nadlatują – pytają o palce terrorystów, liczą obcięte kikuty. Zabierają jedo helikoptera i następnie są one komisyjnie palone, by Indianie nie wymieniali ich między sobą, by dwukrotnie nie zgłaszali się po nagrodę. Bo gdy palców jest dużo – ci, którzy przy­latują helikopterami nie kryją swego zadowolenia: rozdają koce z wiskozowego włókna z metką „Made in Hongkong”, noże, widelce i długopisy, których potem nikt nie używa. Gdy jest ich zbyt mało – kiwają głowami. Na pytania Indian, kogo właściwie mają zabijać, by ob­cinać palce i w zamian dostać koce, pada odpowiedź: – Obcych, którzy przychodzą pieszo. Prefekt policji w Tambo jeszcze niczego nie podejrzewa. Palec na jego stole jest na razietylko palcem jak wiele innych, które już widział. Czym różni się palec dziennikarza od palca terrorysty? Lecz już nazajutrz oberwać ma się cała lawina. Już następnego dnia, w poniedziałek, „Uchuraccay” znaczy „Śmierć”. Zamiast patrolu terrorystów – okazuje się – drewnianym rynsztunkiem zakłuto i okaleczo­no 8 dziennikarzy. W zamian oczekiwano błyszczących sztućców i brązowych kocy. Naj­pierw nie ma całkowitej zgodności. Dla wielu jest to po prostu „pomyłka”, „zbieg okoliczno­ści”, „coś, co na pewno nigdy sięnie powtórzy”. Inni przypominali przemówienie prezydentana szklanym ekranie, w którym F. Belaúnde Terry chwalił odwagę i bojowość wieśniaków, którzy dwa miesiące temu maczetami i drewnianymi pałkami zmasakrowali mały oddziałterrorystów zaskoczonych pośród gór. Pokazywali zakreślone w prasie cytaty z wywiadu z ministrem wojny – Vizquerrą, który twierdził: „by siły zbrojne mogły mieć szansę na osta­teczny sukces, trzeba zacząć zabijać senderystów i wszelkich innych. Choćby na 60 zabitych było tylko 3 terrorystów. Innej możliwości nie ma”. Jest 30 stycznia 1983 roku. Z Limy do Uchuraccay nadlatują fotoreporterzy i korespondenci stołecznej prasy. Wie­śniacy najpierw niczego nie rozumieją. Wołają sołtysa, który wie najdokładniej, ile warte sąpalce ośmiu terrorystów. Sołtys zna hiszpański, tym razem jednak żąda tłumacza. Chce sięupewnić. „Ci, którzy przybyli helikopterami” nie chcą oglądać palców, chcą widzieć ciała „tych, którzy przybyli pieszo”. Przez następne pół godziny trwa wahanie się i ociąganie. Oka­zuje się, że Indianie właśnie spieszą się w pole. „Wiatr był ze wschodu – powie cytowany jużuprzednio wieśniak Wallpata – co oznaczać może, że brzuch muła wytrzyma napór wilgotnej trawy lub że będzie trzeba kopaćw ziemi i odsuwać ciężkie kamienie. Tak, tak – doda po­spiesznie – to również najlepszy czas, by wszyscy nagle zaczęli się spieszyć w pole”. W końcu – pada jednak: „Tu”. Tu trzeba kopać. Przybyli zostali sami. W słonecznym skwarze praca trwa blisko godzinę. Za godzinę, oprócz zmęczenia, wielu poczuje przede wszystkim wstyd. Reszta – choć już nikt nie ma prawa do wątpliwości – wciąż nie może uwierzyć. Ciała zostają ekshumowane, a niedowierzanie przeradza się w krzyk, gdy za następne trzy tygodnie prezydent stwierdzi, że winni nie zostaną ukarani. Gdy poprawi się i poprosi, by dobrze go zrozumiano: winnych, po prostu, w całej sprawie nie ma. Przez te trzy tygodnie we wsi szukano kalendarza, powołano komisję, która „miała zbadaći być niezależna”, przypadkiem – w glinianych chatach, z których nie każda nawet ma okno – znaleziono błyszczące, niklowane łyżki i butelki po perfumach, które normalnie można kupićw kilku sklepach na Wybrzeżu. Słowem: gdy na początku marca przybyłem do Peru, domysły zaczęły się potwierdzać. Potwierdzały się przez następne dwa miesiące, gdy bezskutecznie próbowałem dojechaćdo Ayacucho i Uchuraccay. Cały departament zamknięty został dla przybyszów z zagranicy. Turystom w bardzo przekonywający sposób proponowano zmianę trasy, z dziennikarzami nie chciano nawet rozmawiać. Książka ta powstać mogła jedynie dzięki pomocy jednego z limeńskich dziennikarzy, któ­ry woli, by jego nazwisko tutaj nie padło. Najpierw wprowadził mnie w labirynt całej sprawy, wskazał ludzi, którzy znają Ayacucho, Uchuraccay, Sierrę i wiele nieprzejezdnych dróg, o których wiadomo, że jest bardzo nieprawdopodobne, by napotkać tam policyjne patrole. Po­tem wprowadził mnie do lokalów na przedmieściach peruwiańskiej stolicy. Słuchałem tam długo opowieści o ludziach ze Świetlistego Szlaku, o ich przywódcy – Camarada Gonzalu; wielokrotnie spotykałem się z członkiem komisji, która „miała zbadać i być niezależna” – czołowym pisarzem i publicystą kraju – Mario Vargasem Llosą, znanym między innymi jako autor światowego bestsellera „Rozmowa w Katedrze”. Właśnie jego zachęta posłużyła książ­ce tej jako główna siła napędowa. To, co miało być najpierw reportażem o brutalnym mordzie, przerodziło się w książkę o partyzantach zwanych terrorystami, zbrodni i bezkarze, o przemocy i epilogu, którego dotąd brak. A oto rezultat moich poszukiwań. DIDASKALIA Zacząć należy od opisu kraju głębokich rzek, zwanego również Skórą Węża. Od opisu krajuludzi, których twarze najłatwiej pomylićz kamieniami, i którzy mówią językiem mogącym wyrazić wszystko. Lecz nie do końca i nigdy ponad wszelką wątpliwość. Skóra węża, która jest ziemią Departament Ayacucho jest kluczem do całej południowoamerykańskiej kordyliery, a zara­zem sercem peruwiańskiej Sierry. To obszar – odwieczny styk: miejsce zdarzeń, spotkań, starć, wzajemnego przenikania i konfrontacji. Punkt, w którym wciąż wyłaniało się nowe i rodziło się jutro. Selwa zaczynająca się nad górną Amazonką spotyka siętu ze szczytami Andów. W prze­szłości, właśnie na linii tworzonej przez dolinę rzeki Apurimac, zlały się wpływy znad oce­anicznego wybrzeża z kulturami zakorzenionymi wokół jeziora Titicaca, na boliwijskim Alti­plano. W rezultacie powstała niepowtarzalna hybryda: kultura Huari – poprzedniczka Inkówna tym terenie, znana z murów wysokich na trzy piętra, brunatnej w kolorze ceramiki i wo­jowniczego usposobienia swych władców. Dwa stulecia później Inkowie zdając sobie sprawęze strategicznego znaczenia obszaru, walczyli nań krwawo, zaciekle i ze zmiennym szczę­ściem. W początkach XIX wieku, w okresie odzyskiwania niepodległości przez kontynent, spotkały się tu dwa wielkie ośrodki ruchu emancypacyjnego: północny (Wenezuela) i połu­dniowy (La Plata), co w końcu politycznie, jak i militarnie zadecydowało o losach całej Hi­spanoameryki. W La Quina, między rzekami Hatun Wayqu i Venda Mayu, nie opodal dzisiej­szej 30–tysięcznej stolicy regionu, od której nazwę wziął cały departament – 9 grudnia 1824 roku naprzeciw 9310 żołnierzy hiszpańskich pod wodząwicekróla La Serny stanęły zjedno­czone siły republikańskie liczące 5780 ludzi. Kilkugodzinna zażarta bitwa, wzorowo rozegra­na przez José Antonio de Sucre, zakończyła się pogromem rojalistów. 10 grudnia wszystkie wojska kastylijskie skapitulowały i oddały się do niewoli: zakończone zostało hiszpańskie panowanie, a Bolivara i Sucrego okrzyknięto idolami nowo formującego się państwa. Wiele napisano o niezwykłości i niepowtarzalności tych stron. Jest to bowiem „jedno ztych miejsc – jak mówi w jednym z wywiadów nie kto inny jak Gabriel Garcia Márquez – gdzie, gdy kamień rzucić w górę, on – zamiast spaść na ziemię, trzymany nieznaną siłą – za­wisa w powietrzu; gdzie masy rzecznych wód – nikt nie wie dlaczego – płynąć nagle zaczy­nają w górę nurtu; gdzie odnaleźć można taki gąszcz, że drzewa rosnąw nim korzeniami zwróconymi ku niebu, korona zaśzatopiona pozostaje w ziemi. I nie jest to fantazja – zapew­nia Márquez – gdy ktośo tym opowiada i pisze. Każdy się może o tym przekonać: wystarczy z któregokolwiek miasteczka w interiorze jechać godzinę autobusem w dowolnym kierunku i wysiąść w pierwszej napotkanej wsi”. Ayacucho jest niezwykłe, bo Ayacucho to przede wszystkim góry. Góry, które nazwano Skórą Węża. Góry, które obdarzono tą nazwą są jakby czarną skrzynką, bo w rzeczywistości nie sposób przenieść je na papier. Wyrastają one wprost z oceanu. Przed nimi cały kontynent, który czymś trzeba wypełnić. To pozbawia krajobraz wszelkich kompleksów – kontury roz­wijają się bez pośpiechu, góry pozwolić sobie mogą na wszelkie dziwactwa i eksperymenty z czasoprzestrzenią. Wtedy, gdy po raz pierwszy je ujrzałem, zapisałem: „Że ma kły, pazury – wiedziałem od dawna. Dziś jednak wyszło to na jaw, potwierdziły się bardziej domysły niżpewność. Nadęła się i zarżała, rozpuściła i nastroszyła włosy zaplecione dotąd w pensjonar­skie warkoczyki; wytargała z nich kolorowe pasma wełny, takie jakie noszą tutejsi Indios. Kto? Ona. Przyroda składająca się z wnętrzności Ziemi wyplutych gardzielą wulkanów na powierzchnię. Tu, gdzie Andy wychodzą na brzeg z morza i setkami metrów skalistego zbo­cza strzelają w niebo. I gdy już byłem pewny, że nic nie jest w stanie mnie zadziwić, okazało się, że była to nie tyle skóra, co naskórek kontynentu, a widowisko zaczęło się na dobre, gdy poczęliśmy się przedzierać w głąb jego brzucha. Pełzaliśmy wąwozem, przełęczą; spadaliśmyna dno kilkudziesięciometrowego leja – po drodze było wszystko, na końcu najprawdziwsze piekło. Na kilka godzin dano nam doń przepustkę, a potem pokazano jak się można z niego wyczołgać – pustynią, zieloną naroślą czerpiącą wodę nie wiadomo skąd, dolinążółtą jak banan, czarnosinymi wydmami, które ja – idiota! – brałem najpierw za stosy nawiezionego cementu. Dopiero teraz uświadomiłem sobie wielkość i przepaścistość tego kontynentu, don­kiszoterię całej reszty. Ta twarz tak piękna, a tak okrutna! Tak uwodzicielski ma makijaż! Tylko samochody, które serpentynami nadbiegały z naprzeciwka przypominały, że nie dosta­liśmy się pod podszewkęświata, a jeżeli już – że jest stąd jakaś droga wyjścia. Przez dziesięćgodzin jechaliśmy przez dziesięć Księżyców, a każdy z nich innego boga był siedzibą!” To krajobraz. A rzeczywistość? Oprócz gór – wszechobecna jest tu nędza. To najbiedniejszy region, najbardziej zacofanyw zacofanym kraju. Ziemia tu najbardziej niegościnna, bez trudu można by kręcić pośród tych zboczy reportaże z powierzchni Księżyca: 45% terytorium to wysokie góry ponad 3500 m n.p.m., gdzie nie rośnie żadne drzewo, a prócz skał jedynym oparciem dla wzroku są kłę­biaste, niskopienne krzewy, które nigdy nie mają widocznego dla oka kwiecia. 24% po­wierzchni departamentu leży w strefie wiecznej zmarzliny i śniegu. 18% terytorium zajmują – dla odmiany – tropikalne lasy doliny Apurimac, a tylko 4% nadaje się pod uprawę. Z tego jedynie 2% znajduje się w zasięgu systemu irygacyjnego pamiętającego czasy Inki Huayna Capaka. 3% ziem rolniczych przeznacza się na uprawę suchorośli, 25% na wypas lam i wiku­nii. Rocznie dochód mieszkańca nie przekracza 150 dolarów, lecz większośćIndios z odcię­tych od świata dolin i górskich kotlin w ogóle nie zna pojęcia pieniądza, a monety ze stopu miedzi i cyny znajdujązastosowanie jako guziki. Nic się też nie czyni, by stan ten z czasem zmienić: na departament Ayacucho zajmujący około 15% terytorium kraju przypada jedynie 0,6% inwestycji. Naturalnym dopełnieniem tego krajobrazu nędzy jest analfabetyzm: 70% mieszkańców tych stron nie potrafi ani pisać, ani czytać, nie zna wody pitnej z kranu, ani elektryczności. Do niektórych wsi wodę dowozi się cysternami raz na 10 dni, a na 18 tysięcywieśniaków przypada... jeden lekarz. Dzienne menu mieszkańca gór nie zawiera więcej niż420 kalorii, podczas gdy papierowa norma ONZ oszacowana jest na 850, poniżej tej wartości zaczynać ma się powolna śmierć głodowa. Dlatego też starość w Ayacucho zaczyna się w 35 roku życia; rzadko kto dożywa 45 lat. Na 4706 km szos, tylko 48 km ma asfaltową nawierzchnię. Kolor Ayacucho to brąz. Brąz ziemi, która nie rodzi. W której korzenie zapuszcza ludzka rozpacz i niezadowolenie. Rumirunakuna, czyli Ludzie-Kamienie Ten sam brąz wpisany jest w ludzkie twarze; twarze ludzi nazywanych Indios, campesinos, campesinokuna, comuneros czy iquichanos – w zależności od orientacji gazety, koloru no­szonego poncho czy szerokości ronda kapelusza ocieniającego twarz. Mieszkają w miejsco­wościach zapomnianych przez wszystkich. Misjonarze jeździli w te strony począwszy od XVII stulecia, ale chrystianizacja była tu bardzo powierzchowna, a steatralizowany katoli­cyzm powiązano z pradawnymi obyczajami przodków. I dlatego po dziś dzień ludzie ci wie­rzą w bóstwa Anki, Supay, Pukará i Inkarriego. Wciąż czekają na powrót swego Inki, Tupaka Amaru, którego 400 lat temu, na największym z cuzkeńskich placów poćwiartowano ostrzami z toledańskiej stali. Zmuszeni do płacenia pogłównego i trybutu na rzecz Korony, przez trzy wieki na własnej skórze poznawali ciężar, który po hiszpańsku nazwano mita3 i reparto – ciężar jarzma, któ­rym ustawicznie siano wśród nich do dziśżywą nienawiść do białych i zeuropeizowanego Wybrzeża. Mita była wymyślonąprzez kolonistów w XVI wieku formą mobilizowania 3 Podobna instytucja prawna na terenie byłej Nowej Hiszpanii (Meksyk) nosiła miano „cuautequil”. chłopskiej siły roboczej najtańszym kosztem, a nawiązanie do starej nazwy i tradycji inka­skiej pełnić miało funkcję prowizorycznego kamuflażu. Dzięki niej peruwiańskie szyby i od­krywki dostarczać mogły jeszcze u progu XIX wieku 70% południowoamerykańskiego wy­dobycia srebra i rtęci. Mita polegała na tym, że pod przymusem pacyfikacji, co roku na okres dwóch miesięcy, każda wieś i osada obowiązana była do wysyłania do kopalni kontyngentów robotników mitayos, z których tylko nielicznym – najsilniejszym lub najbardziej przebiegłymdane było powrócićdo domu. W kopalniach pracowano bowiem ponad siły, wysokie podatki powodowały, że właściciele stale borykali się z brakiem pieniędzy, przez co nigdy nie wpro­wadzano ulepszeń technicznych ani nie modernizowano szybów. A czego nie dokonała mita – uczynić zdołało reparto: obowiązek nabywania towarów, których ilość i cenę wyznaczałmiejscowy corregidor. Stwarzało to możliwość – a właściwie konieczność(!) – przejęcia od chłopa resztek nadwyżki, jeżeli te w ogóle jeszcze istniały. Dziś rząd dusz sprawuje wśród nich layka – czarownik, który potrafi leczyć najgłębsze ra­ny i szaleństwo, gdy zaś zapragnie on czyjejśśmierci – wbija kolec w gardziel swego pomoc­nika, jakim jest żółta żaba o krótkim ogonie. I wtedy – tylko czekać na śmierć upatrzonego nieszczęśnika: na skraju wsi kobiety odsuwają jużkamienie pod jego grób. Są składnikiem tego, co określa się jako „peruwiański problem Sierry”. Dokładniej – sami w sobie są tym problemem. Polega on na tym, że o obszarach bardziej odległych od centrów administracyj­nych niż o godzinęjazdy zdezelowanym autobusem... nic nie wiadomo, a w gazetach można wyczytać regularnie powtarzane zaklęcia w rodzaju: „problem górzysty jak garb”, „koniecz­ność fuzji dwóch kultur”, „rzeczywistość dwóch odrębnych światów”. Kolumbem dla tej drugiej z Ameryk byłOctavio Cabrera – prefekt policji, który w 1969 roku zostałporwany przez Indian z miasteczka Huanta. Przez trzy dni Indianie torturowali go, na przeciąg mroźnych nocy przywiązywali linami z lamiej wełny do pala wbitego w dno wol­no zamarzającej kałuży, której woda sięgała do kolan; zęby czernili mu tlenkami miedzi, drewnianymi igłami nakłuwali tułów i uda, potem – pozwolili mu uciec. „Tym w dole po­wiedz, że my też istniejemy” – w usta włożono mu pożegnalne posłanie. I plan okazał sięskuteczny: przez 4 godziny, boso i w strzępach bielizny, biegł Cabrera bezdrożem. Gdy dotarłdo pierwszych zabudowań miasteczka, krzyczał: „Opowiem, co mi oni kazali powiedzieć”. Wkrótce – umorusany błotem i zakrzepłą krwią – trafił na pierwsze strony gazet i okładki tygodników. Trafił i zginął. Po dwóch tygodniach znów nikt o niczym nie pamiętał. Zmarłw trzy lata później, w największym peruwiańskim szpitalu dla obłąkanych, do ostatniej chwili wstrząsany mrozem andyjskiej nocy. Ludzie gór trwają wciąż przy swoim: mówią prawie wyłącznie językiem quechua, tak jak przystało na inkaskich potomków w linii najprostszej. Na wysokościach, gdzie brak tlenu i chęci do życia, a noworodki przychodzą na świat z płucami o połowę większymi niż w nad­morskim pasie, przez 40 lat życia ssie się liście koki i zagryza je wapiennym kamieniem. Ich twarze spalone są górskim słońcem, poorane nocnym chłodem i mają kolor górskiego zbocza. Tak, można by się pomylić i powiedzieć: „To przecież kamienie!” Bo oni sami o sobie wła­śnie tak mówią: rumirunakuna, czyli: my Ludzie-Kamienie. Rumi i runa. Kamień i człowiek. Już samo brzmienie podpowiada, jak blisko muszą być ze sobą spokrewnieni. Gdy przemierza się wzgórza otaczające Cuzco, gdzie prawie każda skała nosi ślady ludz­kiej ręki, gdzie schody, platformy, nisze i krypty wycinano w granicie jakby krojono ser lubgdy staje się przed cyklopami wśród kamieni zestawionych w trójpoziomowy bastion fortecySacsahsuaman, z których – za naukowcami – największy ma ważyć 364 tony, zadać sobie trzeba pytanie: jak to właściwie się działo, że skała aż tak była posłuszna ręce człowieka? Wydawać by się mogło, że skalne bloki same z siebie chwytały się za ręce, ruszały w dółzboczy ku miejscu, gdzie dziś stoi miasto, by tu zlać się w kamienne prostokąty ulic i placów. Potem ze zdziwieniem się stwierdza, że nic innego jak właśnie to opowiadają w legendach Indianie: dla nich granica między człowiekiem a kamieniem praktycznie nie istnieje. Kamie­nie, ba, całe góry potrafią chodzić, tańczyć, śmiać się ludzkim głosem. By spowodować ich tan – znaćtrzeba tylko odpowiednie zaklęcie. Bo „każda góra ma swojego Wawami, a Wa­wami jest duchem gór; Wawami ukryty jest w każdym ze szczytów”. Iquichanos – mieszkańcy ayacuchańskich wyżyn i kotlin – opowiadają: „Wawami karmi stada lam, ludziom zsyła własną krew – wodę. W nocy Wawami wychodzi z wnętrza góry, odwiedza swych sąsiadów, którymi są inni Wawami. Ubiera się w upierzoną skórę kondora, lecz na szyi ma pióra wygolone aż po różowy naskórek. Chodzi w sandałach z łyka i w spodniach z wełny wikunii. Nocą wielu już go widziało. Jest wysoki, barczysty, milczący. Chodzi długim krokiem, a brzegi strumieni zasklepiają się pod jego wzrokiem, żeby suchym szponem mógł przejść na drugą stronę”. Od Wawami przejęli tubylcy swój strój: kapelusz ze stromo opadającym rondem, zwany maullo, ubieraną pod niego czapkę z wełny alpaki bar­wionej roślinnym wywarem, wstążki przywodzące na myśl ptasie upierzenie i potrójne pon­cho opadające ku ziemi jak złożone przy ciele skrzydła kondora. Także – język. Simi – znaczy język Najpierw były góry, a w nich śpiew ptaków i szum potoków wśród skał. Potem odgłosy te zaczęli naśladować ludzie. Taki był początek języka Runa Simi – Ust Człowieka, w którym do dziś przeżył głos pierwotnej przyrody. Który przede wszystkim służy do opisu gór: ma 416 określeń na oddanie koloru skał w słońcu, blisko 100 na rozróżnienie chropowatości mokrego kamienia. Język–onomatopeja, błędnie zwany także quechua4: jak mowa wiatru i szelest ka­mieni osuwających się stromizmami. Boi się raz zapisanego słowa. Oparty jest na ustnie, z pokolenia na pokolenie przekazywanej tradycji. Na odkryciu, że w przyrodzie nie ma zjawisk czystych i posegregowanych, że wszystko jest mieszaniną wszystkiego. Stąd też kontakt z „rzeczywistością quechua” może być szokiem. Mario Castro Armas – członek komisji powołanej po masakrze w Uchuraccay – powie mi do słuchawki telefonicz­nej: „Najważniejszą przeszkodą na drodze ku wnętrzu tego języka i posługujących się nim ludzi, jest to, że takie pojęcie jak «jednostka» w nim w ogóle nie istnieje. Jest tylko wspólnota – spadek inkaskiej tradycji i przetworzenie prastarego «ayllu»5. «Ja» – «noqa» – to słowo ze słownika quechua wydanego w Limie. Sierra zna tylko «noqayku»6 – «my». Gdy w Uchurac­cay próbowaliśmy identyfikowaćIndian po nazwisku i pytaliśmy, który z nich nazywa sięFortunato Gavilán, odpowiedzią było głuche «my, my, my to zrobiliśmy», «wszyscyśmy ich zabijali». Zaraz potem kobiety zaczęły wykrzykiwać«challa, challa!» – «dość, dość!» Dla nich wszystko było jasne, my zaś staliśmy bezradni (...)”. Bo inny to język, tak jak inni są mówiący nim ludzie. Siostra kobiety to nana, siostra męż­czyzny – pana; brat kobiety – tawa, a mężczyzny – wayqa. Podziały i rozróżnienia przebie­gają w nim wzdłuż całkiem innych linii niż w językach europejskich. Niektórzy w podkreśla­niu jego oryginalności idą nawet tak daleko, że twierdzą, iżby wytłumaczyć w nim, że należyunieszkodliwiać terrorystów, powiedzieć trzeba, że ci, „którzy przylatują helikopterami” sąprzyjaciółmi, inni zaś – „przychodzący pieszo” – to wrogowie, którym najpierw trzeba odciąćgłowę, a potem palce! Wątpliwości natomiast nie ulega, że jest to język, który bardzo niechętnie dzieli, ciągłąkreską posłuży się tylko w ostateczności, woli niepewne muśnięcie, zarys zarysu. Nie można 4 Jest w rzeczywistości tubylczą nazwą sfery roślinności niskopiennej w Andach.W okresie podboju Euro­pejczycy nazwy „quechua” zaczęli używać na określenie ludności indiańskiej zamieszkującej w tej strefie, prze­nosząc ją także na język, którym ludność ta się posługiwała. W tym ostatnim znaczeniu nazwa ta stosowana jest w Europie do dziś, co dziwniejsze także w literaturze naukowej. 5 Zespół odzin ind. Żyjących w jednym osiedlu, złączonych więzami wspólnego pochodzenia lub mieszania we wspólnym terytorium: „ayllu” było w czasach inkaskich najmniejszą jednostką administracyjną zobowiązanądo udziału w pracach publicznych oraz do świadczeń na rzecz skarbu państwa. 6 W jęz. Quechua istniejądwie formy „my” ekskluzywna i inkluzywna. M. C. Armas cytuje tu formę eksklu­zywną, czyli „my”, ale bez osób, do których mówiący się zwraca, co jeszcze bardziej podkreśla barierę istniejącąmiędzy mieszkańcem interioru a przybyszem z Wybrzeża. w nim powiedzieć: tu jedno się kończy, drugie się zaczyna. Przecież to mowa ludzi, dla któ­rych nawet niebo przenika ziemię, których chaty stoją wyżej niż wiszą pchane wiatrem chmu­ry. Wszystko z wszystkim się zlewa. Wszystko jest na styku. Człowiek z kamieniem. Woda z ogniem. Drzewo z ptakiem na gałęzi. Nie przypadkiem Inkowie w czasach konkwisty brali jeźdźca i konia za dwugłowego potwora. Jedne słowa sąpojemne jak kolorowe, wełniane worki, z którymi tubylcy chodzą na targowisko. Inne – to cylinder, z którego czarnoksiężnik wyciąga wciąż nowe króliki. Nawet życie stapia się w jed­no ze śmiercią, na co jest racjonalne wytłumaczenie. Wytłumaczenie – czyli obrzęd. Obrzęd, który nazywa siępichccay. Pichqa znaczy tyle, co „pięć”: W pięć dni po pogrzebie krewni zmarłego idą prać w rzece odzież nieboszczyka. Woda ma oczyścić zmarłego, zmyć jego grzechy. Wraz z rzecznym nurtem spływają także drobiny śmierci. Osadzają się na brzegach. Wnikają w kukurydziane kolby i owoce harapa. Zarażają strąki fasoli. Śmierć staje się wszechobecna i spotkania ze zmarłymi są tu częste. To rzecz codzienna jak pogawędka z sąsiadem. Właśnie! Bo niektórzy z nimi nawet rozmawiają, by móc potem opowiadać ze szczegółami: „Jego twarz pokryta była bawełną, głos miał suchy, gardłowy, a kiedy na pożegnanie podał rękę – palce jego były na­gimi kośćmi zimnymi jak mróz”. I znów – tylko quechua jest w stanie w pełni oddać te wizje. Tylko w tym języku przestają one być fantazją, stają się czymś oczywistym. Czymś, bez cze­go życie nie mogłoby byćżyciem ludzi Sierry. Bez tego góry już nigdy nie byłyby górami. Wieśniak Quariga z Uchuraccay potwierdzi to: „Życie i śmierć są dla mnie jedną dużą ku­lą”. Dlatego też – wymierzać sprawiedliwość i zabijać mająw quechua dokładnie to samo znaczenie. Słowa te są... synonimami! Starczy przypomnieć, że Inkowie mieli sprawnie dzia­łającą sieć sądów, jedną natomiast tylko karę: karęśmierci. W Uchuraccay, 72 km na północ od Ayacucho, jest tak do dziś. Przed dwustu laty, po głębokim wstrząsie, jaki Peru przeżyło w dobie rewolucji Tupaka Amaru II, kraj ten coraz wyraźniej rozpadać się zaczął na dwie części, dwie społeczności, dwie kultury. Na białe, nadmorskie, kreolskie Peru i chłopsko-indiańskie Peru pośród gór. Inaczej niżw wielu innych nowo powstających państwach Hispanoameryki – nigdy nie do­szło tu do wytworzenia się spoistego amalgamatu kulturowego, a przez kolejne dziesiątki lat zarysowała się tendencja odwrotna. Peru pozostało Republiką Kreolską, a nie Ojczyzną In­dian, Metysów, Mulatów i Zambos. Bez wątpienia w Uchuraccay różnicę między Peru zapisanym w konstytucji, a peruwiań­ską rzeczywistością widać dziś najwyraźniej. Lecz nie tylko tu. Bystry obserwator to samo potrafi wyczytać na każdym kroku, nawet w reprezentacyjnym i wymuskanym Cuzco: Hanan – górne Cuzco – Cuzco powyżej pierwszego piętra – to fasady, mury, balkony zwycięzców. Hurin – dolne Cuzco – na wysokości parteru i oczu patrzącego – to Cuzco oszlifowanychkamieni, prawdziwe miasto Inków. Nowe Cuzco stoi na starym, a dwa piętra tego samego miasta wcale nie pasują do siebie. To dwie różne epoki, dwa światy, które w Peru nie zrosłysię do dziś. Durant Flores na łamach „Oiga” stwierdza: „Potrzeba było masakry dziennikarzy, by zdaćsobie sprawę z tego. Po 26 stycznia 1983 roku wielu od nowa zaczęło czytać «Pensamiento» pióra Camarada Gonzalo. Nie chodzi o to, by akceptować metody, lecz na nowo zrozumiećcel”. AKT PIERWSZY: NA ŚWIETLISTYM SZLAKU Abimael Pochylał się do przodu i zwykł uparcie wpatrywać się w oczy swego rozmówcy. Nigdy nie zakładał nogi na nogę, ani nie opierał rąk na poręczach fotela. Miałzwyczaj dawania krót­kich, dosadnych odpowiedzi, a słowa jego brzmiały jak wystrzały z rewolweru. Często byłszczery tą odmianą szczerości, która zasługuje na miano brutalnej; szczególnie wtedy, gdy był o czymś całkowicie przekonany. W czasie spotkań Sendero Luminoso, czyli Świetlistego Szlaku, w Ayacucho przed laty, gdy nikt jeszcze nie wiedział czym jest ta organizacja, na 10 lat przedtem zanim pośród gór wybuchł pierwszy ładunek dynamitu, widywano go często w charakterystycznej pozie, o któ­rej dziś w Limie mówi się „a’la Gonzalo”: lekko byłprzygarbiony, w lewej ręce trzymałksiążkę, którą opierał na wysokości serca, a włosy na głowie miał zmierzwione, źle ułożone, co u nie znających go bliżej powodowało uśmieszek lekceważenia. Brunet o orlim nosie i czarnych jak węgiel oczach. 170 cm wzrostu, czyli niezbyt wysoki; 70 kg wagi, czyli wcale nie szczupły, ale nie otyły. Filozof, działacz, naukowiec, autor książki – terrorystycznego credo – „Pensamiento del Camarada Gonzalo”. Szef partii, mesjasz nowe­go ruchu, wykładowca, bożyszcze peruwiańskiej młodzieży. Dla bardzo wielu – mistrz w aureoli charyzmy, umysł o najwyższych walorach, potrafiący z największąłatwością prze­chodzić z wyżyn abstrakcji w gąszcz detali i najbardziej przyziemnych szczegółów; na przy­kład: jak mocno skręcony musi być lont, by wilgoć nie zmogła jego włosia, a eksplozja nastą­piła w całym ładunku jednocześnie? Abimael Guzmán Reynoso – wielki wśród południowoamerykańskich terrorystów. Mózg stalowej pięści, przez wieśniaków zwany Puka Inti – Czerwone Słońce. Wszystkie role przy­lgnęły doń mimo woli, bo tak właśnie było mu po drodze. Naprawdę zaś tylko jedna: terrory­sta. Terrorysta przede wszystkim. Jeden z bezimiennych, zawsze speszonych, trudnych do zrozumienia. Należałdo tych, któ­rzy nigdy się nie śmieją. Nie potrafiłżartować, nieczuły pozostawał nawet na angielską od­mianę dowcipu. Nie brakło mu natomiast jak dziś mówią „precyzji i mózgu w naturze swej bardzo niemieckiego”. Dobrze znał muzykę klasyczną. W literaturze gustował w Joysie i Hemingwayu, w filozofii – w greckich myślicielach, którzy poprzedzali Sokratesa. Buntowniczego usposobienia, pełen rezerwy i uporu. W obejściu mało przyjazny i szorst­ki. A jednak przyjęcia, na które był zapraszany, a na które zwykł się notorycznie spóźniać, nigdy nie rozpoczynały się zanim nie pojawił się w drzwiach. To punkty, co do których wszy­scy są zgodni. Bardzo niewiele. A reszta – mglista, pełna sprzeczności. Mimo to trzeba podjąćpróbę rekonstrukcji: Student o wyjątkowej inteligencji. Jeden z najlepszych uczniów i słuchaczy. Należał do tejgrupki, która filozofię jako kierunek studiów wybrała świadomie i z powołania. Umiał wybi­jać się nawet wśród największych indywidualności. „Wydawało się, że jest to czymś przy­padkowym, z czego on sam nie zdaje sobie sprawy” – mówi dr Manuel Zavallas Vera – eks­rektor Uniwersytetu San Augustin w Arequipa, członek komisji, która w przeszłości przyj­mowała doktorat Guzmána. „Kilka lat uczyliśmy sięrazem w Colegio La Salle” – wspomina pewien hodowca arequ­ipeński, miejscowy człowiek sukcesu, który prosi by mógł zachować anonimowość. „Byłmałomówny, lecz osobowość pod każdym względem: o wzorowym zachowaniu, dziwiącej wielu smykałce do musztry, o zamiłowaniu do ubrań koloru khaki”. Inny były kolega z cza­sów szkolnych, pamiętający go jeszcze jako gimnazjalistę, dodaje: „Nigdy nie brał udziału w uczniowskich bijatykach ani wybrykach, które w przerażenie wprawić miały naszych profeso­ rów. Mógł uchodzić za kandydata na księdza lub dziecko – marzenie każdej matki”. Czyżby jednak bardziej to pierwsze? Bo w Arequipa mieszka nie tyle z matką, co ze swoją macochą. Urodził się 4 grudnia 1934 roku w Mollendo, na Wybrzeżu, jako syn Abimaela Guzmána Silvy i Berenize Reynoso.Matka umiera, gdy on ma ledwie 6 miesięcy. Pierwsze lata spędza w Mollendo, tu także koń­czy szkołę podstawową. W Callao idzie do liceum – Colegio Nacional 2 de Mayo. Przyczyna jest nieznana, lecz w 1948 roku powraca do Arequipa, by naukę kontynuować w Colegio La Salle. Mieszka w centrum miasta pod numerem 307 Calle Ejércitos. Wybór kierunku studiów jest dlań czymś całkiem oczywistym. Kant i Spinoza to duchowiprzywódcy tych lat. Dodajmy do tego niepowtarzalną atmosferę Arequipy – miasta białych murów z sillaru7, wulkanu Misti, 44 kościołów, z racji temperatury intelektualnego życia zwanego także Paryżem Ameryki Południowej. Zaowocuje to później pracą „Na temat teorii przestrzeni Kanta” – „znakomitą”, „niesłusznie dziś zapomnianą” – jak do dziś opowiadają w Arequipa. Ulubionym jego przedmiotem jest logika i etyka. Z własnej inicjatywy tworzy Koło Miło­śników Silnej Woli, a na świadectwie z tego okresu w rubryce „sprawowanie” – odnaleźćmożna ocenę: muy buena. Jeszcze w kilka lat potem Rodrigue Rivas – wykładowca i bliski przyjaciel Guzmána powie: „Mimo wszystkich osiągnięć i legendy, która z biegiem czasu rosła, zawsze zachował to, co potrafiło wprowadzić w zakłopotanie i każdego mogło zbić z tropu – uprzejmość i układność wzorowego ucznia”. Legenda. O niej słów kilka. Jak jest naprawdę? Mówi dr Luis Milliones – antropolog, Gu­zmána znający z Uniwersytetu Katolickiego, na którym wspólnie pracowali w Limie: „Na Wybrzeżu ta aura nie funkcjonowała. Tylko w Ayacucho. Prestiż, szacunek i idący za nim szmer były tylko tam czymś rzucającym sięw oczy. To, co młodzi zwą dziś legendą, po­wstało w dużej mierze później, już po jego zniknięciu. Nigdy nie byłem oczarowany jego wykładami, nawet tymi o Mariáteguim, na których opierał całą swą sławę i mir. A jednak słuchać przychodziły go takie wielkości jak Gabriel Escobar i Teofilo Altamiro. W tej różnicy między nim w Limie później – i w Ayacucho – wcześniej – widzę jedną z przyczyn powstania Sendero Luminoso i gwałtownej radykalizacji tego ruchu. Bo dla mnie Sendero zrodziło się z potrzeby kompensacji Guzmána. Oczywiście to tylko domysł, hipoteza”. (Terroryzm jako zjawisko wyrastające z potrzeby zażegnania problemów własnej osobo­wości? Jako jedna z form podniecającej autoekspresji? W literaturze przedmiotu jest to po­gląd podbudowany badaniami i tysiącami zapisanych stron. W ciągu dalszym problem ten i pytanie powrócą jeszcze wielokrotnie. Na razie to tylko uwaga do zapamiętania). Zanim jednak powstanie legenda, 5 marca 1953 roku Guzmán rozpoczyna naukę na arequipeńskim Uniwersytecie San Augustin. Studiuje filozofię, w dwa lata potem – dodatko­wo – rozpoczyna prawo. W tym czasie rolę Rodrigueza Rivasa – specjalisty w dziedzinie metodologii nauki i filozofii – w kształtowaniu osobowości i przekonań przyszłego Camarada Gonzalo trudno byłoby przecenić. W 1961 roku swą pracę doktorską Guzmán dedykuje wła­śnie jemu: „Nauczycielowi i bliskiemu przyjacielowi” – napisze. Rivas sympatyzuje z Komu­nistyczną PartiąPeru, swego podopiecznego wprowadza w te kręgi. „Lecz i w tym względzie bardzo był dyskretny, skryty” – przypomina sobie dziś. „Nigdy nie był dobrym organizato­rem. Agitator? Nie. Był to ponad wszelką wątpliwość teoretyk. Dodajmy – najwyższego lo-tu”. Jego