ROMAN WARSZEWSKI POKAŻCIE MI BRZUCHTERRORYSTKI Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Mojej mamiew dniu Jej Imienin26 lipca 1984 Mają zabijać wszystkich, którzy umieją pisać i czytać, każdego, kto kiedykolwiek włożył marynarkę i krawat. Mają zabijać i zabijać. Mówią, że to jedyny sposób, by wrócić do początków, nim będzie za późno. Zabijanie ma trwać całymi dniami. Mówią, że lepiej zabijać przez wiele dni, niż umierać bez końca. Jest sobota, 4 września 1982 roku. W samo południe, właśnie wtedy, gdy zaczynają się go­dziny sjesty, minister wojny Vizquerra przekracza próg kostnicy. Towarzyszy mu sześciu dowódców większych jednostek policyjnych oraz oddziałów Sinchis – wojsk specjalnieszkolonych do zwalczania terroryzmu w warunkach peruwiańskiej Sierry. Przybyli chcą zi­dentyfikować ciało młodej dziewczyny. Zaraz potem – pod osłoną największego upału – we­zmą udział w jej pogrzebie. Jeszcze później sporządzony zostanie protokół w siedmiu jedno­brzmiących egzemplarzach. Trzy z nich zostaną natychmiast wysłane helikopterem do Limy, dwa zatrzyma w swojej płaskiej teczce minister, jeden w zalakowanej kopercie otrzyma pre­zydent republiki, ostatni zaś – zaginie. W momencie śmierci zabita miała na sobie koszulę koloru khaki, jasnogranatowe spodnie ze śladami zakrzepłego błota, czarne buty z błękitnymi i czerwonymi sznurowadłami o długo­ści 42 i 39 centymetrów. Takie szczegóły przybyłych jednak wcale nie interesują. Chcą zoba­czyć coś innego, ważnego. Jej brzuch. Rana jest prawie tak długa jak krótsze ze sznurowadeł: ma 35 centymetrów, wiedzą, że stać się może przyczyną wielu dyskusji i kontrowersji. – Pokażcie mi brzuch terrorystki – mówi cichym głosem minister. Lekarz – niskiego wzrostu, wąsaty, w sile wieku – wolnym ruchem zaczyna odgarniać po­wierzchnię białego prześcieradła, w które zawinięte jest ciało. Patrzą długo i w milczeniu. Mają trochę wątpliwości i patrzą dalej. Jeszcze zanim opuszczą kostnicę padnie zdanie: „To Edith Lagos. Gratulujmy sobie, panowie!” 152 centymetry wzrostu, 44 kilogramy wagi i bardzo ciemne włosy z lekkim odcieniem purpury. Urodziła się 27 listopada 1962 roku w Huamanga, w departamencie Ayacucho. Pa­dła pod kulami Sinchis dnia poprzedniego – 3 września 1982 roku. Rodzice jeszcze o niczym nie wiedzą. Nie uwierzyliby zresztą tak łatwo: dla nich córka umierała już trzykrotnie tylko po to, by w radiu mogli potem usłyszeć, że to była pomyłka. Tym razem będzie jednak ina­czej: pogrzeb odbywa się pospiesznie, wśród nerwowych spojrzeń na zegarek, na cmentarzu w Andahuaylas. Bierze w nim udział15 osób. Nie ma wśród nich ani jednego krewnego za­bitej. Mimo to atmosfera jest podniosła i odświętna. Mimo upału wszyscy sąw czarnych gar­niturach, w których kołnierzyki zapięto na ostatni guzik, jak w dniu sukcesu i święta. W czwartek, 9 września 1982 roku, grób zostaje rozkopany na nowo. Rodzice już wiedzą. Chcą się przekonać na własne oczy. Postanawiają przewieźć ciało do rodzinnego Ayacucho. Do ostatniej chwili karmią tę ostatnią nadzieję, że i tym razem usłyszą słowo „pomyłka”. – To nieprawda. To nie może być ona – powtarzają. A gdy po raz drugi w ciągu jednego tygodnia zyskano pewność, miasto w ciągu pół godzi­ny zamienia się w chmurę naładowaną elektrycznością: trumna wędruje przez 17 ulic, 26 za­krętów i trzy place. Niesie ją na swych ramionach 15-tysięczny tłum 30-tysięcznego miasta. Tłum, który kipi i pluje. Tłum, który wykrzykuje hasła, które nikomu nie pozwalają wątpić. Tłum, który bardzo głośno mówi o zemście. O łzach i zseledynowiałej od żalu siwiźnie zroz­paczonej matki. O ojcu, który ma dwie zaciśnięte pięści. Tłum, który 3 godziny przedtem nie wiedział jeszcze o swoim istnieniu. Który nigdy sięnie dowie jaki popłoch wywołał w prezydenckim pałacu i wśród generalicji. PROLOG Ciąg dalszy nastąpi. Najpierw winien jestem jednak kilka słów wprowadzenia: Od przeszło czterech lat w Peru mówiono tylko o Ayacucho. Teraz coraz częściej i gło­śniej w rozmowach padać zaczyna inna nazwa. Wcale nie mniej egzotyczna: Uchuraccay. Ayacucho i Uchuraccay: właśnie półtora roku temu te dwa tematy splotły się ze sobą. Po­łączone zostały jedną pomyłką, ośmiokrotnym morderstwem, wieloma podejrzeniami i pal­cami, które obcięto drewnianymi narzędziami andyjskich wieśniaków. Stały się one syjam­skimi braćmi, o których nie wiadomo, gdzie się jeden kończy, a drugi zaczyna. Dziś mówiąc o Ayacucho trzeba także wspomnieć o Uchuraccay. Dyskutując o Uchuraccay nie sposób nie dodać: Ayacucho. Istnieje jeszcze trzecia możliwość: mówiąc o Uchuraccay i Ayacucho jed­nocześnie – mówi się po prostu o terroryzmie. „Ayacucho” w języku quechua oznacza „Zakątek Śmierci”. W rozmowach dziennikarzy w Limie – „Uchuraccay” znaczy dosłownie to samo. Lecz różnicy tej nie sposób wytłumaczyćza pomocą pojęcia lokalnego dialektu. Nie jest to też slang ani zawodowa gwara: za dzienni­karzami słowo to przejęli studenci, telewizyjni komentatorzy i licealiści. Z tytułów porannej prasy trafiło ono na usta plażowiczów z Miraflores. Wykrzykują je także roztańczoną literą, pokryte czerwoną farbą mury cuzkeńskich przedmieść. „Uchuraccay” znaczy „śmierć”: o tym w Peru wiedzą już wszyscy. Jeszcze do niedawna „Uchuraccay” znaczyło „Mały Sklep”. Nieco dokładniej nie znaczyło nic. Bo nikt nie wiedział o istnieniu tej wsi. Nikt nie wiedział o istnieniu jej 248 mieszkań­ców, z których tylko 9 zna hiszpański, 8 pisze, a reszta – zamiast podpisu stawia krzyżyki lub zostawia odcisk brudnej ręki. Nic w tym dziwnego: dalej to niż na końcu świata, głęboko w górach, 4000 metrów licząc w górę od powierzchni Pacyfiku, tam gdzie nie sięga 70–kilome­trowa szosa wiodąca z Ayacucho na północ. To bardziej niż osada – luźno rozrzucone chaty z kamienia, słomy i gliny na stokach dwóch przeciwległych wzgórz. Gdy trzeba zebrać miesz­kańców na głównym placu, czyjaś ręka pociąga za sznur dzwonu znajdującego się na szczycie kamiennej wieżyczki. Wtedy niskie postacie zawinięte w wełniane poncho, sobie tylko zna­nymi ścieżkami schodzą ku dnu doliny. Pytają: „Czy coś się stało?” Niskie postacie niechętnie posługują się pieniądzem. Handlu nie uprawiają z tej prostej przyczyny, że handlować tu nie ma czym. Jedyną monetę obiegową stanowią gałęzie górskich krzaków zahartowanych wysokościąi porywistym wiatrem. Ich drewno znakomicie nadaje sięna ostrza najprymitywniejszych pługów świata, zwanych allanche, i na sękate półksiężyce zastępujące tu sierpy. Dopełnieniem wieśniaczego rynsztunku są piki. Można nimi wybieraćkartoflane bulwy chuno spośród kamieni lub – w razie potrzeby – oczy z ludzkich oczodołów. Lecz o tym dopiero za chwilę. Taki jest obraz tej wsi. Było tak do niedawna. Aż „Nic” zmieniło się w „Śmierć”. Dziśwszyscy pytają: Gdzie to właściwie jest? Pyta nawet sam prezydent. Pytań jest zresztą co niemiara. Na przykład: Czy łatwo jest pomylić kamerę z karabinem? Czy terrorysta i złodziej to na pewno to samo? Czy czerwona flaga może służyć za osłonęprzed górskim słońcem? Czy wieś, której dotąd na dobrą sprawę wcale nie było, może stać sięprzyczyną zmiany rządu? Co robić, gdy Indianie na pytanie „kto?” – odpowiadają „my”, a na myśli mają tak ludzi, jak i otaczające wieśgóry oraz kukurydziane ziarno w wełnianych wor­kach? I najważniejsze z nich: jak t o mogło się stać? 23 stycznia 1983 roku, w środę, „Uchuraccay” znaczy wciążjeszcze „Nic” lub w najlep­szym razie „Mały Sklep”. W godzinach wieczornych do wsi dociera 8 dziennikarzy kilkugazet wydawanych w Ayacucho. Mieszkańcy wsi są właśnie zgromadzeni na placu, by prze­dyskutowaćbrak wody i czekające ich zasiewy. Mają przy sobie swój drewniany rynsztunek – dużo sękatych półksiężyców, jeszcze więcej pik. Nigdy nie udało się ustalićczy ostrza z drewna twardszego od stali zawsze przynależą do dyskusji o suszy i ziarnie, czy też może campesinokuna1 uzbroili się tego wieczoru wiedzeni przeczuciem i instynktem odwiecznych mieszkańców gór. „Wiatr był z południa” – powie później dziennikarzom wieśniak Wallpata. „Im bliżej zachodu, Tayta Inti2 miał opończę z coraz bardziej gęstej purpury. Mogło to ozna­czać napuchnięty brzuch muła, który zjadł zbyt wiele wilgotnej trawy lub dużo, dużo ludzkiej krwi”. W tej samej chwili, gdy dziennikarze zatrzymują się na placu, w ruch idą drewniane moty­ki. Wiatr był z południa: wiatr dobry do zabijania. Giną nie wiedząc do końca, czy wrzawa otaczających ich zwartym kręgiem wieśniaków jest powitalnym entuzjazmem, czy może czymś całkiem innym. Giną z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami. Giną szybko i spraw­nie. Giną nie dłużej niż dwie minuty; to tylko jedna z wersji o ich śmierci. O innych i całejreszcie szczegółów mowa będzie za chwilę. Tymczasem mord trwa nadal, choć raz już został popełniony. Dnia tego, każdemu z dzien­nikarzy dane było umierać... kilkakrotnie. Najpierw, żeby nie było wątpliwości, raz jeszcze umiejscowmy akcję w czasie. I zaraz okazuje się, że bardzo trudno rozstrzygnąć, jaki rok obowiązuje w Uchuraccay. Po­szukiwania kalendarza były tak długie, jak bezowocne. O pomoc musiano prosić ekspertów. „Jedna z najbardziej podstawowych kwestii jest niemożliwa do rozwikłania w sposób jedno­znaczny” – brzmiał ich werdykt. Eksperci o uniwersyteckich tytułach stwierdzili, że być może w Uchuraccay czas wciąż płynie po okręgu: „było” przechodzi w „jest”, „będzie” w „było”. Wątpliwości jedynie nie było co do tego, że 72 km dalej na południe, w Ayacucho – stolicy departamentu – trwa już od blisko miesiąca 1983 rok. W Limie zaś – właśnie wtedy, gdy w Uchuraccay wiałsilny wiatr z południa – gazety („La Prensa”, „Quehacer”) donosiły, za ile tygodni amerykański „Explorer” osiągnie rubieże Układu Słonecznego, by ku kosmicznej nieskończoności nieść wyryty w złotej płytce wizerunek człowieka; natomiast w telewizji prezydent republiki – Fernando Belaúnde Terry – potwierdził zdawkowo istniejące trudności i mówił przede wszystkim o bliskości ostatecznego rozwiązania „problemu Sierry” i o rychłymwejściu w nowe tysiąclecie. Im zaś dane było umierać wielokrotnie. Po raz drugi dziennikarze umierają, gdy wieśniacy łamią im nogi: żeby, choć martwi, jużnigdy nie mogli powrócić do Uchuraccay. Po raz trzeci, gdy rolniczymi narzędziami okale­czają im genitalia: żeby nawet w zaświatach nie mogli mieć potomnych. Po raz czwarty, gdy pochylone nad ciałami postacie ucinają im po jednym palcu u dłoni: by móc złożyćje w ofie­rze bóstwom górskich dolin i wyschniętych potoków. Po raz piąty, gdy w usta nakładają im żwir i kamienie, a wargi zaszywają nićmi z lamich ścięgien, żeby zabici już nigdy nie mogli przemówić. Po raz szósty, ostatni, gdy masakrują ich twarze, drzewcami pik przebijają serca, oczy wykłuwają rogami drewnianych półksiężyców: żeby pogrążyć ich w wiecznej ciemno­ści, by zabici nigdy już nie mogli poznać twarzy swych oprawców. Potem wszystko jest jużgotowe, by ciała ułożone twarzą do ziemi przysypać bardzo grubą warstwą górskiego kamie­nia. Mimo to „Uchuraccay” wciąż znaczy nie więcej niż „Mały Sklep”. Wciąż jeszcze nikt o niczym nie wie. A wieśniak Wallpata powie dopiero za tydzień: „Nie macie pojęcia jak trud­no jest całkiem i do końca zabić człowieka. Gdy jest ich aż ośmiu – to prawie niemożliwe”. Właśnie: Już w cztery dni potem, w niedzielę, w Tambo niedalekim miasteczku, jeden zIndian odziany w purpurowe poncho, w drodze na mszę do kościoła ze źle ociosanego kamie­nia, na stole prefekta policji kładzie zawinięty w duży liść palec i obdarty rękaw koszuli w brązową kratę i pociemniałe jużślady krwi. To ma być dowód. On zaś chce dostać nagrodę. Tak jak wielu dostało już przedtem. – Zabiliśmy ich – mówi. – Kogo? – Tych, którzy przychodzą pieszo. 1 Hiszp i quechua: wieśniacy.2 Quechua: Ojcec Słońce, bóg Słońca. Bo od trzech lat w Ayacucho trwa wojna. Wojna z partyzantami. Sendero Luminoso, któ­rych powszechnie zwie się także terrorystami. „Sendero Luminoso” znaczy „Świetlisty Szlak”. Wojownicy ze Świetlistego Szlaku podpisują się pod nauką Mao, dodają doń jedynie trzy własne poprawki. „To tak – powie później w rozmowie jeden z nich – jakbyśmy skory­gowali błędy ortograficzne w manuskrypcie Wielkiego Sternika”. Wojna jest krwawa, dużo w niej eksplozji umiejętnie rozmieszczonych ładunków dynamitu: oficjalnie statystyki mówią o 83 osobach, na których partyzanci-terroryści w 1982 roku wykonali „wyroki” za „zdradę” lub „bycie kapitalistą”; w tym samym roku w potyczkach zginęło 35 policjantów oraz 34 sende­rystów. Jednak już tylko w styczniu 1983 roku doliczono się w sumie 95 ofiar śmiertelnych. Każdy następny miesiąc żniwo to miał zwielokrotnić. Ogółem, w okresie od lata 1980 do maja 1984 roku ofiarą przemocy politycznej – po obu stronach – padło w Andach 2997 osób. W wojnie tej wojsko i policja próbują pozyskać do współpracy wieśniaków. Nawet w naj­bardziej odludnych i odległych okolicach. Nawet w Uchuraccay. Także tam, gdzie doleciećmożna tylko helikopterem. Umundurowani strażnicy porządku odwiedzają wioski dwa, trzy razy w roku. Każą zabijać. Zabijać i obcinać palce. Korzystają z faktu, że w języku tubylców słowa „obcy” i „diabeł” są synonimami; że obcinania kciuka przeciwnika wymaga ich od­wieczny rytuał. Gdy nadlatują – pytają o palce terrorystów, liczą obcięte kikuty. Zabierają jedo helikoptera i następnie są one komisyjnie palone, by Indianie nie wymieniali ich między sobą, by dwukrotnie nie zgłaszali się po nagrodę. Bo gdy palców jest dużo – ci, którzy przy­latują helikopterami nie kryją swego zadowolenia: rozdają koce z wiskozowego włókna z metką „Made in Hongkong”, noże, widelce i długopisy, których potem nikt nie używa. Gdy jest ich zbyt mało – kiwają głowami. Na pytania Indian, kogo właściwie mają zabijać, by ob­cinać palce i w zamian dostać koce, pada odpowiedź: – Obcych, którzy przychodzą pieszo. Prefekt policji w Tambo jeszcze niczego nie podejrzewa. Palec na jego stole jest na razietylko palcem jak wiele innych, które już widział. Czym różni się palec dziennikarza od palca terrorysty? Lecz już nazajutrz oberwać ma się cała lawina. Już następnego dnia, w poniedziałek, „Uchuraccay” znaczy „Śmierć”. Zamiast patrolu terrorystów – okazuje się – drewnianym rynsztunkiem zakłuto i okaleczo­no 8 dziennikarzy. W zamian oczekiwano błyszczących sztućców i brązowych kocy. Naj­pierw nie ma całkowitej zgodności. Dla wielu jest to po prostu „pomyłka”, „zbieg okoliczno­ści”, „coś, co na pewno nigdy sięnie powtórzy”. Inni przypominali przemówienie prezydentana szklanym ekranie, w którym F. Belaúnde Terry chwalił odwagę i bojowość wieśniaków, którzy dwa miesiące temu maczetami i drewnianymi pałkami zmasakrowali mały oddziałterrorystów zaskoczonych pośród gór. Pokazywali zakreślone w prasie cytaty z wywiadu z ministrem wojny – Vizquerrą, który twierdził: „by siły zbrojne mogły mieć szansę na osta­teczny sukces, trzeba zacząć zabijać senderystów i wszelkich innych. Choćby na 60 zabitych było tylko 3 terrorystów. Innej możliwości nie ma”. Jest 30 stycznia 1983 roku. Z Limy do Uchuraccay nadlatują fotoreporterzy i korespondenci stołecznej prasy. Wie­śniacy najpierw niczego nie rozumieją. Wołają sołtysa, który wie najdokładniej, ile warte sąpalce ośmiu terrorystów. Sołtys zna hiszpański, tym razem jednak żąda tłumacza. Chce sięupewnić. „Ci, którzy przybyli helikopterami” nie chcą oglądać palców, chcą widzieć ciała „tych, którzy przybyli pieszo”. Przez następne pół godziny trwa wahanie się i ociąganie. Oka­zuje się, że Indianie właśnie spieszą się w pole. „Wiatr był ze wschodu – powie cytowany jużuprzednio wieśniak Wallpata – co oznaczać może, że brzuch muła wytrzyma napór wilgotnej trawy lub że będzie trzeba kopaćw ziemi i odsuwać ciężkie kamienie. Tak, tak – doda po­spiesznie – to również najlepszy czas, by wszyscy nagle zaczęli się spieszyć w pole”. W końcu – pada jednak: „Tu”. Tu trzeba kopać. Przybyli zostali sami. W słonecznym skwarze praca trwa blisko godzinę. Za godzinę, oprócz zmęczenia, wielu poczuje przede wszystkim wstyd. Reszta – choć już nikt nie ma prawa do wątpliwości – wciąż nie może uwierzyć. Ciała zostają ekshumowane, a niedowierzanie przeradza się w krzyk, gdy za następne trzy tygodnie prezydent stwierdzi, że winni nie zostaną ukarani. Gdy poprawi się i poprosi, by dobrze go zrozumiano: winnych, po prostu, w całej sprawie nie ma. Przez te trzy tygodnie we wsi szukano kalendarza, powołano komisję, która „miała zbadaći być niezależna”, przypadkiem – w glinianych chatach, z których nie każda nawet ma okno – znaleziono błyszczące, niklowane łyżki i butelki po perfumach, które normalnie można kupićw kilku sklepach na Wybrzeżu. Słowem: gdy na początku marca przybyłem do Peru, domysły zaczęły się potwierdzać. Potwierdzały się przez następne dwa miesiące, gdy bezskutecznie próbowałem dojechaćdo Ayacucho i Uchuraccay. Cały departament zamknięty został dla przybyszów z zagranicy. Turystom w bardzo przekonywający sposób proponowano zmianę trasy, z dziennikarzami nie chciano nawet rozmawiać. Książka ta powstać mogła jedynie dzięki pomocy jednego z limeńskich dziennikarzy, któ­ry woli, by jego nazwisko tutaj nie padło. Najpierw wprowadził mnie w labirynt całej sprawy, wskazał ludzi, którzy znają Ayacucho, Uchuraccay, Sierrę i wiele nieprzejezdnych dróg, o których wiadomo, że jest bardzo nieprawdopodobne, by napotkać tam policyjne patrole. Po­tem wprowadził mnie do lokalów na przedmieściach peruwiańskiej stolicy. Słuchałem tam długo opowieści o ludziach ze Świetlistego Szlaku, o ich przywódcy – Camarada Gonzalu; wielokrotnie spotykałem się z członkiem komisji, która „miała zbadać i być niezależna” – czołowym pisarzem i publicystą kraju – Mario Vargasem Llosą, znanym między innymi jako autor światowego bestsellera „Rozmowa w Katedrze”. Właśnie jego zachęta posłużyła książ­ce tej jako główna siła napędowa. To, co miało być najpierw reportażem o brutalnym mordzie, przerodziło się w książkę o partyzantach zwanych terrorystami, zbrodni i bezkarze, o przemocy i epilogu, którego dotąd brak. A oto rezultat moich poszukiwań. DIDASKALIA Zacząć należy od opisu kraju głębokich rzek, zwanego również Skórą Węża. Od opisu krajuludzi, których twarze najłatwiej pomylićz kamieniami, i którzy mówią językiem mogącym wyrazić wszystko. Lecz nie do końca i nigdy ponad wszelką wątpliwość. Skóra węża, która jest ziemią Departament Ayacucho jest kluczem do całej południowoamerykańskiej kordyliery, a zara­zem sercem peruwiańskiej Sierry. To obszar – odwieczny styk: miejsce zdarzeń, spotkań, starć, wzajemnego przenikania i konfrontacji. Punkt, w którym wciąż wyłaniało się nowe i rodziło się jutro. Selwa zaczynająca się nad górną Amazonką spotyka siętu ze szczytami Andów. W prze­szłości, właśnie na linii tworzonej przez dolinę rzeki Apurimac, zlały się wpływy znad oce­anicznego wybrzeża z kulturami zakorzenionymi wokół jeziora Titicaca, na boliwijskim Alti­plano. W rezultacie powstała niepowtarzalna hybryda: kultura Huari – poprzedniczka Inkówna tym terenie, znana z murów wysokich na trzy piętra, brunatnej w kolorze ceramiki i wo­jowniczego usposobienia swych władców. Dwa stulecia później Inkowie zdając sobie sprawęze strategicznego znaczenia obszaru, walczyli nań krwawo, zaciekle i ze zmiennym szczę­ściem. W początkach XIX wieku, w okresie odzyskiwania niepodległości przez kontynent, spotkały się tu dwa wielkie ośrodki ruchu emancypacyjnego: północny (Wenezuela) i połu­dniowy (La Plata), co w końcu politycznie, jak i militarnie zadecydowało o losach całej Hi­spanoameryki. W La Quina, między rzekami Hatun Wayqu i Venda Mayu, nie opodal dzisiej­szej 30–tysięcznej stolicy regionu, od której nazwę wziął cały departament – 9 grudnia 1824 roku naprzeciw 9310 żołnierzy hiszpańskich pod wodząwicekróla La Serny stanęły zjedno­czone siły republikańskie liczące 5780 ludzi. Kilkugodzinna zażarta bitwa, wzorowo rozegra­na przez José Antonio de Sucre, zakończyła się pogromem rojalistów. 10 grudnia wszystkie wojska kastylijskie skapitulowały i oddały się do niewoli: zakończone zostało hiszpańskie panowanie, a Bolivara i Sucrego okrzyknięto idolami nowo formującego się państwa. Wiele napisano o niezwykłości i niepowtarzalności tych stron. Jest to bowiem „jedno ztych miejsc – jak mówi w jednym z wywiadów nie kto inny jak Gabriel Garcia Márquez – gdzie, gdy kamień rzucić w górę, on – zamiast spaść na ziemię, trzymany nieznaną siłą – za­wisa w powietrzu; gdzie masy rzecznych wód – nikt nie wie dlaczego – płynąć nagle zaczy­nają w górę nurtu; gdzie odnaleźć można taki gąszcz, że drzewa rosnąw nim korzeniami zwróconymi ku niebu, korona zaśzatopiona pozostaje w ziemi. I nie jest to fantazja – zapew­nia Márquez – gdy ktośo tym opowiada i pisze. Każdy się może o tym przekonać: wystarczy z któregokolwiek miasteczka w interiorze jechać godzinę autobusem w dowolnym kierunku i wysiąść w pierwszej napotkanej wsi”. Ayacucho jest niezwykłe, bo Ayacucho to przede wszystkim góry. Góry, które nazwano Skórą Węża. Góry, które obdarzono tą nazwą są jakby czarną skrzynką, bo w rzeczywistości nie sposób przenieść je na papier. Wyrastają one wprost z oceanu. Przed nimi cały kontynent, który czymś trzeba wypełnić. To pozbawia krajobraz wszelkich kompleksów – kontury roz­wijają się bez pośpiechu, góry pozwolić sobie mogą na wszelkie dziwactwa i eksperymenty z czasoprzestrzenią. Wtedy, gdy po raz pierwszy je ujrzałem, zapisałem: „Że ma kły, pazury – wiedziałem od dawna. Dziś jednak wyszło to na jaw, potwierdziły się bardziej domysły niżpewność. Nadęła się i zarżała, rozpuściła i nastroszyła włosy zaplecione dotąd w pensjonar­skie warkoczyki; wytargała z nich kolorowe pasma wełny, takie jakie noszą tutejsi Indios. Kto? Ona. Przyroda składająca się z wnętrzności Ziemi wyplutych gardzielą wulkanów na powierzchnię. Tu, gdzie Andy wychodzą na brzeg z morza i setkami metrów skalistego zbo­cza strzelają w niebo. I gdy już byłem pewny, że nic nie jest w stanie mnie zadziwić, okazało się, że była to nie tyle skóra, co naskórek kontynentu, a widowisko zaczęło się na dobre, gdy poczęliśmy się przedzierać w głąb jego brzucha. Pełzaliśmy wąwozem, przełęczą; spadaliśmyna dno kilkudziesięciometrowego leja – po drodze było wszystko, na końcu najprawdziwsze piekło. Na kilka godzin dano nam doń przepustkę, a potem pokazano jak się można z niego wyczołgać – pustynią, zieloną naroślą czerpiącą wodę nie wiadomo skąd, dolinążółtą jak banan, czarnosinymi wydmami, które ja – idiota! – brałem najpierw za stosy nawiezionego cementu. Dopiero teraz uświadomiłem sobie wielkość i przepaścistość tego kontynentu, don­kiszoterię całej reszty. Ta twarz tak piękna, a tak okrutna! Tak uwodzicielski ma makijaż! Tylko samochody, które serpentynami nadbiegały z naprzeciwka przypominały, że nie dosta­liśmy się pod podszewkęświata, a jeżeli już – że jest stąd jakaś droga wyjścia. Przez dziesięćgodzin jechaliśmy przez dziesięć Księżyców, a każdy z nich innego boga był siedzibą!” To krajobraz. A rzeczywistość? Oprócz gór – wszechobecna jest tu nędza. To najbiedniejszy region, najbardziej zacofanyw zacofanym kraju. Ziemia tu najbardziej niegościnna, bez trudu można by kręcić pośród tych zboczy reportaże z powierzchni Księżyca: 45% terytorium to wysokie góry ponad 3500 m n.p.m., gdzie nie rośnie żadne drzewo, a prócz skał jedynym oparciem dla wzroku są kłę­biaste, niskopienne krzewy, które nigdy nie mają widocznego dla oka kwiecia. 24% po­wierzchni departamentu leży w strefie wiecznej zmarzliny i śniegu. 18% terytorium zajmują – dla odmiany – tropikalne lasy doliny Apurimac, a tylko 4% nadaje się pod uprawę. Z tego jedynie 2% znajduje się w zasięgu systemu irygacyjnego pamiętającego czasy Inki Huayna Capaka. 3% ziem rolniczych przeznacza się na uprawę suchorośli, 25% na wypas lam i wiku­nii. Rocznie dochód mieszkańca nie przekracza 150 dolarów, lecz większośćIndios z odcię­tych od świata dolin i górskich kotlin w ogóle nie zna pojęcia pieniądza, a monety ze stopu miedzi i cyny znajdujązastosowanie jako guziki. Nic się też nie czyni, by stan ten z czasem zmienić: na departament Ayacucho zajmujący około 15% terytorium kraju przypada jedynie 0,6% inwestycji. Naturalnym dopełnieniem tego krajobrazu nędzy jest analfabetyzm: 70% mieszkańców tych stron nie potrafi ani pisać, ani czytać, nie zna wody pitnej z kranu, ani elektryczności. Do niektórych wsi wodę dowozi się cysternami raz na 10 dni, a na 18 tysięcywieśniaków przypada... jeden lekarz. Dzienne menu mieszkańca gór nie zawiera więcej niż420 kalorii, podczas gdy papierowa norma ONZ oszacowana jest na 850, poniżej tej wartości zaczynać ma się powolna śmierć głodowa. Dlatego też starość w Ayacucho zaczyna się w 35 roku życia; rzadko kto dożywa 45 lat. Na 4706 km szos, tylko 48 km ma asfaltową nawierzchnię. Kolor Ayacucho to brąz. Brąz ziemi, która nie rodzi. W której korzenie zapuszcza ludzka rozpacz i niezadowolenie. Rumirunakuna, czyli Ludzie-Kamienie Ten sam brąz wpisany jest w ludzkie twarze; twarze ludzi nazywanych Indios, campesinos, campesinokuna, comuneros czy iquichanos – w zależności od orientacji gazety, koloru no­szonego poncho czy szerokości ronda kapelusza ocieniającego twarz. Mieszkają w miejsco­wościach zapomnianych przez wszystkich. Misjonarze jeździli w te strony począwszy od XVII stulecia, ale chrystianizacja była tu bardzo powierzchowna, a steatralizowany katoli­cyzm powiązano z pradawnymi obyczajami przodków. I dlatego po dziś dzień ludzie ci wie­rzą w bóstwa Anki, Supay, Pukará i Inkarriego. Wciąż czekają na powrót swego Inki, Tupaka Amaru, którego 400 lat temu, na największym z cuzkeńskich placów poćwiartowano ostrzami z toledańskiej stali. Zmuszeni do płacenia pogłównego i trybutu na rzecz Korony, przez trzy wieki na własnej skórze poznawali ciężar, który po hiszpańsku nazwano mita3 i reparto – ciężar jarzma, któ­rym ustawicznie siano wśród nich do dziśżywą nienawiść do białych i zeuropeizowanego Wybrzeża. Mita była wymyślonąprzez kolonistów w XVI wieku formą mobilizowania 3 Podobna instytucja prawna na terenie byłej Nowej Hiszpanii (Meksyk) nosiła miano „cuautequil”. chłopskiej siły roboczej najtańszym kosztem, a nawiązanie do starej nazwy i tradycji inka­skiej pełnić miało funkcję prowizorycznego kamuflażu. Dzięki niej peruwiańskie szyby i od­krywki dostarczać mogły jeszcze u progu XIX wieku 70% południowoamerykańskiego wy­dobycia srebra i rtęci. Mita polegała na tym, że pod przymusem pacyfikacji, co roku na okres dwóch miesięcy, każda wieś i osada obowiązana była do wysyłania do kopalni kontyngentów robotników mitayos, z których tylko nielicznym – najsilniejszym lub najbardziej przebiegłymdane było powrócićdo domu. W kopalniach pracowano bowiem ponad siły, wysokie podatki powodowały, że właściciele stale borykali się z brakiem pieniędzy, przez co nigdy nie wpro­wadzano ulepszeń technicznych ani nie modernizowano szybów. A czego nie dokonała mita – uczynić zdołało reparto: obowiązek nabywania towarów, których ilość i cenę wyznaczałmiejscowy corregidor. Stwarzało to możliwość – a właściwie konieczność(!) – przejęcia od chłopa resztek nadwyżki, jeżeli te w ogóle jeszcze istniały. Dziś rząd dusz sprawuje wśród nich layka – czarownik, który potrafi leczyć najgłębsze ra­ny i szaleństwo, gdy zaś zapragnie on czyjejśśmierci – wbija kolec w gardziel swego pomoc­nika, jakim jest żółta żaba o krótkim ogonie. I wtedy – tylko czekać na śmierć upatrzonego nieszczęśnika: na skraju wsi kobiety odsuwają jużkamienie pod jego grób. Są składnikiem tego, co określa się jako „peruwiański problem Sierry”. Dokładniej – sami w sobie są tym problemem. Polega on na tym, że o obszarach bardziej odległych od centrów administracyj­nych niż o godzinęjazdy zdezelowanym autobusem... nic nie wiadomo, a w gazetach można wyczytać regularnie powtarzane zaklęcia w rodzaju: „problem górzysty jak garb”, „koniecz­ność fuzji dwóch kultur”, „rzeczywistość dwóch odrębnych światów”. Kolumbem dla tej drugiej z Ameryk byłOctavio Cabrera – prefekt policji, który w 1969 roku zostałporwany przez Indian z miasteczka Huanta. Przez trzy dni Indianie torturowali go, na przeciąg mroźnych nocy przywiązywali linami z lamiej wełny do pala wbitego w dno wol­no zamarzającej kałuży, której woda sięgała do kolan; zęby czernili mu tlenkami miedzi, drewnianymi igłami nakłuwali tułów i uda, potem – pozwolili mu uciec. „Tym w dole po­wiedz, że my też istniejemy” – w usta włożono mu pożegnalne posłanie. I plan okazał sięskuteczny: przez 4 godziny, boso i w strzępach bielizny, biegł Cabrera bezdrożem. Gdy dotarłdo pierwszych zabudowań miasteczka, krzyczał: „Opowiem, co mi oni kazali powiedzieć”. Wkrótce – umorusany błotem i zakrzepłą krwią – trafił na pierwsze strony gazet i okładki tygodników. Trafił i zginął. Po dwóch tygodniach znów nikt o niczym nie pamiętał. Zmarłw trzy lata później, w największym peruwiańskim szpitalu dla obłąkanych, do ostatniej chwili wstrząsany mrozem andyjskiej nocy. Ludzie gór trwają wciąż przy swoim: mówią prawie wyłącznie językiem quechua, tak jak przystało na inkaskich potomków w linii najprostszej. Na wysokościach, gdzie brak tlenu i chęci do życia, a noworodki przychodzą na świat z płucami o połowę większymi niż w nad­morskim pasie, przez 40 lat życia ssie się liście koki i zagryza je wapiennym kamieniem. Ich twarze spalone są górskim słońcem, poorane nocnym chłodem i mają kolor górskiego zbocza. Tak, można by się pomylić i powiedzieć: „To przecież kamienie!” Bo oni sami o sobie wła­śnie tak mówią: rumirunakuna, czyli: my Ludzie-Kamienie. Rumi i runa. Kamień i człowiek. Już samo brzmienie podpowiada, jak blisko muszą być ze sobą spokrewnieni. Gdy przemierza się wzgórza otaczające Cuzco, gdzie prawie każda skała nosi ślady ludz­kiej ręki, gdzie schody, platformy, nisze i krypty wycinano w granicie jakby krojono ser lubgdy staje się przed cyklopami wśród kamieni zestawionych w trójpoziomowy bastion fortecySacsahsuaman, z których – za naukowcami – największy ma ważyć 364 tony, zadać sobie trzeba pytanie: jak to właściwie się działo, że skała aż tak była posłuszna ręce człowieka? Wydawać by się mogło, że skalne bloki same z siebie chwytały się za ręce, ruszały w dółzboczy ku miejscu, gdzie dziś stoi miasto, by tu zlać się w kamienne prostokąty ulic i placów. Potem ze zdziwieniem się stwierdza, że nic innego jak właśnie to opowiadają w legendach Indianie: dla nich granica między człowiekiem a kamieniem praktycznie nie istnieje. Kamie­nie, ba, całe góry potrafią chodzić, tańczyć, śmiać się ludzkim głosem. By spowodować ich tan – znaćtrzeba tylko odpowiednie zaklęcie. Bo „każda góra ma swojego Wawami, a Wa­wami jest duchem gór; Wawami ukryty jest w każdym ze szczytów”. Iquichanos – mieszkańcy ayacuchańskich wyżyn i kotlin – opowiadają: „Wawami karmi stada lam, ludziom zsyła własną krew – wodę. W nocy Wawami wychodzi z wnętrza góry, odwiedza swych sąsiadów, którymi są inni Wawami. Ubiera się w upierzoną skórę kondora, lecz na szyi ma pióra wygolone aż po różowy naskórek. Chodzi w sandałach z łyka i w spodniach z wełny wikunii. Nocą wielu już go widziało. Jest wysoki, barczysty, milczący. Chodzi długim krokiem, a brzegi strumieni zasklepiają się pod jego wzrokiem, żeby suchym szponem mógł przejść na drugą stronę”. Od Wawami przejęli tubylcy swój strój: kapelusz ze stromo opadającym rondem, zwany maullo, ubieraną pod niego czapkę z wełny alpaki bar­wionej roślinnym wywarem, wstążki przywodzące na myśl ptasie upierzenie i potrójne pon­cho opadające ku ziemi jak złożone przy ciele skrzydła kondora. Także – język. Simi – znaczy język Najpierw były góry, a w nich śpiew ptaków i szum potoków wśród skał. Potem odgłosy te zaczęli naśladować ludzie. Taki był początek języka Runa Simi – Ust Człowieka, w którym do dziś przeżył głos pierwotnej przyrody. Który przede wszystkim służy do opisu gór: ma 416 określeń na oddanie koloru skał w słońcu, blisko 100 na rozróżnienie chropowatości mokrego kamienia. Język–onomatopeja, błędnie zwany także quechua4: jak mowa wiatru i szelest ka­mieni osuwających się stromizmami. Boi się raz zapisanego słowa. Oparty jest na ustnie, z pokolenia na pokolenie przekazywanej tradycji. Na odkryciu, że w przyrodzie nie ma zjawisk czystych i posegregowanych, że wszystko jest mieszaniną wszystkiego. Stąd też kontakt z „rzeczywistością quechua” może być szokiem. Mario Castro Armas – członek komisji powołanej po masakrze w Uchuraccay – powie mi do słuchawki telefonicz­nej: „Najważniejszą przeszkodą na drodze ku wnętrzu tego języka i posługujących się nim ludzi, jest to, że takie pojęcie jak «jednostka» w nim w ogóle nie istnieje. Jest tylko wspólnota – spadek inkaskiej tradycji i przetworzenie prastarego «ayllu»5. «Ja» – «noqa» – to słowo ze słownika quechua wydanego w Limie. Sierra zna tylko «noqayku»6 – «my». Gdy w Uchurac­cay próbowaliśmy identyfikowaćIndian po nazwisku i pytaliśmy, który z nich nazywa sięFortunato Gavilán, odpowiedzią było głuche «my, my, my to zrobiliśmy», «wszyscyśmy ich zabijali». Zaraz potem kobiety zaczęły wykrzykiwać«challa, challa!» – «dość, dość!» Dla nich wszystko było jasne, my zaś staliśmy bezradni (...)”. Bo inny to język, tak jak inni są mówiący nim ludzie. Siostra kobiety to nana, siostra męż­czyzny – pana; brat kobiety – tawa, a mężczyzny – wayqa. Podziały i rozróżnienia przebie­gają w nim wzdłuż całkiem innych linii niż w językach europejskich. Niektórzy w podkreśla­niu jego oryginalności idą nawet tak daleko, że twierdzą, iżby wytłumaczyć w nim, że należyunieszkodliwiać terrorystów, powiedzieć trzeba, że ci, „którzy przylatują helikopterami” sąprzyjaciółmi, inni zaś – „przychodzący pieszo” – to wrogowie, którym najpierw trzeba odciąćgłowę, a potem palce! Wątpliwości natomiast nie ulega, że jest to język, który bardzo niechętnie dzieli, ciągłąkreską posłuży się tylko w ostateczności, woli niepewne muśnięcie, zarys zarysu. Nie można 4 Jest w rzeczywistości tubylczą nazwą sfery roślinności niskopiennej w Andach.W okresie podboju Euro­pejczycy nazwy „quechua” zaczęli używać na określenie ludności indiańskiej zamieszkującej w tej strefie, prze­nosząc ją także na język, którym ludność ta się posługiwała. W tym ostatnim znaczeniu nazwa ta stosowana jest w Europie do dziś, co dziwniejsze także w literaturze naukowej. 5 Zespół odzin ind. Żyjących w jednym osiedlu, złączonych więzami wspólnego pochodzenia lub mieszania we wspólnym terytorium: „ayllu” było w czasach inkaskich najmniejszą jednostką administracyjną zobowiązanądo udziału w pracach publicznych oraz do świadczeń na rzecz skarbu państwa. 6 W jęz. Quechua istniejądwie formy „my” ekskluzywna i inkluzywna. M. C. Armas cytuje tu formę eksklu­zywną, czyli „my”, ale bez osób, do których mówiący się zwraca, co jeszcze bardziej podkreśla barierę istniejącąmiędzy mieszkańcem interioru a przybyszem z Wybrzeża. w nim powiedzieć: tu jedno się kończy, drugie się zaczyna. Przecież to mowa ludzi, dla któ­rych nawet niebo przenika ziemię, których chaty stoją wyżej niż wiszą pchane wiatrem chmu­ry. Wszystko z wszystkim się zlewa. Wszystko jest na styku. Człowiek z kamieniem. Woda z ogniem. Drzewo z ptakiem na gałęzi. Nie przypadkiem Inkowie w czasach konkwisty brali jeźdźca i konia za dwugłowego potwora. Jedne słowa sąpojemne jak kolorowe, wełniane worki, z którymi tubylcy chodzą na targowisko. Inne – to cylinder, z którego czarnoksiężnik wyciąga wciąż nowe króliki. Nawet życie stapia się w jed­no ze śmiercią, na co jest racjonalne wytłumaczenie. Wytłumaczenie – czyli obrzęd. Obrzęd, który nazywa siępichccay. Pichqa znaczy tyle, co „pięć”: W pięć dni po pogrzebie krewni zmarłego idą prać w rzece odzież nieboszczyka. Woda ma oczyścić zmarłego, zmyć jego grzechy. Wraz z rzecznym nurtem spływają także drobiny śmierci. Osadzają się na brzegach. Wnikają w kukurydziane kolby i owoce harapa. Zarażają strąki fasoli. Śmierć staje się wszechobecna i spotkania ze zmarłymi są tu częste. To rzecz codzienna jak pogawędka z sąsiadem. Właśnie! Bo niektórzy z nimi nawet rozmawiają, by móc potem opowiadać ze szczegółami: „Jego twarz pokryta była bawełną, głos miał suchy, gardłowy, a kiedy na pożegnanie podał rękę – palce jego były na­gimi kośćmi zimnymi jak mróz”. I znów – tylko quechua jest w stanie w pełni oddać te wizje. Tylko w tym języku przestają one być fantazją, stają się czymś oczywistym. Czymś, bez cze­go życie nie mogłoby byćżyciem ludzi Sierry. Bez tego góry już nigdy nie byłyby górami. Wieśniak Quariga z Uchuraccay potwierdzi to: „Życie i śmierć są dla mnie jedną dużą ku­lą”. Dlatego też – wymierzać sprawiedliwość i zabijać mająw quechua dokładnie to samo znaczenie. Słowa te są... synonimami! Starczy przypomnieć, że Inkowie mieli sprawnie dzia­łającą sieć sądów, jedną natomiast tylko karę: karęśmierci. W Uchuraccay, 72 km na północ od Ayacucho, jest tak do dziś. Przed dwustu laty, po głębokim wstrząsie, jaki Peru przeżyło w dobie rewolucji Tupaka Amaru II, kraj ten coraz wyraźniej rozpadać się zaczął na dwie części, dwie społeczności, dwie kultury. Na białe, nadmorskie, kreolskie Peru i chłopsko-indiańskie Peru pośród gór. Inaczej niżw wielu innych nowo powstających państwach Hispanoameryki – nigdy nie do­szło tu do wytworzenia się spoistego amalgamatu kulturowego, a przez kolejne dziesiątki lat zarysowała się tendencja odwrotna. Peru pozostało Republiką Kreolską, a nie Ojczyzną In­dian, Metysów, Mulatów i Zambos. Bez wątpienia w Uchuraccay różnicę między Peru zapisanym w konstytucji, a peruwiań­ską rzeczywistością widać dziś najwyraźniej. Lecz nie tylko tu. Bystry obserwator to samo potrafi wyczytać na każdym kroku, nawet w reprezentacyjnym i wymuskanym Cuzco: Hanan – górne Cuzco – Cuzco powyżej pierwszego piętra – to fasady, mury, balkony zwycięzców. Hurin – dolne Cuzco – na wysokości parteru i oczu patrzącego – to Cuzco oszlifowanychkamieni, prawdziwe miasto Inków. Nowe Cuzco stoi na starym, a dwa piętra tego samego miasta wcale nie pasują do siebie. To dwie różne epoki, dwa światy, które w Peru nie zrosłysię do dziś. Durant Flores na łamach „Oiga” stwierdza: „Potrzeba było masakry dziennikarzy, by zdaćsobie sprawę z tego. Po 26 stycznia 1983 roku wielu od nowa zaczęło czytać «Pensamiento» pióra Camarada Gonzalo. Nie chodzi o to, by akceptować metody, lecz na nowo zrozumiećcel”. AKT PIERWSZY: NA ŚWIETLISTYM SZLAKU Abimael Pochylał się do przodu i zwykł uparcie wpatrywać się w oczy swego rozmówcy. Nigdy nie zakładał nogi na nogę, ani nie opierał rąk na poręczach fotela. Miałzwyczaj dawania krót­kich, dosadnych odpowiedzi, a słowa jego brzmiały jak wystrzały z rewolweru. Często byłszczery tą odmianą szczerości, która zasługuje na miano brutalnej; szczególnie wtedy, gdy był o czymś całkowicie przekonany. W czasie spotkań Sendero Luminoso, czyli Świetlistego Szlaku, w Ayacucho przed laty, gdy nikt jeszcze nie wiedział czym jest ta organizacja, na 10 lat przedtem zanim pośród gór wybuchł pierwszy ładunek dynamitu, widywano go często w charakterystycznej pozie, o któ­rej dziś w Limie mówi się „a’la Gonzalo”: lekko byłprzygarbiony, w lewej ręce trzymałksiążkę, którą opierał na wysokości serca, a włosy na głowie miał zmierzwione, źle ułożone, co u nie znających go bliżej powodowało uśmieszek lekceważenia. Brunet o orlim nosie i czarnych jak węgiel oczach. 170 cm wzrostu, czyli niezbyt wysoki; 70 kg wagi, czyli wcale nie szczupły, ale nie otyły. Filozof, działacz, naukowiec, autor książki – terrorystycznego credo – „Pensamiento del Camarada Gonzalo”. Szef partii, mesjasz nowe­go ruchu, wykładowca, bożyszcze peruwiańskiej młodzieży. Dla bardzo wielu – mistrz w aureoli charyzmy, umysł o najwyższych walorach, potrafiący z największąłatwością prze­chodzić z wyżyn abstrakcji w gąszcz detali i najbardziej przyziemnych szczegółów; na przy­kład: jak mocno skręcony musi być lont, by wilgoć nie zmogła jego włosia, a eksplozja nastą­piła w całym ładunku jednocześnie? Abimael Guzmán Reynoso – wielki wśród południowoamerykańskich terrorystów. Mózg stalowej pięści, przez wieśniaków zwany Puka Inti – Czerwone Słońce. Wszystkie role przy­lgnęły doń mimo woli, bo tak właśnie było mu po drodze. Naprawdę zaś tylko jedna: terrory­sta. Terrorysta przede wszystkim. Jeden z bezimiennych, zawsze speszonych, trudnych do zrozumienia. Należałdo tych, któ­rzy nigdy się nie śmieją. Nie potrafiłżartować, nieczuły pozostawał nawet na angielską od­mianę dowcipu. Nie brakło mu natomiast jak dziś mówią „precyzji i mózgu w naturze swej bardzo niemieckiego”. Dobrze znał muzykę klasyczną. W literaturze gustował w Joysie i Hemingwayu, w filozofii – w greckich myślicielach, którzy poprzedzali Sokratesa. Buntowniczego usposobienia, pełen rezerwy i uporu. W obejściu mało przyjazny i szorst­ki. A jednak przyjęcia, na które był zapraszany, a na które zwykł się notorycznie spóźniać, nigdy nie rozpoczynały się zanim nie pojawił się w drzwiach. To punkty, co do których wszy­scy są zgodni. Bardzo niewiele. A reszta – mglista, pełna sprzeczności. Mimo to trzeba podjąćpróbę rekonstrukcji: Student o wyjątkowej inteligencji. Jeden z najlepszych uczniów i słuchaczy. Należał do tejgrupki, która filozofię jako kierunek studiów wybrała świadomie i z powołania. Umiał wybi­jać się nawet wśród największych indywidualności. „Wydawało się, że jest to czymś przy­padkowym, z czego on sam nie zdaje sobie sprawy” – mówi dr Manuel Zavallas Vera – eks­rektor Uniwersytetu San Augustin w Arequipa, członek komisji, która w przeszłości przyj­mowała doktorat Guzmána. „Kilka lat uczyliśmy sięrazem w Colegio La Salle” – wspomina pewien hodowca arequ­ipeński, miejscowy człowiek sukcesu, który prosi by mógł zachować anonimowość. „Byłmałomówny, lecz osobowość pod każdym względem: o wzorowym zachowaniu, dziwiącej wielu smykałce do musztry, o zamiłowaniu do ubrań koloru khaki”. Inny były kolega z cza­sów szkolnych, pamiętający go jeszcze jako gimnazjalistę, dodaje: „Nigdy nie brał udziału w uczniowskich bijatykach ani wybrykach, które w przerażenie wprawić miały naszych profeso­ rów. Mógł uchodzić za kandydata na księdza lub dziecko – marzenie każdej matki”. Czyżby jednak bardziej to pierwsze? Bo w Arequipa mieszka nie tyle z matką, co ze swoją macochą. Urodził się 4 grudnia 1934 roku w Mollendo, na Wybrzeżu, jako syn Abimaela Guzmána Silvy i Berenize Reynoso.Matka umiera, gdy on ma ledwie 6 miesięcy. Pierwsze lata spędza w Mollendo, tu także koń­czy szkołę podstawową. W Callao idzie do liceum – Colegio Nacional 2 de Mayo. Przyczyna jest nieznana, lecz w 1948 roku powraca do Arequipa, by naukę kontynuować w Colegio La Salle. Mieszka w centrum miasta pod numerem 307 Calle Ejércitos. Wybór kierunku studiów jest dlań czymś całkiem oczywistym. Kant i Spinoza to duchowiprzywódcy tych lat. Dodajmy do tego niepowtarzalną atmosferę Arequipy – miasta białych murów z sillaru7, wulkanu Misti, 44 kościołów, z racji temperatury intelektualnego życia zwanego także Paryżem Ameryki Południowej. Zaowocuje to później pracą „Na temat teorii przestrzeni Kanta” – „znakomitą”, „niesłusznie dziś zapomnianą” – jak do dziś opowiadają w Arequipa. Ulubionym jego przedmiotem jest logika i etyka. Z własnej inicjatywy tworzy Koło Miło­śników Silnej Woli, a na świadectwie z tego okresu w rubryce „sprawowanie” – odnaleźćmożna ocenę: muy buena. Jeszcze w kilka lat potem Rodrigue Rivas – wykładowca i bliski przyjaciel Guzmána powie: „Mimo wszystkich osiągnięć i legendy, która z biegiem czasu rosła, zawsze zachował to, co potrafiło wprowadzić w zakłopotanie i każdego mogło zbić z tropu – uprzejmość i układność wzorowego ucznia”. Legenda. O niej słów kilka. Jak jest naprawdę? Mówi dr Luis Milliones – antropolog, Gu­zmána znający z Uniwersytetu Katolickiego, na którym wspólnie pracowali w Limie: „Na Wybrzeżu ta aura nie funkcjonowała. Tylko w Ayacucho. Prestiż, szacunek i idący za nim szmer były tylko tam czymś rzucającym sięw oczy. To, co młodzi zwą dziś legendą, po­wstało w dużej mierze później, już po jego zniknięciu. Nigdy nie byłem oczarowany jego wykładami, nawet tymi o Mariáteguim, na których opierał całą swą sławę i mir. A jednak słuchać przychodziły go takie wielkości jak Gabriel Escobar i Teofilo Altamiro. W tej różnicy między nim w Limie później – i w Ayacucho – wcześniej – widzę jedną z przyczyn powstania Sendero Luminoso i gwałtownej radykalizacji tego ruchu. Bo dla mnie Sendero zrodziło się z potrzeby kompensacji Guzmána. Oczywiście to tylko domysł, hipoteza”. (Terroryzm jako zjawisko wyrastające z potrzeby zażegnania problemów własnej osobo­wości? Jako jedna z form podniecającej autoekspresji? W literaturze przedmiotu jest to po­gląd podbudowany badaniami i tysiącami zapisanych stron. W ciągu dalszym problem ten i pytanie powrócą jeszcze wielokrotnie. Na razie to tylko uwaga do zapamiętania). Zanim jednak powstanie legenda, 5 marca 1953 roku Guzmán rozpoczyna naukę na arequipeńskim Uniwersytecie San Augustin. Studiuje filozofię, w dwa lata potem – dodatko­wo – rozpoczyna prawo. W tym czasie rolę Rodrigueza Rivasa – specjalisty w dziedzinie metodologii nauki i filozofii – w kształtowaniu osobowości i przekonań przyszłego Camarada Gonzalo trudno byłoby przecenić. W 1961 roku swą pracę doktorską Guzmán dedykuje wła­śnie jemu: „Nauczycielowi i bliskiemu przyjacielowi” – napisze. Rivas sympatyzuje z Komu­nistyczną PartiąPeru, swego podopiecznego wprowadza w te kręgi. „Lecz i w tym względzie bardzo był dyskretny, skryty” – przypomina sobie dziś. „Nigdy nie był dobrym organizato­rem. Agitator? Nie. Był to ponad wszelką wątpliwość teoretyk. Dodajmy – najwyższego lo-tu”. Jego wystąpienie 4 lutego 1961 roku, gdy broni swego pierwszego dyplomu, jest niekła­manym wydarzeniem w codziennym zgiełku Arequipy. W komisji zasiadają: wspomniany jużManuel Zavallas Vera oraz Enrique Azalgar, Gustavo Quintanilla Paulet, Antero Peralta iWalter Garayacocha. W tym właśnie momencie późniejsza legenda Guzmána bierze swój początek. Podczas gdy kończy drugi fakultet i pisze pracę o burżuazyjnym państwie demokratycz­nym, zatrudniony jest już jako wykładowca na wydziale filozofii. Zaczyna też całkiem nowy wątek w swym życiorysie. Stopniowo będzie wypierał zeń wszystko inne. W końcu, w 1972 7 Tuf wulkaniczny jasnej barwy. roku, w czasie ostatniego przypadkowego spotkania z Rivasem w Limie, przyjęta postawa każe mu powiedzieć: „Od dwóch lat jestem żonaty, lecz postanowiłem całkowicie poświęcićsię polityce i dlatego nigdy nie będę miał dzieci”. To wątek, który w kilka lat potem stanie się całym jego życiem. Świetlistym szlakiem José Carlosa Mariáteguiego Na zebraniach lokalnego komitetu partii komunistycznej Guzmán przemawia coraz dłużej. Wybuchają też pierwsze spory. W listopadzie 1961 roku poznaje Efrecina Marote Besta – rektora nowo powstającego Uniwersytetu Huamanga w Ayacucho. Ten proponuje mu pracę. Oznacza to start do andyjskiej odysei w poszukiwaniu (Guzmán:) „Doliny, Gdzie CzekająWszystkie Kwiaty”. Droga zapowiada się długa, trafia bowiem na ayacuchańskie ugory. „Ziemia tu jest brunat­na, a ludzie bardzo biedni” – napisze w jednym z nielicznych zachowanych listów. Odnajdujerówne sobie umysły: w Ayacucho wykładają prawdziwe gwiazdy peruwiańskiego świata na­uki – Guillermo Lumbros, José Carlos Mariátegui (jr.), Rene Casanova, Raúl Marque, CarlosCalderón (jr.). Poznaje także Luisa Kawata Makabe – wtedy studenta, dziś znanego jako Do­mniemany nr 2 Sendero Luminoso. Jest tam także Saturnin Paredes – komunista, z którym Guzmán podejmuje walkęprzeciwko Jorgé del Prado, którego wspólnie uznają za „rewizjoni­stę”. Pierwsze poważniejsze starcie ma miejsce już w 1962 roku w czasie IV Zjazdu Narodowe­go Partii Komunistycznej Peru. Sam Abimael nazwie potem ten etap „walką o powrót naświetlisty szlak Mariáteguiego”. Punktem spornym jest odwieczna kwestia w jaki sposób ko­muniści winni dojść do władzy. Dla Guzmána jedyną możliwościąjest „revolución armada”8. Paredes przytakuje. Prado jest natomiast zwolennikiem parlamentu i umiejętnego grania roli opozycji. Guzmán stara się nawiązać do tradycji partii Unión Nacional9, która założona pod koniec XIX wieku przez Manuela Gonzalesa Prada (1848–1918) skupiała lewicę ruchu liberalnego, aprzede wszystkim anarchistów. „Peru – to Indianie i Metysi oraz ich kultura, a państwo peru­wiańskie – to 200 tysięcy rządzących trzynastoma milionami” – powtarza wielokrotnie. Coraz wyraźniej też jego idolem staje się wspomniany José Carlos Mariátegui (1895–1930), który najpierw dał się w Peru poznaćjako dziennikarz, krytyk literacki i wydawca pisma lewicowe­go „Nuestro Epoca”10, a następnie stał się współzałożycielem PSP – Partido Socialista del Peru,11. Mariátegui interesował się problemem ziemi oraz zacofanym górskim interiorem. Jako pierwszy postawił diagnozę, zgodnie z którą tzw. kwestia indiańska uznana została za zagad­nienie wyłącznie społeczno–ekonomiczne, które można rozwikłać rozwiązując problem agrarny. Słabością partii założonej przez niego było jednak to, że program jej w sposób mniej radykalny wyartykułowany został w tym samym czasie przez APRA (Alianza Popular Revo­lucionaria Americana)12. Był to panamerykański ruch zainicjowany w 1924 roku przez prze­bywającego na emigracji w Meksyku Victora Raúla Haya de la Torre (1895–1979) – byłego działacza peruwiańskich uniwersytetów ludowych13. Apryści domagali się m.in. zwiększenia 8 Hiszp.: rewolucja zbrojna. 9 Hiszp.: Unia Narodowa. 10 Hiszp.: „Nasza Epoka”. 11 Hiszp.: Partia Socjalistyczna Peru: po śmierci Mariateguiego rozpadła się w 1930 r. na Partię Komuni­styczną i Partię Socjalistyczną. 12 Hiszp.: Amerykański Sojusz Ludowo-Rewolucyjny; partia ta istnieje w Peru do dziś. 13 Uniwersytety Ludowe związane byłu w faląindygenizmu, która miała miejsce w pierwszym dwudziestole­ciu XX w. Słuchaczami ich byli robotnicy, wykładowcami studenci; uczono umiejętności mających znaczenie w życiu codziennym czytania, pisania, higieny, zachęcano do interesowania się sztuką i obyczajami indiańskimi oraz nauką jęz. quechua. Działalność ich sprowadzała się przede wszystkim do budzenia sympatii do Indian, autonomii regionalnej, nacjonalizacji ziemi, oddzielenia Kościoła od państwa oraz jedności politycznej Ameryki Łacińskiej, zwanej przez nich Ameryką Indiańską. Guzmán zdawał so­bie sprawę, że chcąc forsowaćprogram bardziej bezkompromisowy, musi się od Sojuszu zde­cydowanie odciąć. (Tu powinienem wspomnieć o ayacuchańskim uniwersytecie i o tym wszystkim, co wią­zało się z powołaniem do życia tej instytucji w 1959 roku. Powrócę do tego już wkrótce. Tymczasem przyjrzyjmy się, jak rozwija się wątek, który w życiu Abimaela już teraz zaczyna przesłaniać wszystko inne). W 1963 roku Guzmán i Paredes zakładają niezależną organizację marksistowską. Obok zagadnienia: z bronią w ręku czy siedząc w parlamentarnych fotelach? – mowa jest w dysku­sjach o gwieździe przewodniej. I tym razem obaj są zgodni: gwiazdą przewodnią rewolucji światowej są Chiny i myśl Mao, nie ZSRR i Europa Wschodnia. Rozłam partii jest już czymś nieuniknionym. Następuje w nocy z 18 na 19 stycznia 1964 roku. W czasie krajowej konferencji uchwalony zostaje apel potępiający „współczesny rewi­zjonizm”. Guzmán: „To spotkanie stworzyło warunki do zapoczątkowania rewolucji peru­wiańskiej”. Rok potem ta sama frakcja już w pełni identyfikuje się z maoizmem. Następujepowrót do kwestii zasadniczej: „solución del problema del poder politico por medio de vio­lencia revolucionaria14”. Jak wcześniej, odpowiedzią Guzmána jest: „lucha armada, ejercito popular15”. W ten sposób konstytuuje sięnowe ugrupowanie „Bandera Roja16”, na którego czele staje Abimael. Jest to jednak twór niezbyt trwały; w jego wnętrzu tworzyć się zaczynają frakcje. Jedna z nich, sama siebie określająca jako „Patria Roja17”, oskarżona zostaje o spisek, o „no cor­rectamente carakterizar el camino seguir para la revolución18”. Gdyby to skonkretyzować – okazałoby się, że spór wybuchł o... dwa słowa! Dla grupy „Patria Roja” Peru było społeczeń­stwem „kapitalistycznym, neokolonialnym”; Guzmán byłnatomiast za określeniem „półfeu­dalne, półkolonialne”. Czasy stają się coraz bardziej gorące. W połowie 1965 roku w Sierze pojawia się jako­ściowo nowe zjawisko – zorganizowany ruch partyzancki kierowany przez Movimiento deIzquierda Revolucionaria, MIR – Ruch Lewicy Rewolucyjnej skupiający intelektualistów nie godzących się z ugodową ewolucją APRA. Rząd podejmuje niezwykle drastyczne kroki, apolicja otrzymuje szerokie uprawnienia. Partyzanci wyparci zostają ku Mesa Pelada i wschodnim stokom Andów. Mimo aresztowania i rozstrzelania przywódców, opór ich trwa ażdo 1967 roku. Sytuacja ta sprzyja zaostrzeniu się sporów ideologicznych. Ich kulminacja następuje w 1969 roku. Niespodzianka, bo do pojedynku stają nie tak daw­ni sojusznicy: Guzmán i Paredes. Ten drugi twierdzi, że Peru rządzone jest przez „la burgesia, los terratenientes y el imperialismo19”, podczas gdy Camarada Gonzalo oponuje. Bo przecieżw tym kraju rządzi „burocracia burgesa20”, podobna do tej sprzed rewolucji Mao w Chinach. Konflikt wymyka się spod kontroli, gdy każdy z antagonistów zaczyna publikować polemicz­ne czasopismo pod tym samym tytułem „Bandera Roja”. I począwszy od teraz, wydarzenia zaczynają toczyć sięcoraz szybciej. Abimael Guzmán zaczyna formułować swoje słynne osiem tez. W 1973 roku w Limie na Uniwersytecie Katolickim prowadził jeszcze wykładyo J. C. Mariáteguim. Sala wypełniona po brzegi. Legendę, choć jeszcze przez nikogo nie napisaną, dumy z przeszłości, przełamywania wstydu i uprzedzeń narosłych przez postkolonialne stulecia w społeczeń­stwie w stosunku do indiańskich zwyczajów, kultury lub wyglądu, tworzenia sytuacji, w której metyscy i ind. Robotnicy skłonni byliby ze sobą współdziałać; pierwszy z nich powstał w styczniu 1921 r. w Limie, a później w okręgu stołecznym działało 6 uniw., poza nim w Cuzco, Huaraz, Puno, Ica i departamencie Madre de Dios. 14 Hiszp.: rozwiązanie problemu władzy politycznej za pomocą przemocy rewolucyjnej.15 Hiszp.: walka zbrojna, wojsko ludowe. 16 Hiszp.: Czerwona Bandera. 17 Hiszp.: Czerwona Ojczyzna. 18 Hiszp.: o nieprawidłowe określenie drogi wiodącej do rewolucji.19 Hiszp.: burżuazja, latyfundyści i imperializm.20 Hiszp.: biurokracja burżuazyjna. czuło się już w powietrzu. Począwszy od tego roku widywany byłcoraz rzadziej. Pretekstem miała być choroba. Miała być – czy była? Tego nikt w tej chwili już nie rozstrzygnie. Dużo mówiono o tajemniczym schorzeniu krwi objawiającym się podskórnymi wylewami, o nasi­lających się bólach, zakłóceniach w rytmie oddechu i o trudnościach z chodzeniem. Przed wykładami przyjeżdżano po niego samochodem rektora pod sam dom. Mieszkał wtedy w dzielnicy Jesus Maria, niedaleko budynku, gdzie dziś mieści się redakcja dziennika „El Obse­rvador”. Sam przyjaciołom często opowiadał, że zamierza się leczyć w jednym z wyspecjalizowa­nych sanatoriów północnoamerykańskich. Gdy zniknął – wszyscy myśleli, że to właśnie to. Lecz było to coś całkiem innego. Choć nieobecny, z roku na rok stawał się coraz częstszym tematem rozmów, przyczynąbólu głowy polityków i wojskowych. Choć nieobecny – wciąż był. Od 18 maja 1980 roku – daty wyborów, pierwszej elekcji po dobrowolnym ustąpieniu dyktatury wojskowej, gdy wy­soko w górach padły pierwsze strzały – nikt nie miał już prawa wątpić. To nie choroba. Krwi­ste plamy – owszem, lecz na białych ścianach wiejskich domostw. W 1982 roku czasopismo „Oiga” mianuje go człowiekiem roku. W uzasadnieniu czytamy:„Nie zawsze laureatem w tej ankiecie zostaje osobistość działająca na rzecz dobra ogółu. Od tej reguły są bowiem wyjątki. Jest nim także Abimael Guzmán Reynoso – profesor, który dynamitem i pełnym okrucieństwa mordem próbuje zburzyćsystem parlamentarny kraju i zastąpić go andyjską wersją rządów kambodżańskich Czerwonych Khmerów; chmurny profe­sor – autor tzw. ośmiu tez, ten którego obecność czuje każdy z nas (...).” Pogłoska o tym, jakoby Guzmán nawiązał bliskie kontakty z neotrockistami skupionymi wokół latynoamerykańskiego biura IV Międzynarodówki – musi pozostać tylko pogłoską. Albowiem tu zaczyna się ogromna luka: etap jego życia, o którym nic nie wiadomo. Raz tyl­ko gorliwi chcieli wypełnić ją: nadano komunikat, że wpadł w ręce policji, on – największy z południowoamerykańskich terrorystów. Lecz to nie była prawda. Był to ktoś całkiem inny. Luka ta istnieje do dziś. Są tylko dwie relacje na temat późniejszych, przypadkowych spotkań. Raz w 1980 roku widzieć go miano w limeńskim porcie lotniczym Jorgé Chavez, gdy oczekiwał na lot na linii krajowej. Kilku jego znajomych twierdzi, że w początkach 1981 roku, na głównej arterii han­dlowej stolicy – Jirón de la Union, widziano go w towarzystwie żony: robili zakupy, oglądali francuskie perfumy i plastikowe kukiełki – przypadek? – które można poruszać za pomocąpociągnięć sznurkami. Potem siedzieli przy kawiarnianym stoliku. Jedli lody. Ślad się urywa. W tym czasie w Ayacucho, 500 km na południowy wschód od stolicy, w sercu gór trwa już wojna. Abimael Guzmán z coraz większą wprawą i zaciekłością ciągnie za sznurki, wprawia w ruch nikomu nie znany mechanizm. Terroryści wybrali najdziwniejszą metodęagitacji – przemoc, krew i rządy strachu. „Mają zabijaćwszystkich, którzy umieją pisać i czytać, każdego kto kiedykolwiek włożył marynarkę i krawat” – opowiadać zaczęto w mia­stach. „Mają zabijać i zabijać. Mówią, że to jedyny sposób, by wrócić do początków nim bę­dzie za późno. Zabijanie ma trwać całymi dniami. Mówią, że lepiej zabijaćwiele dni, niżumierać bez końca”. Wtedy też na łamach światowej prasy zaczęły ukazywać się pierwsze relacje na tematSendero Luminoso. O przypadku Grimaldo Gutierreza Castillo wielu czytało z niedowierza­niem. Zaraz potem paść musiało pytanie: „Czy coś takiego w ogóle jest możliwe?” 8 tez długich jak 8 gwoździ Grimaldo Gutierrez Castillo był68-letnim pracownikiem poczty w Concepción – wsi w re­gionie Ayacucho, której daremnie by szukać na najdokładniejszej mapie. Roznosił listy, stemplował, tym którzy nie potrafili – odczytywał treść przesyłek na głos. „Był miłym czło­wiekiem, z poczuciem humoru, czwórką dorosłych dzieci i osiemnastką wnucząt” – wspomi­nają go dziś sąsiedzi. Był także jedną z pierwszych ofiar Sendero – pierwszą osobą, na której po „procesie” wykonano „wyrok”. Do dziś wielu się dziwi, że właśnie na niego padł wybór. „Pewnie dlatego, że był postawny, barczysty i można było wbić w niego aż 8 gwoździ” – brzmi najbardziej rozpowszechniona opinia. Policja jest natomiast zdania, że jeden z synów Gutierreza Castillo, mimo wielomiesięcznych nagabywań, w przeddzieńśmierci swego ojca kategorycznie odmówił współpracy z senderystami. To, co zdarzyło się następnego dnia, było po prostu zemstą. Podobno było ich aż 30 zamaskowanych. Mężczyźni i kobiety. Grimaldo otwierał wąskie drzwi niczego nie podejrzewając. Sądził zapewne, że to któryś z wnuków przychodzi upo­mnieć się o swoją cotygodniową porcję słodyczy. Obezwładniono go bez najmniejszych trud­ności. Zaryglowano bramę. W cieniu niewielkiego patio odbył się sąd. Ten sam rytuał miał się potem powtarzać regularnie w najróżniejszych zakątkach Ayacu­cho: było trzech w ciemnych, wełnianych swetrach, którzy oskarżali; ci którzy głosowali i na znak akceptacji podnosili dłonie; ten, który odczytywał wyrok; również kilku trzymających pojmanego za ręce. Jeden cały czas stał na uboczu, podawał – po jednym – stalowe trzpienie. Reszta milczała i bez tremy grała rolę publiczności. Zarzucano mu współpracę z policją, składanie donosów na piśmie i teleksowej taśmie. Na to, że jest „wyzyskiwaczem” i „kapitalistą” wskazywał fakt, że przeżył o 23 lata więcej niżśredni wiek mieszkańca ayacuchańskich wsi. „To sąd wojenny, musimy się spieszyć” – za­komunikowano mu widząc, że on niczego jeszcze nie pojmuje. Przez trzy ostatnie godziny swego życia Grimaldo Gutierrez Castillo musiał powtarzać 8 tez. Trzy godziny trwała egzekucja. Trzy godziny trwało wbijanie gwoździ. Było ich dokładnie tyle, ile tez. Pierwszy wbito w lewe udo. Zamiast młotka użyto dwóch ciężkich kamieni. By nie krzy­czał, usta zakneblowano wełnianym workiem. Przedtem do wypicia dano mu napar, który z zakręcanej butelki wlano mu wprost w rozwarte usta: żeby za wcześnie nie stracił przytomno­ści, za mocno nie krwawił i żeby w palcach mógł trzymać długopis. Pierwsza teza mówiła o tym, że Peru jest krajem zależnym, półkolonialnym i feudalnym, a wieśniacy stanowią najbardziej zacofaną i wyzyskiwaną część społeczeństwa, przez co wła­śnie na wsi występują sprzeczności społeczne w najbardziej ostrej postaci. Worek uniemożli­wiałmu powtarzanie. Podsunięto więc białą kartkę. Długopisem przyklejonym do palców taśmą izolacyjną pisał szybko, choć niezbyt wyraźnie. Zaraz potem zaczęto wbijać drugi gwóźdź. Wbijano go symetrycznie, w prawe udo. Metalowe ostrze natrafiło na kość, co stało sięprzyczyną dodatkowego bólu i pod znakiem zapytania postawić mogło ciąg dalszy egzekucji. Raz jeszcze szybko musiano odwiązać knebel i w usta wlewać gorzki wywar. Gdy Grimaldo Castillo odzyskał przytomność, dyktować zaczęto drugą tezę: jako kraj półfeudalny i półkolo­nialny Peru nie może miećustroju demokratycznego opartego na takich instytucjach, jak np. parlament. Tym razem piszący miał znacznie większe trudności. Dopiero po dwudziestu mi­nutach przejść było można do tezy numer trzy. Gwóźdź wbijano teraz w mięsień lewej łydki. Zwrócono uwagę na właściwe oddalenie od kości. Zapytano go, czy rozumie to, co mu czytają, a on na to skinął głową: Teza mówiła o tym, że praktyka aktualnego rządu pogłębiła rozwój kapitalizmu biurokratycznego i państwa korporacyjnego. W ten oto sposób końca dobiegła pierwsza z trzech ostatnich godzin życia Grimaldo Gutierreza Castillo ze wsi Concepción w departamencie Ayacucho. Czwartym gwoździem przeszyto mięsień prawej łydki. Skazany odzyskał poprzedniąsprawność: Od 1969 roku po rok 1980 Peru znajdowało się w sytuacji „rewolucji stacjonar­nej”, czyli rewolucji sztucznie powstrzymywanej; począwszy od 1980 roku rewolucja nabrała nowego impetu – następuje coraz gwałtowniejsze starcie „drogi biurokratycznej” z „drogądemokratyczną”. Bezzwłocznie przystąpiono do ciągu dalszego wbijania gwoździ. Wybór padł na nadgar­stek lewej ręki. Burzono w ten sposób dotychczasową symetrię – prawa ręka musiała pozo­stać sprawna do samego końca. Pisał nią teraz, że uczestnicząc w wyborach i rozwijając bur­żuazyjne prawodawstwo wzmacnia się rozwój biurokracji i wyzyskiwaczy; jedyną alternaty­wą jest lucha armada – walka zbrojna; walka przeciwko parlamentarnemu kretynizmowi. Kolejny metalowy trzpień przeznaczono na przedramię lewej ręki. Znów musiano użyćwywaru, pośpiesznie zawiązać knebel z worka. Pisał: rewolucja peruwiańska będzie demo­kratyczna, narodowa, antyimperialistyczna i antyfeudalna; jej podstawą będzie przymierze robotników i chłopów; chłopstwo to siła napędowa rewolucji; proletariat określa kierunek i charakter zmian. Lewą rękę postanowiono wykorzystać do końca. Przedostatni gwóźdź wbito trzema szyb­kimi uderzeniami w napięty mięsień trójgłowy: by móc przeciwstawić się siłom zbrojnym stanowiącym wojsko okupacyjne, w trakcie rewolucji formuje się armia ludowa, która jest w stanie otworzyć drogę ku Państwu Nowej Demokracji. Ósmy, ostatni gwóźdź przeszył prawe płuco. Wbito go na wysokości trzeciego i czwartego żebra: partia kształtuje się i rozwija w trakcie walki zbrojnej; ulega przekształceniom, by staćsię prawdziwą armią ludową. Nie wiadomo w jaki sposób zdołał to napisać. Zaobserwowano, że pod koniec już się na­wet nie pocił. Skoncentrował się na umieraniu. Czynił to umiejętnie i z przekonaniem, iż w zaistniałej sytuacji jest to konieczne i zarazem jedyne rozsądne wyjście. A gdy zmaltretowane ciało było już właściwie martwe, całe pozostałe do przeżycia życie spłynęło w prawą rękę i jej piszące do ostatniej chwili palce. Kiedy końca dobiegła trzecia godzina od momentu ogłoszenia wyroku, już po zapadnięciu zmierzchu i pod osłoną godziny policyjnej, ciało wyniesiono na główny plac wioski i tu po­wieszono głową w dół na słupie. Na ostatniej białej kartce, dokładnie, minuta za minutą, opi­sano przebieg egzekucji. Dodano, że tak skończą wszyscy „zdrajcy” i „donosiciele”. Że guer­ra a muerte – wojna na śmierć21j trwa. Był13 kwietnia 1981 rok. „Mają zabijać i zabijać. Mówią, że lepiej zabijać przez wiele dni, niż umierać bez końca” – dalej niosła się ta sama wieść. A w Peru dla wielu nazwa „Sendero Luminoso” kojarzyć sięzaczęła przede wszystkim z wbijaniem gwoździ. Wciąż brakło zgodności, kim senderyści sąnaprawdę. Powtarzano najczęściej następujące określenie: „Następcy Pol Pota”. „Anarchiści”. „Faszyści”. La pesta negre, czyli po prostu „dżuma”. Guerrilleros i chicos – partyzanci i chłopcy. Los terros lub los terrucos ... By w tym gąszczu sądów odnaleźć choć kilka pewniej­szych punktów odniesienia, raz jeszcze trzeba by powrócić do początków wojny w Sierze. Do Ayacucho. Wziąć udział w walce Jest 1959 rok. Rok, w którym reaktywowany zostaje uniwersytet San Cristobal de Huamanga.Powstaje z niczego. Z brązu ayacuchańskich wzgórz i białego tynku, którym powleczono spękane mury niskich, jednopiętrowych najczęściej domów. Jego odrodzenie jest częściąszerszego planu. W okresie tym rząd ogłasza czteroletni program pod nazwąPlanu Peruvia. Przewiduje on rozbudowę sieci dróg, lotnisk, przemysłu, rozwój rolnictwa i szkół. Zamierzona moderniza­ción – modernizacja miała być realizowana m.in. poprzez osiedlanie na nawodnionych nie­ • 21 Określenie nawiązuje do tradycji wojen o niepodległość z pocz. XIX w. 15 VI 1813 r. Simón Bolivar podpisał tzw. dekret o „wojnie na śmierć, zgodnie z którym każdy Hiszpan (rojalista), który nie opowie się czynnie po stronie wene­zuelskiej niepodległości zostanie uznany na wroga i ukarany śmiercią; natomiast każdego rodowitego Latynosa republi­ka otoczyć miała opieką. Była to próba zmiany charakteru wojny domowej na narodową, a także rozpaczliwy gest od­cięcia się od Hiszpanii. „Wojna na śmierć” zachęcała do okrucieństwa, włączała do ponurego „amoku” śmierci ludnośćcywilną i paraliżowała w miarę normalne bytowanie permanentnym lękiem. Jak wynikać będzie z cd. podobne kalkula­cje legły u podstaw taktyki wybranej przez senderystów. (Wg T. Epkowskiego:Simón Bolivar, Warszawa użytkach osadników z Włoch i Japonii, co było wyrazem koncepcji zaliczanych w Ameryce Łacińskiej już wtedy do historii. „Ayacucho tamtych lat – powie Mendez Best, pierwszy rektor uniwersytetu – to miasto wstanie zapaści. Jest małe, zamknięte. Panuje w nim atmosfera ciasnego przedziału kolejowego na linii podmiejskiej. Jest ono religijne aż do paranoi. To serce kraju, które przestaje bić”. Wtedy jednak niewielu zdawało sobie z tego sprawę. Przede wszystkim pojęcia o tym nie mieli ci, którzy mieszkali tu od dziesięcioleci – Ay­acuchanie. Odkrycia dokonują dopiero dzięki nowo przybyłym do miasta-widma naukow­com. Profesorowie, którzy zjeżdżają tutaj, by budować od tzw. podstaw, którzy jeszcze do niedawna wykładali nie tylko w Limie, lecz często także za granicą, dla studentów świeżo założonego uniwersytetu i mieszkańców przez wszystkich zapomnianej prowincji, stają sięnatychmiast kimś więcej niżosobami zza katedry. Powstaje wyjątkowo silna więź mistrz– uczeń. Luis Milliones – wykładowca – powie mi w jednej z rozmów: „Nasi studenci byli wy­chowankami w najbardziej tradycyjnym słowa tego znaczeniu. I może właśnie dlatego (...). Może właśnie dlatego, że nikt przedtem w Peru nie próbował zrozumieć, czym potrafi byćdyskryminacja. Widziałem te twarze: wieśniak, który wprost z Sierry dociera do Limy – wstydzi się swojego stroju i koloru swojej skóry; wstydzi się swojego domu, języka i nazwi­ska, którego nikt nie potrafi poprawnie wymówić; wstydzi się swojej rodziny i dzieci noszo­nych na plecach w wełnianych bultos; wstydzi się wszystkiego. A w lokalnej odmianie qu­echua mówi: „Paykunaqa ganankichu rimashaymi huirimpita kinan!” – Oj, duża niesprawie­dliwość. Niech się tylko to zmieni, kiedy „chłopcy” wygrają! W 1959 roku nikt jeszcze tak nie mówi. Lecz nowo przybyli sąnajlepszym dowodem na to, że istnieje też całkiem inny świat. Większość po raz pierwszy słyszy takie słowa, jak „sprawiedliwość”, „państwo”, „demokracja”, „parlament” i „Wolność”. Zaraz potem rozpo­czynają się dyskusje i rozważania: co te słowa w ogóle mogą znaczyć? Bardzo denerwujące staje się pojęcie „władza”, a magiczne zdanie z Dostojewskiego: „Jeżeli nie ma Boga, to jaki ze mnie kapitan?”, które pada w czasie jednego z pierwszych wykładów, wielu nie pozwala spać po nocach. Następuje dziesięć kolejnych lat, w ciągu których każdy tydzień zaczyna się od przeżycia nazwanego przez psychologów „percepcją aha”: – Aha, więc i to jest możliwe! Profesorowie późno chodzą spać. Profesorowie wieczorami lubią zaglądać do kina. Na zajęciach z anatomii mówią o rozmnażaniu i stosunkach seksualnych. Opowiadają o teoriach na temat pochodzenia człowieka. Twierdzą, że człowiek jak małpa – też ma ogon. Nawet burmistrz i prezydent. Tylko że mały i go nie widać. – Aha!Profesorowie są przyczyną najprawdziwszego trzęsienia ziemi.Dr Marote, do poprzednich, dodaje jeszcze inne czynniki i ich korzystne kombinacje: „Bieda i żywa inteligencja młodych mieszkańców najwyższych Andów”; „nędza i niemordo­wanie, którego góry uczyły ich od stuleci”; „wrażliwość i nieznajomość takich pojęć, jak pre­stiż i kariera”. Zwróćmy jeszcze uwagę na proporcje. Bo w początkach lat sześćdziesiątych miasto liczy nie więcej niż 24 tysiące mieszkańców. Studentów jest natomiast... około 1500! A w przyszłości uniwersytet miał rosnąć dużo szybciej niż miasto. Nie można już było mówić o losie, przeznaczeniu i pechu jako przyczynie wszelkiego zła. Alkohol z górskiej trzciny cukrowej, koka, kult przodków i stroje koloru tęczy przywdziewane na czas karnawału – przestają już wystarczać. Coraz częściej dało się słyszeć: „Trzeba walczyć, trzeba zmieniać. Po prostu”. Wraz z uniwersytetem pojawiło się coś, co nigdy nie było pomyślane jako program, a co programem jednak się stało. Była nim wiara i nadzieja. Pojawiło się coś, co wypełniło górskie odludzie i przepaść pod nogami ludzi próbujących patrzeć w dół, co na tych wysokościach oznaczało poszukiwanie przyszłości. I całkiem możliwe, że gdyby np. Instituto Linguistico deVerano czy organizacja Los ninos de Dios były dotarły tu pierwsze – zebrałyby równie obfite żniwo. Bo Ayacucho – dziś socjologowie są już zgodni – chciało w c o ś wierzyć. W co – nie było jużwcale tak istotne. Najgorzej boli bowiem zapomnienie. Do dziś przecież w mie­ście tym nie istnieją lokale wiodącej w kraju partii APRA. PPC – Partido Popular Cristiano w ogóle nie jest tu znana, a lewicę interesuje tylko Wybrzeże. Wtedy, w początkach, to c o śjest jeszcze amorficzne. Można było odnieść wrażenie, że jego rozwój pójść będzie mógł w dosłownie każdym kierunku: jeszcze w 1963 roku Abimaela Guzmána widziano na czele największej od dwudziestu lat procesji zorganizowanej w mieście. I tylko jeden z ayacuchań­skich księży tego samego wieczoru z najwyższej wieży, spośród 33 miejscowych kościołów, krzyczał przez tubę, że uniwersytet stał się gniazdem szatana. Że jest najbardziej drapieżnym z demonów... I tak naprawdę do dziś nikt nie wie, co się właściwie zdarzyło w Ayacucho. Trudno mówić o uniwersytecie i prostej zależności przyczyna–skutek. Byłoby to zbyt pro­ste, by powiedzieć, że przygotował kadry dla Sendero. Przeczy temu nie tylko jego obecnyrektor Enrique Bendez: „W samym uniwersytecie dopatrywać się praprzyczyny czy też w kilku byłych jego pracownikach – znaczyłoby, że problem został w ogóle nie zrozumiany. Przecież tu nigdy nie było reformy rolnej(!); dobrych gimnazjów ani odpowiedniej polityki gospodarczej; miała być zielona rewolucja, lecz i ją zarzucono, gdy odkryto, że nie ma ani kropli wody!” Nie ma niczego. A wodę obiecano już w czasach Bolivara! Również statystyki sugerują bardziej skomplikowany splot przyczyn i skutków: Alberto Esquival – oskarżony o przynależność do Sendero Luminoso, a zamordowany 28 lutego 1982 roku w czasie ucieczki z więzienia CRAS w Ayacucho – nigdy nie miał nic wspólnego z uniwersytetem. Z trzech osób uśmierconych w czasie, „akcji” w szpitalu w Ayacucho tylko Mario Alcantará był studentem na Huamanga. Filipina Palomita – przez wiele tygodni wię­ziona przez policję pod zarzutem współpracy z senderystami, będąc – jak określili to dzienni­karze – „nauczycielkątrzeciej kategorii” – nigdy nie miała okazji przekroczenia progów uni­wersyteckich. Dr Mata – zginął w czasie strzelaniny na ayacuchańskim rynku 3 marca 1982 – był lekarzem, a terrorystka Edith Lagos – co prawda studiowała, lecz na uniwersytecie San Martin de Porres. Do rachunku tego dodajmy jeszcze ośmiu wieśniaków zastrzelonych w cza­sie ataku na Huancavaylla, później zidentyfikowanych jako senderyści, którzy byli... analfa­betami. Także 60-letni Mariano Bautista – podejrzany o sympatyzowanie i luźną współpracęz Sendero – człowiek, który na Plaza Mayor w Chuschi został rozerwany w strzępy przez ładunek dynamitu przywiązany mu do paska przez dowódcę policyjnego patrolu „żeby od­straszyć tych indiańskich barbarzyńców” – nie potrafił ani pisać, ani czytać: Czyli na 15 osób, tylko jedna związana była z Uniwersytetem San Cristobal de Huamanga. A mimo to nikt zjego absolwentów nie może dziś w Peru znaleźć zatrudnienia. Już na zawsze podejrzany zo­stanie o senderyzm. O chęć „eksportu” rewolucji i terroru. Raz jeszcze trzeba powtórzyć pytanie: co się właściwie zdarzyło w Ayacucho? Co zadecy­dowało o terrorystycznej eksplozji? Kwestia jest sporna i długo jeszcze chyba taka pozostanie. Najkrócej spór ten można w na­stępujący sposób rozpisać na role: Optymista: Postawa rewoltująca wynika z chęci dobra, powodowana jest pozytywnym im­pulsem moralnym. Pesymista: Nieprawda! U źródeł postawy rewoltującej leży nie chęć dobra, a nienawiść. Optymista: Chęć dobra jest pochodną poczucia sprawiedliwości. Pesymista: Ależ skąd! Sprawiedliwość jest najbardziej cynicznym imieniem zazdrości. Optymista: Egalitaryzm jest punktem wyjścia prawdziwej wolności. Pesymista: Jest raczej punktem docelowym; pełny egalitaryzm stać się musi pełną kontroląpaństwa w stosunku do obywatela, przepraszam... poddanego. Wojna w Ayacucho wydaje się byćargumentem na szalę pesymisty. Wiele wskazuje na to, że wyrosła z nagle uświadomionej krzywdy i chęci natychmiastowej zemsty. Trzęsienie zie­mi, którego przyczyną był transport profesorów przeznaczony w początkach lat sześćdziesią­tych dla zapomnianego miasta, uświadomił przede wszystkim ayacuchańską nicość, w której tubylców przysypano Bardzo Wielką Górą i pozostawiono ich własnemu losowi. Robert Krupperman i Darrel Trust – znawcy zagadnień terroryzmu – są podobnego zdania. Terroryzm – sugerują – powodowany jest głęboko zakorzenionąa nagle uświadomioną nie­nawiścią i wstrętem. Każe to szukać zaprzeczenia wszelkiej kultury, szczególnie zaś tej, z której się wyrasta. Terroryzm w imię jakiegoś wzniosłego celu jest w rzeczywistości ratun­kiem, lecz... tylko dla siebie samego! Jest on najbardziej atrakcyjną formą autoekspresji. Walter Laquer określa natomiast terrorystów jako osoby cierpiące na nagle uświadomiony kryzys osobowości, próbujące z bronią w ręku uporać się ze swoimi najbardziej osobistymi problemami. Młodzi mieszkańcy Ayacucho, którzy z jednego szoku zaraz wpadli w następny – z odrętwienia w stan wrzenia – mogliby uchodzić za doskonałych kandydatów na potwier­dzenie tej teoretycznej konstrukcji. „Ja nie patrzę na życie w ten sposób, że koniecznie należy osiągnąć jakiś pożądany cel. Patrzę na życie jako na walkę. I na to życie jest wystarczająco długie. Może jest zbyt krótkie, by osiągnąć rezultaty, ale jednocześnie dość długie, by wziąć udział w walce” – powie mi w kilka dni potem jeden z terrorystów w więzieniu El Frontón, jakby na potwierdzenie. Ayacuchański terroryzm cierpi na kompleks leminga – tak przynajmniej twierdzi EnriqueBendez, rektor Uniwersytetu San Cristobal de Huamanga. Lemingi to drobne gryzonie z rodzaju Lemnus zamieszkujące tundry północnej Europy, Azji i Ameryki Północnej, co pewien czas odbywające jednorazowe wędrówki, w czasie któ­rych większość z nich ginie z wycieńczenia. Zwierzęta ruszają na poszukiwanie nowych tere­nów, ale ponieważ cały czas pozostają w gromadzie, ta „ziemia obiecana” rozwiewa się, a pozostaje tylko przymus wędrówki w nicość, aż po zgon. Powtarza się sytuacja z zatłoczonego przedziału kolejowego na linii podmiejskiej, o której kilka stron wstecz mówił Mendez Best: każdy bliźni jest intruzem, jedyną jego cnotą jakiej sięod niego oczekuje to to, żeby było go jak najmniej. Im go mniej, tym on „lepszy”. Im bar­dziej się wierci, z tym większą nienawiścią się nań patrzy, tym gorzej się mu życzy. Najlepiej, żeby go w ogóle nie było. Skoro jednak już jest – wymaga się odeń pokory: gdy zrozumie, że jest niczym, będzie się zachowywał jak należy, a może nawet wyniesie się do innego prze­działu. Tym zamkniętym przedziałem jest Ayacucho. Tymi, którzy chcą uczyć pokory – są terro­ryści. Czyżby koło się zamknęło? Tezę o psychologicznych źródłach andyjskiego terroryzmu stawiał już poprzednio dr Milliones. Wspominał o domniemanej potrzebie kompensacji Guz­mána, inicjatora tego ruchu. O aplauzie w Ayacucho. O otaczającej go pustce w Limie, na Wybrzeżu. Pytać trzeba więc dalej. Przede wszystkim tych, którzy znają Ayacucho i Sierrę. I jako pierwszy Miguel Ángel Rodriguez Rivas odrzuca taką możliwość. Wybucha śmiechem. Gdy zdanie ma więcej niż 5 słów, staje się nonsensem Śmieje się, bo twierdzi, że to niemożliwe. I odtąd owo „za” i „przeciw” ścierać się będą, aż do końca książki. Europejski przewrót umysłowy zaczął się w XVI wieku, lecz do Ameryki Południowejdotarł ze znacznym opóźnieniem. Jeszcze oporniej przenikał w głąb Sierry. Na samym końcu zawitał zaś do Ayacucho. To, co przez całe stulecia przyswajano sobie w Europie – tu zaapli­kowano w ciągu... jednego dziesięciolecia. Nietzsche, Stirner, Sartre, Aron, Marx, Mao i Marcuse przybyli do Ayacucho dokładnie tego samego dnia. Zaraz za nimi dotarło opowiada­nie o trwającej blisko rok wiośnie 1968, którą teraz nazywa się jak bułkę i mówi nań „pary­ska”. Przybyła także legenda door-bell – ringing-campaign, teach-ins, drop-outs, sit-ins ilove-ins, jeszcze wczoraj goszcząca na trawnikach Berkeley, gdzie – podobno – już dziś za­czyna się jutro. I tak ayacuchański dzień powszedni powstał ze zderzenia jutra z przedwczoraj. Stąd też wyjątkowa dzikość, siła i jadowitośćidei, ich natychmiastowego zastosowania w praktyce. Zamiast na dobrze rozwinięty organizm społeczny, natrafiły one na tradycję sięga­jącą w stulecia na długo przed Kolumbem. Dodajmy – znacznie bardziej żywe niż na pierw­szy rzut oka i można by przypuszczać. „To sytuacja nie pozwoliła, by wypadki potoczyć mo­gły się inaczej” – mówi Miguel Rodriguez Rivas. „Otwórzmy oczy!” Otwórzmy: Sendero niewątpliwie związane jest z andyjskim ruchem mesjanistycznym, narastającym falami od początku XVI wieku. Do Peru dotarł w czasach La Gasca ze wschodu, z regionu La Platy, Wielkiej Rzeki i jezuickiego państwa Guaranii. W sercu gór – „w jednym z tych miejsc” – o których poprzednio mówił Gabriel Garcia Márquez, które tak, jak Ameryka Cen­tralna, Mezopotamia, Chiny czy Egipt nasycone są i do dziśżyją przeszłością – zyskał cał­kiem inną zawartość: spowodował odrodzenie myśli o odbudowie inkaskiego imperium, w którym nawet politycy musieliby posługiwać sięRuna Simi – Ustami Człowieka – prastarym językiem Tawantinsuyu. Spośród wszystkich mieszkańców kolonialnej Hispanoameryki tylko Peruwiańczycy – i to już począwszy od XVI wieku – przekonani byli, że kraj ich stanowi odrębną od Hiszpanii jednostkę polityczną22. Ludność – a zwłaszcza szlachta indiańska – kultywowała tradycjęuznającą Wicekrólestwo za formę nadal istniejącego inkaskiego Państwa Czterech Dzielnic, tylko że rządzonego przez hiszpańskiego namiestnika. Jego panowanie uzasadniał nie podbój,lecz misja schrystianizowania kraju, powierzona Kastylijczykom przez papieża. Tak więc w katolickim już Peru większe prawo do sprawowania władzy posiadać winni Kreole i potom­kowie Inków, a nie przybywający z Europy urzędnicy; ci pierwsi – dlatego, że ziemie te na­wrócili na nową wiarę, drudzy – dlatego, że dawniej władali regionem. W imiętego samego panandyzmu często wybuchały desperackie bunty, które za cel sta­wiały sobie przywrócenie tronu Inków. W 1742 roku Juan Santos Atahuallpa ogłosił sięwładcą Tawantinsuyu i rozpoczął wojnę, która na terenach Montanii ciągnęła się aż do 1756 roku. W tym samym czasie – w 1750 roku – w Huarachiri doszło do rebelii Francisca Inki. Kulminacją było powstanie Tupaka Amaru II, które w latach 1780–82 objęło tereny Dolnego i Górnego Peru23. Po jego klęsce, do następnych wystąpień doszło dopiero w 1805 roku, gdy dwaj Kreole – Gabriel de Aguilar i José Manuel Ubalde – zorganizowali, zakończony niepo­wodzeniem, spisek mający doprowadzić do restauracji państwowości inkaskiej. Kolejne powstania za pożywkę miały mit o Inkarrim – bogu, któremu – jak każe obyczaj – w ofierze, w kamiennych czarach i drewnianych queros składać trzeba lamią krew i uwędzo­ne w dymie ogniska owcze embriony24: Inkarri był niegdyś potężnym bóstwem. Mówią, że byłdzieckiem bardzo dzikiej kobiety i samego Tayta Inti – Boga Słońca. Mężny i silny, gdy dorósł – uwięził w górskich skałach wiatr, a we wnętrzu Bardzo Wielkiej Góry – Słońce, czyli swego ojca. Odtąd wiecznie trwał już dzień, do chwili aż przyszli Hiszpanie. Inkarri mógł robić to, co chciał. Hiszpański Inka jednak uwięził go i Inkarri utracił swą wielką moc. Pojawili się wokółniego pishtaka lub nak’aq – zarzynacze. Jest tak do dziś: zarzynacze są bogaci, znają hiszpań­ski, quechua, niekiedy angielski i żyjąz mordowania Indian. Z indiańskich ciał wytapiajątłuszcz, który wywożą na Wybrzeże, skąd na statkach odpływa on w świat. Tłuszczem tym żywią się maszyny Białych. Tym tłuszczem oni się leczą. Jeśli Inkarri odzyska znów moc – ludzie staną się szczęśliwi. Jego ciało ukryte jest w górach, jego głowę uwięziono albo za morzem w Hiszpanii, albo pod pałacem prezydenckim w Limie, albo jeszcze gdzie indziej. Gdzie? – tego nikt dokładnie nie wie. A wielu chciałoby dociec tej tajemnicy. Bo tylko połą­czenie ciała igłowy przywróci Inkarriemu jego poprzednią siłę. Jeśli tak się nie stanie to In­dianie na pewno wyginą. Już wkrótce. I co do jednego. Ostatnia fala mesjanistycznego przypływu rozpoczęła się w latach trzydziestych i trwa po dziś dzień. Znalazła oparcie w dziele José Marii Arguedasa – peruwiańskiego wieszcza gór, 22Pogląd ten, jużw odniesieniu do całej Hispanoameryki, przyczynił się później do stworzenia koncepcji tzw. „Macochy-Hiszpanii” i „Macochy-Europy”, zgodnie z którą należało dążyć do zerwania więzów ze śta­rym Światem, a w dalszym rozwoju kontynentu oprzeć się na elementach metyskich, kreolskich wzbogaco­nych o część tradycji ludów autochtoniczxnych. Idea ta została rzucona po raz pierwszy we wrześniu 1815 r. przez Bolivara w tzw. „Liście z Jamajki”, a w okresie późniejszym powracano do niej jeszcze wielokrot­ nie. 23 Górne Peru obejmowało dzisiejszą Boliwię i część płn. Chile. 24 Znanych jest wiele wersji tego mitu. Z biegiem czasu zmieniał się on i wchłaniał nowe elementy, które w kulturze miejskiej odpowiadają różnym pojęciom abstrakcyjnym. Dziśmit o Inkarrim jest przez lewaków jako odpowiednik marksistowskiej teorii zależności wyrażonej pojęciami odmiennymi od europejskich. który znobilitował indiańską tradycję i wstyd, a dla literatury światowej odkrył język Runa Simi. Ten syn kreolskiego adwokata, w bardzo wczesnym dzieciństwie przygarnięty przez in­diańską wspólnotęLucana, do siódmego roku życia posługiwał się wyłącznie narzeczem tu­bylczym. Był przekonany, że to jedyny język świata. Później, już jako student, przetrzymy­wany byłw tym samym limeńskim więzieniu El Sexto, do którego wiele lat później, w 1970 roku, za poparcie studenckich akcji protestacyjnych, na czas jednego miesiąca trafił Abimael Guzmán. Aż po samobójcząśmierć opętany był manią, która w „Dzienniku” kazała mu napi­sać: „W kwietniu 1966 roku wiele razy czekałem na nadejście dnia nadającego się do popeł­nienia samobójstwa... Nie obawiam się jużśmierci samej w sobie. Jedynie sposobu jakim można sobie ją zadać”. Dwie kolejne generacje uczył nowej wrażliwości. Na kartach swych książek odmalował konflikt dwóch kultur, w rzeczywistości będącywojną dwóch światów. Pisze o walce „przestrzeni negatywnej z przestrzeniąświatła, słońca i radości – przestrzenią oczyszczenia”. Tą ostatnią miała być Sierra pisana nie przypadkiem dużą literą: otwarta przestrzeń pozwalająca odnaleźć to, co zagubione i zapomniane. Pozwa­lająca na kontakt z (Arguedas:) „pierwotnym źródłem siebie samego”. Przestrzeń ta stanie się pierwowzorem tej doliny: Doliny, Gdzie Czekają Wszystkie Kwiaty, o której już wkrótce po raz pierwszy usłyszę w więzieniu El Frontón. Dzieło Arguedasa to literatura świetlistości. Nawet krytycy mówiąo zawartej w niej pa­ranthesis luminosa – o świetlistej klamrze. Luminosa naturaleza serrana, czyli świetlista przyroda Sierry – motyw tak często powra­cający w jego powieściach i opowiadaniach, udzielił swego blasku także ścieżce wśród gór. Aż stała się ona Świetlistym Szlakiem: Sendero Luminoso. Reszty dokonała topografia – dwubiegunowy podział na Góry i Wybrzeże i związana z niąpochyła płaszczyzna widzenia. Bo patrząc do góry wyolbrzymia się daną postać, cofa się do sytuacji dziecka zniekształcającego obraz świata dorosłych; patrząc w dół doznaje się zawrotu głowy, nie ma się o kogo oprzeć, jeszcze dotkliwiej odczuwa się własną samotność. To znane prawidło psychologii: proporcje ulegają wtedy zmianie – krótki wymiar wydłużeniu, długi – skróceniu. Świat „tych z dołu” pozostaje tajemnicą dla „tych z góry”; i na odwrót. Pojawia sięniebezpieczeństwo fałszywej oceny sytuacji, groźba eskalacji raz popełnionego błędu, eskala­cji nie kończącej się pogoni gwałtu i przemocy. (Jeszcze jeden argument na rzecz psycholo­gicznych uwarunkowań andyjskiego terroryzmu?). W roku 1978 wśród wieśniaków rozeszła się pogłoska o rychłym powrocie Inkarriego. W 1980 roku Inkarri był już wśród nich. Analfabetom bowiem nie sposób wytłumaczyć różnicy między poglądami rewizjonistów, a teoriami Mao. Dlatego teżAbimael Guzmán sam sobie nadaje imię Puka Inti: „Puka Inti” znaczy „Czerwone Słońce”. Puka Inti – jak wierzącampesinos z gór – jest wysłannikiem In­karriego. Dla niektórych jest to natomiast dowód, że terroryzm nie zawsze musi być „zaprze­czeniem kultury, szczególnie tej, z której wyrasta”. Dla innych to tylko opakowanie, którymnie warto się sugerować; pod którym tkwi coś całkiem innego. Całkiem inna treść. Nie ulega wątpliwości, że Sendero wykonało ogromną pracę, zanim ktokolwiek jeszcze słyszał, że taka organizacja w ogóle istnieje. Nawet prezydent republiki – Fernando BelaúndeTerry – w wywiadzie z 13 grudnia 1982 roku mówiąc, że terror jest dziełem rąk dwóch lub trzech „indywiduów”, przyznał, że „indywidua” te posiadają całe lotniska i magazyny z bro­nią bardzo dobrze zamaskowane pośród andyjskich wyżyn. Senderyści nie zaczęli mówić o wojnie partyzanckiej przed trzema laty. Mówią o niej jużod 1973, 1974 roku. Potwierdzony licznymi danymi z policyjnych akt, socjologiczny wizeru­nek mówi, że senderysta jest mężczyzną w wieku 20–30 lat, który nosi sweter z ciemnej, la­miej wełny, studiuje na uniwersytecie lub jest analfabetą. Pochodzi ze środowiska chłopskie­go albo burżuazyjnego, oddany jest idei walki o „prawidłową demokrację”, a swego przy­wódcę – Camarada Gonzalo – darzy bezgranicznym zaufaniem. Filozofia, walka nożem i brak tolerancji – oto jego specjalności. Bez wahania poświęci życie, by zrealizować cele postawio­ne przed organizacją. Uderza grupowo, zawsze z zaskoczenia, akcje dokładnie planuje dbając o najmniejsze szczegóły. W okrucieństwie, choć na mniejszą skalę, dorównuje Czerwonym Khmerom Pol Pota. „Można odnieść wrażenie, że ci młodzi, uformowani przez Sierrę ludzie przygotowani są na wszystko” – tak mówią dziś o nich w Ayacucho. Ich głosy – ciche, lecz twarde – potwierdzą to. Catalina Arianzen, podejrzana o udział w akcjach Sendero Luminoso, powie: „Abimael to najbardziej utalentowany człowiek wszechczasów”. Victor Leon Huaman po imieniu nazywa tres aspectos fundamentales: „W ekonomii – odkrycie biurokratycznych tendencji kapitali­zmu wyrastającego z feudalizmu: w filozofii – sprowadzenie zasad dialektyki do ich praźró­dła – prawa sprzeczności oraz udowodnienie jedności subiektywnego z obiektywnym; w po­lityce – wzbogacenie maoistowskiej koncepcji przejęcia władzy, odkrycie pięciu faz walki zbrojnej, przetransponowanie chińskich doświadczeń na warunki peruwiańskiej Sierry i na „rzeczywistość quechua”. Nie proszą o dyskrecję ani o anonimowość. Catalina i Victor – od dwóch lat lokatorzy w Bloku Niebieskim nr l. Całe więzienie nazywa się El Frontón. Z Limy nie dalej niż godzinęprzez mgłę i rozbryzgujące się pod dziobem motorówki fale. Na wyspie. Pawilony pomalowane są na biało i niebiesko. Wyrastają ze skalistego podłoża wyspy Santa Isabela, na której jeszcze sto lat temu mieszkały tylko tysiące szerokoskrzydłych pta­ków. Przez następne 50 lat eksploatowano tu białe jak kreda ptasie ekskrementy. Zwaliste cielsko koparki obsługiwało trzynastu robotników. Jak głosi więzienna fama, pewnego dnia dowożący ze stałego lądu biały ser, płaskie bochny chleba i poranne gazety, zamiast owejtrzynastki – napotkali trzy ogromne albatrosy odziane w kraciaste koszule, o dziobach zdra­dzających ślady tatuażu, takiego samego jak ten, który poprzednio zdobił silne, piersiaste ro­botnicze torsy. Od tego czasu miano zacząć regularne przepłaszanie ptactwa. Uznano, że miejsce wyjątkowo się nadaje. Że należy je niezwłocznie wykorzystać. Za fundament posłużyła skała wyspy. Budowa trwała 15 lat. Więzienie podzielone jest na trzy sektory. W pawilonach Azul l i Azul 2 oraz Playa l – 315 więźniów. Tylko 5 nie należy do Sendero. Są w różnym wieku, różnego wzrostu. Noszą jeans lub spodnie koloru khaki z dwiema do­datkowymi kieszeniami naszytymi na udach. Zamiast paska – zaplecione pasma surowej,owczej wełny. Mimo wilgotnego chłodu – chodzą bez skarpet, w sandałach o chwytliwych podeszwach. Sweter też musi być z wełny o węzełkach przeciągniętych na prawą stronę. Zachowali strukturę organizacji oraz dyscyplinę walczącego wojska. Co godzinę, jak nakomendę, rozlega się skandowany okrzyk: Abajo El Frontón – campo de concentración!25 W czasie spacerów na dziedzińcu pozdrawiają się zaciśniętą pięścią: Viva el pensamiento-guia del Camarada Gonzalo!26, Viva el Camarada Gonzalo!27, Gonzalo es lucha armada!28. Na ścianach cel, pinezkami wpięto w tynk portrety Marksa, Lenina i Mao. Określają ich jako tres espadas en manos nuestros29. Czwartym mieczem najważniejszym – jest Abimael Guzmán – El Camarada Gonzalo. „0 naszym buncie należy pisać bez kropek i przecinków” – gestykulując, od progu poucza mnie ten, który już wie, po co przychodzę. „Skreślając kropki i średniki – łamiesz dotychcza­sowe reguły, zrzucasz z siebie wewnętrzną cenzurę. Ważna jest też składnia... Pomyśl – ona symbolizuje moralność i cały porządek społeczny. I rytm. I tempo. I nerw, pasja... Bunt ten łatwiej zamknąć w strofy ballad i poezji, niż w suche zdania publicystyki. Tylko tak masz szansę zbliżyć się do jego istoty i sedna: do CZEGOŚ NOWEGO. CZEGOŚ, co mieszcząc się w uskoku między słowem a czynem – nigdy w pełni nie będzie mogło zostać przelane na papier!” Na pytania odpowiada dwóch niższych wzrostem: – Co myślicie o innych partiach marksistowskich? 25 Hiszp.: Precz z El Fontónem (obozem koncentracyjnym). 26 Hiszp.: Niech żyją myśli przewodnie towarzysza Gonzalo!27 Hiszp.: Niech żyje towarzysz Gonzalo!28 Hiszp.: Gonzalo jest walką zbrojną.29 Hiszp.: Trzy miecze w naszych rękach. – Uważają się za marksistowskie, ale to wcale nieprawda. Tworzą tylko iluzję, a ideologia to ich parawan, za którym odbywa się striptiz i sodomia! – Żadna inna partia nie jest marksistowska? – Żadna! Nasza jest jedyna! – Jak tłumaczycie masowe egzekucje i morderstwa na ludności wiejskiej? – Morderstwa? Zabijamy tylko zdrajców. Tych, którzy sprzeniewierzyli się sprawie ludu. Tych, którzy służą kontrrewolucji... I dalej: Sprawiedliwość ma sens klasowy. Jest to słuszne, prawidłowe, niezbędne. Z nami lub przeciwko nam. Nikt nie ma prawa pozostać „między”, „pośrodku”. To się nazywa re­wolucja. Tak być musi. Jesteśmy światową awangardą. Jesteśmy przeciwko reakcji. Cali je­steśmy zwycięstwem. Gdy zdanie ma więcej niż pięć słów – staje się nonsensem. Bez wielo­znaczności do zwycięstwa. Cokolwiek zrobi rząd, przyspieszy to tylko nasz krok. Jeżeli nic nie zrobi będziemy u celu jutro, a może już dziś... Gdy przerywam ten potok słów i znów pytam, dają przykład: „W przyszłości będzie się o tym pisać w podręcznikach terroryzmu i historii. A zdarzyło się to pośród gór, w jasny, tar­gowy dzień, na oczach całego pueblo. Kronika nie zapowiedzianej śmierci Dnia, w którym miano go zabić, Fortunato Nieto wstał wcześniej niż zwykle. Chciał oczeki­waćporannego autobusu z Andahuaylas, którym przybyć miały ważne dokumenty. W nocy śnił, że przemierza gęsty las pełen migdałowych drzew o liściach w kształcie ludzkich języ­ków. W lesie padała właśnie mżawka smakująca jak łzy, lecz jego nie dziwiło to wcale – taki czuł się senny i rozkojarzony. „Śniły mu się zwykle albo samochody, albo drzewa” – opowiadała w kilka dni potemdziennikarzom jego żona Victoria: miała opinię doświadczonej wróżki potrafiącej rozsupłaćnajbardziej nawet zagmatwaną treść, którą oczyścić trzeba było z sennego piasku i „więcejjuż nie pamiętam” opowiadającego. Lecz tym razem nawet ona nie potrafiła wyczytaćżadnejprzestrogi w porannej relacji swojego męża. Również Fortunato Nieto nie dopatrzył siężadnego ostrzeżenia wpisanego między pnie drzew. Uważał się za człowieka, który nie ma ani jednego wroga, ani – tym bardziej – powo­du, by życie zakończyć niespodziewanie i przedwcześnie. Niczego nie podejrzewając ruszyłku przystankowi. W tym czasie noże były już wybrane: jeden do ćwiartowania – o długości siedemnastu długości kciuka i drugi mniejszy – służący do oczyszczania rybich grzbietów z łuski – długi jak 3/4 ostrza poprzedniego. Ci, którzy zawinęli je w worki, poszli wyostrzyć obie klingi do szklarza na rynku. Od najwcześniejszych godzin rannych sprzedawano tam mięso zwierząt domowych, które dnia poprzedniego przeznaczono na ubój. Był ranek we wsi Matará 30– strasznej już z samej nazwy. Droga między Andahuaylas a wsią Matará została przerwana ulewą trwającą cztery po­przednie noce i około ósmej było już wiadomo, że autobus nie nadjedzie. Nie mogło to jużjednak mieć jakiegokolwiek znaczenia dla Fortunata Nieto: w ciemnym budynku służącym jako poczekalnia i toaleta publiczna, czekano już na niego. Ilu było senderystów – nie wiadomo. Musiał najpierw wysłuchać ostatniej lekcji swego życia: „Jeżeli ktoś werdyktem rewolucyjnego trybunału uznany zostanie za klasowego wroga, nie musi mieć wcale nieprzyjaciół kierujących sięczysto osobistymi pobudkami, by los jego móc uznać za przypieczętowany w sposób ostateczny”. Zaraz potem najprawdopodobniej zaczęto zadawać ciosy nożami: na przemian – tym do ćwiartowania oraz tym drugim – bardziej filigranowym, długim jak 3/4 ostrza pierwszego. Oba znaleziono na miejscu „egzekucji”. 30 Hiszp.: on zabije; forma czasu „matar” („zabijać” w czasie przyszłym). 18 ran spośród bardzo licznych okaleczeń, było śmiertelnych. Cztery pchnięcia przebiłyżołądek, a jedno z nich całkiem zniszczyło trzustkę. Bardzo liczne rany zlokalizowano na całej długości jelita cienkiego oraz w dolnym płacie prawego płuca. Jeden cios na wysokości trzeciego żebra w strzępy zamienił lewą nerkę, a cała jama brzuszna wypełniona była kałużązakrzepłej krwi, na której dnie – w czasie lekarskiej autopsji – odkryto kilkadziesiąt podłuż­nych owali. Była to fasolowa zupa, którą Fortunato jadł z samego rana, i której nie strawił do końca. Są też tacy, którzy twierdzą, że mimo wszystko miał sporo szczęścia: umarł nie wiedząc o tym, co dnia poprzedniego zdarzyło się 63 km na południowy wschód od Ayacucho w dys­trykcie Acoreo. Mowa o dwóch jego braciach – Aureliano i Filomeno. Ten pierwszy zatrzymany został przez senderystów w drodze na jarmark. Napastnicy ubrani byli w długie, wełniane swetry, a na nogach mieli sportowe obuwie. Przesłuchiwano go w przydrożnym szałasie, gdzie na ziemi siedziało 20 postaci zgiętych w kucki, w kapelu­szach i w szkarłatnych poncho: gdyby nie karabiny i guma do żucia – można by pomyśleć, że to najnormalniejsi w świecie campesinokuna. Po trzech godzinach zadawania pytań i kopnia­ków, gdy wszyscy byli już zmęczeni, ruszyli ku miejscu, gdzie od kilku godzin trwał już w najlepsze jarmark. Tu Aureliano spotkał trzeciego z braci – Filomeno. Gdy na krótko przed otwarciem jarmarku przyszli go szukać wśród zabudowań hacjendy, Filomeno próbował uciekać. Biegł jednak nie więcej niż 300 metrów. Była to ucieczka, w której nie miał szans. W bieliźnie zaprowadzono go na plac, gdzie okoliczni wieśniacy dwa razy w tygodniu wymieniają wełnę na kukurydzę lub na zakręcane butelki. Powiedziano im, że są braćmi „kapitalisty” i „wyzyskiwacza”. Z bardzo bliska napluto imw twarz i zapytano, który z nich woli umierać pierwszy. Prawie wszyscy myśleli, że to żart, jedynie w niektórych oczach na chwilę rozbłysła cie­kawość. Padły cztery suche rewolwerowe wystrzały i pojmani padli jeden po drugim. Dopiero wtedy jarmark przerwany został w pół słowa. Był14 sierpnia 1982 roku. Zginąćśmiercią swoich snów „Oni wcale nie byli złymi ludźmi” – opowiadają o rodzinie braci Nieto Ayacuchanie, znającyjąz relacji swych krewnych ze wsi „On Zabije”. Najstarszy z braci miał sklep i wielu wie­śniaków było mu winnych dużo pieniędzy. Od długów brał wysokie procenty. „Ale złym człowiekiem nie był. To pewne” – mówią. Tak naprawdę jednak śmierci tej nikt nie potępia. Tak naprawdęśmierci tej też nikt nie po­chwala. Nikt nie jest już niczyim dłużnikiem. Nikt nie musi płacić procentów. Nikt na jar­marcznym placu nie zaoponował. Sami wieśniacy przyznali później, że czuli tylko ciekawość: co też teraz się stanie? Ta scena najlepiej oddaje bezruch wsi w głębi Sierry. Poparcie dla Sendero w regionie Ay­acucho na pewno istnieje. Lecz jest ono mieszaniną rezygnacji, strachu, nadziei, ciekawości i solidarności rodzinnych więzów krwi. Największy aplauz znajduje Sendero pośród młodych wieśniaków, którzy mówią: „Nas jeszcze stać na kilka lat nadziei”. Starsi zużyci są 40 latami życia, górami i nieustannym patrzeniem w przepaść. Jeżeli popierają, to nie ruch, lecz swoich synów. Opowiadają o terrorystach schodzących z gór jako o ludziach, o których nigdy nie wiadomo, co będą robić. Jeżeli nie będą zabijać, mogą zażądaćżywności, za którą nigdy nie zapłacą. Jeżeli nie będąchcieli jeść, najprawdopodobniej rozdawać będą czekoladę. Wyłamią zamki w drzwiach skle­pu. Odbiją wieko drewnianych skrzyń. Dzieci ustawią się w długiej kolejce. Z wrażenia za­pomną nawet popychać sięi na prawo czy lewo rozdawać kuksańce. Ten z twarzą w czarnej chuście sięgającej aż na oczy, stanie z karabinem w jednej ręce, drugą rozdawać będzie cze­ koladowe sztabki. Zapewne gdyby nie chusta, byłoby widać, że się uśmiecha... Bo takie sceny powtarzają się tu często. Bardzo podobną taktykę stosuje także druga strona. Augusto Vega Rioja – 34-letni limeńczyk, do niedawna piłkarz, zawsze ubrany na biało, właściciel sklepu z artykułami sportowymi „Confecciónes Vega” – przybył do miasteczka Vilcashuamán, żeby rozdawać cukierki. Od 14 miesięcy jest nowym burmistrzem Ayacucho. Pragnie zreorganizować Uniwersytet San Cristobal de Huamanga. Cenę jaj utrzymuje na sta­łym poziomie: 320 soli za sztukę. Gwarantuje tańszą niż gdzie indziej w Peru naftę, wołowi­nę, kurczaki, niższe opłaty za taksówki. Twierdzi, że problemów „jego” departamentu nie można rozwiązać samą przemocą. „Jadąc do Vilcashuamán miałem dużo więcej w zanadrzu niż kule” – mówi. „Przywiozłem elektryczność; zainstalowano ją na głównej ulicy, a miej­scowi sądzili, że to złoty proszek osypujący się wolno na ziemię. Miałem przy sobie większąliczbę lekarstw i przedmioty, które dzieciom mogą być przydatne w szkole” – dodaje. Wielu wspomina do dziś ten dzień, w którym burmistrz przyjechał rozdawać cukierki. Wbrew intencjom – zaraz po jego wyjeździe, ulicę, na której zainstalowano elektrycznąświa­tłość przemianowano z Calle Ejércitos na Calle Luminosa – Świetlistą Ulicę. Stało się to w nocy. Nikt nie wie jak. Nikt nie wie dlaczego. Nikt nie wie, kto mógł na narożniku domu umieścić tę nową tablicę. To też jedna z form ayacuchańskiego bezruchu. Mieszkaniec Sierry stojący między od­działami antyterrorystycznymi Sinchis a patrolem zamaskowanych postaci w wełnianych swetrach – staje się niemy, głuchy, niespełna rozumu, skarży się na pamięć, jak oka gospo­darskiego sita. Boi sięrepresji. Boi się policji. Boi sięśmierci z rąk terrorystów. A generałCisneros Vizquerra – peruwiański minister wojny – konkluduje: „Sendero nie ma szansy nasukces, bo nigdy nie zyska szerokiego poparcia mas. Milczenie nie jest poparciem. Chyba, że poparciem może być również rezygnacja”. Cesar Hildebrandt – centrysta i dziennikarz – odpowiada: „Ale przecież to już trwa prze­szło trzy lata!” I najprawdopodobniej trwać będzie jeszcze długo. Bo wielkim agitatorem jest głód. W Pe­ru produkcją głodu zajmuje się rząd. Decentralizacja jako jedna z koncepcji „rozwiązania globalnego” i „tworzenia biegunów wzrostu” obiecana górom już w czasach Bolivara – jak dotąd – nie przekroczyła etapu rozdawania cukierków. Elektryczność, bez której nie można uprzemysłowićkamienistego ugoru z dnia na dzień, kończy się najczęściej u wylotu głównej ulicy. Aspiracje i nadzieje mieszkańców andyjskiego interioru – jeżeli w ogóle trafią na usta polityków – raz: wypowiadane są w niezrozumiałym dla miejscowych języku, po hiszpańsku, który na zawsze pozostał tu mową zwycięzców; dwa – partie polityczne mające je (gen. Ci­sneros:) „skanalizować” – umiejętnie przelewają na papier i pozbawiajążycia. Bo nadzieja, którą „skanalizowano”, nie jest już nadzieją. Młodzi campesinos z Sendero na marginesie wszelkich programów, maoizmu i strategii, odnajdują nadzieję, której odmówiono im gdzie indziej. Wielkim ich sprzymierzeńcem jest Skóra Węża – góry. Na nich oparli całą swoją taktykę: atak z zaskoczenia, błyskawiczną mo­bilizacjęludzi, którzy po przeprowadzonej akcji wracają do swych codziennych zajęć. Topo­grafia i znajomośćścieżek, o których istnieniu nikt, prócz nich nie wie – czyni ich nie­uchwytnymi. Góry – ów kamienisty las – zastępują skłębioną dżunglę: nieodzowny rekwizyt każdejpartyzanckiej wojny. Terroryści – którzy sami na siebie mówiąguerrilleros, czyli partyzanci – potrafią być w górach niewidzialni. W „Yawar Fiesta” – jednej ze swych powieści José Maria Arguedas pi-sał: „Ze szczytów wypływają cztery strumienie i przepływają blisko wsi; na kaskadach biała woda krzyczy, lecz mistis31 nie słyszą. W kotlinach, na równinach, wśród turni targanych wiatrem, tańczążółte kwiaty, lecz mistis nie widzą”. 31 Quechua: Metys, często synonim Białego. W całości przenieść to można na walkę z nieuchwytnym, niewidzialnym przeciwnikiem, którego nie sposób zlokalizować wzrokiem ani uchem. Z przeciwnikiem, którego nie ma, aktóry zabija. Który jest, a którego nie można wypatrzyć wśród górskich grzbietów. Senderyści przeprowadzają trzy rodzaje akcji: egzekucje; zamachy bombowe na budynki użyteczności publicznej, jak kina i domy handlowe; akty sabotażu, np. wysadzenie linii wy­sokiego napięcia, przez co już trzykrotnie Lima – 6- milionowy kolos – zamieniona została w otchłań ciemności; oraz ataki na posterunki policji i więzienia. Na strategię ataku – PIP, Sinchis i Guardistas Republicanos – odpowiadają strategią obro­ny, wzmocnioną ochroną punktów strategicznych, patrolowaniem wsi na rubieżach departa­mentu, zachęcaniem wieśniaków do stawiania oporu, do ucinania palców, do walki ze „zło­dziejami” i „tymi, którzy przychodzą pieszo”. Mimo to wiele regionów ogłoszono już jako „wyzwolone”: Arimanchu, Fajaro, Pacoma­cha, Matará, czyli – On Zabije. Bliżej poinformowani twierdzą, że mówić można co najwyżej o „strefach militarnie kontrolowanych” lub o „regionach kontrolowanych w sposób przewa­żający”. Oznacza to, że policja i wspomagające ją wojsko już tam nie wkraczają. Handel i komunikacja z terenami ościennymi trwa jednak dalej, funkcjonują banki i szkoły. Wyzwolone gminy trwają w bezruchu i odrętwieniu. Senderyści respektują władze komunalne na „terenach oswobodzonych”. Nie próbują do­konywać „transformacji”. W gminach tych nadal nikt nie wie, nikt nic nie słyszy, pamięć teżwszyscy mają słabą. Tylko raz, w pobliżu kopalń Canarios i w Huancasancos wszczęto dys­kusjęo zerwaniu wszelkich kontaktów z „zewnętrzem”. Chciano zorganizować strefę produ­kującą wyłącznie na potrzeby wojny. Wieśniacy byli jednak temu bardzo niechętni. Pomysłszybko zarzucono, w Huancasancos doszło nawet do krwawego buntu. Powrócono do sta­rych, wypróbowanych metod i sposobów. Jednym z nich jest uprawa koki. Cały północno-wschodni region departamentu znajduje się pod uprawą. To prawdziwie narkotyczne zagłębie. „Koka jest rośliną diabelską wynalezioną dla wyniszczenia Indian” – pisał zakonnik Diego de Robles w XVI wieku będąc przekonany, że podobne do laurowych, suszone w słońcu liście służą przede wszystkim pogańskim rytuałom: Dziś przez granicę, która jest tylko kreską na mapie, worki białego proszku wędrują w świat. Zielony surowiec jest bowiem destylowany na miejscu. To zapewnia większą dochodowość nielegalnym plan­tacjom. W taki sposób sfinansować można niejedną kampanię i wiele transportów kosztow­nej, przemycanej broni. Jeszcze jednym sprzymierzeńcem jest wewnętrzna struktura organizacji. To przedłużenie niewidzialności – tym razem w jej wnętrzu. W 1978 roku, za kulisami IX Plenum Komitetu Centralnego Maoistowskiej Partii Peru, obok tezy o „wydłużonej wojnie” mogącej trwać na­wet 20 lat, zanim marsz wsi ku miastu osiągnie swą kulminację, stworzono model tzw. óse­mek. Dzięki bardzo stromej piramidzie podległości, dzięki pseudonimom oraz podziałowi na komórki, żaden z terrorystów nie zna więcej niż 8 osób przynależących do organizacji. Każda komórka liczy 5 osób. Spośród nich tylko jeden zna kontakt „na zewnątrz” z trzema innymi komórkami. I tak na każdym szczeblu – lokalnym, w dystrykcie i w prowincji. Tezę o „wydłużonej wojnie” podchwytuje wielu obserwatorów życia politycznego. Sązdania, że po blisko czterech latach partyzanckiej wojny, Sendero winno szukać zawieszenia broni. Powinno (Ricardo Letts, centrysta, czołowy publicysta kraju): „rozwinąć swą pozycjęprogramową, wyjść z ideologią ku masom”. Minister spraw wewnętrznych José Gagliardi Schiafino uczynił nawet odpowiednią propozycję w radiu. Jedyną reakcją w Ayacucho było wypowiedziane bardzo głośno: – Ci z dołu zdali sobie sprawę, że chicos32 są silni!„Ci z dołu” – to rząd. Bo Peru jest krajem, w którym Andy wszystko stawiają na głowie.Faktem jest bowiem, że od kilkunastu miesięcy mówi się w Ayacucho coraz głośniej. Mil­ czenie przełamano 9 września 1982 roku, właśnie wtedy, gdy powinna panować podniosła cisza. Stało sięto w dniu drugiego pogrzebu Edith Lagos, 20–letniej terrorystki, której brzuch chciał oglądać sam minister wojny. W dniu drugiego pogrzebu tej, która stała się przyczyną 32 Hiszp.: chłopcy. gratulacji i starannie zaciągniętych węzłów krawatów na cmentarzu w Andahuaylas; tej, o której się mówi: „Zginęła śmiercią swych snów”. Augusto Vega Rioja – ów nowy burmistrz wspominany w kontekście cukierków rozdawa­nych w Vilcashuamán – twierdzi, że drugi pogrzeb Edith Lagos, do którego doszło z woli rodziców, był władzom bardzo na rękę: „Te elementy nigdy nie miały odwagi stanąć do walki twarzą w twarz. Na ulice wychodziły po zapadnięciu zmroku, czyniąc z ciemności opuszczo­ną przyłbicę” – mówi. „Tym razem zwolennicy senderystów wyszli na główny plac i zaczęli krzyczeć w biały dzień. Czekaliśmy od dawna już na to. Chcieliśmy wreszcie zobaczyć raz ich twarze”. Ale nie tylko krzyczano. I nie tylko na placu. Ci, którzy mówili – patrzeli prosto w obiek­tywy aparatów fotograficznych dziennikarzy. Tylko nieliczni zasłaniali twarze gazetami. Później określono to jako peligrosa encuesta en Ayacucho, czyli niebezpieczna ankieta w Ayacucho. Carlos Andres Herhuy, lat 17, licealista, powiedział: „Jeżeli frakcja Partii Maoistowskiej Peru – Sendero Luminoso sądzi, że odnalazła właściwą drogę ku demokracji, wolności i sprawiedliwości dla wszystkich, to jestem przekonany, że powinna ona nadal iść tą najbar­dziej świetlistą ze ścieżek i nigdy nie porzucić myśli o ludzie, który tyle razy został oszukany przez polityków. Z bramy mojego gimnazjum chciałbym przekazać pozdrowienia wszystkim tym towarzyszom, którzy trwają w swej walce. Niech dane im będzie wyprowadzić nas z dna przepaści”. Pedro Galvez Gambóa, lat 16, licealista, stwierdził: „Ayacucho cierpi na kryzys ekono­miczny, polityczny, społeczny, etyczny i moralny. Sendero jest jedyną partią próbującą urze­czywistnić teorie José Carlosa Mariáteguiego. Zmierza jedyną słuszną drogą. Likwiduje ha­cjendy, feudalizm, biurokrację. Pragnie rozwiązać odwieczny problem Indian z Sierry. Może brzmi to wszystko nieco pompatycznie, ale przecież tak właśnie jest... Bardzo chciałbym zo­stać senderystą”. XXXX – czyli ten, który wolał pozostać anonimowy: „Ci z dołu prowadzą nasz kraj na szubienicę. Pozostaje jedna możliwość reakcji – Świetlisty Szlak. Nigdy z niej nie zejdziemy, choćby miało to kosztować nas nawet i życie. Śmierć Edith Lagos jest bardzo dużą stratą dla ayacuchańskiego ludu”. Śmierć Edith Lagos jest przyczyną przybycia ministra wojny – Luisa Cisnerosa Vizguerry do Andahuaylas. Wnętrze, do którego po trzech płaskich schodkach wchodzi minister jest mroczne i wypełnione zapachem lekarskich fartuchów i ostrym odorem formaliny. To nowo­czesna kostnica; jedna z najlepszych w całym Peru, z klimatyzacją i zamrażarkami, ta o którejwspominałem na samym początku. Jeszcze raz jest 4 września 1982 roku: godziny sjesty, które stanowić mają najlepszą osło­nę, bardziej szczelną niż godzina policyjna i zapadające ciemności. Za chwilę z ust ministra padnie zdanie: „Pokażcie mi brzuch terrorystki”, a lekarz wolnym ruchem zacznie odgarniaćpowierzchnię białego prześcieradła, w które zawinięte jest ciało. Zaraz potem nastąpi ciągdalszy sceny poprzednio przełamanej w pół zdania. Oględziny te są właściwie już tylko formalnością. Przyczyną zamieszania jest 35­centymetrowa rana, długa jak krótsze ze sznurowadeł wyciągniętych z butów martwej dziew­czyny. Przybyły poprzedniego dnia na inspekcję terenów najzacieklejszych walk z Sendero minister chce się jednak przekonać na własne oczy. Właściwy powód do radości miał już kil­ka godzin wcześniej: ze stolicy, teleksem nadeszło potwierdzenie PIP33 orzekające, że odciski palców denatki są identyczne z tymi w aktach policyjnych zawartych pod numerem 117331. Pod depeszą widniał podpis Absalome Rojasa. Meldunek można było więc przekazać do ra­dia i telewizji. Było to czwarte doniesienie o śmierci Edith Lagos. Trzy poprzednie trzeba było odwołać i nazwać pomyłką. Po oficjalnym pogrzebie, o którym nikt nie wie i w którym bierze udział tylko 15 osób, 9 września 1982 roku ceremonia zostaje powtórzona. O tym też już była mowa: Rodzice – Ma­ 33 Hiszp.: Policia de Investigaciones Politicas. nuel Lagos i Daria Saez wraz z siostrą zabitej – Norą, przewożą ciało do Ayacucho. Tu od­bywa się autopsja. Obecnych jest pięciu lekarzy oraz adwokat rodziny określony potem w prasie jako „napastliwy”. Jest także ów tłum- zaskoczenie. Tłum, który jeszcze trzy godziny temu sam nie wiedział o swoim istnieniu. Któremu nigdy nie dane było się dowiedzieć jaki popłoch i zakłopotanie wywołał w pałacu prezydenckim i wśród generalicji. Wbrew temu, Augusto Vega Rioja – burmistrz – powie o nim: „Większość tych ludzi to wyrostki. Było teżwielu pospolitych przestępców. Tłum był gęsty. Lecz w rzeczywistości tworzyła go bardzo krucha masa. Był to tłum-mydlana bańka”. Z każdą chwilą ludzi było coraz więcej. Głowa przy głowie, tłum był zwarty jak ściana. Ci, którzy widzieli go z wysokości balkonów na drugim piętrze, burmistrzowi musieliby zaśmiaćsię prosto w twarz. Mówią, że wyglądało to tak jakby kamienie ulicznego bruku powyrastały na łodygach wysokich niczym ludzkie sylwetki. Jakby na wietrze zaczęły się one giąć i falo­wać. Jakby łodygi po kilku minutach zamieniły się w nogi. Jakby kamienna lawina ruszyła przed siebie. – Rumirunatakuna rimashanku! – zawołał w języku quechua sześcioletni malec Carlos trzymający się prętów żeliwnego balkonu. – Rumirunatakuna rimashanku! – podchwycili to inni. – Rumirunatakuna rimashanku! – niosło się dalej. – Oto nadchodzą Ludzie–Kamienie! – wołało już całe miasto. Oni – Rumirunatakuna – zebrali się na ulicy przed wejściem do domu, gdzie odbywała sięautopsja. Było ich coraz więcej. Ulica stawała się zbyt ciasna, ludzka masa wylewać zaczęła się na plac. Skandowali hasła, najczęściej powtarzało się: Lucha armado!34 i Belaúnde aba­jo35! Chcieli wiedzieć, co mówią lekarze tam we wnętrzu trzypiętrowego domu. W rękach wielu mężczyzn widziano zwoje sznura, który można zawiązać w silną pętlę. Jak zginęła Edith Lagos W ciele 20-letniej terrorystki zlokalizowano sześć ran oraz niezliczoną ilość skaleczeń. Jedna kula przeszyła żołądek zostawiając otwór o średnicy 1,2 cm. Na wysokości paska od spodni,w plecach utkwiły dwie inne kule zostawiając dwa otwory o centymetrowej średnicy. Inny pocisk strzaskał staw łokciowy w lewej ręce. Na poziomie szóstego żebra odnaleziono ślad pokuli, która musnąć musiała skórę, nie zdzierając jej nawet do kości. Najbardziej zagadkowa była rana kłuta, ta na brzuchu, o poszarpanych krawędziach i bardzo opuchnięta. Mogła byćśladem po ostrzu noża lub bagnetu: Czyżby Edith Lagos została najpierw pojmana, torturo­wana, potem dopiero potajemnie rozstrzelana? Tak twierdzą jej rodzice. Szczegółów można się dowiedzieć od jej siostry: Edith wywieziono trzydzieści kilome­trów za miasto policyjnym samochodem. Tam kazano jej... uciekać. Biegła zygzakiem. Wie­działa, że długo nie może to trwać. Że to musi zaraz nastąpić... I nastąpiło: Padła karabinowa salwa. Zdążyć miała jeszcze nabrać powietrza w płuca, by zawołać: Edith Lagos viveré! Viva la guerrilla y el Camarada Gonzalo! Słysząc odgłosy dochodzące z ulicy, lekarze nie próbowali przeczyć. „I tego nie można wykluczyć” – stwierdzili na gęsto opieczętowanym papierze. „Rana w jamie brzusznej mogła być zadana nożem lub bagnetem. Zastanawia brak śladu po wylocie ewentualnej kuli w ko­szuli, jaką zabita miała na sobie w momencie śmierci. Każdej innej możliwości również nie jesteśmy jednak w stanie wykluczyć (...)”. Czyli – także wersji oficjalnej: 34 Hiszp.: walka zbrojna. 35 Hiszp.: Beleúnde, precz! W piątek, 3 września 1982 roku, o godzinie 15.30 w okolicach wsi Umata, nie opodal An­dahuaylas grupa 12 zamaskowanych i uzbrojonych osobników zatrzymała samochód Marka Willensa Caurevenge – członka belgijskiej fundacji „A. Melins” zajmującej się problemaminawadniania nieużytków. Belg zostaje zaprowadzony do pobliskiego szałasu z suchych gałę­zi, gdzie jak mu oznajmiono – miał zostać „przesłuchany”. Za około godzinę nadjechał poli­cyjny patrol. Dochodzi do wymiany ognia, a w potyczce pada jedna osoba. Miała być niąwłaśnie Edith Lagos. Następnego dnia, pod słomą i gałęziami odkryte zostają jej zwłoki w miejscu wskazanym przez M. W. Caurevenge. Po raz pierwszy usłyszano o niej w Ayacucho, gdy jako gimnazjalistka w szkole NuestroSenor de las Mercedes zorganizowała strajk przeciwko zarządzeniu, które kazało uczniom osiągać co najmniej 11 punktów na 12 możliwych. I tak – jako szesnastolatka trafia do poli­cyjnych segregatorów. W latach 1976–78 aktywnie uczestniczy w studenckich zamieszkach; w tym czasie znana jest już w kręgach Sendero Luminoso – wtedy nic nie znaczącej organi­zacji określającej samą siebie jako „ramię zbrojne maoistowskiego odłamu PeruwiańskiejPartii Komunistycznej”. Pochodziła z rodziny mogącej mówićo wielu sukcesach. Ojciec – polityk określany w rozmowach jako militante36 – był właścicielem trzech ciężarówek i dwóch samochodów – słowem: małej firmy transportowej mieszczącej się w trzypiętrowym domu. Matka – z aka­demickim dyplomem – zdradzała skłonności do pisania poezji. W 1979 roku Edith wyjeżdża do Limy, by studiowaćprawo na Uniwersytecie San Martin de Porres. Pierwszy rok kończy ze znakomitym wynikiem, jednak choroba matki krzyżuje jej wszystkie plany i zamierzenia: musi wracać do Ayacucho. Przedpołudniami pomaga ojcu w prowadzeniu interesów, popołu­dnia ma wolne dla siebie. Odnawia kontakty sprzed wyjazdu do stolicy. Większość jej znajo­mych i przyjaciół jest już w szeregach Sendero. – Chodź z nami – mówią.Idzie.Po raz pierwszy aresztowano ją w 1980 roku, w czasie Świąt Bożego Narodzenia; mimo usilnych starań nic jednak nie było można jej udowodnić. W styczniu 1982 roku zatrzymana zostaje ponownie – oskarża się jąo posiadanie broni i organizowanie zamachów bombowych na gmachy użyteczności publicznej. Policja bierze jej odciski palców, które opatruje nume­rem 117331. Trafia do aresztu śledczego. W więzieniu w Ayacucho bardzo ciężko choruje. Przeżywa załamanie psychiczne. Mimo to milczy. Mimo to przygotowuje współmieszkanki cel i całego bloku do tego, co potem na­zwane miało być dniem „D”. 5 marca stanąć miała przed sądem. Ale nie staje: 3 dni przedtem, 15 minut przed północąodbywa sięatak senderystów na więzienie CRAS. Wraz z detonacją pierwszej petardy zaczy­na się dzień „D”: w dniu tym, który w rzeczywistości był nocą, ucieka 244 więźniów. Edith Lagos jest wśród nich. Ucieczka przygotowywana była bardzo długo, precyzyjnie, z fantazją i rozmachem. Bierze w niej udział około 400 senderystów i dwie ciężarówki „Dodge 350”. Atakujące grupy roz­siane są po całym mieście. Mają wspierać główne uderzenie, stworzyć wrażenie frontalnego uderzenia na Ayacucho. W pierwszej chwili nikt nie wie, co się właściwie dzieje. A przecieżjuż 28 lutego, dwa dni wcześniej podjęto podobną próbę odbicia uwięzionych terrorystów, zakończoną fiaskiem. Można było przypuszczać, że personel więzienny trwa w stanie ciągłej gotowości do odparcia kolejnego ataku. Jest jednak całkiem inaczej. Załoga więzienna najpierw wieczorem pije piwo, a potem, w nocy – jest zaskoczona i bez­radna. Atakujący otaczają prostokąt więziennych murów. W całym mieście eksplodująładun­ki dynamitu, słychać długie serie wystrzeliwane z ciężkiej broni maszynowej. „Można było odnieść wrażenie, że są ich całe tysiące” – powie potem jeden z mieszkańców dzielnicy śródmiejskiej. Więzienna brama wysadzona zostaje w powietrze. Od strony ulicy Garscilaso de la Vegaprzerzucono liny i sznurowe drabinki. W tym czasie komendant Alberto Rodriguez Mentoja 36 Hiszp.: bojowy, zadziorny. dzwoni do samego prezydenta do Limy. „Sytuacja jest rozpaczliwa, za chwilę wszyscy zosta­ niemy zmasakrowani” – krzyczy do słuchawki. Prosi o posiłki, które najwcześniej mogą dotrzeć drogą lotniczą za siedem godzin. Do masakry jednak nie dochodzi. Kraty cel są już wyłamane, ciężkie drzwi wewnątrz mu­rów o metrowej grubości stoją otworem. Terroryści wycofują się. Wraz z nimi 244 więźniów, wśród których aż 92 osoby należądo Sendero. Ostrzeliwując się, już na ulicy, Edith Lagos zostaje ranna w nogę. Nazajutrz, obok więzienia, na czołówki gazet trafia także szpital oraz Najarro Jaurequi – bohater następnego epizodu. Najarro Jaurequi został ranny 2 dni wcześniej, w czasie nieudanej próby ucieczki z aresztu. Uchodził za jednego z ważniejszych przywódców Sendero. Pod silną strażą, w stanie określo­nym jako ciężki, umieszczono go w Hospital General de Ayacucho. W dniu „D”, około dru­giej nad ranem, gdy z wolna cichły już odgłosy potyczki na ulicach, do sali gdzie znajdowało się jego łóżko, weszło czterech policjantów. Musiał drzemać. Pierwsze uderzenie w głowę poczuł dopiero, gdy wyrwano wąż, którym dożylnie aplikowano mu kroplówkę. Trzy postacie pochyliły się nad posłaniem i zaczęły go dusić. Później, gdy policjantów zidentyfikowano i zaczęto zadawać pytania, stwierdzili oni, że „trwało to czas bliżej nieokreślony”. By móc być pewnym rezultatów, na szyi Najarro Jauraquiego zaciągnięto w podwójny wę­zeł sondę uprzednio wyrwaną ze stawu łokciowego prawej ręki. Nie ruszał się. Ciało zwiot­czało pod naporem trzech par silnych rąk. – Nie żyje – powiedział ten, który stał dwa kroki z tyłu. Ten, który cały czas przypatrywałsię jak tamtych trzech dusiło i zaciągało węzeł pętli. Słysząc to – przerwali. Szybkim krokiem cała czwórka zbiegła schodami na parter. Drzwi na ulicę były otwarte. Najarro Jaurequi jednak nie umarł: stał się przyczyną konsternacji i zaskoczenia. Zamiast móc donieśćo udaremnionej próbie ucieczki, do prasy trafiły tłumaczenia: „Działaliśmyzgodnie z dekretem 046. Chodziło o to, by mieć gwarancję, że pacjent nie ucieknie. Był osobąbardzo niebezpieczną i dlatego uważamy, że określenie «el terrorismo parapolicial» nie po­winno być użyte ani w gazetach, ani gdzie indziej”. Czwórka żandarmów, która wtargnęła w tym samym czasie do drugiego skrzydła szpitala pracowała w sposób bardziej niezawodny. O tym, co się tam wydarzyło, można dowiedziećsię z ust Filipiny Palomity. Filipina Palomita aresztowana została około godziny 11.00, 18 września 1981 roku. Po­wiedziano jej, że jest podejrzana o współpracę z Sendero i opancerzonym samochodem prze­wieziona została do ayacuchańskiego więzienia. Najpierw przez siedem godzin stać musiała oparta o ścianę dziedzińca. Dopiero o świcie następnego dnia kazano jej zamknąć oczy i wprowadzono do wnętrza. W pomieszczeniu pełnym wilgoci, które najprawdopodobniej znajdowało się w więzien­nych piwnicach, bito ją tak długo otwartą dłonią po twarzy, aż pękła jej błona bębenkowa, a z ust zaczęła wyciekać krew. Potem kazano jej się rozebrać i kłaść się wielokrotnie na cemen­towej podłodze, na której rozsypane było szkło. Trwało to całymi godzinami. W końcu stra­ciła poczucie czasu. Wtedy zaczęło się przesłuchanie. Gdy nie chciała odpowiadać na pytania, ten który krzyczał najgłośniej założył jej stryczek na szyję i powiedział, że zaraz ją powiesi. Ona milczała. Powoli zaczęto zaciągać pętlę na szyi; działo się to tak długo, aż z braku tchu mdlała i osuwała się na kolana. Trwało to w sumie dwadzieścia dwa dni. Dwudziestego trzeciego zastosowano „elektrycz­ne żądło”. Wtedy też podpisała listę swych przewinień, której nigdy nie było jej dane prze­czytać, choćby z tej przyczyny, że cały czas miała czarną opaskę na oczach, by nie mogła rozpoznać swych oprawców. I dopiero 24 lutego następnego roku, sędzia Winceslao Oycla z Limy uznał ją za niewinną i spowodował jej natychmiastowe zwolnienie z aresztu. Zanim wróciła do domu, z powodu przewlekłego zapalenia nerek trafiła do Hospital General w Ay­acucho. To, o czym opowiedziała dziennikarzom na następny dzień po wielkiej ucieczce, zdarzyło się o tej samej godzinie, gdy 50 m dalej trzech policjantów dusiło Najarro Jauraquiego. CarlosAlcantará Chavez, Russel Wensjoe i Yincente Almicar – wszyscy terroryści, ranni i pojmani dwa dni przedtem – zmuszeni zostali przez umundurowanych mężczyzn najpierw do wyjścia z łóżek, potem z sal, wreszcie z korytarza na ulicę. Żandarmi popychali ich, bili kolbami ka­rabinów; ona całą scenęśledziła spod przymkniętych powiek, a chcąc znać jej finał – podbie­gła do okna. „Nie trwało to dłużej niż 3 minuty” – mówi. „Na ulicy zginęli pod gradem kul wzajemnie ostrzeliwujących się terrorystów i Guardistas Republicanos, wszyscy przeszyci tą samą serią”. A gdyby nie widziała tego na własne oczy, mogłoby się to nazywać próbą ucieczki, którąw porę udaremniono. Następnego dnia po ucieczce, ranna Edith Lagos cudem tylko wymyka się z rąk policji w Cholobamba, w dystrykcie Onqoy. W starciu z osławioną Guardia Civil giną Antonio Aguero i Roberto Garcia Huamán. Policja rozpoczyna zakrojoną na szeroką ,skalę, wielomiesięcznąakcję „Szczypce”. 200 km od Ayacucho – w Huayrá znów tylko przypadek sprawia, że to jeszcze nie koniec. To samo powtarza się w trzy dni później na hacjendzie Ayzará. I trwać tak będzie aż do początku września. Istnieje jeszcze trzecia wersja jej śmierci. Opowiadają ją jej najbliżsi przyjaciele, którzy potem w Ayacucho nieśli przez 17 zakrętów i 3 place jej trumnę. Z dwoma poprzednimi zga­dza siętylko miejsce: Umata, 30 km od Andahuaylas. Scenariusz jest heroiczny i kończy siępieśnią na ustach. Edith Lagos jedzie ciężarówką wraz z 25-letnim senderystą, którego tożsamości nie udało się ustalić. Dojeżdżają do punktu kontroli na szosie, obsadzonego przez silny oddział gwar­dzistów. Próbują uciekać. Próbują przebić się przez stalową zaporę. Kierowca wciska pedałgazu do oporu. Droga jest prosta jak strzelił, mogą położyć się na podłodze wozu. Ostatnie 50 m jest już tylko pytaniem: czy się uda, czy może to już naprawdęśmierć? Gdy silnik staje w płomieniach, biegną przez suchą trawę. Dopadają pasma spękanych skał. Edith wie, że może uciekać. Wie też, że może się po prostu poddać. Nie, postanawia. Chce walczyć. Tym bardziej, że przeczucie jej mówi, że to już po raz ostatni. Lecz po 20 minutach pozostaje jej tylko 50 kul. Nadal skanduje hasła, które zaprowadziłyją aż tu – do Umata. Śpiewa. I w ostatnim zrywie zaczyna samobójczy atak. Biegnąc wystrzeliwuje ostatnią serię. Na ślepo. Przed siebie. Jeszcze kilkanaście metrów. Wie, że równie dobrze mogłaby się zatrzymać. Wie, że tym razem to jużkoniec: I przeszyta kulami pada jak potrafiący wymachiwać rękoma i nogami pajac, w którego ciele z drewna i gałganków niespodziewanie ktoś przecina życiodajny sznurek... Inkarri schodzi z gór Gdy jest już po autopsji, miasto zmienia się w chmurę naładowaną elektrycznością. To mia­sto-zaciśnięta pięść. To miasto ludzi z kamienia. To miasto, w którym właśnie obrywa siękamienna lawina. Ciało jej ubrane zostaje w świeżo odprasowany mundur koloru khaki. Z wojskowymi ho­norami Rumirunatakuna umieszczają je w udekorowanej kwiatami trumnie. O 14.00 w kate­drze Santa Catalina na głównym placu miasta celebrowana jest msza. Obecny jest sam biskupAyacucho – Maximiliano Prod. Mówi długo, dźwięcznym głosem. Mówi pięknie. Dużo ludzi płacze, a młodzi skandują słowa, z których wynika, że wojna w Ayacucho trwa. Potem trzymający na ramionach trumnę tłum rusza przed siebie. Jest 9 września 1982 roku, późne godziny popołudniowe. W rzeczywistości jest jednak za pięć dwunasta. Te pięć ostatnich minut trwać będzie jeszcze 136 dni: do 26 stycznia następnego roku, ażdo chwili, gdy wybić miała godzina Uchuraccay. Wtedy, za pięć miesięcy dwunasta, sądzono, że zdarzenia osiągnęły kulminację. Po prze­sileniu nastąpić miał odpływ i uspokojenie. Lecz wypadki toczą się coraz szybciej, coraz gwałtowniej i bardziej porywiście. Każdy następny dzień jest coraz szerzej rozlewającą sięplamą, a jej kształtu nie sposób odcyfrować nawet z ptasiej perspektywy: coraz częściej zda­rzają się rzeczy do tej pory nie nazwane. Znarowione słowa niczym węże zmieniają swą skó­rę, wyrywają się z konturów znaczeń zapisanych w słownikach. Rzeczywistości wyrastająszpony kondora, rogi andyjskiego kozła i długi zakręcony ogon skalnej jaszczurki. Wszystko jednocześnie. Bowiem to, co zdarzyło sięw czasie pogrzebu Edith Lagos było rzuconym hasłem: czeka­jąc na nie już od stuleci, Inkarri pospiesznie zaczął schodzić z gór. Począwszy od tego dnia – widywano go coraz częściej. Ukazywał się na przedmieściach, na rogatkach osad. Podchodził do krawędzi kotlin, na których dnie leżały indiańskie wsie. Niekiedy nawet dawał ludziom tajemnicze znaki. Wymachiwał rękoma – wyglądało to tak jakby zaraz miał zacząć coś wołać. 7 listopada 1982 roku wieśniak Punchey opowiadał na jarmarcznym placu w miasteczku Tambo o tym, jak Inkarri nadszedł, gdy on zbierał chrust przeznaczony na wieczorne ognisko. A campesino Wallpata z Uchuraccay spotkał go ażtrzy razy w ciągu jednego tygodnia: „Od razu poznałem, że to on” – mówi. „Odziany był w lamią skórę, a zamiast oczu miał dwie czarne kule”. Twarzy nie było widać. Pokryta była czymśczarnym, co z daleka wyglądało jaksierść dzikiej świni: Inkarri stał na szczycie jednego ze wzgórz. Rozglądał się najpierw jakby chciał sprawdzić, jak najłatwiej można dotrzeć do wsi. Gdy ruszył w dół, campesino Wallpata zaczął uciekać. Postać tę widywać zaczęto częściej niż latające talerze. Pojawiała się w bardzo różnych miejscach, w punktach oddalonych od siebie o dziesiątki kilometrów. Coraz bardziej oczywiste stawało się, że nie powrócił jeden Inkarri, lecz cała ich rodzina. Cała armia. Udało się ustalić, że zwykł ukazywać się krótko przed wschodem lub zachodem słońca, najczęściej w stroju koloru wilgotnego mchu. Uzbrojenie jego stanowiłtopór o bardzo dziwnym kształcie. Gdyby nie było wiadomo, że Inkarri musi posiadać ka­mienną siekierkę, na pierwszy rzut oka można by wziąć ją za całkiem coś innego. To coś było długie, a czarny, błyszczący drzewiec zakończony był szerokim trójkątnym ostrzem, do któ­rego przytwierdzona była skórzana taśma. Topór był ciężki: Inkarri nosił go na plecach; gdy skakałpo kamieniach – dobywał się zeń stuk rytualnej grzechotki. Brakło tylko pióropusza koloru tęczy, o którym wspominano w wielu wersjach mitu. Natomiast przybyszom z miastaIndianie opowiadali o takich spotkaniach, w czasie których Inkarri podrzucał garść kamieni do góry, te zaś zawisały w powietrzu. Spadały nie wcześniej niż po pół godzinie lub – trwając nieruchomo – zmieniały się w ptaki, które dopiero po dłuższej chwili namysłu decydowałysię na ociężały lot i znikały wśród górskich szczytów... Reakcją na te opowiadania było niedowierzanie. „Ludzie gór mogą zobaczyć wszystko to, czego sobie zażyczą” – mówi burmistrz Ayacucho Vega Rioja. „Przez 40 lat swego życia, od rana do wieczora campesinos ssą liście koki. Ich świat – to wizja o tęczowych obwódkach jakobraz kontrolny rozregulowanego barwnego telewizora” – argumentował. Lecz schodząc z gór Inkarri zawitał także na dno kotliny, w której leży samo Ayacucho. Dnia, gdy Inkarri pojawił się w centrum blisko 30-tysięcznego miasta, na skwerze space­rowym zademonstrowałkilka zapomnianych tańców. „Musiały być związane z wojną, krwią i klątwami rzucanymi na wroga” – mówią odnalezieni świadkowie tego wydarzenia. Inkarri wymachiwał swoim toporem, który wydawał odgłosy grzechotki. Twierdzono, że choć całynagi – ciało jego porastał mech długi jak trzyletnia wełna na podgardlu lamy. „Całe jego pa­sma można było zaplatać w warkocze” – przypominają sobie w mieście jeszcze dziś. Do za­trzymujących się przechodniów podchodził i rozmawiał ludzkim głosem w miejscowej, gar-dłowej odmianie quechua. Mówił, że nadszedł czas jego powrotu. Mówił, że oto jest. Potem tańczył dalej, potrząsał głową i całym swym rynsztunkiem. Trwało to prawie go­dzinę. Zanim nadjechała policja – rozpłynął się w tłumie. W Ayacucho – stolicy departamentu – 6 i 7 grudnia 1982 roku widziało go w sumie 786 osób. Nazwiska ich wraz z adresami w porządku alfabetycznym spisano na kilku listach. Ich wypowiedzi nagrano na taśmach magnetofonowych, a skrócone wersje udostępniono prasie.Zainteresowały one zarówno miłośników czarnej magii, folkloru jak i specjalistów od terrory­zmu oraz dywersji. „To byli przebrani senderyści. Sieją strach, chcą sprowokować zamieszki” – stwierdzono w oficjalnym komunikacie.Ayacucho po raz kolejny było na ustach każdego. Niepokój stał się bliski paniki.Z nową gwałtownością rozgorzał spór o to, czy senderyści gotowi posłużyć się rytuałem Inkarriego są t y l k o terrorystami, czy może to aż partyzanci? Zadowolono się rozwiąza­niem kompromisowym: senderyści są terrorystami i partyzantami jednocześnie. Podsumowa­no statystyki. W 1980 roku przeprowadzili 261 „akcji”. Rekord padł w październiku – bo aż 74. W 1981 roku było ich aż 701. Najwięcej we wrześniu – 100. W 1982 roku – 906. Najwięcej w listopadzie – 102. Spośród 5000 słupów wysokiego na­pięcia w całym kraju, 264 wyleciały w powietrze. 23 stycznia 1983 roku generał Clemente Noel zakomunikował o kolejnej potyczce. Miała ona mieć miejsce w gminie Huaychau: w miejscowości Huanta, wysoko w górach, w sercu Skóry Węża. Do starcia doszło między niewielkim patrolem terrorystów a okolicznymi wie­śniakami. W jego wyniku, z rąk zakończonych drewnianym rolniczym rynsztunkiem, wszy­scy terroryści ponieśli zasłużoną... śmierć. Prezydent republiki, Fernando Belaúnde Terry, nazwał to na ekranach telewizorów: sintoma de una reacción popular espontanea contra el terrorismo, czyli: symptomem spontanicznej reakcji ludu przeciwko terroryzmowi. MarioVargas Llosa – czołowy pisarz Peru, także publicysta – zgłosił już wtedy pierwsze wątpliwo­ści: „Aplauz? Akceptacja samosądu?” – zapytywał. „Dochodzenie sprawiedliwości na własnąrękę, po drugiej stronie prawa?” Był to początek zdarzeń, które w atmosferze oczekiwania na dalsze tańce Inkarriego przy­pomnieć kazały o ludziach żyjących po przeciwnej stronie Wielkiej Góry, a Ayacucho i Uchuraccay złączyły w ową nierozerwalną parę. Właśnie 20 miesięcy temu, w styczniu, te dwie nazwy splotły się po raz pierwszy ze sobą. Połączone zostały jedną pomyłką, ośmio­krotnym morderstwem, wieloma podejrzeniami i palcami obciętymi motykami andyjskich campesinokuna. Stały się one syjamskimi braćmi, o których nie wiadomo, gdzie się jedenkończy, a drugi zaczyna. To, o czym zameldowano 23 stycznia, za co pochwalono wieśniaków, wydarzyło się dwa dni wcześniej. Około 400 Indian zmasakrowało i zabiło ośmiu terrorystów. Oni – ośmiu dziennikarzy – Willy Retto i Jorge Luis Mendevil z „El Observador”, Jorge Sedano z „LaRepublica”, Eduardo de la Pinnella, Felix Gavilano i Pedro Sanchez z „El Diaro”, AmadorGarcia z „Oiga” i Octavio Infantes z ayacuchańskich „Noticias” postanawiają sprawdzić, co się wydarzyło w Huaychau. Interesują ich bliższe szczegóły zajścia. W stolicy mówi się bo­wiem coraz głośniej o tym, że – licząc na bezkarność – policja posługuje się przebraniem i woli drewniane sękacze niż kule i bagnety. Właśnie dlatego ruszają w drogę. W środę, 26 stycznia, około piątej nad ranem, taksówką prowadzoną przez Salvadora Le­ma jadą do Yana Orja. Docierają tam o 7.00. Stąd pieszo, górskim szlakiem wiodącym przez Uchuraccay, zamierzają dotrzeć do jeszcze bardziej na północ leżącego Huaychau. Droga jest niezwykle wyczerpująca. Trawersem trzeba pokonać dwie przepaście: później,gdy trwały już prace komisji specjalnie powołanej po całym zajściu wspominano o nich dośćczęsto. Mówiono na przykład o wielkich przepaściach, które oddzielają prawo od rzeczywi­stości, w której ma ono sprawnie zafunkcjonować; o przepaściach będących granicą między Peru realnym, a jego papierowym nominałem. Tymczasem cała ósemka posuwa się w głąb gór. Przez 6 km idą osuwiskiem, o którego istnieniu nikt dotąd nie wiedział. O 10.30 we wsi Chalabamba odnajdują Juana Argumedo, który na dalszym odcinku ma przejąć rolę przewodnika. Między 11.00 a 11.30 zostają za nimi ostatnie zabudowania wsi. Od Uchuraccay dzieli ich jeszcze 15 km. Marsz trwa 5 godzin. Wielu potem twierdziło, że zbliżając się do krawędzi kotliny, na któ­rej dnie leży wieś, nieśli czerwoną flagę. Mieli nią wymachiwać, urągać rządowi, lżyć prezy­denta. Najprawdopodobniej jednak – jak stwierdziła komisja – nic takiego nie miało miejsca. Wątpliwości nie ma natomiast co do tego, że są wyczerpani wielogodzinną wspinaczką. Gdy stają tam, gdzie stok zaczyna stromo opadać w dół, musi być godzina 17.40. Ścieżka leżąca bardziej pod niż przed nimi, dwunastoma zakosami osiągała dno niecki wciśniętej między dwa najeżone skałągrzbiety. Nad tym, za którym o dalsze 7 km bezdroża leżał cel ich wędrówki: Huaychau, nisko wisiała kula styczniowego słońca. „Im bliżej zacho­du, tym Tayta Inti miał bardziej gęstą opończęz purpury” – powie potem dziennikarzom wie­śniak Wallpata. „Mogło to oznaczać napuchnięty brzuch muła, który zjadł zbyt wiele wilgot­nej trawy lub dużo, dużo ludzkiej krwi”. Lecz trawa pod nogami jest sucha. To wystająca spośród kamieni słoma: W Uchuraccay ostatni deszcz spadł przed dwoma miesiącami. Mimo to idą dalej. Gęsiego, trzymając się wąskiej nitki ścieżki, zaczynają schodzić ku wciąż jeszcze niewi­docznej wsi. AKT DRUGI: CO SIĘ ZDARZYŁO W UCHURACCAY Wstając z łóżka 22 maja 1983 roku Ricardo Rondón nie wiedział, że jeszcze tego samego dnia dane mu będzie zobaczyć na własne oczy jak przed wieloma miesiącami zginęło kilku niezwykle ambitnych mężczyzn, zabitych ukradkiem i z zaskoczenia. Ricardo Rondón – lat 27, brunet, wąs, broda, nienagannie odprasowany garnitur nieokre­ślonego koloru – zwykł rozpoczynać pracę o godzinie 8.30, czyli o pół godziny wcześniej niżwiększośćjego redakcyjnych kolegów. Z odległego w linii prostej o 20 km Callao, do cen­trum Limy dojeżdżał w ciągu czterdziestu minut dwoma autobusami. Chcąc uniknąć zatorów na Avenida Arequipa i Plaza 2. de Mayo w godzinach porannego szczytu, swój dom w dziel­nicy portowej opuszczał jeszcze zanim opaść mogła garúa – poranna mgła sześciomilionowejmetropolii w środku tropikalnej zimy. Zwykle ubrany był bardziej odświętnie niż pozostali przechodnie, nie wspominając o jemu podobnych początkujących dziennikarzach. Najczęściej miał na sobie koszulę koloru kremo­wego, o małym lekko rozchylonym kołnierzyku, spodnie utrzymane w tej samej tonacji orazbuty ze skóry niezdarnie stylizowanej na aligatorowy pancerz: Gdy docierał do pokaźnego gmachu „La Prensa” – redakcja świeciła jeszcze pustkami. Jako pierwszy witał się z dozorcą – ślepym na jedno oko Mulatem. Potem wszedł do jednej z trzech wind o chromowanych, błyszczących drzwiach. Za moment, na siódmym piętrze, wąskim korytarzykiem wyłożonym sztywnym chodnikiem, dotarł do stromych schodów. Ich spirala o 9 zwojach przypominała sprężynę rozciągniętą ręką nieposłusznego dziecka. Łączyła ona główny gmach z przybu­dówką. Właśnie na jej szczycie – niczym jaskółcze gniazdo – znajdował się jego pokój. Niewielki, zatłoczony chaotycznie rozstawionymi regałami, niczym nie osłonięty przed gwarem rozpędzonej ulicy. Byłwystawiony na promienie z każdą godziną bardziej prażącego słońca. Ricardo Rondón dzieliłgo z dwoma sobie podobnymi, początkującymi dziennikarza­mi. Drzwi otwierały się z piskiem. Wnętrze pachniało kurzem, papierem, rozgrzanym dachem i nie dopitą poprzedniego wieczora kawą. Wszystko to stało się w sobotę, 22 maja 1983 roku, w dniu urodzin Ricardo Rondóna; w dniu, który miał przynieść tyle niespodzianek i sensacji. Jak codziennie, krótko przed 8.30 przekręcił w zamku klucz i zasiadł przed zasłanym ster­tami maszynopisów blatem biurka. Raz jeszcze przejrzeć chciał dokumentację reportażu o anomaliach klimatycznych w regionie Piura na północy kraju. Zaraz potem swój regularny terkot rozpoczęła maszyna do pisania marki „Olivetti”. Zza jej elektrycznego pomruku, Ri­cardo Rondón z satysfakcją wsłuchiwał się w syk mającej się lada chwila zagotować wody: „Starannie i bez pośpiechu celebrowany rytuałpicia kawy jest najlepszą gwarancją dnia, w którym zdarzyć się może bardzo dużo dobrego” – przyzna potem w czasie naszej rozmowy. Właśnie wtedy rozległ się dźwięk telefonicznego dzwonka. Wolnym ruchem podniósł słuchawkę. Był pewny, że to pomyłka. „O tej porze, dzień w dzień, dzwonić zwykł kobiecy głos dopytujący sięo przedszkole Cerro de los Angeles” – opowie w chwilę później swemu szefowi, którego zainteresują nawet najdrobniejsze szcze­góły. Lecz tym razem miało być inaczej: głos był męski, zza wielu trzasków zniekształcony jakby wypowiadany przez gruby, wilgotny tampon. Mówił krótkimi zdaniami, które nie mo­gły pozostawiać wątpliwości. Mówił tonem, który sprzeciw czynił niemożliwym. Ricardo Rondón, który ponoć nie byłani zbyt bystry, ani nadto zdolny, posiadał bezbłędną intuicję: bardzo szybko notował. A ostatnie zdanie: „To będzie koniec wszelkich s p e k u l a c j i” – długo brzmiało mu jeszcze w uszach, gdy po drugiej stronie kabla od kilkudziesięciu sekund trwała już tylko cisza. Ricardo Rondón wiedział, że słowa te oznaczać mogą wiele, że – być może – jeszcze tego samego dnia uda mu się wypełnić pewną dużą, jakże ważną lukę, którą dotąd inni dziennika­rze zwykli maskować opisem rolniczych narzędzi, którymi równie dobrze można uprawiaćkamienistą ziemię, jak i zabijać. Biegł schodami; czekanie na windę o tej porze mogło prze­ciągać się w nieskończoność. Korytarze wypełniły się coraz bardziej dotkliwym zaduchem ipostaciami w ciemnych lub kratkowanych garniturach. Gdy dotarł do hallu na parterze – dy­szał. „Z trudem łapał powietrze, wydawało mi się, że kogoś szuka” – przypomniał sobie po­tem Mulat-dozorca o jednym, bardzo bystrym oku. Jorge Ortega Rúiz – redaktor naczelny – lat 56, czwórka dzieci, znakomity backhand w te­nisie i złote uzębienie – jak zawsze pod gmach „La Prensa” podjechał szerokokadłubym „Mercedesem” krótko po 9.30. Był to mężczyzna szpakowaty, szorstki w obejściu, starannie uczesany, w okularach mogących uchodzić za wygięte ze złotego drutu. Mówił rytmicznymi zdaniami zdradzającymi pewność siebie, energię i zdecydowanie. Tym samym tonem odpowiedział na powitanie Rondóna. Ten z początku mówił chaotycznie. Trudno było odgadnąć wagę jego słów. Dopiero w ci­szy obszernego pokoju ocienionego dwoma palmami i opuszczonymi żaluzjami, padło słowo „Uchuraccay”: na poparcie swojego opowiadania Ricardo Rondón trzymał w ręce kartkę, na której kilka minut temu zapisał słowa płynące zza trzasków w telefonicznej słuchawce. No­tatkę położył na biurku szefa. Ten czytał. Zadał kilka pytań. I czytałraz jeszcze. A potem powiedział, że trudno temu dać wiarę, choć... „Znałem szczegóły masakry w Uchuraccay, wszelkie ustalenia i stąd brały się moje wątpliwości” – powie w jednym z wywiadów telewi­zyjnych trzy dni później. „Mimo to wiedziałem, że trzeba spróbować. Choćby ryzyko miało być dużo większe niż wydawać się mogło na pierwszy rzut oka”. Do wyznaczonego przez Głos w słuchawce terminu pozostawało jeszcze 40 minut. W obecności Rondóna, w gabinecie, w którym na 15 minut odłączono nawet kabel telefoniczny, odbyła się błyskawiczna narada. Jej wynik mógł być tylko jeden. José Castro i Rulfo Mendoza – zaproszeni do udziału – sami zobowiązali się do milczenia. Nie mieli wątpliwości, że propozycję należy przyjąć: przy redakcyjnym stole w kształcie lite­ry „T” zapadła decyzja o wypłaceniu miliona peruwiańskich soli. Rolę pośrednika spełniaćmiał Ricardo Rondón; na twarzach całej czwórki malowała się ekscytacja i zniecierpliwienie: „Czyżby?”. Postanowiono, że policja zostanie n i e poinformowana: „Mogłoby to postawićpod znakiem zapytania całą transakcję. Z drugiej strony przypuszczaliśmy, że mamy do czy­nienia z jednym z nich” – tłumaczono kilka dni potem. Numery banknotów na wszelki wypadek zostały zanotowane. Cała ich lista spoczęła na półce redakcyjnego sejfu. Plik wcale nie był zbyt pokaźny: sto błękitnych banknotów, każdy wartości 10 tys. soli opakowano w żółte koperty z grubego, woskowanego papieru. Gdy wrę­czono je Ricardo Rondónowi wraz z uściskiem dłoni pozostałej trójki i życzeniami powodze­nia, do wyznaczonego przez Głos terminu brakowało jeszcze sześćminut i niecałe dwadzie­ścia sekund. Oczekiwanie na zapowiedziany telefon przeciągało się, choć w rzeczywistości trwało led­wie minuty. „Była to cała nieskończoność, 400 sekund niecierpliwej wieczności” – tak to określi Ricardo Rondón w czasie konferencji prasowej zwołanej w gmachu „La Prensa” jużnazajutrz. Aż... w ciasnym pokoiku dziennikarskich wyrobników na szczycie wąskiej spirali schodów, dnia tego po raz drugi rozległ się dźwięk telefonicznego dzwonka. Była godzina 9.37. Trzaski i ten sam Głos; pytanie o pieniądze i ukryta, szybko zduszona radość. Zaraz potem – słowa instrukcji, których nie wolno notować. Nazwy ulic i numery skrzyżowań: trzeba je po prostu zapamiętać. Wyregulowanie zegarków z dokładnością do kilkudziesięciu sekund. Za­pewnienie: „Materiał jest dobry. To rewelacja!” Na tym, bez słowa pożegnania, głos milknie. I odtąd zdarzenia gonią sięjak obrazy w przyspieszonym filmie: Ricardo Rondón odkłada słuchawkę. Wie, że nie ma chwili do stracenia. Jak najszybciej trzeba dotrzeć do wskazanego punktu. Wrócić do redakcji. W tym czasie, w drukarni, wytaczane będą bele białego papieru na wydanie specjalne gazety. W laboratorium przygotowywane będą chemikalia i fotogra­ficzne kąpiele. Techników, zecerów, grafików i laborantów wzywać się będzie telefonicznie. Ricardo Rondón nie czeka na windę. Przesadzając po dwa schodki naraz, zbiega do hallu. „Ulica była rozgrzana, pachniała bananowymi skórkami, co o tej porze roku bardzo nieco­dzienne” – relacjonował to później swoim kolegom. Wie, że ma przed sobą bardzo ważnydzień; że o dwie dzielnice dalej, za kilkudziesięcioma skrzyżowaniami czeka nań Głos, który w zamian za cztery koperty pełne banknotów wręczy niewielki pakunek, a w nim kilka rolek biało-czarnego filmu i to, co zdarzyło się w Uchuraccay. Choć już prawie biegnie, jeszcze bardziej przyspiesza kroku. Zero i nieskończoność Im niżej w dół zbocza, tym ścieżka jest szersza. Jeszcze 50 m i w żwirze odróżnić można odciski ludzkich stóp. Oni – Willy Retto, JorgeLuis Mendevil, Jorge Sedano, Eduardo de la Pinnella, Felix Gavilano, Pedro Sanchez, Ama­dor Garcia i Octavio Infantes – zmierzający ku Huaychau dziennikarze oraz przewodnik Juan Argumedo idą wolnym krokiem. Zmęczenie coraz bardziej daje się im we znaki. Buty śli­zgają się po spiczastych odłamkach skał. Nakrapiane miką kamienie obrywają się i toczą postoku: Dla tych we wsi to pierwszy sygnał, że oto zbliżają się ci, którzy zwykle nadchodząpieszo. Z tej wysokości, choć już blisko, wsi jeszcze nie widać. W Uchuraccay brak bowiem regularnej zabudowy. Chaty są rozrzucone, często na odle­głość większą niż dystans sięgającego wzroku. To okruchy czegoś przyniesione wiatrem, nie wiadomo skąd. To potargane prostopadłościany jakby skopiowane z płócien kubistów. Lecz są wśród nich także bardziej beczułkowate. Jak ule. Z czapą słomianego dachu. O lekko pół­kolistych, wygiętych rogach i krawędziach. Niczym japońskie pagody lub kopce afrykańskich termitów. Są jak rozrzucone łuski, pod które można wpełznąć, by mieszkać i żyć. Okien naj­częściej nie mają. Tylko niskie wejście, dorosłemu mężczyźnie sięgające do piersi. A wznie­sione są nie ze skalnych bloków, lecz z upchanego kamiennego gruzu: z placków, bochnów i naleśników wypiekanych przez tysiąclecia w ogromnym piecu. W piecu, który dziś zwany jest Sierrą. Z tego samego pieca pochodzić muszą kartofle chuno, uprawiane przez miejscowych cam­pesinos, oraz bardzo dziwny owoc w tych stronach nazywany harapa. Bo kartofle, górska ichodmiana, są małe jakby pełne wysiłku, można powiedzieć – to grudki ziemi. Skóra ich jest gruba, pełna piegów, plam i włosów twardych jak kolce. W smaku są gorzkie, piaszczyste. Ich słodycz unosząca się w powietrzu wraz z parą, gdy je powoli gotować – to ślad nocnych chłodów i andyjskiego mrozu. Jedzone sąwolno. Z namaszczeniem. Tą samą techniką jakąssie się liście koki: z zastosowaniem sprawnego języka, krótkich, startych zębów. Z żywąmimiką wąskich warg. Harapa – owoc w kształcie okaryny – w smaku jest bardzo ostry. To pieprz o zapachu opiumowej świecy. Jego wnętrze można suszyć na słońcu i rozbijać kamieniami na wiórki tytoniu. Można jeść je jako wilgotną papkę o galaretowatej konsystencji. Jest to ulubiony przysmak dzieci. Gdy pod wiatr zbliżać się do wsi, cała kotlina pachnie mdło, gorzko lecz – kusząco. Jak harapa. Iwłaśnie ten zapach jako pierwszy uderzyć ich musiał w nozdrza. To jednak dopiero wtedy, gdy są już na ostatnim skłonie. Poprzednia stromizna przechodzi w łagodne wypukłości. Tu ścieżka staje się nagle drogą. Dwóch mężczyzn może iść już ramię w ramię. Kamienistość staje się zastygłą grudą. Oni – przyspieszają kroku. Później stwierdzono, że gdy na placu głównym osady zawołać: Rimas­hanku gitan kashanin maturaniy! – „Oto nadchodzą ci, którzy chodzą pieszo!” – głos niesie się bardzo daleko. Przy sprzyjającym wietrze, rozróżnić można pojedyncze sylaby. W Runa Simi – w języku, którym posługują się tutejsi Indianie – zapisana jest temperaturapodniebnych przestrzeni i kolor gór, któremu nie jest w stanie sprostaćżadna paleta. Na przy­kład przyrostek ylla nadaje wyrazom drżenie małych hitynowych skrzydeł owadów zamie­niających się w czasie lotu w mgiełkę; illa – to nazwa tylko tubylcom znanego rodzaju świa­tła, odblasku tak ostrego, iż można nim zadawać bolesne, trudno gojące się rany. Najstarsi plemienni mędrcy twierdzą, iż istnieją w języku tym słowa, w których jak w kokonie tkwi nadal to, czego w rzeczywistości już nie ma: amak’ay – to dziki kwiat koloru tak złotego, że nie sposób pokazać go palcem; awankay – to ogon ptaka, który dawno już wyginął i tylko to imię przypomina trzepot jego rozłożystych skrzydeł; ratnik – to wzrok czarownika, pod któ­rym kamień zamienić się może w najprawdziwsze złoto. Są też w języku tym słowa, które u mieszkańców Sierry natychmiast wywołują uśmiech zrozumienia; dla obcego nieprzetłumaczalne, wzbudzające zdziwienie odpędzane najczęściej wzruszeniem ramion: illarichiy – odbijać, lśnić, lecz tylko w ten jeden, niepowtarzalny spo­sób; mumuy – to nie tyle kiełkować, co przekraczać granicę kiełku; phachiriy – to otwieranie się kwiatu, stopniowe wypełnianie się kolorów; rojyay – to natomiast odgłos żabich krtani, dźwięk wody płynącej w strumieniu powstający dzięki odpowiednim własnościom skalnego podłoża. Gdy w końcu mijają niewidzialną granicę wsi – jest prawie 18.00. W oczy rzucają się im kolorowe stroje tubylców i ożywienie, które bezbłędnie odczytują z ich twarzy. Uchurakanie – mieszkańcy wsi – niscy, krępi, owinięci w kilkanaście warstw tka­nin sięgających aż do ziemi – wyglądająjak górskie pszczoły o różnokolorowych, wełnianych odwłokach. Mijają pierwsze zabudowania. I tu gwałtownie ślad się ury... Zaczyna się luka. Biała plama, której wypełnienie, w kilka miesięcy potem, w dniu dwu­dziestych siódmych urodzin, za punkt honoru postawił sobie Ricardo Rondón – początkującydziennikarz z limeńskiej redakcji „La Prensa”. To luka, którą najłatwiej wypełnić wszytym w tok relacji opisem narzędzi, które w rękach miejscowych campesinokuna zmienić się potrafią w najstraszliwszą broń. Te narzędzia to huaracas – kamienne toporki. To ostre piki. To drewniane lance. To w szpic zakończone kamienie. To krótkie rozszerzające sięku górze pałki. To zaciekłośćpotrafiąca w jednej chwili przerodzić się w niepohamowany gniew. Już po masakrze, gdy do Uchuraccay przybyli przedstawiciele komisji, demonstro­wane były one przez miejscowe kobiety. Przynosiły je z chat; na prośbę przybyłych uśmiercały nimi kury i koguty, a w zamian oczekiwały sznurów kolorowych paciorków.Potem w rozmowach ze sprawozdawcami telewizyjnymi robiły wrażenie bardzo pew­nych siebie. „Niektóre z nich były wręcz wyniosłe” – stwierdziłw czasie naszej rozmowy Luis Fugueroas – prawnik i publicysta. Narzędzia sfotografowano, dokładnie opisano. Kilka egzemplarzy zakupiono za bez­cen. Opatrzono je białymi numerami inwentaryzacyjnymi. Jak unikatowe eksponaty, w miękko wyściełanych pojemnikach, zostały przewiezione helikopterem do stolicy: H u a r a c a (KL 118–336) – kamień wielkości dwóch razem złożonych męskich pię­ści, obtoczony czasem i częstym użyciem, z otworem przewierconym na wylot, w którym tkwi trzonek długi na 70–80 cm. Ostrze – oszlifowana kamienna krawędź – jest twarde, tnie i miażdży jednocześnie. Gdy spadnie na głowękoguta – pozostaje tylko krwawa plama; ludzkie żebra uderzone z tą samą siłą – łamią się na pół, a czaszka pęka z gło­śnym trzaskiem. „Owalne otwory wybite za pomocąhuaraca w męskiej potylicy są wiel­kości kurzego jajka i mają poszarpane, nierówne krawędzie” – stwierdzono na piśmie, gdy ekshumacja ciał dziennikarzy była już faktem, a Uchuraccay znaczyło śmierć. C a r r a m i s (KL 118–337) – piki z drewna, którego włókna skręciły silne podmuchy porywistego wiatru, są sprężyste i równie twarde jak stalowe pręty. Ich długość nie przekracza 120 cm; grubość równa jest w przybliżeniu obwodowi przegubu wieśniaczej ręki. Ciosy zadawane nimi w kamienisty grunt zmiękczać mają ziemię. A gdy użyć ich jako broni – przeciwnik nie obeznany z jej drapieżnością nie ma najmniejszej szansy: mięśnie są rozrywane, kości kruszone. A na powierzchni – rany są niepozorne. „To czerwone place w otoczce ze skrawków mięsa wywleczonego ościstym grotem” – napisa­no o nich rozstrzelonym drukiem w tym samym, już poprzednio cytowanym dokumen­cie. M a r r a c o s (KL 118–338) – spiczaste kamienie, przypominają prehistoryczne pię­ściaki. Zwykle używane są jako żarna do ucierania fasolowych nasion na proszek kolorukurzu zmieszanego z piaskiem. Można nimi także celnie rzucać lub – gdy zajdzie po­trzeba – wbijać czyjeś nosy wprost do wnętrza czaszki. „Gdy robiliśmy to, ich oczy same zaczęły wypływać na wierzch” – opowie cichym głosem wieśniak Wallpata. Natomiast jego żona Hortencia przyzna, że już po kilku minutach ritinakunashanmi, czyli: wykony­wania tej czynności, twarzy ich nie było można rozpoznać. Straszliwa spotkała ich kara, więc jeszcze straszliwsze musiały być ich przewinienia – doda po dłuższej chwili namysłu. Było to jedno z pierwszych zdań, które zanotowano, gdy później, naśladując tych ośmiu, scenęschodzenia na dno kotliny powtarzano wielokrotnie. W kilkudziesięciu rozmowach dowiedziałem się jak naciskano stoper, jak uwzględniano ewentualną wieczorną mgłę i nasu­wający się z wolna półmrok. Jak wszystkie szczegóły notowano na kratkowanym papierze. Jak ustalono, że dopiero przy szóstym zakosie drogi można rozróżnić detale tego, co za chwilę okazać się miało llaqta. Llaqta – znaczy wieś. Wieś jak wiele innych. Jakich setki. Może nawet tysiące, zresztątego nikt dokładnie nie wie. I właśnie to kazało roztrząsać pytanie: jak było? i jak było możliwe? – z taką gorliwością. Zaległości dwóch ostatnich stuleci postanowiono nadrobić w ciągu 6 tygodni. W wyjaśnienie przyczyn i przebiegu masakry zainwestowano kilkadziesiąt milionów soli. Powołano zespółekspertów. O pomoc poproszono lingwistów, etnografów, antropologów, historyków, astro­nomów, a nawet... gleboznawców. Do ich dyspozycji postawiono helikopter i dwa lekkie sa­moloty wojskowe. Opublikowano obszerny materiał fotograficzny. W radiu i telewizji przed­stawiano regularne sprawozdania z prac komisji powołanej przez rząd. „W ostatecznym roz­rachunku – każdy nakład się opłaci” – powiedział premier w dużej sali w pałacu z białego kamienia. Ministrowie odwiedzali Ayacucho. Prasa drukowała specjalne dodatki. Instalowanonowe linie telefoniczne, a prezydenta Fernando Belaúnde Terriego wolno było budzić o każ­dej porze dnia i nocy. Tworzono punkty informacji, gdzie każdy z obywateli mógł zadawaćpytania i liczyć na rychłą odpowiedź autorytetów. Nastrój ekscytacji udzielił się nawet miesz­kańcom limeńskich przedmieść. Jak kiedyśAyacucho – teraz Uchuraccay było na ustach całego kraju. Bywały nawet momenty, że mówiono o nim częściej i głośniej niż o futbolu i walkach ko­gutów odbywających się na śródmiejskiej Calle Sandia w Limie. Również to, że w skład ko­misji wszedłsam Mario Vargas Llosa – jeden z najpopularniejszych pisarzy latynoamerykań­skich – nie mogło być tylko przypadkiem. Nie chodziło o temat do nowej książki. Nie był to także żaden przemyślany chwyt reklamowy. Chodziło o coś, co najpierw było przeczuciem, a później znajdowało potwierdzenie jeszcze niezliczoną ilość razy. – Na przykład już pierwszego dnia – powie on sam. Czyli: 30 stycznia 1983 roku – prawie cztery miesiące przed tajemniczym telefonem, który w redakcji „La Prensa” odebrał Ricardo Rondón: Jeszcze zanim przekroczył granicę wsi, wi­tany byłprzez wójta. Wokół zbierał się coraz bardziej zwarty tłum zaciekawionych wieśnia­ków. Ich stroje tworzyły niepowtarzalny zlepek barw – bogaty, wyrazisty, dla niego tak no­wy. To mozaika, w której każdy szczegół podporządkowany został całości, a całość przema­wiała z każdego szczegółu. Skłócone barwy lśniły czerwienią, zielenią i błękitem zanurzonym w przezroczystym, górskim powietrzu. A w każdej świetlistej plamie było nieco cienia o róż­nym natężeniu; z każdego cienia przebłyskiwało znów światło, w którym odbijały się twarze – nagie, twarde, kościste. Długimi łykami pił powitalny trunek sporządzony zgodnie z recepturą sprzed 300 lat. Podano mu go w płaskiej, smakującej kurzem czarce. „Łykając tę piekącą ciecz – powie – po raz pierwszy zrozumiałem, że oto przede mną cała głębia (...)”. Bo najpierw była to sensacja. Wątek niczym z kryminału. Najpierw tylko niewielu zda­wało sobie sprawę ze znaczenia tej ośmiokrotnej śmierci, którą pomnożono przez 6. Którą – niedomówieniami, wieloznacznością i setkąznaków zapytania – obdarzono smaczkiem upiorności. „Pisano o tym inaczej niż mówiono; mówiono inaczej niż myślano; myślano ina­czej niż myśleć się powinno” – określił tę dziwną sytuację Mario Vargas Llosa. Ci, których zabito – należeli do rzeszy bezimiennych. Jak wynika z wypowiedzi kolegów – sympatyzowali z opozycją i radykałami. I na dobrą sprawę o całym zdarzeniu należało zapo­mnieć równie szybko jak zapomina się o tysiącach ofiar wypadków samochodowych lub o dzieciach, które umierają na rozdęte głodem brzuchy. Krótką pamięć można było przecieżzadekretować parlamentarnie, wydając ustawę o obowiązkowej sklerozie lub wsączając w ludzkąświadomość wypowiedź generała Clemente Noela – głównodowodzącego w Ayacu­cho: Każdy dziennikarz jest dezerterem! Stało się jednak inaczej: Rozpoczęła się dyskusja – peruwiańska refleksja nad wartościążycia. Spór o zero i nieskończoność, w którym nieskończoność – to niezastąpiona wartośćczłowieka samego dla siebie, a zero – to wartość pojedynczego ludzkiego istnienia w filozo­ficznych doktrynach nastawionych na abstrakcję w rodzaju „szczęśliwej przyszłości”, „społe­czeństwa doskonałego” czy „nowego człowieka”. „Każdy uczeń gimnazjum wie, że wprowa­dzenie do normalnego rachunku jednej z tych wielkości prowadzi do fałszywych wyników i wniosków” – brzmiała konkluzja. A sam inicjator tych rozważań – Vargas Llosa – przyzna, że dopiero w Uchuraccay uświadomił sobie, iż by móc w pełni zrozumieć problem peruwiań­skiego terroryzmu, wyzwolić się trzeba z nawyku obserwacji z zewnątrz: – Zejść trzeba w dół – powie. Zaraz potem nastąpił długi wywód o oddzieleniu tkanki od tkanki, pójściu krok za kro­kiem. O próbie zrozumienia jednego z najdziwniejszych języków świata i mówiących nim ludzi. O kosmosie w miniaturze, którym ma byćUchuraccay: „Tak jak o wszechświecie moż­na się dowiedzieć bardzo wiele nowego zagłębiając się we wnętrzu pojedynczego atomu, tak peruwiańskiego i ayacuchańskiego abecadła uczyć się można usiłując zgłębić tajemnicę tej wsi”. Tych wsi. Są ich bowiem tysiące. Ich mieszkańców, których – być może – są aż miliony. I od tej chwili podążać będziemy właśnie tym śladem. Do Uchuraccay i jeszcze dalej. W głąb. Oddzielając włókno od włókna. Stosując stop-klatkę i zbliżenie. Podejmując tę jedyną w rodzaju wyprawę do wnętrza Skóry Węża. Aż na styk: gdzie nieskończoność i zero zlewają się ze sobą. To tak jakby ta opowieść o przemocy i terrorystach z serca Wielkich Gór miała rozpocząćsię tu raz jeszcze od nowa. Początek wojny na końcu świata Bo to, co zdarzyło się w Uchuraccay nie może być zaskoczeniem. To splot wydarzeń, z któ­rego zaistnieniem od czasu wszczęcia swej wojny, Sendero musiało się liczyć. Ziarno strachu i przerażenia, mimo suszy i kamienistości gruntu, wzeszło szybciej niż było to można przewi­dzieć. Dokładnie rok przedtem – zanim Uchuraccay znaczyć zaczęło „śmierć” – pierwszym jego owocem były wypadki w Huancasancos. Huancasancos – to licząca trzy tysiące mieszkańców wieś w dystrykcie Victor Fajardo. Nikt nigdy nie widział tu Inkarriego. Prawie wszyscy znają hiszpański. Mówi się o niej, że jest lepiej rozwinięta niż sama stolica prowincji – Huancapi. Jej mieszkańcy – to lud bardzo przedsiębiorczy, ambitny i pracowity. Za punkt honoru postawiono tu sobie uzyskanie statusuprowincji dla swojego okręgu. Stworzono komisję mającą przeforsować ten zamysł w parla­mencie. Powstał nawet fundusz w kwocie 5 milionów soli – jak mówią miejscowi – „by roz­propagować naszą sprawę”. Wysyłana raz w miesiącu do Limy delegacja starannie umytych wieśniaków, dopominała się o elektryczność dla regionu. Myślano o sprawnym systemie iry­gacyjnym. Wysiłkiem wspólnoty budowano drogę o utwardzonej nawierzchni. I inaczej niż w innych okolicach, tematem rozmów było światło elektryczne oraz pomysł wzniesienia dru­giej, większej szkoły. Wieś Huancasancos należy do nielicznych dostatnich miejscowości w peruwiańskich An­dach. Jest ona wspólnotą pokojowo usposobionych pasterzy i rolników. Najbiedniejszy cam­pesino posiada tu 60 krów i co najmniej 50 owiec o dorodnej wełnie. Dumą tubylców są: cię­żarówki – własność wioski, spory szmat uprawnej ziemi należącej do całej społeczności oraz duże stado wikunii – gminna własność licząca blisko 240 lat. W lipcu 1981 roku do Huancasancos przybył po raz pierwszy patrol senderystów. Było ich dziesięciu zamaskowanych, uzbrojonych w karabiny i pistolety. Rozmawiali pod­niesionymi głosami i rozdawali książki: „Desarrollamos la guerra de guerrillas” i „Discursos de Mao”37. Na głównym placu wkopali w ziemię maszt, na którym zawisła partyzancka flaga. Wszystkich mieszkańców wezwano do zebrania się w tym miejscu. Ten, który przewodziłzapowiedział, że będą wieszać bogatych campesinos. Wymienił nazwiska Adama Sumarii i Cesareo Illimani, których natychmiast zamknięto w jednej z nielicznych murowanych piwnic wioski. Następnego dnia wypuszczono ich jednak na wolność: „To akt naszej łaski” – te sło­wa padły pod masztem z flagą, na placu. Po trzech dniach terroryści opuścili okolicę. K’ánra! K’ánra! – przekleństwami żegnała ich cała wieś. Odpowiedzią na to było wielokrotne Venceremos!38 i strzały oddawane z automa­tów w powietrze. Wrócili. Był koniec listopada 1981 roku. Jako pierwszy rozstrzelany zostałdon Alejandro Passer. Jego żonę i dwie córki zakopano żywcem na oczach oniemiałej ze zdziwienia wsi. Zakomunikowano: Vamos a cambiar la sociedad!39 I odtąd – dzień w dzień – wszyscy musieli z rana zbierać się na placu, na którym znów zawisła flaga. „Było ich nie więcej niż 30, zamaskowanych na czarno, lecz baliśmy sięich” – opowiadano w kilka miesięcy potem, wciąż z tym samym grymasem przerażenia wypi­sanym na twarzy. Zmianę społeczeństwa zaczęto od tego, że bydło wywieziono do innych, biedniejszych re­gionów. „To prezent dla naszych rewolucyjnych braci” – tłumaczono; od tego, że posiłki od­bywały się w dużej, wspólnej kuchni. Z jednego kotła jadło 10 oddziałów podzielonych na 32 mniejsze jednostki – manzanas. Całą ludność spisano i przydzielono do oddziałów i pluto­nów: campesinos pobres, feminino popular, juventud popular i infantil popular. Na drogach dojazdowych rozstawiano patrole – kontrolowano wszystkich usiłujących dotrzeć do Huanca­sancos, rewidowano nawet zwierzęta pociągowe. Podejrzanych rozstrzeliwano, a ich ciała wrzucano do pobliskiej rzeki. W szkole przez 3–4 godziny dziennie odbywały się zajęcia. Zamaskowani profesorowie wsparci na kolbach karabinów wykładali znacznie udoskonalony materializm historyczny i teorię wojny partyzanckiej. Zajęcia z taktyki i reguł rządzących zaskoczeniem miały miejsce późno w nocy. Poza tym 6 godzin przeznaczono na doglądanie pozostałego we wsi inwenta­rza i uprawęrolniczych tarasów. Gdy pod okiem zamaskowanych terrorystów przystępowano do pracy, ich dowódca – Camarada Victor – wołał przez tubę rozentuzjazmowanym głosem: – El Camarada Gonzalo nos manda saludo combatible! – Camarada Gonzalo śle nam pozdrowienie bojowe! 37 Hiszp.: „Rozwijały wojnę partyzancką” i „Przemówienia Mao”.38 Hiszp.: Zwyciężymy!39 Hiszp.: Będziemy zmieniać społeczeństwo! Na to paść musiała nie mniej entuzjastyczna odpowiedź w rodzaju: Que viva el Camarada Gonzalo!, Que viva la lucha armada!, Huancasancos-Puka! Krzyczeć musieli wszyscy, bo prawo do entuzjazmu stało się obowiązkiem krzyczenia na komendę. Oporni otrzymywali chłostę rzemiennym biczem; obcinano im włosy, by łatwiej można ich było odróżnić w więk­szej grupie, gdy wieśniacy zbierali sięna placu. „Biedny ten, kto nie dość głośno krzyczał!” – relacjonował wieśniak Alonso Paucar. A wspominając tę rozmowę, Luis Figueroas powie mi później, że dopiero słuchając tych słów zdał sobie sprawęjak przemoc i rytuał bardzo blisko są ze sobą spokrewnieni. Zajęcia w szkole trwały do 10 stycznia. Po ich zakończeniu zaczął się karnawał. Camarada Victor zgodził się na wielką fiest40ę pod warunkiem, że: a) zorganizują się w 10 grup; b) śpiewać będą stare pieśni o całkiem nowych słowach – że umarł Belaúnde41 oraz wszyscy Sinchis42, że wyginęła reakcja i powieszono wszystkich donosicieli. I dziś mówią, że już wtedy, gdy zebrani na placu udawali swój codzienny entuzjazm, zapaść miała decyzja o tym, co miało nastąpić za miesiąc – 15 lutego 1982 roku. Okoliczności sprzyjały. Dnia tego oddział wieśniaków z Huancasancos pod wodzą dwóch zamaskowanych postaci, które później na podstawie braków w uzębieniu zidentyfikowano jako Lucio Cabana i Walter Huajachi, udał się do pobliskiego Sacsamarca, by ukarać12 reac­cionarios43. Następnie miano ich żywcem spalić; czekano tylko na bańki z napisem TomaInca Cola44, w których zgromadzono zapas nafty. Zebrani znów byli przerażeni i dlatego po­wiedzieli, że popierają. Wybuchł powszechny, ów codzienny entuzjazm. W tym czasie Sinchis z Huancapi byli już powiadomieni. Gdy przybyli do Huancasancos, pojawienie się ich zastąpiło hasła do buntu, w którym udział brały nawet dzieci i starcy. Campesinos rzucili się na terrorystów. Rozpoczęła się ma­sakra. I choć pod salwami padali także wieśniacy: Luciano Salcedo, Clemente Moza, braciaChojasi, Cirile i Helena Quispe, Luis Gonzales i Nino Pavia – przede wszystkim zabijanoterrorystów. Kiedy zamilkły strzały i kałuże zamieniły się w brunatną skorupę – wybrano nowe władze gminy: Sinario Sumari został wójtem, a Honorio Martineza ogłoszono guber­natorem. 20 lutego terroryści, którym udało się zbiec, wracają do Huancasancos. Towarzyszą im uzbrojeni wieśniacy z sąsiedniej wioski. Rozpoczyna się atak. Lecz około 400 wieśniaków, którzy w tym czasie znajdują się na placu, zamiast uciekać i zabarykadować się w domach, chwyta za kamienie i drewniane pałki. Wśród atakujących rozpoznano twarz Camarda Victora. Na Calle Progreso, czyli na Ulicy Postępu otoczono go. Strzelał na oślep dopóki nie zabra­kło naboi. Wtedy podeszli jeszcze bliżej, zaczęli rzucać swymi pałkami. Krok za krokiem ludzka pętla zaciskała się coraz ciaśniej. Gdy zbliżyli się na odległość wyciągniętej ręki – z fałd ponch wydobyto długie, ostre noże. Ktoś zawołał: – Huanuchun, huanuchun terrocokunataqa45! Zaczęta tryskać ciepła krew. Wsiąkała w purpurę ponch, tak że plam wcale prawie nie było widać. Wkłuwali więc dalej swe metalowe ostrza, a ile razy miał osunąć się na ziemię – nowy cios podrywał go do góry. Trwało to długie minuty. „Od dawna już nie żył, a wciąż stał wy­prostowany” – tak scenę tę relacjonują w Huancasancos po dziś dzień. Gdy wieczorem ciała poukładano w trzech rzędach, pokryły one prawie całą długość Plaza de Armas. W plastikowych czarnych workach dostarczonych do wsi przez Sinchis, wrzuconoje do przepływającej w pobliżu rzeki. A w trzy dni potem, w liście do prezydenta republiki Fernando Belaúnde Terry, campesinos prosili o większą ochronę ze strony wojska. Pisali, że obawiają się zemsty terrorystów i zaczynają formować własne wojska. 40 Hiszp.: święto.41 Aktualny (1984 r.) prezydent Peru.42 Quechua: Dzielni, odważni; nazwa nadana przez rząd antyterrorystycznym oddziałom paramilitarnym.43 Hiszp.: reakcjoniści.44 Hiszp.: Pij Inkę Colę!45 Quechua: Zabijać, zabijać terrorystów! W tym czasie parlamentarna dyskusja na temat indiańskich oddziałów samoobrony w głębi Sierry, była już w pełni. Ziemia niczyja Nie był to wcale pierwszy przypadek, że peruwiańscy chłopi zaczęli tworzyć własne wojska wyposażone w broń pochodzącą z przemytu, kradzieży lub z rzemieślniczych warsztatów. Zanim doszło więc do debaty parlamentarnej, przypomniano do czego doprowadziły podobne próby podejmowane już przedtem. Na początku lat sześćdziesiątych, w ślad za tworzeniem lokalnych armii wieśniaczych wzmogło się spontaniczne zajmowanie ziemi. Zjawisko to miało miejsce głównie w departa­mencie Cuzco, Pasco i Junin. W połowie 1963 roku inwazje te uległy znacznemu zaostrzeniu. Zaczęły zwracać sięku ziemiom uprawnym, a ich uczestnicy odwoływali się do prawa dopie­ro po stworzeniu faktów dokonanych. Ruch objął ponad 300 tysięcy chłopów; rząd usiłowałdojść do porozumienia z nimi proponując zaniechanie nie kontrolowanych akcji w zamian za ziemię, którą władze zamierzały wykupić w celu rozdziału między zainteresowanych. Najbardziej znany z epizodów zajmowania gruntów był ruch kierowany przez młodego le­karza Hugo Blanco w dolinie Convención, nie opodal Cuzco. Zagarnianie ziem przez uzbro­jone oddziały campesinos odbywało sięw formie zorganizowanej pod przewodem związków chłopskich. Mimo że ruch ten pomyślany był jako pokojowy – broń miała być tylko rekwi­zytem, argumentem po który nie zamierzano sięgać – doszło do krwawych walk, w tym do bombardowania wsi i palenia ich napalmem. W maju 1963 roku Hugo Blanco został areszto­wany i skazany na 25 lat więzienia, co położyło kres temu etapowi walk peruwiańskich chło­pów o ziemię46. Tym razem tło wydarzeń jest nieco inne. 20 sierpnia 1980 roku deputowany Julio Vasquez Acuna przedstawił propozycję ustawy, w której chodzić miało przede wszystkim o zagadnienie walki ze złodziejami bydła. Powoływałsię na doświadczenia wieśniaków z północy kraju, z regionu Cajamarca, gdzie już od roku campesinos przeprowadzali akcję nazywanąrondas. Rondas – to nocne patrole Indian uzbrojonych w maczety, narzędzia rolnicze i stare pisto­lety. Za ich pomocątubylcy z okolic Cajamarca walczyli z bandami rzezimieszków rabują­cych najdorodniejsze sztuki bydła ze stad pozostających po zapadnięciu zmroku na pastwi­skach. Julio Vasquez Acuna określiłje jako „zjawisko będące spontaniczną formą samoobro­ny, elementem decentralizacji władzy, którą ludowi andyjskiemu obiecano już w czasach Bo­livara i Sucre”. Wspomniał o doświadczeniach niewielkiej gminy Chola, gdzie założono 64 grupy patrolowe, które „nie miały żadnego programu politycznego, z wyjątkiem obrony pra­wa do bydlęcej własności”. Argumentował: przedstawił tabele z kilkoma barwnymi wykre­sami. Opadające gwałtownie w dół krzywe oznaczać miały, że rabunek zwierząt w Chola przestał być palącym problemem. Wywód ten wzbudził gromki entuzjazm pewnej części de­putowanych. A brawa stały się jeszcze bardziej porywiste, gdy w finale padło kilka patrio­tycznych zdań zakończonych wykrzyknikami. Victor Méndez Jaranca zagadnienie ujął mniej emocjonalnie, bardziej systematycznie i z szerszą perspektywą historyczną. Przypomniał, że podobne oddziały zorganizowano już przed około stuleciem z inicjatywy hacjenderos – latyfundystów. „Dziś – ciągnął dalej – złodzieje bydła to nie tylko zagrożenie wieśniaczego dobytku, lecz często groźba dla ludzkiego życia”. Mówił o bezradności i korupcji policji biorącej udział w wielu rabunkach. Przekonywał, że rondas jako forma samoorganizowania się wieśniaków jest w pełni demokratyczna i godna 46 W następstwie tych wydarzeń, w 1964 roku została przeprowadzona częściowa reforma przewidująca wy­właszczenie majątków ziemskich większych niż 200 ha w ciągu 10 lat. Parcelacji podlegały też grunty państwo­we i kościelne. Odszkodowania dla dotychczasowych właścicieli były płatne w formie obligacji państwowych. skodyfikowania w odpowiedniej ustawie. Na zakończenie stwierdził, że w taki oto sposób wkrótkim czasie rondas uporały sięz tym, wobec czego policja była bezradna od bardzo daw­na. Debata stawała sięcoraz bardziej burzliwa. Słowa: asesinos ,i delicuentes47 padły do mikrofonu z ust Oscara Olivaresa Mandano – za­służonego generała w stanie spoczynku, którego pierś udekorowana była wieloma medalami. Eduardo Calmell del Solar krzyczał w uniesieniu, że wprost nie do wiary, by żądać zalegali­zowania prawa dżungli, zgodnie z którym każda wieś i gmina, omijając państwo i jego insty­tucje, mogłaby dochodzić sprawiedliwości na własną rękę. Cabajal Atenao, który sam brałudział w rondas i gdy trzeba było zabijał, był zdania, że powstanie ich jest rezultatem złego ,działania administracji, sądownictwa i policji. Augustin Haya de la Torre stwierdził, że ist­nienie rondas jest świadectwem aktywności peruwiańskiej wsi. „To polityczna alternatywa, element demokracji i oddolnej inicjatywy mas uważanych dotąd za najbardziej apatyczne” – mówił. „Nie wolno nam tego odtrącać”. Javier Valle Riestra zaczął swoje wystąpienie od cy­tatów z konstytucji, z których miało wynikać, że ochrona porządku publicznego jest wyłącz­nie obowiązkiem policji. „Jeżeli liczba policjantów jest zbyt mała – trzeba kształcić nowe kadry, budować szkoły, udoskonalać sprzęt” – konkludował. „W Sierze na punach płynie krew coraz szerszym strumieniem. Często nie wiadomo czyja, nie wiadomo dlaczego”. Zaraz potem przystąpiono do głosowania. Projekt został odrzucony. Lecz w głębi Wielkich Gór nikt nie czuł się zniechęcony: co noc macheteros opuszczali swoje domostwa w nadziei na krwawe żniwo. „Ile osób z ich rąk znalazło śmierć – nie wia­domo” – powie Luis Figueroas. „Pewne jest natomiast, że odżyły regionalne animozje, anty­patie i spory o bardziej żyzne skrawki terenów będących dotąd tierra de nadie – ziemią ni­czyją. Jedna wieś zbroiła się przeciwko drugiej. Często brano zakładników, którym chętnie obci­nano uszy. Więziono ich do czasu przybycia helikopterów Guardia Civil. Wtedy z dumą od­dawano jeńców w ręce policji twierdząc, że są to kolaboranci sympatyzujący z coraz bardziej aktywnymi terrorystami. Broń, którą najpierw miano kierować przeciwko złodziejom bydła, zwrócono przeciwko każdemu obcemu pojawiającemu się w okolicy. A gdy terroryści pró­bowali przeprowadzać przymusową rekrutację, by zasilić własne szeregi – dochodziło do re­gularnych bitew i potyczek. Tak też się stało w Huaychau, blisko miasteczka Huanta. Gdy 21 stycznia 1983 roku pojawiło się tam 7 terrorystów, tubylcy przyjęli ich z aplau­zem, pytali o zdrowie Camarada Gonzalo. Ugoszczeni zostali w domostwie wójta. Gdy na zewnątrz zebrało się kilkuset wieśniaków, wiwaty nagle ucichły. Atak był nagły. Cała wieś rzuciła się do wnętrza jednej chaty. Senderyści nie zdążyli nawet sięgnąć po broń; ciała ich rozszarpano w strzępy. Następnego dnia Huaychau zaatakowane zostało przez terrorystów wzmocnionych przez kilkudziesięciu mieszkańców pobliskiej wsi Carhuara. Starcie trwało już blisko godzinę, gdy przerwane zostało przybyciem oddziału policji. Zabitych było niewielu. Lecz odtąd cała oko­lica żyła w nieustannej trwodze przed nieuchronną zemstą. Gromadzono kamienie, ostrzono groty pik z drewna twardszego od stali. By zjednać sobie przychylność bogów, składano ofia­ry z krwi domowego inwentarza. Wójt Huaychau – Robert Alvarez Quispe – spotkał się ze starszyzną leżącego na południe Uchuraccay. Tam też 26 stycznia odbyć się miało zgroma­dzenie przedstawicieli obu wiosek: chciano zdecydować w jaki sposób bronić się przed do­mniemanym, już wkrótce mającym nastąpić atakiem. Ci, którzy mieli wziąć udział w tej ważnej naradzie przez kilka godzin pili trunek rozcho­dzący się w ciele łagodnym ciepłem. Potem ruszyli w drogę. Mieli przy sobie kamienne to­porki, drewniane lance i rozszerzające się ku górze pałki. Do Uchuraccay dotrzeć musieli na kilka godzin przed pojawieniem się dziennikarzy. 47 Hiszp.: górskie przestrzenie porośnięte trawą i roślinnością niskopienną. Oto i oni. Granica wsi została za nimi. W oczy rzucają się ciemne okulary Octavio Infantesa. Stoi nieruchomo; ubrany jest w sportową kurtkę, w rozpiętą pod szyją koszulę, w wygniecione całodzienną wspinaczkąspodnie. Są też inni. Ciasno zbici w jedną grupkę. Niektórzy palą papierosy. Z ich znie­ruchomiałych gestów wyczytać można oczekiwanie i niepewność. W głębi – sylwetki tubylców. Także nieruchome; stoją w półokręgu. Rozsiane co kil­kanaście metrów na łagodnym stoku. W rękach ściskają trzonki huaracas. Na głowach mają kapelusze o obwisłych, pofalowanych rondach. Z ramion kopulaście zwisają im wełniane poncha. Ich obręby wykończone są potrójną firanką frędzli. To nieomylny znak, że dzień, w którym dziennikarze dotarli do Uchuraccay uznany został nieomal za święto. Całość zamglona. Jakby przyprószona piaskiem. Lecz trwa to tylko krótką chwilę. Mato­wość ustępuje, obraz wypełnia sięświatłocieniami. Nikną białe plamy wypierane coraz sze­rzej rozlewającym się czarno-białym rysunkiem. Stopniowo odróżnić można rysy indiańskich twarzy. Wyostrzają się policzki, wyrastają okazałe nosy... jeszcze chwila i ociekające kropla­mi wywoływacza prostokątne płaty fotograficznego papieru zostaną przeniesione metalowąpincetą do kąpieli w chemicznym utrwalaczu, by w końcu mogły wreszcie spocząć na walcu rozgrzanej suszarki. Bo to nie Uchuraccay. To redakcyjna ciemnia. Chwila, na którą czekano blisko cztery miesiące. Kilkanaście osób tłoczy się wokół stołu. Wnętrze zalane jest strugami przytłumionego czerwonego światła. „Do ostatniej chwili nie wierzyłem, że będą to właśnie te zdjęcia” – przyzna Jorge Ortega – redaktor naczelny „La Prensa”. Potem, potęgowaną półmrokiem ci­szę, przerywają oklaski. Obraz staje się wyraźniejszy, wypływa na powierzchnię. Ściskają mu dłonie. Z uznaniem klepią po plecach. On – Ricardo Rondón wie, że to najszczęśliwszy dzieńjego dotąd niezbyt udanego życia. Małpa z brzytwą Wymiana kopert z woskowanego papieru na trzy rolki filmu nastąpiła w godzinę i 20 minut po opuszczeniu przez Ricardo Rondóna gmachu redakcji. Najpierw jadąc trzema różnymi, przepełnionymi autobusami, dotarł do dzielnicy Surquillo. Potem – orientując się według cha­rakterystycznego skweru pełnego kaktusów – natrafił na Pieska, czyli poszukiwaną Calle Per­rito48. Piesek był długi, pozbawiony krawężników, cuchnął nędzą tropikalnego przedmieścia i parterowymi domami o dachach z falowanej blachy. Już w okolicach jego ogona, poszukiwa­nym budynkiem okazał się pokraczny barak-restauracja. Nad patiem, jako ochronę przed słońcem, czyjaś ręka rozpostarła trzy razem zszyte prześcieradła dające prostokątną, szarąplamę cienia. Ricardo Rondón wybrał stolik znajdujący się w jej zasięgu. Po chwili przysiadłsię doń mężczyzna. „Jeszcze zanim otworzył usta, wiedziałem, że musi to być Głos” – opo­wie później kolegom. Rozmawiali niezwykle krótko, tylko ze względów protokolarnych. Po tym wstępie zaczęło się podawanie kopert i odbieranie czarnych kaset z filmem. Na zakończenie transakcji wy­mienili wymuszone uśmiechy. „Wciąż nie byłem pewny, czy filmy zawierają cokolwiek in­nego niż plamy wilgoci utrwalone na fotograficznej emulsji” – wyznał w kilka dni potem młody dziennikarz. My już wiemy: jego obawy okazały się płonne. Zdjęć wykonanych rękąWilly’ego Retto – jednego z zamordowanych w Uchuraccay dziennikarzy – było w sumie osiemnaście. Format – już po powiększeniu – 36x24 cm. Gdy 48 Hiszp.: piesek. ułożono je chronologicznie, białe plamy i znaki zapytania znikały jeden po drugim. Małpa zbrzytwą rozpoczęła swój taniec. Pierwsze zdjęcia mówią jeszcze niewiele. Wykonano je w okolicach Toctacocha, w tle widać zarysy taksówki. To typowe pamiątkowe ujęcie jak do rodzinnego albumu – stojąramię w ramię, śmieją się. Tylko jeden szczegółłączy ten początek z niespodziewanym finałem, który rozegra się za kilka godzin: Luis Mendevil trzyma pod pachą opasłąksiążkę, którądopiero po masakrze, wśród strzępów odzieży i futerałów aparatów foto­graficznych, odnalazła zaalarmowana policja. To „Biesy” F. Dostojewskiego w edycji„Augusto y Mendoza” z 1978 roku. Na stronie 581 natrafiono na podkreślone zdanie pasujące tak pod temat, jak i okazję: „W skrajnych wypadkach posłużyć się będzie można mordem... Cicero pozbawiony zostanie języka, Kopernikowi wypali się oczy,Szekspir stanie pod pręgierzem... nie ma, nie ma innego wyjścia”. Trzy zdjęcia pochodząz okolic już bezpośrednio sąsiadujących z Uchuraccay. Sió­demka – bo ósmy Willy Retto fotografuje – idzie gęsiego, prowadzi ją przewodnik Juan Argumedo. I są one o tyle ważne, że potwierdzają wypowiedzi wieśniaków na temat kie­runku, z którego nadeszli. Można to nazwać zbiegiem okoliczności o fatalnych skutkach: szli dokładnie w szyku terrorystycznego patrolu liczącego zwykle mniej niż10 osób. Ba, szli dokładnie tym samym stokiem, którym 22 stycznia, a więc ledwie 4 dni wcześniej, do Uchuraccay nadeszło pięciu uzbrojonych senderystów. Wtedy – co przyznająsami co­muneros – intruzów napadnięto z zaskoczenia, pośpiesznie rozszarpano w strzępy i jesz­cze tego samego popołudnia ciała ich pochowano gdzieś wśród kamieni. Grobów nigdy nie udało się zlokalizować. „Tu i tam, dalej też” – informowali zapytywani Indianie czy­niąc przy tym nieokreślony ruch ręką. Na dowód pokazano palce obcięte motykami. Dalsze dwa zdjęcia wykonano już we wsi, w pobliżu placu głównego. Rozróżnić moż­na Uchurakan i krótko przedtem przybyłych wysłanników z Huaychau. Nie to jednak było istotne. Kadry te wzbudziły zainteresowanie z uwagi na widoczne na nich postacie zawinięte w wiskozowe koce, które różnią się od reszty odzieży tkanej z lamiej wełny.„To dowód dość częstych odwiedzin Sinchis” – stwierdzono: Zgodnie z cytowaną przez raport wypowiedzią Alejandriny de la Cruz, wojskowe helikoptery pojawiły się po raz pierwszy w maju 1981 roku. Powracały potem po trzech, czterech miesiącach; znikały ipojawiały się znowu. Po raz ostatni – 18 maja 1982 roku. Jednak w dokumentacji udo­stępnionej w Ayacucho, nie natrafiono na żadne potwierdzenie tych faktów. „W regi­strze lotów notowane były tylko nazwy miejscowości docelowych” – tłumaczył pułkow­nik Carlos Ramirez. „Uchuraccay musiało być tylko miejscem bardzo krótkiego mię­dzylądowania”. Z trzech innych ujęć wynika, że w przeciwieństwie do wydarzeń z 22 stycznia, nie mogło być mowy o zaskoczeniu. Bez wątpienia dziennikarze, z których trzech płynnie posługiwało się językiem quechua, rozmawiali z wieśniakami. Również trudno byłobyuwierzyć, że obiektywy aparatów fotograficznych wzięto za skrócone lufy karabinów, którymi zwykli posługiwać się terroryści. Na jednym ze zdjęć, opatrzonym w redakcji „La Prensa” numerem 10, Juan Argumedo – przewodnik grupy – rozkłada torby po­dróżne i sprzęt fotograficzny przed kilkoma postaciami zawiniętymi w wełniane poncha. Starszyzna wioski zarządziła rewizję. W pierwszym szeregu zebranych rozróżnić można postać białego mężczyzny, który – zgodnie z opinią Aurelii Argumedo – w Uchuraccay pojawił się na kilka dni przed przybyciem dziennikarzy. Później ślad po nim zaginął. Byłto trzydziestolatek o jasnej karnacji skóry. W pamięci wielu Uchurakan zachował sięjako osoba płynnie posługująca się hiszpańskim. Jako ktoś, kto znajdował posłuch wśród największych autorytetów wioski. Są tacy – Arcadio Napi, Cirile Pumato, Hor­tencia Wallpata – którzy twierdzą, że to on miał kierować masakrą. Miał rzucić hasło do zabijania i rozszarpywania w strzępy. Tymczasem... Dziennikarze zostają otoczeni przez tłum. Ciżba jest coraz większa. Najroślejsi z campesinos rozdzielają ich, ciągną w różne strony. Szczególnie agresywny jest mężczy­zna o muskularnych ramionach, który w ręce trzyma kościany nóż. Trzy kobiety o wło­sach splecionych w warkocze wylewają na ziemię – pod nogi przybyłych – jakąś gęstąciecz. Na ubraniach dwóch dziennikarzy – Pedro Sancheza i Octavio Infantesa – widaćwilgotne plamy... Idą drogą. Z południowego krańca wioski ku jej centrum. Tłum jest już dużo większy niż jeszcze przed chwilą. Kadr rozchwiany jakby ktoś pchnął fotografującego zanim ten zdążył zwolnić migawkę. Trwa zażarta dyskusja. Mówią o tym zastygłe gesty i mimika postaci w bezpośrednim sąsiedztwie Willy’ego Retto. Drewniane motyki wielu campesi­nos wzniesione są do góry. Jakaś ręka o szeroko rozstawionych palcach sięga w kierun­ku obiektywu. Przesłania pół kadru... Już na placu. Octavio Infante stoi otoczony przez siedem indiańskich postaci. Jedna z nich sięga do jego kieszeni. Luisowi Mendevilowi wyrwana zostaje z rąk książka. Dwóch wdeptuje ją w ziemię. Jej właściciel odciągnięty jest na bok i zmuszony zostaje do pod­niesienia rąk do góry. Powszechne zainteresowanie wzbudzają jego buty i płócienna wia­trówka. Dwie klęczące na ziemi postacie obmacują nogawki jego spodni... Ciżba ciał. Tubylcy zawinięci są w wełniane poncha i pledy zarzucone na ramiona. Tłum staje sięjeszcze bardziej nieprzebrany. Najróżniejsze odcienie strojów. To dowód, że w Uchuraccay obecni są wieśniacy innych pobliskich wsi, nie tylko z Huaychau. Po­jawia się gruby sznur. Dziennikarzom krępowane są ręce. Luis Mendevil i Pedro San­chez mają już okręcone nim przeguby. Protestują. Coś wołają w kierunku kipiącejludzkiej masy, z której wyrasta już teraz cały las podniesionych ramion. Uginają się one w rytm niesłyszalnego okrzyku... Nikt nie słyszy tego, który woła. Nikt go nie słucha. Zewsząd napiera nań podniecony tłum. Wśród dzierżonych w dłoniach przedmiotów rozróżnić można dwa zakrzywione noże z lamiej kości. Widoczne są na wpół uniesione huaracas. Z ostrych konturów wy­czytać można coraz żywszą gestykulację i łuki zakreślane przez zaciśnięte pięści. Jedna z odwróconych tyłem do obiektywu postaci – mimo więzów – próbuje się bronić gwałtow­nym skrętem ciała. Już nie można mieć wątpliwości, co stanie się za niecałą chwilę... Ostatnie trzy zdjęcia są wstrząsające. Wykonane zostały w odstępie kilku sekund. Krok za krokiem można prześledzić to, co później nazwano transem małpy z brzytwą. Willy Retto widzi powalanych na ziemię kolegów. Powietrze gęstnieje od wrzawy i okrzyków. Nie próbuje się bronić. Nie osłania się przed atakiem rozwścieczonych wie­śniaków i drewnianych ostrzy. Koncentruje się na naciskaniu migawki aparatu „Minol­ta”. Wieśniaków jest trzech. Jeden – na szeroko rozstawionych nogach. Widać całą roz­tańczoną sylwetkę. Drugi nadbiega z boku. Kadr ucina mu pół twarzy i dużą część kor­pusu. Trzeci, który już się zatrzymał, zamachuje się kamiennym toporkiem. Odległośćokoło 2–3 metrów... Ten, który nadbiegał – znalazł się w środku kadru. Chwycił równowagę po skoku. Poncho rozwiane. Twarz wykrzywiona agresywnym okrzykiem. Drugi zamachnął sięponownie; poprzedni cios najprawdopodobniej chybił. W rogu zdjęcia widać smugę, która jest rozpędzonym trzonkiem huaraca. Trzeci napastnik nie zmieścił się już w polu widzenia obiektywu. Zbyt blisko. Odległość – osiemdziesiąt centymetrów, może metr... Ostatnie zdjęcie wykonano już z ziemi. Leżąc, wpół leżąc lub właśnie upadając, Willy Retto raz jeszcze zwalnia migawkę. Pół twarzy atakującego. Usta rozwarte w dzikimokrzyku. Fragmenty uniesionych ramion. Ciemny owal o rozmytych konturach pośrod­ku – to kamienne zakończenie drewnianego trzonka... Właśnie spada cios... Dosięgnął swego celu. To, co działo się potem znajduje się już poza zasięgiem „białej plamy”. Uchurakanie mó­wią o tym otwarcie. Wieśniak Wallpata: „Dnia tego, tym którzy przyszli pieszo, dane było umierać wielokrotnie”. A po zachodzie słońca osiem ciał zostaje zakopanych twarzami zwró­conymi ku wnętrzu ziemi, dokładnie tak jak indiańska tradycja każe traktować szczątki wy­jątkowo napastliwych diabłów. Długo udeptywano trzymetrową warstwę skalnego gruzu wymieszanego z piaskiem; nastała noc pełna ekstazy. Yawar Mayu49 Ekstaza – to słowo pochodzenia greckiego. Oznacza: „wyjść z siebie samego”. Grecy przejęli je od dzikiego ludu z północy. Od nosicieli czarnych bród. Od Traków. Dodali doń monoton­ny rytm uderzeń w bębny, muzykę piskliwych fletów, wielogodzinne tańce graniczące z tran­sem. Związali je z dionizyjskimi obrzędami. Z wizjami, halucynacjami i zapomnieniem. Od­tąd słowo to stało się ich synonimem. Na całym świecie odnaleźć można obrzędy oparte na tej samej zasadzie. Grupowo dioni­zyjski stan można osiągnąćpoprzez wielogodzinny taniec. Pojedynczo – zażywając halucy­nogennych substancji. Ważną rolę odegrać może ból, stopniowo wyzwalająca się agresyw­ność i chęć... zabijania. Brak jednak uniwersalnych reguł: Szczepy z amazońskiej selwy w tej samej intencji praktykują długie posty. W Ameryce Północnej w czasie Tańca Słońca stoso­wane były często wymyślne tortury. W średniowieczu w Europie temu samemu celowi słu­żyły praktyki biczowników. W tańcu kris, na wyspie Bali, jego uczestnicy w ekstatycznym delirium wbijali w swe ciała krótkie, kościane sztylety. A w Meksyku do dziś– w półpustyn­nych okolicach Bolsom de Mapimi – dwa razy w roku tamtejsi Indianie Zuzuni czcząc boga Xepofikla wbijają sobie w uda wysuszone igły kaktusa. Jednocześnie zmuszają się do tańca z brzemieniem kamieni przytwierdzonych do pleców... Długo można by przykłady te mnożyć. Taniec, który 26 stycznia 1983 roku wieczorem po dokonaniu ośmiokrotnego morderstwa zaczęto pląsać w Uchuraccay, nazywał sięYawar Mayu. Krew w nazwie jest ulubionym sformułowaniem quechua. Yawar Unu – Krwawa Woda. Puk’tik Yawar Cocha – Jezioro Wrzącej Krwi. Yawar Wak’e – Krwawa Łza. To nazwy ptaków, skalnych iglic i stawów o wodzie jak płynny kryształ. Yawar Mayu – Rzeka Krwi – mówiąIndianie na wzburzony, rzeczny nurt. Bo lśni w słońcu jak świeżo tryskająca krew. Na ekstatyczny taniec, w którym przebrane postacie krzyżują ze sobą wyostrzone lance. Taniec rozpoczął się zaraz potem, gdy szczątki zabitych przywalono ziemią zmieszaną z kamieniami. Sami Indianie twierdzą, że wściekłe ciosy, które wciąż spadały na martwe ciała, zadawano w tym rytmie, jaki później stopami wystukiwano o kamienisty grunt. Twarze uczerniono sobie gliną; zęby zabarwiono tlenkami miedzi. Szerokimi haustami pito trunek, który dodawał sił mięśniom i zachrypniętym od krzyku głosom. Z chaty layk’a – czarownika – przeniesiono grzechotki. Zagrały długie drewniane flety. Rozpalił się ludzki wzrok. Począt­kowo, naśladując sceny odbytej walki, tańczyli tylko mężczyźni; kobiety pozostawały na uboczu, podsycały płomień rozpalonych ognisk. Lecz z godziny na godzinę wśród coraz gęst­szych ciemności, gdy monotonne dudnienie bębnów niosło się nad dnem kotliny – masa tań­czących pęczniała i rozrastała się. Niczym popychana impetem garujących drożdży – rozle­wała się niepohamowanie, wciąż szerzej. Były w niej teraz już kobiety. Włączyły się dzieci. Później wieśniacy opowiadali nawet o tańczącym domowym inwentarzu. Wiatr niósł słowa pieśni: Allk’ochallayki, riti ritinta, Rumi ruminta, ismu chakaykita, Allinta purink’a, al way taytallay, Manas riti lasta, chinkachisunkichu. Allk’ochallaykichuki, yawar, sonk’oywan Ninia nawinwan, nanta K’awaykullank’a 49 Quechua: Rzeka Krwi. Pesasunkin, Ay, way llakiy machu, Kay llak’ta llaki taytan! Czyli: Ty psie w ziemi i pod kamieniami, Dotarłeś na drugą stronę swego losu, Zostaniesz z dala od naszej wsi, Bez rzeki, bez wiatru, Nawet bez krzty powietrza. Zginiesz, zginiesz zbrukany krwią cieknącą z serca Już bez ognia palącego się w oczach, Precz! Nigdy psie stary nie wrócisz, Na kamieniste pola naszej wsi!50 Tańczono bez wytchnienia, tańczono bez przerwy. W tańcu tym była pasja, zapomnienie i siła. A gdy w cztery dni potem, w niedzielę, w Tambo – pobliskim miasteczku, jeden z uchu­rakańskich Indian kładzie na stole prefekta zawinięty w duży liść obcięty motyką palec, tam – tysiąc metrów wyżej, we wsi wielu wciąż tańczy w ciasno zbitym kręgu. Część – wyczerpana czterema nocami pełnymi ekstazy, wciąż bijąc na ślepo i wbrew rytmowi w obciągnięte lamiąskórą bębny – leży już pokotem na kamienistej ziemi. Inni – ostatkiem sił nadal zatapiająostrza huaracas w ośmiu kukłach uplecionych z chrustu i suchych gałęzi. Reszta – zamknąw­szy oczy, uginając nogi w kolanach, by łatwiej oszukać drążące mięśnie i znużenie – wciążtańczy i przytupuje. Co godzinę, co dwie – przykłada do ust tykwy sącząc syrop z liści koki i z korzeni górskich traw. By dalej tkwić w ekstazie. Po czterech nocach jeszcze tę piątą. Aż poświt. W Chalabamba trzy kobiety – Rosa Argumedo, jej córka Maria i synowa Julia – oczeki­wały na powrót Juana. Mimo że nie sądziły, by dziennikarzom udało się wrócić jeszcze tego samego dnia, posłania i jedzenie przygotowały dla całej dziewiątki. Popołudnie zbliżało sięku wieczorowi, a one coraz częściej musiały się zastanawiać, dlaczego Juana wciąż nie ma. Właśnie: dlaczego? Przecież zamierzał towarzyszyć przybyszom tylko w pierwszej części wspinaczki, dalej tamci mieli iść sami. Wcześnie udały się na spoczynek, by snem przegonićnarastający w nich niepokój. Następnego dnia nad ranem do wsi przybiegł młody pasterz. Trzy kobiety zbudził jego krzyk. „Tam w górze, w Uchuraccay zdarzyło się coś strasznego” – wołał tamten. „Uchura­kanie zabili mężczyzn, którzy wczoraj poszli w góry!” Rosa Argumedo i jej córki nie chciałymu wierzyć. Najpierw kazały mu zamilczeć, potem prosiły, żeby powiedział, że to tylko żart. Ale on wciąż upierał sięprzy swoim. „Zabili! Zabili!” – powtarzał; więc one na plecy wrzu­ciły worki pełne kartofli i liści koka i czym prędzej ruszyły w stronę Uchuraccay. Julia – najmłodsza z trójki, najbardziej wytrzymała i sprawna – pierwsza dotarła do celu. Już gdy ze zbocza spostrzegła zabudowania z kamienia, wiedziała, że rzeczywiście stało sięcoś bardzo niedobrego: Na wzgórzach otaczających wieś, pierścieniem stali uzbrojeni męż­czyźni; nie tylko miejscowi, także z Huaychau i innych osad leżących w pobliżu. Wszyscy w dłoniach mieli proce, kamienne toporki lub drewniane pałki. A w dole, na środku wsi kotło­wała się ludzka masa. Wciąż trwał obłędny tan. W tej samej chwili otoczyła ją grupa Indian; campesinokuna nawoływali się podniesiony­mi głosami. Zanim zdążyła zapytać, co się stało z jej mężem, tamci zarzucili jej, że jest jednąz terrucos. Krzyki stawały się coraz głośniejsze: ona znała miejscowy dialekt, wiedziała, co oznaczają te słowa: Zaraz ją zabiją! Zabiją, tak jak zabili tamtych, którzy przybyli do wsi po­przedniego dnia! Jak zabili już wielu innych, którzy do ich wsi przychodzili pieszo! 50 Tłum. Własne autora książki: R.W. Zaprowadzono ją do największej chaty w samym środku osady. Wkrótce znalazły się tam także Rosa Argumedo oraz jej córka Maria. Tam też, trzy kobiety pospiesznie podzieliły siętym, czego dotychczas zdołały się dowiedzieć. Rosa i Maria wiedziały już prawie wszystko, zanim zostały pojmane, na skraju wioski chwilę rozmawiały z uzbrojonymi campesinos. Indianie twierdzili, że rzeczywiście poprzed­niego dnia uśmiercili „kilku terrorystów”, lecz Juanowi Argumedo – przewodnikowi – w poręudało się zbiec. Choć sama ucieczka mu się nie powiodła – ponownie pojmany zdołał ujść z życiem. Potem... Na tym relacja matki i córki się urywała. W moment później otoczył je roz­krzyczany tłum. Z wrzawy, którą potęgowała dobiegająca z dołu muzyka, zrozumiały, że na­pastnicy je także biorą za terrucos. Domyśliły się, że terrucos znaczyć może dokładnie to samo co „śmierć”. Za kilka godzin stanęły przed „sądem”. Oprócz nich „oskarżonych” było 13 innych więź­niów, z których większość pochodziła z graniczącej z Uchuraccay gminy Iquicha. Rolę „sę­dziów” przejęła rada wsi, tak jak wymagał tego obyczaj. 9 osób zostało „ułaskawionych”, ponieważ nie znaleziono odpowiednich „dowodów”. Co stało się z czterema pozostałymi jeń­cami – tego kobiety już nigdy się nie dowiedziały. Wiedziały tylko, że tubylcy przekazali ich wieśniakom przybyłym do Uchuraccay z południa. Jako trofeum? Ofiarę? Łup? Nie wiado­mo. Ci zaśzabrali ich ze sobą. Jeńcy przepadli. Jak kamień ciśnięty w wodę. Jak kamień wśród miliona innych kamieni Sierry. W całym nieszczęściu Rosę, Marię i Julię nie opuszczałłut szczęścia. Pośród mężczyzn zgromadzonych na placu znalazł się bowiem jeden Iquichano51, który był chrześniakiem Rosy Argumedo. Dobrze zbudowany, o tubalnym głosie, wśród miejscowych cieszył się dużym posłuchem. To on wstawił się za kobietami, on prosił o darowanie im życia, on przekonywał, że żadna z nich nie ma nic wspólnego z siejącymi postrach w okolicy terruco; to jego słowa odniosły ostateczny skutek. Kobiety dołożyły tylko 3000 soles, kartofle oraz przyniesione liście koki. I same nie chciały w to wierzyć – były wolne. Nie powiedziano im, gdzie przebywa Juan Argumedo. Nie zyskały nawet pewności52 czy rzeczywiście z masakry udało mu się ujść z życiem. Zanim ruszyły w drogę powrotną, mu­siały przysiąc, że nikomu nie zdradzą, co przeżyły i co widziały. Potem w równym popłochu jak do Uchuraccay, udały się w drogę do Chalabamba, a danego słowa – rzecz jasna – nie dotrzymały. Życie pochodzi od ziemi W kilka dni potem do Uchuraccay nadleciały helikoptery; wraz z nimi – sceptycyzm i wąt­ pliwości, które w ciągu kilkunastu kwadransów przerodziły się w okrzyk przerażenia. Jeszcze nieco później – przybyła Niezależna Komisja, którą powołał rząd. W raporcie jej stwierdzono, że w życiu wieśniaków z regionu Huanta – przemoc i agre­sywność są n i e o d z o w n y m i składnikami codzienności. „Ich wagę – czytamy – można dopiero ocenić, gdy zdamy sobie sprawę z warunków egzystencji tubylców żyjących w skraj­nie niegościnnym otoczeniu”. Bez światła, wody, lekarza i dróg dojazdowych; uchurakańscy comuneros fenomen zwany kulturą zachodnią poznali od strony zinstytucjonalizowanej przemocy zmieniającej się z biegiem stuleci w coraz sprawniej działającą machinę: od strony wyzysku, regularnie wymuszanych trybutów, krwawo tłumionych buntów i wojen domowych proklamowanych w niezrozumiałym dla nich języku. W wieku XVIII i XIX, doceniając od­izolowanie kamiennego pustkowia, Runtukunata regularnie byli wykorzystywani jako rekruciwcielani do oddziałów walczących przeciwko rebeliom wybuchającym w innych częściach kraju; w latach 1826 i 1839 – sprowokowani – sami chwycili za broń w imię króla Hiszpanii, usiłując obalić nowo formującą się republikę. Jako wyjątkowo bitni – należeli do najczęściej 51 Mieszkaniec gminy Iquiha. 52 Ślad po J. Argumedo całkowicie zaginął. Ani żywego, ani jego ciała nie odnaleziono do chwili obecnej. odznaczanych w czasach konfliktu z Chile, a w 1896 roku ich protest przeciwko podatkowi nałożonemu na sól skończył się wtargnięciem do Huanta – stolicy regionu – dwutysięcznej armii rozhisteryzowanych wieśniaków uzbrojonych w kije... Lecz wszystko to jest prawdą tylko częściową: W Sierze ilekroć płynęła krew – powodem zawsze była ziemia. Pierwszy zwrócił na to uwagę José Carlos Mariátegui53; ten, z którego pism uczył się póź­niej Abimael Guzmán. I wcale nie inaczej było tym razem. Bo w rzeczywistości rebelia Sendero Luminoso i wplątana w nią masakra dziennikarzy w Uchuraccay to nic innego jak kolejne wydarzenia w ciągu chłopskich powstań, które od czasu konkwisty co kilkanaście lub kilkadziesiąt lat wybuchały w peruwiańskiej Sierze. Gdy zagad­nieniu przyjrzeć się z bliska, dojść trzeba do wniosku, że zarówno hasła panandyzmu, rekon­strukcji imperium Inków, jak i autonomii były w większości wypadków tylko zastępczymi imionami wciąż tego samego problemu. Ziemia stała się synonimem wolności. Zależność „kwestii indiańskiej” – tej, której rozwiązanie za swe główne zadanie uznali senderyści – od problemu ziemi jest bardzo jaskrawa i to z różnych powodów. Rasa indiańska – to rasa rolników. Inkowie byli ludem wieśniaczym zajmującym się przeważnie rolnictwem i pasterstwem. Rzemiosło i sztuka miały charakter na wskroś chałupniczy i wiejski. Zasada: „Życie pochodzi od ziemi” – była prawdziwsza w Peru w epoce Inków niż w jakimkolwiek innym kraju. Najwspanialsze roboty publiczne Tawatinsuyu służyły celom wojskowym, reli­gijnym i... rolniczym. Kanały nawadniające, tarasy uprawne w Sierze i na Wybrzeżu świad­cząnajlepiej o wysokim stopniu rozwoju ekonomicznego Inków. Ich cywilizacja była nade wszystko cywilizacją agrarną. „Ziemia – pisze L.E. Valcárcel w swych badaniach nad życiem ekonomicznym Państwa Czterech Dzielnic – była w tradycji Inków wspólną matką, rodziciel­kąwszystkich dóbr”. To ona – obok armii i dróg – stanowiła o spoistości i trwałości wielkie­go państwa. Valcárcel: „Kult «Pacha-Mamy» (Ziemi) wywodził się z kultu Słońca; skoro to ciało niebieskie nie było niczyją własnością, to samo odnosiło się do ziemi. Obie te koncepcje zespoliły się w ideologii tubylczej, tworząc tzw. agraryzm, który będąc uniwersalną religiąGwiazdy Dnia zakładał jednocześnie wspólną własność pól”. Inkaski system rolny oparty był o wspólnotę własności ziemi uprawianej przez ayllu; o wspólnotę posiadania wód, pastwisk i lasów przez marca – związek kilkunastu sąsiadujących ze sobąayllu; o wspólną pracę, ale indywidualną własność plonów. Jego europeizacja ozna­czała jego unicestwienie. Pod panowaniem indiańskiej arystokracji tubylcy byli sytym, dzie­sięciomilionowym narodem o silnej organizacji państwowej. Za panowania obcej oligarchii – stali się rozproszoną, anarchiczną, nie większą niż jednomilionową (!) masą ujarzmioną pod­daństwem i swoistym fellachizmem. Dezintegracja, która z biegiem stuleci obejmowała coraz więcej dziedzin życia, zapoczątkowana została przez rozpad systemu agrarnego, na którego stworzenie złożyły się tysiącletnie doświadczenia andyjskich rolników. Rządy kolonialne nie będąc w stanie zorganizować w Peru gospodarki feudalnej, zaszcze­piły jej elementy typowo niewolnicze. Polityka rozdrobnienia własności rolnej zapoczątko­wana przez rewolucję niepodległościowąw epoce Bolivara, jako logiczna konsekwencja tej ideologii, nie doprowadziła do rozwoju drobnej własności: Jeszcze w latach trzydziestych naszego stulecia na obszarze Andów wciąż funkcjonowała instytucja mity, przechrzczona na yanakunaje lub inquilinaje; trwał także handel chłopami, zwłaszcza młodzieżą i dziećmi! Campesinos tylko instynktownie czuli przyczyny swej nędzy. 53 Jose Carlos Mariategui (1894–1930), jedna z wybitniejszych postaci intelektualnych Ameryki Łacińskiej przełomuXIX i XX w. był samoukiem; po okresie udziału w walkach politycznych w Peru, lata 1919–1923 spędził we Włoszech, gdzie duży wpływ wywarli na niego m.in. Croce,Gransci i Gobetti; z pewnością wiele czerpał także ze wzorów wypracowanych przez Sorela i Barbusse’a we Francji. Po powrocie do Peru angażuje się w ożywioną działalność publicystyczną i organizacyjną. Głośne staje się jego „7 Ensayos de interpretación de la realidad peruana” głoszone wLimie w 1928 r. Stwierdza w nch m.in.: „Kwestia indiańska jest problemem zrodzonym przez naszą gospodarkę, tkwiącym korzeniami w systemie własności ziemi. Wszelkie próby rozwią­zania kwestii indiańskiej środkami administracyjnymi czy policyjnymi, przez oświatę czy budowę dróg stanowićbędą pracę powierzchowną i wtórną póki trwać będzie feudalny system gamonales”. (Wg: Ameryka Indiańska. Praca zbiorowa 1973. Ile razy od czasów podboju walczono na punach o ziemię – tego nikt precyzyjnie nie roz­strzygnie; łatwiej zapewne byłoby zliczyć dni, w które nie płynęła krew niż te, w które sły­chać tam było szczęk broni. Powstania chłopskie rzadko kiedy obejmowały większy obszar. Ogarniały zazwyczaj jednądolinę lub kilka sąsiadujących ze sobą wiosek. Skierowane były przeciwko konkretnym oso­bom – monopolizującym skup kupcom, którzy narzucali zbyt niskie ceny; przeciwko zabiera­niu ziemi przez białych i mistich54 stających się obszarnikami – gamonalami. Przebieg wywłaszczenia w Andach zrodził bowiem specyficzne pojęcia i instytucje: ga­monala i gamonalismo. Gamonalem nazywano człowieka, który za pomocą oszustw, nadużyći rozboju dorobił się majątku i hacjendy. Gamonalismo było natomiast systemem obrony uzy­skanych ziem, także – sposobem uzależnienia gospodarki chłopskiej od wielkich posiadłości. Metody pozyskiwania gruntów przez gamonali były różne: od kradzieży dokumentów za­świadczających własność wieśniaczą, po nakładanie podwójnego podatku, na którego spłatęudzielano chłopom pożyczki pod zastaw ziemi. Posługiwano się prawem, siłą, przekupstwem; organizowano także drużyny zbrojne, które ograbiały wsie. Często wykorzystywano nawet religię: znane były przypadki podziału cmentarza na dwie części: „niebo” i „piekło”. W „nie­bie” ksiądz chował tylko za specjalną opłatą, a pieniądze na ten cel można było pożyczyć u... gamonala. Do obrony chłopi wykorzystywali jedyną organizację jaką dysponowali – żywą od czasów prekolumbijskich wspólnotę wiejską. Przywódcy powstań chłopskich byli zarazem przywód­cami wspólnot. Tylko czasem trafiali się przybysze z zewnątrz: campesinos, którzy służyli w wojsku lub – wraz z rozwojem górnictwa – górnicy. Pożywką dla powstań o szerszym zasięgu była tradycja Tawatinsuyu. Sprawa ziemi była w nich też istotna, wyparta jednak przez kwestię państwowości indiańskiej – obecna była na drugim planie. Lista ich jest bardzo długa: Rebelia Tupaka Amaru II w latach 1780–81, która – mimo programu niepodległościowego – u swego schyłku przerodziła się w niezwykle rady­kalny ruch chłopski: boliwijskie powstanie w 1871 roku, które zakończyło się obaleniem dyktatury Melgarejo; ekwadorskie powstanie w 1882 roku; peruwiańska insurekcja Tupaka Amaru III, która rozgorzała w departamencie Puno w 1887 roku; chłopskie powstanie Zarate Willka w 1899 roku w Boliwii, które zadecydowało o zwycięstwie liberałów. Gdy ci, objąw­szy władzę nie poczynili żadnych reform na rzecz Indian, powstańcy wezwali do wytępienia wszystkich nie- Indian, do ustanowienia indiańskiej konstytucji i samodzielnie zaczęli reali­zować reformę rolną. Podobnie zakończył się bunt w 1885 roku w peruwiańskiej prowincji Ancash, gdzie powstańcy kierowani przez Uchcu Pedro przez pół roku panowali nad całymdepartamentem. Po fali niepokojów, jakie w latach 1895–1900 objęły całąśrodkową Sierrę, do następnych walk dochodzi dopiero w 1914 roku. Znów leje się krew. Znów walka toczy się o ziemię. Gutierrez Cuevas zostaje obwołany w Puno Inką Rumi Maki – Kamienną Ręką. Powstanie jest znakomicie przygotowane. Wprowadzono podatek na rzecz wojny, a Rumi Maki wydają­cy rozkazy jako Generał i Najwyższy Przywódca Ludu i Wojsk, Odnowiciel Państwa Tawa­tinsuyu utrzymuje stałe kontakty z ayllus w departamentach Cuzco, Apurimac, Junin i Ay­acucho. Pod koniec 1915 roku armia jego liczy kilkadziesiąt tysięcy chłopów-żołnierzy uzbrojonych w proce, liwi55, pałki, noże i skałkówki. Dopiero na przełomie lat 1915/16 w San José wojska rebeliantów zaczynają szybko topnieć po dotkliwej klęsce. W kwietniu 1916 ro­ku Rumi Maki dostaje się do niewoli, a walki ostatecznie wygasają w roku następnym. Ostat­nim echem tego powstania jest kandydatura Eduardo Quispe y Quispe – biednego chłopa zayllu Santiago de Pupuja, byłego podkomendnego Kamiennej Ręki – wystawiona w 15 lat później w wyborach prezydenckich. Hasłem jego jest: „Utworzenie federacji republik Qu­echua i Aymará” oraz „Ziemia Indianom, wspólnotom, yanakunom i peonom!.” 54 Quechua: „misti” znaczy Metys lub nie-Indianin w Peru i Boliwii. 55 Quechua: „yanakuna” znaczy: słudzy, czeladź, natomiast hiszp. „peon”: chłop, zwykle bezrolny, pracujący pod przymusem w zamian za dzierżawę kawałka ziemi. Kolejna fala powstań ma miejsce w Sierze w latach 1921–1925. Najbardziej krwawe walki znów toczą się w departamentach Puno, Cuzco, Apurimac i Ay­acucho. Inaczej niżw czasach insurekcji Rumi Makiego, tym razem nie wykształcił się jeden ośrodek dowodzenia. Do pierwszych potyczek dochodzi w Tocrocoy w prowincji Espinar, nie opodal Cuzco, skąd pod hasłem „Niech żyje Tawatinsuyu!” powstanie rozszerza się na sąsiednie okolice. W 1922 roku na Huancané, gdzie – zdaniem obszarników – chłopi szykują się do wyrżnięcia mistich, zniszczenia religii oraz odnowienia państwa Inków, a zdaniem Indian – latyfundyści chcą ich ograbić, zmusićdo porzucenia ziemi, aby mieć ludzi do pracy. W 1923 roku po­wstańcza iskra dociera do La Mar, gdzie Paulino Romero uznany za naczelnika buntu i ogło­szony prezydentem Republiki Inkaskiej – rozpoczyna krwawą zemstę: powołuje TrybunałyLudowe, które sądząc – ferują wyłącznie wyroki śmierci poprzedzone kastrowaniem. W koń­cu rebelia osiąga Ica. I tu się zatrzymuje; insurekcja załamuje siępo masakrze w Parquna, gdy oddziały chłopskie poszczute zostają setkami wściekłych psów... Jeszcze niezliczoną ilośćrazy stawano do walki. Powód zawsze był ten sam: mające wyjśćnaprzeciw oczekiwaniom wsi przeobrażenia zaprogramowane w ministerialnych gabinetach, były połowiczne i nigdy nie przeprowadzone do końca56. Pogrążone w bezsilności, oddzielo­ne barierami koloru skóry, krańcowo zacofane indiańskie chłopstwo przerodziło się z czasem w uruchamianą tylko w razie potrzeby „rezerwę” ruchów społecznych – przede wszystkim „miejskich radykałów”. Gdyby nie Sendero Luminoso – byłaby to inna organizacja. Inna, a taka sama pojawić by się musiała. A wypadki w Uchuraccay mogłyby się rozegraćw setkach innych wsi. Ile razy już się zdarzyły i tylko nikt o tym nie wie. Masakra dziennikarzy – to kulminacja bardzo długiego procesu zignorowanego dotąd przez historię podręcznikową. Zaczął się on jeszcze zanim w całej Hispanoameryce doszło do procesów emancypacyjnych XIX wieku. Mówiąc najogólniej był nim rozpad: Najpierw roz­pad rolnictwa, potem idący w ślad za nim – dokonujący się wzdłuż tego pierwotnego uskoku – rozpad kraju na dwa regiony, dwa odrębne światy i nie potrafiące współżyć ze sobą kultury. Na hurin – Dolne Peru – nadmorski kraj bogatych fasad i hanan – Peru Górne, a właściwie Górskie – owo parterowe i bosonogie Peru chłopsko- indiańskie57. Początek tkwi w ziemi. Kulminacja – w Uchuraccay.Kulminacja?Bo w Peru do dzisiaj Costa oddala się od Sierry. I co będzie, jeśli w Andach znów zaczną się dziać rzeczy do tej pory nie nazwane? Jeśli znarowione słowa znów zaczną zmieniać swąskórę, a rzeczywistości – po raz kolejny – wyrosną szpony kondora, rogi andyjskiego kozła i długi ogon jaszczurki? 56 Przykładem takich posunięć może być peruwiańska reforma rolna. Pierwszy jej etap przeprowadzony zo­stał po zakończeniu walk z oddziałami chłopskimi Hugona Blanco w 1965 roku. Ciąg dalszy nastąpił w okresie rządów gen. J. Valeasdco Alvarado (por. rozdz. IV). Została ona zakończona w 1975 roku; w jej wyniku wy­właszczono 6 tys. dużych i bardzo dużych majątków rolnych o łącznej powierzchni 6 mln ha. Ziemią obdzielono ok. 200 tys. rodzin chłopskich. Było to duże osiągnięcie, jeżeli zważyć, że w 1965 roku wywłaszczono jedynie 324 majątki i to na ogół te najmniej wartościowe. Reforma miała jednak liczne mankamenty: ustawa nadawała ziemię tym, którzy ją uprawiali, poza jej zasięgiem pozostawała masa chłopstwa bezrolnego. Tworzone spół­dzilnie objęły tylko 12% wieśniaków bez ziemi. Wielu właścicieli przewidując reformę na własną rękę podzie­liło majątki między krewnych i ludzi z nimi związanych, zwalniając przy okazji robotników rolnych, którzy chcieli wyłączyć z udziału w dobrodziejstwie. W tej sytuacji na wsi peruwiańskiej wystąpił opór chłopski, nasi­lający się zwłaszcza od 1973 roku, gdy było już jasne, iż nadzieje rozbudzone reformą nie zostaną zaspokojone. Ostateczne fiasko reformy miało (ak się dziś przypuszcza) decydujący wpływ na ukształtowanie się Sendero Luminoso. 57 Identyczny proces rozpadu w Ekwadorze zostałzahamowany poprzez zlokalizowanie w „indiańskich” gó­rach stolicy, a w Meksyku dzięki zjednoczeniu ruchów: chłopskiego, robotniczego i mieszczańskiego. Nic takie nie nastąpiło w Peru, gdzie stolica znajduje się na zeuropeizowanym Wybrzeżu, a masy trwają przy sztywnych podziałach na aprystów, marksistówi zwolenników Tawatinsuyu. Niczym wbity klin między Costą a Sierrą nadal tkwi nie rozwiązany el problema de la tier­ra. Problem ziemi, który przez stulecia stał się także problemem bezskutecznie rozlewanej krwi. EPILOG, KTÓREGO DOTĄD BRAK Zdjęcia dostarczone 22 maja 1983 roku w godzinach przedpołudniowych do redakcji „La Prensa” przyniosły Ricardo Rondónowi wiele satysfakcji, dodatkowy dochód, niemałą popu­larność oraz stałe miejsce w historii najnowszej republiki. Zostało ono ostatecznie przypie­czętowane, gdy w trzy tygodnie później – 15 czerwca – ciało jego ze śladami umiejętnego, dotkliwego pobicia odnalezione zostało w pojemniku na odpadki na jednym ze skwerów nie opodal plaży w limeńskiej dzielnicy Miraflores. Nie żył co najmniej od pięciu godzin. – Cuchnął rybim szkieletem pozostawionym na słońcu – opowiadał Don Bettino – mu­skularny dozorca, do którego obowiązków należy codzienna inspekcja zawartości blaszanych kontenerów. Wzrok jakim zwykle spogląda sięw nurt płynącej rzeki, wbił w napuchniętąśmiercią twarz trupa. Potem zatrzasnąłżelazne wieko i wezwał policję. Dwie hipotezy Gdy w dwa dni potem napisano w gazetach, że Ricardo Rondón zginął z rąk nieznanych sprawców – nikt nie chciał wierzyć w przypadkowość tej śmierci. Wprost przeciwnie. Jego śmierć kojarzyć zaczęto z domysłem, że zdjęcia, do których publikacji Rondón sięprzyczynił, znajdowały się od dłuższego czasu w posiadaniu policji. Że policja istnienie ich próbowała zataić; że możliwość bezkarnego zabicia dziennikarzy została zasugerowana In­dianom przez samych stróżów porządku. Wreszcie, że – być może – masakra w Uchuraccay kierowana była przez pewną umundurowaną postać, o której wspominała krewna Juana Ar­gumedo. Stwierdzono bowiem, że wbrew zapewnieniom generała Clemente Noela oraz innych do­wódców z Ayacucho58, iżżadnemu z nich nic nie było wiadomo o zamiarze penetracji obsza­ru wokół miasteczka Huanta, istnieje spora niepewność w tym względzie: Uri Ben Schmuel – redakcyjny kolega Amadora Garcii, jednego z zabitych dziennikarzy – we wtorek, 25 stycznia1983 roku o godzinie 7.00 powiadomić miał Eulogio Ramosa w Ministerstwie Spraw We­wnętrznych o planowanej eskapadzie. Ten natomiast wysłać miał do Ayacucho radiogram. Dziś twierdzi się, że meldunek ten nigdy nie dotarł na miejsce swego przeznaczenia. Idąc w domysłach jeszcze dalej, śmierć Ricardo Rondóna kojarzyć zaczęto z dekretem 046, który pozwolił uśmiercić trzech terrorystów w Hospital Generał de Ayacucho; ze stwier­dzeniem, że trzeba zabijać nawet niewinnych, by mieć szansę na skuteczne wytępienie wroga. Przypominano podobne wypadki, które w 1967 roku miały miejsce w Boliwii, na południe od Santa Cruz, w regionie, gdzie działała Ejército de Liberación Nacional de Bolivia – Armia Wyzwolenia Narodowego Boliwii prowadzona przez Ernesto Ché-Guevarę: Wtedy z rąk chłopstwa, któremu masowo rozdawano broń, ginęły przede wszystkim osoby postronne, znajdujące się w rejonie walk przez przypadek. W ten sposób powstały dwie hipotezy: I. W Uchuraccay ośmiu dziennikarzy zabitych zostało co prawda przez campesinos, jednakna polecenie policji, która postanowiła odstraszyć innych chętnych od penetracji kulisów wojny, która od czterech lat toczy się w sercu gór. 58 Chodzi o pułkowników: PedraBuenavista i Victora Pizara de los Santos. II. Morderstwo dokonane w Uchuraccay na dziennikarzach przypisane miało zostać terrory­stom z Sendero Luminoso; miało ono stanowić – pod pretekstem walki z anarchią i rozle­wem krwi – początek rozprawy peruwiańskiej prawicy z partiami lewicowymi. A każda z tych wersji wstrząsnęła wiarą w to, co w powszechnej opinii uchodziło dotąd za rdzeń rewolucji, do której z dumą dodawano przymiotnik „peruwiańska”. Rewolucja za zamkniętymi drzwiami Tym rdzeniem jest armia. Gdy 18 lipca 1962 roku ustępowałprezydent Manuel Prado, decyzję tę podjęto za niego w koszarach. Gdy w rok później, 28 lipca 1963 roku, nowym szefem państwa mianowano Fer­nando Belaúnde Terry’ego – działo się to także z woli generalicji. Wreszcie 3 października 1968 roku w obliczu narastającego napięcia, wszechobecnego kryzysu i wzbierającej fali strajków – sami wojskowi sięgnęli po władzę. F. Belaúnde Terry deportowany zostaje do Ar­gentyny; na czele junty staje generał Juan Velasco Alvarado. Gdy jako nowy prezydent pro­klamował początek rewolucji – jej strategia i myśl przewodnia narodziły się także w murach koszar. Dziwna to była rewolucja. Pierwszym jej rezultatem było to, że pociągi zaczęły kursować bez kilkudniowych opóź­nień. Rewolucja bez tłumów na ulicach. Bez głosu przywódcy elektryzującego masy. Rewolu­cja, której na co dzień wcale nie było widać. Która nie tyle przetaczała się przez kraj, co – dzień w dzień – dokonywała się za zamkniętymi drzwiami. Którą przypieczętowywano pod­pisami ministrów składanymi pod dekretami. Była to rewolucja, dzięki której Lima stała sięsiedzibą rządu wprowadzającego (Carlos Delgado:) „zasadnicze zmiany, głęboko i nieodwra­calnie naruszające tradycyjne, skostniałe struktury społeczne Peru”. Faktem jest bowiem, że w 1968 roku tempo życia politycznego, od wieków odrętwiałego kraju, uległo znacznemu przyspieszeniu. Rewolucja ta nie została zainicjowana przez żaden ruch ludowy czy partię polityczną, lecz przez instytucję, która najczęściej pełni rolę gwaranta porządku publicznego i stróża status quo. Przez wojsko. Armia peruwiańska schyłku lat sześćdziesiątych nie reprezentowała już interesów oligar­chii. Korpus oficerski rekrutował się przede wszystkim z warstw średnich, a nawet niższych, o ciemnym kolorze skóry. Sam Velasco Alvarado, Metys z niezbyt zamożnej rodziny, pocho­dził z małego miasteczka, a stopnia generała dosłużył się w formacjach liniowych. Zmiana pozycji armii w element niosący przemianę i przekształcenia nie była zjawiskiem nagłym i niespodziewanym. Byłto raczej proces dokonujący się stopniowo przez wiele lat. Jego początki sięgają1950 roku kiedy to założone zostało CAEM – Centro de Altos Estudios Militares – Centrum Wyższych Studiów Wojskowych. Głównym zadaniem tej instytucji było nowe zdefiniowanie pojęcia bezpieczeństwa narodowego. Wtedy też po raz pierwszy sfor­mułowano tezę o nierozerwalności sytuacji zewnętrznej kraju z sytuacją wewnętrzną. To zaśskłoniło do bliższego zainteresowania się problemami niedorozwoju i zacofania. Niedorozwój określono jako zjawisko wielowymiarowe i historycznie zdeterminowane. Oznaczało to, że jeden niedorozwój nie jest równy innemu. Że – analogicznie – nie ma jednej, jedynie prawdziwej drogi rewolucyjnej. Przez następne lata wojskowi formułowali własnąodpowiedź na wyzwanie czasu – całkiem nowe rozwiązanie wyrastające jednak z prastarej, peruwiańskiej tradycji. Była nim wizja państwa opartego na najszerzej pojętym współudziale mas w zarządzaniu. „Branie udziału” lub „współdecydowanie jest bowiem do dziś nieodłącz­nym składnikiem zapomnianej, indiańskiej wsi; składnikiem wywodzącym się jeszcze z cza­sów prekolumbijskich. Mimo swej żywotności i niezniszczalności, dotąd w rozwoju ekono­micznym kraju spychany był zawsze na margines. Odgrywał rolę co najwyżej drugorzędną. „Stan ten trzeba zmienić” – orzekli generałowie. Nadszedł1968 rok. Wraz z nim Lima stała się siedzibą wojskowego rządu, który upaństwowił koncern Inter­national Petroleum Company oraz gigantyczne plantacje trzciny cukrowej. Który odmówiłprawa wjazdu specjalnemu wysłannikowi prezydenta Nixona – Nelsonowi Rockefellerowi. Który nie przedłużyłumowy o północnoamerykańskich bazach wojskowych. Który nawiązałkontakty handlowe i dyplomatyczne z ZSRR, Chinami i Kubą. Który pragnął prowadzić wła­sną, niezależną politykę zagraniczną. Choć nieudolnie – przeprowadzono reformę rolną, rozbito oligarquia canera – mafię pro­ducentów trzciny cukrowej, organizować zaczęto spółdzielnie rolnicze, o których do dziśmówi się, że sąautenticas. Banki, elektrownie, poczta, produkcja mączki rybnej, kolej oraz szyby naftowe zostały upaństwowione. Przekształcono system oświaty, na nowo napisano wiele podręczników, bramy uniwersytetów otwarte zostały nawet dla najbiedniejszych. Po 200 latach zapomnienia, język quechua znów odzyskał rangę języka urzędowego. Wydano nowe „Ogólne Prawo Wodne”, co szczególnie istotne było dla półpustynnych połaci Sierry. Mówić zaczęto o samorządach robotniczych mogących planować własną produkcję oraz dużączęść inwestycji: To, o czym myślano już w początkach lat pięćdziesiątych – krok za krokiem wprowadzać zaczęto w życie. Zreformowane zostaje zarządzanie przemysłem. Wspólnoty robotników – tzw. comunida­des – reprezentowane przez swoich delegatów weszły do zarządów firm. Wydaje się, że w swojej koncepcji miał być to system pośredni pomiędzy syndykalizmem powiązanym z pań­stwem a samorządnym systemem jugosłowiańskim. Wprowadzono zasadę udziału załogi w zyskach przedsiębiorstwa; część zysku przeznaczona miała być na zakup akcji danej firmy dla robotników, a w momencie, gdy ich ilość przekroczyłaby 50% majątku firmy – miałyby one przejść na własność robotników stających sięw ten sposób współwłaścicielami przedsiębior­stwa59. Jednak w 1975 roku coraz bardziej chory Juan Velasco Alvarado oddaje władzę generało­wi Francisco Moralesowi Bermúdezowi. Wtedy też pojawiają się pierwsze wątpliwości i py­tania o faktyczne zamiary armii. Instytucjonalna rewolucja traci bowiem swój impet. Nastę­puje jej stopniowe przesunięcie na prawo. Druga faza rewolucji peruwiańskiej – nominalnie faza organizacji i porządkowania spraw – w praktyce oznaczała wstrzymanie procesu prze­mian, nawet jeśli nowe władze deklaratywnie wciąż utożsamiały się z dotychczasowymi do­konaniami. Nie bez znaczenia była stale pogarszająca się sytuacja gospodarcza. Peru jest rybim Kuwejtem, a peruwiańskim płynnym złotem wydobywanym z oceanu jest anchoveta – mała rybka o dwudziestocentymetrowej długości. W 1970 roku kraj ten staje sięnajwiększym w świecie poławiaczem ryb i ma najlepiej rozwinięty przemysł produkujący mączkę rybną. Zbyt intensywne połowy naruszają jednak równowagę ekologiczną przybrzeż­nych łowisk. Na dodatek zimny prąd morski – niosący wody zasobne w tlen i rybę – wyparty zostaje przez prąd ciepły, żartobliwie nazywany nino60. W następstwie tego gwałtownie spada ilośćławic. Główne źródło dochodów kraju zaczyna z wolna wysychać. Chcąc stawić czoła niekorzystnej sytuacji, rząd wprowadza drastyczny program oszczęd­nościowy mający zwalczać galopującą inflację i idące z nią w parze bezrobocie. W 1977 roku dochód narodowy zmniejsza się o 1,2% w porównaniu z rokiem poprzednim; w roku następ­nym powtarza sięto samo, lecz w skali dwukrotnie większej. Negatywna tendencja zostaje jednak w końcu odwrócona. Rok później Peru ma już nadwyżkę handlową rzędu 1,4 mln do­larów, a eksport wzrasta o 71%, podczas gdy import jedynie o 31%. Maleje także zadłużenie kraju61 . 59 Scharakteryzowana tu koncepcja współwłasności zbankrutowała. Okazało sięże dojście załogi do posia­dania 50% kapitału jest kwestią bardzo dalekiej przyszłości. Została ona odrzucona zarówno przez związki za­wodowe, jak i właścicieli, a władze wojskowe bały się nadmiernej aktywności robotniczej, m.in. ze strachu przed spadkiem produkcji w sytuacji pogłębiającego się kryzysu. (Wg: Dzeje Ameryki Łacińskiej t. 3 pod red. R.. Stemplowskiego, s. 4423–448). 60 Hiszp.: dziecko. 61 W 1978 roku zadłużenie Peru wynosiło 8,7 mld dolarów, a w 1979 roku (8,077 mld dolarów). W takt poprawiającej się sytuacji ekonomicznej, zapowiedziany zostaje powrót do rządów cywilnych. 18 maja 1980 roku rozpisane zostająwybory – pierwsze po 12 latach. Wybranych zostaje 60 senatorów i 180 deputowanych dwuizbowego parlamentu. Prezydentem zostajeFernando Belaúnde Terry – ten sam, który był ostatnim demokratycznie wybranym szefem państwa przed 1968 rokiem. Swój urząd przejmuje 28 lipca 1980 roku. W dniu tym odczytuje deklarację, z której wy­nika, że uważa sam siebie i swój rząd za spadkobierców peruwiańskiej rewolucji generała Velasco Alvarado. Wielokrotnie pada słowo „kontynuacja” i „postęp”. Mówi też o rdzeniu rewolucji. O rdzeniu, którym jest armia: Oznaczało to, że jak zawsze w kraju tym nic nie mo­że zdarzyć się bez zgody bądź teżniemego przyzwolenia armii i wiernie stojącej u jej boku policji. – A Uchuraccay? – to pytanie pada dziś w Peru z ust bardzo wielu. Szczęśliwi, bardzo silni ludzie Odpowiedź na nie miał dać raport Komisji. Lecz utrzymane w protokolarnym stylu książek Franza Kafki ustalenia Komisji powołanej przez rząd dotyczą bardziej szczegółów i detali niżkwestii zasadniczych: I tak stwierdzono, że projekt wyjazdu do Huaychau powstał dopiero 25 stycznia. Decydujące w tym względzie było przybycie do Ayacucho Amadora Garcii – dziennikarza limeńskiego „Oiga”. Sam za­mysł eskapady wisiał już w powietrzu od bardzo dawna. Jego realizacja była ambicją dzielonąprzez wielu dziennikarzy, szczególnie od dnia, gdy władze zakomunikowały o starciach ma- jących miejsce między 20 i 21 tamtego miesiąca. Wiadomo również, że podróż nie była pla­nowana potajemnie. Wręcz przeciwnie – dyskutowano o niej otwarcie, rozentuzjazmowanymi i podniesionymi głosami w ayacuchańskim hotelu „Santa Rosa”; także na ulicy, przed wej­ściem do jego trzypiętrowego budynku. Niewielu jednak fakty te zadowalają. I dlatego krewni zabitych dziennikarzy co miesiąc piszą jeden list do prezydenta. Do tej pory wysłali ich 19. Domagają się powiedzenia całejprawdy o masakrze. „Nie pragniemy zemsty – tłumaczą w tekście udostępnionym także pra­sie – lecz oczekujemy pozytywnej odpowiedzi na żądanie prawdy i sprawiedliwości”. Zarzu­cają rządowi podjęcie działańpozornych: brak jest podejrzanych, nie wyjaśniono losu Juana Argumedo – przewodnika, którego ciała nie odnaleziono do dziś, tymczasem dochodzenie... umorzono. W liście mowa jest także o cierpliwości, nieustępliwości i zaciśniętych pięściach. W zakończeniu wspomniana jest Komisja Praw Człowieka Narodów Zjednoczonych, waty­kańska komisja „Sprawiedliwość i Pokój”, kilka innych organizacji o renomie międzynaro­dowej oraz Sekretarz Generalny ONZ, który jest Peruwiańczykiem. I tak – co miesiąc. Jak dotąd jedyną odpowiedzią jest milczenie. Rząd chce się najpierw uporać z problemem terroryzmu. W ofensywie antyterrorystycznej propagandy próbuje się nawet wykorzystać przypadek rodziny Francisco Zorriego z czworgiem rozkrzyczanych dzieci, która zasłużyła sobie na po­kaźny pomnik mający już wkrótce stanąć w śródmieściu Limy: Zorriegos ze slumsów Obse­rvatorio na przedmieściach Piura na północy kraju – mieszkają w domu z tekturowych pudełznajdowanych na miejskim wysypisku. Dzień, w dzień, już od dwóch lat, około godziny 17.30 dom ich zmywany jest z powierzchni ziemi masami rozpędzonej wody. Wygięte, na­pęczniałe deszczem tekturowe pudła spływają w dół wzgórz porośniętych grzybem zatęchłe­go slumsu. Następnego dnia, po nocy spędzonej pod gołym niebem, Zorriegos odbudowująswój domek o tekturowych ścianach tylko po to, by po południu, między 17.20 a 17.30 mógłsię znów zmienić w porwane strugami drapieżnego deszczu brązowe strzępy. Niekiedy nawet nie udaje im się uporać z tym zadaniem na czas; ulewa rozpoczyna się wcześniej niż zwykle i chwiejne rusztowanie rozpada się pod ciosami spadającymi z nieba jeszcze zanim położony nań zostanie tekturowy dach. I... następnego dnia, nieodmiennie, budowa rozpoczyna się od fundamentów. „Jesteśmy szczęśliwymi, bardzo silnymi ludźmi” – sami o sobie mówią Zorriegos. Tego samego zdania jest prezydent. Będąc z zawodu architektem mówi o konstruktywnym – usta­wicznie pokonującym zniszczenie, o już wkrótce mającym stanąć pomniku niezłomnych ze­stawiaczy kartonów. Tymczasem w Sierze wciąż leje się krew.Wojna w Ayacucho trwa.Być może właśnie dlatego. Saarbrücken, VII–VIII’83 Brodwino,VII–VIII’84.