6265
Szczegóły |
Tytuł |
6265 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
6265 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 6265 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
6265 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Maciej �erdzi�ski
Malarze
Elfothie szed� przez most. Jego prz�s�a bra�y pocz�tek w
wysokim zamku, tam, na wzg�rzu, gdzie mg�y przes�ania�y z�e
my�li, a noce by�y ciep�e i kr�tkie. Most ko�czy� si� po
drugiej stronie. W mrocznym kr�lestwie ciemnych si�, pe�nym
cichych g�os�w i wosku sp�ywaj�cego po masywnych cielskach
gromnic. W ich to �wietle Tamci knuli swe podst�pne plany
i czekali na czas, w kt�rym noc zalegnie nad ca�ym �wiatem.
Elfothie pochyli� g�ow�. Nie chcia� widzie� miejsca, do
kt�rego w�a�nie zmierza�. Patrzy� pod nogi, na r�wn� kostk�
�ciel�c� drog� i widzia� cienie miarowo rozko�ysane rytmem
krok�w swojego w�a�ciciela. Elfothie zbiera� my�li. Nie
�atwo by�o rozmawia� z Tymi, do kt�rych nie dociera�y s�owa
Pana w Szaro�ciach.
Z czasem kostka zacz�a porasta� k�pkami brunatnego mchu
i jego cienie zgin�y w nim niczym krople wody rzucone na
such� g�bk�. Mech ugina� si� pod jego stopami. By� ju�
wsz�dzie. Most przypomina� teraz stary kana�, w kt�rym
p�yn�a niegdy� rw�ca rzeka - by� nier�wny, ciemny i
niech�tny podr�nym. Elfothie wszed� w suche krzaki, a one
rozst�pi�y si� przed nim jak przed ogniem nios�cym
zniszczenie. Kto� sta� w tej martwej g�stwinie. Jaka�
przygarbiona posta� odwr�cona do niego plecami, kt�rej w�osy
czepia�y si� bezlistnych ga��zi. Jak gdyby to z nich
w�a�nie wyrasta�y krzaki.
- Witaj, panie - us�ysza� g�os niczym trzask zapalanej
zapa�ki. - Czekam tu na ciebie i podziwiam Widok z Mostu.
Czy widzia�e� ju� dzisiejszy ksi�yc?
- Nie. Widzia�em ju� dzisiejsze s�o�ce - odpowiedzia�
staj�c. - Zapewniam ci�, Decayro, �e �wieci jasno i pewnie.
Zgarbiona posta� poruszy�a si�. Krzaki otoczy�y j�
jeszcze szczelniej.
- S�o�ce, m�wisz... Ach, tak. Dawno ju� nie widzia�em
tej �miesznej kulki. Ale nie o tym przecie� b�dziemy
rozmawia�.
- Nie b�dziemy w og�le rozmawia� - g�os Elfothie
zabrzmia� nieco g�o�niej. Suche ga��zie wygi�y si� z
j�kiem. - Ja b�d� m�wi�, a ty b�dziesz s�ucha�.
- Nie dziwisz si�, panie, �e czekam tu na ciebie?
- Nie. Nie ma takiego w�r�d twoich s�ugus�w, kt�ry
m�g�by powiedzie� do mnie cho� jedno brudne s�owo. Tak
wi�c spodziewa�em si� w�a�nie ciebie.
Decayro zakaszla� w �miechu. Czer� zap�on�a nad
jego g�ow�.
- O co ci chodzi, Elfothie? - zapyta� po chwili. -
Czy nie za cz�sto spotykamy si� z powodu jednego,
przeci�tnego �miertelnika?
- Je�li jest on ma�y i zwyk�y, dlaczego i ty tak bardzo
si� nim interesujesz? Taki robak jak ty niech�tnie wy�azi
spod swojego kamienia.
- A i ty niecz�sto spacerujesz po mo�cie, przyjacielu.
Powiedzia�em ci ju�: ten cz�owiek nale�y do mnie. Tak
postanowi�em.
Elfothie zmru�y� oczy i poprawi� szat�. Tamten wci��
pokazywa� mu swoje plecy.
- �aden cz�owiek nie jest tw�j, tam, na dole. B�d� m�wi�
kr�tko. Nie osi�gniesz swojego celu. Nie dam ci zniszczy�
kolejnego �wiata. Widz� twoje ohydne plany i widz� nawet
to, co czeka za nimi. Przegrasz, a wtedy przyjd� tu raz
jeszcze.
Decayro pokr�ci� g�ow�. Splun�� przed siebie.
- Jeste� g�upi. Taki� pewien swego, a jednak gadasz tu
ze mn�. Czego wi�c si� boisz? Przecie� nie mnie. C� ci mog�
zrobi�, panie?
Elfothie wyci�gn�� r�k� i dotkn�� plec�w swojego rozm�wcy.
- Widzisz? Mog� ci� dotyka� i mog� ci� zniszczy�. Ale
boj� si�, �e zginie wielu, zanim powstrzymam twoje
przekl�te plany. To o nich mi chodzi. O niewinne istnienia,
kt�re chcesz pogr��y� w pustce.
Decayro odwraca� si� powoli.
- Mamy wi�c podobne plany - powiedzia�. - Z tym
tylko, �e je�li znowu si� wtr�cisz, zginie ich znacznie
wi�cej. Czasem mnie zdumiewasz, panie. Wolisz ich �mier�?
Przek�adasz j� ponad �ycie tego jednego?
- Ty nie chcesz zabi� ani jego, ani tamtych. Chcesz
ich wszystkich widzie� po twojej, przekl�tej stronie.
Czasem nie ma dla nich innej ucieczki, jak tylko umrze�. Ale
ostrzegam ci�. Przyjd� tu raz jeszcze i tym razem nie b�d�
wraca� sam.
Decayro podni�s� sw� twarz.
- Dotkn��e� mnie, psie - powiedzia� z obrzydzeniem.
- I zapami�tam, co rzek�e�.
Znikn�� bezszelestnie w krzakach.
Elfothie u�miechn�� si�. Teraz wiedzia� ju�, �e jego
przypuszczenia by�y prawdziwe. Decayro wraz ze swym
s�ug� z�apali przyn�t�. Zbli�ali si� do pu�apki.
Gdzie� tam, w pi�knym �wiecie, rodzi�o si� z�o. Tym razem
na jego rozkaz.
Fred Galloon nie znosi� ludzi o d�ugich, poci�g�ych
twarzach. Nie cierpia� rozbieganych oczu i grubych nos�w.
Nie lubi� w�s�w opadaj�cych na podbr�dek jak dwie
wi�zki zwi�zanych �mieci. Nienawidzi� ci�g�ego pokas�ywania.
Fred Galloon nie znosi� siebie.
Sta� na schodach drugiego wagonu, licz�c od ko�ca ca�ego
sk�adu i patrzy�, jak k��by pary wyrzucane z komina
lokomotywy wzbijaj� si� w niebo.
Niebo planety El Divino.
Galloon nie mia� kobiety, ale mia� chmury o kszta�tach
pi�kniejszych ni� m�g� sobie wyobrazi�. Galloon nie
pragn�� pieni�dzy, nie potrafi� nawet o nich my�le�, kiedy
wiatr szarpa� jego rzedn�ce w�osy i ucieka� w g�r�,
prosto w p�atki wiruj�cych w powietrzu zarodnik�w. Te
zarodniki tworzy�y pierwsz� warstw� chmur na El Divino. T�
najpi�kniejsz�. R�nokolorowa smuga niczym delikatna
moskitiera unosi�a si� nad polami ciemnych zb�, a przez
ni� przebija�o si� �wiat�o po�udniowego s�o�ca. Kiedy wiatr
wia� szczeg�lnie mocno, Fred Galloon widzia� te� drugie
chmury. Ich majestatyczne, rybie kszta�ty pe�za�y powoli po
niebie, wznosz�c swoje ci�kie, obrzmia�e wod� brzuchy.
Ziemia czeka�a na deszcz. Pragn�a �ycia.
Podni�s� w g�r� d�o�. Maszynista zagwizda� i poci�g
ruszy�. Galloon raz jeszcze spojrza� w niebo, a potem cofn��
si� do swojego przedzia�u. Czeka�a ich d�uga podr�. Czeka�
na ni� z upragnieniem; niecz�sto dawa�o si� uzbiera�
wystarczaj�c� liczb� podr�nych, ch�tnych zap�aci� ka�de
pieni�dze za przejazd po jedynym kontynencie El Divino.
By�a to podr� przez krain� sennych marze�. Tory wiod�y po
idealnie prostym szlaku i na jego ko�cu czeka� statek maj�cy
zabra� wszystkich z powrotem do Miasta. Z tego Miasta
wyruszali teraz. Tu by�a jeszcze Ziemia, tam czeka�o ju� El
Divino.
Galloon zakas�a� i usiad� pod oknem. Rozpi�� ko�nierzyk
swojego czarnego munduru. Czeka�, a� odjad� te kilka mil,
tyle, �eby nie widzie� ju� budynk�w i kopu�, z kt�rych
zbudowali Miasto. Chocia� ludzie je kochali, jemu
przypomina�o tylko stale p�czniej�cy wrz�d.
- Freddie - zaskrzecza� g�o�nik w rogu pomieszczenia.
- Tak? - odpowiedzia� z�oszcz�c si�, �e tak szybko
wyrwali go z zamy�lenia. - Wiem, co mam robi�, panie
Maszynisto.
- To zr�b to zaraz. - Maszynista m�wi� powoli,
cedz�c ka�de s�owo. - Pasa�erowie na ciebie czekaj�. Musisz
pami�ta�, �e jeste� w robocie.
- Dobra - zakas�a� nerwowo. - Id�.
Potar� w�sy i zapi�� guzik. By� z�y, ale wiedzia�, �e
Maszynista ma racj�. On nie p�aci� za podr�. On pracowa�. I
chocia� w przeci�gu tych dziesi�ciu lat zrobili a� siedem
pe�nych wycieczek, wci�� wydawa�o mu si�, �e robi to po
raz pierwszy. Nie m�g� doczeka� si� nast�pnego razu.
Wzi�� jeden z kilkudziesi�ciu przygotowanych plecak�w i
wyszed� ze swojego pomieszczenia. Min�� pierwsze prz�s�o,
za kt�rym znajdowa� si� ju� wagon pasa�erski. Takich wagon�w
by�o razem pi��. W ka�dym siedzia�o pi�tnastu zwiedzaj�cych.
Potem jecha� trzeci wagon towarowy - dwa pierwsze zamyka�y
poci�g - a przed nim sama lokomotywa.
- Witam raz jeszcze - powiedzia� tak g�o�no, jak
tylko potrafi�. - Witam w naszym poci�gu. Zobaczycie
pa�stwo najpi�kniejsze krajobrazy we Wszech�wiecie i nikt z
was ju� nigdy do ko�ca �ycia nie zapomni El Divino.
Ludzie u�miechn�li si� niemrawo. Pewnie zastanawiaj�
si�, jak tu wytrwa� do ko�ca, pomy�la� pochrz�kuj�c. Czego
mog� oczekiwa� go�cie z tak� fors�? Co ich sk�oni�o do tej
wyprawy? Pewnie nuda. My�l�, �e widzieli ju� wszystko.
Ca�y Wszech�wiat. Mieli swoje statki i pieni�dze, kt�re
pozwala�y im lata� przez Zamieszkany Kosmos. El Divino -
dla niego najpi�kniejsze z cud�w, dla nich tylko kolejny,
milionowy rachunek.
- Przypominam te�, �e nasza podr� potrwa dziesi�� dni
i tyle samo b�dzie nocy - przechyli� g�ow� wodz�c
spojrzeniem po ich twarzach. - W tym czasie przejedziemy
ponad pi�tna�cie tysi�cy kilometr�w. Ka�dy post�j trwa�
b�dzie godzin�. Ka�dy, z wyj�tkiem jednego.
Kobieta siedz�ca na wprost niego uchyli�a nieco ogromny
wachlarz, kt�ry przes�ania� do tej pory jej pi�kn� twarz.
Mia�a d�ugie uda opi�te czarnymi po�czochami, a w
tych po�czochach przesuwa�y si� powoli pastelowe obrazy.
�y�y w�asnym �yciem.
- Czy m�wi pan o spotkaniu z Malarzami? Mieli�my tam
stan�� na osiem pe�nych godzin. Tylko po to jad�.
Galloon sk�oni� si� nisko. Chrz�kn��.
- W�a�nie. Znakomicie to pani zapami�ta�a. W pi�tnastym
dniu podr�y staniemy na dwadzie�cia cztery godziny.
Je�eli kto� z pa�stwa b�dzie mia� specjalne �yczenie,
poci�g mo�na zatrzyma� na d�u�ej.
- Za odpowiedni� op�at� - wtr�ci�a znowu jasnow�osa
dama. - Tak by�o w reklam�wce.
- I tak te� sprawy si� maj� - sk�oni� si� raz
jeszcze. Wiedzia�, �e lubi� takie gesty. P�acili r�wnie� za
nie.
- Czy ten dach ca�y czas b�dzie taki przezroczysty? -
zapyta� kolejny pasa�er. Ubrany by� w pr��kowany garnitur i
z�ote buciki z wygi�tym w g�r� czubem. - Wie pan, niebo
jest przecudne, ale po jakim� czasie mo�e si� nieco
znudzi�... No, nie?
Galloon zdusi� atak w�ciek�o�ci. C� za obmierz�y
ignorant, pomy�la�. Nad�ty bufon. Jemu ju� si� pewnie
znudzi�o.
- Oczywi�cie, psze pana - chrz�kn��. - Kiedy tylko
zechce pan to zrobi�, prosz� przesun�� t� ma�� d�wigienk�
po pa�skiej prawej stronie. Dach w pa�skiej lo�y
�ciemnieje. Prosz� spr�bowa�.
Skin�� d�oni� pokazuj�c d�wigienk�.
Ludzie zacz�li pr�bowa� i na chwil� zrobi�o si� zupe�nie
ciemno.
- Tak wi�c - kontynuowa� spokojnie - wiedz� ju�
pa�stwo, �e wszystko w naszym poci�gu zale�y od was. Tu�
obok d�wigienki widzicie kilka okr�g�ych przycisk�w...
Obja�nia� kolejne szczeg�y sterowania lo�ami,
wskazywa� drogi przej�cia, drzwi prowadz�ce do toalet i
�a�ni, ale tak naprawd� patrzy� wci�� na bezkresne �any
granatowych zb� i smugi zarodnik�w przesiewaj�ce promienie
odleg�ego s�o�ca. Marzy�, �eby usi��� ju� w swojej ma�ej,
ciasnej kabinie i zatopi� si� w rozmy�laniach. Czeka� na to
prawie trzy lata. Trzydzie�ci cztery nie ko�cz�ce si�
miesi�ce. Kilkaset dni codziennego �ycia, kt�re wype�nia�
przegl�daniem starych film�w i zdj�� zrobionych podczas
poprzednich podr�y.
Urodzi� si� na s�siedniej planecie, �ysej, pooranej
pustyniami El Diablo. W pe�ni zas�ugiwa�a na t� nazw�.
Prze�y� tam pi�tna�cie lat i kiedy jego ojciec postanowi�,
�e i on b�dzie przerabia� wydmowy piasek, wybra� z banku
wszystkie oszcz�dno�ci i przylecia� na El Divino.
Przylecia� tu, �eby podj�� nauk� na uniwersytecie. I
dopi�� swego. Zdoby� wykszta�cenie i skromne wynagrodzenie.
- Do us�ug specjalnych - powiedzia� ko�cz�c
pierwsz� cz�� prezentacji - maj� pa�stwo cztery
androidy i one te� s� zobowi�zane odpowiada� na bardziej
szczeg�owe pytania tycz�ce ca�ej podr�y. Osobi�cie je
instruowa�em i zapewniam was, �e s� znakomicie
poinformowane. Czy ka�dy z pa�stwa dosta� ju� reklam�wki?
Przytakn�li ospale.
Galloon przeszed� na drug� stron� wagonu. Odchrz�kn��.
- Czy kto� ma jakie� specjalne �yczenia?
- Tak - odezwa� si� jeden z pasa�er�w. - Zap�aci�em ju�
kup� szmalu. Chc� wiedzie�, czy to prawda, �e nie mo�na
kupi� �adnego z obraz�w, ju� tam, na p�askowy�u? Got�w
jestem zap�aci� za to drug� kup� szmalu. Mo�e i jeszcze
wi�ksz�.
Galloon przyjrza� mu si� uwa�niej. M�czyzna m�wi� z
k�ta swojej lo�y. By� w �rednim wieku i wydawa� si� by�
wysoki. Jego garnitur nie nale�a� do najnowszych,
nawet st�d wida� by�o, �e jest naturalny. Stara, dobra
klasa. Czy�by Ziemianin?
- Drogi panie - powiedzia� zwracaj�c si� w jego
stron�. - O tym b�dziemy m�wili ju� na miejscu.
Maszynista reprezentuje tutejszy Rz�d. Zapewniam pana
jednak ju� teraz, �e tutejszy Rz�d nie jest w�a�cicielem
wytwor�w tutejszej cywilizacji. Nawet je�li s� one tak
pi�kne.
M�czyzna skin�� kr�tko g�ow� i odwr�ci� si� w stron�
swojego okna. Jaka� szczeg�lnie g�sta chmura zarodnik�w
przep�yn�a nad jad�cym poci�giem i jego twarz zamieni�a
si� �agodnymi kolorami. Mia� ostry profil i kr�tkie,
r�wno przyci�te w�osy. Wygl�da� na faceta, kt�ry nie
odpuszcza zbyt �atwo.
- Wr�c� do pa�stwa za chwil� - powiedzia� Galloon. -
Teraz musz� przywita� s�siedni wagon.
Przeszed� przez �luz� chrz�kaj�c p�g�osem. Zapowiada�a
si� trudna podr�. W�r�d nudziarzy byli i �owcy. A tych
ba� si� najbardziej. Ci wiedzieli, czego mog� si� spodziewa�
na p�askowy�u El Divino.
Przeszed� na drug� stron� po��czenia.
- Witam raz jeszcze - powiedzia� tak g�o�no, jak
tylko potrafi�. - Witam w naszym poci�gu. Zobaczycie
pa�stwo...
Pada� deszcz. Krople wody sp�ywa�y po �cianie domu,
uderza�y w por�cz balkonu i spada�y na wyci�gni�t� d�o�.
- Mo�e teraz powie mi pan o szczeg�ach, Mr Helper?
- zapyta� Aldritch.
- Tak - odezwa� si� Mr Helper. - Wejd� do pokoju
i zamknij wreszcie okno, Guy. Nie powiem, �ebym lubi�
przeci�gi.
Aldritch zacisn�� d�o� i woda trysn�a przez palce.
- To ciep�y deszcz - powiedzia� wchodz�c do salonu.
- Po prostu ciep�y, letni deszcz, szefie.
Mr Helper siedzia� za swoim biurkiem i przegl�da�
jakie� wydruki. Jego dziecinna maska kontrastowa�a z
grubym, niskim g�osem. Nie pasowa�a do �adnej rzeczy w tym
pomieszczeniu. Dra�ni�a sztucznym u�miechem. By� zbyt
szczery.
- Pojedziesz na wycieczk�. Planeta nazywa si� El Divino.
- powiedzia� szef pochylaj�c si� nad komputerem. -
Wycieczka polega na je�dzie poci�giem, ca�y czas prosto, z
jednym d�u�szym postojem. Potem wracacie do tamtejszego
Miasta. Tyle.
To b�dzie cholernie ci�ka robota, je�li stary gada takie
bzdury, pomy�la� Aldritch. Z�y pocz�tek.
- Jestem zaszczycony, szefie. Bardzo lubi� je�dzi� przed
siebie. Nawet poci�gami. Babcia opowiada�a mi, �e nie ma
fajniejszego widoku ni� lokomotywa dmuchaj�ca par� w niebo.
To si� b�dzie dzia�o.
Usiad� w jednym z foteli i si�gn�� po szklank� soku.
- Na El Divino - Mr Helper zignorowa� jego cyniczn�
wypowied� - �yj� tubylcy. O nich w�a�nie idzie. Tubylcy
maj� dwie zalety. Potrafi� genialnie malowa�, w taki dosy�
szczeg�lny spos�b...
Mr Helper przerwa� i zacz�� szuka� czego� w�r�d
rozrzuconych papier�w na swoim biurku.
- A ta druga kwestia? - zapyta� Aldritch. - Chyba nie
chce pan tam mnie wys�a� celem zrobienia recenzji
artystycznej.
- Nie. Ta druga zaleta polega na tym, �e maj� oni bardzo
zbli�ony kod genetyczny z nami. Co by�oby przydatne w wielu
sprawach. Na przyk�ad w eksperymentach genetycznych armii
"WARS & GUNS". Wiesz...
Aldritch otworzy� oczy.
- Nie sugeruje pan chyba, �e b�dziemy wyci�ga�
flaki Obcych i przeszczepia� je w naszych ch�opak�w?
- Jeszcze wczoraj mo�e tak w�a�nie bym powiedzia�. -
Mr Helper wyj�� co� czarnego z szuflady biurka. - Ale oni
maj� te� i inne zalety.
- Nie. To wam si� nie uda - powiedzia� Aldritch
patrz�c, jak szef uruchamia ma�y projektor. - Nie mo�na
eksperymentowa� z �adnymi istotami inteligentnymi, tym
bardziej z humanoidami. Jeste�my pod specjaln� lup�...
�wiat�o przygas�o. Z p�mroku b�ysn�a u�miechni�ta,
dziecinna twarz starego. Pulchne policzki zatrz�s�y si� w
bezg�o�nym �miechu.
- Jasne - szepn�� Mr Helper. - Tylko kto te� ci
powiedzia�, �e istoty �yj�ce na El Divino s�
inteligentne. Oni po prostu maluj�. I tyle. Patrz teraz
uwa�niej, Aldritch.
Na �rodku pomieszczenia zal�ni�o holo. Mr Helper
skierowa� tam pilota i przesun�� je pod okno. �aluzje
opad�y.
- To s� w�a�nie Malarze - powiedzia� szef. - Patrz.
Potem b�dziesz pyta�.
W plamie �wiat�a pojawi�a si� jaka� posta�. W�drowa�a w
kierunku kamery, rosn�c z ka�d� chwil� i kiedy stan�a tu�
przed ni�, Aldritch widzia� ju�, �e tubylcy z El Divino
nie r�ni� si� niczym szczeg�lnym od przeci�tnego
cz�owieka. Malarz by� szczup�ym, wysokim m�czyzn� z
grzyw� jasnych w�os�w opadaj�cych na wysokie czo�o. By�
nagi. Mia� w�t�� klatk� piersiow� i u�miechni�te oczy. Oczy
debila.
- Oto i on - powiedzia� Mr Helper. - Jeden z wielu. Samiec.
- Widz� - powiedzia� Aldritch.
Malarz min�� kamer� nie zaszczycaj�c jej nawet jednym
spojrzeniem. Min�� j� jak aktor wyga. Szed� dalej, przez
pust�, mieni�c� si� przestrze�, pe�n� cieni i migotliwych
punkt�w, pe�n� ciemnej, granatowej trawy i po�udniowego
s�o�ca. Zachowywa� si� nie jak cz�owiek, ale jak zwierz�
przemierzaj�ce swoje terytorium. Aldritch s�ysza� szum
wiatru k�ad�cego wysokie �any trawy, ale nie s�ysza� st�p
depcz�cych ziemi�.
- To jeden z nich na w�asnym terytorium - odezwa�
si� Mr Helper. - Dosy� �ci�le go przestrzegaj�. Nie
powiedzia�em ci jeszcze, �e na ca�ej El Divino �yje
zaledwie pi�tna�cie tysi�cy tych dziwnych istot. W�a�nie na
p�askowy�u, kt�ry widzisz. Je�li jeden z nich przekracza
obszar drugiego, w�a�ciciel zamawia samic�. Ona rozstrzyga.
- Jak? - zapyta� cicho Aldritch. - Nie wygl�daj� na
drapie�nych. I sk�d ta cholerna nazwa. Jacy z nich Malarze?
W g�owie pojawia�o si� coraz wi�cej pyta�. C� oni znowu
wymy�lili? Ledwo co doszed� do siebie po ostatniej
wyprawie na ksi�yc F228. Od tamtego czasu zrozumia�, �e
s� pytania, kt�re na zawsze pozostawa�y bez odpowiedzi.
Czy�by znowu? Dlaczego znowu ja?
- Mia�e� siedzie� cicho, Aldritch - upomnia�
go Mr Helper. - Pytania... Te twoje cholerne pytania,
Guy. Taaak.
Dziecinna maska wykrzywi�a si� w rozpieszczonym grymasie.
- Oni si� zabijaj�. Bezlito�nie. - Mr Helper si�gn��
pod biurko i wyj�� stamt�d paczk� papieros�w. - Kiedy
taki jak ten, na kt�rego w�a�nie patrzymy, w�azi na
teren drugiego samca, zaczyna si� pocz�tek ca�ej zabawy...
Pytasz: jak?
Holo przedstawia�o teraz Obcego, kt�ry siedzia� przed
wielkim, g�adkim g�azem i jego d�onie porusza�y si� szybko i
pewnie, pieszcz�c kamienn� powierzchni�. Obok Malarza, na
udeptanej trawie, le�a�o kilka glinianych naczy�. Istota
co chwila nurza�a w nich palce i nak�ada�a na g�az
rozmazane smugi kolor�w. Powstawa� w�a�nie nowy fresk.
- Tak - powiedzia� Aldritch. - Jest interesuj�ce, jak te�
oni si� zabij�. Arty�ci-mordercy? Sprzeczno��, szefie.
- Nie, pope�niasz tylko kolejny b��d. - Mr Helper
zapali� papierosa i pchn�� paczk� w jego kierunku. -
Zwierz�ta-mordercy. Zabijaj�, bo musz�. Nie tak, jak my.
Widzisz, Aldritch, El Divino mie�ci tak ma�o tych �miesznych
zwierzak�w, bo nie ma na planecie odpowiednich warunk�w
mog�cych pomie�ci� ich wszystkich. Oni potrzebuj� tych
kamieni. Patrz, jak si� mno��. To jest klucz.
Malarz malowa� coraz szybciej. Kamie� l�ni� ostrymi
barwami. Miesza�y si� ze sob� tworz�c wizerunek czego�
ponurego, gro�nego i pi�knego zarazem. Aldritch mia�
wra�enie, �e kamie� zaczerpn�� nagle �ycia i nie jest ju�
tylko szarym g�azem wbitym w granatowe pole, ale przedstawia
co� znacznie pot�niejszego - przedstawia tajemnic�
pracuj�cego artysty. Nie mia� do niej dost�pu.
Kamera cofn�a si�. Zobaczy� drugiego Malarza
pracuj�cego nad w�asnym kamieniem. I jeszcze jednego. Na
przestrzeni mili by�o ich trzech. Trzech nagich, pochylonych
m�czyzn, nurzaj�cych wielkie d�onie w zbiornikach farby.
- Brakuje ci czego�, ch�opcze? - zapyta� Mr Helper.
Aldritch pokr�ci� g�ow�.
- Publiki. Przecie� nie maluj� tych kamieni dla siebie.
M�wi� pan, �e to zwierz�ta. Zwierz�ta nie pracuj� bez sensu.
To nie tak.
Mr Helper skin�� pilotem. Obraz przeskoczy�.
- Racja. Jest i publika.
Dopiero teraz j� dostrzeg�. Siedzia�a zanurzona w
trawie i jej w�osy mia�y ten sam, granatowy kolor. Samica.
Patrzy�a w skupieniu na trzech pracuj�cych samc�w.
Porusza�a powoli wypi�tymi po�ladkami. Czeka�a, a� sko�cz�.
To dla niej tworzyli.
Aldritch u�miechn�� si�. Si�gn�� po paczk� papieros�w i
wy�uska� z niej jednego. Ciekawe, pomy�la� nerwowo.
Je�eli tak bardzo nas przypominaj�, i fizycznie, i
psychicznie, to dlaczego s� tylko zwierz�tami?
Pierwszy z tubylc�w sko�czy� swoje dzie�o. Obraz by�
gotowy. Kamie� mieni� si� w zachodz�cym s�o�cu. By� to
portret. Przedstawia� twarz patrz�c� w zachmurzone niebo, a
nawet dalej, na co�, czego nie widzia� ani Aldritch, ani
nawet sam tw�rca. Co� pot�nego by�o w tej niewiedzy. Malarz
ukry� tu wyzwanie. Bezczelne wyzwanie rzucone wszystkim
bogom i ka�demu z ogl�daj�cych. Jak gdyby zna� to, czego
nigdy nie widzia�. Wiedzia�, na co patrzy ta spokojna,
zamy�lona twarz.
Samica podbieg�a w tamt� stron�. By�a pochylona,
pomaga�a sobie przednimi ko�czynami, a jej rozwiane w�osy
muska�y stercz�ce �d�b�a trawy. Samiec wypr�y� si� w
oczekiwaniu. Aldritch widzia� jego podniecenie.
- Ten sko�czy� pierwszy - powiedzia� Mr Helper.
- Ale czy to dobrze?
Samica obw�chiwa�a teren. Potem podnios�a g�ow� i
spojrza�a na obraz. Mia�a �agodn�, delikatn� twarz i
wielkie, uwa�ne oczy. Jej piersi zako�ysa�y si�
uwodzicielsko. Malarz czeka� cierpliwie w cieniu kamienia.
Tak jak i jego obraz patrzy� w niebo. By� pewien swego.
- Teraz - Mr Helper westchn��. - Patrz uwa�nie.
Samica sko�czy�a ocenia� obraz. Opad�a na r�ce i
podesz�a powoli do artysty. Wypi�a w jego stron� g�adkie
po�ladki. Malarz usiad� na jej tu�owiu. Zacz�li kopulowa�.
Twarz samicy zmienia�a si�. Pochyla�a g�ow�, a� zupe�nie
zanurzy�a j� w granatow� traw� i wtedy obraz zacz�� sp�ywa�.
Farby topi�y si� �ciekaj�c grubymi kroplami. Kiedy na
kamieniu by�a ju� tylko zamazana smuga pe�na r�norakich
kolor�w, samica wrzasn�a przenikliwie. Samiec opad�
znu�ony.
- I co? - zapyta� Aldritch. - Pornole przesta�y mnie
interesowa� jeszcze w wieku szkolnym. Nawet te, ze
zwierz�tkami.
- Patrz dalej.
Malarz podni�s� si� i podszed� do swojego kamienia.
Samica tylko na to czeka�a. Skoczy�a na niego i razem
upadli w traw�. Trysn�a fontanna krwi. Z gard�a Malarza.
- Pierwszy... - powiedzia� Mr Helper. - Pierwszy
okaza� si� nie by� w jej typie. Zagryz�a go.
- Co� jednak z tego mia�. - Aldritch by� zdumiony.
- Mo�e to tak, jak te pieprzone paj�ki - po kopulacji
samica za�atwia samca. Co?
- Nie. Ona idzie ocenia� drugi obraz.
By� podobny. Twarz patrz�ca w niebo. Artysta sta� w
pobli�u i jego g�owa te� by�a uniesiona. Samica zaczyna�a
w�szy�. Jej twarz znowu by�a pi�kna i piersi ko�ysa�y si�
podniecaj�co. Samiec dysza� ci�ko. Ten mia� jasne w�osy i
by� szeroki w barach.
Kiedy tylko zobaczy� wypi�te po�ladki, zaskowycza�
cicho i skoczy� na pochylon� samic�.
- Jezu - mrukn�� Aldritch. - Tego te� za�atwi? O co tu
chodzi?
- Patrz - powt�rzy� Mr Helper.
Samica krzykn�a, a Malarz stan�� pod swoim kamieniem.
Nie by�o ju� na nim twarzy. Sp�ywa� pomieszanymi kolorami.
Po chwili sp�yn�� po nim jeszcze jeden. Czerwony - prosto
z gard�a swojego tw�rcy.
Samica podnios�a si� z trawy ocieraj�c d�o�mi wargi.
Aldritch zd��y� zobaczy� jej karminowe usta i czerwone
z�by. Ona bieg�a ju� dalej, tam, gdzie ko�czy� w�a�nie
swoj� prac� trzeci z Malarzy. Ten mia� krzywe nogi i
ow�osion� klatk� piersiow�. Spod �ysiej�cej czaszki
patrzy�y niebieskie oczy.
- I oto jest ostatni z Malarzy. - Mr Helper zapali�
kolejnego papierosa. - Taki sobie, �ysy i niepozorny
skurwysyn. Takie niby, byle co.
Ale Aldritch widzia�, �e kamie� tamtego jest inny. Nie
by�o na nim twarzy patrz�cej w niebo. Obraz przedstawia�
zamglony krajobraz, wielk� pust� przestrze� pe�n� zbo�a i
cieni w�druj�cych po jego k�osach. W powietrzu miga�y
zarodniki. Kamera podjecha�a bli�ej. Aldritch zobaczy�
inne szczeg�y tego dzie�a. Ma�y pag�rek i cienk� nitk�
rzeczki wrzynaj�c� si� w granatowe �any i p�yn�c� dalej,
tam, gdzie musia�o by� morze albo co� jeszcze wi�kszego,
zape�niaj�cego ca�y horyzont. Na wprost sta� namalowany
kamie�. L�ni� czyst� szaro�ci�. Czeka�. Tak jak i jego
tw�rca.
- Kurwa ma� - zakl��. - Ten facet umie malowa�, szefie.
Nie wiem, czy to zwierz, czy inny bydlak, ale on jest
wielki. Cholerny realista.
- Dobrze, Aldritch - powiedzia� Mr Helper. - Dobrze
to uj��e�. Realista. I to jaki...
Samica te� by�a chyba zachwycona. Raz zbli�a�a si� do
obrazu, raz oddala�a. Przechyla�a g�ow� i jej wspania�e
w�osy ko�ysa�y si� na wietrze. Zachodz�ce s�o�ce b�yska�o w
ich pasmach. Zarodniki wirowa�y tu� nad jej g�ow�. Niczym
aureola. By�y wsz�dzie. Opada�y.
Samiec czeka� uparcie. Jego penis stercza� w g�r�,
mi�nie brzucha dr�a�y. �ysa g�owa patrzy�a b�agalnie.
Aldritch s�ysza� skomlenie.
- I co? - powiedzia�. - Tego te� zagryzie?
Nie zagryz�a. Nie wypi�a swojego zgrabnego po�ladka
ani nie opad�a na cztery �apy. Po prostu odesz�a. Przez
granatowe zbo�e, kr�c�c zalotnie kr�g�ym ty�kiem, jak
dziewczyna nie�wiadomie wabi�ca mijanych m�czyzn, sz�a
ta, kt�ra przed chwil� bezlito�nie zamordowa�a dw�ch
bezradnych samc�w, a� znikn�a zupe�nie w wysokiej trawie.
Zarodniki opad�y. Samiec malarz wrzasn�� rozpaczliwie.
Jego podniecenie uciek�o. Miota� si� przez chwil� po
udeptanym zbo�u, a potem i on pobieg� przed siebie.
S�o�ce schowa�o si� za horyzont.
Mr Helper wy��czy� holo.
- Taki sobie filmik z przepi�knej El Divino -
powiedzia� drapi�c si� po swojej masce. - Reporta� z
codziennego dnia planety, na kt�r� polecisz w przysz�ym
tygodniu.
Aldritch zdusi� papierosa.
- Nic z tego nie rozumiem, szefie. Czemu nie za�atwi�a
tego trzeciego? Czy zawsze musi pan do mnie przemawia�
zagadkami? Naprawd� nie jestem a� taki bystry. Wci�� to panu
powtarzam.
- Jeste�. Chc�, �eby� my�la�. Je�li podam ci ca�o�� jak
na talerzu, ty nawet si� nad tym nie zastanowisz. Zjesz
to i wysrasz. Taki ju� jeste�. Musisz sam za�apa�. Ha,
ha... I my zreszt� nie wiemy wszystkiego.
Dziecinna twarz �mia�a si� beztrosko. O tak. Stary zna�
go najlepiej. Kiedy Aldritch odbiera� z kasy swoje
pieni�dze, kiedy p�aci� nimi za kolacj� swojej kobiety i
kiedy kupowa� nowy dom; wtedy w�a�nie wiedzia�, �e te
pieni�dze, kt�re rozpycha�y mu portfel na wszystkie strony,
dostawa� w�a�nie za to. Mia� my�le�. Tak, jak chcia� tego
Mr Helper. I tylko w ten spos�b.
Podni�s� z biurka holo i raz jeszcze wcisn�� przycisk
odtwarzania. Zafalowa�o granatowe zbo�e. Zarodniki
wirowa�y w powietrzu, a gdzie� wysoko nad nimi p�yn�y g�ste
chmury. El Divino by�a pi�kna.
Aldritch przesun�� d�oni� po swoich kr�tko obci�tych
w�osach. Zasun�� nieco dach lo�y i otrz�sn�� si� ze
wspomnie�.
- Przynie� mi co� do jedzenia - skin�� na androida
stoj�cego dyskretnie w rogu pomieszczenia. - Jak��
sa�atk�.
- Jak�, prosz� pana? - zapyta� natychmiast
android pochylaj�c g�ow�.
- Ju� ty dobrze wiesz jak�, �obuzie - odpowiedzia�.
- Ju� ci� nie ma.
- Tak jest - android uda� si� do wagonu kuchennego.
Rzeczywi�cie. Ten w�saty, chrz�kaj�cy facecik dobrze je
przygotowa�. S� na ka�de skinienie milionerskiego palca.
Rzadka rzecz.
Wyci�gn�� przed siebie d�ugie nogi. W lo�y by�o
przyjemnie, ani za ciep�o, ani za zimno. Zbli�a�a si�
pierwsza noc w tej podr�y. Go�cie z jego wagonu uk�adali
si� do snu, zamykaj�c swoje pomieszczenia i zaciemniaj�c
okna. Zrobi�o si� cicho. Aldritch czu� znu�enie ostatnimi
dniami, ale nie chcia�o mu si� jeszcze spa�. My�li wci��
grasowa�y po jego g�owie. Nagle zapragn�� �wie�ego
powietrza.
Wr�ci� android i bez s�owa poda� mu plastykowy talerz.
- Zapomnia�e� o czym�, z�ociutki - powiedzia� do
niego cz�owiek. - H�?
- Tak jest, prosz� pana - gi�tkie r�ce wyj�y co� z
kelnerskiej torby. - Doprawdy, nie wiem, jak to si� mog�o
sta�.
Aldritch w�o�y� ma�� buteleczk� whisky do wewn�trznej
kieszeni marynarki.
- Bystrzak z ciebie - powiedzia� smakuj�c sa�atki.
- Mo�esz wraca�.
- Mi�o mi by�o pana obs�ugiwa�.
Aldritch patrzy� w jego szerokie plecy, a� ten znikn�� w
k�cie wagonu. Zjad� sa�atk� i wyrzuci� talerzyk do kosza.
- Zobaczymy sobie El Divino noc� - mrukn�� do siebie.
Ka�dy z wagon�w pomy�lany by� tak, �eby kilku
mieszkaj�cych w nim pasa�er�w nie przeszkadza�o sobie
nawzajem. Mia� tu schody prowadz�ce na dach wagonu i
nie musia� wcale wychodzi� ze swojej lo�y, �eby dosta� si�
poza jej teren. Wspi�� si� w g�r�.
Na zewn�trz by�o ju� ciemno. Wed�ug miejscowego
czasu mija�a w�a�nie jedenasta w nocy. Podszed� do
balustrady i opar� si� o por�cz. Wychyli� przez ni� g�ow�
i patrzy�, jak tam, w dole, ko�a mkn� po metalowych szynach.
S�ucha� ich miarowego �oskotu i my�la� o swoim sokole,
kt�rego zostawi� na Ziemi pod opiek� Sandy. Sandy by�a
pi�kn� kobiet� i kocha�a go bardziej ni� sam� siebie.
Sama mia�a znacznie mniej pieni�dzy ni� on.
Si�gn�� do kieszeni i otworzy� buteleczk�. Poci�gn��
g��boki �yk.
Sandy ba�a si� soko�a. Ba�a si� wszystkiego, czego nie
potrafi�a zrozumie�. Moseley lata� i to j� najbardziej
przera�a�o. Kiedy� powiedzia�a mu, �e to niemo�liwe.
Aldritch za�mia� si� ochryple. Zarodniki kr��y�y nad jego
g�ow� i od razu przypomnia� sobie holo Mr Helpera. W
rzeczywisto�ci El Divino by�a jeszcze pi�kniejsza.
W�adze Miasta reklamowa�y j� w ka�dym turystycznym
folderze, ale zyski z turyst�w wci�� by�y kiepskie. El
Divino nie mia�a bogactw naturalnych. Eksportowa�a farby
malarskie - �wietnej podobno jako�ci, wyrabiane z
granatowego zbo�a. I m�k� na s�siedni� El Diablo. To
w�a�nie od tej planety by�a ca�kowicie uzale�niona
gospodarczo. El Diablo, przemys�owy moloch, dominowa� w
systemie Labiossy. Tamtejsze w�adze narzuca�y swoje warunki.
I pewnie przez pieni�dze burmistrz Miasta wpad� na ten
najg�upszy ze swoich pomys��w, pomy�la� poci�gaj�c kolejny
�yk whisky. Tak g�upi, �e dotar� a� na Ziemi� i rozw�cieczy�
samego Mr Helpera.
- Hm - westchn��.
Kto� jeszcze wszed� na dach. Poczu� ci�ki zapach
perfum. Taki sam, jaki czu� w wagonie, kiedy przechodzi�
obok kobiety z najpi�kniejszymi nogami, jakie
kiedykolwiek widzia�. Opi�tymi po�czochami wy�wietlaj�cymi
pastelowe kadry.
Odwr�ci� si� w stron� nadchodz�cej.
- Pan te� nie mo�e spa�?
- Nie. Mog� spa�. Ale nie po to tu przylecia�em.
Kobieta opar�a si� o barierk�. �wiat�o ma�ej latarenki
mign�o w jej zielonych oczach.
- Wi�c podziwia pan krajobrazy, panie...
- Lonelyth. Bruce Lonelyth - Aldritch skin�� g�ow�. -
Whisky?
- Nie, dzi�kuj�. Nie pij� mocnych trunk�w. Nazywam si�
Vonda Weisblott. Przez dwa "t" na ko�cu.
- Prawd� m�wi�c, bardziej interesuj� mnie pani nogi.
Widz�, �e zmieni�a pani po�czochy.
Kobieta za�mia�a si�. Nie wygl�da�a na zmieszan�.
Pewnie ka�dy m�czyzna m�wi jej to samo, pomy�la�
Aldritch. Dlatego i ja te� to powiedzia�em. Nie chc� si�
specjalnie wyr�nia�.
- Jest pan bystrym obserwatorem, panie Lonelyth.
Jej po�czochy b�ysn�y weso�o. Tym razem widzia� na nich
wielkie, mrugaj�ce zalotnie oczy. Oczy kobiet i dziewczyn,
�mieszne i wyzywaj�ce, rozumiej�ce i beztroskie, pe�ne
�ycia i znu�one mi�o�ci�.
Aldritch wiedzia�, �e w�a�cicielka mo�e zmienia�
sekwencje obraz�w. Oczy mruga�y raz szybciej, raz wolniej.
Wprowadza�y w szczeg�lny rodzaj transu.
- I jak si� pani podoba El Divino? - zapyta�
odwracaj�c twarz w drug� stron�.
- Przerasta moje oczekiwania. Cho� musz� panu
powiedzie�, �e na pocz�tku dnia rozdra�ni� mnie nieco
ten w�saty g�upek. Wygl�da mi na fanatyka planety. Przyjdzie
nam si� z nim m�czy� przez najbli�szy tydzie�.
Aldritch westchn��.
- Racja. Kocha to niebo. Gada� o nim jak o swojej �onie.
Musz� jednak przyzna�, �e dobrze wyszkoli� androidy.
- Tak - odpowiedzia�a. - Zgadzam si�. Mo�na
wiedzie�, sk�d pan przylecia�?
- Oczywi�cie, pani Weisblott. Z Ziemi. Jak ju� m�wi�em,
jest tu pi�knie, ale mnie najbardziej interesuje
p�askowy� Malarzy. Ich dzie�a. Tym si� zajmuj� na co dzie�.
- Ach... Zaraz... Chcia� je pan kupi�, jak pami�tam?
- Mo�e jeszcze si� uda. Chocia� w�tpi�. To przecie�
wszystkie skarby, jakie maj� w�adze Miasta. Magnes dla
turyst�w.
Zakr�ci� buteleczk� i z�apa� w palce jeden z zarodnik�w.
Nasionko natychmiast wymkn�o mu si� z d�oni do��czaj�c do
fruwaj�cego stada.
- A pani? Sk�d pani przylecia�a?
- O, nie mam czym si� chwali�. Jestem c�rk� g�rniczego
magnata na El Diablo - pokaza�a palcem w g�r�. - Widzi
pan?
- Co? Pe�no tu tych zarodnik�w...
- Nie - za�mia�a si� kobieta. - Wy�ej... Taki ma�y
z�oty punkcik. To w�a�nie jest El Diablo.
- A tak - uda� przyg�upa wspinaj�c si� na palce i
kr�c�c nerwowo g�ow�. - Jest. Nie wygl�da na diabe�ka...
- Jest gorsza ni� sto diab��w. Sucha, wredna planeta.
Aldritch u�miechn�� si�.
- Pani wie najlepiej, droga Vondo. No, na mnie ju� czas.
- Ja zostan� - powiedzia�a Weisblott, a wszystkie,
cholerne oczy na jej po�czochach zamkn�y si�. - Do
widzenia.
- Do jutra - powiedzia�.
Odnalaz� wej�cie do swojej lo�y i zszed� na d�. Usiad� w
fotelu. Znowu wyj�� buteleczk� i postawi� j� na stole.
- Pierwszy b��d, panno Weisblott - mrukn��. -
Niestety, nie pokaza�a pani w�a�ciwej planety. To nie by�o
El Diablo.
Ale sk�d te� mo�esz o tym wiedzie�, moja pi�kna.
Pochodzisz przecie� z Francji i wcale nie mieszkasz na tej
pustynnej diablicy.
- �mieszne, �e i ona przysz�a na taras...
Vond� Weisblott wskaza� mu palcem Mr Helper. Niecz�sto
pokazywa� kogo� palcem, chyba �e by� szczeg�lnie w�ciek�y.
Na przyk�ad wtedy, kiedy kto� z "WARS & GUNS" opuszcza�
szyki firmy i szuka� nowej roboty. Na przyk�ad przechodzi�
do powstaj�cej w�a�nie konkurencji.
Na odleg�ej planecie pe�nej wiruj�cych w powietrzu
zarodnik�w.
Poci�g p�dzi� przed siebie. Ko�a �omota�y miarowo.
Gdzie� tam, gdzie w�a�nie mia�o wzej�� s�o�ce, czeka� na
nich p�askowy�. Bliski i odleg�y zarazem.
Galloon patrzy� w przedni� szyb� lokomotywy i
widzia� w niej t�ust� twarz Maszynisty. Jego ma�e oczka z
godziny na godzin� stawa�y si� coraz to bardziej czujne. Po
�ysej czaszce sp�ywa�y krople potu.
- S�uchaj, Freddie - powiedzia� Maszynista.
- Co?
- Czy zauwa�y�e� mo�e co� szczeg�lnego w tych
wszystkich, zasranych pasa�erach? Wiesz, co� takiego, czego
nie by�o w nich wcze�niej.
Galloon uda�, �e si� zastanawia. On nie by� od
g��wkowania. P�acili mu za obs�ug�. Czasem specjalnie
udawa� przyg�upa.
- Prawd� m�wi�c: tak, panie Maszynisto. Niekt�rzy s� za
bardzo ciekawi, a inni za bardzo znudzeni. Mam wra�enie,
�e wszyscy czekaj� na spotkanie z Malarzami. Nie wiem
dok�adnie, jak to sprecyzowa�, ale ta wycieczka jest jaka�
inna, jaka�... - zabrak�o mu s��w i zamilk� zak�opotany.
Maszynista skin�� tylko g�ow�. Po chwili poprawi� w
fotelu swoje wielkie, grube cielsko i powiedzia�:
- Je�eli cokolwiek ci� zaniepokoi, Freddie. Cokolwiek,
do cholery, rozumiesz?
- Tak.
- Wtedy, wtedy masz zamkn�� oczy i trzyma� mord� w
kube�. Nawet ja nie chc� o tym wiedzie�. Jasne? Jasne? S� tu
mocniejsi ode mnie. Jasne?
Kiedy Maszynista by� szczeg�lnie zdenerwowany, mia� w
zwyczaju powtarza� te same wyrazy. Galloon u�miechn�� si� w
duchu i odchrz�kn��:
- Tak jest, panie Maszynisto - przeczucie go nie
zawiod�o. Co� rzeczywi�cie si� szykowa�o. - Ja robi�
swoje i nic mnie wi�cej nie obchodzi.
- Dobra - burkn�� Maszynista. - Mo�esz wraca�.
Szykuje si� ci�ki dzie�.
Galloon wyszed� cicho z lokomotywy. Mia� takie
specjalne przej�cie mijaj�ce wszystkie lo�e, tak, �eby
nie budzi� �pi�cych pasa�er�w. Szed� powoli i wbrew
postanowieniu rozmy�la� o tym, co powiedzia� mu wcze�niej
ten Ziemianin, Bruce Lonelyth. Ten facet w eleganckim,
staromodnym garniturze.
O co mog�o mu chodzi�? Sk�d wiedzia�, czym si�
zajmuj�? Pyta� mnie, czy jestem got�w pom�c Malarzom, nawet
kosztem czyjego� �ycia. A potem wyci�gn�� ma��
piersi�wk� i wskaza� mi palcem t� ekstrawaganck� babk�.
Pann� Weisblott. Tylko j� wskaza�. Po co?
Potar� w�sy i przystan��. Je�li ten Lonelyth od razu
zada� mi takie pytanie, to �wietnie zdaje sobie spraw�, �e
tak w�a�nie bym zrobi�. Musi wiedzie�, �e nie ma dla mnie
nic bardziej pi�knego ni� ich obrazy. Musia� odkry� to, o
czym nie wiedzia� nawet Maszynista.
Chrz�kn�� wchodz�c do swojej kabiny. Nie zapali�
�wiat�a, tylko zbli�y� si� do okna i wyjrza� na zewn�trz.
Tam, gdzie brzask rozp�ywa� si� powoli w niewidocznych
jeszcze chmurach. Pola czeka�y na s�o�ce. �wiat�o
prowadzi�o zarodniki na p�askowy�. Tam spada�y. Jak kolorowy
deszcz, i po cz�ci by�a to prawda, bo ich sp�cznia�e sko
rupki p�ka�y uwalniaj�c glebie strumyki wody. Galloon zna�
wiele tajemnic El Divino.
- Teraz s�uchaj, przyjacielu - odezwa� si� nagle czyj� g�os.
Lonelyth siedzia� w jego fotelu. Kiedy Galloon zapali�
�wiat�o, Ziemianin zmru�y� tylko swoje czarne oczy i
powiedzia�:
- Zga� to, Freddie. Je�li b�dziesz mnie s�ucha� uwa�nie,
Malarze zostan� na tej planecie. Je�li nie, nigdy ju� ich
nie zobaczysz.
W pierwszej chwili chcia� go st�d wyrzuci�. By�
w�ciek�y. Jakim prawem ten facet tak go prze�laduje? O co mu
chodzi?
Chrz�kn�� nerwowo.
- Niech pan m�wi - powiedzia� zduszonym g�osem. -
Tylko szybko, bo mam straszn� ochot� pana st�d wyrzuci�.
Lonelyth za�mia� si�. Wygl�da� na szczerze rozbawionego.
- Drogi Freddie. Nie mnie masz st�d wyrzuca�. Jutro,
kiedy....
Ko�a poci�gu �oskota�y miarowo.
Ale Galloonowi wydawa�o si�, �e z ka�d� chwil� kr�c�
si� coraz szybciej. Prawie tak szybko jak my�li w jego
g�owie.
Mr Helper zatrzyma� palce na w�le krawata. Bawi� si�
nim przez chwil�, a potem powiedzia�:
- Poznajesz j�?
- Tak. Ju� kiedy� mi j� pan pokazywa�. Podobno jest bardzo
zdolna.
Mr Helper zakaszla� w�ciekle.
- O tak. Tego nie mo�na jej odm�wi�. Pracowa�a bardzo
dobrze. I szybko si� uczy�a. Dwa lata temu powiedzia�em ci,
�e wi��� z ni� du�e nadzieje, Guy.
Aldritch uwa�niej przyjrza� si� hologramowi kobiety.
- �adna. I co te� takiego zrobi�a, �e pokazuje mi j� pan
palcem?
Mr Helper wsta� z fotela. Jego szerokie plecy
przes�oni�y na moment obraz. Chwil� sta� w miejscu, a
potem zacz�� chodzi� po gabinecie.
- Kiedy wysy�a�em j� na El Divino, mia�a za zadanie
dobrze pozna� tych ca�ych Malarzy i oceni� ich
przydatno�� w roli dawc�w. Z czasem zauwa�y�em, �e
wyj�tkowo chce sprowadzi� kilku na Ziemi�. Podkre�la�a
przy tym ich zalety - sprawno�� mi�ni i rozdzielczo��
ga�ek ocznych. - Mr Helper wzruszy� ramionami.
Aldritch zawsze podziwia� go za t� pewno�� i g��bok�
wiar� w s�uszno�� w�asnych s��w. - I zosta�a szefem
tamtejszego "WARS & GUNS". Tak to si� zacz�o.
- Tak - przytakn��. - Vonda Weisblott polecia�a
na plac�wk�. - I co?
- Nie - pokr�ci� g�ow� Mr Helper. - Wystarczy� jej
rok na obmy�lenie w�asnej firmy. Dogada�a si� z burmistrzem
Miasta, a facet przysta� na jej propozycje. Podobno zreszt�
to od niego wyszed� szkic pomys�u.
- Jakiego pomys�u?
- Dobrego. Widzisz, oni wiedzieli o tych Malarzach
znacznie wi�cej ni� ujawnili to Ziemi. Co� tu jednak do nas
skapa�o i po��czy�em sobie pewne wypadki. Jej raporty
zawsze by�y perfekcyjne. Pisa�a, �e kilka budynk�w znikn�o
z powierzchni Miasta. Pisa�a, �e musieli poprawia� tory tej
�miesznej kolei. Pisa�a o uaktywnieniu si� jednego z
wulkan�w. Ale nie za wiele pisa�a o samych przyczynach.
Aldritch czu�, �e stary zmierza ju� we w�a�ciwym kierunku.
Rzeczywi�cie, Mr Helper raz jeszcze w��czy� holo z
obrazem p�askowy�u El Divino.
- Zobacz, Guy. To jest rzeczka. P�ynie przez te zbo�a,
omija kamienie i wpada do morza. Patrz uwa�nie.
Widzia� w�a�nie to, o czym m�wi� szef. Niebiesk�
wst�g� rw�cej wody i fale odleg�ego morza. Wst�ga rzeki,
morze... Ju� gdzie� to widzia�em, pomy�la� pocieraj�c
podbr�dek. T� pokr�con� rzeczk�...
- A teraz raz jeszcze wr��my do tego trzeciego
Malarza. Popatrz, co namalowa�.
Kamera wychwyci�a jego kamie�.
Jasne, pomy�la�. To ten sam obraz. To w�a�nie namalowa�.
- Poznaj� - przytakn��. - M�wi�em, zdaje si�, �e
jest cholernie dobrym realist�. Niewiarygodnie sprawnym.
Mr Helper znowu pokr�ci� co� przy pilocie.
- To nie jest tak, Aldritch - mrukn��. - On
namalowa� to wcze�niej. Nic nie kopiowa�. Patrz.
Teraz pod oknem zal�ni�o samo morze. Rzeczka p�yn�a
gdzie� dalej. Nurt wody nie by� taki szybki. Kamie� sta� w
innym miejscu.
- To jest to miejsce przed powstaniem obrazu. Niby
podobne, co?
- Nie bardzo.
- Ale to jest to miejsce. Malarz nie odda� wi�c go
takim, jakim widzia�, ale nieco zmieni�. Tu poprawi�
rzeczk�, tam przesun�� kamie� i tak dalej. Prawdziwy
problem polega na tym, �e to, co narysowa� ten skurwiel z
zapadni�t� klatk� piersiow�, jest teraz jak najbardziej
naturalne. Po prostu zmieni� fragment El Divino. Dok�adnie
dwadzie�cia kilometr�w od kamienia, na kt�rym malowa�.
Aldritch prze�kn�� �lin�. Kropla potu sp�yn�a po jego
czole i ugrz�z�a gdzie� pod powiek�. Potar� szczypi�ce
miejsce.
- Chce pan powiedzie�, �e on narysowa�
rzeczywisto��? Stworzy� j�?
- Poprawi� po swojemu - Mr Helper znowu usiad� w
fotelu. Dziecinna maska u�miecha�a si� szeroko. - Rzeka
nawadnia teraz inn� cz�� ziemi. Trafi� akurat w te
partie, kt�rym grozi�a susza. Wyregulowa� to. Od razu te�
ci powiem, �e inny z nich zmieni� ca�� g�r�. B�g jeden
wie, po co zreszt�, a jeszcze inny przesun�� o trzy
kilometry morze. Namalowa� to na kamieniu i cyk. A
przysi�gam, �e wszyscy razem maj� mniej neuron�w ni� jeden
ziemski przyg�up. Nie robi� tego �wiadomie. Raczej
instynktownie.
Aldritch z�apa� nast�pn� kropl� potu. Tu� nad powiek�.
Nawet nie pr�bowa� sobie wyobra�a�, jak� broni� mog�y by�
te istoty. By� za to pewien, �e panna Weisblott wyobrazi�a
sobie to a� nazbyt dok�adnie.
- Jak oni to robi�? - zapyta�. - I czym s� te kamienie?
- W istocie nie s� kamieniami. Og�lnie - przypominaj�
ro�liny. D�ugowieczne drzewa. ��cz� si� korzeniami, te
ich korzenie ci�gn� si� zreszt� przez ca�y p�askowy�. Ale to
nie od nich zale�� zmiany. Wiesz, sk�d to wiemy?
- Sk�d?
- Pod miastem nie ma korzeni. A jestem pewien, �e
Weisblott przytarga�a tam jednego z Malarzy i zmusi�a go
do narysowania innej wersji pewnego wie�owca. I zrobi� to.
Pr�bowa�a zreszt� kilkakrotnie. Ostatnim razem z siedzib�
naszej "WARS & GUNS". Zgin�o dok�adnie czterystu
pracownik�w. Czyli wszyscy.
- Nie chce mi pan chyba powiedzie�, �e wystarczy
podsun�� takiemu kartk� papieru, a on ju� machnie na niej
jeziorko z jeleniem.
Mr Helper zacisn�� pe�ne wargi.
- Nie. Nie rysuj� �ywych istot. I nie rysuj� na papierze.
Ona wyci�a jeden z tych kamieni i zasadzi�a go na terenie
Miasta. I tu jest to najgorsze, Aldritch. Kamie� przyj��
si�, a Malarz zacz�� na nim rysowa�. Wiesz, co to oznacza.
Wiedzia�. Gdyby jakim� cudem uda�o si� jej
przetransportowa� kilka takich par na Ziemi�, za�atwi�aby
ka�dy obiekt. Wiedzia�a, jak nam�wi� Malarza. To musia�o by�
tajemnic� panny Weisblott. Tego nie odkry� Mr Helper.
Wiedzia� ju�, po co poleci na El Divino.
- Jeszcze jedno pytanie, szefie.
- Musi by� trafione.
- Jak to si� sta�o, �e Miasto na El Divino wci��
istnieje? Dlaczego go nie zniszczyli?
Mr Helper znowu si� u�miechn��.
- Ca�a ta sprawa zawsze rozgrywa�a si� na p�askowy�u.
Tam s� kamienie, tam s� Malarze i tam te� jest zbo�e.
Wydaje si�, �e nic wi�cej ich nie interesowa�o. Reszta
planety przypomina morze albo wyspy pe�ne �wiru. A oni, ci
Malarze, wyj�tkowo �le si� mno��. To jest takie status
quo. Raj w zamian za stabilno��. Miasto powsta�o obok ich
teren�w. Mylisz si� te�, my�l�c o nich jak o nas. Nie
dzia�aj� m�ciwie. Wszystko wskazuje na to, �e przerabiaj�
p�askowy� celem zapewnienia ro�linom �ycia. Raz ledwie
zniszczyli nieco tor�w. Przypadkowo zreszt�. Ci tubylcy
pe�ni� rol� regulator�w. Podobnie jak i ro�liny, kt�re
systematycznie pokrywaj� warstwami farby.
- Tak - powiedzia� odwracaj�c g�ow� w stron� okna.
Deszcz przesta� ju� pada�. By�o parno. Noc po�kn�a
kolejny dzie� i Aldritch zacz�� si� zastanawia�, ile jeszcze
takich dni mu zosta�o. W ilu jeszcze �wiatach przyjdzie
mu zabija�, zmienia� i wprowadza� regu�y ludzi? Nie
chcia�, �eby te parne dni wyssa�y go z tego, co wci��
czai�o si� pod pobru�d�on� twarz� i niskm, ochryp�ym
g�osem. Nie chcia� zastanawia� si� nad �wiatem, o kt�rym
m�wi� mu Mr Helper, bo �wiat ten nie by� �wiatem
przeznaczonym cz�owiekowi. I nie by�o w nim miejsca na
ludzkie pomys�y.
- Szefie - powiedzia� zapalaj�c kolejnego papierosa.
- Czego pan w�a�ciwie oczekuje? G�owy Weisblott? Czy g�owy
gubernatora Miasta? A mo�e oczekuje pan, �e za�atwi� panu
najlepsz� bro�, jaka mog�a w og�le powsta�? Istoty
zmieniaj�ce rzeczywisto�� tak, jak im pan ka�e? Bogowie na
pa�ski rozkaz?
Mr Helper wyci�gn�� d�o� z pilotem. Na �rodku
pomieszczenia ponownie wyros�o holo Vondy Weisblott.
Kobieta rusza�a d�ugimi nogami, a jej usta co� m�wi�y.
Przesz�a przez ca�e pomieszczenie i wysz�a na balkon.
- Widzisz, Aldritch, i ja potrafi� zmienia�
rzeczywisto��. I ty te� mo�esz to zrobi�. Wystarczy, �e
co� zaplanujesz. Na przyk�ad pod�o�ysz bomb� pod ten
budynek, a ju� jutro ludziom trudno b�dzie pozna�
skrzy�owanie Main Street z Georgia Avenue. Oni robi�
to samo. Znacznie prostsz� drog�, ale kto wie, czy i
nasze metody nie s� jak najbardziej naturalne. Mo�e tego
od nas oczekuje staruszka Ziemia? Tak musisz my�le�.
Dziecinna maska pochyli�a si� i cie� przemkn�� przez
wypuk�e policzki.
- Kiedy patrzysz prosto w s�o�ce - powiedzia� po
chwili Mr Helper - widzisz tylko jasn� plam� �wiat�a.
Kiedy za�o�ysz czarne okulary, widzisz ju�, �e s�o�ce jest
okr�g�e. Co wi�c jest prawd�? Co zapami�tasz, je�li kto�
wybije ci oczy? T� plam�? Budynek na Main Street czy
zgliszcza po wybuchu bomby?
- Zapami�tam tego, kt�ry wybi� mi oczy - powiedzia�
Aldritch.
Mr Helper za�mia� si� i zacz�� stuka� pilotem w biurko.
- Lecisz tam po to, �eby dowiedzie� si�, w jaki spos�b
ona przekazuje im, co trzeba zmieni�. To jest rzecz, kt�ra
mnie interesuje.
R�ka ruszaj�ca pilotem znieruchomia�a, ale stukot
pozosta�.
Tu-tu. Tu-tu. Tu-tu. Wtutu. Tu-tu.
Poci�g mkn�� przed siebie. Lokomotywa wyrzuca�a z
komina k��by pary posapuj�c miarowo i Aldritch
ws�uchiwa� si� w jej oddech, a wiatr szarpa� jego ciemne
w�osy.
Na dachu poci�gu zebra�o si� ju� kilka os�b. Wszyscy
byli nieco zm�czeni podr�, ale tego ranka pasa�erowie
znowu si� o�ywili. Poci�g wjecha� w�a�nie na p�askowy�
zamieszkany przez Malarzy.
- Dalej planuje pan kupi� te kamienie?
Odwr�ci� si�.
- Jakie kamienie? - patrzy� prosto w oczy panny
Weisblott. - Te, na kt�rych oni maluj�?
- W�a�nie. - Opar�a si� o barierk� i podci�gn�a w
g�r� prawe kolano. Stopa dotkn�a por�czy.
- Sprawy si� skomplikowa�y. - Uda� lekko zmartwionego.
Musia� jej pokaza�, �e tak naprawd� na niczym mu nie
zale�y. - Ten facecik z w�sami, Galloon, powiedzia�
mi, �e to nie s� wcale kamienie. Podobno bardzo g��boko
tkwi� w tutejszej glebie. Wie pani, takie dziwne ro�liny...
Weisblott pokr�ci�a g�ow� i pozwoli�a opa�� w�osom
na swoj� twarz. Kilka kosmyk�w musn�o podbr�dek Aldritcha.
- Widz�, �e nie traci pan czasu, panie Lonelyth. Mo�e
mog�abym panu jako� pom�c. M�j ojciec ma tu pewne wp�ywy.
Tw�j ojciec nie �yje od o�miu lat, a ty sama prawie
wcale go nie zna�a�, pomy�la� leniwie Aldritch. I pewnie
nie chcia�aby� wiedzie�, �e zgin�� jako Najemnik na jednej z
planet systemu Fiob.
By�a ostro�na. Bardzo ostro�na. Wiedzia�a, �e Mr Helper
w�cibi tu swoje okr�g�e oko po tym, co si� sta�o z
budynkiem "WARS & GUNS". I dlatego pozorowa�a swobodn�
wycieczk� oficjalnym poci�giem Miasta. Stara�a si�
odwr�ci� uwag� od Malarzy. Ten Maszynista. On na pewno wie
znacznie wi�cej. I pewnie jeszcze kilku innych.
- Dlaczego nic pan nie m�wi?
- To przez to niebo - wskaza� palcem pastelowe chmury.
S�o�ce raz po raz wychyla�o si� zza chmur i zarodniki
mieni�y si� w jego promieniach. Ko�a wagon�w stuka�y
miarowo. Wiatr znowu rzuci� w�osami Weisblott, tym razem
prosto w jego twarz. Kto� za�mia� si� po drugiej stronie
tarasu. Coraz wi�cej ludzi opuszcza�o wn�trza przedzia��w.
Robi�o si� t�oczno.
- Je�li za�atwi mi pani chocia� jeden kamie�, b�d�
potrafi� si� odwdzi�czy� - powiedzia� patrz�c, jak spina
w�osy z�ot� klamerk�. W�a�nie tak� mia�a na holo Mr
Helpera.
- Nie obiecuj� - za�mia�a si�. - Ale spr�buj�.
U�miechn�� si�. Kto wie. Mo�e i uwierzy�bym w ten
ciep�y g�os. Potrafi k�ama�.
- Tak - powt�rzy� obserwuj�c zbli�aj�cego si� do nich
Galloona. Przewodnik pokas�ywa�, raz po raz ocieraj�c
obwis�ego w�sa - Odwdzi�cz� si�.
Galloon stan�� przed kobiet�. Omiot�a go uwa�nym
spojrzeniem. Musia�a wiedzie�, �e ten �mieszny w�sacz wie
o Malarzach wystarczaj�co wiele, �eby po�wi�ci� mu chwil�
uwagi.
- Pani Weisblott - zakaszla� Galloon. - S� jakie�
problemy z drzwiami pani lo�y. Kto� chyba przypadkiem
stara� si� j� otworzy�, zamek sygnalizowa� mi automatyczn�
blokad�.
- Co? - jej cia�o spr�y�o si� w jednej sekundzie. Obcas
buta trzasn�� w pod�og� niczym spadaj�cy bicz. - Kto�
wchodzi� do mojej lo�y?!
- Prosz� ciszej. Ju� m�wi�em pani, �e to pomy�ka. Komu�
musia�y pomyli� si� drzwi. To si� zdarza. - Galloon
rozkaszla� si� na dobre. Prosz� zej�� ze mn� na d�.
Odblokuj� je tylko w pani obecno�ci.
Aldritch wykrzywi� usta os�aniaj�c twarz przed s�o�cem.
Patrzy�, jak tamci schodz� w d� i kobieta nic ju� nie
m�wi�a, ale nawet st�d widzia� napr�one mi�nie jej �ydek.
Po raz pierwszy by�y nagie. Nie w�o�y�a swoich pon�tnych
po�czoch.
Galloon dobrze si� spisa�. Zrobi� to, co mu
powiedzia�em. Je�li kto� w�amywa� si� do jej lo�y, to na
pewno