Thomas Craig - Niedzwiedzie lzy
Szczegóły |
Tytuł |
Thomas Craig - Niedzwiedzie lzy |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Thomas Craig - Niedzwiedzie lzy PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Thomas Craig - Niedzwiedzie lzy PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Thomas Craig - Niedzwiedzie lzy - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Strona 1
Strona 2
CRAIG THOMAS
Niedźwiedzie
łzy
Przełożyli Danuta
Koweszko Jarosław
Roztocki
Wydawnictwo AMBER sp. z o.o.
Instytut Prasy i Wydawnictw NOVUM
Warszawa 1992
Strona 3
Tytuł oryginału
The Bear's Tears
Projekt okładki
Adam Olchowik
Ilustracja na okładce
Kevin Tweddell
Used by arrangement with Artists Partners Ltd., UK
Redaktor techniczny
Małgorzata Kraucka
Korekta
Maria Filipkowska
Stefania Przeździecka
© 1985 Craig Thomas & Associates
© For the Polish edition by Wydawnictwo AMBER sp, z o, o. 1992
Published in cooperation with Instytut Prasy i Wydawnictw NOVUM
ISBN 83-85299-27-0
Warszawa 1992. Wydanie pierwsze
Ark, wyd. 37, ark, druk. 33
Skład i łamanie: IPiW NOVUM
Druk: BZGraf.
Strona 4
Alboż nie widziałeś,
Że czas na grzbiecie swoim torbę nosi,
W którą jałmużny wkłada zapomniane,
Czas, ten olbrzymi potwór niewdzięczności,
Te szczątki to są przeszłe dobre czyny,
Pożarte w samej chwili urodzenia
I zapomniane, ledwo dokonane...
Szekspir, Troilus i Kressyda
(przekład Józefa Paszkowskiego)
PODZIĘKOWANIA
Oprócz tradycyjnych podziękowań dla mojej żony za jej wkład w wydanie tej
książki, jak do tej pory, mojej najdłuższej powieści, chciałbym szczególnie podzięko-
wać Peterowi Matthewsowi za jego nieocenioną pomoc w kradzieży informacji z cen-
tralnego komputera KGB, które wykorzystałem w trzeciej części książki. Wszystkie
błędy, niedokładności lub zapożyczenia metod i terminologii obciążają mnie, a nie
jego.
Strona 5
Dziesiąta tak jak pierwsza,
jest dla Jill
w dowód miłości
Strona 6
PRELUDIUM
Oddałem Wenecji pewne przysługi,
Są one wiadome;
Nie mówmy o tym.
Szekspir, Otello
(przekład Józefa Paszkowskiego)
Strona 7
Szybko...
Pamiętaj, co ci mówili, najpierw pierwsza strona okładki teczki sprawy. Wykorzy-
stać okazję i pozbyć się obaw...
Trzask aparatu fotograficznego. Pamiętaj o tym. Musisz się spieszyć i denerwo-
wać... Wszystko musi być troszkę nieostre, szczególnie na początku.
Spostrzegł przez soczewkę rozbłysk lampy elektronicznej odbity od papieru, mały
promyk słońca, ale znacznie bielszy niż światło słoneczne. „Łza” - oznajmiał cyrylicą
napis na teczce. Inne słowa i numer archiwalny oznaczały kategorię ważności i fakt, że
przeznaczono ją do natychmiastowego spalenia. Jej zawartość została przekazana i
zmagazynowana w głównym komputerze służb bezpieczeństwa w moskiewskiej Cen-
trali.
„Łza” to historia człowieka. Szczególna historia. Otworzył teczkę i spojrzał na
pierwszą z zawartych w niej stron. Wykaz dokumentów. Sfotografuj to, mówili mu.
Bez względu na pośpiech lub odczuwany strach powinieneś uzyskać przynajmniej tyle
jako dowód wiarygodności. Pierwsza data pochodziła z 1946 roku, ostatnia nie była
wcześniejsza niż sprzed miesiąca. Ale wciąż nie była to sprawa zamknięta.
Aparat fotograficzny wydaje trzask, przypomniał sobie. Stało się to już zbyt me-
chaniczne, zbyt profesjonalne i niespieszne. Strony od pierwszej do piątej bez żadnej
przerwy, bez drgnienia. Być może doświadczenie czyni człowieka doskonałym. Ile
razy to robił?,.. Upewnij się, że szare metalowe zszywki będą widoczne w narożnikach
kilku zdjęć.
Autentyczność. Przewracane kartki...
Prześlizgnął się pobieżnie wzrokiem po stosunkowo starych stronicach, wyrwanych
z notesów kartkach, listach, arkuszach iskrówek, rozkładając je niczym karty do gry na
polerowanej okładce i na zakurzonej podłodze zimnej piwnicy archiwum.
Nie ma sensu kusić ryzyka, wywoływać strachu; teraz dygotał z zimna.
Przeżyj to - będą cię pytali o te chwile, znowu i znowu... będą pytali, próbując zwe-
ryfikować. Udowodnić...
Lęk - kroki? Próbował sobie wyobrazić wrogi stukot butów po betonie, dobiegający
z korytarza za drzwiami.
Błyskawiczne przerzucanie stron. Błysk, błysk, błysk - białe światło jaskrawo odbi-
ja się na przewracanych spiesznie kartkach. Jego kolano znajdzie się na
3
Strona 8
krawędzi jednego ze zdjęć - pogratulował sobie tego prostego, swoistego, delikatnego
śladu autentyczności. Część z serii przesłuchań z 1946 roku. Później przerzucał szybko
kartki, były coraz bardziej kompromitujące, rozrzucał je niedbale na podłodze pomię-
dzy stojakami o półkach wykonanych ze srebrzystego metalu... Skończył się rok 1946,
przyszła kolej na ostatnie dwa lata...
Trzask aparatu - ale niezbyt głośny...
Pamiętaj, co czujesz w każdym momencie, odczucia i doświadczenia związane z
niektórymi z kartek...
Co to było? Spotkanie w Helsinkach w ubiegłym roku. Kroki po betonie na ze-
wnątrz, zatrzymują się?... Sam się przestraszył w tych ciemnościach, oczy miał nadal
oślepione ostatnim błyskiem. Znowu błysk, błysk...
Ostatnia strona. Nie, nie ostatnia ani też nie przedostatnia, nawet nie żadna z po-
przednich...
Wreszcie skończył. Drżał z zimna w ciemności. W ugiętych nogach od kostek aż do
kolan odczuwał bolesny skurcz. Słyszał swój własny oddech. W rzeczywistości prze-
żywałby to dokładnie tak samo - wszystkie emocje. Westchnął głośno.
- Dobra robota - dobiegł go głos z ciemności.
Na dźwięk tych słów aż podskoczył. Zachowywałem się więc przekonywająco,
powiedział sobie.
- Myślę, że masz teraz ochotę na kielicha?
Ostatnie białe kartki w teczce „Łza” stawały się coraz bardziej niewyraźne, nabiera-
jąc śnieżnego blasku. Przypominał go sobie ze swojej nocnej wizji. Tak, teraz jest
skazany, pomyślał. Twój los jest w tych kartkach, wraz z nim.
On, figurant sprawy „Łza”.
- Tak - odpowiedział, oczyszczając gardło z odbijającego się echem mroku. -
Mam ochotę na kielicha.
Patrick Hyde patrzył na Kennetha Aubreya, kiedy ten i Rosjanin opuszczali prom w
tłumie letników z zamiarem dotarcia do bram zoo. Hyde'owi nie podobało się, że Au-
brey nie miał przy sobie mikronadajnika. Tego typu urządzenia wywoływały zdener-
wowanie Rosjanina. Hyde czuł się odcięty od przełożonych, skrępowany zadaniem
polegającym na ochronie Aubreya.
Poczekał, aż prom opustoszeje. Wyglądało na to, że nie było żadnej sprzeczności
pomiędzy zapewnieniem zastępcy przewodniczącego Kapustina, iż będzie sam, a wy-
nikami własnych obserwacji Hyde'a. Jeżeli byli tu agenci ochrony KGB, to nie rzucali
się w oczy. Hyde wolno przeszedł pomostem wzdłuż molo w kierunku sosen, które
4
Strona 9
osłaniały zoo na wyspie Korkeasaari. Za nim, poza wzburzoną, migotliwą bryzą, leżały
niewinne, białoróżowe w letnim popołudniu Helsinki.
Hyde był nadal zirytowany tym, że Aubrey zakazał mu wcześniej przeszukania Ka-
pustina, by ustalić, czy nie ma przy sobie broni lub mikrofonu. Twarz Aubreya, gdy
tylko odwinął przewód z talii i odpiął mikrofon od koszuli, przybrała wyraz zadowole-
nia.
Hyde nie ufał Kapustinowi, mimo odbywanych niemal od dwóch lat spotkań.
Nic nowego. Długa, bezowocna współpraca. Słowami, a nie czynami, Kapustin
dowodził, że chce uciec na Zachód. Sam zastępca przewodniczącego KGB, inspektor
generalny i zastępca Głównego Zarządu Operacji i Personelu. Olśniewająca perspek-
tywa, która oślepiła Aubreya.
Przed nim, w odległości pięćdziesięciu jardów od tłumu w letnich koszulach i kolo-
rowych sukienkach, Aubrey i Kapustin maszerowali w stronę krętej ścieżki w pobliżu
wejścia do zoo. W oddali zaryczał lew. Dzieciaki wstrzymały oddech, znieruchomiały
w oczekiwaniu. Nic niebezpiecznego nie działo się za ciężkimi, wonnymi sosnami, a
mimo to Hyde nie mógł się odprężyć. Tak, nie istniało żadne niebezpieczeństwo, nic
oprócz uporczywego, powracającego wciąż uczucia zagrożenia. Wszystko było nie-
prawidłowe w tej sprawie - ale właściwie co? Przecież to już dziesiąte albo nawet pięt-
naste spotkanie Aubreya z Kapustinem. Kapustinem - oporną dziewicą. Kapustinem
wahającym się, odmawiającym podjęcia decyzji, martwiącym się o pieniądze, nową
tożsamość i miejsce zamieszkania. Wodzącym za nos Aubreya.
Czerwono-żółta piłka potoczyła się ścieżką do stóp Hyde'a. Gonił ją mały chłop-
czyk w szortach, piegowaty jasny blondynek. Później zawrócił do rodziców biesiadują-
cych wśród drzew na drewnianej ławce, oświetlonej promieniami słońca. Ich śmiech
wirował w powietrzu niczym małe muszki, podobne do pyłków.
Stanął w kolejce za Kapustinem i Aubreyem, później kiedy weszli w wąskie ścieżki
pomiędzy wybiegami dla kozic, trzymał się dwadzieścia jardów z tyłu. Lama obser-
wowała Hyde'a przenikliwym spojrzeniem służącego, bizon skubał trawę przy wyso-
kim ogrodzeniu z siatki.
Błąd, przypomniał sobie Hyde. Był z siebie niezadowolony. Miał dość działania ja-
ko ochrona osobista Aubreya podczas okresowych wyjazdów do europejskich stolic.
Spotkania organizowano tak, aby zbiegały się z wyjazdami inspekcyjnymi Kapustina.
Do radzieckich ambasad w Europie Zachodniej: Berlinie, Wiedniu, Bonn, Sztok-
holmie, Madrycie, Londynie i Helsinkach. Za każdym razem Kapustin przekazywał
plotki z wyższych sfer, z Politbiura, rejestrujące zmiany we władzach i opiniach.
5
Strona 10
Tłumaczył się, dlaczego nie przechodzi na drugą stronę, żądał podwojenia wyna-
grodzenia lub wzmocnienia środków bezpieczeństwa, a nawet większej liczby po-
chlebstw pod swoim adresem.
Kapustin i Aubrey zatrzymali się przed klatką z małpami.
Mieli przed sobą drobne, rozzłoszczone, okolone sierścią twarze; małe ręce wycią-
gały się do nich przez kraty. Ostre wrzaski małp wyrażały żądania i zniewagi. Aubrey
miał poważną minę, Kapustin, wyższy i tęższy, zdawał się pochylać nad nim jak dyrek-
tor szkoły nad uczniem, z którego próbuje wydusić odpowiedź. Wyraz twarzy Aubreya
był odbiciem grymasu pomarszczonej mordki kapucynki, która spoglądała na obu męż-
czyzn przez kraty. Hyde obserwował otaczający go tłum, patrzył na aparaty fotogra-
ficzne i oczy. Nic.
Na twarzy Aubreya ocienionej słomkowym kapeluszem malowało się widoczne
rozdrażnienie.
Kapustin gestykulował szeroko i niedbale wzruszał ramionami. Hyde przesunął się
bliżej barierki przed klatką.
Mała szara małpka odskoczyła przerażona i pobiegła wzdłuż prowadzącej donikąd
kładki, jak gdyby uosabiał śmiertelne niebezpieczeństwo.
- Podwójny agent? Nie prosimy cię, abyś nim był, Dmitrij - mówił Aubrey ci-
chym, napiętym głosem. - Dlaczego upierasz się przy tym pomyśle? To było twoje
żądanie. Ty skontaktowałeś się ze mną, Dmitrij. Bezpośrednio. Osobiście.
- A gdybym czekał jako uśpiony agent? - wymamrotał Kapustin.
- Właśnie - Aubrey powstrzymał się od uśmiechu, usłyszawszy te słowa. - Nawet
wtedy bawiłbyś się z nami, ze mną.
- Przepraszam. - Kapustin dostrzegł Hyde'a w momencie, kiedy Australijczyk
przesunął się bliżej i odwrócił oczy od klatki z małpami.
W oddali ponownie zaryczał lew. Po chwili Kapustin znów skoncentrował uwagę
na Aubreyu. - Byłeś bardzo pomocny, zrobiłeś wszystko - wymamrotał.
- To mój obowiązek, nic ponadto. - Aubrey patrzył na niego twardo. - Nie można
było odrzucić tego, co nam zaoferowałeś. Ale dlaczego teraz znów się wahasz i czemu
trwa to tak długo?
- Nie mogę się zdecydować: wy czy Amerykanie.
- Pieniądze? Czy o nie chodzi?
- Pieniądze są dla ciebie tak istotne?
- Nie, sytuacja nie dojrzała.
- Z pewnością nie, teraz Cunningham musi przejść na emeryturę.
- Oczywiście wiesz o tym.
6
Strona 11
- Po cichu przewiduje się, że zajmiesz miejsce generalnego dyrektora. Naturalnie
tak będzie?
Aubrey machnął ręką w powietrzu.
- Za wcześnie o tym mówić.
- Twoja prawdziwa praca dopiero wtedy się zacznie.
- Może. Posłuchaj mnie, Dmitrij. Okres współpracy się skończył. Oczekuje się
twojej decyzji. Musisz zdecydować. Musisz działać...
Hyde oddalił się od obu mężczyzn. Ich głosy niknęły we wrzaskach małp i hałasie
dzieci. Wciąż te same rozmowy... nie kończące się zwoje taśm z perswazjami z jednej
strony i wahaniem z drugiej. Kapustin bawił się z Aubreyem, była to strata czasu dla
wszystkich. Ot, słowne gierki, nie kończące się igraszki.
Hyde zaczął się wsłuchiwać w paplaninę grupy uczniów złożonej z dziewcząt z
warkoczami i podstrzyżonych krótko chłopców, popędzanych z tyłu przez energiczną
opiekunkę. Na jego brązowe sztruksowe spodnie kapnęła kropla roztopionych lodów
waniliowych. Uśmiechnął się i wytarł ją. Myśl o lodach zaświtała mu, gdy tylko prze-
stał się złościć na dwóch idących teraz z tyłu starszych mężczyzn.
„Łza”. Pseudonim Kapustina, zasugerowany osobiście przez Rosjanina podczas
pierwszego spotkania w Paryżu. Obejrzał się za siebie. Dwaj mężczyźni zostali otocze-
ni przez szurającą nogami gromadkę uczniów. Piskliwy głos nauczycielki wciąż udzie-
lał pouczeń. Wygląd Aubreya i Kapustina był niegroźny, a nawet śmieszny. Hyde nie
spodziewał się, aby zastępca przewodniczącego KGB miał zdezerterować w tym bądź
w przyszłym roku, nawet za dwa lata. Aubrey w ogóle nie był dotychczas pewien, czy
ten człowiek ma motywację do przejścia na drugą stronę. Bliżej nie określone rozcza-
rowanie nie wydawało się wystarczającym usprawiedliwieniem. „Łza”. Ten pseudo-
nim, zgodnie z tym, co zdołała ustalić SIS*, nie wiązał się z osobistą tragedią.
* SIS - Secret Intelligence Service - określana też mianem MI6, brytyjska tajna służba wywia-
dowcza. Instytucja zbierająca informacje wywiadowcze poza Wielką Brytanią. - Przyp. tłum.
Hyde z nawyku obserwował aparaty fotograficzne i oczy, później ścieżki i drzewa.
Nic. Ziewnął, czuł się znudzony i miał ochotę wreszcie znaleźć się w akcji.
Kapustin i Aubrey minęli go, pogrążeni w rozmowie. Bez znaczenia. Nic. „Łza” był
stratą czasu dla wszystkich.
Dyskretnie, nieznacznie zaczął śledzić obu mężczyzn.
- Czy to aktor, który grał wczoraj? - zapytał Kapustin z ciemności, z tyłu sali.
Film terkotał w projektorze. Dym papierosowy przepływał w smudze białego światła
padającego na ekran.
- Tak, towarzyszu zastępco przewodniczącego.
7
Strona 12
- Cienie chmur nie wyglądają według mnie najlepiej. Uchwyciliście natomiast
dobrze porę dnia i natężenie światła słonecznego. Ale tego dnia był nieco silniejszy
wiatr. Cieni jest za mało.
Kapustin obserwował swoje własne plecy umykające z pola widzenia kamery, to-
warzyszyła mu sylwetka dokładnie odpowiadająca wyglądowi Kennetha Aubreya.
Aktor nieco się różnił rysami twarzy od Anglika, ale z tej odległości zdawał się iden-
tyczny. Sposób chodzenia był dobry, bardzo dobry, linia ramion lekko przechylona na
jedną stronę, głowa jak u nasłuchującego ptaka. Aubrey zawsze nosił w lecie słomko-
wy kapelusz i było zrządzeniem losu, że miał go również tego popołudnia.
- Zrobimy porównanie komputerowe, towarzyszu zastępco przewodniczącego -
zaproponował szef zespołu technicznego. - Jestem pewien, że da się coś zrobić z tymi
cieniami, nawet jeżeli nie będzie jutro dogodnych warunków, by nakręcić wstawki do
oryginalnego filmu.
- Mhm. - Kapustin wpatrywał się przez dłuższą chwilę w ekran, a później powie-
dział: - Pokażcie mi film z dzisiejszego popołudnia.
Projektor zwolnił i ścichł. Drugi, ustawiony obok, rzucił obraz na ekran, ukazując
jego i Aubreya oddalających się od kamery, dokładnie tak, jak to było na próbie po-
przedniego popołudnia. Ekspozycja - tak. Ubrania do skopiowania - z pewnością. Za-
chowanie. Aktor musi poćwiczyć. Denerwujące było to, że Aubrey pokazywał się na
obrazie niezbyt często, ale był tam, na tym kawałku taśmy, widać było jego ciało, po-
ruszające się kończyny. Australijczyk kroczył ścieżką za nimi, z nimi, z rękoma w
kieszeniach, wyraźnie znudzony.
- W porządku, towarzyszu? - zapytał szef zespołu, unosząc się na łokciach. Kapu-
stin pokiwał twierdząco głową.
- Nieźle.
- Możemy rozwiązać ten problem. Jakość filmu będzie identyczna, kiedy kompu-
ter skończy zestawianie danych porównawczych. - Usłużność wzięła górę nad dumą
zawodową. - Będziemy w stanie zmontować wszystko, czego zażądacie, jeśli tylko
aktor będzie odpowiedni.
- Będzie.
- Tak jest.
Kapustin i Aubrey stali teraz przed klatką z małpami, najwyraźniej prowadząc
gwałtowną wymianę zdań. Odległość kamer musiała zostać tak dobrana, aby mimo
obecności Hyde'a możliwe było dokonanie fałszerstwa. O takich zbliżeniach, aby móc
odczytać z ruchu warg słowa, nie było nawet mowy. Doskonale. Mogli zatem spowo-
dować, że na taśmach Aubrey będzie mówił to, co chcieli. Jego własne usta
8
Strona 13
zaprzeczałyby głosowi.
- Chyba w porządku - mruknął Kapustin, trzymając kciuk w ustach. Dym z papie-
rosa dostał się w strumień światła z projektora. - Tak, dobrze... - delektował się. Słyszał
już niemal w myślach sfałszowaną, nagraną i zmontowaną rozmowę, która będzie
towarzyszyła nakręconym ujęciom. Kiedy Aubrey zgodził się pod wpływem nerwo-
wych kaprysów Kapustina na rezygnację z urządzeń nagrywających, zastępca prze-
wodniczącego KGB, wykorzystując naiwną ufność Anglika, nie mógł się powstrzymać
od zabrania własnego małego mikrofonu. Kapustin zachichotał cicho na wspomnienie
tego faktu. - Pokażcie mi następny kawałek próbnego filmu - polecił.
Projektor zwolnił i zatrzymał się. Drugi projektor wyświetlił obraz Kapustina wraz
z aktorem na ekranie. Tak, ten film był niezbędny, powiedział sobie w duchu Kapustin.
Oczywiście Aubrey został oficjalnie wysłany na spotkanie z nim w Helsinkach i film
nie był konieczny do udokumentowania faktu spotkania. Ale...
Kapustin uśmiechnął się. Aktor zrobił pauzę. Przekazał paczkę Kapustinowi. W po-
chyleniu głowy, w linii opuszczonych ramion było coś z poczucia winy. Kapustin - na
ekranie - demonstrował wdzięczność i niemal natychmiast potem satysfakcję, która
zamieniła się po chwili we władczą pewność siebie. Ta krótka scena skończyła się
chyba po sześciu lub siedmiu sekundach. W sposób bezbłędny sugerowała, że Aubrey
jest podwójnym agentem, zdrajcą.
„Łza”.
- W porządku - jak dotąd, dobrze. Czy możemy teraz przejść do taśmy?
Zapaliły się światła. Obraz na ekranie rozmył się, jak gdyby widoczny przez zasło-
nę światła lub śniegu, a później projektor został wyłączony. Kapustin wpatrywał się w
młode, pełne entuzjazmu i kompetencji twarze, które zwróciły się w jego stronę niby
rośliny do słońca. Był ich słońcem. Jego własny zespół techniczny. Jego specjalny
zespół „Łza”.
- Co wam teraz puścić, towarzyszu?
- Najpierw statek. Prom. Jak sobie poradziliście z tymi zdjęciami?
- Będzie się wam podobało. - Młody człowiek uśmiechnął się szeroko.
Kiedy włączył magnetofon kasetowy, w pokoju zapanowała nagła cisza.
Sprzęt był kosztowny, japoński. Nagrane taśmy z muzyką rockową leżały ułożone
w stos na stole, wśród mikrofonów i przewodów, koło magnetofonu szpulowego i
urządzenia do montażu taśm. Młodzi pracownicy robili zakupy w Helsinkach.
- Miejmy nadzieję - powiedział Kapustin miłym ojcowskim tonem.
Mewy, później głosy. Szef zespołu wręczył mu maszynopis nagrania. Odmiennym
drukiem napisane były wcześniej nagrane przez niego pytania i uwagi, które zostały
wmontowane w jego rozmowę z Aubreyem.
9
Strona 14
Kapustin słuchał uważnie.
- Jest to dla mnie coraz trudniejsze - słychać było głos Aubreya. Mewy, woda,
wiatr, hałas silników promu. W rzeczywistości przechodził właśnie do wyjaśniania
Kapustinowi, że jego wahania denerwują Londyn. Aubrey miał trudności w przekona-
niu swoich kolegów, że Kapustin poważnie myśli o dezercji. Teraz, po wstawieniu
pytania dotyczącego dokumentów rządowych i kilku minut rozmowy o Komisji Spraw
Zagranicznych, wyglądało na oczywiste, iż Aubrey przekazuje prowadzącemu go
funkcjonariuszowi KGB ściśle tajne informacje.
Aubrey był zdrajcą. Kapustin uśmiechnął się, poruszył żuchwą i słuchał.
- Zdaję sobie z tego sprawę - usłyszał swój własny głos - ale ta informacja jest
bardzo ważna. - Wśród słów słyszał bicie własnego serca, o wiele cichsze niż stukot
silników promu. - Musisz spróbować - nalegał.
- Robię wszystko, czego się ode mnie żąda - odparł Aubrey ze złością pomiesza-
ną ze strachem i uległością. W końcu miał powód do strachu. Skąd pochodził ten wy-
cinek taśmy - z Paryża, Wiednia, Berlina? Był z tego czy z ubiegłego roku?
- Nie - rzucił Kapustin. - Wyłącz to. - Szef zespołu zachował stoicki spokój. Twa-
rze pozostałych zgromadzonych w nagrzanym, zadymionym pokoju ludzi wyrażały
rozczarowanie, a jedna lub dwie - lekkie podenerwowanie. - Przykro mi, chłopaki -
bicie mojego serca brzmi nieprawidłowo we wstawkach. I coś jest nie tak z natężeniem
głosu Aubreya - powinien znaleźć się chyba nieco bliżej.
- Co z tłem dźwiękowym? - zapytał ktoś.
- W porządku - bez zmian. Jest dobre. Przykro mi, ale wywiad fiński we właści-
wym czasie otrzyma ten materiał, a pierwsze, o co nas będą podejrzewali, to oszustwo.
Będą usiłowali wykryć, co zostało wmontowane, a co wycięte. Ja nie powinienem
słyszeć tych różnic. To nie jest wystarczająco dobre. W porządku, teraz przejdźmy do
zoo...
Magnetofon kasetowy zaczął się obracać, kiedy ponownie wciśnięto klawisz „Od-
twarzanie”. Lew zaryczał jak w rzeczywistości. Małpy piszczały do dzieci, a dzieci do
małp. Kapustin słuchał.
- Twoja prawdziwa praca dopiero wtedy się zacznie - słyszał swój własny głos. -
To był mój obowiązek, nic ponadto - odpowiedział twardo Aubrey. Później kontynuo-
wali: - Czekałem cierpliwie, bardzo długo, Dmitrij, teraz to jest w naszej mocy.
- Jeszcze raz! - warknął Kapustin, tłumiąc podniecenie w głosie.
Przewijanie, następnie odtwarzanie. Słuchał. Wycinki taśm z Berlina, z Rzymu, z
Wiednia. Wykasowane oryginalne tło dźwiękowe, podłożone nowe. Zoo. Słuchał. Cały
10
Strona 15
ten harmider, nie mógł uwierzyć, że zdołali go podrobić. Chcieli zamaskować pierwot-
ne wymazanie z taśmy odgłosów ruchu ulicznego, wiatru lub deszczu. Pomimo to nie
wierzył im, aż do tej chwili. To było...
- Wspaniałe - westchnął. Ogólne poczucie ulgi wypełniło pokój. Lwy, małpy,
dzieci. Płynne, bez śladów cięć tło, naturalne odgłosy życia bez znamion fałszerstwa.
Stało się. Był to najlepszy materiał, jaki kiedykolwiek spreparowano na wszystkich
taśmach, które fałszowali. Najlepszy w ciągu ostatnich dwóch lat. Przełomowa chwila,
moment zdrady, zastawiania pułapki.
Aubrey stał się „Łzą”, z pewnością był „Łzą”. Aubrey - zdrajca swojej służby i
swojej ojczyzny. Znalazło się to na taśmie. „Łza” zdekonspirowany.
- Jeszcze raz - wyszeptał Kapustin, rozkoszując się uczuciem całkowitego, nie-
podważalnego sukcesu. - Jeszcze raz.
Ekran do projekcji wideo znajdował się na samym końcu pierwszego piętra sklepu.
Na ekranie, w nieco zamazanych kolorach, tancerz baletowy wykonywał jakąś skom-
plikowaną partię, biegnąc w podskokach przez usłaną liśćmi polanę, przy nieodpo-
wiednim akompaniamencie dobiegającej z głośników muzyki disco. Obraz wywołał
jego uśmiech. On sam odwrócił się plecami do ekranu i wszedł schodami do działu
kaset. Przybył zbyt wcześnie na spotkanie, na ostateczny kontakt w sklepie HMV na
Oxford Street.
Wyszedł ze stacji metra przy Bond Street w gorące wrześniowe popołudnie; cała
zatłoczona, rozgrzana słońcem Oxford Street zdawała się pachnieć smażoną cebulą,
której zapach dochodził z niewidocznej budki z hot-dogami. Na parterze - powiedziano
mu. Punktualnie o czwartej. Przejdziesz o czwartej. Szkoda, że nie zostałeś skierowany
do Waszyngtonu lub Nowego Jorku - ale z Oxford Street możemy przewieźć cię te parę
przecznic do ambasady na Grosvenor Square. Sklep HMV jest dobry i zawsze zatło-
czony. To będzie punkt przejęcia. Bądź wcześniej, pokręć się po sklepie. Potrzebujemy
trochę czasu, aby się rozejrzeć za ewentualnym ogonem. Bądź ostrożny.
Wiedział, że nie powinien odczuwać prawdziwego napięcia. Powinien doznawać
jedynie uczuć, których doświadczał i poznał, przygotowując się na tę chwilę. Pamiętaj,
będą oczekiwali strachu, napięcia, pocenia się. Tak jak w przypadku teczki personalnej,
musisz kontrolować swoje reakcje. Muszą być prawidłowe - odpowiadać tym, jakich
się oczekuje od dezertera przechodzącego na drugą stronę.
Woń smażonej cebuli po zapachu rozpalonego powietrza na stacji metra sprawiła, że
poczuł skurcz w żołądku. Jeszcze mógł się zatrzymać, zrezygnować, aby później się
podnieść jak przygnieciony kwiat. Wahanie było dowodem uczciwości.
11
Strona 16
Młody chłopak o różowych włosach, umalowanych oczach i z kolczykiem w uchu
siedział rozwalony przy kasie. Grigorij Mietkin przesuwał się powoli wzdłuż regałów z
kasetami, wertując katalog, przebiegając palcami po półkach, przeglądając ułożone
alfabetycznie wykazy piosenkarzy pop i zespołów rockowych. Wszystkie one były mu
obce niemal bez wyjątku. Tak długo myszkował wzrokiem, aż znalazł swój cień z
ambasady radzieckiej, pilnie studiujący przecenione kasety. Cień miał ze sobą dwie
zielone torby od Marksa i Spencera. Nie było w nim nic z Rosjanina. Był wystarczają-
co ciemny i pękaty, aby uchodzić za Araba lub Irańczyka.
Mietkin spojrzał na zegarek. Za dwie minuty czwarta.
Mężczyzna w jasnym garniturze prześlizgnął się obok niego i popatrzył mu znaczą-
co w oczy. W jego spojrzeniu był cień zachęcającego uśmiechu, później mężczyzna
oddalił się. Po chwili Mietkin zszedł za nim po schodach. Na ekranie wideo Raquel
Welch ubrana w bikini ze skóry uciekała przed dinozaurem przy akompaniamencie
muzyki Bacha, wspomaganej obcym echem gitar elektrycznych dobiegających z dol-
nego piętra, Mietkin znów się uśmiechnął. Później, kiedy obejrzał się za siebie, na
schodach prowadzących na parter, gdzie zawodziły gitary, zobaczył swój cień z zielo-
nymi torbami sunący niespiesznie za nim. W rozbłysku świadomości jasno zdał sobie
sprawę, co pozostawia za sobą i jakie niebezpieczeństwa niesie nowa rola. Jego żołą-
dek opadł i zmiękł.
Mężczyzna w jasnym garniturze czekał na niego. Był tam jeszcze drugi facet, a
później trzeci. Wszyscy w dobrze skrojonych garniturach; pewnie chcieli zaprezento-
wać mu zalety amerykańskiej konfekcji, swoje ostatnio nabyte ubrania. Narastał hałas
spowodowany dysonansem trzech lub czterech przebojów płytowych, a on wahał się
przed zrobieniem ostatniego kroku. Promienie słońca świeciły oślepiająco za drzwiami
sklepu.
Zrób to dobrze, pomyślał. Zrób to w przekonywający sposób, przypomniał sobie.
Gdzie był teraz jego instruktor, z którego okna na Oxford Street mógłby obserwo-
wać, co się dzieje? Później Mietkin w mgnieniu oka zarejestrował, że rozpoznał go
jeden z Amerykanów. Jego cień oddalił się. Jasny garnitur przesunął się bliżej niego i
silna brązowa ręka schwyciła go za ramię. Druga ręka mężczyzny sięgała w zanadrze
jego marynarki.
Inny Amerykanin przesunął się szybko do drzwi. Mietkin znów poczuł zapach sma-
żonej cebuli. Poczuł mdłości.
- Chodź, chodź - nalegał Amerykanin.
Mężczyźni w kolorowych wzorzystych koszulach przysunęli się do niego wraz z
12
Strona 17
funkcjonariuszem CIA. Konieczne środki, by się uchronić przed niebezpieczeństwem,
które może zdmuchnąć wygraną. Amerykanin przepchnął go do drzwi, trzymając rękę
w zanadrzu jego marynarki, jak gdyby szukał tam zgubionego portfela.
- Chodź...
Światło słoneczne, fala zaduchu i kurzu buchnęły mu w twarz przy wyjściu. Wpadł
na Arabkę i przewrócił jej dziecko. Zdał sobie sprawę, że przeżył już wszystkie emo-
cje, aby odtworzyć je potem podczas wnikliwych przesłuchań.
Krzyk z tyłu.
Trzy garnitury, jeden obok niego i dwa pilnujące czarnej limuzyny. Tylne drzwi po-
jazdu były otwarte. Został wrzucony do środka niby worek brudnej bielizny. Ameryka-
nin, który go wepchnął, ten w jasnym garniturze, wśliznął się na siedzenie obok niego.
„Rozglądaj się, sprawiaj wrażenie przerażonego” - przypomniał sobie. Zobaczył
spocone, rozzłoszczone twarze ludzi zgromadzonych na chodniku. Arabka podniosła i
otrzepywała z kurzu swoje dziecko. Wzorzyste koszule wycofały się, a następnie znik-
nęły, kiedy samochód skręcił z Oxford Street. Amerykanie spierali się.
- Żaden z was nie namierzył tych facetów - żaden z was!
- Przepraszamy.
„Dzięki nim”, przypomniał sobie. Należą im się stokrotne podziękowania...
- Dziękuję, dziękuję! - wykrzyknął zadyszany, czując, jak pot spływa mu spod
pachy na klatkę piersiową. - Ogromnie wam dziękuję, dziękuję...
Amerykanin siedzący obok niego uśmiechnął się, skinął głową i powiedział:
- Jesteś teraz bezpieczny, przyjacielu. Bezpieczny.
I nagle przed samochodem pojawiły się wyblakłe, białe ściany ambasady amery-
kańskiej, zwieńczone orłem z rozpostartymi skrzydłami. W oczach Mietkina wyglądały
jak więzienie i kojarzyły mu się z polem minowym. Bezpieczny? Niebezpieczeństwo
dopiero miało nadejść.
Ich ręce wsuwały się i wysuwały ze strefy światła padającego na stół, walczyły ze
stosem odbitek fotograficznych. Sufit zaciemnionego pokoju oblewało białe światło
księżyca, odbite od grubej warstwy śniegu zalegającego tę część Wirginii. Przesączało
się przez nie zasłonięte okna. Ich cienie podskakiwały, rosły, to znów malały na sufi-
cie.
- Ile z tego może pan zweryfikować? - Zastępca dyrektora CIA mówił tonem, w
którym wiara mieszała się ze sceptycyzmem.
- Dużo.
- Za pośrednictwem Mietkina, naszego zdradliwego przyjaciela?
13
Strona 18
- Nie. On nic o tym nie wie. Posłużył się tym jako kartą przetargową. To było
zbyt tajne, aby się tym zajmował. Ale proszę tu spojrzeć. - Ręce przerzucały blade,
często zbyt mocno naświetlone fotografie, by po chwili wybrać jedną z nich. - Wiemy,
że ten sposób klasyfikowania i określania klauzuli tajności nie był nigdy stosowany
przez KGB. Używało go NKWD co najmniej trzydzieści lat temu. A to... - Ręce znowu
zaczęły grzebać w fotografiach. Zastępcę dyrektora uderzyła pewność wytrenowanych
ruchów. Ręce w rzeczywistości tasowały karty - długie ręce... - to jest z całą pewnością
jego charakter pisma. Sprawdzano to wielokrotnie. Widziało je wielu ekspertów. Pismo
było analizowane i badane przez komputer. To tutaj ma już prawie czterdzieści lat, ale
to jest jego pismo.
- Rozumiem. - Zastępca dyrektora spojrzał w zacieniony kąt swojego rozległego
gabinetu, następnie podniósł oczy na srebrny odblask śniegu na suficie. Jego cień i
cienie jego współtowarzyszy wydawały się garbić, kurczyć i nabierać złowrogiego
wyglądu, kiedy pochylali się nad fotografiami leżącymi na palisandrowym biurku.
Czuł zapach niedopałków cygar leżących nadal w popielniczce, nie, teraz były już
wbite na sztorc w puszysty dywan, gdzie trafiły zrzucone przy przekładaniu odbitek. -
Rozumiem - powtórzył z żalem.
Dane archiwalne również się zgadzają. Na ile możemy to sprawdzić. Wszystkie te
daty z 1946 roku potwierdzają się. A co z ostatnimi datami - z ostatnich dwóch lat?
- Wszystkie sprawdzone. Przynajmniej o tyle, o ile mogliśmy się w tym zagłębić
bez zwracania się bezpośrednio do Londynu.
- W takim razie wszystkie te informacje na temat zastępcy przewodniczącego
KGB, który chciał uciec, to były śmieci?
- Tak przypuszczamy.
- Co jeszcze przypuszczacie?
- Że Aubrey był uśpionym agentem przez ponad trzydzieści pięć lat. Dwa lata
temu, kiedy został wprowadzony między asów od najważniejszej roboty, obudzono go.
Mówił pan, że nie rozmawialiście z Londynem?
- Nie, sir. Potrzebny jest nam z pewnością kontakt z Babbingtonem z MI5*, ale to
była decyzja dyrektora, nie nasza.
* MI5 (Military Intelligence) - brytyjska służba bezpieczeństwa. Odgrywa rolę krajowego
kontrwywiadu, ale działa również poza granicami Wielkiej Brytanii. - Przyp. tłum.
- Okay. - Palec zastępcy dyrektora gmerał w stosie wyciągów z akt.
Na suficie jego ramiona zdawały się poruszać konwulsyjnie, jak gdyby wymioto-
wał. - Wierzycie temu zdrajcy, a temu?
- Sprawdzamy go codziennie. Nawet za pomocą narkotyków i hipnozy. Nadal nie
wyczuwamy żadnego smrodu wokół niego.
14
Strona 19
Wciąż to samo. Jako szyfrant słyszał powszechnie znane plotki. Ważnymi aktami
były te przeznaczone do spalenia, ściśle tajne. Wiedział, że to może być jego bilet na
pociąg pierwszej klasy do dobrobytu, więc zabrał do pracy swój japoński aparat foto-
graficzny i znalazł „Łzę”.
- Aubrey jest teraz starszym człowiekiem...
- Ale właśnie został dyrektorem generalnym brytyjskiego wywiadu.
- Psiakrew, Bill, wiem o tym...
- W takim razie, sir?...
Wielkie ręce zastępcy dyrektora jeszcze raz ułożyły fotografie w stos, ale tym ra-
zem stos się rozsypywał. - Do diabła, nie wiem, po prostu nie wiem!
- Sir, mogę położyć na szali moją reputację, że „Łza” jest oryginalnym komple-
tem ściśle tajnych dokumentów ż moskiewskiej Centrali. Co więcej, numery ewiden-
cyjne na okładce wskazują, że ich treść została wprowadzona do głównego komputera
służb bezpieczeństwa. Jednocześnie dostęp do nich jest zastrzeżony dla przewodniczą-
cego i sześciu zastępców przewodniczącego KGB. Nikt więcej, z wyjątkiem samego
Nikitina, nie może ich zobaczyć. Prawdziwość tych zdjęć potwierdzają wszystkie prze-
prowadzone przez nas testy. Historia, którą ukazują - chociaż jest przerażająca - trzyma
się kupy po zbadaniu...
Jeszcze raz zdjęcia zostały rozłożone w wachlarz jak karty do gry. Jedno lub dwa
zsunęły się na dywan, poza obręb silnego białego światła.
- Wszystko wskazuje na to, że Kenneth Aubrey jest sowieckim agentem. To zna-
czy, że był sowieckim agentem przez cały czas!
- I mianowano go teraz szefem brytyjskiego wywiadu - sapnął zastępca dyrektora.
Zabrzmiało to jak zduszone westchnienie. – Okay - przedstawimy to rano dyrektorowi.
Sprawa pójdzie na pierwszy ogień.
- Bardzo dobrze, Kapustin. Niech sprawa się rozwija. Niszczenie Kennetha Au-
breya i jednocześnie rozkład wywiadu brytyjskiego... użyję tu słów towarzysza prezy-
denta Nikitina, Kapustin. Czy on aby nie przeszarżuje?
- Nie przeszarżuje, towarzyszu przewodniczący.
- Obiecuje pan, że materiały nie okażą się w końcu przesadzone?
- Obiecuję, towarzyszu przewodniczący. Prezydent Nikitin miał rację, tak jak i
wy, polecając oddać „Łzę” w moje ręce. To będzie działało. Daję wam obu na to moje
słowo.
- Więc wypijemy za pomyślność, hm?
- Z przyjemnością.
- Życzymy sir Kennethowi Aubreyowi, komandorowi Orderu Wiktorii, szczęśli-
wego Nowego Roku, co? Wyjątkowo szczęśliwego Nowego Roku!
15
Strona 20
W promieniach zachodzącego słońca rzędy okien pałacu Belwederskiego w Wied-
niu, jeden po drugim, zmieniały swój kolor z brązowego na pomarańczowy, jak gdyby
niewidzialni służący, chodząc z pokoju do pokoju, zapalali wielkie żyrandole. Kenneth
Aubrey i Rosjanin niemal ginęli w mroku, przechadzając się po tarasie Górnego Bel-
wederu pod wielkimi oknami. Dwie tajemnicze, bezcielesne, wyobcowane postacie.
Patrick Hyde usadowił się na kamiennym cokole pod zagadkowym posągiem
Sfinksa. Sfinksowi towarzyszyły ustawione rzędem na tarasie rzeźby Marii Teresy,
których oczy spod osiemnastowiecznych fryzur patrzyły na leżące w dole miasto. Hyde
oglądał z dołu Sfinksa, podczas gdy Kapustin kontynuował składanie wyjaśnień Au-
breyowi. Tak, uśmiech na tej twarzy był równie nęcący co tajemniczy, lubieżny, mimo
że chłód i zimowa ciemność nadawały jej nowy wyraz. Pasował do rozmowy, którą
Hyde słyszał w słuchawce miniaturowego odbiornika znajdującego się w kieszeni jego
ciemnego prochowca. Tym razem Aubrey miał ze sobą mikrofon, ale Kapustin nie
robił wrażenia zaniepokojonego.
W chwili przerwy, jaka nastąpiła po zawiłych wyjaśnieniach, Aubrey wybuchnął
wściekłością. Nigdy przedtem Hyde nie słyszał go tak rozzłoszczonego i nieopanowa-
nego, pozbawionego, dyplomatycznej flegmy.
- Nie powiesz mi teraz, że odmawiasz przejścia? - Jego głos pełen był szydercze-
go, zjadliwego niedowierzania. - Po ponad dwóch latach nie możesz nawet myśleć o
czymś podobnym.
Zapadła głucha cisza. Zastępca przewodniczącego KGB „Łza” wracał. Hyde wie-
dział o tym od ponad pół godziny, od pierwszej chwili spotkania. Niemal od chwili gdy
Kapustin przywitał się z Aubreyem, a Hyde oddalił się na odległość dogodną do pro-
wadzenia obserwacji. Wyczuł między nimi nowy, jeszcze bardziej niechętny nastrój.
I była kobieta. Powód do pozostania w Związku Radzieckim, którego Aubrey nie
był w stanie zrozumieć ani zaakceptować.
- Ja właśnie to miałem na myśli, przyjacielu - wyjaśnił Kapustin. - Jest mi... przy-
kro, ale nie potrafię tego wyrazić inaczej. Nie mogę iść z tobą.
- Wszystko jest przygotowane - nalegał Aubrey. - Zaakceptowałeś cały plan pod-
czas naszego ostatniego spotkania. Wszystko miało się odbyć w przyszłym tygodniu,
cholera!
Hyde patrzył na dwie zlane niemal w jedną postać sylwetki dochodzące do końca
tarasu, zawracające i znów zmierzające ku niemu. Gdy tylko ostatni promień słońca
opuścił wraz z nimi taras, wszystkie okna przybrały jednolity pomarańczowy kolor.
Hyde ujrzał białą połę płaszcza Wilkesa płynącą niczym strzęp mgły pomiędzy dwoma
16