Sztern Borys - Sztuczki

Szczegóły
Tytuł Sztern Borys - Sztuczki
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Sztern Borys - Sztuczki PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Sztern Borys - Sztuczki PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Sztern Borys - Sztuczki - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BORYS SZTERN sztuczki Dziesięć lat temu "Czarnomorzanin" nie był pociągiem pospiesznym, tylko osobowym. Jeździł z Odessy do Kijowa i z powrotem i prócz dużych miast, takich jak Żmerynka i Winnica, stawał, jak to mówią, przy każdym słupie. Pewnego dnia w Żmerynce zatrzymały go dziwne wydarzenia i przybył do Kijowa z czterdziestominutowym opóźnieniem. Coś się stało z trzynastym wagonem drugiej klasy - jedni mówili, że wagon odłączył się od pociągu, inni, że pociąg od wagonu; nikt nie umiał dokładnie wyjaśnić. Od czasu tamtego wydarzenia konduktor Ilia Spirydonowicz Opanasienko wychodząc na peron w Żmerynce za każdym razem staje na chwilę ze swoją latarnią i głęboko zamyślony patrzy w niebo. Stoi tak bez ruchu, nawet gdy leje jak z cebra albo sypie śnieg, póki nie ogłoszą przez megafon odjazdu "Czarnomorzanina". Tamtego sierpniowego wieczoru do wagonu drugiej klasy "Czarnomorzanina" ładowały się kobieciny z torbami, wsiadali mężczyźni jadący w podróż służbową bez miejscówek, z hałasem pakowali się oszczędni studenci. Wszyscy tasowali się i zajmowali miejsca. Ilia Spirydonowicz nie patrząc na zegarek, lecz czując zbliżający się odjazd, zagonił z peronu ostatnich palaczy i sam już postawił nogę na stopniu. I w tym momencie pojawił się spóźnialski. Zawsze w takim momencie zjawia się spóźnialski. Pędzi za odjeżdżającym pociągiem, potrącając odprowadzających, i jeśli ma trochę szczęścia, udaje mu się wskoczyć do ostatniego wagonu. "Czarnomorzanin" ruszył. Ilia Spirydonowicz ocenił odległość pomiędzy wagonem i biegnącym pasażerem, wyciągnął rękę, żeby podchwycić pasażera w momencie skoku, i zawołał: - Dawaj, dawaj! Pasażer wskoczył do wagonu. Był to przeciętny, statystyczny, niczym nie wyróżniający się pasażer Południowo- Zachodnich Kolei: średniego wzrostu, w średnim wieku, w szarym garniturze i krawacie, jeden z tych, którzy muszą jechać, a nie mają szczęścia. Pasażer uspokoił oddech, poprawił krawat i gdy Ilia Spirydonowicz zamknął drzwi, niewinnie powiedział: - Jest taka sprawa, towarzyszu konduktorze… Nie mam biletu. Nie było biletów w kasie. Nawet do trzeciej klasy. - Co to za sztuczki, obywatelu?! - rozgniewał się Ilia Spirydonowicz. - Jakie tam sztuczki... - Statystyczny pasażer westchnął, patrząc w zadumie na konduktora. - Jechać trzeba, a biletów nie ma… Zresztą… Zawsze tak niedbale nosicie pieniądze? - Co takiego?! Nie rozumiem. Szary garnitur zręcznym ruchem zdjął z Ilii Spirydonowicza jego kolejarską czapkę i zaczął wyciągać z niej jakieś kuleczki, wstążki, baloniki, papierowe kwiaty, dwa jajka, obgryzioną kurzą kość, pudełko zapałek… w końcu wyjął dziesięciorublowy banknot i podał konduktorowi. - Wasz? Ilia Spirydonowicz stał z wytrzeszczonymi oczami. Pasażer uśmiechnął się, założył konduktorowi czapkę na głowę, wsunął mu dychę do kieszeni na piersi i wszedł do przedziału. - O, jest wolne miejsce! - usłyszał Ilia Spirydonowicz. W przedziale, w którym usiadł statystyczny pasażer, jechali: ponury młody człowiek ze znaczkiem absolwenta uniwersytetu w klapie marynarki, speszona dziewczyna i dziad w słomianym kapeluszu. Na górnej kuszetce już ktoś zasnął. Dziad wpatrywał się w swoją walizkę. Gdy Ilia Spirydonowicz sprawdził bilety, młody człowiek ze znaczkiem niezadowolony pociągnął nosem i wyszedł do wagonu restauracyjnego. W przedziale nawiązała się rozmowa - bezładna dyskusja w tym stadium, gdy nieznajomi ludzie jeszcze nie wiedzą, o czym rozmawiać, ale wiedzą, że w podróży o czymś mówić trzeba. Pogadali o tym i o owym, o pogodzie - "lato jak nigdy", o młodzieży - "co teraz za młodzież", gdy nagle szary garnitur chcąc rozruszać towarzystwo uśmiechnął się i powiedział do dziewczyny: - Chce pani, zgadnę, jak pani na imię? Tanieczka. Odgadł, ale Tanieczka speszyła się jeszcze bardziej i szary garnitur na próżno oczekiwał od niej wyrazów zdumienia. Znowu zapadła cisza. Gdy "Czarnomorzanin" wyjechał z Odessy, dziad w słomianym kapeluszu zapytał: - A pan… Gdzie pan pracuje? - Ja? - ucieszył się z pytania szary garnitur. - W obwodzie kijowskim. "Rewizor" - pomyślał z nagłym podejrzeniem Ilia Spirydonowicz, przechodząc obok przedziału. - Nie… - Dziad się speszył. - Chciałem zapytać: jako kto? - Mam dość rzadki zawód - ochoczo wyjaśniał szary garnitur. - Specjalizuję się w cudach. - A ja słyszałem, że Boga nie ma! - powiedział z szacunkiem dziad. - Bóg jeden wie. - Szary garnitur uśmiechnął się. - Wobec tego powiem tak: jestem sztukmistrzem. "Kłamie. Czuję przez skórę, że to rewizor" - pomyślał znowu Ilia Spirydonowicz, a dziad zacisnął usta i wczepił się w swoją walizkę. Jego szacunek znikł bez śladu. Kiedyś, jeszcze przed wojną, też jechał z Odessy do Kijowa… drugi raz z nim te sztuczki nie przejdą! Po Rozdzielnej "Czarnomorzanin" zaczął jechać szybciej, step biegł za oknami. Z górnej kuszetki zwisła zaspana twarz i spytała: - Tamten jeszcze w restauracji? Nieprzyjemny typ. Znaczek sobie przyczepił - patrzcie wszyscy, mam wyższe wykształcenie! - Niech pan nie osądza nieznajomych po wyglądzie zewnętrznym - odezwała się niespodziewanie Tanieczka. - A po czym? - W ogóle niech pan nie osądza. Stosunki w przedziale ciągle się nie układały. - A ja mam karty! - powiedział nagle dziad, rozdzierany lękiem o swoją walizkę i pragnieniem, by nikt tego nie zauważył. - Zagramy? - Karty? Proszę mi dać te karty - poprosił szary garnitur. "Właśnie wtedy wszystko się zaczęło" - wspomina Ilia Spirydonowicz, stojąc dziesięć lat później na peronie w Żmerynce. "Wchodzę do wagonu, a on pokazuje sztuczki. Zapamiętaj, mówi, jaką chcesz kartę. Zapamiętałeś? No, zapamiętałem. Włóż, mówi, z powrotem do talii. Włożyłem. A on wziął i wyciągnął tę samą kartę z mojej latarni. Taak… Powiedzmy, że to jeszcze łatwa sztuczka. Dzisiaj to nawet ja lepsze znam. Ale w takim razie, może któregoś dnia i tę sztuczkę z wagonem… tego… no… A gdzie tam..." - A niech to! - zawołał dziad. - Pokaż pan jeszcze raz! - Ślicznie! - zdumiała się Tanieczka. - Jak pan to robi? - Proszę zauważyć, że talia nie jest moja - odpowiedział pochlebiony sztukmistrz. - Jeśli zdradzę sekret sztuczki, przestanie być ciekawie. Lepiej pokażę inną. - Ruchem profesjonalisty podwinął rękawy. - Proszę zapamiętać dowolną kartę. Teraz niech ją pani podrze… - Ee… To moje karty! - przestraszył się dziad. - Niech się pan nie denerwuje. Proszę podrzeć i wyrzucić przez okno. Tanieczka niepewnie podarła asa trefl i wyrzuciła przez okno. - Doskonale. Oto pani karta. - I sztukmistrz wyciągnął asa trefl z kieszeni. Gdy z przedziału dobiegł śmiech, Ilia Spirydonowicz znowu zajrzał. Z górnych kuszetek zwisały zaspane głowy, do przedziału wsuwali się zdumieni palacze. Robiło się ciasno. Jedni pasażerowie siedzieli w kucki, inni podskakiwali, żeby cokolwiek dojrzeć zza pleców. Pociąg mknął w mroku, lampy pod sufitem świeciły słabo, a w wagonie drugiej klasy szóstki zamieniały się w asy, a damy kryły się w cudzych kieszeniach. Czas się zatrzymał… A może zaczął biec wstecz w trzynastym wagonie "Czarnomorzanina"? Może uchyliła się furtka do świata dzieciństwa i iluzji? Czy to nie w swoje na wpół zapomniane dzieciństwo wpatrywał się teraz Ilia Spirydonowicz i senne głowy z górnych kuszetek? I wtedy, jak w baśni, zjawił się zły geniusz i wszystko zepsuł. - To moje miejsce - oznajmił. - Przepraszam! Z wagonu restauracyjnego wrócił młody człowiek ze znaczkiem. - Sztuczki? - spytał. - Znam ja te sztuczki. - Nie widział pan! - wykrzyknął dziad, zerkając na walizkę. - Nie szkodzi. - Znaczek siadł. - Każdy wykształcony człowiek bez trudu odgadnie istotę dowolnej sztuczki. Nie mógłbym oczywiście czegoś takiego pokazać, nie jestem szulerem, nie umiem z taką wirtuozerią tasować kart. - Odnoszę wrażenie, że jest pan zbyt pewien siebie - nie wytrzymał sztukmistrz. - Tak, jestem pewien siebie! - potwierdził z zadowoleniem znaczek. - I nie wstydzę się tego. Zawsze jestem pewien tylko siebie. Gdyby się pan kiedyś zastanowił nad etymologią wyrażenia "pewność siebie" - która, jak można się łatwo przekonać, jest bardzo czytelna - nie użyłby go pan w tym sensie, w którym go pan użył. - Witalik - odezwała się ku zdumieniu wszystkich Tanieczka. - Dlaczego ty tak? Nie traktuj ludzi w ten sposób. - Złości mnie każde oszustwo, Tatiano. Chcę tylko udowodnić… - To pani brat? - spytał współczująco typ z górnej kuszetki. - Mąż - odpowiedziała sucho Tatiana. - Witalij, posłuchaj… - Proponuję zakład! - Witalij nie zwracał na nią uwagi. - Jeśli wytłumaczę wszystkie pańskie sztuczki, zaprosi pan do wagonu restauracyjnego cały przedział. - Opanuj się, Witalij! Dopiero co wróciłeś z restauracji! Za co będziemy żyć, zanim się urządzisz? - Zgoda! - zawołał natychmiast sztukmistrz. - Tylko niech mi pan nie sięga rękami do kart i nie przerywa uwagami. Proszę wyciągnąć dowolną kartę. Co to za karta? - Dziesiątka pik. - Pomylił się pan. To dama kier. Nie rozumiem, jak można się tak pomylić. Dziesiątka pik jest tutaj… Sztukmistrz wykonał kilka ruchów dłońmi i poprosił typa z górnej kuszetki, żeby poszukał dziesiątki u siebie. Ten, rechocząc, znalazł ją na kuszetce. Wielogłowy przedział spoglądał zjadliwie na Witalika, który po chwili zastanowienia powiedział: - U podstaw tej sztuczki leżą dwie zasady mechaniki. Pierwsza: zręcznie podsunął mi pan kartę i zabierając, zamienił. Sekret karty polega na tym, że jest podwójna. Po drugie, prawdziwa dziesiątka pik znalazła się w talii wśród innych kart, naciągając na pańskich palcach gumkę, jak w procy. Następnie wystrzelił pan kartę na górną kuszetkę. - Jest pan bardzo spostrzegawczy - pochwalił posępnie sztukmistrz. - Spostrzegawczy? Zapomniał pan wspomnieć o mojej umiejętności logicznego myślenia. - Umie pan, umie… Niech pan pomyśli jakąś kartę… Sztukmistrz zawziął się. Sapał, strzelał palcami, z jego rękawów wypadały na podłogę jakieś karty, kostki, kulki, on klął, przepraszał, pokazywał sztuczkę od początku, ale nic nie mógł poradzić - Witalik każdą objaśniał. - Idziemy do restauracyjnego? - spytał w końcu. - A może ma pan jeszcze coś do pokazania? - Do restauracji! - zaśpiewał przez nos typ na górze. Sztukmistrz podjął ostatnią próbę. Drżącymi palcami wyciągnął z paczki zapalonego już papierosa, przeżuł go starannie, a następnie wyciągnął Witalikowi zza ucha. Nawet dziad z walizką zaklaskał. - Szkoda słów. - Witalik ziewnął. - Prostszej sztuczki nie mógł pan pokazać? Wszyscy pasażerowie ze współczuciem odwracali wzrok od sztukmistrza, tylko typ złośliwie podśpiewywał: - Do restauracji, do restauracji! - Dlaczego źli ludzie nigdy nie dostają tego, na co zasłużyli? - wymamrotał Ilia Spirydonowicz. Przez cały seans stał w przedziale, chciwie obserwując każdą sztuczkę i kibicował człowiekowi w szarym garniturze, który już nie wydawał mu się rewizorem. Pomylił się, bywa. - O kim pan mówi? To ja jestem tymi "złymi ludźmi"? - Witalik zmrużył oczy. Widać było, że nigdy nie zapominał języka w gębie i nie należał do ludzi, którzy udają, że nie usłyszeli. - Wychodzi na to, że ja, "źli ludzie", demaskuję różnego rodzaju oszustwa i kuglarstwo, a pan "dobrzy ludzie", obraża pasażerów i nie wypełnia swoich obowiązków służbowych… - Czego nie wypełniam?! - obraził się Ilia Spirydonowicz. - Pora roznosić herbatę. - O nie! Herbaty to ja ci nie przyniosę, w drugiej klasie herbata się nie należy. Jemu przyniosę dwie szklanki, a tobie nie. I poszedł nalać herbaty sztukmistrzowi. Dziad z walizką zapomniał o swojej walizce i stanął w obronie konduktora: - Dlaczego obrażasz starszego człowieka? - zapytał gniewnie. Ale naciął się tak, że potem do końca podróży milczał. - Oho! Słomiany kapelusik! - rzucił drwiąco Witalik. - Teraz pańska kolej? Co tam pan ma w walizce? Złoto? Nie, nie złoto… Zaraz zgadnę. Tarań! Tarań pan wiezie do Kijowa, sprzedawać na bazarze Siennym… Nie, nie sprzedawać, spekulować! Po trzy ruble za rybi ogon. No? Co pan na to? - Po dwa ruble… to wszystko przez starą… - wyszeptał dziad, nie wiedząc, gdzie się podziać ze wstydu. - Hehehe! - zachichotał typ na górze. - Jak się pan domyślił, że on ma w walizce tarań? Weźmiemy do restauracji, zjemy do piwa! - Właśnie, jak się domyśliłem? - Witalik popatrzył pytająco na sztukmistrza. Ten tylko wzruszył ramionami. - Nie domyśla się pan? Przecież to żadna filozofia. Pachnie taranią. - Mam katar! - rozzłościł się nie na żarty sztukmistrz. - I zanim na mój koszt pójdziecie do restauracji, pokażę panu jeszcze jedną sztuczkę. Ostatnią. Właśnie, gdzie to my stoimy? - Jedziemy - odpowiedział Ilia Spirydonowicz, wchodząc do przedziału z dwiema szklankami herbaty. - Jest pan pewien? Nagle wszyscy poczuli, że wagon stoi - dopiero co trzęsło i jechali, i nagle spokojnie stoją… Pasażerowie rzucili się do okien. Ilia Spirydonowicz wyskoczył na korytarz, otworzył ciężkie drzwi i wyjrzał. Trzynasty wagon stał samotnie w głuchym stepie. Obok, pod nasypem pasła się w świetle księżyca przywiązana do palika koza. Ilia Spirydonowicz nie mógł zrozumieć, gdzie podział się "Czarnomorzanin". - Odczepiliście nas! Pociąg odjechał! - zaczęli wołać pasażerowie. - Jesteście pewni? - spytał sztukmistrz. - Stoimy… czy jedziemy? Jak w męczącym śnie wagon znów zaczął jechać. Ilia Spirydonowicz z dwiema szklankami herbaty w rękach wyjrzał przez okno. Koza przyglądała mu się ze zdumieniem. "Znowu nas przyczepili" - pomyślał Ilia Spirydonowicz. "Trzeba pójść zameldować kierownikowi pociągu…" - Jedziemy, jedziemy - uspokajał wszystkich sztukmistrz. - Nieprzyjemne sztuczki - mruknął ktoś i pasażerowie rozeszli się na swoje miejsca, zerkając w okna. "Czarnomorzanin" kontynuował swoją podróż w pełnym składzie. - Nie rozumiem… Jak to zrobiliście?! - zapytał gniewnie Witalik. - Jak to zrobiliście? Sztukmistrz uśmiechał się drwiąco. - Przegrałem - przyznał niecierpliwie Witalik, wziął od żony torebkę, wyciągnął portmonetkę i rzucił typowi na górnej kuszetce. - Starczy dla wszystkich. Wszyscy idą do restauracji! Wszyscy idą, dokąd zechcą! Wszyscy. Bez nas. Tatiana, ciebie to też dotyczy. - I wypchnął wszystkich z przedziału. Do wagonu restauracyjnego, prócz rozweselonego typa, nikt nie miał zamiaru iść, wszyscy przysłuchiwali się rozmowie w przedziale. - Kim jesteście? Gdzie pracujecie? - pytał Witalik. - To niemożliwe… To niemożliwe! - Kieruję klubem we wsi Zawrań. - To bez znaczenia! Ja na przykład jestem fizykiem teoretykiem, i co z tego? Jak odczepiliście i przyczepiliście wagon? - Nie wiem. Nie umiem wyjaśnić. - Do licha! Co za ludzie! W nauce każdy eksperyment trzeba powtórzyć, a wy "nie wiem, nie umiem wyjaśnić"… Przypomnijcie sobie chociaż, co czuliście, odczepiając wagon. - No… bardzo chciałem dać wam nauczkę. - Dajcie jeszcze raz! - Już mi się odechciało. - Zdarzało wam się kiedyś coś podobnego? - Nie… Nie pamiętam. - Odechciało się, nie pamiętam… - przedrzeźniał Witalik. - Dobrze, poradzę sobie bez was. Najważniejsze, że wiem, że takie sztuczki są możliwe. Sztukmistrz zasępił się i powiedział: - Daleko zajdziesz w tej swojej fizyce. - Obowiązkowo. A zacznę od tego, że teoretycznie wyjaśnię ten wasz fenomen z wagonem. - Oho, jaki szybki - parsknął sztukmistrz. - A jak zaczną ci przyszywać fałszywą naukę i zwolnią z braku zapotrzebowania na takich jak ty, inaczej zaśpiewasz… - Właśnie, tak na was patrzę, że wyglądacie, jakby wam workiem zza rogu przyłożyli. Boicie się czegoś? Albo kogoś? Wyganiano was z powodu tegoż braku zapotrzebowania? - Zgadłeś. - No i… - Witalik stał się czujny. - Opowiedzcie. - Dobra, opowiem - zaczął niechętnie sztukmistrz, wpatrując się w niebieski znaczek Witalika. - Dziesięć lat temu zaproszono mnie do cyrku na przegląd moich sztuczek. Bardzo się denerwowałem. W końcu nie jestem aż taki dobry… Oglądał mnie dyrektor cyrku i jeszcze jeden typ, zwany "kierownikiem artystycznym". Dyrektor słowem się nie odezwał, tylko głową kiwał. Za to kierownik gadał za dwóch. Też taki ironiczny, jak i ty. Najpierw się zainteresował, czy mam specjalne wykształcenie cyrkowe, potem zaczął snuć rozważania o tym, że naszemu radzieckiemu cyrkowi obce są sztuczki karciane. Że od nich pachnie propagandą hazardu. Że chciałby obejrzeć sztuczki, które niczym nie pachną, optymistyczne i błyskotliwe. Zrezygnowany, zaproponowałem mu optymistyczną sztuczkę ze zniknięciami i klaunami, ale oni nagle zaczęli się spieszyć, i dyrektor cyrku wygłosił jedno jedyne zdanie: "Proszę przyjść jutro", takim tonem, jakby mówił: "Proszę przyjść wczoraj". Mimo wszystko przyszedłem. Gdy wszedłem przez główne wejście z swoimi rekwizytami, okazało się, że dyrektor i jego kierownik artystyczny musieli pilnie wyjechać do Moskwy, a względem mnie nie zostawili żadnych rozporządzeń. Ale pilne sprawy mogła załatwiać żona dyrektora, pokazano mi ją z daleka. Postanowiłem posłużyć się sprytem. Ukłoniłem się jej, wyczarowałem z powietrza bukiet róż. Potem zacząłem bezczelnie kłamać, że wczoraj moją pracę widział i zaaprobował osobiście jej mąż, i tak dalej i w tym guście. Dama była oczarowana i na swoją odpowiedzialność zezwoliła mi wieczorem wyjść na arenę. Byłem wniebowzięty - do dziś pamiętam tamto uczucie. Jakby mnie ktoś nakręcił, nie było żadnej wpadki, wszystkie sztuczki wychodziły bez pudła. To rzadki stan. Chciałbym przez całe życie być w takim stanie. Publiczność zachwycona i zdumiona biła brawo, a żona dyrektora siedziała w pierwszym rzędzie i rozpływała się ze szczęścia, ponieważ zdążałem do niej mrugać. W końcu nadeszła pora na optymistyczną sztuczkę. Orkiestra ucichła, moi podstawieni rudzielcy czekali na sygnał, żeby pojawić się na arenie. Wtedy nagle przypomniałem sobie ironiczne twarze dyrektora i kierownika artystycznego i pomyślałem: "Żebyście tak byli teraz w cyrku! Chciałbym zobaczyć wasze gęby!" Potem wypowiedziałem umówione hasło dla rudych: "Poproszę dwie osoby…" W tym właśnie momencie zjawił się dyrektor i kierownik artystyczny. Czy z nieba spadli, czy spod ziemi wyskoczyli… nie wiem. Znaleźli się na arenie, rozluźnieni i weseli: dyrektor cyrku w piżamie, kierownik w dresie. Obaj podchmieleni, z kartami w rękach. Wyglądało, że przenieśli się w tym momencie, gdy kierownik zostawił dyrektora bez trzech lew na dziewiatiernoj - takie mieli miny. Za kulisami personel krztusił się ze śmiechu, orkiestra grała, i w tym momencie rozległ się głos żony dyrektora: "Więc to jest to twoje zebranie!" Uciekli przed nią za kulisy. Wybuchły owacje. Ja bałem się pójść za kulisy, więc ukłoniłem się i wyszedłem tak samo jak przyszedłem - przez główne wejście. Jak widzicie, takie rzeczy zdarzały się już wcześniej. - Proszę - powiedział Witalik. - Zdaje się, że stworzyłem wam twórczą atmosferę. Spróbujcie to powtórzyć. - Jaka jest następna stacja? - spytał sztukmistrz. - Żmerynka - odparł Ilia Spirydonowicz. - Za pół godziny. - Cóż… Chcecie naukowego powtórzenia eksperymentu? Zaraz nasz wagon znajdzie się w Żmerynce! Dokładnie o północy z budynku dworca w Żmerynce wyszedł dyżurny milicjant i zobaczył na pierwszym torze samotny wagon z tabliczką "Czarnomorzanin" i zasłonkami z rysunkiem odeskiej opery. Z wagonu wyskoczył człowiek ze znaczkiem w klapie marynarki, głośno przesylabizował szyld na fasadzie dworca "Żme-rin- ka!", po czym wytrzeszczył oczy i krzyknął w głąb wagonu: - Nauczył się pan kierować falami grawitacyjnymi! Pokażę panu moje stare wyliczenia… bardzo silnym napięciem woli można stworzyć wokół siebie izolowane pole grawitacyjne i tym polem kierować. Co za szaleństwo! Za nim z wagonu wyłonił się człowiek w szarym garniturze i zadowolony z siebie powiedział: - Też mi coś, ja tam bez żadnych wyliczeń mogę przenieść wagon na Księżyc! Następnie wyszedł konduktor z latarnią i stanął na baczność przed tymi dwoma. Z okien wyglądali nerwowi pasażerowie. Krzyczeli: - Znowu nas odłączył! Gdzie nasz pociąg? Z budynku dworca wybiegł przerażony dyżurny ruchu. Selektor wygłosił: - Skąd się wziął na pierwszym torze wagon?! Za trzy minuty pospieszny moskiewski! Milicjant wszystko zrozumiał. To znaczy, nie zrozumiał, skąd wziął się tu trzynasty wagon "Czarnomorzanina", gdy sam "Czarnomorzanin" miał przybyć do Żmerynki dopiero za pół godziny - ale zrozumiał, że wagonu tu być nie powinno. Zagwizdał i podbiegł do wagonu. - Ty go tu postawiłeś?! - krzyczał dyżurny na Ilię Spirydonowicza. Ilia Spirydonowicz, który bał się o sztukmistrza bardziej niż o siebie, odpowiedział: - Nic nie wiem! - Zwrotniczy! - wył selektor. - Gdzie jest zwrotniczy? Wujku Wasia, daj no przetokowy na pierwszy tor! Ilia Spirydonowicz szarpnął sztukmistrza za rękaw, szepcząc: - Towarzyszu, najdroższy, przenieście wagon na boczny tor… O, tam. - A ty co, sam nie możesz? - Ja? Nie… - Ilia Spirydonowicz osłupiał. - Przepraszam. - Sztukmistrz oderwał się od rozmowy z Witalikiem. - Zdaje się, że zakłóciliśmy rozkład jazdy. I wagon znalazł się na bocznym torze. Gdy prowadzili ich na przydworcowy posterunek milicji, Witalik poprawiał sztukmistrzowi krawat, a ten Witalikowi znaczek i obaj z czułością powtarzali przyjemne dla ucha zwroty: "szczelność strumienia", "fala grawitacyjna" i "było mi bardzo miło pana poznać". Za nimi walili pasażerowie w charakterze świadków. Tatiana wyjaśniła milicjantowi, że to tylko nieporozumienie, sztuczki. - Sądzi pan, że na Księżyc też można polecieć? - spytał Witalik. - A na Marsa? - Mars nie Mars, ale Kijów - proszę bardzo - odpowiedział sztukmistrz. - Po co się całą noc trząść. - O czym oni mówią? - zdumiał się porucznik milicji. - Pijani? - Trzeźwi - zameldował posterunkowy. - Podobno to oni odczepili wagon od "Czarnomorzanina". - Przecież "Czarnomorzanin" jeszcze nie przyjechał! - warknął porucznik. Tatiana chciała coś wyjaśnić, ale Witalik zawołał: - Tania, ty niczego nie rozumiesz! Sami jeszcze niczego nie wiemy. Natychmiast przenosimy się do Kijowa. Ty jedź, a my rano wyjdziemy po ciebie na dworzec. Witalik znieruchomiał na chwilę i zniknął. - Co tu się dzieje?! - krzyknął porucznik. Sztukmistrz również znieruchomiał, a po chwili już go nie było. Jakby wyparował. - Gdzie oni się podziali? - Porucznik rozglądał się dokoła. - Nie zwracajcie na to uwagi - odparła Tatiana. - Zdaje się, że odkryli teleportację… czy jak jej tam… Ilia Spirydonowicz stoi na peronie w Żmerynce i myśli, myśli… - To druga klasa? - przerywa jego rozmyślania staruszka z tobołkami. - Tak, tak... - Do Fastowa do syna dojadę? - Dojedziesz, dojedziesz. Staruszka wchodzi do wagonu i cofa się przerażona. - To jest druga klasa?! - Druga, druga - uspokaja staruszkę Ilia Spirydonowicz, prowadzi do oddzielnego przedziału i sadza na miękkiej kanapce. Potem znowu wychodzi na peron i myśli, myśli, i nie wie, wierzyć w to, co wtedy widział, czy wszystko mu się tylko zdawało? Przecież nie może jeden człowiek siłą myśli latać ze Żmerynki do Kijowa albo na Marsa. Albo rozczepiać wagony kolejowe - trudno sobie nawet wyobrazić, żeby taką stalową machinę, trzynaście wagonów z lokomotywą można było myślami rozerwać… - Gdzie tam... - szepcze Ilia Spirydonowicz i skacze na podnóżek swojej drugiej klasy. To najprawdziwsza druga klasa - przynajmniej wtedy, gdy się wsiada, bo na minutę przed odjazdem przemienia się w sypialny. Na miejscu twardych ławek pojawiają się kanapy, znikają boczne ścianki, a przedział od korytarza oddzielają lustrzane drzwi. Pasażerowie leżą na wykrochmalonych prześcieradłach, nie kiwają się zmordowani przez całą noc w ciasnocie. Najpierw są przestraszeni, a po chwili już tylko przyjemnie zdumieni - Ilia Spirydonowicz lubi robić takie niespodzianki, ale boi się rewizorów i kierownika pociągu. Zamykając zewnętrzne drzwi, Ilia Spirydonowicz wchodzi do drugiej-pierwszej klasy i zaczyna przygotowywać staruszce herbatę. - Znowu nie dowieźli cytryn - gniewa się. Potem zamyka oczy, podnosi rękę i robi w powietrzu ruch, jakby wykręcał żarówkę. W jego dłoni pojawia się cytryna. Skąd - tego sam nie wie. Wrzuca plasterek cytryny do herbaty i niesie staruszce. - Ile kosztuje? - niepokoi się staruszka. - Bezpłatnie - mówi Ilia Spirydonowicz. - A nie wygonią mnie stąd? - Co ty się, babko, wszystkiego boisz? Jedź sobie spokojnie. Teraz wszystkie wagony są takie. Ilia Spirydonowicz wraca do służbowego przedziału, patrzy w okno i myśli, myśli… Żeby tak na Marsa polecieć! - Gdzie tam... - wzdycha. Przełożyła Ewa Skórska