Szlachetko Paweł - Zabić Mona Lizę

Szczegóły
Tytuł Szlachetko Paweł - Zabić Mona Lizę
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Szlachetko Paweł - Zabić Mona Lizę PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Szlachetko Paweł - Zabić Mona Lizę PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Szlachetko Paweł - Zabić Mona Lizę - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Strona 1 Strona 2 Strona 3 Zabić MonaLizę Zdjęcie na okładce: Midjourney, Shutterstock Copyright © 2023 Paweł Szlachetko i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788727138572 1. Wydanie w formie e-booka Format: EPUB 3.0 Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora. www.sagaegmont.com Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro. Strona 4   Po więcej darmowych ebooków i audiobooków kliknij  TUTAJ Strona 5 Spis treści Strona tytułowa Karta wydawnicza Od autora Prolog Rozdział pierwszy Rozdział drugi Rozdział trzeci Rozdział czwarty Rozdział piąty Rozdział szósty Rozdział siódmy Rozdział ósmy Rozdział dziewiąty Rozdział dziesiąty Rozdział jedenasty Rozdział dwunasty Rozdział trzynasty Rozdział czternasty Rozdział piętnasty Rozdział szesnasty Rozdział siedemnasty Rozdział osiemnasty Rozdział dziewiętnasty Rozdział dwudziesty Rozdział dwudziesty pierwszy Rozdział dwudziesty drugi Rozdział dwudziesty trzeci Strona 6 Rozdział dwudziesty czwarty Rozdział dwudziesty piąty Rozdział dwudziesty szósty Rozdział dwudziesty siódmy Część druga Pozostało 42 dni Pozostało 38 dni Pozostało 31 dni Pozostało 24 dni Pozostało 20 dni Pozostało 16 dni Pozostało 8 dni Pozostało 2 dni Dzień ostatni Epilog Jedne z najbardziej poszukiwanych przez Interpol dzieł sztuki Przypisy Strona 7 Od autora Wszystkie dzieła sztuki, miejsca, wydarzenia, personalia (prócz nazwisk głównych bohaterów, jak też wątku obrazu Marca Chagalla, „Wenus z Witebska”), informacje historyczne oraz metody fałszerstw są autentyczne. Opisane zaś w powieści kradzieże polskich oraz zagranicznych dzieł sztuki wydarzyły się naprawdę. Paweł Szlachetko Strona 8 Prolog Mężczyzna stał samotnie na górnym pokładzie promu, który po zmroku wypłynął ze Sztokholmu w stronę Gdańska. Nazywał się Zygmunt Janicki i był historykiem sztuki. Mrużąc oczy przed podmuchami wiatru, patrzył na ciemną taflę morza i mocno zaciskał dłoń na barierce. Fale z rytmicznym pluskiem uderzały o burtę, gdzieś nad głową słychać było gwizd wiatru w stalowym olinowaniu. Janicki powoli uspokajał się po pełnej emocji wizycie w banku. Przez cały czas widział przed oczami płótno Chagalla „Wenus z Witebska”, które mu pokazano w podziemnym skarbcu. Młoda naga kobieta stała w drewnianej balii, którą ustawiono pośrodku niewielkiego pokoju. Obok unosiły się dwa wesołe diabełki gotowe polać ją wodą z wyszczerbionego dzbanka. Od razu rzucało się w oczy nawiązanie do „Narodzin Wenus” Botticellego. Kiedy rano zejdzie na ląd, wróci pierwszym pociągiem do Warszawy. Z pewnością zleceniodawca zechce usłyszeć jego uwagi i spostrzeżenia. Zwłaszcza że krótka wiadomość SMS, którą wysłał w południe, dawała do myślenia: „Bogini jest fałszywa!”. Zszedł do baru. Tej nocy i tak nie uśnie, więc filiżanka kawy nie miała żadnego znaczenia. Złożył zamówienie, sięgnął po serwetkę i zaczął notować uwagi z badania autentyczności obrazu. Ten miał już certyfikat wystawiony przez eksperta z Instytutu Chagalla w Paryżu, Antoine’a de Lagardère’a. Rosnan, który miał zamiar kupić malowidło, postanowił go zweryfikować i on, Janicki, został poproszony o opinię. No właśnie, prychnął w myślach, jak to możliwe, że paryski ekspert nie zauważył tego, co on? Strona 9 Kiedy kończył zapisywanie pierwszej serwetki, kelner postawił przed nim cappuccino. Upił łyka i sięgnął po następną. Przez następne pół godziny notował z wewnętrznym zacięciem, jakby miał nadzieję rozładować tym kłębiące się emocje. W pierwszej chwili malowidło wywarło na nim ogromne wrażenie. Jeszcze teraz czuł opuszkami palców chropowatą fakturę brzegów płótna. Potem przyszło rozczarowanie. Obraz perfekcyjnie podrobiono. Niewątpliwie był dziełem rąk i umysłu geniusza, jakby został stworzony przez artystyczne alter ego wielkiego kubisty. „Wenus” można było przyrównać do genialnie skomponowanej partytury muzycznej. Perfekcja fałszerza objawiła się również w tym, że doskonale oddał chagallowskiego ducha muzyki. Do, re, mi, fa, sol, la, si, do – dla większości ludzi to nic nieznaczące dźwięki, ale nie dla genialnego malarza. Kiedy Janicki dotknął „Wenus z Witebska”, niemal usłyszał spokojne tony fortepianowego pasażu. Dla muzyka musiał to być niemal stan mistycznego uniesienia. Może to właśnie zmyliło eksperta z Instytutu Chagalla? Natomiast on, Janicki, miał drewniane ucho i nie dał się porwać zapisanym w barwach nutom. Kiedy podnosił filiżankę do ust, przypomniało mu się dawne spotkanie z Cyganką. Miał wtedy dwadzieścia lat i potraktował jej słowa jako żart. Kobieta odradziła „płynięcie za morze na spotkanie z wielkim muzykiem”. Nie znał muzyków i był więcej niż pewien, że żadna ze sław nigdy nie zaprosi go na zamorski koncert. Dlaczego teraz wróciło tamto wspomnienie? Przecież wydawało się, że już dawno zapomniał o wróżbie, zwłaszcza że w nią nie wierzył. A jednak słowa Cyganki wypłynęły z głębin podświadomości. Nie był przesądny, a jednak noc postanowił spędzić na pokładzie, a nie w kajucie. Po godzinie krążenia po kawiarni, salonie z automatami do gry i sklepie wolnocłowym dał się skusić zaproszeniu do kina na nocny seans „Titanica”. Kupił bilet za dziesięć euro i wszedł do sali. Był jedynym widzem. Wkrótce zgasło światło i rozjaśnił się ekran. Strona 10 Zygmunt Janicki tego wieczoru popełnił trzy błędy. Po pierwsze, powinien był poważniej potraktować dawną wróżbę i głębiej się zastanowić, dlaczego przypomniała mu się właśnie teraz. Przecież Chagalla bez wątpienia można było zaliczyć do muzyków, gdyż w swej twórczości posługiwał się nutami barw. Po drugie, nie wziął pod uwagę faktu, że obrazu takiego mistrza nie odnajduje się bez przyczyny. Powinien wiedzieć, że jego ekspercka opinia miała istotny wpływ na pieniądze, które ktoś zamierzał uzyskać ze sprzedaży. Trzeci błąd polegał na tym, że film widział już dwa razy, zatem nie powinien był tak bardzo angażować się w niego emocjonalnie. Zajęty losami bohaterów, nie zwrócił uwagi, że ktoś usiadł za jego plecami, choć przecież w sali kinowej było tyle pustych miejsc. I ten ktoś nagle zasłonił mu usta ręką i jednocześnie wkłuł w szyję igłę. A wciśnięty zdecydowanie tłok strzykawki ostatecznie podsumował cygańską wróżbę. Kiedy mięśnie związał gwałtowny paraliż, dłoń zniknęła. Janicki chciał zawołać o pomoc, ale nie mógł już wydobyć z siebie głosu, gdyż krtań poraził skurcz. Oczy wywróciły się ku górze, jakby próbował zajrzeć do środka czaszki. Długa nitka śliny zawisła na końcu wysuniętego z ust sztywniejącego języka i roziskrzyła się srebrzyście w ekranowej poświacie. Strona 11 Rozdział pierwszy Minęło południe, cmentarz był niemal pusty. Wiał łagodny ciepły wiaterek. Ptaki zanosiły się na drzewach głośnymi trelami, obojętne na kondukt pogrzebowy, który powoli przesuwał się główną aleją cmentarza. Przodem kroczył nastoletni ministrant z krzyżem zatkniętym na wysokiej sztycy. Tuż obok z rozłożonym modlitewnikiem szedł ksiądz, który wypowiadał głośno słowa modlitwy. Ministrant, oślepiany ostrym słońcem, co jakiś czas potykał się na nierównościach drogi. Nieliczni ludzie, którzy dostrzegli przejeżdżający obok karawan, żegnali się znakiem krzyża i wracali do porządkowania grobów. Wiewiórka siedząca na konarze drzewa zgryzła orzech i rzuciła łupinę w dół, pod nogi Elizy, która szła samotnie za trumną. Dziewczyna spojrzała w górę i uśmiechnęła się na widok zwierzątka, a potem zerknęła w bok – w jednej z alei dostrzegła przyglądającego się jej mężczyznę. Nadmiernie napuchnięte usta, skrzywiony nos i nienaturalnie zapadnięty prawy policzek. Z pewnością nigdy go nie widziała. Zapamiętałaby fizjonomię przypominającą boksera po przegranej walce. Mężczyzna skojarzył się Elizie z dr. Jekyllem. Nie, to Hyde był koszmarem… Mr Hyde. Tak, to określenie doskonale pasowało do nieznajomego. Eliza wróciła wzrokiem do tabliczki doczepionej z tyłu trumny: „Dorota Anna Daniel. Przeżyła 54 lata. Zmarła 12 maja 2014 roku. Pokój jej pamięci”. To stało się miesiąc temu. Czy mogła jej pomóc? Już wcześniej matka unikała z nią kontaktu. Wielokrotnie zamykała się w sypialni i nie odpowiadała na pukanie. Na pół roku przed śmiercią, w ataku depresji, wykrzyczała w złości do córki, że gdyby się nie urodziła, mąż nigdy by Strona 12 jej nie porzucił. Kiedy następnego dnia Eliza wróciła do domu, nie mogła już kluczem otworzyć zamków w drzwiach. Matka zmieniła oba. – Twoje rzeczy wyniosłam do garażu – usłyszała przez zamknięte drzwi zacięty, gniewny głos. – Możesz je sobie stamtąd zabrać. – Mamy tylko siebie. Odpowiedzią była cisza. Eliza usiadła na schodkach przed drzwiami i czekała. Cierpliwie. Całą noc. Daremnie. Próbowała jeszcze porozumieć się przez sąsiadów, ale matka zerwała wszystkie kontakty. Eliza była zmuszona zamieszkać u koleżanki i szybko wynająć sobie kawalerkę. Miesiąc temu zadzwoniła sąsiadka. Matka od dwóch tygodni nie wychodziła do ogródka i nie widziano jej w sklepie, do którego zaglądała każdego ranka. Eliza dostała się do domu przez rozbitą szybę w drzwiach tarasu. W domu unosił się ohydny odór. Już wiedziała, że stało się najgorsze. Musiała się zmusić, by wejść na piętro. Matkę znalazła w sypialni. Wyglądało jakby spała, przykryta aż po szyję kocem. Tylko rozrzucone wokół puste fiolki po środkach nasennych zadawały temu kłam. Teraz szła za trumną, na której spoczywał bukiet pięciu róż, białych jak śnieg. Idący przodem ministrant znowu się potknął. Ksiądz w ostatniej chwili złapał go za komżę, gdyż jak nic wyłożyłby się na asfalcie. Krucyfiks na sztycy przekrzywił się, ale nikt, prócz Elizy, nie zwrócił na to uwagi. MONA KORCZYŃSKA spojrzała na przechodzący obok kondukt. Za trumną kroczyła młoda kobieta. Jej twarz była nieruchoma, niemal pusta. Nie płakała. Przynajmniej nie na zewnątrz. Ubrana na czarno, niosła w dłoni kask motocyklowy, podobny do tego, który leżał obok niej na ławce. Strona 13 Mona przypomniała sobie pogrzeb mamy sprzed dwóch lat. Wtedy ona też samotnie szła za trumną. Tylko że wówczas padał rzęsisty deszcz. W pewnej chwili ulewa tak się nasiliła, że ciągnący wózek grabarze zostawili karawan i skryli się pod pobliskim drzewem. Mona nie ruszyła się z miejsca. Stała w strugach wody i dziękowała Bogu, że nikt nie zobaczy jej łez. W tamtej chwili pragnęła tylko jednego: kogoś obok niej, żeby nie czuła się tak cholernie sama. Miała wtedy w plecaku około dwustu tysięcy złotych. Byłoby ich więcej, ale część kasy poszła na projekt pomnika u znanego rzeźbiarza i wykonanie nagrobka z ciemnografitowego hiszpańskiego marmuru. Pieniądze zaraz po pogrzebie przekazała przyjaciołom z Antify. Ta forsa niemal zaprowadziła ją do więzienia. Uśmiechnęła się do swoich myśli. Cena, którą mogła zapłacić za grób mamy i własne przekonania, wydawała się wysoka – dwa lata pewnego pudła. Jak nic poszłaby siedzieć, gdyby w porę nie zjawił się obrońca, który zmienił pacana wyznaczonego jej przez sąd z urzędu. Był świetny, ale czego oczekiwać innego, skoro nowy adwokat za godzinę pracy brał trzy tysiące zielonych. Ktoś z grupy lewackiej zarzucił Monie, że zgodziła się, żeby bronił jej pies kapitalistycznego państwa. Z kamiennym spokojem odpowiedziała pyskującemu, żeby poszedł za nią do pudła i w ramach męczeńskiej misji oferował wszystkim chętnym, żeby go w nocy pogłąbiali w imię walki klas. – Gdybyś nie zrozumiał słowa – dodała wówczas – to pochodzi ono od „głąba”, a nie od „głębi”. Adwokat rzeczywiście wart był góry szmalu. W trakcie kolejnej rozprawy okazało się, że bankowi nagle przestało zależeć na rozkręcaniu sprawy, która mogła przedostać się do prasy i wskazać, że pieniądze klientów były źle chronione. Dodatkowo mecenas udowodnił, że wina Mony jest znacznie mniejsza, niż mówiło oskarżenie. Nie było ono poparte wiarygodnymi dowodami, a zatem nie powinny być przez sąd brane pod uwagę. W efekcie dostała rok w zawiasach na cztery lata i trzyletni zakaz zbliżania się do komputera. Strona 14 Monie wydało się, że na twarzy kobiety idącej za trumną pojawił się grymas złości. A może to był bunt? Przed trumną matki Moniki również szedł ministrant z krzyżem. Im bliżej byli grobu, tym Mona bardziej nienawidziła wiszącego na nim Boga. Wstała z ławki, przeszła między mogiłami do alejki i dołączyła do idącej za karawanem. Obie były niemal tego samego wzrostu, miały długie włosy i trzymały w dłoniach motocyklowe kaski. Na tym jednak podobieństwa się kończyły. Mona miała włosy rozpuszczone, a jej postać opinał skórzany kombinezon motocyklowy. Może nawet była zgrabniejsza? Tamta miała zwykłą prostą sukienkę, ciemny płaszcz, a na nogach czółenka na płaskim obcasie. Mona dostrzegła, że kobieta co raz to spogląda na przekrzywiony krzyż. Czyżby miała nadzieję, że w końcu spadnie na asfalt? W KAPLICY CMENTARNEJ panowała głucha cisza. Eliza siedziała na niewygodnym drewnianym krześle tuż za trumną. Po obu stronach miejsca zajęły dwie stare ciotki, które pachniały naftaliną. Za nimi ich mężowie. Jeszcze dalej trzech dalekich kuzynów, którzy wspierali dłonie na laskach. Mieli trudności z poruszaniem się, więc przywieziono ich meleksami. Z tej podwózkowej okazji postanowiły skorzystać również ciotki z mężami. Prócz nich w środku cmentarnej kaplicy nie było nikogo innego. Dziewczyna, która towarzyszyła Elizie w drodze za katafalkiem, ulotniła się przed wejściem. Kim była? Organista nacisnął na klawisze. Ciszę zastąpiły głębokie dźwięki fisharmonii. Wszyscy wstali na widok księdza, który miał odprawić mszę za spokój duszy zmarłej. Ciotki nie wiedziały o samobójstwie siostry. Czy przejęłyby się, gdyby im o tym powiedziała? Chyba nie bardzo. Na pogrzebie spotkały się po raz pierwszy od ośmiu lat. Kiedy obie ją sztywno uścisnęły, ta z prawej spytała, czy świętej pamięci siostra czegoś jej nie zostawiła. Ta z lewej również była zainteresowana odpowiedzią. – Nie znalazłam żadnego testamentu – odparła Eliza. Strona 15 – Ona nigdy nie była dostatecznie zorganizowana – stwierdziła ciotka z lewej i od tej pory na twarzach obu krewniaczek zagościła nieprzenikniona obojętność. Ksiądz dał znak i wszyscy usiedli. – Zebraliśmy się dzisiaj, aby po raz ostatni oddać cześć zmarłej, świętej pamięci Dorocie Annie Daniel. Na zawsze zachowamy w sercu jej obraz, pamiętając o jej cnotach, wspominając dobre uczynki i przywołując w pamięci radość, którą wnosiła w nasze życie. Eliza przypomniała sobie pewne sierpniowe popołudnie, gdy z rodzicami pojechała pod Warszawę. Miała sześć lat. Rozbili wtedy biwak nad niewielką rzeczką. Kiedy ojciec leżał na kocu i czytał książkę, Eliza obserwowała, jak matka buduje z piasku niewielki zamek. Opowiadała jej przy tym historię zamkniętej w wieży księżniczki, po którą niedługo przybędzie rycerz na białym koniu. Mówiąc te słowa, matka wskazała na ojca, a ten roześmiał się głośno. Pół roku później już go nie było. A matka pozostała uwięziona w wieży. Ciotka siedząca po lewej stronie Elizy trąciła ją w bok. – Co z ojcem? – rzuciła szeptem. W pierwszej chwili nie zrozumiała. – Czyim? – Twoim. Sądziłam, że chociaż odważy się przyjść. W końcu to pogrzeb jego żony. Przecież nie mieli formalnego rozwodu. Stara kobieta oczekiwała, że siostrzenica podzieli jej oburzenie, ale uwagę Elizy przyciągnął duży motyl, który niespodziewanie usiadł na leżących na trumnie białych różach. Może to dusza mamy, przemknęło jej przez głowę. Kiedy motyl poderwał się do góry, Elizie wydało się, że widzi rozpromienioną twarz matki. Właściwie to nie pamiętała, żeby przez ostatnie lata mama się uśmiechała. A teraz widziała w jej oczach radosne promyki. Strona 16 Tym razem szturchnęła ją ciotka z prawej, żeby jak wszyscy uklękła do modlitwy. Kiedy znowu usiedli, ksiądz wzniósł oczy na krzyż z przybitym Chrystusem i zaczął mówić śpiewnie: – I w Księdze powiedziano wyraźnie: Chociażbym chodził mroczną doliną, zła się nie ulęknę. Elizą wstrząsnął dreszcz. – Co się stało? – zasyczała ciotka z lewej. – Sed et si ambulavero in valle mortis non timebo malum... Ciemną doliną, a nie mroczną – odparła Eliza i spojrzała na zbolałą twarz Chrystusa, który zdawał się podzielać jej zdziwienie. Ciotka z lewej klepnęła ją w kolano i szepnęła: – Już czas, moja droga, żebyś skończyła z tymi dziwactwami. – Przecież to nie są… – Łacina nie zrobi ci dziecka – przerwała jej obcesowo starsza pani. Potem dodała z miną wykładowcy: – Chociaż w przypadku mojej biednej młodszej siostry… No, ale jak przewidywałam, twój tatuś potem dał nogę. – Zagrała fisharmonia. – A właśnie, prawie bym zapomniała. Przed wejściem na cmentarz jakiś mężczyzna prosił, żebym dała ci ten list. Wyjęła z torebki złożoną na pół białą kopertę. – Jaki mężczyzna? – Wszyscy są tacy sami – starsza dama machnęła lekceważąco ręką. – Chyba coś miał z twarzą, ale nie miałam okularów. Eliza wzięła do ręki kopertę. Była zaklejona, bez adresata i odbiorcy. – Otwórz – szturchnęła ją ciotka z prawej, która przez cały czas przysłuchiwała im się z uwagą. Eliza rozerwała kopertę. Ze środka wyjęła kartonik z namalowaną akwarelami malarską paletą. Kolory były rozmieszczone w dwóch rzędach. Eliza obejrzała kartonik z obu stron, ale nic więcej na nim nie było. Koperta też była czysta. Wzruszyła ramionami. Ktoś się najwyraźniej pomylił co do osoby, do której miała trafić wiadomość. Strona 17 MĘŻCZYZNA, KTÓREGO Eliza określiła mianem Mr Hyde, stał w pewnej odległości za krzewem bzu i przypatrywał się ceremonii włożenia trumny do grobu. Przez delikatny szelest liści przebijała się odległa modlitwa – zaśpiew księdza i odpowiedzi ministranta i uczestników pogrzebu. – Za grzechy zawinione i niezawinione. – Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie. – Za uczynki, które smuciły i radowały duszę Pana. – Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie. – Za wiarę, która oświetlała jej drogę ku prawdzie. – Wieczny odpoczynek racz jej dać Panie. Logiki w tym wszystkim nie było za grosz, ale nikt ze zgromadzonych wokół grobu nie zwracał na to uwagi. Kiedy uroczystość dobiegła końca, nieliczni żałobnicy ruszyli w stronę czekających meleksów. Przy grobie została jedynie Eliza. Przez dłuższy czas stała nieporuszona, jakby zatopiona w myślach. Potem poprawiła na grobie kwiaty. Najwyraźniej nie chciała odchodzić, ale nie znajdowała też powodu, żeby zostać. Wreszcie ruszyła w stronę ścieżki, którą można było dojść do głównej alei cmentarza. Po kilkunastu krokach, kiedy mijała metalowy śmietnik, wyjęła z kieszeni białą kopertę i wrzuciła ją do kosza. Kiedy Mr Hyde był już pewien, że w pobliżu nie ma nikogo, wyszedł z ukrycia. Doszedł do świeżej mogiły. Stanął nad grobem i po chwili się przeżegnał. Kilka minut potem podszedł do metalowego pojemnika na śmieci, skąd wyjął kopertę. ELIZA DANIEL powoli szła aleją w stronę bramy cmentarnej. Słońce na krótko schowało się za chmurę. Wcisnęła głębiej dłonie w kieszenie płaszcza. W bocznej alei rozległ się nieoczekiwany stukot. Eliza dostrzegła dziewczynę, która dołączyła do niej, gdy samotnie szła za trumną. Strona 18 Nieznajoma podnosiła z ziemi kask motocyklowy. Uniosła głowę. Ich spojrzenia się spotkały. Po krótkim wahaniu Eliza skręciła w stronę nieznajomej. Kiedy się zatrzymała, przeczytała napis na płycie nagrobnej: „Olga Korczyńska. Zmarła 22 kwietnia 2007 roku. Żyła lat 39”. – Twoja matka? – spytała Eliza, zaś Mona po chwili przytaknęła głową. – Młoda... Rak, samobójstwo czy narkotyki? – spytała. Mona otworzyła usta, jakby chciała coś odwarknąć, a w jej oczach zapaliły się złe ogniki. Ale tylko odetchnęła głęboko. – Zawsze jesteś taka obcesowa? – Obcesowa? – Eliza zmarszczyła brwi. Sekundę potem uniosła je do góry, gdy zrozumiała. – Przepraszam. Nie zamierzałam robić ci przykrości. Dziewczyna opięta w motocyklowy skórzany kombinezon przechyliła głowę, jakby się zastanawiając, z jakim dziwadłem ma do czynienia, po czym zdecydowała się odpuścić. – Moje kondolencje – wstała z miejsca i wyciągnęła dłoń. – Mona. – Przepraszam? – nie zrozumiała Eliza. – To od Moniki. – Eliza… Od Elizy. – Spojrzała na wysuniętą w jej stronę dłoń. Nie lubiła dotykać osób, których nie znała. Dla niej taki dotyk był pogwałceniem jej przestrzeni intymnej. Ale rozumiała, że są jej zasady – i są zasady społeczne. Uścisnęła więc dłoń Mony, a potem wsunęła rękę głęboko do kieszeni i wytarła o podszewkę, jakby ten gest mógł zetrzeć ze skóry obcą energię dziewczyny. Tak czy inaczej, dzięki temu wracała do równowagi. Patrzyła, jak Mona wkłada do foliowej torby szczotkę, gąbkę oraz płyn do mycia marmuru i chowa wszystko w siedzeniu ławki. Eliza przeniosła wzrok na równo wycięte w marmurze litery. Przeczytała na głos: „Byłam kim jesteś, a kim jestem ty będziesz”. Strona 19 – Przejmujące, prawda? – Mona stanęła obok Elizy i też spojrzała na napis. – Od wieków. – To znaczy? – Na piętnastowiecznym fresku Florentine’a Tomaso w kościele Santa Maria Novella we Florencji jest napis: Io fu’ già quel che voi sete, e quel ch’i’ son voi anco sarete. „Byłam kim jesteś, a kim jestem będziecie”. „Będziecie”, a nie „będziesz”. Żyjemy w czasach zamienników i podróbek. – Coś w tym jest. Mona dotknęła wargami końców palców, a potem przytknęła je do płyty nagrobnej w geście pożegnania. Wkrótce obie szły parkową aleją w stronę wyjścia. – Nie miałyście licznej rodziny. – Mona zerknęła na Elizę. – Powiedzmy, że lubiłyśmy z mamą spokój. Jakby wbrew temu, co powiedziała, zadzwonił jej telefon. Wyciągnęła aparat. Kiedy zerknęła na wyświetlacz, podniosła telefon do ucha. – Tak?... – Zwolniła nieco kroku. – Pamiętam. Jutro wystawa… U mnie? – Rozejrzała się bezradnie na boki. – Zjechało kilku krewnych… Dziękuję. Jakoś sobie radzę… – Spojrzała na Monę. – Mam przy sobie bliską osobę. – Rozłączyła się. – Szefowa. Martwi się, żebym nie była sama, bo jeszcze popadnę w melancholię, a jutro mam pilną robotę. – Oto współczucie przełożonych. – Mona uśmiechnęła się kwaśno. – Co takiego jest jutro? – Otwarcie wystawy o fałszerzach sztuki. – Świat jest pełen zamienników i podróbek. Jeśli mam już wybierać, to wolę iluzjonistów. – Wystawa więc ci się spodoba. Jak powiedział Christian Timmann- Delfow, kopista van Dycka: „Iluzja jest prawdą, ponieważ zmienia nasze życie”. Strona 20 – Może być ciekawie. – Mam dwuosobowe zaproszenie do Zachęty. MONA KORCZYŃSKA zmrużyła oczy przed refleksami słońca. „Dzień dobry”, „Przepraszam”, „Byłoby mi niezmiernie miło”. Kiedyś sobie obiecała, że zostanie taką grzeczną panienką, jak ta, która szła obok niej. Od zawsze marzyła, żeby nosić białe bluzeczki, jasne sweterki i granatowe spódniczki. I żeby mieć dwa warkoczyki z dużymi kolorowymi kokardami. Ale ubrania trzeba było prać i prasować, a warkoczyki co rano zaplatać, a jej mama nie miała do tego głowy. Kilka minut później wyszły przez bramę cmentarza. O tej porze ulica była niemal pusta. Przeszły pasami na drugą stronę, na przycmentarny parking. Eliza podeszła do skutera, na którego przedniej osłonie widniała naklejka z biedronką. Obok stał lśniący czarnym lakierem i srebrzystym chromem motor BMW. Mona wsunęła kluczyki do stacyjki. Eliza z uznaniem skinęła głową. – Niezły. – Dotknęła koniuszkiem palca przedni reflektor, jakby się bała, że zaburzy harmonię kształtów. – Zawsze o takim marzyłam. – Mona przejechała palcem wzdłuż baku. – Lubisz szybkość? – Bardziej komputery. Eliza sięgnęła do bocznej kieszeni doczepionej do tylnego błotnika jej skutera. – Twoja Biedronka też jest… – Mona szukała w myślach w miarę sensownego określenia. – Wiem – pomogła jej Eliza. – Jestem tego samego zdania. Obie spojrzały sobie w oczy i się roześmiały. Eliza otworzyła zamek kieszeni i kiedy zajrzała do środka, na sekundę się zawahała. Potem wyjęła zaproszenie i pokazała je Monie. – Jak mówiłam, na dwie osoby.